Skip to main content

Full text of "Chimera"

See other formats


(fctinERA 


REDAWLYAJADniNiSTR^OA 
WARSZAWA  KSIĄŻĘCA  T 


TREŚĆ 

Xo  7 . 8.  —  LIPIEC  -  SIERPIEŃ  1901. 


RAMON  DE  CAMPOAMOR. 

Inlcyały  EDW.  OKUNIA. 
CHRYSTYAN  D.  GRABBE . 


Licencyat  Torralba  (Część  II) 


Żart,   satyra,  ironia  i  głębsze  zna- 
czenie   41 

Nagłówki  ł  zakończenia  — z  Libii  Sententiarum  z  XIV  w.  (Mss.  .V  12.- 
Bibl.  Bawor.  we  Lwowie),  przerysowane  przez  ST.  DĘBICKIEGO 
(str.  41,  69  i  70),  oraz  ze  starego  rękopisu  francuskiego  (str.  102). 

JAN  KASPROWICZ Hymn  św.  Franciszka  z  Assyżu.       .    103 

Ozdoby  M.  WAWRZENIECKIEGO. 

WACŁAW  BERENT Próchno 123 

Ozdoby  ST.  TURBIA-KRZYSZTALOWICZA. 

STANISŁAW  WYRZYKOWSKI.       .       .       Skrzydlate  ognie 221 

Nagłówek  M.  WAWRZENIECKIEGO;  zakończenie  ST.  DĘBICKIEGO. 

MARCELI  SCHWOB Krucyata  dziecięca       .       ...    229 

Inicyały  M.  WAWRZENIECKIEGO, 

JOHN  KEATS Hyperion  (Księga  II)    .       .  .    255 

Nagłówek  HIROSHIGE'A;  zakończenie  M.  WAWRZENIECKIEGO 

WASYL  STEFANYK Dziadek,  Skon,  Szara  godzina.  Dro- 
ga, Zwiastuny 271 

Nagłówek   i   zakończenie    z    motywów   ludowych,   według   rysunku 
W.  MATLAKOWSKIEGO. 

JAN  LEMAŃSKI Towarzystwo 28G 

Inicyał  z  Biblia  Sacra  z  r.  1389  (Mss.  Ns  7.  —  Bibl.  Baw.  we  Lwo- 
wie), przerysowany  przez  ST.  DĘBICKIEGO. 


KRONIKA  MIESIĘCZNA 300 

TREDECIM Olossy 

MIRIAM Powieść 

Z.  P Teatr 

łk Muzyka 

Książki  i  czasopisma  nadesłane 
CHIMERA Yaria 


FELICYAN  ROPS Wielka  lira. 

JAN  STANISŁAWSKI Topole  (litografia  oryginalna  w  pięciu  kolo- 
rach, odbijana  w  zakładzie  A.  PRUSZYŃSKIEGO  w  Krakowie). 
STANISŁAW  DĘBICKI      ....       Rysunek  na  okładce 


Klisze  rysunków  wytrawiono  w  zakładach:    B.  WIERZBICKIEGO  i  S-ki,   KiPMANA 

i  SZYDŁOWSKIEGO,  oraz  w  Warsz.  Tow.  Akc.  Artystyczno-Wydawniczem. 

Papier  wyrobiono  dla  Chimery  w  fabryce  C.  A.  Moesa  „Pilica." 

Składali:    FELIKS  DĄBROWICZ  i  MAKSYMILIAN  HECKER. 

Łamał  FELIKS  DĄBROWICZ.  Odbijał  na  maszynie  ALEKSANDER   TATAROWSKJ. 

Pod  zarządem  JÓZEFA  LENARTOWICZA. 

/loaBoacHO  UeHsypoio.    BapmaBa,  5  AnpijiH  igoa  ro^a. 


CHIMERA. 


OAnncra. 


/// 


^,3 


TOM  TRZECI.    LIPIEC  —  WRZESIEŃ  1901. 
WARSZAWA,  KSIĄŻĘCA,  7. 


P6 
700I 


i^mo 


Licencyat  Torralba. 


CZĘŚĆ  DRUGA. 

MĘŻCZYZNA. 


Pieśń  piąta. 

TORRALBA  SZUKA  SZCZĘŚCIA  W  DUCHU. 


I. 

awsze  licencyat  z  po- 
[boźnością  kłączy 
Przed  miłością  bez 

[żadnej  osłony: 

Lecz  teraz  waWą  ciała 

[jest  znużony, 

1  nostalgia  ducha  go 

[droczy. 

I  za  fałsz  dzisiaj 

[wyzna 


Te,  co  niegdyś  wygłaszał,  doktryny, 

Że  w  niewiernej  rasie  Mesalifiy, 

Dusza,  bardziej  niż  ciało,    działa  jak  trucizna. 


II. 


Gdy  z  zasztyletowanego  ciała 
Dusza  kobiety  cudnej  uleciała. 


CHIMERA 


]Vidzi  Torralba  w  powietrzu  istotą, 

Twór,  niżli  rzeczywisty,  raczej  widziadlany , 

Co,  kiedy  się  oddala  czy  też  stanie  zblizka, 

Jako  obłoczek  biały  śród  chmurzyska. 

Ma  księżyca  łub  słońca  cienie  bladozłote. 

To  Kataliny  dusza  ukochanej. 

Co  zda  sią  światłem  zblizka,  cieniem  w  dali, 

I  dookoła  głowy  licencyata 

W  nieokreślonej  fali 

Krąży  wciąż  i  ulata, 

W  niewyraźne  zmieniona  kontury 

Snu  niecałkiem  przerwanego . . . 

Przeto,  gdy  licencyatem  owłada 

Ten  cień  nieziemskiej  natury. 

On  pyta  i  sam  odpowiada: 

Do  czego  służy  dusza?  —  Do  wszystkiego! 


III. 


Mija  czas  —  a  choć  do  rycerzy 

Licencyat  Torralba  należy. 

Powiem,  siebie  do  świętych  zapisując  cechu. 

Ze  w  miłości  mu  wszystko  zdaje  się  bez  grzechu. 

Zawsze  kusiciel!     Teraz  żądza  go  pożera. 

By  ta  powietrzna,  droga  mu  istota 

Zapłonęła  istotnym  płomieniem  żywota, 

Co  rodzi  się  i  płonie,  pali  i  umiera. 

Ale  na  jego  uczuć  rzeczywistość. 

Ona  się  platoniczną  czułością  odzywa, 

I — jak  to  zazwyczaj  bywa  — 

Niby  zło,   tak  go  drażni  ta  miłosna  czystość. 

Melancholia  w  nim  budzi  się  straszliwa; 

Szaleje,   ducha  spokój  traci. 


LICENCYAT  TORRALBA 

I  coraz  w  nim  si^  żądzy  powiększa  ognistość 

Ku  tej  nieziemskiej  postaci: 

Podobnie  rozgrzewa 

Lodowa  piąkność  owocu,   wprost  z  drzewa. 

I  tak  czuje  Torralba,  w  jałowej  boleści. 

Jak  żądze  w  nim  są  coraz  srożej  głodne. 

Ona  zaś  tak  go  czule  pieści, 

Jak  matka  dziecię  pierworodne. 

I,  kiedy  coraz  bardziej  wre  mu  w  duszy  smątność 

Tej  nieskończonej  ułudy. 

Widzi  Torralba,  że  dusza  wstydliwa, 

Którą  nie  wstrząsa  namiętność. 

Jest  to  małżonka  tkliwa. 

Co  jednak  wywołuje  samotności  nudy. 


/V. 


PV  miłosnej  walce  tego  poganina 

Z  mistycznym  Kataliny  cieniem, 

Ona  boskim  gorzała  płomieniem. 

On  sią  miłości  ludzkiej  dopomina. 

I  w  tem  zmysłowem  przedsięwzięciu. 

Piękności  jej  chcąc  być  panem. 

Ku  ustom  duszą  jej  chyli  w  napięciu  — 

Co  bardziej  od  rozkoszy,   w  ułudy  zaklęciu. 

Pocałowaniem  zda  się,  danem 

Jakoby  IV e  śnie. . . 

Ale  mu  się  to  przykrzyć  zaczyna  boleśnie. 

Bowiem  oddech  jej  zimny,  jako  tchnienie  lodu, 

W  oczach  ma  blask,  lecz  blask  ten  świeci  niecieleśnie, 

I  ras,  gdy  w  szale  rosnącego  głodu. 

Chciał  się  połączyć  z  ukochanym  cieniem. 

Wyciągnął  ramię,  —  próżnią  ogarnął  ramieniem. 


CHIMERA 


Wiąc,  że  mu  dać  nie  mogła  rozkoszy  ta  zmarła. 

Talia  wściekłość  jego  była, 

Że  krew  wezbrana  śród  gardła 

Niby  supeł  go  dusiła ... 

Naciera  !  lecz  jałowa  mara : 

Choć  sią  miłość  zwierzęcą  swoją  wcielić  stara, 

Niczem  nie  oddziała  na  nią. 

Żeby  sam  pełną  żądzy  nawet  był  otchłanią. 

Prawda!  w  walce  rozpaczna  przyświeca  mu  wiara  — 

Ale  to  wdzięczne  ciałko  z  światłości  różanej 

Pocałunkami  swemi  usta  mu  zamraża, 

A  gdy  nakoniec  pojmie  sprawy  tej  omany, 

Nuda  go  aż  do  szpiku  gangreną  zaraża. 

Chwiejny,  niezdolny  wytrwać  dłużej. 

Już  wyznaje  Torralba  złamany , 

Że,  bardziej  niż  materya,  i  cięży,  i  nuży 

Dusza,  jako  świat  oderwany. 

Ród  Adamowy,  grzechów  splamiony  żałobą. 

Żyje  skazany  na  wieczną  dwulicość: 

Rzeczywistość  z  marzeniem  w  powiązaniu  z  sobą 

Toczą  wojną,  co  nigdy  pewnie  sią  nie  skończy, 

A  kiedy  jedno  z  drugiem  sią  rozłączy  : 

Rzeczywistość  —  to  śmierć,  ideał  —  to  nicość.  — 


V. 


Pojąwszy,  że  próżnicą  marzenia 

Jest,  czego  ludzka  nie  okrywa  glina, 

Jego  rozum  skruszony  znów  kochać  zaczyna 

Materyą  —  almam  matrem  istnienia. 

I  z  ust  mu  słowa  rozpaczne  wybiega: 

Do  czego  służy  dusza?    Do  niczego! 

A  pragnąc  bez  odmiany. 


LICENCYAT  TORRALBA  j 

Żądze  swoje  oblec  w  ciało 

W  tej  istocie  z  mgły  świetlanej. 

Po  omacku  krąci  głową. 

Jak  ten,  co  kwiatów  szuka  pod  śnieżycą  białą. 

Wiąc  sądząc  duszą  tą  różową. 

Od  ciała  odłączoną. 

Jako  oszustką,  która  łamie  słowo, 

Gdyż  żądzą  pozostawia  w  nim  nienasyconą: 

—  Przekląta !  —  tak  ją  zowie  w  ducha  swego  zgrzycie. 
Wołając  głosem  chrapliwym  od  złości: 

—  Kto  jeno  duszą  kocha,   strąca  życie 
W  otchłań  otchłani  nicości! — 


VI. 


Gdy  potem  sobie  przekłada 

Fałszywe  owo  po  jacie 

Mądrca,  który  wrącz  powiada. 

Ze  miłość  —  to  jedynie  jest  ciało  w  fermencie,  — 

—  Zapewne  —  rzecze  — 

Kiedy  żył  bóg  Pan  na  świecie, 

Kwitło  już  rozkoszy  kwiecie, 

A  przecież  dusze  człowiecze 

Spały  jeszcze  w  nicości  odmącie. 

A  że  dobrze  mi  wiadomy 

Krąg  ewolucyi,  co  po  światach  wlecze 

Boga  materyi  nieznikomej. 

Który  wieczyście  igra  z  życiem  i  mogiłą: 

Kobietą  wiąc  bez  duszy  zrobią  arcymiłą. 

Na  cześć  owego  boga  bez  chwały  na  czole, 

Który  w  czasach  minionych  i  nienarodzonych 

Widział  tyle  bóstw  strąconych, 

Porzuconych  w  historyi  stodole! 


CHIMERA 


Gdy  sią,  uwinę. 

Za  pomocą  tajnych  panacei. 

Które  najmędrsi  złożyli  doktorzy, 

Zbudują  miłosną  maszynę. 

Wszelki  z  rzeczywistości  starłszy  ślad  idei, 

A  tak  moja  alchemia  kobietę  utworzy. 

Doskonałą  samicę  —  lecz  bez  treści  bożej.  — 


VII, 

Wziął  tygiel,  gdzie  się  na  ogniu  rozpienia 
Fibr  pozbawionej  krwi  rzeka. 
Dużo  krochmalu  z  jęczmienia 
I  twaróg  z  kobylego  mleka. 
I  dodaje  wstrząsając  miksturę: 

—  Zrobię  swoją  kreaturę 

Z  całą  miłością  sztuki  pogańskiej  geniusza, 

I  za  błąd  uznanem  będzie 

Wierzyć,  że  piękno  —  to  zawsze  i  wszędzie 

W  zdrowem  ciele  zdrowa  dusza.  — 

A  gdy  spostrzegł  w  tyglu  na  dnie, 

Jako  światło  gęste  i  drżące. 

Ciało  śniegiem  i  różami  lśniące, 

Torralba,  wnet  z  radością  w  półobłędnem  oku. 

W  tej  piękności  bloku. 

Z  tyłu.  z  przodu,  z  boku. 

Okrągławe  kontury  wyrzeźbił  dokładnie. 

Dość  pełne,  lecz  nie  tłuste,  właśnie  jak  wypadnie. 

I  jak  artysta,  zaufany  w  muzach, 

Z  wiarą,  niżeli  grzeczną,  ślepą  raczej 

—  Niby  Wenerze  greckiej  —  licencyat  wyznaczy 
Czaszkę  o  doskonałych  nierozumu  guzach. 

I  gdy  na  koniec  martwą  raczej  niż  uśpioną 


LICENCYAT  TORRALBA 

Widzi  tam,  na  dnie  kotła  urodzoną. 

Kobietą  piąkną  niezwyczajnie, 

Którą  za  wielką  mógłbyś  złota  miarą 

Do  haremu  sprzedać  na  stajnią,  — 

Straciła  jego  wiedza  i  spokój  i  wiarą. 

Bo  znów  nienasycony  —  pośród  żądz  upału  — 

Zrozumiał  ową  tajnią. 

Ze  pochodni  konieczne  światło,  dusza  —  ciału. 


VIII. 

Widząc,  źe  pozbawione  duszy 

Zadnem  drgnieniem  go  nie  wzruszy 

To  ciało  świeże,  niby  perłowa  macica. 

Lub  marmur  wykąpany  w  promieniach  książyca,  - 

Do  chytrego  mnicha  Fray  Pedra  mistrz  zmierza, 

Który  mu  takich  rad  udziela: 

—  Twoje  ciało  bez  ducha  jest  rodzajem  zwierza. 
Co  zapach  górskiej  kozicy  wydziela. 

Wiesz,  boś  czytał,  co  pisze  Platon,  mądrzeć  boży. 

Że  wszystko,  co  duch  tworzy. 

Przyodziane  w  materyą,  sią  wciela. 

Że  cokolwiek  istniało,  cokolwiek  istnieje, 

Ucieleśnia  jakowąś,  ideją. 

Nie  pomiąszałeś  nieczystego  z  czystem, 

I  tej  kobiecie  —  choć  twój  empiryczny  system 

Tej  rzeczy  wcale  nie  ocenia  — 

Braknie  owego  z  góry  idącego  tchnienia, 

Coby  w  niej  niecielesne  zbudziło  napiącia. 

Czy  to  w  formie  modlitwy,  czy  w  formie  zaklącia. 

I  dając  mu  papier  —  rzecze : 

—  Weź  to.     Opuść  Rzymu  nadrzecze. 
Ten  drogowskaz  rad  ci  udzieli. 


8  CHIMERA 

Czarownicy  szukaj  Esłrelli, 

Co  nosi  szatą  długą  jak  całuny, 

A  którą  nie  raz  wieszczów  opiewały  struny. 

Dziąki  jej,  wróżki  ci  dadzą 

Tajemniczą  ingredyencyą. 

Owoc  mądrości,  co  swą  władzą 

Granicy  nieba  dociera, 

A  sądzą,  że  na  wiedźmy  tej  zaklącie 

Znajdziesz  sposób,  by  odkryć,  gdzie  to  sią  zawiera 

Owo  quid  divinum  kobiecości. 

Co  z  początku  rozczula, 

A  kończy  sią  na  ckliwości. 

Gdy  już  tak  sformowaną  bądzie  Muliercula, 

Zaniesiesz  ją  i  zbliżysz  do  blasków 

Ogni  piekielnych,  a  tak  przysmażona, 

Bądzie  mieć,  jak  powinna  kobieta  stworzona. 

Nieco  boskich,  a  wiąccj  dyabelskich  pierwiastków.  — 


IX. 


Posłuszny  Fray  Pedrowi,  który  mniej  był  świadom 

Teologii,  a  wiącej  wiedział  z  czarnoksiąztwa, 

Nadtybrowe  opuszcza  wybrzeże 

Torralba  i  do  sprawy  tągo  sią  przykłada. 

Chcąc  czarownicy  przysłuchać  sią  radom. 

Wiąc  na  hiszpańskie  powądrował  ksiąztwa, 

A  gdy  tą  umówioną  drogą  przedsiąbicrze. 

Tak  zniechącony  sam  do  siebie  gada: 

—  Każda  córa  niewiasty  —  to  błoto  i  życie, 

A  choć  ta  haniebnie  począta. 

Jako  córa  mej  wiedzy,   błotne  elementa 

Tylko  ma,  —  przecież,  jeśli  nadzy  wiecznej  koło 

Otacza  mią  —  toć  wolą,  w  miłosnym  zachwycie. 


LICENCYAT  TORRALBA 

Niż  wsłydliwościom  mistycznym, 

Z  matcryą  oddawać  sią  wesoło 

Szałom  rozkoszy  bezgranicznym. 

O  brednio  ideałów,  bądź- że  mi  przekłąta! 

Czyż  jest  człowiek  rozumny,  co  wierzy. 

Ze  łyiko  wózvczas  rozkosz  kwitnie  w  naszem  łonie, 

Gdy  rozkosz  ta  jest  dzieckiem  idei  -  macierzy  ? 

O,  jakiż  z  ciebie  głupiec,  ty  boski  Platonie! 


Pieśń  szósta. 

TORRALBA  SZUKA  SZCZĘŚCIA  W  MATERYI. 


amiąci  zawierzywszy,  powra- 

[cam  do  treści 
Mojej  powieści. 
Opowiem  więc  śród  innych 

[prawd  niezaprzeczonych. 
Jak  to,  pełny  rad  doświadczo- 

[nych, 
Fray  Pedro  dał  Torralbie  notą, 
[co  mu  wieści. 
Gdzie  sią  laboratoryum  wybo- 
[rowe  mieści 
Czarownic,  dobrych  Izobiet  -  cór 
[tajemnych  światów, 
Co  żyją,  mówiąc  ku  ich  części. 
Przedziwne  kalendarze  układając  z  kwiatów 
I  mierząc  swe  rozkosze  tonem  aromatów. 
A  są  to,  jak  powiadają. 
Mimowolne  dziewice,  które  umierają 


LICENCYAT  TORRALBA  iz 

Nie  doczekawszy  chwały  zasłużonej, 

W  życiu  zaś  podług  woli  swej  nadprzyrodzonej 

Czynią  się  niewidzialne  jak  etery. 

Tak  to  wróżki  (jak  wszystkie  naszych  dusz  chimery). 

Niewiem  dla  jakiej  czarów  przyczyny  głębokiej, 

Gdy  chcesz  ich  dotknąć,  znikają  — 

/  znów  się  ujawniają 

0  dwa  albo  trzy  kroki . . . 
Bardzo  mądre,  choć  Jiiewinne, 
Nie  uciekają  od  ludzi,  jak  inne. 
Przez  wstyd  fałszywy ;  wróżki  lotne 
Są  to  dziewice  samotne, 

Ale  przez  ogień  swój  serdeczny. 
Są  to  rodzicielki  istotne  — 
Mające  synów  w  myśli  wiecznej. 

II. 

Pewnego  dnia,  gdy  huczał  grom  po  gromie. 
Błyskawica  otwarła  wyłom  u  wyżyny 
Góry,  co  na  szczytu  stromie 
Rodziła  jodły,  na  dole  cytryny. 

1  Torralba  na  tym  wyłomie, 
Z  rozkazu  nieba  wywołanym. 
Choć  krokiem  niezdecydozuanym. 
Stanął,  gotów  do  dalszej  podróży, 
I  nagle  ujrzał  krzak  róży, 

Za  którym  była  grota. 

Gdzie  już  więcej,  niż  niebo,  świecą  raju  wrota ! 

III. 

Co  za  piękno,  o  Boże,  w  łych  świataclt  wyśnionych! 
Wilgotny  zefir  wokół  się  trzepota 


12      ^  •  CHIMERA 

Na  skrzydłach  rosą  uperlonych. 

Jakby  w  konwulsyach  ranna  żmija, 

Szybkiemi  zygzakami  rzeka  sią  przewija. 

Torralba  opątany  stał  —  w  oczach  zdumionych 

Lśnią  mu  wzwyż  tryskające  kaskady  powietrzne. 

Śród  których  promieniste  złocą  sią  lucziołe. 

A  wkrąg  arabeskowe  koronki  bajeczne 

Na  skał  wyrzeźbione  czole, 

Co  wszystko  zmienia  grotą  — jakby  z  czarów  mocy  — 

W  streszczoną  baśń  Tysiąca  jednej  nocy  I 


IV. 


Licencyat  imią  swe  powiada  trwożnie, 

A  potem  zbliża  sią  ostrożnie 

Do  Estrelli.  najstarszej  pani  w  czarnoksiąztwie. 

Co,  czekając  na  małżonka, 

Lał  siedmdziesiąt  przeżyła  w  panieństwie. 

I  rzekł  jej:  —  Duch  mój  rozmarzony, 

Żądny  anielstwa,  w  miłości  sią  błąka. 

Kochałem  wiele  w  duchu,  ale  dziś  znużony. 

Pragnąc  rozkoszy  bez  wstrąśnień  i  boli. 

Jak  inni  Homunculusa,   królowo. 

Drogą  nauki  szukam  Mulierculi. 

I  stworzą  postać,  której  piąkno  swą  osnową 

Obudzi  we  mnie  płomień  żądz  bez  obłąkania. 

Bowiem  miłośnik  gry  i  kobiet  krasy. 

Już  jako  syn  Adama  czystej  rasy. 

Dzisiaj  jedynie  pragną  używania  I  — 

—  Rozumiem  to,  rozumiem !    Chcesz  zbudować  sobie 

Kobietą  bez  żadnego  ułudy  pozoru  — 

Rzekła  dońa  Estrella  — i  w  takim  sposobie 

Dojdziesz  do  tworu 


UCENCYAT  TORRALBA  13 

Bez  serca  i  bez  mózgu,  bowiem  to  ci  zbrzydło. 

Jak  owym,  którzy,  gdy  w  nich  żądze  syczą. 

Na  wagą  ciała  —  miłość  liczą.  — 

Odparł  ów:  —  Chcą  nałożyć  wędzidło 

Na  to  dziwne  obłąkanie. 

Co  mego  ducha  utrzymuje  w  stanie 

Wieczystej  wojny  domowej. 

Której  pobojowiskiem  głąb'  serca  i  głowy.  — 

Estrella  na  to :  —  Nieświadomość  licha. 

Szukać  cię,  synu  mój,  przymusza 

Rzeczy  tej,  co  w  miłości  właściwie  odpycha: 

Próżnem  jest,  czego  nie  napełnia  dusza. 

Kiedy  miłości  blask  porzucasz  złoty 

Dla  ciała  miłosnego  bez  uczuć  istoty, 

Przestąpujesz  od  trwogi  do  nudy  jałowej.  — 

/  mówiąc:    Naprzód  —  do  roboty!  — 

Wskazuje  mulierculą  i,  pośród  jej  głowy, 

Uśmiech  posągu  śmiertelnie  -  lodowy. 


V. 


Inna  z  wróżek  —  na  znak  Estrelli  — 
Ciągnie  więc  kocioł,  w  którego  gardzieli 
Drzemie  jakiś  eliksir  wyższego  żywota ; 
Wróżka  zaś  tak  go  użyć  umie,  że,  jeżeli 
Dość  z  wieku  określoną  jest  dana  istota, 
W  młodzieńca  starca  przemienia,  niecnota. 
Potem  inną  zamorą  tajemną 
Rzuca  w  fuzu  głąbie  ciemną 
I  płyn  bełta  drewnianem  narzędziem. 
Szeroki  zad  kołysząc  wolnemi  obroty. 
Kołysaniem  się  —  rzekłbyś  —  łabędziem. 
By  ożywić  płomień  złoty. 


14  ^  CHIMERA 

Estrella  woła  jej  rozkazująco : 

—  Gałązi  dorzuć  do  ogniska! 
Duszą  rzeczy  jest  gorąco  ! 
Nie  zapominaj  nietoły. 

Z  której  żądz  odnowa  tryska! 

Krwi  tu  dolej  wiewiórczynej 

I  nazbieraj  dobrej  gliny, 

Którą  Letejska  wskroś  przejęła  woda. 

Zlicz  —  iw  równej  mierze  dolej 

Dwie  części  pieprzu  i  dwie  soli! 

A  potem  doda: 

—  Jeszcze  ognia  —  i  jeszcze  skorpionowy  olej. — 
Pomocnica  wstrząsa  i  podżarza. 

A  dońa  Estrella  powtarza: 

—  Jeszcze  — jeszcze  —  skorpionowy  olej! — 


VL 


A  potem  w  kotle  druga  alchemistka 

Południowego  cedzi  promień  słońca  — 

Gdyż  wie  o  tern  m,agia  wszystka, 

Ze  duszy  jest  klimatem  Andaluzya  wrząca. 

Z  promieniem  słońca  promień  kojarzy  miesięczny 

I  kunsztownie  łączy  potem 

Rzecz  samą  z  rzeczy  przymiotem. 

Wywołując  w  sposób  zręczny 

Starcie  dwóch  magnetyzmów  przeciwnych. 

Później  Estrella,  pieczar  owych  pani. 

Która  z  miną  słodziutką  a  w  słowach  naiwnych 

Kończy  prawić  Torralbie,  jak  to  niegdyś  dla  niej 

Jakiś  król  opuścił  żonę 

Czyniąc  gałązką  z  masy  złotej 

(Symbol  pieniędzy)  niejasne  obroty, 
W  dwunastu  językach  mówiła:  płonę! 


LICENCYAT  TORRALBA  ij 

W  czternastu:  kocham!  odmieniała. 
I  oto  w  końcu  wiedźma  osiwiała. 
Brzydsza  niż  żóraw'  zeschnięty, 
Jakiś  szereg  słów  zaklęty, 
Z  przekonaniem,   szepcąc  wymawiała. 
I  Muliercula  wstała  zgalwanizowana  — 
Choć  jeszcze  wewnątrz  snem  opanowana. 


VII. 


Torralba  widzi,  szczęsny  bez  pamięci. 

Jak  nieomylnie  jego  kunszt  wywoła 

Tę  powietrznie  z  miłości,  światła  i  esencyi. 

Która  kobietę  otacza  dokoła, 

A  której  woń  kusząca  (a  któż  jej  nie  wącha  ?) 

Równą  jest  ostrej  woni,  jaką  dysze  koncha 

Afrodyty,  co  ludzi  na  Cyterę  nęci! 

Co  za  dziw!    Muliercula  była  w  ochędożny 

Jakiś  blask  naturalny  zewnętrzttie  odziana. 

Jaki  niegdyś  Wenerze  dała  cudzołożnej 

Macierz  czystości  wiecznej  —  mórz  egejskich  piana ! 


VIII 


Wobec  powagi  przeczystego  zdroju 

Światłości,  którą  piękno  jej  osnute, 

Torralba  ją  uścisnął  pełny  niepokoju. 

Aż  na  jej  ustach  przetrwała  minutę 

Białość  śladów  jego  pocałowań. 

Więc,  w  prologu  miłości  swojej  oczarowań, 

Z  Horacyusza  ogrodów  rzuca  wonne  kwiecie 

Tej  tak  cudnej  kobiecie. 

Ze  w  seraju  zjawieniem,  byłaby  uroczem. 


i6  .  CHIMERA 

Na  widok  ten,  Esłrella  myśli  —  o  czem? 

Wiem,  ale  sią  ode  mnie  tego  nie  dowiecie. 

A  w  końcu  wiedźma  zamyślona 

Rzecze  wzruszona: 

—  Ochrzczona  piekieł  ognia  falą  świetlną. 

Pierś  jej  pozbawioną  wyjścia  bidzie  Etną... 

Sam  ją  weźmiesz  na  ramiona, 

Niosąc  w  piekieł  bezdenie, 

A  gdy  ją  na  przeklęte  wysławisz  płomienie. 

Wnet  sią  w  niej  zbudzi  przez  uroki  — 

Anima  —  piąkne  światło  pogańskiej  epoki. 

Co  jest  wiącej  niż  życie,  a  mniej  niźli  dusza.  — 

Tak  opatrzony  w  drogą  wiąc  wyrusza 

I  zakochany  unosi  na  grzbiecie 

Swych  namiętności  sztuczne  dziecią. 

I  w  piekieł  ciemnej  krynicy 

Szedł  szukać  licencyat  ateusz 

Tej  świątej  błyskawicy. 

Której  niegdyś  w  niebiosach  szukał  Prometeusz. 


IX. 


Na  pożegnanie,  wróżki  kołowrotem 
Wyszły  z  swych  siedzib.     I  leciuchno  potem. 
Wzgórz  unikając,  po  dolinach  krążą 
I  powracają  w  swoich  pieczar  głąbie  — 
Jak  wracające  do  gniazd  swoich  dążą. 
Do  gołąbnika,   kołując,  gołąbie. 


Pieśń  siódma. 

TORRALBA  SZUKA  SZCZĘŚCIA  W  PIEKLE. 


ak  to  niedawno  Dante  Alighieri 
Przyniósł  dokładny  opis  piekieł 

[sfery: 
Za  dni  Torrałby  znanem   było 

[śród  narodu. 
Ze  ziemia  jest  płaszczyzną,  że 

[niebios  etery 
Ma  u  szczytu,  piekło  zaś 

[u  spodu. 
Idąc  prosto  przed  siebie. 
Na  przełaj,  mistrz  ze  swym 

[tworem 
Przedzierali  sią  gąsłym  borem. 
Szli  przez  góry  o  szczytach  zawieszonych  w  niebie, 
I  poprzez  ścieżki  krąte,  co  są  niby  łoża 
Jakiejś  wyparowanej  żarem  słońca  rzeki, 
I  szukali  ujątej  pomiędzy  dwa  wzgórza 
Pewnej  doliny  głębokiej. 
Która  jest  dawnem  piekłem,  a  której  dziś  mroki 


i8  .  CHIMERA 

Zamieniona  w  powszechne  matów  ziemskich  ścieki ; 

Im  się  zbliżali  bardziej  do  doliny, 

Czuli  w  powietrzu  płynące 

Jakieś  odory  cuchnące, 

A  gdy  się  zatrzymali 

Śród  chmur  przechodzących  fali. 

Oddechem  grobu  ziały  dżdżu  lawiny. 

Wreszcie  —  ujrzeli,  niby  gościniec  szeroki. 

Co  dziś  łożyskiem  stał  się  rzeki  w  zimie  — 

Dolinę,  zaciśnioną  między  dwóch  gór  boki. 

Którą  zwie  niższem  piekłem  Dant  w  swej  terza  -  rimie. 

ii: 

Gdy  stanął  u  wrót  królestwa  szatana 

Licencyat  z  Mulierculą  u  boku. 

Wyraz  miał  taki  w  obłąkanem  oku. 

Jakby  z  pijackiej  orgii  uciekł  z  rana. 

Tu  spotkał  Garcię  Juana, 

Druha  swojego.     Mąż  to  wielkiej  wagi. 

Znaczny  w  hierarchii  i  pełny  powagi, 

W  astrologii  bardzo  uczony. 

Kanonik  i  doktór  z  Barcelony. 

Ale  żył  on  w  tej  dobie,  gdy  kwas  iuterański 

Naruszył  świętość  eucJiarystyi, 

Oraz  w  tej  samej  dobie,  gdy  żołnierz  hiszpański 

Czuwał  nad  całym  światem,  dzierżąc  miecz  ognisty. 

Garda,  choć  jeszcze  wiary  rzymskiej  nie  odmienia. 

Lecz  woli  już,  luterskich  nowinek  świadomy, 

Pismo,  niż  kryteryum  Romy 

I,  czyniąc  prawo  z  własnego  sumienia, 

Do  spowiedzi  swej  rzekomej 

Wziął  Boga,  co  ma  minę  poczciwego  księdza. 

Bo  słucha  —  milczy  —  i  do  skrucliy  nie  napędza. 


LICENCYAT  TORRALBA  19 


III. 


Swiąte  Oficyiim  szuka  sług  gorliwie. 

Garda  sią  nadał  do  jego  wymogów. 

Na  żądanie  ascetów  więc  i  astrologów, 

Tajemnemi  rozkazy  do  krainy  Biesa 

Wysłano  go,  gdyż  wiedział,  że  w  piekieł  archiwach 

Są  całkowite  dzieła  Arystotelesa. 

Ku  czci  wielkiego  Stagiryty, 

Którego  system  znamienity 

Naśladuje  kościół  na  swych  niwach. 

Szukając  niemożliwej  rzeczy. 

By  wytłómaczyć  boskość  z  istoty  człowieczej, 

I  wywodząc,  jak  Tomasz  z  Akwinu, 

Boga  oraz  pojęcia  ze  zmysłowości  rozczynu,  — 

Dyabelskim  fortelem 

Juan  Garda  zamaszyście 

Zawładnął  Arystotelem, 

Zabrawszy  go  piekieł  archiwiście, 

Butibambie.  dyabłu  uczonemu. 

Co  wykładał  światu  chrześciańskiemu 

Nauki,  zapomniane  oddawna  przez  greków, 

A  później  odnalezione 

I  znowu  zatracone 

Przez  rzymian,  po  upływie  kilku  wieków. 


IV. 


Kosmaty  był  i  nizki,  miał  harpii  nos  długi 
Butibamba,  tak,  że  byś  rozumiał. 
Jako  w  swem  pierwszem  wcieleniu  papugi 
Miał  formę,  a  na  pamięć  umiał 


20  '  CHIMERA 

Dzieła  wszystkie  Słagiryty; 

Nadto  ukrywa,  niby  skarb  tajemny, 

Ksiągą,  zkąd  czerpać  mogą  hipokryty 

Zasady  moralności  ciemnej  — 

Rytuały  piekieł  świątyni  podziemnej. 

Patrzcie:  z  owej  rzadkiej  ksiągi 

Butibamby  dyabła  (który, 

Bądąc  uczonym  niewielkiej  potągi. 

Ze  nie  mógł  wyrozumieć  nauk  swych  natury, 

Z  dziesiąć  razy  dostał  bzika) 

Oto  niejedna  wybora  zasada, 

Z  której  dla  czytelnika  jasno  to  wynika. 

Że  moralność,  co  dyabłom  najmilej  przypada. 

To  moralności  kościelnej  przesada. 


V. 


Wszystkim  najdoskonalszym  magistrom  obłudy. 
Którym  nadają  miano  sprawiedliwych  ludy, 
I  którzy  sądzą,  że  kto  książki  czyta, 
W  tego  zaraza  wchodzi  jadowita,  — 
Polecam,  aby,  sami  wyższe  twory, 
Topili  dobrych  pokolenie. 
Bo  tak  bodziemy  mieli  pełne  wory 
Piekielnej  rasy  lepszych  w  wielkiej  cenie.  — 

2. 

Sławcie  tą  moralną  straszliwość, 
Że  człek  zacnego  spełnia  obowiązek  mąża: 
Kiedy  niedoskonałość  w  doskonałość  wytąża,  — 
/  uczyńcie  z  cnoty  niemożliwość. 


LICENCYAT  TORRALBA  21 


Rodzaj  ludzki  na  szczycie  postawcie  z  szacunkiem 
Jako  upadłego  Boga  — 
Aby  nigdy  ta  prawda  doń  nie  siągła  sroga, 
Że  tylko  przebóstwionym  jest  ssaków  gatunkiem. 

4. 

W  religii,  prawdziwą  kochajcie, 

A  siłą  ognia  i  miecza 

Wszystko,  co  się  bluźnierstwem  zdaje,  wytapiajcie 

I  do  krańcowości  rozwijajcie 

Wszystko,  co  dręczy  świat  i  rozkalecza. 


Świętość  małżeństwa  sławcie 

Jako  przenajświętszości  cudy 

I  zatajcie  —  mówią  szczerze  — 

Że  ten,  co  małżonkę  bierze. 

Ma  wielkie  łoże,  na  którego  hafcie 

Więcej,  niż  snu,  przepędza  godzin  nudy. 


Budźcie  w  ludziach  nadzieję!    Pierś  ludzką  przenika 

Zaufania  głód  tak  doskonały, 

Że  każdy  wędkę  życia  napewno  połyka. 

Na  wabik  nadziei  zuchwałej. 


Wprowadźcie  w  życie  zasadę  tej  cnoty. 
Że  szlachetnego  człowieka  zadanie 
Jest  bić  się  zawsze  o  trzy  przedmioty : 
O  swą  wiarę  —  o  prawo  —  i  o  swoją  panie. 


22  CHIMERA 


8.. 

/  ostrożnie,  a  w  sposób  skuteczny, 
Gdy  światła  zbraknie  wam  teraźniejszości, 
Otwórzcie  okno  ku  przyszłości. 
Tak  drogą  władzy  gotując  wiecznej 
Nieogarnionych  tajników  ciemności. 


Do  tej  receptury  czarciej 

Przyłączywszy  całkowity 

Zbiór  dzieł  wielkiego  Stagiryty, 

Butibamba,  w  dniu  pewnym. 

Gdy  czuł,  że  w  nicestwo  już  jedzie, 

Juanowi  Garcii, 

Ku  czci  nauki,  zostawił  je  w  schedzie. 

Sądząc  go,  zda  sią,  swym  najbliższym  krewnym. 

Wielką  zasługą,  wyznać  trzeba. 

Położył  tym  sposobem:  gdyż  dziąki  tej  mierze 

Swiąłe  Ojicyum  wielką  zbudowało  wieżą  — 

Nową  Babel,  wiodącą  do  nieba. 


VI. 

Licencyat,  żądny  pośpiechu 

W  smutnych  swych  rozkoszach  grzechu. 

Do  Juana  Garcii  właśnie, 

Mulierculę  wskazując,  rzekł: — Trzeba  koniecznie 

Przy  tym  piekielnym  ogniu,  co  już  gaśnie. 

Tą  kobietą  (mej  sztuki  wytworna  to  maszyna) 

Natchnąć  duszą  —  nie  ludzką  duszą,  co  trwa  wiecznie. 

Lecz  duszą,  jaką  żywa,   czuła  tchnie  roślina.  — 


LICENCYAT  TORRALBA  23 

—  Prawda,  rzekł  Juan  Garda,  wyludnione  zgoła 

I  ostygło  tego  czasu 

Piekło  —  tak,  jako  niegdyś  z  Olimpu,  z  Parnasu 

Odpłynęły  bogów  koła... 

Albowiem  od  tej  chwili, 

Kiedy  ludzie  przez  Dania  szlak  piekieł  odkryli. 

Natychmiast  je  z  tej  sfery  uniósł  precz  Jehowa 

1  pomieścił  na  innym  firmamencie  — 

W  obawie,  że.  gdyby  weszli  z  człowiekiem  w  zetknięcie. 

Uczciwość  dyabłów  się  popsowa. 

Ale  że  się  zbuntował  naród  potępiony. 

Dalej  chcąc  zamieszkiwać  piekielne  regiony, 

Bóg  zmarszczył  brew  i  cały 

Piekieł  okrąg  starożytny 

Spojrzeniem  w  głazy  przemienił  i  skały! 

O  miłości  ojczyzny,  ty,  zapale  szczytny! 

Próżno  chciał  Bóg  ich  przenieść  na  inne  planety. 

W  różnej  formie,   w  różnym  stanie. 

Przyjmują  owszem  najwyższe  skaranie. 

Pełni  jakiejś  rozkosznej,   nadludzkiej  podniety . . . 

Wszyscy  wolą  zestąpić,   w  głazy  obróceni, 

Z  królestwa  człowieczego  do  państwa  kamieni. 

Bo,  gdyby  przenieść  piekło  do  innej  otchłani. 

Jakżeby  mógł  potępiony 

Żyć  w  przestrzeni  oddalonej 

Od  hiszpańskiej  mowy  i  Hiszpanii? 

Sam  Butibamba,   i  jego  gromada, 

TV  postaci  granitowego  urwiska. 

Jest  bożyszczem  kamiennem,  co  mu  w  głębi  pyska 

Gnieździ  się  żmija,  oraz  jajka  składa. 

A  chociaż  Dante  sprawy  tej  nie  kreśli. 

Jaka  to  męka  —  być  skałą,   co  myśli,  — 

Głupcy  są  ci,  co  roją,  że  napewno  wiedzą. 

Iż  nicość  wszystko  pożera ... 


24  ■  CHIMERA 

Albowiem  to,  co  umiera, 

Obdarzone  jest  jakąś  tajną  samowiedzą, 

I  nigdy  ludzie  ciemnych  tych  walk  nie  wyśledzą. 

Jakie  w  boleści  dniach  toczą  ze  sobą 

Rzeczy,  co  widzą,  słyszą,  co  łzawe  żałobą 

Cierpią,  lecz  słowa  nigdy  nie  powiedzą !  — 


vn. 


—  Ale  przyszła  chwila  na  koniec  — 

Do  Torralby  druh  rzecze  miły  — 

Zalotny  bowiem  miłowania  goniec. 

Wiatr,  rozpraszając  roślin  pyły. 

Powszechne  budzi  śluby  i  ziemią  ukwieca.  — 

/  Juan  rozdmuchuje  z  całej  siły 

Popioły,  lecz  je  napróżno  podnieca. 

Ponieważ  jednak  rzecz  to  pewna. 

Ze  ogień  można  palić,  póki  nie  brak  drewna,  — 

Licencyat  naraz,  ślepą  swą  żądzą  popchniąty. 

By  ożywić  gasnące  błyskawice. 

Spostrzega  na  wrotach  krainy  przeklątej 

I  zrywa  z  ich  szczytu  tablicą. 

Na  której  napis  jaśnieje: 

Wy,  którzy  tu  wchodzicie,  porzućcie  nadzieję! 

/  gdy  tablicą  ognisko  podpala. 

Rzecze  Torralba:  —  Teraz  zbuduje  duch  boży 

Inne  piekło,  któremu  właśnie  że  otworzy 

Źródła  nadziei  przeklątej. 

Bo  nadzieja  jest  niby  pragnienie  Tantala, 

Który  śród  wiecznej  żyje  fal  ponąty, 

A  zawsze  od  ust  ucieka  mu  fala . . . 

O  nadziejo,  ty,  równie  piąkna  jak  szalona! 

Jakież  mogą  dać  mąki  piekielne  otchłanie. 


LICENCYAT  TORRALBA  2/ 

Jeśli  nadzieja  bidzie  z  piekieł  wypędzona, 

A  z  nią  trwoga,  niepokój  i  rozczarowanie!  — 

Wiąc,  kierując  błysk  źrenicy 

Na  to  jakby  gasnące  płomią. 

Co  jeszcze  pozostało  w  straszliwej  stolicy 

Żądz  potwornych  i  grzechów  umyślnych  świadomie. 

Garcia  zrącznemi  półobroty 

Pochyla  się,  w  dłoń  zbiera  ziemią, 

Zbliża  sią  do  tej  kobiecej  istoty 

I  sypie  garść  popiołu  na  jej  głowy  ciernią. 

Mówiąc:  —  W  imieniu  świątej  i  wieczyście  młodej 

Matki  przyrody  !  — 

I  jeszcze  brzmią  słowa  Juana: 

—  Id&,  kochaj  i  bądź  kochana !  — 

Tak,  dnia  owego,  sztuczna  Torralbowa  żona 

W  piekielnym  ogniu  została  ochrzczona. 


VIII. 


Gdy  Butibamby  przyjaciel  uczony 

Te  okropności  poczyna,  — 

Coż  robili  w  dobie  onej 

Zakiel  i  Katalina, 

Grzeszników  dwoje. 

Którym  jeszcze  zamkniąte  niebieskie  podwoje  ? 

Nie  mając  już  na  głowie  rogów. 

Ozdoby  naturalnej  u  dziatwy  piekła  progów, 

Zakiel  u  Kataliny  boku 

Stał  w  anioła  znów  przeobrażony. 

I  oboje  ze  łzą  w  oku. 

Pełni  troski  niepocieszonej, 

CItcąc  odkupić  rzecz  nieodkupioną, 

Modlą  sią  z  wiarą  niezwalczoną 


26  .  CHIMERA 

0  los  duszy  człowieka  występnej, 
Na  wierzchołku  góry  niedostępnej , 
Gdzie  powietrzem  ledwie  dysze  łono! 
Ona  —  wierną  pamięci  Torralby  została 

1  modlitwą  złagodzić  chce  jego  cierpienia, 
Gdyż  nietylko  rozkosz  to,  ale  też  i  chwała, 
Żyć  dla  cudzych  win  odkupienia. 

Twarz  jej  oblewa  mistyczna  poświata, 

A  usta  jej  różane 

Powinnyby  być  całowane 

Nie  przez  kochanka,  lecz  raczej  przez  brata . . . 

Dla  tego.  który  dotąd  nie  zaczął  pokuty. 

Błaga  o  przebaczenie  pychy  win  zatrutej . . . 

A  tymczasem  jej  czoło 

Olśniewała  w  około 

Tacza,  co  barwy  rozpala 

Nad  doliną,  niby  most  świetlany. 

Który  —  zda  si^  —  łączy  dwu  gór  ściany. 


IX. 


Aż  Juan  Garcia  spojrzy  niespodzianie 

W  stroną,  kądy  słoneczne  rodzi  sią  zaranie, 

I  zawoła :  —  O,  patrzcie,  jak  Demon,  król  biesów, 

Z  tej  niezmiernej  wyżyny. 

Synom  swoim  ostatnie  daje  pożegnanie. 

Idąc  w  świat,  gdzie  ma  władcą  innej  być  głąbiny. 

I  oto  na  horyzoncie,  u  kresów. 

Widzą,  jak  sią  jego  postać  wspina 

Na  śnieżnym  wierzchołku  góry. 

Tam,  gdzie  kończy  sią  życie,  ale  nie  wyżyna. 

I  mówi  Demon  :  —  Nądzne  kreatury. 

Na  noc  przez  Boga  skazane  wieczystą 


LICENCYAT  TORRALBA  2^ 

Za  to.  żeście  sią  nieczystą 

Napawali  rozkoszą, 

Której  niebieskie  kanony  nie  znoszą; 

Gdy  piekło  na  kostnicą  przemieniono  wieczną, 

Opuszczam  was,  a  razem  ludzkie  plemią 

I  tą  mą  twierdzą  stołeczną, 

Zkąd  siedem  grzechów  głównych  schodziło  na  ziemią; 

A  ponieważ  żarliwe  wasze  duchy 

W  głazy  przemienić  dały  sią  bez  trudu, 

I  jako  wiąźnia  łańcuchy 

Miłość  piekła  cią  trzyma  tutaj,  o  mój  ludu! 

Ponieważeście  znieśli  zawieruchy 

Przeznaczeń  niełaskawych,  — 

Zostańcie  tu!    Zawsze  tu  mieć  bądziecie 

Rozkosz  boleści  krwawych! 

Raso  grzeszna,   nie  czekaj  zbawienia! 

Nądznem  jest  wszystko  na  świecie ; 

Od  cierpienia  do  cierpienia 

Pieśń  bólu  nieskończenie  żywą 

Budzić  w  was  bądzie  —  wieczny  łącznik  sił  —  tworzywo  ! 

Przebiegając  gamą  olbrzymią  boleści. 

Poznacie  miłość  w  ruchu  wieczystym,  zażywszy 

Jej  łez  od  ognia  nieskalanej  treści 

Do  nienawiści  najtkliwszej. 

Śród  skał  i  roślin  zatrutych, 

W  postaci  barw,  cieniem  osnutych, 

Śledzić  bądziecie  tą  wojną  surową. 

Której  —  nienawiść  i  miłość  —^  osnową. 

Gdyż  ziemi  wieczne  przekleństwo  — 

To  stałe,  wrogie  rzeczy  przeciwieństwo. 

Napróżno  rojąc,  że  szlak  łez  ominie. 

Nowe  przybiera  kształty  substancya  śmiertelna  — 

W  człowieku,  w  marmurze,  w  roślinie! 

Na  dnie  wszystkiego  gorycz  żyje  niepodzielna. 


28  CHIMERA 

Ludu  mój !    Prawem  nigdy  niewzruszonem 
Znaj,  że  wszystko,  co  jest  i  co  było, 
Skończy  sią,  jak  to  piekło  sią  skończyło. 
Bo  milczenie  wieczyste  —  na  mroków  ruinie  — 
Wszelkiej  wrzawy  istnienia  jest  dyapazonem.  — 


X. 


I,  na  dowód  posłuszeństwa. 

Wielki  Demon,  żywiąc  przekonanie. 

Ze  już  wobec  Bożego  stoi  dostojeństwa, 

Jak  gdyby  echem  woła:  —  Idą,  Panie!  — 

Na  głos,  co  mu  w  sumieniu  bije.. 

I  wypełnia  w  czci  głąbokiej 

Boże  wyroki! 

A  tymczasem  na  skroniacJt  mu  żmije 

Tąsknoty  razem  z  grozą  zabłysną  złowrogą, 

I  znów  na  piekło  spojrzy,   i  w  żalu  sią  wije, 

I  śnieg  odwieczny  uderzywszy  nogą 

Na  szczycie  góry,  w  głąb'  go  odpydia, 

I  na  przelatującej  zasiądzie  komecie, 

A  jego  wargi  szepczą  z  cicJia: 

—  Zegnaj  mi,  żegnaj,  piekielny  mój  świecie!  — 

/  gdy  noc  rozwijała,  jak  całun  szeroki. 

Swe  milczenie,   i  chłód  swój,   i  mroki. 

Posłuszna  gwiazda  komety. 

Na  rozkaz  Pana 

Świat  przelatując,  uniosła  szatana. 

By  władał  w  innem  piekle  śród  innej  planety. 


Pieśń  ósma. 

TOBRALBA  ZNAJDUJE  SZCZĘŚCIE  W  ŚMIERCI- 


—  Natknęliśmy  się  na  kościół,  mój 
Sanczo. 

—  Widzę  to,  odparł  Sanczo.  Racz 
sprawić.  Boże,  abyśmy  się  nie  natknęli 
na  swój  grób. 

(DON  KICHOT,  Cz.  II,  Rozd.  IX) 


rągiem  wzgórz  ołoczo- 
[na  i  cieniami  lasu. 
Cuenca  zbudowana 

[leży 
Na  górze  w  formie 

[ananasu, 
A  kiedy  z  góry  spły- 
[wa,  jej  obwód  sią 

[szerzy. 
Jakby  szukając  miej- 
[sca  śród  niwy  falistej. 


Miastem  była  walecznem  i  w  bojach  wsławionem. 

Które  za  Maurów  jut  czasu 

Miało  w  herbie  kielich  złocisty 

I  srebrną  gwiazdą  na  polu  czerwonem. 


30  .  CHIMERA 

II. 

Był  dzień  szóstego  maja.    Ledwie  świt  zamiga, 
IV  jednej  Swiątego  OJicyum  ciemnicy 
Mówił  do  kawalera  Diego  de  Zuńiga 
Torralba:  —  Jesteś  zbieg  z  pod  szubienicy  ! — 

—  Rycerzem  jestem,  panie.  —  rzekł  Don  Diego. 

—  Tak.  tak !  —  odrzecze  Torralba  z  zapałem  — 
Co  zdradził  przyjaciela  swego 

Przed  świętym  Trybunałem. 

Ze  niby  Lutra  upowszechniać  miałem !  — 

—  Bo  jestem  prawdziwy  chrześcianin ...  — 

—  Bo  jesteś  oszust,  mości  panie. 
Co  okłamuje  tłumu  zaufanie. 

I  zyskawszy  śród  ludzi  uznanie. 
Pieniądzy  pożądasz  i  danin  1  — 

—  Prawo  boże  jest  rzeczą  świątą  — 
Odpowie  mu  Zuńiga. 

Ów  zaś:  —  To  hipokryzyi  intryga! 

Grzech  jest  rzeczą  mniej  przcklątą. 

Bo  gorszem  obłudy  szalbierstwo 

Pewnych  hidalgów  mizernych. 

Co  pragną  być  u  dworu  i  udają  wiernych, 

By  uniknąć  podejrzeń  o  kacerstwo. 

III. 

I  gdy  powolnym  krokiem 

Wschodził  dzień,  złotem  słońcem  lśniąc  śród  widnokręga. 

Gromadka  ludzi  weszła  do  ciemnicy. 

Na  których  przez  pół  obłąkanym  wzrokiem 

Torralba  patrzał  trupiolicy. 

Jeden  z  braci,  w  którego  raku  była  ksiąga, 


LICENCYAT  TORRALBA  31 

Mająca  na  grzbiecie  oprawy 

Napis,   w  literach  wielkich  barwy  krwawej : 

Śledcze  akta  spraw}', 

Licencyatowi  Torralbie  wytoczonej 

Za  kłamstwa,  kradzież,  oraz  inne  zbrodnie,  — 

Wystąpił,  i  głosi  mu  zwolna,  niewzruszony. 

Wszystkie  jego  szaleństwa,  każdy  grzech  za  grzechem : 

On  zaś  z  takim  słuchał  go  uśmiechem. 

Jakim  się  czarny  anioł  śmieje  niezawodnie. 

Mnich  przyzywa  jednego  ze  swoich  dworzanów. 

Który  zdał  sią  z  rodzaju  wiejskich  zakrystyanów, 

I  wielki  inkwizytor  każe  mu  powoli 

Czytać  fatalny  wyrok  Bractwa  woli: 

—  Zważywszy,  trybunał  Hermandady  świątej,- 

Ze  pod  wpływem  pewnego  anioła  Zakiela, 

Który  ekskomuniką  został  już  dotkniąty, 

Licencyat  Torralba,  pośród  grzechów  wiela. 

Oddawał  sią  czarowstwu  i  magii  przeklętej ; 

Zważywszy,  że  się  uczył  nauk  zakazanych. 

Proboszczowi  Bargoty  nieznanych ; 

Ze  w  parę  mgnień,  na  miotle,  w  powietrznej  otchłani, 

Tam  i  z  powrotem  latał  od  Włoch  do  Hiszpanii, 

I  że  — jak  czarnoksiężnik  —  pewnej  nocy, 

Przy   upadłego  ducha  Zakiela  pomocy, 

Jednym  skokiem  się  znalazł  w  Rzymie  śród  ulicy  — 

/  w  kilka  godzin  po  rzeziach  w  stolicy 

Od  niego  Valladolid  wiedziała  zdumiona, 

Ze  Rzym  opanowany  został  przez  Bur  bona; 

Zważ3rwszy,  że  nie  czci  on  żadnego  dogmatu. 

Ze,  stworzywszy  kobietę,  niby  dla  zabawy. 

Spokojnie  żył  śród  ciżby  dzikich  zwierząt  krwawej, 

W  pieczarze  jednej  z  gór  tego  powiatu. 

Między  Tragacetem  a  Cuencą; 

Dodając  jeszcze  do  tej  sprawy. 

Ze  w  jaskini,  gdzie  władza  ujęła  go  ręką. 


^2  CHIMERA 

Pozwalał  sobie  zbytków  babilońskich   z  gminem 

Czarowników  i  liczne  wzywał  czarownice. 

Urządzając  wieczornice 

Z  chlebem  i  serem  i  winem; 

Zważywszy,  że  chciwości  nic  mu  nie  nasyci  — 

Że  starał  sią  wynaleźć  tak  poszukiwany 

Kamień  filozoficzny,  nigdy  nie  zyskany ; 

I  że,  gdy  chciał  w  zawody  z  dyabłem  iść  iv  ambicyi. 

Bezbożna  żyła  w  nim  pokusa. 

By  stworzyć  Homunculusa, 

Co  byłby  tylko  synem  ziemi 

Na  wzór  Anteusza; 

I  że  pomiędzy  sekciarzami  swemi 

Sam  jeden  zyskał  palmą  stworzyciela. 

Bo  stworzył  postać,  w  której  nie  istnieje  dusza, 

Lecz  która  całą  piąkność  materyalną  wciela; 

Zważywszy,  że  gdy  go  opątała  nowina 

Głoszona  przez  Erazma  i  Lutra  Marcina, 

Kocha  tylko  materyą,  —  że  wiąc  taką  drogą 

Nauka  jego  jest  herezyą  srogą. 

Bo  duszy  ludzkiej  nienawistnie  przeczy. 

Kochając  tylko  duszą  powszechną  wszechrzeczy ; 

Zważywszy,  że  ta  kłamstw  szkarada 

Na  blizką  przyszłość  zapowiada 

Religią  Ojca,  w  której  zapomina 

Matki  i  Ducha  i  Syna; 

Zważywszy,  że  — jak  nieraz  wypowiadał  zdanie  — 

Bóg  -  Syn  to  dlań  jedynie  mąż  niezwykłej  miary, 

1  że  przekląty  owy  syn  niewiary 

Czasami  wątpił  nawet  o  szatanie: 

Przez  niebo  natchniony  z  góry. 

Trybunał  stanowi. 

Ze  Torralbie  -  licencyatowi 

Zadane  bądą  ku  mączarni  —  sznury.  — 


LICENCYAT  TORRALBA  3) 

IV. 

—  Czy  sią  serce  twoje  skruszy  ?  — 
Pyła  go  lektor  surowy. 

W  dręczącym  rozstroju  duszy, 
Torralha  rzecze  temi  słowy: 

—  Czego  pragnie  Oficyum  Święte,  niech  wykona. 
Bardziej  jam  zrezygnowan,  niż  mię  żal  przygniata. 
Nie  przeklinam  już  dnia,  gdym  wyszedł  z  matki  łona. 
Dzięki  chwili,  gdy  pójdę  precz  z  waszego  świata! 
Bardziej  niźli  klerowi  wstrętną  mi  jest  pycha 

I  ignorancya  Lutra,  opornego  mnicha, 

A  jeśli  badam,  dylemat. 

Czy  gorsza  nicość  czy  życia  natura. 

Wiem  to  z  Pirrona,  którego  systemat 

Jednem  pociągnięciem  pióra  '' 

Wykreślił  dziejów  stworzenia  problemat. 

Co  się  tyczy  rozkoszy, 

To  w  pięknie  dla  swych  zmysłów  szukałem  słodyczy. 

Odkąd  ta  prawda  w  mózgu  mi  zasyczy. 

Ze  dusza  —  to  spoczynku  wróg  macoszy. 

Mulierculę  stworzyła  moja  własna  wiedza, 

Com  uczynił,  gdy  pojąłem. 

Jakiej  otchłani  jestem  otoczony  kołem. 

Bowiem,  spokojnie  ważąc,  owa  miedza. 

Którą  Bóg  ciało  od  duszy  oddziela. 

Sprawia  w  człowieku  —  cóż?  nieprzyjaciela. 

Co  wiecznie  walczy  z  swem  własnem  istnieniem. 

Nie  dziwcie  się,  że  mojem  rozumieniem 

—  Święte  Oficyum  niech  mi  to  wybaczy  — 
Lepsza  śmierć  od  ascetyzmu  rozpaczy. 
Miłość  to  życia  promień  całkowity  — 

/  nienawidzę  ciżby,  która  życie  paczy. 


$4  CHIMERA 

Na  włosienicQ  zmieniając  pas  Afrodyty. 

Wątpią  wiele  —  to  prawda;  a  w  przeczeń  sposobie 

Naśladują  wzniosłość  stylu 

Sokratesa,  co,  bądąc  w  swej  ciemnicy  grobie. 

Zowąd  w  świat  słów  szyderczych  rzucał  manifestem. 

Niby  tragiczne  potągi  w  Eschylu. 

I  spokojnie  posłuszny  jestem 

Sprawiedliwemu,  który 

Ze  szczytu  Olimpijskiej  góry 

Bogów  Katona  jednym  strącił  gestem. 

V. 

Odpowiedział  mu  lektor:  —  Z  łemi  słowy  zgodnie. 

Raz  jeszcze  potwierdzone  mamy  jego  zbrodnie. 

Rzecz  zbadawszy.  Trybunał  wyroku  nie  zmieni: 

Torralba  wiąc  zostanie  karany  torturą, 

Lecz  nie  podlega  kaźni,  którą 

Czasami  znoszą  potąpieni. 

Którzy  na  ośle  grzbiety 

Bywają  wsadzeni. 

Którym  sią  głową  przystraja  korozą 

I  których  tak  na  auto  -  da- fe  wiozą, 

Na  szafot  śród  stosu  płomieni. 

Rozkazujem  natomiast,  aby  po  torturze, 

Przywiązany  u  stosu  sztachety, 

Widział  śmierć  swej  bezbożnie  stworzonej  kobiety. 

Jak  bądzie  na  ognisku  spaloną  w  naturze.  — 

Torralba  rzekł:  —  Panowie,  dziąki  wam,  o,  dziąki. 

Z  chącią  to  życie  oddam  za  nic. 

Byłem  ^  nim  dzień  dzisiejszy  dojdzie  mroku  granic, 

Porzucić  mógł  ten  ciążar  zawodów  i  mąki.  — 

Gdy  wyrok  ogłoszono. 

Na  żelaznem  łożu  rozciągitiąto 


LICENCYAT  TORRALBA  )s 

Grzesznika  —  z  duszą  w  winach  nieugiętą  — 
Co  już  sią  zdał  istotą  przez  pół  pogrzebioną. 
I  w  czasie  tym,  gdy  jeden  z  książy 
Głosi  Torralby  wszystkie  złośiiwości. 
Inny  garrotą  mu  natąży. 
Aź  go  sznur  przenikał  do  kości. 
Torralba  z  bólu  bez  miary 
Szepcze  jak  Hiob  albo  Jerobeam: 

—  Taedet  animam  meam ! . . 

Duch  mój  jest  zniechęcony  do  żywota  mary.  — 

/  mówi:  —  Dalej,  dalej! 

Nie  chcą,  byście  o  moment  choćby  przedłużali 

To  życie,  co  mią  przytłacza! 

Toć  żywot  wieczny  karą  był  Żyda  Tułacza, 

Karą,  od  której  nigdy  śmierć  go  nie  ocali.  — 

Bracia  sią  modlą,  krążąc  dookoła, 

A  jeden  (światy  w  duszy  swej  —  natchnieniem. 

Lecz  który  głosił  Boga  mieczem  i  płomieniem) 

Z  prawdziwym  żarem  tak  woła: 

—  Niech  zginie  grzech  wytąpiony ! 

Kościół,  póki  się  znajdzie  bezbożnik  śród  świata, 

Coby  naruszał  dogmat  uświęcony. 

Tępić  go  będzie,  aż  wytępi  zgoła 

Rasę  Torralby  licencyata !  — 

A  inny  święty  odpowie. 

Na  inkwizytorów  patrząc  Trybunału: 

—  Niech  zginą  grzesznikowie ! 

Niechaj  grób  ich  pochłonie!    Tam,  w  mogilnym  rowie. 
Duch  nasz  z  grzechów  ziemskiego  oczyszcza  się  kału !  — 


VL 


Gdy  tak  Torralba  pada  w  tortury  omdlałość. 
Widzi  przebiałą  jakąś  białość: 


^6  .  CHIMERA 

To  Zakiel  płynie  uskrzydlony 

Do  tamtego  świata  progu, 

Obok  kochanki  swojej  odkupionej, 

I  razem  hymn  śpiewają  Bogu... 

I  w  chwili,  gdy  się  od  świata  oddalą 

Duch  Zakiela  i  duch  Kataliny, 

Boskiej  promienności  falą 

Zapłoną  światła  edeńskiej  krainy! 


VIL 


Torralbą  z  łoża  podjąli 

I  długi  czas  go  ciągnęli 

Śród  nieludzkiej  gawiedzi. 

Wreszcie  u  kraty  przywiązany  siedzi, 

I  gdy  śród  skazańców  gromady 

Z  rozpaczy  usta  zębami  kaleczy. 

Zda  się  pijakiem  krwi  człowieczej. 

W  gorączce,  od  męczarni  blady, 

W  piersi  ma  ogniste  żary ; 

I  gdy  go  mglista  wątpliwość  przygniata. 

Roi  Objawień  religijnych  mary. 

Co  gotują  przyszłość  świata. 

I  gdy  naraz,  stos  ujrzy,  oko  w  oko, 

I  dokoła  tłum  narodu. 

Poczuł  w  sercu  ostatni  dreszcz  chłodu. 

A  gdy  ciżbą  szli  szeroką 

Wierni  i  bezbożnicy 

Wzdłuż  ciasnej  ulicy. 

Co  była  bagnem  i  rzeki  rozlewem 

Na  wiosnę,  w  zimie,  oraz  w  letnim  czasie,  — 

Wielka  procesya  potępionych. 

Raczej  niż  żywych  tłumem,  zda  się 

Huraganem  widm  zrozpaczonych. 


LICENCYAT  TORRALBA  ^7 

/  gdy  procesya  wreszcie  wkracza, 

Kądy  był  stos,   na  wzgórze. 

On  patrzy  już  nie  widząc;  w  dzikich  myśli  chmurze 

Taka  wściekłość  go  przytłacza. 

Że  sam  miał  twarz  Nerona,  Rzymu  podpalacza. 

Łka  z  bólu,  coś  go  dusi,  w  skroniach  szybko  łątni, 

I  gdy  zachodzące  słońce 

Rzucało  najoboj^tniej 

Blaski  tak  nałążone,  &e  a&  wzrok  ślepiące, 

I  gdy  ujrzą  jego  oczy. 

Jak  się  ta  ciżba  ślepa  tłoczy,  — 

Licencyat  szepcze:— To  litości  godne! 

Że  na  to  ścierwo  zgniłe  i  cuchnące 

Spływa  światło  tak  czyste,  piękne  i  pogodne!  — 

/  tak,  u  kraty  zawisły. 

Patrząc  wokół,  zda  sią,  traci  zmysły. 

Skrami  błyskają  oczy  gorejące, 

A  w  gorączki  dreszczach  ognistych. 

Śród  rzeczy  urojonych  oraz  rzeczywistych, 

W  powietrzu  ptaków  obaczy  gromady, 

A  na  ziemi  pełzające  gady, 

A  dokoła  widm  tysiące. 

Cienie,  duchy,  i  wiedźmy,  i  strzygi  krążące. 

I  śród  bólu,  co  śmierci  pokrewny. 

Widzi  białą  postać  anioła. 

Co  z  nieba  doń  sią  chyli  —  iw  melodyi  rzewnej: 

Żałuj  grzechów!  tak  mu  woła 

Kataliny  dusza  skrzydlata 

Namaszczonym  głosem  z  nieziemskiego  świata. 


VIII. 


Zanim  chórem  ucichł  wrzask  cały. 
Podobny  do  szmerów  spienionych, 


38  .  CHIMERA 

Jakie  czynią  rozcierane  kryształy. 

Gdy  skacząc  ze  skał  na  skały 

I  losem  wybierając  urwiska 

Z  szumem  Huecar  sią  ciska: 

Słychać  jaki  potępieńców, 

Jedni  modlą  sią  bez  skargi, 

A  drugie  tłumy  jeńców 

W  kratery  przekleństw  zmieniają  swe  wargi. 

Tymczasem  śród  ogni  młyna. 

Leżąc,  niby  w  miłosnej  łożnicy, 

Muliercula  albo  Torralbina 

Nie  bez  piąkności  i  gracyi 

Ujawniała  w  swej  postaci 

Naturalny  wdziąk  tygrysicy! 

Choć  cierpi,  pewnie  tak  to  czyni. 

Ze  gdy  za  tego  ginie,  co  go  kocha, 

W  płomieniach  nie  jest  ani  trocha 

Mniej  spokojna,  niż  ptak  na  pustyni. 

Nieświadoma  jak  bestya,  chociaż  ją  pożera 

Przerywany  ogień  stosu. 

Gdy  dla  kochanka  umiera. 

Głupia!  uszczęśliwiona  jest  ze  swego  losu. 

Bo  kierując  sią  zmysłem  wrodzonym,  koniecznym. 

Dążąc  w  przyszłości 

Do  spokoju  wielkiej  nicości. 

By  koniec  tu  był  końcem  ostatecznym, 

Nawskroś,  z  animą  sivą  całą 

Na  płomienisku  świetlanem 

Jak  na  łożu  umarło  różanem 

Owo  ciało  bez  duszy  człowieczej. 

Co  naśladuje  swą  ciszą  wspaniałą 

Światy  majestat  wszechrzeczy! 


LICENCYAT  TORRALBA  39 

IX. 

Dymy  i  popiół  rozproszony 

W  powietrzu  unosiły  sią,   niby  welony. 

I  póki  słońca  gorzało  ognisko. 

Ostatni  dzień  jej  życia  lśnił  śywemi  blaski, 

A  gdy  zamilkły  wreszcie  rozpaczliwe  wrzaski 

Gromady  potąpionej, 

I  gdy  spłonąło  wszystko, 

Dym  uleciał  w  górą  uniesiony 

I  cały  sią  rozpłynął  w  nocy  przeminionej ! 

Smutno,  gdy  znika  z  żywota 

Tak  niewinna  i  piąkna  istota. 

Lecz  gdy  owa  tragedya  nieczysta  przeminie^ 

Gdy  znów  się  wody  wiosenne  zapienia. 

Na  górze,  na  dolinie,  na  równinie 

Znów  sią  pola  okryją  zielenią, 

A  zieleń  różami, 

A  róże  motylami! 

W  Torralbie  zwolna  gaśnie  duch  człowieka 

I  budzi  sią  w  nim  piekła  śmiech  wszeteczny  — 

/  obojętnie  czeka 

Na  kresu  kres  ostateczny. 

Na  sen  —  ach !  na  sen  wieczny . . . 

A  wtem  wirem  w  nim  zagrzmią  myśli  huragany  — 

/  w  ostatniej  chwili,  jak  zmory. 

Dym  ognisk  rozkołysany, 

Palonego  tłuszczu  fetory, 

Kadzideł  i  wosku  powiewy. 

Zwilgotniałej  ziemi  wyziewy. 

Cały  ten  koncert  jadem  przesycony 

Ohydnych  woni  w  powietrzu  cuchnącem. 

Zda  mu  się,  chociaż  sam  jest  nawpół  zaczadzony. 


40  CHIMERA 

Jak  odór,  którym  bucha,  nagle  otworzony. 

Grób  zamknięty  przed  lat  tysiącem. 

I,  przywiązany  do  kraty, 

W  zniechęceniu  szepcze  złowrogiem: 

—  Dość  tej  ohydy  życia!  Chcą  życia  zatraty! 

Życie,  co  mią  opuszcza,   niechaj  idzie  z  Bogiem.  — 

Widzi  Torralby  duch  bolesny, 

Że  już  do  tej  krainy  wchodzi  nieokreślnej , 

Gdzie  sią  Żywota  kończy  panowanie 

I  gdzie  już  śmierci  przeczuwa  sią  sferą  — 

A  choć  wiary  tej  nie  ma  w  sobie. 

Która  Boga  ujawnia  w  próżni  oceanie. 

Szepcze:    Miserere! 

/  przeklinając  zło,  co  włada  na  tym  globie, 

W  końcu  —  z  grozy  i  wsłrątu  —  zamyka  powieki. 

Czka  śmiertelnie,  zastyga,  usypia  na  wieki ... 


/. ..     O,  boskie  Złudzenie!    W  agonii  —  z  zamgławi 
W  chwili  ostatniej  biała  postać  mu  sią  zjawi  — 
/  słyszy  Kataliny  czysty  głos,  co  woła: 
Tądy.   tądy!    Idż  naprzód  za  lotem  anioła. 
Niebo  cią  moją  rąką  błogosławi! 


PRZEŁOŻYŁ 

Antoni  Lange.  Ramon  de  Oampoamor. 


ŻART,  SATYRA,  IRONIA  I  GŁĘBSZE  ZNACZENIE. 


AKT  DRUGI. 


SCENA  I. 

Sala  na  zamku.    Wchodzi  DYABEŁ  z  owiniątem  kopytem. 

DYABEŁ. 

Wałęsa  się  tu  jakieś  olbrzymie  chłopisko,  długie  jego 
palce  wskazują,  zda  się,  bezustanku  na  szubienicę,  na  któ- 
rej kiedyś  jeszcze  zawiśnie.  Ten  nada  się  może  do  mo- 
jego planu.  —  Ale  otóż  i  on !  Odstąpmy  na  bok  i  posłu- 
chajmy, co  powie. 

Baron  MORDAX. 

Przepyszna  bestyjka  z  tej  Liddj/'  i  smakowałaby  mi 
bardzo.     Ożenię  się  z  nią,  albo  ją  zamorduję. 


DYABEŁ,  występując  z  ukrycia,  do  siebie. 

Czcigodny  człowiek !  giośuo:  Hrabia  Bydlę,  jeśli  się  nie 


mylę? 


Baron  MORDAX. 
Baron  Mordax,  jeśli  pana  skóra  nie  świerzbi. 


42  CHIMERA 

DYABEŁ. 
Jaśnie  pan  jest  zadurzony  w  młodej  baronównie? 

Baron  MORDAX,  jękliwie. 
O,  ponad  miarę! 

DYABEŁ. 
Ja  ją  panu  dostarczę. 

Baron  MORDAX. 
Jak? 

,  DYABEŁ. 

Jednakże  zastrzegam  sobie  pewien  warunek. 

Baron  MORDAX. 
Zastrzegaj  pan  sobie,  co  się  panu  podoba. 

DYABEŁ. 

Przedewszystkiem,  musisz  pan  najstarszemu  synowi 
kazać  studyować  filozofię. 

Baron  MORDAK. 
Zgoda. 

DYABEŁ. 

Po  wtóre,  musisz  pan  zamordować  trzynastu  krawczy- 
ków. 

Baron  MORDAK. 

Kpisz  sobie  ze  mnie,  łotrze  jeden?  Co  za  waryackie 
żądania !  Zamordować  trzynastu  krawczyków !  Dlaczegóż 
właśnie  krawczyków? 


ŻART,  SATYRA,  IRONIA  i  L  d.  4) 

DYABEŁ. 
Ponieważ  ci  są  najniewinniejsi. 

Baron  MORDAX. 

Ach  tak !  —  Ależ  trzynastu !  Co  za  ilość  niepomier- 
na! No,  od  biedy  gotówem  siedmiu  łby  poukręcać,  lecz 
ani  jednemu  ponadto. 

DYABEŁ,  obrażony. 

Pan  myślisz,  że,  jak  żyd,  będę  się  z  nim  targował? 

Chce  odejść. 

Baron  MORDAX. 

Stójże  pan !  —  zabiję  dziewięciu,  —  jedenastu,  —  dwu- 
nastu wreszcie.  Ale  trzynastego  musisz  mi  pan  darować. 
To  byłoby  ponad  okrągłą  liczbę. 

DYABEŁ. 

Zgoda,  zadowolnię  się  i  tem,  jeżeli  trzynastemu  poła- 
miesz pan  choć  kilka  żeber. 

Baron  MORDAX. 

No,  O  kilka  parszywych  żeber  nie  będziemy  się  chy- 
ba sprzeczali.  —  Ale  —  ale  — 

DYABEŁ. 
Jeszcze:  „ale"? 

Baron  MORDAX. 

Widzisz  pan,  mam  nowy  tużurek  i  białą  kamizelkę: 
przy  tylu  morderstwach  gotówem  się  bardzo  zawalać. 

DYABEŁ. 

Jeżeli  tylko  o  to  idzie  ?  Toć  możesz  pan  zasłonić  się 
serwetką. 


44  CHIMERA 

Baron  MORDAX. 

A  niechże  mnie  piorun!  Racya,  wszak  mogę  zasło- 
nić się  serwetką. 

DYABK.. 

A  więc  jutro  oczekuję  pana  przy  leśniczówce  w  Schall- 
brunie.  Tam  odwiążesz  pan  serwetkę  i  weźmiesz  baro- 
nównę w  objęcia. 

Baron  MORDAX. 

Ho,  ho,  ho!  Do  tego  nie  będzie  mi  potrzeba  ser- 
wetki. Wychodzi. 

DYABEŁ. 

To  się  powiodło! — jak  mówi  Oktawiusz  Piccolomi- 
ni.  Wnioskując  z  moich  wiadomości  fizyognomicznych, 
z  panem  von  Wernthal,  rzecz  również  powinna  pójść  gład- 
ko, gdyż  wygląda  mi  on  akurat  jak  pobożny  Eneasz, 
gdym  go  wczoraj  w  południe,  przed  trzema  tysiącami  lat, 
spotkał  zmykającego  od  Dydony. 

Wchodzi  pan  Wernthal  w  rozmowie  z  samym  sobą. 

WERNTHAL. 

A  więc  niebawem  wesele!  Moja  narzeczona  jest 
dowcipna,  wesoła  i  szlachetna.  —  Ale  ja  mam  12000  tala- 
rów długu,  ona  zaś  jest  zbyt  mądra,  aby  mi  tak  wielki 
kapitał  do  rąk  powierzyć.  —  Żebyż  ona  siedziała  na  łysej 
górze,  a  ja  obym  dźwigał  na  grzbiecie  jej  złote  sakwy! 

DYABEŁ  występując  z  ukrycia,  do  siebie. 

Również  czcigodny  człowiek !  Głośno:  Sługa,  panie  von 
Wemthal!    Co  u  pana  słychać? 


ŻART,  SATYRA,  IRONIA  i  t  d.  4^ 

WERNTHAL. 
Oj,  źle,  panie  Kanoniku! 

DYABEŁ. 
Ile  pan  chcesz  za  swoją  narzeczoną? 

WERNTHAL,  wybuchając  gniewem. 

Panie,  pan  —  ! 

DYABO.. 

Jestem  namiętnym  zbieraczem  nieżonatych  chrabąszczy, 
tłustych  oberżystów  i  młodych  narzeczonych;  dobrej  ceny 
nie  poskąpię. 

WERNTHAL. 

Hm!  hm!  A  więc  kolekcyonista !  Nie  poskąpisz 
pan  dobrej  ceny!  A  więc  ile  dajesz  za  Liddy?  Jest 
niezmiernie  piękna. 

DYABEŁ. 

Za  piękność  płacę  2000  talarów  w  monecie  konwen- 
cyjnej. 

WERNTHAL. 
Jest  rozumna! 

DYABEŁ. 

Za  to  odciągam  panu  5  groszy  i  2  fenigi,  ponieważ 
rozum  jest  wadą  u  dziewczyny. 

WERNTHAL. 
Ma  wykwintną,  miękką  rączkę. 


46  CHIMERA 

.  DYABEŁ. 

Policzkuje,  znsLCzy  się,  łagodnie.  Za  to  płacę  7000 
talarów  w  złocie. 

WERNTHAL. 
Jest  jeszcze  niewinną. 

DYABEŁ,  z  miną  kwaśną. 

Acli,  niewinność  tędy,  niewinność  owędy !  —  Za  to 
nie  dam  więcej  nad  3  grosze  i  i  fenig  w  monecie  mie- 
dzianej, 

WERNTHAL. 
Ale  Liddy  posiada  nadto  uczucie,  wyobraźnię. 

DYABEŁ. 

Uczucie  psuje  płeć,  wyobraźnia  wywołuje  niebieskie 
podkowy  pod  oczyma  i  warzy  piwo  w  dzbanie.  Za  ten 
cały  kram  daję  z  ironii  tylko  trojaka. 

WERNTHAL. 
Pan  masz  dość  wstrętny  smaczek. 

DYABEŁ. 

Ostatecznie  —  abyś  pan  wreszcie  zamilczał  o  możli- 
wych moralnych  właściwościach  baronówny  (rzeczy  tych 
zdrowie  moje  nie  znosi),  zapłacę  panu  jeszcze  iiooo  tala- 
rów w  holenderskich  karbowańcach.  —  Pytam  teraz,  czy 
warunki  moje  wydają  się  panu  możliwemi  do  przyjęcia? 

WERNTHAL. 
Ileż  to  wszystko  czyni  razem? 


ŻART.  SATYRA,  IRONIA  i  t  d.  47 

DYABEŁ,  obliczając  na  palcach. 

Za  piękność  —  2000  talarów  w  monecie  konwencyjnej, 
za  niewinność  —  3  gr-  i  fen.  w  miedzi, 
za  miękką  rączkę  —  7000  talarów  w  złocie, 
za  uczucie  i  wyobraźnię  —  trojaka,  z  ironii, 
za  przemilczenie    o    właściwościach    moralnych    oso- 
by —  1 1000  talarów  w  karbowańcach  holenderskich. 

To  czyni  razem:  20000  talarów  3  grosze  i  4  fenigi. 
Z  czego  odchodzi:  5  groszy,  2  fenigi  za  rozum; 
pozostaje  saldo:  19999  talarów,  22  grosze  i  2  fenigi. 

WERNTHAL. 

Dawaj  rękę,  panie  zbieraczu  narzeczonych  i  chra- 
bąszczy!    Kiedyż  dostanę  pieniążki? 

DYABEŁ. 

Natychmiast !  —  Musisz  mi  pan  tylko  wprzód  przy- 
rzec: iż  zwabisz  jutro  Liddy  do  leśniczówki  w  Schallbru- 
nie,  iż  potrafisz  zapobiedz,  ab}^  jej  służba  nie  towarz5''szy- 
ła,  iż  nie  będziesz  dochodził,  kto  tam  wówczas  porwie 
panienkę. 

WERNTHAL. 

Zobowiązuję  się  do  wszystkiego,  z  wyjątkiem  zwa- 
bienia baronówny  do  Schallbrunu,  gdyż  mogłoby  to  podać 
mnie  w  podejrzenie.  Radzę  panu  skłonić  estetyka  Trutkę, 
aby  namówił  Liddy  na  przejażdżkę  w  te  strony.  On  czy- 
tuje namiętnie  utwory  noworomantycznej  szkoły  i  kocha 
się  do  szaleństwa  w  samotnych  chałupach  leśnych. 

DYABEŁ. 

Spróbuję  użyć  jego.  Jednakże,  wobec  tego  ograni- 
czenia naszej  umowy,  musisz  pan  pozwolić,  że  połowę  na- 
leżnej sumy  wypłacę  mu  w  papierach  austryackich. 


48  •  CHIMERA^ 

WERNTHAL. 
O,  pem  jesteś  dyablo  kutym  sknerą! 

DYABEŁ,  uważając  to  za  pochlebstwo,  wdzięczy  się  wstydliwie. 

O,  proszę  bardzo. . .  Rumienić  się  muszę!  Wprawdzie 
rad  jestem  ze  swego  potępienia,  wprawdzie  nader  chętnie 
bywam  skąpy,  z  szaloną  ochotą  bywam  kuty,  ale  wciąż 
jeszcze  nie  czuję  się  dosyć  kutym  sknerą. 

Wychodzi  z  Wernthalem. 


SCENA  II. 

Pokój  Trutki. 

TRUTKA,  siedzi  przy  stole  i  pragnie  tworzyć. 

Ach,  —  te  myśli!  Rymy  są,  ale  myśli,  myśli!  Oto 
siedzę,  piję  kawę  czarną,  żuję  pióro,  piszę,  przekreślam, 
i  nie  mogę  znaleźć  myśli,  ani  jednej  myśli!  Hm,  jakże  ją 
tu  ułowić?  —  Stój,  hola!  Co  za  idea  błysła  mi  w  tej 
chwih?  —  Bajecznie!  bosko!  Oto,  napiszę  sonet  o  myśli, 
że  nie  mogę  znaleźć  myśli,  i  dalibóg  ta  myśl  o  bezmyśl- 
ności jest  najgenialniejszym  pomysłem,  jaki  mógł  mi  zaświ- 
tać! Zrymuję  utwór  właśnie  o  tem,  że  nic  stworzyć  nie 
mogę!  Jakież  to  będzie  dowcipne,  jakie  oryginalne.  Biegnie 
przed  lustro.  Na  honor,  mam  minę  wcale  genialną!  siadaprzy 
stole.    No,  teraz  zacznijmy!    pisze. 

SONET. 

.  Przy  stole  siedzą,  pióro  w  zębach  szarpię 
Jako 

Hę?  Cóż,  na  Boga,  wygląda,  siedząc,  jak  ja,  gdy 
pióro  gryzę  ?  Zkąd  tu  wziąć  stosowne  porównanie  ?  Sko- 
czę chyba  do  okna  i  spojrzę  na  dwór,  może  zobaczę  przy- 
padkiem coś  podobnego,  otwiera  okno  i  wygląda.  Tam  sicdzi  oto 


ŻART,  SATYRA,  IRONIA  i  t  d.  49 

chłopak  pod  murem  i Nie  —  to  nie  tak  wygląda !  — 

Tam  znów  na  ławie  siedzi  żebrak  i  gryzie  kawał  suchego 
chleba.  —  Nie,   to  byłoby  zbyt  tr3rmalne,    zbyt  pospolite ! 

Zamyka  okno  i  przechadza  się  po  pokoju.      Hm,    hm  !     CZyŻ   istOtnie   Żaden 

pomysł  do  głowy  mi  nie  przyjdzie?  Wyliczmy  po  kolei 
wszystko,  co  gryzie  i  żuje.  Kot  gryzie,  tchórz  gryzie, 
lew  —  hola!  lew!  —  Co  gryzie  lew?  Gryzie  owcę,  wołu, 
kozę,  konia.  Stój!  konia!  —  Czem  diakonia  grzywa,  tem 
dla  pióra  gęsiego  chorągiewka :  —  podobieństwo  jest  zatem 
dość  blizkie.  w  radosnym  okrzyku;  Zw3''cięztwo!  —  oto  jcst  obraz! 
śmiały,  nowy,  kalderoński! 

Przy  stok  siedzą,  pióro  w  zębach  szarpię 

Jako  —  dopisując:  lew  srogi,  zanim  dzień  zaświta, 

Konia,  swe  pióro  bystre  szarpiąc,  zgrzyta  — 

Czyta  dopisane  dwa  wiersze  szeptem,  potem  głośno,  wreszcie  mlaska  językiem, 

smakując  w  nich  widocznie.  Nie,  nie!  Takiej  mctafory  jcszcze  nie 
było.  Przeraża  mnie  własna  siła  poetycka!  Błogo  wjcedza  do 
dna  filiżankę  kawy  Koń  —  Iwic  pióro!  i  W  dodatku  przymiotnik 
„bystre."  Jakież  to  niesłychanie  trafne!  Jakież  pióro  mo- 
że być  prędsze  od  konia?  Zaś  słowa:  „zanim  dzień  za- 
świta" —  nie  są-ż  wprost  homeryczne?  Nie  pasują  one 
tam  wprawdzie  bynajmniej,  czynią  jednak  obraz  samodziel- 
nym; podnoszą  go  do  małego  eposu!  O,  muszę  jeszcze 
raz  przejrzeć  się  w  lustrze!  Przegląda  się.  Dalibóg,  wysoce 
genialne  oblicze !  Nos  wprawdzie  nieco  za  kolosalny,  ale  to 
należy  do  rzeczy.    Ex  ungue  leonem,  po  nosie  geniusza! 

Wchodzi  DYABEŁ. 

DYABEŁ. 

Bonjour,  panie  Trutka. 

TRUTKA,  odwraca  się  i  chce  już  powitać  dyabła,  gdy  wtem  spostrzega  jego  ko- 
pyto, z  którego  opadły  w  tej  chwili  chusty. 

Wszechmocny  Panie  —  dyabeł !  Chce  wymknąć  mu  się  bokiem, 
aby  dopaść  do  drzwL 


JO  ,  CHIMERA 

DYABEL,  zauważywszy  swe  nagie  kopyto,  tupie  niem  z  wściekłością. 

Obrzydliwa  nieostrożność !    do  Trutki.   Nie  przerażaj  się 
pan.     Czytałem  pańskie  utwory, 

TRUTKA,  stając  się  nagle  układnym. 

Czytałeś  pan?  czytałeś  pan  naprawdę? 

DYABEŁ. 
Tak  jest.     I  podobały  mi  się  niesłycłianie. 

TRUTKA,  z  zupełnem  już  zaufaniem. 

Pan  udzielasz  mi  pochwały,  na  którą  prawdziwie  — 
Czy  piszesz  pan  sam? 

DYABEŁ. 
Ja- 

TRUTKA,  nie  dając  mu  dojść  do  słowa. 

Pan   musisz   pisać!     Spróbuj    pan   tylko!      Pan   bę- 


dziesz pisał  cudowne  poematy 


DYABEŁ,  na  stronie. 

Ponieważ  pochwaliłem  twoje. 

TRUTKA. 

Tylko,  proszę,  podpisuj  pan  pod  poezyami  inne,  nie 
własne  nazwisko.  Nie  dla  tego,  abyś  pan,  według  dzisiej- 
szej mody,  miał  się  wstydzić  swych  utworów,  lecz  aby 
ukryć  charaktery  styczność  swego  imienia.  Jeżeli  np.  ktoś, 
czyja  głowa  jest  pełna  mrocznych  i  ślepych  zaułków,  zwać 
się  może  jasnym,  *)  dlaczegóż  pan  nie  mógłbyś  się  tytuło- 
wać aniołem,  niebem  lub  cnotą? 


*)    Prawdopodobnie   aluzya   do   wspomnianego   już   w   akcie 
I-szym  Teodora  v.  Helia  (heli  ^  jasny).    Wbrew  ogólnemu   prądowi 


ŻART,  SATYRA.  IRONIA  i  t  d.  ji 

DYABEŁ. 

Udzielasz  mi  pan,  panie  Trutka,  zbawiennej  rady !  — 
Zresztą,  niejedno  z  dzieł  moich  ujrzało  już  światło  dzien- 
ne, cliociażby  niedawna  rewolucya  francuska,  tragedya 
w  czternastu  latach  z  prologiem  Ludwika  XV  i  chórami 
emigrantów.  Sztuka  została  nader  źle  przyjęta,  głównie 
z  powodu  tej  wady,  iż  gilotynowała  krytyków.  Nie  mo- 
gę również,  mimo  tajemnych  wysiłków  wielu  moich  przy- 
jaciół, wystawić  jej  po  raz  drugi  w  Prusach,  w  Austryi 
lub  w  Anglii.  Cenzura  jest  tam  zbyt  surowa.  Mam 
wszakże  nadzieję,  iż  z  drobnemi  zmianami  ujrzy  ona  świa- 
tło kinkietów  w  Hiszpanii,  o  ile  książę  d'Angouleme  nie 
wypije  mi  do  reszty  mego  hiszpańskiego  winka  goryczko- 
wego. —  Na  razie  pracuję  nad  farsą  pod  tytułem :  walka 
Grecyi  o  niepodległość,  przez  autora  rewolucyi  francuskiej. 
Wydaję  ją  nakładem  sułtana  tureckiego. 

TRUTKA. 

Pańskie  dzieła,  które,  jak  widzę,  znałem  oddawna, 
nie  wiedząc,  że  pan  jesteś  ich  autorem,  —  pańskie  dzieła 
mają  w  sobie  coś  olbrzymiego,  panie  Dyabeł!  Jednakże 
nieprawdopodobieństwa,  swobody  co  do  miejsca  i  czasu, 
na  jakie  pan  sobie  pozwalasz,  są  już  zbyt  wielkie !  I  w  do- 
datku wiersze!  wiersze!  Rówież  i  światopogląd,  jaki  się 
w  tych  dziełach  wyjawia,  może  niejako  — 

DYABEŁ. 
A  wiesz  pan  też,  czem  jest  świat? 


romantyzmu,  próbowali  niektórzy  pisarze,  a  na  czele  ich  Teodor  v. 
Heli,  uprzystępniać  wielkie  wówczas  zdobycze  nauk  eksperymental- 
nych. Czynili  to  jednak  „w  dawkach  nieszkodliwych,  rozwodnionych, 
©cukrzonych  i  uperfumowanych." 


S2  .  CHIMERA 


TRUTKA. 

-Co  za  pytanie?  Świat  jest  łącznem  pojęciem  wszyst- 
kiego, co  egzystuje,  począwszy  od  najdrobniejszego  ro- 
baczka, a  skończywszy  na  najbardziej  nieogarnionym  sy- 
stemie słonecznym. 

DYABEŁ. 

Wiedz -że  pan,  iż  to  łączne  pojęcie  wszectibytu,  ja- 
kie zaszczycasz  pan  mianem  świata,  nie  jest  niczem  więcej 
jak  mierną  komedyą,  skleconą  podczas  wakacyj  szkolnycłi 
przez  gołowąsa  i  żółtodzioba  anioła,  —  anioła,  jeśli  się  nie 
mylę,  z  ósmej  klasy  gimnazyalnej,  żyjącego  w  świecie 
niepojętym  zresztą  dla  ludzi.  Exemplarz,  w  którym  my 
się  znajdujemy,  wypożycza  księgarnia  w  X;  obecnie  czy- 
ta go  piękna  dama,  która  zna  autora,  i  dziś  jeszcze,  to  jest 
za  sześć  trylionów  lat,  wypowie  swój  sąd  o  książce  przy 
wieczornej  herbacie. 

TRUTKA. 

Panie,  ja  oszaleję !  —  Jeżeli  świat  jest  komedyą,  czem- 
że  jest  piekło,  które  przecie  również  na  świecie  się  znaj- 
duje? 

DYABEŁ. 

Piekło  jest  wspomnianej  sztuki  fragmentem  ironicz- 
nym, który  udał  się  ośmioklasiście,  jak  to  zwykle  bywa, 
lepiej  niżli  niebo.  Niebo  zaś  ma  być  pogodną  częścią 
utworu. 

TRUTKA. 

Czyżby  piekło  naprawdę  nie  było  niczem  więcej? 
Jakże  więc — jak  każecie  przestępców? 

DYABEŁ. 

Mordercę  wyśmiewamy  tak  długo,  póki  sam  z  nami 
śmiać  się  nie  zacznie,  że  zadał  sobie  trud  zgładzenia  czło- 


ŻART,  SATYRA.  IRONIA  i  t.  d.  S3 

wieka.  Najsroższą  karą  dla  potępieńców  jest  przymus 
codziennego  odczytywania  „Gazety  wieczornej"  i  Wolno- 
myślnego"  bez  możności  naplucia  na  nie  z  obrzydze- 
niem.. 

TRUTKA. 

Na  Boga,  panie  Dyable,  widzę  że  w  piekle  znają  nie- 
tylko  moje  poezye,  lecz  całą  literaturę  niemiecką!  Czem 
się  to  tłómaczy? 

DYABEŁ. 

Rzecz  nader  prosta!  Do  piekła  dostaje  się  nietylko 
samo  zło,  lecz  i  wszystko  mizerne  oraz  trywialne :  poczci- 
wy Cyceron  siedzi  obok  złego  Katyliny.  Ponieważ  zaś 
dzisiaj  najmizerniejszą  ze  wszystkich  nędzot  jest  współcze- 
sna literatura  niemiecka,  zajmujemy  się  nią  tedy  prze- 
ważnie. 

TRUTKA. 

Hm,  jeśli  literatura  niemiecka  stanowi  w  piekle  głó- 
wne zajęcie,  —  jakże  dziwacznemi  muszą  być  Wasze  zaję- 
cia uboczne! 

DYABEŁ. 

W  godzinach,  wolnych  robimy  sobie  z  niewidzialnych, 
a  więc  przezroczystych  duchów  szyby  do  okien,  lub  szkła 
do  okularów.  Ostatnio,  naprzykład,  babka  moja,  gdy  jej 
strzelił  do  głowy  szczególniejszy  kaprys  ujrzenia  właści- 
wego jądra  cnoty,  nałożyła  sobie  na  nos  dwóch  filozofów : 
Kanta  i  Arystotelesa.  A  że  przez  to  coraz  ciemniej  robi- 
ło jej  się  przed  oczyma,  wzięła  zamiast  tamtych  na  lor- 
netkę —  dwóch  chłopów  pomorskich,  dzięki  czemu  zaczę- 
ła widzieć  tak  dokładnie,  jak  tylko  sama  zechciała. 


S4  CHIMERA 

TRUTKA,  klasnąwszy  w  ręce. 

Szczególne,  niesłychane!  —  Powiedz  mi  pan,  czy  wie- 
cie wy  tam  cośkolwiek  o  niebie? 

DYABEŁ. 

Czemu  nie?  Niedawno  miałem  kłopot  z  Samielem 
z  „Wolnego  strzelca,"  który  przyszedł  do  piekieł  i  chciał 
się  koniecznie  pokumać  ze  mną;  za  szlachetność  okazaną 
za  życia  gajowemu  Maxowi,  musiałem  go  jednak  przemo- 
cą zawlec  do  nieba.  Opierał  się  bardzo;  wreszcie  gdym 
mu  żelazną  obrączkę  przez  nos  przeciągnął,  rzekł  głucho: 
„To  się  pokaże ! "  U  wrót  nieba  przyjął  go  Sokrates 
z  otwartemi  ramionami  i  zaprowadził  czemprędzej  do  bal- 
wierza, aby  sobie  brodę  mógł  zgolić  i  nabrać  nieco  cywili- 
zowańszej  powierzchowności, 

TRUTKA. 

O,  skoro  pan  tak  znasz  sprawy  nieba,  zaklinam  pa- 
na, powiedz  mi,  co  czynią  ci  nieśmiertelni  bohaterowie 
cnoty,  których  obrałem  za  gwiazdy  przewodnie  życia  me- 
go i  moich  utworów.  A  więc,  przedewszystkiem,  co  po- 
rabia ten  wzniosły  wzór  przyjaźni,  boski  markiz  Poza? 

DYABEŁ. 

Czy  masz  pan  na  myśli  markiza,  który  występuje 
w  Don  Carlosie? 

TRUTKA. 
Tak  jest,  —  maltańczyka! 

DYABEŁ. 

W  takim  razie,  mylisz  się  pan  grubo,  szukając  go 
w  niebie;  on  siedzi  u  mnie  w  piekle. 


ŻART.  SATYRA,  IRONIA  i  t.  d.  SS 

TRUTKA. 
Co  takiego!? 

DYABEŁ. 

Tak  jest,  tak,  drogi  panie.  Podobnie  jak  Samiel  zdzi- 
wił się,  gdy  mu  do  nieba  kazano,  tak  markiz  Poza  osłupiał, 
znalazłszy  się  nagle  w  piekle.  Ale  zabraliśmy  mu  zaraz  jego 
grzmiącą  tubę  głosową  i  daliśmy  mu  rolę,  do  której  naj- 
większy okazywał  talent :  został  suflerem  i  założył  piwiar- 
nię z  szyldem:  „pod  królową  Elżbietą." 

TRUTKA. 

Niemożebne,  nieprawdopodobne !  Poza  —  szynkarzemf 
Pomyśleć  tego  wprost  nie  mogę! 

DYABEŁ. 

Uspokój  się  pan!  Jak  się  zdaje,  upodobał  on  sobie 
dzisiejszą  swą  czynność:  pełnieje,  tyje,  brzuch  mu  już 
zwisa ... 

TRUTKA. 

Markiz  Poza  z  obwisłym  brzuchem !  —  A  cóż  pora- 
bia drugi  wzniosły  wzór  poświęcenia,  szlachetny,  serdecz- 
ny malarz  Spinaroza?  *)  Zasiada  pewnie  w  pierwszym 
rzędzie  niebiańską  jaśniejących  świetnością,  tuż  obok  Kur- 
cjrusza  i  Regulusa? 

DYABEŁ. 

Ej  nie,  mylisz  się  pan  po  raz  drugi.  Spinaroza  peł- 
ni obowiązki  markiera  w  szynku  Pozy;  tam  ćwiczy  się 
w  samopoświęceniu,  które  tak  chętnie  odgrywał  na  ziemi, 
mimo  że  mu  się  ono  ani  rusz  udać  nie  chciało.  Teraz  wszakże. 


^)    Patrz  dopisek  o  MflUnerze  w  akcie  I-szym. 


S6  .  CHIMERA 

gdy  podaje  gościom  dzban  Merseburgera,  nawpółot warta 
jego  gęba  świadczy  wymownie,  że  zrzeczenie  się  tego 
dzbana  kosztuje  go  stokroć  więcej,  aniżeli  zrzeczenie  się 
drewnianej  Kamilli.  Niedawno  próbował  nawet  ukradkiem 
zmoczyć  wargi  w  dzbanie,  ale  wówczas  wyciął  go  Poza 
tak  dzielnie  w  ucho,  że  ruski  miesiąc  o  tem  nie  zapomni. 

TRUTKA. 

Boże!  Jakże  to  człowiek  się  myli!  Spinarozę  po- 
liczkuje Poza!  Ginę  po  prostu!  —  A  Kamillę  zwiesz  pan 
drewnianą!  Czyżbyś  pan  na  seryo  tak  myślał,  panie  dya- 
ble?  —  O,  proszę  cię:  jak  się  miewa  ten  idealny  twór  mi- 
łości, który  nawet  w  późniejszych,  w  tak  zwanych  naj- 
lepszych latach,  gdy  sj^^nowi  minęło  już  szesnaście  wiosen, 
niezapomina  o  kochanku  i  dobywa  dlań  z  piersi  słodkie 
westchnienia,  niby  osiemnastoletni  podlotek?  O,  ta  czci- 
godna unosi  się  zapewne  wraz  z  Teklą  i  Julią  nad  błonia- 
mi wiecznej  szczęśliwości! 

DYABEŁ. 

Tak,  ona  dostała  się  do  nieba  i  przyłączyła  się  do 
obu  dziewcząt.  Ale  gdy  raz  Tekla  nazwała  ją  w  myślach 
„matką",  wpadła  ta  czcigodna  w  tak  zawziętą  złość,  że 
znalazła  się  niebawem  u  nas  w  piekle.  Tu  spędziła  trzy 
tygodnie  w  samotności,  snując  wciąż  wszczęte  już  w  nie- 
bie rozważania:  czy  właściwie  widzi  czy  nie.  Wreszcie 
mijał  ją  przypadkowo  Falstaf,  pełen  jak  zawsze  pragnie- 
nia, i  nie  wiem,  jak  to  się  stało,  dość  że  wziął  ją  za  szklan- 
kę syropu,  pochwycił  i  wypił  doszczętnie.  Potem  uskar- 
żał się  przede  mną,  że  syrop  musiał  być  bardzo  niedobry, 
ponieważ  dostał  niebawem  okropnych  boleści. 

TRUTKA. 
Zwątpiłem  już  o  własnym  sądzie:    tracę   niemal  od- 
wagę, aby  pytać  dalej.     A  jednak,  co  porabiają   moi  ulu- 


ŻART.  SATYRA,  IRONIA  i  t  d.  /7 

bieni  bohaterowie  tragedyj :  Wallensztąjn  S2yllera  i  Hugo 
Miillnera? 

DYABEL. 

Obaj  są  w  piekle.  Hugo  sądził  wprawdzie  umiera- 
jąc, że  niebo  otwiera  się  przed  nim,  przywidziało  mu  się 
to  jednak,  co  zresztą  u  konającego  jest  rzeczą  łatwo  zro- 
zumiałą. Wprawdzie  brat  jego  wyrwał  z  rąk  Cłierubo- 
wi  straszny  miecz  zemsty,  lecz  nie  na  to,  aby  go  odrzucić, 
lecz  aby  osobiście  uciąć  łeb  swemu  mordercy.  Jeżeli  zaś 
przytem  wabił  go  uśmiechem,  czynił  to  tylko  jak  ktoś,  co 
uśmiechem  i  wołaniem  nęci  nieposłusznego  psa,  by  go  na- 
stępnie tem  mocniej  przetrzepać.  —  Co  się  znów  tyczy 
Wallensztajna,  przeegzaminowawszy  go  należycie,  odkryliś- 
my w  nim  zalety  kwalifikujące  go  na  rektora  szkoły;  to 
też  poruczyliśmy  mu  niezwłocznie  kierownictwo  gimna- 
zyum  piekielnego  w  Z.  Bylibyśmy  z  niego  w  wysokim 
stopniu  zadowoleni,  gdyby  nie  jedna  wada:  oto  ilekroć 
podnosi  kij,  aby  przetrzepać  jakiego  małego  nicponia,  po- 
ty woła:  „nie  miejsce  tu,  aby  bić!"  —  „przeto,  niech  bę- 
dzie ! "  —  „jednak  wolę  nie  czynić  tego ! "  i  t.  d.,  póki  mu 
chłopaczysko  nie  przyczepi  z  tyłu  papierowego  warkocza. 

TRUTKA. 

Niech  mnie  dyabeł . . .  poprawia  się  czemprędzej  z  ukłonem:  Niech 
mnie  pan  Dyabeł  porwać  raczy,  jeśli  zdumienie  i  podziw 
oddechu  mi  nie  zapiera !  Ale  mów  pan  dalej !  Co  pora- 
biają sami  poeci?  Szyller,  Szekspir,  Kalderon,  Dante, 
Ariosto,  Horacyusz? 

DYABEŁ. 

Szekspir  pisze  objaśnienia  do  Franciszka  Horna; 
Dante  wyrzucił  przez  okno  Ernesta  Szulce  *);   Horacyusz 


*)  Autor  wielbionej  swego  czasu  „Zaczarowanej  róży"  poema- 
tu miękkiego,  płaczliwego,  pisanego  w  gładkich  stanzacli. 


j8  •  CHIMERA 

ożenił  się  z  Maryą  Stuart;  Ariosto  kupił  sobie  nowy  pa- 
rasol; Kalderon  czyta  pańskie  poezye,  każe  się  panu  ser- 
decznie kłaniać,  radzi,  abyś  w  towarzystwie  Liddy  odwie- 
dził leśniczówkę  w  Schallbrunie,  ponieważ  ten  samotny  do- 
mek leży  w  miejscowości  prawdziwie  romant jucznej. 

TRUTKA. 

O  ja  szczęsny!  nad  wyraz  szczęśliwy!  Na  szczyt 
dachu  się  wdrapię!  Kalderon  czyta  moje  poezye!  Kal- 
deron każe  mi  się  kłaniać!  Zjem  z  radości  świeczkę  ło- 
jową! Kłaniaj  się  pan  tysiąckrotnie  panu  delia  Barca. 
Powiedz  mu  pan,  że  jestem  szalonym  jego  wielbicielem, 
że  odwiedzę  z  Liddy  leśniczówkę,  chociażbym  miał  nogi 
jej  połamać,  że , . . 

DYABEŁ. 

Dosyć!  Nie  mam  więcej  czasu.  —  Gdybyś  mnie  pan 
kiedy  potrzebował:  mieszkam  w  piekle,  jak  pan  wiesz. 
Ztąd,  ze  wsi,  jest  to  wprawdzie  nieco  daleko;  gdybyś 
pan  wszakże  chciał  z  wyjątkowym  pośpiechem  tam  się 
dostać,  jedź,  proszę,  do  Berlina,  Drezna  lub  Lipska,  i  za- 
gadnij portyera  w  pierwszym  lepszym  hotelu  na  ulicach 
uczęszczanych  wieczorami.  Od  tych  hoteli  do  Tartaru 
pięć  minut  drogi  zaledwie,  a  prowadzą  doń  wyśmienite, 
nader  często  poprawiane  szosy.  —  Ale  wieczór  się  zbhża ! 
Spij  pan  średnio,     chce  odejść. 

TRUTKA,  zatrzymując  go. 

A  propos!  Słóweczko  tylko!  Czy  nie  mógłbym 
wiedzieć,  dlaczegoś  pan  teraz  zstąpił  na  ziemię? 

DYABEŁ. 

Ponieważ  w  piekle  mamy  świąteczne  porządki:  szo- 
rują podłogi. 


ŻARZ  SATYRA,  IRONIA  i  t.  d.  S9 

TRUTKA. 

Dziękuję   panu   za   uprzejmą   odpowiedź.    Śpij    pan 
smacznie ! 

DYABEŁ. 
Śpij  pan  średnio!    wychodzi 


SCENA  III. 

Wzgórze  pod  wioską.    Wchodzi  MOLLFELS. 

MOLLFELS. 

Oto  ona  wreszcie,  wieś  rodzinna!  A  oto  szara  wie- 
ża kościelna  odzywa  się  na  Anioł  Pański !  Jak  serdecznie 
dzwoni  mi  na  powitanie  po  czterech  latach  rozłąki!  — 
I  stary  zamek  pozostał,  jakim  był:  dumny  i  wyniosły, 
króluje  pośród  kwitnących  swych  ogrodów ;  na  potężnych 
jego  oknach  igra  purpurą  pierwszy  błysk  zórz  wieczor- 
nych !  —  O  Liddy !  Liddy !  Jakże  cię  kocham !  Gniewnie:  Gdy- 
bym tylko  nie  był  tak  potwornie  brzydki! 

Wchodzi  BAKALARZ,  nie  spostrzegając  Mollfelsa. 

BAKAŁARZ. 

Tu  się  zatrzymam,  ztąd  spozierać  będę  na  niwy  me- 
go okręgu  szkolnego  i  puszczę  wodze  mej  fantazyi  patryo- 
tycznej.  Jakżeby  wszystko  wokół  ulepszonem  być  mogło ! 
Gdyby  chłopi  mieli  obowiązek  chodzić  do  szkoły,  póki  się  cze- 
goś nie  nauczą,  musieliby  nawet  po  końcu  świata  douczać 
się  o  chlebie  i  wodzie  przez  jakie  sześć  tygodni.  —  Nastę- 
pnie, jakiż  użytek  możnaby  zrobić  z  wielkiego  lasu  dębo- 
wego, leżącego  tam  w  dali?  Kiedyż  nastanie  ta  błoga 
doba  powszechnej  oświaty,    gdy   las  ten    cały  porąbią  na 


6o  .  CHIMERA 

ławki  szkolne,  ławki  poustawiają  systematycznie  po  wszyst- 
kicłi  polacli,  łaknącą  wiedzy  młodzież  na  nie  spędzą,  mnie 
zaś  dyrektorem  tego  wszystkiego  mianują?  O,  wówczas 
przy  pomocy  balonu  uczynię  słońce  mą  jaśniejącą  kate- 
drą, —  wieży  kościelnej  będzie  używał  jako  pióra,  —  je- 
zioro w  dolinie  będzie  mym  kałamarzem,  —  zaś  niedalekie 
wzgórza  —  kawałem  słoniny,  ofiarowanej  mi  w  dowód 
wdzięczności   przez   rodziców  i  przyjaciół  oświaty,     zapada 

w  głęboką  zadumę. 

MOLLFELS,  zbliża  się  i  uderza  go  po  ramieniu. 

Zatonąłeś  pan  w  prawdziwie  pedagogicznycłi  marze- 
niach, panie  bakałarzu! 

BAKAŁARZ. 

Pan  Mollfels!  —  Jestem  olśniony  tą  radosną  niespo- 
dzianką! Jakże  się  panu  podobały  Włochy,  kraj,  w  którym 
kamienie  przemawiają?  Czy  na  Wenus  medycyjskiej  wciąż 
jeszcze  nie  znać  śladów  uwiądu  starczego?    Czy 

MOLLFELS. 

Opowiem  panu  to  wszystko  przy  sposobności.  Tym- 
czasem, co  słychać  tu  na  miejscu?  Wszystko  po  dawnemu? 

BAKAŁARZ. 

Nic  ważnego  nie  zdarzyło  się  tu  podczas  pańskiej 
nieobecności.  Wczoraj  przygotowywano  sikawkę,  aby  za- 
pobiedz  przedwczorajszemu  pożarowi;  zaś  bogaty  Bartło- 
miej, ożeniwszy  się  wreszcie  z  Katarzyną,  w  której  tak  tę- 
sknie się  kochał,  sprawił  sobie  obecnie  analogon  do  swych 
spodni :  kurtkę  ze  skóry  jelonkowej ;  łagodzi  ona  nieco  twar- 
dość kułaków  żony.  Co  się  tyczy  mojej  niskiej  osoby,  wio- 
dło mi  się  jak  ojcu  Homerowi:  od  dwóch  lat  nie  jadłem 
świniny. 


ŻART.  SATYRA,  IRONIA  i  t  d.  6i 

MOLLFELS. 
Z  czego  pan  wnosisz,  że  Homer  nie  jadał  świniny? 

BAKAŁARZ. 
Z  tego  że  opisuje  ją  tak  subtelnie,  panie  Mollfels. 

MOLLFELS. 
W  takim  razie,  musisz  pan  fatalnie  opisywać  wódkę? 

BAKAŁARZ. 
Wódkę  nie  koniecznie,  —  ale  cnotę. 

MOLLFELS. 

Pokazuje  się,  że  niema  reguły  bez  wyjątku.  —  Ale 
powiedz  mi  pan,  co  słychać  na  zamku?  Cóż  panna  Lid- 
dy?  zawsze  wesoła? 

BAKAŁARZ. 

Na  zamek  przybył  kominiarz,  który  się  podaje  za  ka- 
nonika i  rości  pretensye  do  utraty  niewinności  już  na  dwa 
tygodnie  przed  przyjściem  na  świat.  —  Zresztą,  wesołość 
baronówny  i  cierpki  humor  jej  wuja  są  in  słatu  quo. 

MOLLFELS. 

Służę!  W  zamian  za  dobre  nowiny  egzemplarz  Pa- 
miętników Jakóba  Casanowy  de  Seingalt.  Choć  w  safian 
oprawne  i  związane,  jednakże  niepoprawnie  rozwiązłe. 
Kupiłem  je  od  żyda,  którego  pozbyć  się  inaczej  nie  mo- 
głem. Po  za  tern,  nie  są  mi  one  na  nic  przydatne.  odchodzL 

BAKAŁARZ. 

Pamiętniki  Jakóba  Casanovy  de  Seingalt?  Tego 
Napoleona   wszeteczeństwa  ?      Tego   jenarała    najbardziej 


62  •  CHIMERA 

zwycięzkich  porażek?  I  cóż  ja,  mizerny  bakałarzyna, 
pocznę  z  temi  rzeczami?  —  Już  wiem.  Daruję  książkę 
pani  sędzinie,  wywdzięczając  się  za  przysłany  mi  garnek 
grochu.  Ona  rozumie  się  na  wszystkiem:  potrafi  grunto- 
wnie przestudyować  Jakóba  Casanovę  de  Seingalt. 

Wchodzi  Tobiasz. 

TOBIASZ. 
Dobry  wieczór,  panie  bakałarzu! 

BAKAŁARZ. 

Dobry  wieczór,  panie  Tobiaszu.  Na  stronie.-  Do  dyabła, 
jakże  się  tu  pozbyć  tego  durnia? 

TOBIASZ. 

No,  cóż  porabia  Bogumiłek?  Byłeś  pan  z  nim  na 
zamku? 

BAKAŁARZ. 

Nie  słyszałeś  pan,  panie  Tobiaszu,  że  przed  niespeł- 
na półgodziną  przybył  do  karczmy  dentysta,  który  darmo 
wyrywa  zęby? 

TOBIASZ. 

A  niecił  go  tam!  Patrz  pan,  mam  dwa  rzędy  tak 
zdrowycli  zębów,  że  mógłbym  o  nie  widły  ostrzyć. 

BAKAŁARZ. 

Cóż  to  szkodzi?  Toć  wyrwanie  masz  pan  za  darmo! 
Należy  i  to  brać  w  rachubę. 

TOBIASZ. 

Dalibóg  prawda!  Dobra  psu  i  mucha!  Pójdę  i  ka- 
żę sobie  wyrwać  kilka  trzonowych.     wychodzL 


ŻART,  SATYRA,  IRONIA  i  ł.  d.  6} 


BAKAŁARZ. 


O  Święta  naiwności !  słodka  prostoto !  Opuściłaś  prze- 
pycti  miast  i  ukryłaś  się  w  chałupie  cłiłopa !  Tobiasz  każe 
sobie  wyrywać  zęby,  ponieważ  ma  tę  przyjemność  za  dar- 
mo!     O!      O!      O!      WychodzL 


SCENA  IV. 
Pokój  na  zamku.    Wchodzą  LIDDY  i  BARON. 

BARON. 

Pozwól  się  ostrzedz,  dziewczyno.  Niedowierzam  pa- 
nu von  Werntłial. 

LIDDY. 

Ma  swoje  wady;  że  posiada  jednak  i  zalety  męż- 
czyzny dowiódł  tego  niedawno  w  pojedynku  z  hrabią  von 
Naubek. 

BARON. 

W  pojedynku?  Oho,  wczoraj  pojedynkowało  się 
dwóch  młodych  paniczów  o  to,  że  gdy  jeden  upewniał  na 
swój  honor,  iż  stał  już  kilkakrotnie  pod  pręgierzem,  dru- 
gi nie  chciał  temu  wierzyć.  —  Dobranoc.  Co  do  pana 
Wernthala  —  powiedziałem  swoje,     wychodzi. 

LIDDY. 

Doprawdy,  ostrzeżenia  wuja  poczynają  wywierać  swój 
wpływ.  Wernthal  nie  jest  takim,  za  jakiego  go  miałam 
w  pierwszych  dniach  naszej  znajomości.  —  Szczególna 
rzecz,  —  przychodzi  mi  w  tej  chwili  na  myśl  niejaki  pan 
Mollfels.  Miał  on  wprawdzie  najbrzydszą  twarz,  jaką  tyl- 
ko można  sobie  wyobrazić,  b3'^ł  jednak  najdowcipniejszym 
i  najmilszym  człowiekiem,  jakiego  znałam,  wchodzi  służący. 


64  .  CHIMERA 

SŁUŻĄCY. 
Jakiś  pan  Mollfels  oczekuje  w  sali. 

LEDDY,  zdumiona. 

Kto  taki?  —  Mollfels?  —  Jakże  on  wygląda? 

SŁUŻĄCY. 

Przed  chwilą  wyciągnęliśmy  ze  stawu  zamkowego 
siedm  starych  bab,  które  spojrzawszy  na  jego  oblicze  po- 
wskakiwały  ze  strachu  do  wody. 

LIDDY,  do  siebie. 

Niema  wątpliwości,  to  on!  Głośno:  Proś  tutaj,  służący 
wychodzi.  Będzie  mię  to  trochę  kosztowało,  aby  ukryć  przed 
nim  zdziwienie,    wchodzi  moikois. 

MOLLFELS,  do  siebie. 

Oto  oglądam  ją  znowu!  Głośno.-  Pani,  powracam 
z  Włoch  i  śpieszę  ją  powitać. 

LIDDY. 

Witam  pana  na  zagonie  ojczystym,  witam  serdecz- 
nie! —  Nie  zawiodły  pana  oczekiwania?    Jakże  Rzym? 

MOLLFELS. 

Szare  ruiny  wyzierają  z  poza  zielonych  gajów,  gło- 
śne kroki  rozlegają  się  po  samotnych  ulicach,  zaś  słuchając 
z  Kapitolu,  z  całem  wymarłem  miastem  siedmiu  wzgórz 
przed  oczyma,  dobrzmiewających  gdzieś  na  dalekim  horyzon- 
cie ostatnich  grzmotów  przeminionej  burzy,  odczuwa  się  zu- 
pełnie innego  rodzaju  wzruszenie,  niż  gdyby  się  stało 
w  takiej  chwili  na  kościelnej  wieży  w  Berlinie. 


ŻART,  SATYRA,  IRONIA  i  ł.  d.  6s 

LroDY. 

Wydaje  mi  się,  że  w  Rzymie  nawet  myśl  o  śmierci, 
nie  powinna  boleć. 

MOLLFELS. 

Oczywiście  I  Tam  człowiek  wstydzi  się  niemal  tego, 
że  żyje. 

LroDY. 
Widziałeś  się  pan  we  Florencyi  z  bratem  moim? 

MOLLFELS. 
Oto  są  listy  od  niego  i  od  jego  małżonki. 

LroDY. 

O,    dawaj   pan!      Łamie  pieczęcie. 
MOLLFELS,  przygląda  jej  się  bacznie,  podczas  gdy  Liddy  odczytuje  listy. 

Co  za  rozkoszna  kobieta!  słyszy  się  niemal  muzykę 
jej  ruchów!  Jak  dwa  uduchowione  ognie  naftowe,  błysz- 
czą niegasnące  płomienie  jej  oczu,  jako  jezioro  nad  swem 
źródłem  faluje  jej  pierś  ponad  sercem!  Szczęśliwy  wybra- 
niec, którego  zmęczona  głowa  na  takiem  łonie  wypocząć 
będzie  mogła!  przechodzi  się  niecierpliwie  po  pokoju.  Niech  będę  prze- 
klęty, jeśli  dłużej  wytrzymam  w  tym  stanie !  Muszę  wresz- 
cie dowiedzieć  się,  czy  mogę  mieć  nadzieję,  czy  też  mam 
się  powiesić  na  pierwszym  lepszym  dębie!  Mimo  swej 
brzydoty,  wyznam  jej  miłość  —  i  wóz  albo  przewóz !  Przystę- 
puje do  Liddy.  Pauno  Liddy !  Niech  pani  nie  przeraża  moja 
propozycya,  gdyż  zdaję  sobie  aż  nadto  dobrze  sprawę,  iż 
postać  moja  zwykła  płoszyć  konie,  że  buty  moje,  mimo  iż 
tkwią  w  nich  me  łydki,  są  tak  puste  jak  dwie  wierzby 
dziuplaste,  że  uszy  moje 


u  CHIMERA 

LroDY. 

Na  miłość  boską,  panie  Mollfels,  czy  pan  zaczynasz 
majaczyć? 

MOLLFELS. 

Zaś  mój  nos!  Hohoho,  mój  nos!  Ludzkość  cała 
wzdryga  siQ  na  jego  widok!  Niekształtny  i  pofałdowany 
jak  kryzki  tygrysie,  czerwony  jak  lis,  płaski  jak  nowela 
Karoliny  Pichler,  a  krótki  jak  sekunda! 

LroDY. 

Jak  sekunda!  —  Jakże  długiem  jest  w  takim  razie 
pańskie  prawe  ramię? 

MOLLFELS. 

Jak  rok  przestępny!  Stojąc  wyprostowany,  mogę 
sobie  odpinać  trzewiki.  To  moje  proste  trzymanie  się  nie 
przypomina  oczywiście  pruskiego  gwardzisty,  przywodzi 
raczej  na  myśl  sny  i  marzenia  sierżanta  lipskiej  gwardyi 
municypalnej !  Kat  wiedzieć  raczy,  zkąd  me  plecy  nauczy- 
ły się  swej  nieskończonej  skromności :  czynią  one  ze  mnie 
stereotypowy  komplement,  niezmordowanego  badacza  wła- 
snych nóg,  które  możnaby  nieźle  porównać  do  dwóch 
obrzękłych  szabli  tureckich. 

LroDY. 

Oszczędź  mi  pan  tych  obrzękłych  szabli  tureckich, 
i  wybaw  mnie  pan  wreszcie  z  podziwu  i  zdumienia.  Do 
czego  prowadzi  ten  natchniony  rysopis  własnej  osoby!? 

MOLLFELS. 

Do  tego,  by  pani  do  nóg  upaść,  do  tego,  że  panią 
ubóstwiam,  że  panią  kocham! 


ŻART.  SATYRA,  IRONIA  i  U  d.  6j 

LroDY. 

Muszę  panu  przyznać,  że  potrafisz  zręcznie  nawłó- 
czyć  nić  oświadczyn  miłosnych !  Uprzedzasz  je  pan  przy- 
najmniej dokładnym  opisem  swej  powierzcliow^ności.  Sądząc 
z  tego  opisu,  przypuszczałabym  raczej,  że  ze  względu  na 
swoje  nogi  zapiszesz  się  pan  do  cecłiu  piekarzy,  niż  że  mi 
się  z  miłością  oświadczać  będziesz. 

MOLLFELS. 

O,  nie  rozdzieraj  mi  pani  serca  memi  nogami!  Nie- 
ma człowieka,  któryby  żywił  bardziej  zajadłą  nienawiść 
do  tycli  dwucli  biegunów  wstrętu,  do  tycli  dwócti  bu- 
rzycieli przyjaźni,  do  tych  dwóch  środków  uniwersal- 
nych przeciw  miłości!  Gdybym  naprzy kład  jakiemu  szla- 
chetnemu człowiekowi,  który  wpadł  w  bagno,  uratował 
życie,  ten,  rzuciwszy  okiem  na  moje  nogi,  wytnie  mi 
policzek  i  uciecze  co  tchu!  —  Mimo  wszystko,  droga 
pani,  siła  namiętności  zmusza  mnie  do  wyjąkania  po  raz 
drugi  mej  przysięgi  miłosnej,  zaszedłem  już  tak  daleko,  że 
wstydzę  się  jeść  wołowinę  z  musztardą,  ponieważ  wydaje 
mi  się  to  zbyt  trywialnem  dla  zakochanego  W  mej  eksta- 
zie miłosnej,  napisałem  tragedyę,  której  treść  jest  zbyt  idyo- 
tyczna,  abym  mógł  się  powstrzymać  i  nie  opowiedzieć  jej 
pani  natychmiast.  A  więc :  w  utworze  moim,  zamiast  do- 
li, każę  rządzić  bogini  antifatalistów :  nudzie !  Przy  podnie- 
sieniu kurtyny,  bogini  zostaje  uczczona  odczytaniem  wy- 
jątków z  dzieł  dramatycznych  Edwarda  Gehe.  —  Nagle 
ze  świątyni  rozlega  się  wyrok,  że  oto  bogini  postanowiła 
zagładę  szlachetnej  księżniczki  Salvavenii.  Lud  wyje, 
dzwony  biją,  księżniczka  jęczy,  jak  gdyby  ją  szatan  w  szpo- 
ny już  chwytał;  wszystko  w  szalonej  rozpaczy  rzuca  się 
ku  wyjściu,  precz  ze  sceny.    Potem  wchodzi  Ossyan  i  zja- 


68  •  CHIMERA 

da  butersznyt.  Gdy  skończył  z  tern,  zmienia  się  nagle 
scenerya  i  ukazuje  salę  audyencyjną  pałacu  cesarskiego. 
Cesarz  ma  na  sobie  kamizelkę  napoleońską,  zaś  wielcy 
tego  świata  stoją  dokoła  w  szarych  kamaszach,  poodpina- 
nych  w  zgryzocie  wielkiej.  W  kącie  pokoju  leży  para 
rozgoryczonych  na  siebie  pończoch,  które  pragną  zatruć 
się  nawzajem.  Tuż  wisi  pluszowy  kaftan  i  przerzuca  kartki 
Encyklopedyi,  popijając  herbatę  z  filiżanki.  Ale  oto  pełza 
już  krwi  żądne,  mściwe,  hypochondryczne  pióro  od  ku- 
rzu — 

LODY. 

Zatrzymajcież  go,  sprawiedliwe  nieba !  Drżeć  zaczy- 
nam o  swój  rozsądek! 

MOLLFELS. 

Chciałem  pani  tylko  pokazać,  że  mój  zaprzepaścił  się 
już  w  miłości. 

LIDDY. 

Mam  nadzieję,  że  pan  tej  miłości  nie  bierzesz  zbyt  po- 
ważnie, chociażby  dla  tego,  że  jestem  już  zaręczoną  z  pa- 
nem von  Wemthal. 

MOLLFELS. 

O,  niechże  mnie  zatem  ziemia  pochłonie,  —  jestem 
najnieszczęśliwszym  człowiekiem  na  świecie !  —  Zaręczo- 
na? —  Dalibóg,  łzy  uderzają  mi  do  oczu.  wodzi  dłonią  po  czoie. 
Jeżeli  —  jeżeli  w  'bólu  tym  targnę  się  na  siebie,  zastrzelę  się 
najprawdopodobniej,  gdyż  topiąc  się  mógłbym  dostać  katana, 
a  z  katarem  zjawiać  się  przed  tron  sędziowski  Boga  Oj- 
ca byłoby,  ze  względu  na  kichanie,  i  zbyt  hałaśliwie,  i  nie- 
przyzwoicie. WychodzL 


ŻART,  SATYRA,  IRONIA  i  t  d. 


69 


LIDDY. 

Ten  człowiek  mógłby  się  podobać  kobiecie  bardziej, 
niż  sam  przypuszcza. 


;^«ll*;;.^■r.ll^^«l^'-«ll»r>ll»'r«ll>~'^^-t^»;«M»>'jl'■^l^»^Wl'^«l|^^^ 

© 

o 

© 


^ 


*v 


i>  iMi'ioi»:«ii>:¥:''ii»^ii>:'ii^'ii»:«ii'j i  v^H 


AKT  TRZECI. 


SCENA  I. 

Izba  bakałarza  oświetlona  lampą.  Kowal  i  bakałarz  rozma- 
wiają. 

KOWAL. 

Tak  jest,  panie  bakałarzu,  miał  kopyto  końskie  i  pę- 
dne powyżej. 

BAKAŁARZ. 

To  dyabeł,  Konradzie,  dyabeł  we  własnej  osobie! 
Możecie  przeczytać  w  każdej  łiistoryi  naturalnej,  dyabeł 
ma  końskie  kopyta. 

KOWAL. 

To  też  wołał  za  mną,  że  jest  szatanem,  i  groził,  że 
mi  szyję  ukręci,  jeśli  się  z  tem  wygadam. 

BAKAŁARZ. 

Hoho,  o  to  troskać  się  nie  potrzebujecie!  Mam  ja 
inne  zamiary   co    do  niego.  —  Cóż   wy  na  to,    gdybyśmy 


ŻART,  SATYRA,  IRONIA  i  t  d.  71 

tak  pana  Wojtka  złapali,  zamknęli  do  klatki  i  obwozili  po 
odpustach  i  jarmarkach  jako  dziewicę  morza,  lub  —  dla 
uczj^^nienia  afiszów  jeszcze  bardziej  zdumiewaj ącemi  —  jako 
wdowę  morza?  Sami  nadalibyśmy  sobie  tytuły  dwóch 
profesorów  od  dziewictwa  morskiego. 

KOWAL. 
Stalibyśmy  się  niebawem  wściekłymi  bogaczami? 

BAKAŁARZ. 

Moglibyśmy  również  prezentować  go  publiczności  ja- 
ko to,  czem  jest,  mianowicie  jako  dyabła.  Wnękalibyśmy 
w  niego  taniec:  kazalibyśmy  skakać  o  kiju  podług  melo- 
ó.y\  „jak  pięknie  błyszczy  dziś  jutrzenka!"  —  wreszcie  dla 
zdumienia  widzów  wsadzalibyśmy  mu,  niby  tresowanemu 
lwu,  głowy  w  paszczę. 

KOWAL. 

No,  tę  sztukę  trudno  będzie  w  niego  wpoić;  on  ma 
dosyć  małą  gębę. 

BAKLAŁARZ,  mierząc  pokój  damnym  krokiem. 

Współczucia  godny,  niewierny  Tomaszu!  Wpajałem 
w  uczniów  moich  daleko  trudniejsze  rzeczy. 

KOWAL. 

No,  nie  zauważyłem  tego  jakoś  dotychczas  na  swym 
Jurku. 

BAKAŁARZ. 

Wasz  Jurek !  To  tępe,  kartoflowe  brzuszysko !  Przy 
nim  nawet  Konfucyusz  —  mimo  iż  mędrzec  ten  nie  wie- 
dział zapewne,  co  to  świeca  —  daremnie  świeceby  palił. 

Wchodzi  Małgosia. 


^2  CHIMERA 

MAŁGOSIA. 

Dobry  wieczór,  panie  bakałarzu!  Pani  sędzina  ka- 
zała mi  nazwać  pana  bezczelnym  wołem  i  rzucić  mu  na 
głowę  przysłane  pamiętniki  Jakóba  Casanovy. 

BAKAŁARZ,  zbierając  z  ziemi  pojedyncze  tomy. 

Hm!  tim!  A  więc  książki  te  nie  przydadzą  się  pani 
gwoli  nauce  lub  dla  studyów  kuchennych? 

MAŁGOSIA. 

Ależ  panie  bakałarzu,  jakiż  on  jest  głupi!  Że  to  nie 
towar  do  studyów  kuchennych,  czuje  o  milę  każda  dusza 
chrześciańska.    Pani  pieni  się  ze  złości. 

BAKAŁARZ. 

Hm!  hm!  Ale  tu  widzę  tylko  trzy  tomy,  ja  zaś  po- 
słałem pani  cztery;  —  gdzież  się  podział  czwarty? 

MAŁGOSIA. 

Właśnie  podczas  najgorszych  wymysłów,  pani  scho- 
wała żywo  ten  czwarty  tom  do  woreczka  podręcznego. 

BAKAŁARZ. 

Podczas  największych  wymyślań  do  woreczka  pod- 
ręcznego!    Co  za  kłopotliwa  niekonsekwencya ! 

MAŁGOSIA. 
Do  widzenia,  panie  bakałarzu,    wychodzi. 

BAKAŁARZ. 

Kowalu,  kowalu,  teraz  wiem  już,  jak  dyabła  przy- 
chwycimy!    Czy  moglibyście  zbudować  klatkę? 

KOWAL. 
Chyba  że  zrobię  ją  dobrze. 


ŻART,  SATYRA,  IRONIA  i  t  d.  7^ 

BAKAŁARZ. 

A  wiąc  biegnij,  leć  do  domu  i  zrób  mi,  dziś  w  nocy 
jeszcze,  klatkę  wielkości  człowieka,  z  drzwiami  na  dwa 
łokcie.  Postawię  tę  klatkę  jutro  wieczorem  w  lesie,  po- 
łożę wewnątrz  pamiętniki  Jakóba  Casanovy  de  Seingalt 
i  ukryję  się  w  gąszczu.  Takiego  łotra  jak  dyabeł  należy 
zawsze  podejrzewać,  że  chodzi  do  lasu  kraść  drzewo.  Gdy 
nadejdzie,  mam  nadzieję,  że  pamiętniki  Jakóba  Casanovy 
de  Seingalt  —  które,  sądząc  z  tego,  iż  sędzina  zatrzymała 
sobie  czwarty  tom,  muszą  zawierać  coś  wyjątkowo  grze- 
sznego —  znęcą  go  do  klatki  tą  magnetyczną  siłą,  jaką  zło 
przyciąga  szatana.  Wówczas  wyskoczę,  zatrzasnę  drzwi 
i  zagwiżdżę  w  palce. 

KOWAL,  chcąc  widocznie  powiedzieć  bakałarzowi  nader  ujmujący  komplement. 

O,  panie  bakałarzu,  tożeś  pan  wykalkulował,  praw- 
dziwie filo  —  filu  —  No,  jak . . .  jakby  to  płaskosz  mozol- 
nie wydukwił! 

BAKAŁARZ,  klepiąc  go  protekcyjnie  po  ramieniu. 

Mówi  się:  filozoficznie,  mój  drogi,  filozoficznie!  Ety- 
molodzy niemieccy  wywodzą  to  słowo  od  ,,viele  Słroh- 
wtsch,"  co  znaczy  wiele  wiechci  słomianych.  Należy  tylko 
ostatnie  „e"  w  słowie  „viele"  zamienić  na  „o",  „sfroh" 
czytać  jak  „so",  zamiast  „w"  wymawiać  „/"  i  słowo  „phi- 
losophisch"  zostanie  w  sposób  wysoce  niefilozoficzny,  ale 
za  to  prawdziwie  filologiczny  wyeksplikowane  i  wydedu- 
kowane. 

KOWAL,  udając,  że  go  zrozumiaL 

Bardzo  słusznie,  panie  bakałarzu!  Wydedukowane ! 
Tu  siedzi  zając  w  pieprzu,  owdzie  kot  z  garnczka  wyglą- 
da. Zaś  oficer  to  znowu  coś  zupełnie  innego.  —  Oho,  my 
kowale  nie  jesteśmy  głupi,  my  kowale  nie  jesteśmy  głupi! 

WychodzL 


7^  CHIMERA 

BAKAŁARZ,  nakładając  szlafrok. 

Późna  już  godzina.  Dla  wzmocnienia  żołądka  naleję 
sobie  jeszcze  kieliszeczek,  a  potem  czemprędzej  pod  pie- 
rzynę, —  Hola,  ktoś  puka  jeszcze?    Proszę! 

Wchodzą  TRUTKA  i  MOLLFELS. 

TRUTKA. 

Jużeś  się  pan  do  snu  układał,  panie  bakałarzu?  Bar- 
dzo nam  przykro,  że  przeszkadzamy.  —  Nie  znasz  pan  ja- 
kiego środka  na  samobójcze  zapędy?  Pan  Mollfels  cierpi 
na  tę  dolegliwość. 

BAKAŁARZ. 

Gdybym  śmiał  doradzać,  zaproponowałbym  nieomyl- 
ną w  takich  razach  dryjakiew  z  ośmiu  lub  dwunastu  bu- 
telek wina;  te  przynajmniej  odwloką  nieco  zło. 

TRUTKA. 

Bene,  panie  bakałarzu!  Tuzin  butelek  wina!  Ży- 
wo! Okiennice  zamknąć!  Urządzimy  sobie  dziś  wesołą 
nockę.     Zgoda,  panie  Mollfels? 

MOLLFELS. 

A,  niech  się  piekło  raduje!  Męka  jest  lustrzaną  po- 
dlewa radości,  zrobię  dziś  taki  użytek  z  mego  bólu.  —  Ba- 
kałarzu —  wina!  Oto  pieniądze.  —  Jeżelibym  mimo  wszyst- 
ko chiał  uparcie  wytrwać  przy  swych  zamiarach,  mam  ju- 
tro dosyć  czasu,  aby  wykonać  to,    czegom  dziś  zaniechał. 

BAKAŁARZ,  stając  się  nagle  ruchliwym  jak  fryga. 

Hejsa!  Hopsasa !  To  były  męzkie  słowa,  panie  Moll- 
fells.  Zaś  mojem  hasłem  będzie:  —  wino  sprowadzić. 
Biegnie  do  alkierza.  Bogumiłku,  Bogumiłku,  wyłaź  Z  łóżka.   Raz, 


ŻART,  SATYRA.  IRONIA  i  t  d.  7/ 

dwa!  —  Wdziej  latarnię,  zapal  spodnie.  Wyłaź  z  łóżka! 
wyłaź  natychmiast!  Pójdziesz  ze  mną  do  karczmy,  pomo- 
żesz mi  nieść  wino. 

BOGUMILEK,  wyłazi  z  alkierza,  nawpół  senny,  w  crabym  negliżu;  mruży  oczy 

płaczliwie. 

Hi,  hu,  hi!..     Izba  dymi...     Xurki  trąbią... 

BAKAŁARZ. 

Cóż  ty,  hultaju?  Klepki  ci  się  w  głowie  przewróci- 
ły? Na,  masz,  wetrzyj -że  sobie  wody  w  oczy!  Z3'avo! 
żywo!  Gdzie  masz  spodnie,  gdzie  kamizelkę?  Na,  wdzie- 
waj mój  tużurek!  Tak!  Widzisz,  jak  majestatycznie  leży 
na  tobie?  Jak  czarna  aksamitna  suknia  z  ogonem.  Wy- 
glądasz jak  teatralna  królowa!     Chodź,    chłopcze,    chodź, 

chodź  !      Wybiega  z  Bogumiłkiem. 

MOLLFELS. 

Ha!  ha!  Trutka,  tę  scenę  możesz  pan  wsadzić  żyw- 
cem w  jedną  ze  swoich  komedyj! 

TRUTKA. 

Panie  Mollfels,  czyś  pan  niespełna  rozumu?  Taki 
trywialno -komiczny  występ?  Komizm  musi  być  dziś  sub- 
telnym, tak  subtelnym,  że  go  się  zgoła  już  nie  spostrzega. 
Gdy  widz  mimo  to  coś  zauważył,  cieszy  go  wówczas,  me- 
tyle sztuka,  ile  własna  bj^strość,  która  tam  nawet  coś  zna- 
lazła, gdzie  nic  zgoła  nie  było.  Wogóle  niemiec  jest  za- 
nadto wykształcony  i  rozsądny,  aby  znosić  zuchwałą,  tę- 
gą wesołość. 

MOLLEELS. 

Oj  tak,  niemiec  nie  śmieje  się,  póki  nie  ma  pewno- 
ści, że  będzie  mógł  najformalniej  zdać  sobie  sprawę,  z  cze- 
go się  śmiał. 


rjó  CHIMERA 

TRUTKA. 

Wierz  mi  pan,  gdyby  dziś  ktoś  napisał  sztukę,  aż  do 
najdrobniejszych  szczegółów  opartą  na  wyższycłi  zasadacłi, 
gdyby  odważył  się  przeprowadzić  idee  swe  śmiało  i  ory- 
ginalnie, przeważna  część  publiczności  zapoznałaby  go 
dla  tego  właśnie,  nie  mogąc  śród  gąszczu  drzew  dojrzeć 
lasu. 

MOLLFELS. 

Pan-eś  się  pewno  przewalił  z  taką  komedyą,  napisa- 
ną w  imię  wyższych  zasad? 

TRUTKA. 

Ach,  nie  mów  pan  „przewalił",  —  to  brzmi  zbyt  twar- 
do. Powiedz  pan  raczej  „upadł",  — jest  to,  bądź  co  bądź, 
Avyrażenie  łagodniejsze. 

MOLLFELS. 

Czy  mogę  panu  służyć  radą?  W  przyszłości  pisz 
pan  wyłącznie  tragedye.  Jeżeli  tylko  zdołasz  nadać  im  należy- 
tą mierność,  upoisz  się  poklaskiem.  Przedewszystkiem,  plan 
sztuki  musi  być  odpowiednio  błahy  i  płaski,  w  przeciwnym 
razie  gotów  niejeden  krótkowzroczny  łeb  barani  całości 
nie  ogarnąć.  Następnie,  nie  powinieneś  w  najmniejszym 
drobiazgu  polegać  na  rozumie  i  badawczości  czytelnika; 
a  jeżeli  nieszczęście  chciało,  że  w  całość  wplątała  się  jaka 
wybitna  scena,  powinieneś  wnet  potem  najstaranniej  za- 
znaczyć, co  ona  ma  na  celu  i  w  jakim  stosunku  do  cało- 
ści należy  ją  pojmować.  Przy  tem,  na  miłość  Boską,  ugnia- 
taj wszystko  na  miękko,  gdyż,  co  miękkie,  podoba  się, 
choćby  to  było  tylko  mokre  łajno.  Upodobania  dam  miej 
zawsze  przed  oczyma,  jako  pierwszą  wskazówkę,  gdyż  — 
mimo  iż  żaden  prawy  poeta  nie  uznał  ich  za  powołane  do 
sądzenia  w  rzeczach  sztuki  —  są  one    obecnie   w  jej  kró- 


Żart,  satyra,  ironia  i  t  d.  77 

lestwie  najwyższą  instancyą  apelacyjną.  Rzeczą  pozo- 
staje nierozstrzygnioną,  co  je  powołało  na  to  wysokie  sta- 
nowisko: słabowite  nerwy,  czy  też  zręczność  w  skubaniu 
szarpii.  Natomiast  pewnem  jest,  panie  Trutka,  że  jeśli 
masz  pan  dosyć  potęgi,  aby  przełamać  jedną  z  powyższych 
reguł,  zostaniesz  niebawem  okrzyczany  jako  na  ślepo  gdzieś 
pędzący,  szalony,  surowy  fantasta,  który  w  dzikim  rozma- 
chu smaruje  do  kupy  piękno  z  potwornością.  Gdyby 
Szekspir  i  Homer  powstali  dziś  z  grobów  ze  swemi  dzie- 
łami, należałoby  oczekiwać  krytycznych  wyroczni,  w  któ- 
rych Iliadę  nazwanoby  bezsensowną  mieszaniną,  zaś  Lear*a 
bombastycznym  chlewem.  Niedość  tego!  znaleźliby  się 
prawdopodobnie  recenzenci,  którzy  udzieliliby  Homerowi 
życzliwej  i  delikatnej  wskazówki,  aby  próbował  drogą  pracy 
i  naśladownictw  wedrzeć  się  na  wyżyny  „Zaczarowanej  róży", 
a  Szekspirowi  nie  oszczędzili  rady,  aby,  studyując  pilnie 
powieści  Helminy  von  Chezy  i  Fanny  Tarnów,  nauczył  się 
z  nich  znajomości  ludzi. 

TRUTKA,  chrząka  co  chwila  podczas  powyższych  słów  Mollfelsa  i  gestami  oka- 
zuje, iż  nie  godzi  się  na  jego  sądy. 

Moje  zasady  nie  pozwalają  mi  całkowicie  potakiwać 
pańskim  wycieczkom  satyrycznym  przeciw  wszelkim  regu- 
łom. Reguły  wydają  mi  się  niezbędnemi;  są  one  niejako 
spodniami  geniuszu.  Na  czemże  ma  się  opierać  artj^^sta, 
po  czem  poznać  siebie  samego,  jeśli,  w  stosunku  swoim  do 
krytyków,  nie  — 

MOLLFELS. 

Artysta  winien  się  wspierać  tylko  na  własnym  ge- 
niuszu, poznawać  siebie  tylko  po  spokojnej  i  jasnej  samo- 
wiedzy  twórczej.  Co  się  zaś  tyczy  jego  stosunku  do  kry- 
tyków, należy  pamiętać,  że  krytycy  mozolnie  budują  tamy 
na  przestrzeni  tak  szerokiej  jak  ich  mózg,    a  więc  bardzo 


^8  •  CHIMERĄ 

ważkiej;  zjawia  się  geniusz,  widzi  żałosną  naokół  ciasnotę, 
burzy  tamy  i  rzuca  je  krytykującym  panom  na  głowy  tak 
energicznie,  że  wyć  zaczynają.  Gdy  pospolity  tłum  usły- 
szy te  wrzaski,  powiada  sobie  w  prostocie  duclia:  oni 
krytykują. 

TRUTKA. 

Hm,  tym  sposobem,  każdy  niekorzystnie  skrytyko- 
wany poeta  miałby  w  panu  żarliwego  obrońcę. 

MOLLFELS. 

Jak  daleki  jestem  od  czegoś  podobnego,  świadczy  bo- 
daj to,  żem  niejednokrotnie  wyrzucał  rządom  okrucieństwo 
względem  publiczności,  wzywając  je,  aby  bez  wahania  po- 
wiesiły dobrą  kopę  poetów  za  ich  nikczemne  poezye.       z 

TRUTKA,  w  niepojętym  niepokoju. 

Nie!  Nie!  Tego  byłoby  zanadto!  Wieszać!  Spra- 
wiedliwe nieba,  co  za  okropny  pomysł . . .  Henryk  Doering, 
Fryderyk  Gleich,  Metuzalem  Muller,  Karol  Stein. . .  o,  zęby 
mi  dzwonią,  dalibóg  zęby  mi  dzwonią,  wzdycna  z  uigą  widoczną. 
Ach,  nareszcie  powraca  bakałarz  z  winem! 

BAKAŁARZ  z  BOGUMIŁKIEM,  obaj  obładowani  butelkami  wina. 

BAKAŁARZ,  śpiewa.  : 

Vivat  Bachus,  Bachus  górą, 
Bachus  był  to  tęgi  mąż! 

Do  Bogumiłlca: 

Śpiewaj -że  razem,  głupi  knocie! 

BOGUMIŁĘK,  piskUwie, 

Vivat  Bachus,  Bachus  górą, 
Bachus  był  to  tęgi  mąż! 


ŻART.  SATYRA.  IRONIA  i  t.  d.  79 

MOLLFELS. 

Bogumiłku,  skrzeczysz  tak,  że  kamienie  chciałyby 
mieć  uszy,  aby  je  módz  pozatykać. 

BAKAŁARZ. 

Hehe?  Czyż  ten  chłopczyna  niema  milutkiego  głosiku? 
Mam  w  biurku  już  22  listy  od  Syren;  pragną  go  zaanga- 
żować do  swego  chóru;  odpisuję  jednak  za  każdym  razem, 
że  chłopiec  jest  jeszcze  za  młody. 

TRUTKA. 

Długonosy  arcyzrzędo,  dość  tego  świszczypalskiego 
mielenia  językiem.     Szklanki  na  stół! 

BAKAŁARZ,  stawiając  je  na  stole. 

Oto  są! 

TRUTKA. 
A  teraz,  nalewać! 

BAKM.ARZ. 
Cierpliwości!  cierpliwości!    Małą  chwileczkę! 
Biegnie  do  łóżka,  zrywa  prześcieradło  i  owija  niem  sobie  głowę. 

MOLLFELS. 
Co  znaczy,  do  pioruna,  ten  kaptur  waryacki? 

BAKAŁARZ. 

Drobna  przezorność,  panie  Mollfels,  tylko  przezor- 
ność! Mając  na  względzie  obalenie  się  na  ziemię,  upijam 
się  rad  z  owiniętą  głową. 

MOLLFELS. 
O  Światły,  doświadczony   praktyku!    Jako   twój  po- 


8o  •  CHIMERA 

korny  uczeń,  naśladuję   cię  natychmiast  co  do  tych  środ- 
ków bezpieczeństwa! 

TRUTKA. 
I  ja  również! 
Obaj  zrywają  prześcieradła  z  łóżek  i  owijają  sobie  głowy. 

BAKAŁARZ. 

DaUbóg,  moi  panowie,  nasze  trzy  głowy  w  tych  po- 
twornych prześcieradłach  wyglądają  jak  trzy  nieszczęśliwe 
muchy,  które  wpadły  w  sagan  mleka! 


dości. 


MOLLFELS. 
Opowiedzcie,  bakałarzu,  jaką  historyjkę  z  waszej  mło- 

TRUTKA. 


Oj  to,  to !  coś  z  waszej  młodości.  zasiadają  przy  stole  i  na- 
lewają wino. 

BAKAŁARZ,  pije. 

Fuimus  Troes!  Minęły  złote,  cielęce  lata!  —  Bogu- 
miłku,  gdzieżeś  ty?  —  Otwórz  dziób,  dudku!  Łyk  zger- 
manizowanego  szampana  nie  może  zaszkodzić  twemu  pa- 
tryotyzmowi.  —  A  więc,  moi  panowie,  opowiadanie  z  tempi 
passati  dla  pedagoga,  który  pragnie  zachować  należyty 
respekt  u  swych  elewów,  oraz  dla  małżonka,  którego  nę- 
ka żona  zazdrością,  jest  przedsięwzięciem  bądźcobądź 
drażliwem. 

MOLLFELS. 

Bez  wstępów!  Kochałeś  się  pan!  Zdać  więc  raport 
ze  swej  pierwszej  miłości! 


ŻART,  SATYRA,  IRONIA  i  ł.  d.  8i 

TRUTKA. 

Hu,  jakim  dreszczykiem  wstrząsa  chudego  pedago- 
gicznego kozła  wspomnienie  pierwszej  miłości! 

BAKAŁARZ. 

O  wy  piękne,  marzeń  słonecznych  pełne,  nieodwo- 
łalnie minione  dni,  kiedym . . .  Panowie,  trąćcie  się  ze 
mną :  —  niech  żyje  Hanusia  Miodziuś ! 

MOLLFELS  i  TRUTKA. 
Niech  żyje! 

BAKAŁARZ. 

Wybaczcie,  proszę,  cenię  to  dziewczę  tak  nieskoń- 
czenie, że  nie  mogę  zadowolnić  się  jedną  szklanką,    pijąc 

za  jej    zdrowie.      Wypya  po  kolel  sześć  kieliszków. 

MOLLFFLS  i  TRUTKA. 
Brawo,  bakałarzu!    I  my   potrafimy   cenić  Hanusię. 

Wypijają  również  po  sześć  kieliszków, 

BAKAŁARZ. 

Skorośmy  społem  uczcili  Hanusię  w  należyty  spoób, 
mogę  opowiadać  dalej.  Lube  dziecię  było  aniołem,  zaś 
jej  ojciec  podinspektorem  w  szkole  miejskiej,  a  nadto 
nędznym  Jilou.  Nosił  perukę  z  harbajtlem,  za  którą  od 
rana  do  północka  uganiały  się  wszystkie  psy  i  koty,  bio- 
rąc ją  widocznie  za  gniazdo  wodnych  szczurów.  Jego  skó- 
rzane, wycieńczone  długim  żywotem  spodnie  stały  się  kie- 
dyś przedmiotem  sporu  między  naszymi  historykami,  któ- 
rzy debatowali  o  najdawniejszych  śladach  stosunków  han- 
dlowych plemienia  niemieckiego  z  obcymi  narodami;  zde- 
terminowano podówczas  te  spodnie  jako  pogrobowy  za- 
bytek fenicki. 


82  •  CHIMERA 

MOLLFELS  i  TRUTKA. 
Hoho!     Pogrobowy  zabytek!     pyą. 

BAKAŁARZ,  do  fiogumiłka,  który  stoi  bezczynnie  w  kącie. 

Ty  złośliwy,  zazdrosny,  zimnokrwisty,  podstępny 
kundlu  ty !  —  czemuż  stoisz  jak  kołek  w  kącie  i  wargą 
nie  ruszysz?  Chcesz  zostać  trzeźwym,  aby  módz  po- 
tem wyśmiewać  nasze  pijaństwo?  Wypijesz  mi  stanie 
pede  tę  butelkę,  albo  każę   ci   odgryźć  sobie  kciuk   lewej 

ręki  !      Bogumlłek  porywa  butelkę  i  zabiera  się  do  niej  radośnie. 

BAKAŁARZ,  zwracając  się  ponownie  do  Mollfelsa  i  Trutki. 

Podinspektor  byt  więc  drapieżnikiem,  my  uczniowie 
nienawidziliśmy  go  równie  serdecznie,  jak  szczerze  kocha- 
liśmy jego  córkę.  Ponieważ  byłem  rozwiniętym  chłopcem, 
a  on,  nudząc  się  w  długie  wieczory  zimowe,  podczas  któ- 
rych nigdy  nie  zapalał  światła,  poszukiwał  skracającego 
czas  towarzystwa,  miałem  więc  u  niego  dobrą  notę,  i  mu- 
siałem go  odwiedzać  codziennie,  jak  tylko  mrok  zapadł. 
Siad3rwałem  z  nim  i  z  jego  córką  w  ciemnym  pokoju,  je- 
go mając  po  lewej  stronie,  ją  po  prawej.  Recytując  przed 
nim  jak  papuga  ustępy  z  jego  edycyj  Pliniusza,  ściskałem 
rączkę  córki,  a  gd5nn  poczuł  uścisk  wzajemny,  zachodzi- 
łem dalej :  otaczałem  ramieniem  jej  wdzięczną  szyję,  sku- 
bałem żabocik  na  piersiach,  szczypałem  w  karczek.  Na 
moje  nieszczęście  stary  zajął  raz  jej  miejsce ;  nie  zauważy- 
łem tej  zamiany  i  zacząłem  jak  zwykle  manewrować  rę- 
ką. Wprawdzie  uderzyło  mnie,  że  Hanusia  ma  na  sobie 
szczególną,  wielkiemi  stalowemi  guzami  ciasno  opiętą  su- 
knię, lecz  zaślepiony  miłością,  nie  zwracałem  na  to  uwagi. 
Pan  Inspektor,  oddawna  już  wdowiec,  przyjmował  te  moje 
pieszczoty  z  błogiem  widocznie  uczuciem,  gdyż  nie  ruszył 
nawet  palcem  i  milczał  jak  ryba.  Dopiero  gdym  mu  na 
ucho  szepnął:    „Hanuś,  Hanuś,  cóżeś  ty  dziś  taka  płaska, 


ŻART,  SATYRA,  IRONIA  i  t  d.  8} 

pomarszczona,  sucha  i  brzydka",  —  oburzony  widocznie 
tern  zelżeniem  swej  piękności,  wpadł  w  pasyę  i  zbombar- 
dował mnie  potężnym  pogębkiem,  który  nietylko  wyrwał 
mnie  ze  złudzenia  lecz  nadto  sprawił,  że  nazajutrz  wszyscy 
wypytywali  mnie,  czym  nie  kazał  sobie  przypadkiem  za- 
szczepić naturalnych  policzków. 

MOLLFELS. 

Cudowne,  bakałarzyno,  cudowne!  Starego  inspekto- 
ra szczypać  w  kamizelkę!     O  rozkosz!  rozkosz!  rozkosz! 

BAKAŁARZ. 
Niech  żyje  szczypanie! 

MOLLFELS. 
Wiwat !      Piją  bez  młary. 

BAKAŁARZ. 
O  rety,  panie  Mollfes,  jakże  Trutce  oczy  puchną! 

TRUTKA,  chwyta  po  pijanemu  bakałarza  za  piersL 

Mów,  czyż  nie?  czyż  nie?  Czy  moje  wiersze  nie  są 
oklepaną,  jałową  bazgraniną,  na  którą  napluć  warto? 

BAKAŁARZ. 

Są  one  akurat  tyle  warte  co  poezye  Elizy  von  Ho- 
henhausen,  z  domu  Ochs. 

TRUTKA. 

Zmiażdż  mnie,  bakałarzu,  zdepcz  mnie!  Jestem  ro- 
bakiem, jestem  nędznym  półgłówkiem!  Moje  wiersze  nie 
mają  w  sobie  mocy  i  jędmości,  moje  myśli  nie  mają  sen- 
su. Jestem  robakiem,  jestem  nikczemnym  robakiem !  Rzuć 
mnie  w  bagno,  bakałarzu,  rzuć  mnie  w  bagno! 


84  .  CHIMERA 

BAKLAŁARZ,  pijąc  wciąż  i  powoli  tracąc  również  przytomność. 

Nie  płacz,  Truteczko,  i  mów  cicho,  aby  stróż  nocny 
nie  usłyszał!     Wpadłeś  w  ragę! —  Czyż  nie,  Mollfels? 

MOLLFELS,  rzuca  się  bakałarzowi  na  szyję. 

Acłi  moja  Liddy,  moja  Liddy! 

BAKALARZ,  dziewiczym  głosem. 

Pognieciesz   mi  żabocik   na  piersiacłi,    drogi  Karolu. 

Wskazując  na  Bogumiłka,  który  z  pustą  butelką  w  ręku  wytacza  się  z  kąta.       Ale 

ukryj    się  czemprądzej,   ukryj,  najdroższy!     Bo  oto  zbliża 
się  ojciec. 

MOLLFELS. 
Tyś  chyba  cokolwiek  pijana,  moja  Liddy? 

BAKALARZ. 
Niestety,  drogi  Karolu,  podochociłam  sobie  coś  nie  coś. 

TRUTKA,  waląc  się  na  ziemię. 

„Niedorzeczności,  —  ty  zwyciężasz,  a  ja  zginąć  mu- 
szę.       Zasypia. 

BOGUMILEK,  wdrapuje  się  bakałarzowi  na  kolana  i  mówi  mu  prosto  w  twarz. 

Niepoczciwy  bakałarzu,  ty !  Biłeś  mnie,  tłukłeś  mnie, 
kląłeś  na  mnie !  —  Jestem  pijany.  Teraz  ja  cię  biję,  ja  cię 
tłukę.    A  widzisz! 

BAKAŁARZ. 

O  czcigodny  mój  ojcze!  Przebaczenia!  Nie  mogę 
inaczej:  albo  wyjdę  za  Karola,  albo  umrzeć  muszę.  O  nie 
bądź  tak  okrutnym,  najwspaniałomyślniejszy  z  ojców!  Na 
kolanach  cię  błagam,  nie  bądź  okrutnym:  nie  zabijaj  twej 
nieszczęsnej  córki!     Pardonnez  moi,  Monsieur ! 


ŻART,  SATYRA.  IRONIA  i  t  d.  8j 

MOLLFELS. 

O  tak,  panie  Baronie,  nie  zabijaj  nas,  nie  burz  nasze- 
go szczęścia  doczesnego  i  wiecznego. 

Bogumiłek  stacza  się  na  ziemią. 

BAKAŁARZ,  radośnie. 

Zwyciąztwo !  zwycięztwo !  On  przebacza,  on  na  zie- 
mię się  stacza.  Karolu,  Karolu,  chodź  w  moje  objęcia! 
Wolno  nam  się  kochać! 

MOLLFELS,  przypatnije  się  uważnie  Bogumiłkowi. 

Gdy  się  tak  pani  ojcu  dokładniej  przyjrzę,  wydaje 
mi  się  dyablo  ma;łym  w  porównaniu  z  tem,  jakim  był 
dawniej. 

BAKAŁARZ. 

Przechodził  ospę,  mój  najdroższy! 

MOLLFELS. 
Uhl     Uh! 

BAKAŁARZ. 
Boże,  czemuż  tak  wzdychasz? 

MOLLFELS. 
Biada  mi!  biada!    Boję  się,  że  zlecę  ze  stołu. 

BAKAŁARZ. 

Na  to  niema  innej  rady,  jak  abyś  nań  wlazł  czem- 
prędzej. 

MOLLFELS  wdrapuje  się  na  stół,   aby  z  niego  nie  zlecieć,   i  spada 
na  ziemię. 

BAKAŁARZ,  uderza  w  krzyk  przeraźliwy,  załamując  ręce  na  głową. 

O  doloż,    dolo,   nieubłagana   dolo!      Żadna  mądrość 


86  CHIMERA 

ludzka  ciebie  nie  uchyli,  żaden  śmiertelny  tobie  nie  ujdzie ! 
Mimo  że  Mollfels  na  stół  się  wdrapał,  jednak  musiał  z  nie- 
go zlecieć!    O  ty  okrutny,  jak  marmur  twardy  potworze! 

MOLLFELS. 

Czyż  mi  nikt  nie  pomoże  powstać  na  nogi?  Baka- 
łarzu!   Liddy!     Gdzieżeście  się  podzieli? 

BAKAŁARZ. 

Zayre,  vous  pleurez?  Boli  mnie  to.  Ma  parole,  to 
mnie  boli!  —  Venez,  ma  chere!  Na  dworze  ciemno  jak 
w  piekle!     Pójdźmy  do  kościoła,   zagramy  sobie  na  orga- 

naCll.      Ujmuje  Mollfelsa  pod  ramię,  i  wytaczają  się  razem  za  drzwi. 


SCENA  II. 

Łąka  o  świcie.  Baron  MORDAX  wychodzi  na  przechadzkę, 
spotyka  trzynastu  krawczyków,  zasłania  sobie  piersi  serwetką  i  za- 
rzyna ich  wszystkich  po  kolei. 


SCENA  III. 

Wygon  we  wsi.  Wchodzi  CZTERECH  NATURALISTÓW 
z  okrwawionemi  głowami;  każdy  z  nich  ma  w  ręku  potężny  krze- 
mień. 

WSZYSCY  RAZEM. 

Oto  krzemieniami  rozbijamy  sobie  umyślnie  głowy 
na  to  tylko,  aby  dojść  wreszcie,  czem  jest  ów,  tak  zwa- 
ny kanonik,  co  wtyka  palce  w  ogień!  I  ani  rusz!  O!  O!  O! 

JEDEN  Z  NICH. 

Tylko  nie  wątpić,  panowie !  Nauka  nas  wzywa !  Spró- 
bujmy jeszcze  raz.  Odwagi !  Raz  jeszcze  połammy  sobie 
głowy! 


ŻART,  SATYRA,  IRONIA  i  t  d.  8y 

RAZEM. 
Tak  jest    Jeszcze  raz  połammy  sobie  głowy!      Tłuką 

się  kamieniami  po  głowach,  aż  skry  lecą;  nie  docliodzą  do  żadnych  rezultatów  i  oddalają 
się  wśród  klątw. 

Wchodzą  —  BAKAŁARZ,  MOLLFELS  i  TRUTKA. 

BAKAŁARZ. 

Szalona  to  była  noc !  Szalona  noc !  Gdym  się  zbu- 
dził, leżałem  ku  swemu  zdumieniu  obok  pedału  organów 
kościelnych. 

MOLLFELS. 

Jam  siedział  jak  turek  z  podwiniętemi  nogami  na  je- 
dnej z  trumien  rodzinnego  grobowca  baronów. 

TRUTKA. 

Ja  zaś,  bakałarzu,  spałem  pod  waszem  biurkiem ;  tuż 
obok  chrapał  Bogumiłek  jak  borsuk. 

BAKAŁARZ. 

Podług  mej,  oczywiście  nie  miarodajnej  propozycyi, 
byłoby  nieźle  zjeść  wspólną  przekąskę  ranną;  powinna 
ona  złagodzić  popołogowe  bóle  pijaństwa,  albo  powie- 
dziawszy z  niemiecka,  przepędzić  katzenjammer. 

TRUTKA. 

Przykro  mi,  że  nie  mogę  wam  towarzyszyć;  mam 
niecierpiące  zwłoki  polecenie  do  baronówny.    odchodzL 

MOLLFELS. 

Idę  z  panem,  panie  bakałarzu.  Chodź  pan!  Mam 
potężny  apetyt,     wychodzą. 


88  CHIMERA 

SCENA  IV. 

Pokój  na  zamku.    Wchodzą  TRUTKA  i  LIDDY. 

TRUTKA. 

O,  niech  pani  nie  odmawia  mej  prośbie;  proszę  dac 
się  namówić  na  tą  przejażdżkę.  Schallbrun  jest  jednym 
z  najpiękniejszych  zakątków  ziemi:  jak  chata  pasterska 
z  pastor  jido  Guariniego,  stoi  leśniczówka  w  samotnej  zie- 
leni dębowego  lasu;  niby  dwa  długie  i  płynne  słowiki 
ćwierkają  dwa  szemrzące  strumienie  w  ciszy  okólnej ;  pątni- 
cy zaś,  jak  się  wyraża  uczuciowo  pewien  hrabia  i  skrzę- 
tny zarazem  poeta,  pątnicy  kwitną  tam  wśród  zieleni  i  sze- 
leszczą cicho  swe  pacierze  w  słodkiem  ustronnem  rozmo- 
dleniu leśnem. 

LIDDY. 

Składnie  przedeklamowane,  panie  Trutka!  Jak  dale- 
ko ztąd  do  Schallbrunu? 

TRUTKA 

Niespełna  mila,  droga  prowadzi  przez  uroczą  okolicę, 
pośród  wzgórz  lesistych  i  kwietnych  łanów. 

LroDY. 

Bądź  pan  więc  na  pogotowiu  i  niech  woźnica  za- 
przęga. Za  godzinę  pojedziemj?^  do  leśniczówki  w  towa- 
rzystwie  wuja.      Wychodzi  wraz  z  Trutką. 


ŻART,  SATYRA.  IRONIA  i  t  d.  89 


SCENA  V. 

Podszyty  gęsto  las.  Wieczór.  Wchodzi  Bakałarz,  dźwigając 
na  plecach  olbrzymią  klatkę. 

BAKAŁARZ. 

Słońce  zaszło,  znużony  świat  wdział  gwiaździstą 
szlafmycę,  jedna  połowa  ziemi  zda  się  martwą,  złe  ma- 
rzenie straszy  z  po  za  kotary  bezbronny  sen,  czarownictwo 
rozpoczyna  swą  straszną  służbę  u  bladej  Hekaty,  wystra- 
szony przez  wyjącego  stróża  nocy  wilka,  skrada  się  mord 
olbrzymiemi  krokami  bandyty,  by  rozpocząć  swe  krwawe 
dzieło,  kowal  ukuł  mi  klatkę,  tu  w  gąszczu  ją  postawię, 
zdała  echo  donosi  uderzenia  siekiery,  to  dyabeł  kradnie 
drzewo,  bardzobym  się  mylił,  gdyby  magiczny  wpływ 
trzech  części  Jakóba  Casanovy  de  Seingalt,  wydanych  przez 
Wilhema  von  Schuetza,  nie  zwabił  go  tutaj !  Dla  pewno- 
ści, wzmocnię  efekt  pośmiertnemi  pismami  nieboszczyka 
Althinga  i  położę  je  na  Casanovie,  niby  zły  pieprz  na 
szynce  wieprzowej. 

Ustawia  klatkę  w  zaroślach,  otwiera  drzwi,  kładzie  wewnątrz  Casa- 
novę i  pośmiertne  pisma  Althinga,  sam  zaś  ukrywa  się  na  ubo- 
czu.   Pauza.    Wchodzi  dyabeł  i  węszy. 

BAKAŁARZ. 
Aha,  już  się  zjawił!     I  jakże  go  to  w  nos  kłuje! 

DYABEŁ. 

Węszę  tu  dwojaką  strawę:  z  lewa  coś  wstrętnego, 
sprośnego,  —  z  prawa  coś  opiłego,  chłoszczącego  dzieci. 

;  BAKAŁARZ. 

Tam  do  licha!   byłżeby  to  przytyk  do  mojej  osoby? 


go  CHIMERA 

DYABEŁ,  idąc  w  stronę  Casanovy, 
SprOŚnOŚĆ     wabi    mię   potężnie,    zawracając  w  stronę  Bakałarza: 

ale  opilstwo  nęci  mnie  w  równej  mierze,  zatrzymuje  się  wpośrodku 
Żeby  tylko  wiedzieć,  co  z  dwojga  jest  bardziej  niemo- 
ralne .      Węszy  jeszcze  mocniej. 

BAKAŁARZ. 
Oj  do  kata,  moje  sumienie! 

DYABEŁ. 

Mam  wreszcie!  Tamto,  nawskroś  przepite  i  dzieci 
przytem  chłoszczące,  jest  stokroć  gorszem ;  najobrzydliwsza 
rozpusta  jest  w  porównaniu  prawdziwą  niewinnością. 

Biegnie  w  stronę  bakałarza. 
BAKAŁARZ,  umyka  przed  nim  wkrąg,  ukrywając  się  za  pniami  drzew. 

Psiakość,  a  tom  wlazł  w  ładną  kaszę!  Niepomyślała 
o  tem  dusza  moja,  że  jest  bardziej  grzeszną,  niźli  Pamię- 
tniki Jakóba  Casanovy  de  Seingalt  i  pośmiertne  pisma 
Althinga!  Bo  też  to  jest  tylko  potwarzą  złośliwego  pana 
Mefistofelesa !  —  Bogu  dzięki,  mam  oto  w  kieszeni  kawa- 
łek konfesyonału,  com  go  wczoraj  w  nocy  po  pijanemu 
zagarnął.  Trzeba  mu  to  pokazać,  to  go  spłoszy  natych- 
miast.     Czyni,  jak  powiedział 

DYABEŁ,  parska  i  odskakuje  w  tyŁ 

Tfu!  Opilstwo  umoralniło  się  wiórem  z  konfesyo- 
nału. Tfu!  —  No,  wobec  tego,  zwrócę  się  lepiej  do  roz- 
pusty, choć  ona  jest  moralniejszą. 

Wskakuje  chciwie  do  klatki;   w  chwili  gdy  wziął  Casanovę  do  ręki 
przybiega  bak^arz  i  zatrzaskuje  za  nim  drzwi. 

DYABEŁ,  zrj-wa  się  z  krzykiem. 

Przekleństwo,  zamknięto  mnie,  jestem  uwięziony! 
Wstrząsa  gwałtownie  sztabami.  Daremnie,  daremnie !  Sztaby  wiązane 


ŻART.  SATYRA,  IRONIA  i  ł.  d.  91 

są  na  krzyż :  nic  tu  nie  poradzę,  spostrzegłszy  bakałarza:  A  więc 
to  ty,  szelmo,  łajdaku,  łotrze  jeden  —  nie,  nie !  chciałem 
powiedzieć:  więc  to  ty,  luby,  uprzejmy,  dobry  człowiecze! 
O,  wypuść  mnie,  wypuść  mnie,  poczciwa  duszo! 

BAKALARZ. 

Prosił,  smacznego!  Na  sadło  łapie  się  myszy,  na 
Casanovę  i  Althinga  łowi  się  dyabła. 

Bierze  klatkę  na  plecy  i  wynosi  dyabła. 
Baron  MORDAX  wchodzi  z  opryszkami. 

Baron  MORDAX,  odchrząkuje,  spluwa  i  rozpoczyna  mowę. 

Panowie  opryszki !  Baronówna  Liddy  przebywa  obe- 
cnie w  leśniczówce  w  Schallbrun.  Ile  że  wspomniana 
osoba  po  dobrej  woli  mych  dziewosłębów  akceptować  nie 
życzy,  zmuszony  jestem  porwać  ją  par  force.  Czyście 
zczesali  grzywy  na  swe  fizyognomie  szubieniczników,  abym 
sobie  przez  was  wstydu  nie  narobił? 

OPRYSZKI. 
Tak  jest,  zczesaliśmy. 

Baron  MORDAK. 
Pięknie,     wychodzą. 

MOLLFELS,  wchodzi  z  trzema  uzbrojonymi  służącymL 

Wałęsają  się  tu  po  lesie  podejrzane  bandy.  Panna 
Liddy  jest  w  Schallbrunie  —  obawiam  się,  że  jakiś  zamach 
knuje  się  na  nią.  Nabijcie  broń!  nadarzy  się  może  spo- 
sobność wypalić  w  łeb  jakiemu  łotrowi. 

Nabijają  pistolety  i  wychodzą. 


c2  CHIMERA 


SCENA  VI. 

Uboga  izba  w  leśniczówce  Schallbruńskiej.  Wchodzą:  BARON, 
LIDDY  i  TRUTKA. 

LIDDY. 

O,  panie  Trutka,  zawiodłeś  nas  pan  strasznie.  Jeżeli 
tu  jest  romantycznie,  w  takim  razie . . .  Hu,  wujaszku  dro- 
gi, grozą  mnie  tu  wszystko  przejmuje.  Każ  zaprzęgać, 
aby  uciec  jaknajprędzej  z  tej  nory  zbójców. 

BARON. 

Dziewczyno,  ty  drżysz!  —  Cóż  u  Boga,  to  nie 
w  twoim  zwyczaju? 

LroDY. 

O,  błagam  cię,  każ  zaprzęgać,  każ  czemprędzej  zaprzę- 
gać! 

BARON. 

Hej  tam !  Gospodarzu !  wchodzi  gospodarz.  Nakarmiłeś 
moje  konie? 

GOSPODARZ. 
Nie  karmię  cudzycłi  koni.     wychodzi. 

LIDDY. 
Stary  niedźwiedź! 

BARON,  wybiegając  za  nim. 

Zucłiwały  łotrze!    Masz  je  nakarmić! 

LffiDY. 
Wuju,  dokąd?  —  Nie  słuclia!  —  Pędzi  na  dół  po  scłio- 


ŻART,  SATYRA,  IRONIA  i  t  d.  93 

dach.  —  I  żeby  choć  trochę  światła   w   tym  ponurym  po- 
koju —  !    Panie  Trutka,  gdzież  pan  jesteś? 

TRUTKA,  zdławionym  głosem. 

Ja,  łaskawa  pani,  ja  — 

LIDDY. 
Boże,  co  to  jest?    Co  za  szmery  pod  podłogą? 

TRUTKA,  dzwoniąc  zębamL 

O,  to  pewno  mysz  tylko  przebiegła. 

LIDDY. 

O,  drżę  niemal  na  odgłos  własnego  oddechu.  Ta- 
kiego niepokoju,  jak  żyję,  nie  zaznałam!  Ach,  nareszcie! 
Wuj  wraca  ze  świecą. 

BARON,  ze  świecą  w  rękn;  gwedtowne  jego  ruchy  świadczą  o  wielkiem 

wzburzeniu. 

Pokaż  mi  pan  oczy,  panie  Trutka !  świeci  mu  w  twarz.  Nie, 
pan  nic  o  tem  nie  wiesz!  Uwalniam  pana  od  odpowie- 
dzialności. 

LIDDY. 
Na  miłość  boską,  co  to  wszystko  znaczy!? 

BARON. 

Gospodarz  jest  zdradzieckim  łotrem.  Wpuszcza  gro- 
madę zbójów  do  domu  i  odmawia  mi  koni. 

LIDDY. 
Jezus  Marya!     Jesteśmy  zgubieni! 

BARON. 

I  gdybyż  tylko  szło  o  pieniądze,  ale  zamiary  rabu- 
siów dotyczą  ciebie,  Liddy,  ciebie! 


94  .  CHIMERA 

TRUTKA. 

O  jeśli  tak,  ratuj  nas  pani,  ratuj  nasze  życie!  To- 
nący brzytwy  chwycić  się  musi.  Jeśli  pani  zechcesz  do- 
wódcy tej  bandy,  w  prywatnej  audyencyi,  której  możliwe 
skutki  dadzą  się  łatwo  ukryć  w  tak  zwanej  podróży  do 
wód  — 

LroDY. 

Milcz,  nędzny  rymokleto,  i  ukryj  się  za  piecem  wraz 
z  mizernem  swem  życiem !  wyrywa  szpukę  z  włosów.  Zanim  któ- 
ry z  tych  łotrów  ręki  mej  dotknie,  szpilka  ta  dziesięćkro- 
tnie  pierś  moją  przebije.  Dalejże,  drogi  wuju,  barykaduj- 
my drzwi !  W  niebezpieczeństwie,  najsłabszy  bywa  nieraz 
najsilniejszym. 

BARON. 
Szlachetne,  bohaterskie  dziecko!    zatarasowują drzwi 

LIDDY. 
Stołem  je  zastawić  I 

BARON. 
Za  ciężki. 

LIDDY. 
Sama  go  przeniosę. 

BARON. 

Liddy,  Liddy,  piersi  sobie  zgnieciesz  tą  deską  olbrzy- 
mią !  —  Na  litość  boską,  zkąd  tyle  sił  bierze  się  w  tobie  ? 

LIDDY. 

Weź  tę  szpadę,  a  mnie  daj  swój  nóż  myśliwski.  — 
Ha,  oto  zbliża  się  banda! 


ŻART.  SATYRA,  IRONIA  i  t.  d.  g^ 

Baron  Mordax  i  jego  opryszki  szturmują  do  drzwi  i  wywalają  je 
po  kilku  uderzeniach;  Liddy  rzuca  w  nich  nożem  myśliwskim; 
banda  waha  się  przez  mgnienie  oka;  po  chwiU  słychać  głos  Moll- 
felsa,  padają  strz^y,  napastnicy  uciekają  w  popłochu,  wpada 
MoUfels,  za  nim  służba  jego,  prowadząc  uwięzionego  barona 
Mordaxa. 

LIDDY. 
Jesteśmy   uratowani!    Mdleje  l  stania  się  w  objęcia  Mollfelsa. 

MOLLFELS,  do  Barona  wszazując  na  Mordaxa. 

Oto  jest  sprawca  nikczemnego  napadu.  Dwaj  służący  wpro- 
wadzają von  wernthaia:  Ten  zaś  oto,  którego  Znaleźliśmy  w  pobli- 
żu, otrzymał  za  baronównę,  według  zeznań  barona  Mor- 
daxa,  20000  talarów;  przyczem  naładował  przezornie  obie 
kieszenie  cebulami,  aby  sobie  niemi  łzy  żalu  wyciskać. 

Służba  wywraca  kieszenie  pana  von  Wemthal;  mnóstwo  cebul  wy- 
pada na  podłogę. 

LIDDY,  przychodząc  do  siebie. 

Więc  pan,  panie  Mollfels,  narażałeś  dla  mnie  życie? 
Jeśli  ma  ręka  wynagrodzić  pana  może,  —  oto  ona ! 

MOLLFELS. 
Uszczęśliwiony,  chylę  się  do  nóg  pani  — 

LIDDY. 

O  nie!  Taki  człowiek,  jak  pan,  nie  powinien  się 
schylać  przed  żadną  kobietą.  Radośnie  wyciskam  pocału- 
nek na  ustach,  które  tak  często  sam  pan  wyszydzałeś! 

BARON. 
Doskonale!    Błogosławię  wasz  związek. 

TRUTKA, 
A  ja  zgotuję  epitalamium  weselne. 


96  .  CHIMERA 

LIDDY,  z  uśmiechem. 

Oj,  panie  Trutka,  jakiż  z  pana  wstrętny  tchórz! 

TRUTKA. 
Jestem  poetą,  łaskawa  pani. 

BARON,  do  Wernthala  i  Mordaxa. 

A  wy,  nędznicy,  hańbo  szlachty,  otrzymacie  bezlito- 
sną karę,  na  jaką  zasłużyliście  obaj.  Jak  najpospolitszych 
złoczyńców,  każę  skuć  was  razem  w  dyby  i  wśród  białe- 
go dnia  zawieźć  do  miasta. 

Baron  MORDAX,   wpada  w  pasyę. 

Mord  i  śmierć!  to  przechodzi  już  moją  cierpliwość. 
Transportować  mnie  w  dybach  do  miasta!  Więc  to  jest 
nagroda  za  to,  żem  tak  bosko  zagrał  swą  rolę?  Sądzisz- 
że  pan,    panie  teatralny  baronie,    iż  nie  wiemy,    że  jesteś 

tylko  aktorem  W skim,  i  że  nic  mi  zrobić  nie  możesz? 

Dalejże,  panie  von  Wernthal,  złaźmy  do  orkiestry,  do  mu- 
zykantów; to  są  moi  serdeczni  przyjaciele,  pośród  nich 
włos  nam  z  głowy  nie  spadnie. 

Baron  Mordax  i  pan  von  Wernthal  złażą  do  orkiestry.  Wchodzi  Ba- 
kałarz, niosąc  na  plecach  klatkę  z  dyabłem. 

BAKAŁARZ. 

Gratuluję,  panie  baronie,  żeś  się  z  siostrzenicą  szczęśli- 
wie wydobył  ze  szponów  barona  Mordaxa. 

BARON. 

Czym  ja  zmysły  postradał,  bakałarzu?  Wszakże  to 
kanonika  dźwigasz  pan  w  klatce  na  plecach? 

BAKAŁARZ,  stawiając  klatkę  na  stole. 

Hm,  jeżeli  dyabeł  jest  księdzem,  to  może  być  również 


ŻART,  SATYRA,  IRONIA  i  ł.  d.  P7 

kanonikiem  i  nawet  biskupem,    bo  ten  zmarzły  kominiarz 
jest  całe  życie  szatanem  we  własnej  osobie. 

WSZYSCY  OBECNI,  nie  wyłączając  Barona  Mordaxa  i  pana  Wem- 
thala  w  orkiestrze,  wołają  zdumieni : 

Co  takiego?    Szatan?    O  cudzie! 

BAKAŁARZ. 

Tak  jest.  Po  raz  drugi  oto  zbawiam  od  niego  ucie- 
miężony glob  ziemski  i  jako  wróbla  przekażę  go  w  klatce 
rodowi  ludzkiemu  dla  dowolnej  obsygillacyi. 

DYABEŁ. 

Panie  Baronie,  zaklinam  pana,  wyswobodź  mnie 
z  klatki,  wybaw  mnie  od  tego  bakałarza.  On  drażni  mnie 
bez  końca,  przejeżdża  się  po  mnie  bez  litości,  łaskocze 
długiemi  pokrzywami,  sypie  mi  trzy  razy  na  minutę  dro- 
bny piasek  na  głowę  — 

BAKAŁARZ. 

To  dyabeł,  panie  Baronie,  to  dyabeł!  Zasłużj^ł 
na  to!  Niech  pan  spojrzeć  raczy:  spróbuję  wykonać 
mój    główny    eksperyment.     Każę    mu   zjeść   modlitewnik 

i    podać   potem   łapkę.     Podaje  mu  modUtewmk.    Jcdz  1  Dyabeł  wzdryga  się. 
^ryj,    psie    plemię!      Dyabeł  wzdryga  się  jeszcze  gwałtowniej. 

SŁUŻĄCY,  we  drzwiach. 

Jakaś  młoda,  piękna  dama,  w  ciepłem  futrze,  zjawiła 
się  w  sieni,  niewiadomo  zkąd. 

DYABEŁ,  rzuca  się  radośnie  w  klatce. 

O,  to  moja  babka!  to  moja  babunia!  Wdziała  futro, 
aby  się  nie  przeziębić. 


^  .  CHIMERA 

TRUTKA. 

Pan  się  mylisz,  panie  szatanie.  Służący  mówi  nie 
o  pańskiej  babce,  lecz  o  damie  młodej  i  pięknej. 

DYABEŁ. 

Jesteś  cielę !  Jakgdyby  moja  babka  mogła  być  starą 
i  brzydką!  Czyż  nie  wiesz,  że  my,  nieśmiertelni,  pozosta- 
jemy wiecznie  młodzi?  Jeżeli  mimo  to  zestarzałem  się 
i  dostałem  zmarszczek,  winny  temu  moje  specyalne  zgry- 
zoty z  powodu  wynalezienia  zupy  rumfordzkiej. 

Wchodzi  BABKA  DY  ABLA,   kobieta  piękna,   kwitnąca,  w  modnym 
kostyumie  zimowym,  i  wita  obecnych  niemem  skinieniem  głowy. 

BABKA  DYABŁA. 

Panie  bakałarzu,  proszę  wypuścić  mego  wnuka  z  klat- 
ki! Możesz  pan  w  zamian  żądać  uprzejmości,  jakiej  tylko 
zapragniesz. 

BAKAŁARZ. 
A  więc,  Ekscelencyo,  niech  on  poda  mi  łapkę. 

BABKA  DYABŁA. 

Podaj    łapUChnę  !       Djabel  podaje  bakałarzowi   łapkę,  poczem  ten  wj- 

puszcza  go  z  klatki.  Więc  tak,  drogi  wnuczku . . !  Bądź  wesół, 
chłopcze  I  —  Szorowanie  skończyło  się  w  piekle.  Możesz 
natychmiast  ze  mną  powracać.  Gorąca  kawa,  która  cię, 
biedaczku,  rozgrzać  powinna,  czeka  już  na  stole. 

DYABEŁ. 

Doskonale,  wybornie,  babuniu!  Ale  przy  kawie  rad 
coś  czytam.  Panie  bakałarzu,  nie  masz  pan  przypadkiem 
przy  sobie  pism  profesora  Kruga,  zwłaszcza  traktujących 
o  najnowszem  stadyum  sprawy  greckiej? 


ŻART,  SATYRA,  IRONIA  i  t.  d.  9P 

BAKAŁARZ. 
I  owszem,  przysłano  mi  właśnie  dzisiaj  paczkę  zgni- 

łycłl    śledzi.      wyciąga  kUka  paczek  z  kieszeni.        Mogę   panU   FÓWnieŻ 

służyć  opowiadaniami  Van  der  Veldego  *),  zbiorowemi  pis- 
mami topielicy  Luizy  Brachmann  i,  jeśli  się  nie  mylę,  na- 
wet zachodnio  -  wschodnim  Dywanem  oraz  Latami  wę- 
drówki Wilhelma  Meistra  przez  Goethego. 

DYABEŁ. 

Ho,  jakież  stosy  zadrukowanej  bibuły !  —  Wzięłaś  ze 
sobą,  babuniu,  służącego,  aby  to  wszystko  zaniósł  za  mną? 

BABKA  DYABŁA. 

Oczywiście,  cesarz  Neron  przyszedł  ze  mną.  Stoi 
w  tej  chwili  na  schodach  i  czyści  twe  buty  rajtarskie,  któ- 
re z  sobą  przywiozłam. 

DYABEŁ,  wola: 

Neron!   -Neron! 

Wchodzi  rzymski  cesarz  NERON  w  lokajskiej  liberyi,  niosąc  w  ręku 
buty  rajtarskie  dyabła. 

NERON. 
Jaśnie  pan  rozkaże? 

DYABEŁ. 

Dawaj     buty.       Naciąga  buty;    do  Nerona:       CóŻ    porabia   tWÓJ 

kamrat  Tyberyusz? 

NERON. 
Leży  na  blechu  i  suszy  swą  bieliznę. 


*)    „Niegdyś  niezmiernie  czczony,  dziś  przebrzmiały  zupełnie 
w  Niemczech  autor  powieści  historycznych  w  guście  Walter  Scotta." 


100  .  CHIMERA 

DYABEŁ. 

Mądrze  czyni !  Mój  poczciwy  Neronie,  weźmiesz  pod 
lewą  pachę  najnowsze  stadyum  sprawy  greckiej,  pod  pra- 
wą dzieła  poetyckie  Luizy  Brachmann  i  poniesiesz  to  za 
mną. 

NERON. 

Do  usług,  jaśnie  panie. 

DYABEŁ,   zwracając  się  do  towarzystwa  z  szelmowskim  uśmiectiem. 

Do  widzenia,  moi  państwo! 
Dyabeł,  jego  babka  i  cesarz  Neron  wychodzą,  obładowani  książkami. 

BAKAŁARZ. 
Co  to  było,  panie  Baronie? 

BARON. 
Ja  pana  o  to  pytam,  panie  bakałarzu? 

TRUTKA. 

Błyska  mi  idea  do  naiwno -szalonej  balady  pod  ty- 
tułem :  „Neron  czyści  dyabłu  buty  rajtarskie " ! 

BARON. 
A  ciebie,  Liddy,  nie  zdumiewa  to  wszystko? 

MOLLFELS. 

Panna  Liddy  i  ja  nie  zwróciliśmy  uwagi  na  to,  co 
się  działo. 

BARON. 

To  się  wam  chwali;  tak  przystało  zakochanym,  do 
wchodzącego  lokaja.    Czy  powóz  uasz  bardzo  uszkodzony? 


ŻART,  SATYRA,  IRONIA  i  t  d.  loi 

LOKAJ. 
Nikt  go  nie  tknął. 

BARON. 

A  więc  przynieś  z  pod  kozła  kosz  butelek.  Lokaj  wy- 
chodzi.   Orzeźwimy  się  nieco  kilkoma  szklankami  ponczu. 

BAKIALARZ,  jakby  z  nieba  spadłszy. 

O  panie  Baronie,  jakiż  z  pana  rozsądny  człowiek! 

Lokaj  wnosi  kosz  wina. 
TRUTKA,  przy  oknie. 

Ale  któż  to  tam  jeszcze  chodzi  po  lesie  z  latarką? 
Bodaj   że  ku  nam  tu  zmierza! 

BAKAŁARZ,  podbiegając  do  okna. 

A  niech  cię  kaci  zduszą !  I  wałęsa  się  takie  oto  chło- 
pisko  o  późnej  nocy  po  lesie,  na  to  tylko,  by  zupełnie 
zbytecznie  pomagać  nam  przy  żłopaniu  ponczu !  —  A  toż 
to  ten  przeklęty  Grabbe,  albo  jak  go  właściwiej  nazwać 
powinienem:  ten  karłowaty  krab,  autor  tej  komedyi!  Głupi 
jak  cielęce  kopyta,  wymyśla  na  wszystkich  pisarzy,  a  sam 
nic  nie  wart;  ma  nogi  pokraczne,  zezowate  oczy  i  małpią 
fizyognomię.  Panie  Baronie,  zamknijmy  przed  nim  drzwi^ 
zamknijmy  drzwi! 

GRABBE,  za  drzwlamU 

o  ty  przeklęty  bakałarzu!  Ty  bezdenny  worze 
łgarstw ! 

BAKAŁARZ. 

Każ  pan  zamknąć  drzwi,  panie  Baronie,  każ  pan 
zamknąć  drzwi! 


102 


CHIMERA 


LIDDY. 

Bakałarzu,  bakałarzu!  jak  można  być  takim  rozgory- 
czonym na  człowieka,  który  pana  napisał!  Ktoś  puka  do  drzwi. 
Prosimy ! 

Wchodzi  GRABBE  z  zapaloną  latarką. 


PRZEŁOŻYŁ 

Wacław  Berent. 


Chr.  D.  Grabbe. 


Hymn  św.  Franciszka  z  Assyżu. 


Bądź  pochwalony.  Rozdawco  cierpienia! 

Rące-ś  mi  przekłół  i  nogi, 

i  krew  mi  cieknie  z  głowy, 

a  oto  z  Krzyża 

zstępuje  ku  mnie  w  przechwalebnych  ogniach 

biały  Serafin, 

i  radość  w  serce  mi  leje, 

i  z  duszy  śpiewne  wytwarza  narządzie, 

ażebym  śpiewał  i  grał, 

ażebym  sławił  i  wielbił 

Rozdawcą  bolesnych  stygmatów. 
z  których  sią  rodzi  wesele 
i  Miłość ... 
/  śpiewam  i  gram 
do  wtóru  anielskich  zastępów, 
mogących  patrzeć  w  oblicze 
Twórcy . . . 

/  śpiewam:  bądź  pochwalony ! 
A  wy,  stworzenia  boże,  słuchajcie  mej  pieśni 
i  chwalcie  razem  ze  mną  Tego,  co  was  kocha. 


104 


CHIMERA 


Ty,  słońce  przedewszysłkiem,  zestrój  swoje  blaski 

w  hymn  płomienisty, 

albowiem  przezeń  nam  świecisz 

i  przezeń  siewców  rozbudzasz, 

ażeby  ziarno  siewali 

na  sytny  chleb  Ducha . . . 


Długomci-ć  czekał  na  przedwieczne  Słowo, 

jakkolwiek  we  mnie  było  i  poza  mną, 

we  wszystkich  drzewach  i  we  wszystkich  trawach, 

w  wszystkich  jasnościach  i  w  wszystkich  ciemnościach, 

w  róży  i  lilii, 

w  robaku  i  płazie. 


HYMN  ŚW.  FRANCISZKA  Z  ASSYŻU  los 

w  głąbinach  wody  i  w  górach  pustynnych, 

w  płaczu,  nadziei,  w  uciesze  i  trwodze. 

Dlugomci-ć  czekał,  albowiem  me  plecy 

okrywał  jedwab,  i  pasem  błyszczącym 

były  ściągnięte  me  biodra, 

i  drogocenne  trzewiki 

chroniły  stopy  me,  .  • 

aby  ich  piasek  nie  zbrudził, 

po  którym  stąpa  —  człowiek. 

Długomci-ć  czekał,  o  Panie, 

żądny  sią  oprzeć  na  Twojej  światłości, 

albowiem  w  raku  moich  była  laska, 

w  kosztowny  metal  okuta, 

a  zaś  w  marzeniach  siągałem  po  berło, 

by  rozkazywać  wszystkiemu,  co  żyje. 

A  oto  dzisiaj  spłynął  na  mnie  zdrój 

Łaski, 

iż  mogą  patrzeć  w  Krzyż 

z  wyciągniątemi  rąkoma 

i  z  ran  rozkosznych  przelewać 

Krew. 

I  widzą  twarz  Serafina, 

całą  w  ognistych  rozbłyskach, 

i  słucham  wiewu,  któryś  dał  nam.  Panie, 

abyśmy  przezeń  rozumieli  tchnienie 

Twojej  Istoty  ! . . 

I  słucham  szeptów,  któreś  dał  nam,  Panie, 

w  eukaliptowych  koronach, 

w  cichych  gałęziach  oliwek  i  pinij, 

byśmy  w  nich  mieli  oddźwięk  tajeynnicy 

Twojego  bytu! 

I  słucham  dzwonu,  jak  dzwoni 

w  sferach  powietrznych,  pełnych  Twego  Ducha, 

wzywając  ludzi  i  głazy, 


io6  CHIMERA 

i  ryby  w  rzece,  i  ptactwo. 

nim  jeszcze  zaśnie  po  gniazdach. 

i  muchy  na  dachach,  i  zielsko  w  szczelinach 

zwalonych  bramie  i  schodów, 

i  te  różowe  cyprysy 

na  światem  miejscu  umarłych, 

i  kości  złożone  w  ziemi, 

aby  ci  bracia  moi  i  me  siostry 

zmówili  pacierz  wieczorny, 

aby  na  jego  rozbrzmieniach, 

na  śpiewnych  rozlewach  dzwonu, 

płynęli  duchem  ku  Tobie ... 

Raduj  sią,  serce,  weselem 

Swojego  Zbawcy! 

Dzwoń,  szumij  i  szeptaj  poszumem, 

szeptem  i  dźwiękiem  okręgów, 

boś  oto  cząstką  ich  serca. 

bo  oto  przyszło  ku  tobie 

ocknienie  I 

O  miasto,  z  zimnych  zbudowane  głazów, 

na  których  zorza  przygasa! 

Ciepło  jest  w  tobie  i  ogień, 

albowiem  w  twojem  ubóstwie 

kryje  się  Miłość!.. 

O  moi  bracia  i  siostry 

z  jarzmem  na  plecach, 

z  ciężarem  konwi  na  głowie! 

Już  ja  w  rzemiennem  przepasaniu  swojem 

nie  mam -ci  złota  ni  srebra, 

już  ja  rzuciłem  laskę  i  trzewiki 

i  śpieszę  ku  wam,  ubogi, 

tylko  bogaty  tem  Słowem, 

co  mnie  przy  słońca  zachodzie, 

przy  dźwięku  dzwonów  i  przy  szepcie  traw. 


HYMN  ŚW.  FRANCISZKA  Z  ASSYŻU 

wyrwało  z  obieży  zła. 

Już  ja  sią  nie  gną  przed  blichtrem  i  próżnią, 

lecz  idą  ku  wam,  aby  jarzmo  wasze 

wziąć  na  swe  barki 

i,  konwie  wasze  dźwigając  na  głowie, 

nierozerwalny  zawrzeć  ślub 

z  wyzwalającą  miłością! 

Zbliżam  sią  ku  wam,  pragnąc  razem  z  wami 

i  razem  z  wszysłkiem  rodzeństwem, 

co  kwitnie,  pełza,  i  świeci,  i  gaśnie, 

mążnie  anielską  oślepiwszy  bronią 

Centaura  pychy, 

zaśpiewać  pieśń  tą  jedyną: 

Bądź  pozdrowione  Cierpienie, 

gdyż  z  ciebie  rodzi  sią  Miłość! . . 


lOJ 


O  bracie  mój  książycu,  o  siostry  me  gwiazdy! 
Świecicie  nad  mrokami  mojej  siostry  ziemi, 


io8  CHIMERA 

co,  mając  jutro  przed  sobą, 

nie  umie  zasnąć  w  łasce  i  spokoju, 

a  tylko  w  myślach  sią  wije, 

jakby,  powstawszy  rano, 

rozpuścić  wszystkie  swe  żądze ... 

I  zazdrość  sią  zerwie. 

i  bidzie  zazierała  pod  okna  sąsiada, 

żali  nie  bielszy  chleb  na  jego  stole . . . 

A  potem  przeklinając  dzień,  który  ją  zrodził, 

pod  fartuch  schowa  garnek  z  rozżarzonym  wagiem 

i  pójdzie  go  podłożyć  między  snopy  zboża . . . 


O  bracie  mój  księżycu,  o  siostry  me  gwiazdy/ 

chwalcie  wraz  ze  mną  Miłość, 

ażeby  chciwość 

nie  wyciągała  pokurczonych  palców 

po  kruszec  drogi,  schowany  w  piwnicach 

zamków,  ujętych  w  parów  i  ostrokół:. . 

Albowiem  wszystko  jest  marność. 

i  blichtrem  i  próżnią 

potęga  mnożnych, 

a  błogosławion  li  ten, 

który  w  rzemiennem  przepasaniu  swojem 

nie  nosi  złota  ni  srebra, 

lecz  bosy,  z  odkrytą  głową, 

idzie  pomiędzy  swą  brać. . . 


O  bracie  mój  księżycu,  o  siostry  me  gwiazdy! 

na  Iśnistych  waszych  drogach,  w  tęczach  waszych  blasków 

rząd  apostołów  i  świętych. 


HYMN  ŚW.  FRANCISZKA  Z  ASSYŻU  109 

proroków  i  pustelników, 

i  zachwyconych  dziewic, 

oczy  utkwiwszy  w  krzyż, 

wyrzeczeń  nuci  psalm. 

I  słodkość  mają  w  o  czach , 

na  głowach  kwiaty  lilij. 

krew  z  nich  strumieniem  ciecze, 

a  r^ce  ich  oparte 

na  przewiązanych  słupach, 

na  rozżarzonych  rożnach, 

na  kołach  żelazistych, 

na  mieczach  i  toporach, 

a  z  warg  im  uśmiechniątych 

wypływa  zbożny  psalm. 

Zaś  tutaj y  w  mrokach  ziemi,  śród  pałacu  Zbytku 

na  stopniach  bazaltowycJt,  pod  urną  z  porjiru, 

ciężki  zasypia  Przesyt. . . 

O  zwisłe  piersi  oparł 

obrzękłą  twarz  i  śpi... 

Dłoń  jego  ściska  puhar, 

z  niego  sią  wino  leje 

na  róże,  pozrywane  w  wirydarzu  wiosny ! 


O  róże,  siostry  moje,  o  najmilsze  dzieci 

kochającego  Twórcy, 

co  posiał  was,  by  upleść  niebiańską  koroną 

dla  Przenajświętszej  Panny: 

przebaczcie,  że  was  race  dotknęły  nieczyste! 

O  zbudź  sią.  grzechu  grzechów,  i  patrzaj:  łam  Szatan 

na  barki  wziął  Rozpustą, 

zbiegłą  z  uścisków  twych, 

i,  skrzydła  rozpostarłszy,  wzniósł  ją  nad  twój  gmach. 


iio  CHIMERA 

i  rzuca  z  wysokości,  sięgającej  niebios, 

na  wieków  wiek  zamkniętych,  w  straszne  widmo  Sądu. 


Słyszą  — 

anielskie  huczą  trąby  — 

widzą  — 

umarli  wstają  z  grobów, 

kłąb  ciał  w  śmiertelnych  kurczach 

przeklina,  ryczy,  wzdycha 

westchnieniem,  od  którego  ślepnie  przerażenie . 

Potworne  sznury  wążów 

wpiły  sią  w  potąpieńców, 

a  czarny  Szatan- zwierz 

rozrywa  ich  widłami 

i  strąca  zv  piekielny  ogień. 

A  nad  ostatnim  szczeblem 

drabiny  Jakubowej, 

na  chmurze  spłomienionej 

siadł  sprawiedliwy  Sądzia, 

i  sądzi  złych  i  dobrych, 

i  sądzi  tak  przez  wieki,  długie,  straszne  wieki. 


Zasią  Bóg-Człowiek, 

krzyż  dźwigający  w  jednej, 

a  drugą  na  swe  blizny  wskazując  otivarte^ 

cierpienia  wzywa  głosem, 

aby  ukochać  Miłość, 

gdyż  ona -li  odwlecze 

dzień  Sądu ... 

A  na  maleńkiem  ziarnku. 

dokąd  dotychczas  nie  dotarły  jeszcze 


HYMN  ŚIV.  FRANCISZKA  Z  ASSYŻU  iii 

grzmoty  anielskich  surm, 

wykwita  kwiat  ostatniej, 

najhaniebniejszej  zbrodni: 

tam  chciwość,  pycha,  zazdrość 

do  walki  bratobójczej  pogania  plemiona. 


Widzą  — 

leje  sią  krew  człowieka, 
wilk,  szakal  i  hyena 
rzucają  legowiska. 
Łuna  za  łuną  bije, 
sieroty  płaczą  głodne 
i  matka  pierś  rozrywa! 


Widzą  — 

kalekom  z  rąk  wyschniętych 

na  ziemią  lecą  krokwie, 

a  starce,  bez  podpory,  daremnie  oczyma 

szukają  oślepłemi,  gdzie  znaleźć  kąs  chleba. 

A  dżuma.,  owiniąta  w  szary,  długi  całun, 

przebiega  z  kosą  zv  raku  zagon  za  zagonem 

i  kosi  resztą  kłosów,  których  nie  stratował 

szalony,  miłosierdziu  wrogi  tabun  wojny. 

O  biedni  staruszkowie!  o  słabe  sieroty! 

O  matki  zrozpaczone!  do  was  li  ja  idą! 

O  ziemio,  siostro  moja,  rodzicielko  winy, 

do  ciebie  ja  przychodzą  bez  złota  w  rzemieniu, 

pokorny  i  ubogi. 

tylko  bogaty  tern  Słowem, 

co  dziś  przy  słońca  zachodzie, 

przy  dźwiąku  dzwonów  i  przy  szepcie  traw. 

słało  sią  dla  nas  orądziem  pokoju! 


112  CHIMERA 

O  ziemio,  siostro  moja,  żądna  krwi  i  hańby, 

do  ciebie  ja  przychodzą, 

bosy,  z  odkrytą  głową, 

i  jarzmo  twe  i  grzech  twój  i  wszystką  twą  grozą 

chcą  dźwigać  razem  z  tobą, 

i  razem  z  tobą  śpiewać 

przedziwny  hymn  Miłości, 

boć  ona  łi  odwlecze 

dzień  Sądu...  ^ 


O  bracie  mój  książycu,  o  siostry  me  gwiazdy! 

O  róże,  które  dłonie  zrywają  nieczyste  — 

chwałcie  wraz  ze  mną  i  z  wszystkiem  stworzeniem, 

z  mym  drogim  bratem  ogniem, 

i  z  siostrą  moją  wodą, 

z  wszystkiem,  co  rośnie  i  pełza  i  kwitnie, 

z  wszystkiem-,  co  szumi  i  szepce  i  dźwiączy, 

z  wszystkiem,  co  płonie  i  gaśnie  — 

chwałcie!  chwałcie!  chwałcie 

sprawiedliwego  Sądzią, 

który  odwłecze  dzień  Sądu 

przez  Miłość... 


Rące-ś  mi  przekłół  i  nogi 
i  w  bok  mi  włócznią  wbiłeś, 
a  biały  twój  Serafin 
zstąpuje  ku  mnie  z  krzyża, 
zaś  na  promiennym  obłoku 
ptasząta  wiją  gniazda 
i  nucą... 


Uciszcie  się  ptaszkowie  /  brat  wasz  pieśni  chce 
albowiem  serce  mu  rośnie,  [śpiewać, 

że  może  cierpieć  cierpieniem, 

z  którego  rodzi  się  Miłość. . . 

Ze  wyciągnąwszy  ramiona 

i  zapatrzony  w  tę  jasność, 

opływającą  ciernie 

zwite  na  krzyża  wiązaniu. 

może  dziś  słuchać  wiewów, 

któreś  nam  dał, 

abyśmy  przez  nie  rozumieli  tchnienie 

Twojej  Istoty  — 

że  może  słuchać  tych  szeptów, 

któreś  nam  dał 

w  eukaliptowych  koronach, 

w  cichych  gałęziach  oliwek  i  pinij, 

byśmy  w  nich  mieli  oddźwięk  tajemnicy 

Twojego  bytu!.. 

Lub  nie!  śpiewajcie  wraz  ze  mną 

hymn,  jaśniejący  jak  słońce, 

gdy  pada  na  tę  łąkę,  na  złomy  te  stare, 
na  moje  miasto  rodzinne, 
na  grzbiety  tych  mgławych  gór! 
Chwalcie  Go  razem  ze  mną. 


Mm 


A 


ri# 


boć  On  wam  dał  skrzydła, 
abyście  mogły  kąpać  sią  w  błękitach! 
On  to  wam  krągłe  dał  oczy, 
abyście  mogły  patrzeć  na  ten  krzyż, 
na  Serafina  twarz! 
On  wam  dał  bruzdy  i  miedze, 
krzewiną  głogu  i  wierzchołki  drzew, 
abyście  miały  gdzie  spocząć! 
On- ci  tak  swoim  każe  świecić  żarom, 
iżby  sią  ziarna  kruszyły 
na  zapas  dla  waszych  spichlerzy  ! 
Śpiewajcie,  braciszkowie,  i  ty  siostro  pszczółko, 
i  ty  mój  świerszczu  polny, 
i  ty  moja  muszko, 
i  ty  mój  kwiecie  rumianku, 
i  ty  daleki  a  głąboki  szumie 
mojego  brata  wiatru, 
i  ty  jedwabny  promieniu, 
który  oprządzasz  ten  stok! 
I  ty,  siostro  Klaro, 
którą  wybrałem  miądzy  niewiastami, 
albowiem  wdzięczna  jesteś  i  zachodna, 
a  zasią  dusza  twa 
jest  jak  przedziwne  zwierciadło, 
odbijające  świątą  wolą  Twórcy! 
W  wysokiej,  białej  wieży 
zamknąłaś  swe  dziewictwo, 
a  świąci  aniołowie 
znoszą  mu  kwiaty  hołdu. 
Strzeże  go  czystość  i  mąztwo. 


HYMN  ŚJV.  FRANCISZKA  Z  ASSYŻU  uj 

wszystko  sią  przed  niem  kłoni, 

i  jam  cią  nie  obraził 

choćby  najmniejszem  drgniąciem 

przyczajonego  grzechu. 

Zaś  patrząc  w  twoje  oczy, 

w  ciche,  głąbokie  oczy, 

w  których  się  zamknął  raj. 

nim  jeszcze  zdradny  wąż 

owinął  w  swoje  kr^i  drzewo  zła  i  dobra, 

miłości  czują  prawdą, 

jeżeli  jest  jak  oddech, 

którym  poranna  zorza 

owiewa  tron  niebieski  w  dzień  Wniebowstąpienia. 

A  oto  wczoraj  w  nocy, 

gdym  legł  na  garści  słomy, 

kusiciel,  wszedłszy  do  mnie, 

celą  mą  zmienił  w  kościół. 

O  Sądzio,  przebacz  grzech  I 

Książa  siedzący  w  stallach 

śpiewali  Miserere, 

a  każdy  dżwiąk  sią  stawał 

czerwoną  lub  białą  różą 

i  padał  na  marmury. 

O  Sądzio,  przebacz  grzech! 

W  kosztownych  kadzielnicach 

paliły  sią  kadzidła, 

a  na  opalach  dymu 

słały  sią  chóry  świątych, 

pomiądzy  nimi  Szatan. 

O  Sądzio,  przebacz  grzech! 

A  kiedy  zaśpiewali: 

„Wieczysty  spokój.  Panie, 

racz  dać  tej  grzesznej  duszy  !  " 

z  pomiądzy  grona  świątych. 


jj(,  CHIMERA 

na  drodze  róż  i  blasków, 
tyś  zeszła  ku  mnie  naga  — 

0  Sędzio,  przebacz  grzech! 

1  kościół  się  przemienił 

w  kosztowny  pałac  zbytku; 
świat  wszystek  się  rozszalał 
jak  tabun  dzikich  koni 
bez  uzdy  i  wędzidła. 
Wino  się  strugą  lało, 
gięły  się  srebrne  stoły 
od  pozłocistych  zastaw. 
Śpiew,  harfy,  chutne  krzyki 
i  nagie  ciała  w  pląsach: 
świat  wszystek  się  rozszalał 
jak  tabun  dzikich  koni        ' 
bez  uzdy,  bez  wędzidła. 
Sam  szatan  mu  przygrywał, 
i  suknie  zdzierał  z  kobiet, 
i  warkocz  im  rozplatał, 
i  rzucał  je  pijane 
w  szalony  tłum  pijanych. 
Śpiew,  harfy,  chutne  krzyki 
i  nagie  ciała  w  pląsach: 
świat  wszystek  się  rozszalał, 
jak  tabun  dzikich  koni  — 
sam  Szatan  mu  przygrywał... 
A  ja,  zluźniwszy  rzemieńca. 
pełnego  srebra  i  złota, 
ległem  pod  urną  z  porfiru, 
na  stopniach  bazaltowych. 
I  twarz  skłoniwszy  obrzękłą 
na  tłustą  pierś  satyra, 
z  jedwabiów  odsłoniętą, 
ledwiem  udzierżył  puhar. 


HYMN  SW.  FRANCISZKA  Z  ASSYŻU 


117 


^  ł)jffli"wiiii? —     ;  ^ 


««  rć>;ś^  podeptane. 

a  z  objąć  mych  uciekła  — 

wyrwała  się  Rozpusta, 

mająca  twoje  oczy . . . 

/  raj  sią  w  nich  zamykał 

z  oślizłym  wężem  zdrady, 

kiedy  już  w  swoje  kręgi 

owinął  zło  i  dobro. 

Uciekła  przesycona  — 

Szatan  ją  wziął  na  skrzydła 

i  uniósł  nad  mój  gmachy 

w  którym  się  świat  rozszalał 

jak  tabun  dzikich  koni . . . 

Do  wysokości  niebios, 

na  wieków  wiek  zamkniętych, 

wzniósł  ją  na  swoich  barkach 

i  rzucił  w  widmo  Sądu. 

Anielskie  grały  trąby, 

świat  wszystek  jęczał,  płakał, 

klął,  wił  się,  ryczał,  wzdychał, 

że  od  tych  westchnień  strasznych 

oślepło  przerażenie . . . 

Zaś  na  maleńkiem  ziarnku, 

leżącem  u  mych  stóp, 

wykwitał  kwiat  ostatniej, 

najhaniebniejszej  zbrodni: 

to  pycha,  chciwość,  zazdrość 

do  walki  bratobójczej  popchnęła  plemiona 

Ale  nad  srogi  Twój  rozgniew 

możniejszą.  Sędzio,  Twa  litość, 

co,  z  straszliwego  zbudziwszy  mnie  snu, 

kazała  iść  między  ciernie 

i  żądze  wytarzać  w  ich  kolcach . . . 


ii8  .  CHIMERA 

I  popłynąła  ma  krew, 

i  ciernie  zakwitły  różami, 

ażebym  razem  z  niemi 

i  razem  z  tobą,  o  siostro  ma  Klaro, 

mógł  sławić  i  wielbić  Twórcą! 

Ażebym  razem  z  wonnym  kwiatem  róż 

i  razem  z  duszą  twą 

mógł  dziś  zaśpiewać  hymn, 

że  miłość  idzie  przez  ciebie, 

miłość  niewinna  i  czysta, 

która  zwy ciąży  nas! 

O  nućcie  razem  ze  mną,  braciszkowie  moi, 

płasząta,  na  promiennym  siedzące  obłoku!.. 

Serafin  stoi  przy  mnie, 

i  patrzy  jej  oczyma, 

i  rodzi  sią  Miłość  — 

i  świat  sią  obsypuje  kwiatem  i  zielenią! 

O  nućcie,  braciszkowie,  i  ty  siostro  pszczółko, 

albowiem  rodzi  sią  Miłość, 

i  dżwiąk  płynie  po  ziemi,  nigdyć  niesłyszany, 

gdy  życie  było   li  ciałem! 

O  nućcie,  me  ptasząta,  i  ty  siostro  muszko, 

i  ty  mój  świerszczu  polny, 

i  ty  mój  bracie  wietrze, 

i  ty  mój  ogniu,  wiekuisty  ogniu, 

albowiem  Miłość  sią  rodzi, 

i  pokolenia  idą  w  imią  Ducha 

do  walki  z  przemocą  i  zdradą! 

A  w  bohaterstwo  okuta  ich  pierś  — 

we  wielkiej  idą  procesyi, 

w  śmiałym  szeregu, 

a  czystość  wieńczy  im  skroń, 

a  hasło:  Zbawienie  przez  Miłość!.. 


HYMN  ŚW.  FRANCISZKA  Z  ASSYŻU  119 

Raduje  sią  moje  serce, 
raduje  sią  wielką  radością, 
żeś  race  mi  przekłół  i  nogi, 
&e  krew  mi  z  boku  ciecze, 
że  mogą  patrzeć  w  krzyż. 
że  mogą  cierpieć  cierpieniem, 
z  którego  rodzi  sią  Miłość . . . 


Raduje  sią  moje  serce, 

raduje  sią  wielką  radością, 

że  Twój  Serafin  biały 

śmierć  już  prowadzi  ku  mnie : 

bądź  pochwalony  przez  mą  siostrą  Śmierć! 

Nie  na  to  ją  stworzyłeś, 

aby  nam  była  zniszczeniem, 

tylko  w  łagodnych  jej  oczach 

patrzących  na  mnie  błąkitną  światłością 

źrenic  mej  siostry  Klary, 

potągą-ś  zamknął  zbawczą, 

przez  którą  człowiek  sią  staje 

szcząśliwym  uczestnikiem 

nieśmiertelnego  Żywota! 

Rące-ś  mi  przekłół  i  nogi 

i  w  bok  mi  włócznią  wbiłeś, 

a  biały  Twój  Serafin 

zstąpuje  z  Twego  krzyża 

i  w  blaskach  promienistych 

Śmierć  już  prowadzi  ku  mnie  — 

bądź  pochwalony  przez  mą  siostrą  Śmierć! 

Nie  szukam- ci  ja  ulgi, 

bom  na  to  jest,  by  cierpieć, 

a  tylko -m  wielce  spragnion 

wiekuistego  Żywota, 


120 


CHIMERA 


którego  bramy,  pełne  chwały  Twej, 
otwiera  mi  w  tej  chwili 
siostrzyca  ukochana, 
przednia  śród  Twoich  córek  — 
Śmierć  ! 


"^'■'"^CsĄafci. 


Bądź  pochwalony 

przez  jej  wybawczą  moc! 

Bądź  uwielbiony 

przez  ukochanie  Śmierci! 


HYMN  ŚIV.  FRANCISZKA  Z  ASSYŻU  121 

Oto  spogląda  na  mnie 

giąbią  łagodnych  źrenic 

twojej  wybranki  Klary, 

a  świeżych  ust  dziewiczość 

szepcze  mi  słodkie  słowa, 

że  już  sią  zbliżył  utęskniony  czas 

tych  moich  z  nią  zaślubin ... 


Krew  sączy  mi  kroplami 

z  przekłótych  rąk  i  nóg, 

strumieniem  krew  mi  cieknie 

ze  zranionego  boku, 

a  ciało  przebiega  dreszcz . . . 

Kleją  się  ciężkie  powieki, 

bezwładnie  opadają 

ponad  gasnącą  jaśnią  moich  ócz, 

które  za  chwilą,  za  chwilą 

blask  ujrzą  przewspaniały 

Twojego  majestatu. 


O  wschodzie  nowego  bytu  ! 
Płonie  już  moja  góra, 
pali  sią  ogród  róż, 
anieli  na  skrzypcach  grają 
u  wejścia  Porciunkuli, 
ptasząta  wyśpiewują, 
oliwek  liście  szepczą 
poranny  cichy  pacierz, 
a  korni  braciszkowie 
na  prostych  niosą  marach 
to  grzeszne  ciało  moje, 
owite  w  czarny  habit . . . 


Serafin  schodzi  z  krzyża, 

i  Śmierć  spogląda  ku  mnie 

łagodną  głąhią  źrenic 

Twojej  wybranki  Klary  — 

bądź  pochwalony  przez  mą  siostrą  Śmierć. 


Jan  Kasprowicz. 


Próchno. 


eh,  Boże!  —  myślała  Borowska  —  od 
czasu  jak  dostał  te  książki  od  Jel- 
sky'ego,  nie  wychodzi  wcale  z  domu. 
Zamyka  się  w  pokoju,  mruczy,  dekla- 
muje i  chodzi,  bezustanku  chodzi:  ró- 
wno, miarowo,  jak  wahadło.  I  pije. 
Znowuż ! " 

Zajrzała  przez  dziurkę  od  klucza. 
„Tużurek  włożył  na  siebie.  Po  co? 
Zapięty  i  sztywny  chodzi  jak  żołnierz 
na  warcie.  Staje  przy  biurku,  prawa  dłoń  na  piersiach: 
czeka  dumnie  na  coś.  —  O  czem  on  myśH?" 

—  Właduś?  —  szepnęła  w  szparę. 

Spojrzał  wyniośle  w  stronę  drzwi,  odwrócił  się  i  nic 
nie  odpowiedział.     Znowuż  chodzi. 

—  Władek,  ja  nie  chcę !  —  poczęła  szarpać  się  u  drzwi. 

A  gdy  ją  wpuścił  do  siebie,  rzuciła  badawcze  spoj- 
rzenie na  biurko  i  przeniosła  na  niego  czujne,  niespokoj- 
ne oczy. 

—  Wiesz,  dla  czego  mieszczka  książek  nie  lubi?  — 
pytał  cierpko. 


124  CHIMERA 

—  Wiem.  Bo  tamte  —  mówiła,  wskazując  na  książ- 
kę —  są  zawsze  w  balowej  toalecie  we  wszystkiem,  co  mó- 
wią, czują,  myślą,  bo  tamte  są  fałszywe,  wszystkie  bez 
wyjątku,  —  te  napisane  kobiety. 

—  A  więc  zazdrość?  —  szeplenił  mąż,  wyciągając  twarz 
w  hrabiowski  grymas.  —  Vous  tombez  dans  la  risee  du 
monde.  margrabino!  —  zagrał  jej  na  poczekaniu.  I  wnet 
potem,  ujmując  ją  za  łokieć: 

—  Zosieńka  —  zmanierowałaś  się  coś  niecoś  na  mał- 
żeństwie. 

—  Piłeś?  —  zapytała  wobec  tego  niespokojnie. 

—  Nie,  nie  piłeś!     Teraz  będzie  Yolksstiick,  —  co? 

—  Och !  —  westchnęła  ciężko. 

—  Klempusia!  —  mruknął  pod  nosem  i  zagwizdał  jej 
głośno  w  odpowiedzi.  Wtłoczył  ręce  do  kieszeni  i  chodził 
z  kąta  w  kąt,  przelewając  się  z  nogi  na  nogę.  Ona  osu- 
nęła się  na  kanapę,  zwyczajem  swoim  zatopiła  dłonie  we 
włosach  i  zapatrzyła  się  smutnie  na  niego. 

—  Kochasz?  —  szepnęła  po  chwili. 

—  Którego?  —  odparł,  zatrzymując  się  przy  niej 
w  zwrotnym  piruecie. 

—  Władek!  —  żachnęła  się  gniewnie. 

—  Względem  czego? 

Zochna  rozpłakała  się  bezradnie. 

—  Ciupuś  ty!  —  rozpromienił  się  mąż  nad  tym  pła- 
czem. Odgarnął  jej  włosy  z  czoła,  odjął  ręce  i  kazał  sobie 
podać  pyszczek.  —  Nie  płakam,  nie!  —  Pocałować  mę- 
ża. Przeprosić  za  malutkie  zmanierowanie  się  w  małżeń- 
stwie. Tak !  —  Już  się  na  kolana  ładujemy.  Oczywiście !  — 
Oko?  —  nadzwyczajne!    Mięciusie,  wilgotne  spojrzenie! 

—  Kochasz !  ? . . 

—  Mhm !  —  Borowski  potrząsał  głową. 

—  Ugryzę! 


PRÓCHNO 


I2S 


boli. 
szek, 


—  Gryź. . .  Zocha!  —  I  dałby   to   kto  wiarę?  —  Toż 
. .     Oj,    kot,    kot! — już  się  tuli,  już  zwija  w  kłębu- 


—  Jak  ja  ciebie  lubię,  Właduś!.. 

Zaparło  się  westchnienie  w  piersiach  Zochny. 

—  Ale  nie  chodź  tak,  Władek,  całemi  dniami  po  po- 
koju :  —  to  takie  smutne. 

—  Zupełnie  tragiczne  —  hę  ?  To  wskazuje,  że  mąż 
jeszcze  myśli. 

Drgnęła  mu  czujnie  w  ramionach,  odrzuciła  w  tył 
głowę  i  wpiła  się  w  niego  trwożnem  wejrzeniem.  Borow- 
ski sięgnął  po  papierosa  i  ukrył  się  niebawem  w  chmurze 
dymu.  Siedzieli  tak  w  milczeniu;  on  ćmił  papierosa  i  ma- 
chinalnie, niemal  automatycznie  głaskał  ją  po  włosach. 

—  Rozpleć . . . 

Miękkim  ruchem  ramienia  dotknęła  ciężkiego  zwoju 
na  potyHcy,  potrząsła  głową:  jasne  pęki  rozprysły  się  sa- 
me.    Zapachniały  włosy. 

Wyrwała  mu  z  ust  papieros  i  odrzuciła  precz. 

—  Nie  chcę,  żebyś  palił ! . . 


—  I  znowuż  chodzisz  ?  —  szeptała  potem  cicho,  łza- 
wo, wtulona  w  kącik  kanapy. 

Przez  dłuższy  czas  nie  odpowiadał  jej  wcale.  Potem, 
zatrzymując  się  nagle  przed  nią,  wołał  gorączkowo: 


126  CHIMERA 

—  Widzisz,  tam  u  nas,  w  budzie,  najczęściej  tak  by- 
wało, —  w  spektaklach  niby.  W  czarnym  szlafroku  i  ze 
świecznikiem  w  ręku  wpadam  jak  bomba  na  scenę,  rzucę 
się  o  prawą  kulisę  i  wrzasnę:  „Ojcobójca!"  A  że  fajerwerk 
zapalą,  więc  się  spłoszę  i  buch  o  lewą  kulisę,  „Bratobój- 
ca!" I  tam  fajerwerk,  —  więc  walę  we  drzwi: — „Ojco- 
bójca!  Bratobójca!"  —  i  buch  w  szlafroku  na  ziemię!  Atu 
kulisa  się  wali,  ognie  dymią,  kamienie  obracają  się  w  becz- 
ce... A  ludzie  ryczą.  Im  aby  fajerwerki,  aby  aktor  wył, 
aby  konie  na  scenie...     Tfu! 

A  nie,  to  familiendramy !  Pijesz  kawę  z  pustej  fili- 
żanki, jesz  gęś  papierową  i  ględzisz  i  pleciesz  przez  pięć 
zbytecznych  aktów.  I  kucharki  się  szwendają  i  gospodynie 
sapią;  dzieci  nękają  ojca,  ojciec  nęka  dzieci,  ponieważ 
pierwsze  nie  wiedzą,  czego  chcą,  a  drugi  dusi  pieniądze: 
zamiast  kupić  szczęście  sobie  i  innym,  dobija  siebie  i  oto- 
czenie. Synków  takich  przewinąłbym  przez  kolano,  ską- 
pca papę  okradł  zaraz  w  pierwszym  akcie:  —  i  niema  fa- 
miliendramy! Co  tu  grać?  A  nie,  to  kupuj  lakiery,  po- 
życzaj tużurek,  pucuj  zęby  i  rób  hrabiego!  „Dokąd -że  to 
pan?"  —  zapyta  zazdrosna  żona.  —  „Do  klubu,  hrabino."  — 
„Żegnam !  " — „Pani ! . . " — „Hrabio? . .  "  —  westchnie.  Zwra- 
casz się  więc  ode  drzwi  i  kładziesz  cylinder  na  krzesło: 
„Pani?"  —  „O  nic,  nic!  —  do  widzenia,  hrabio."  —  Zdej- 
mujesz wobec  tego  rękawiczki  i  całujesz.  Wchodzi  lokaj, 
więc  mówisz  smutnie:  „Każ  odprzęgać,  mój  biedny  Pawle. 
I  każ  posłać  łóżko,  mój  biedny  Pawle."  —  I  taką  małpę 
bez  krwi,  bez  myśli,  bez  sensu,  bez  krzty  człowieka  w  so- 
bie robić  musisz  przez  3  godziny.  A  jak  się  oblizują  re- 
cenzenci! „Co  za  bajeczna  rzecz!  Paryż,  Paryż  —  kultu- 
ra! Jak  to  zrobione,  jak  wycyzelowane!  Co  za  mae- 
strya  machy ! "  —  Dziwię  się,  żem  żadnego  recenzenta 
jeszcze  nie  pokopał  w  życiu.  Albo  te  adwokaty,  te  doktory 
nasze  i  ich  klempy  ospałe  po  łożach.     Cholerna  publika! 


PRÓCHNO  i2y 

—  Tęsknisz  tam  Władek?.. 

Zamiast  odpowiedzi  rzucił  się  do  biurka  i  porwał 
książkę. 

—  Wiesz,  tu  jest  tak!  —  Zbankrutował.  Runęło 
wszystko  tak,  że  te  gruzy,  wiesz,  aż  w  celi  więziennej  go 
zasypały.  A  potem  jeszcze  gorzej.  Z  gruzów  wypełzły 
żmije,  wiesz:  ludzka  krzywda,  złość,  podłość,  i  ułożyły  mu 
się  tam,  pode  drzwiami;  nie  dopuszczają  ludzi.  Samotny! 
Przychodzi  tylko  jakaś  klempa  bębnić  mu  na  fortepianie. 
Ale  przez  tylne  drzwi,  od  bocznej  kulisy.  Do  niej  nawet 
się  nie  pali:  już  mu  wszystko  nic!  A  żonę  ma  podłą! 
Biłbym  przecie  szelmę,  że  aż ! . .  I  widzisz :  —  chodzi. 
Słuchaj,  co  mówię!  Tam  na  dole  kobieta,  która  się  ze- 
starzała w  miłości  ku  niemu :  taka  wielka,  bolesna  miłość ! 
Ona  tam  na  dole  z  tą  szelmą  żoną  rozmawia.  —  A  potem 
cisza.  Smutek  wspomnień  się  zrobił,  daleki  smutek  mło- 
dości. A  tam  u  góry :  łup !  łup !  łup ! . .  Widzisz,  —  cho- 
dzi! Chodzi  jak  lew  po  klatce,  ten  lew  jej  młodych  ma- 
rzeń. W  klatkę  życie  zamknęło!  A  na  scenie  cisza,  ci- 
sza... Zaś  ludziom  tam  w  sali,  który  lepszy,  tu  coś  pod 
gardło . . .  Widzisz,  Zochna,  —  nazywa  się  Ibsen.  Autor 
niby.  Z  Norwegii  będzie,  powiadał  Jelsky ...  Z  Norwe- 
gii... będzie...  powiadał... 

Zochna  zaniepokoiła  się  i  powstała  z  kanapy. 

—  Właduś,  co  tobie? 

—  Powiadał  Jelsky ...  —  Borowski  skrzyżował  ręce 
na  czole  i  wciskał  dłonie  w  oczy.  A  gdy  go  żona  objęła 
troskliwie,  pocałował  ją  szybko  w  rękę  i,  odsunął  od  sie- 
bie. Poczem  sięgnął  po  papierosa  i,  ukrywszy  się  w  dym- 
nicy, znowuż  biegał  po  pokoju. 

—  I  wiesz,  ciągle  czeka,  —  mruczał  przez  pół  do  sie- 
bie. —  Co  kto  na  schodach  się  ruszy,  on . . . 

Borowski  rzucił  się  do  biurka  i  stanął  we  wspaniałej 
pozie  dumnego  wyczekiwania. 


J28  CHIMERA 

—  A!  —  wyszeptała  żona,  teraz  dopiero  zrozumiawszy 
jego  zachowanie  się  w  ciągu  ostatnich  l^ilku  dni.  —  O,  te- 
go nikt  na  świecie  tak  nie  zagra,  jak  ty!  —  westchnęła 
prawie  bezwiednie.  —  Chodź  tu,  Właduś,  siądź  przy  mnie. 
Weź  za  ręce  i  tak  opowiadaj. 

Usiadł  posłusznie. 

—  Widzisz,  Zochna,  —  potem  przychodzi  tam  do  nie- 
go robak  zdeptany  przez  życie.  Wygniotło  mu  ono  z  du- 
szy wszystko,  prócz  tego,  co  w  młodości  kiedyś  napisał: 
dramat,  czy  Hcho.  Nosi  się  z  tem  wszędzie ;  —  wszyscy 
drwią.  Przywlókł  się  więc  do  najbardziej  wzgardzonego. 
Gęba  potwornie  żałosna,  ruchy  chwytne:  obrzydliwość 
i  łzy . . .  Wielki  złamany  czyn  i  robacze,  jak  plwocina  nie 
dające  się  zdeptać  marzenie! 

—  Powiadał  Jelsky,  —  zaczął  po  chwili  i  zwiesił  gło- 
wę.—  Jelsky  mówił...  Jezus  Marya,  nie  módz  grać!  nie 
módz  grać ! ! . . 

Zochna  westchnęła  i  wsparła  mu  jasną  głowę  na 
piersiach.     Oddychała  głęboko  w  zamyśleniu. 

—  Władek,  —  mówiła  z  trudem  wielkim,  marszcząc 
jasne  czoło  i  przysłaniając  oczy  rzęsami,  —  Władek,  jeże- 
libym  ci  kiedy  na  drodze  stanęła . . . 

—  To  co,  Zocha? 

—  To  zdepcz ! 

I  nagłym  ruchem  osunęła  się  przed  nim  na  kolana. 
Chciała  coś  mówić,  lecz  słów  nie  znajdując  w  przepełnio- 
nej duszy,  wsparła  bezwładną  głowę  na  jego  piersiach. 
Podjął  z  ziemi,  przytulił  twarz  do  jej  policzka:  pomieszały 
się  łzy  obojga.  A  gdy  ją  potem  coraz  to  mocniej  do  sie- 
bie przygarniał,  wysilił  się  z  po  za  tych  łez  uśmiech  błę- 
dny i  ogromnie  zmęczony . . . 


PRÓCHNO  129 

—  I  znowuż  chodzisz  ?  —  grymasiła,  wydymając  war- 
gi, i  z  dwóch  poduszek  pluszowych  wyściełała  sobie  przy- 
tulne gniazdko  w  kącie  kanapy. 

—  Opowiedz  co,  —  uprzedzała  z  bezwiedną  chytro- 
ścią  jego  ciężką  zadumę.  —  Co  tam  jest  więcej  w  tych 
książkach  ? 

—  Tam?  —  Dużo,  bardzo  dużo:  świat  nowy!  —  Wróg 
ludu,  —  rozumiesz?  Chodzi  tam  o  jakieś  kąpiele...  Ale 
co  mi!  Widzisz,  —  tłum,  tłum  wielki  i  jednostka,  która 
czegoś  pragnie...     Poczekaj,  ja  ci  zaraz... 

—  Nie  pij,  Właduś... 

—  Ach,  daj  mi  pokój ! . .  Widzisz,  jednostka !  —  jedno 
małe  drgające  serce  ludzkie,  —  a  tam  wielka  bierna  masa: 
nazywa  się  kuryerek,  gazeta,  publiczność.  Chciał  czegoś, 
pragnął,  kochał,  cierpiał . . .  Patrz !  widzisz,  idzie  przez  uli- 
cę. Tam  u  nas  po  Nowym  Świecie,  A  za  nim  tłum.  Wi- 
dzisz, Zochna,  —  tłum. 

Skoczył  w  kąt,  przyparł  się  do  ściany,  zebrał  się, 
stulił  w  sobie,  ramiona  łokciami  do  się  przycisnął,  wska- 
zujące palce  dłoni  z  żarłoczną  ciekawością  przed  się  wy- 
stawił i  zrobił  straszną  maskę :  zabijał  kogoś  złośliwym,  ja- 
dowitym śmiechem. 

—  Tłum ! !  —  wołał.  —  ...  On  idzie  tam  przez  ulicę, 
a  tłum  za  nim!  „Patrzcie!  —  syczał  Borowski  jak  żmija,  — 
patrzcie,  to  idzie  ten,  o  którym  w  gazecie  stało,  któremu 
pożerająca  ambicya  tak  niepotrzebnie  roztworzyła  głupią 
gębę . . .  Patrzcie,  jak  on  idzie,  jak  się  rusza  . .  Widzie- 
liście kiedy  taki  nadzwyczajny  egzemplarz  durnia?  —  A  czy- 
tałeś ty,  co  tam  właściwie  w  gazecie  było  ?  —  Nie.  —  No, 
można  być  łotrem,  —  to  nikogo  dziś  nie  zdziwi;  ale,  mając 
takie  nieczyste  sprawy  za  sobą,  jeszcze  gębę  otwierać,  wy- 
nurzać się  jak  piskorz  z  błota  ludziom  pod  nogi,  —  na  to 
trzeba  być  czemś  więcej:  osłem  kapitalnym. 


1)0  CHIMERA 

„Patrzcie,  patrzcie,   jak  on  idzie!   jak  się  rozkracza 
On  jest  słaby  na  żołądek !    Widzicie,  widzicie,  jak  się  ukło- 
nił, jak  się  w  pałąk  zgiął !    Jaki  szczęśliwy,  że  stróż  przed 
nim  czapkę  zdjął.     On  tego  stróżo  w  udo  z  wdzięczności 
pocałuje!.." 

Ha!  lia!  łia!  —  tłum  się  śmieje! 

Tu  Borowski  zatrząsł  się  tak  potwornym  śmiecliem, 
że  Zochna  drgnęła  na  kanapie. 

—  Właduś,  —  nie ! . , 

—  Stój,  ty,  proroku!  —  wołał  tymczasem  mąż.  —  Stój, 
apostole  o  wykrzywionych  kamaszach.  Stój !  —  swój  czło- 
wiek cię  woła . . .  Nie  wierzy !  —  On  już  nikomu  nie  wie- 
rzy. .  .  Stój,  opowiedz:  czy  bardzo  palą  ci  grzbiet  te  odpro- 
wadzające na  ulicy  spojrzenia?  Ale  ty  życia  jeszcze  nie 
znasz,  proroku ! . .  A  znasz  ty  te  nagłe  milczenia,  gdy  wcho- 
dzisz? te  szepty  i  gawędy  najpospolitszych  kretynów?  te 
po  kątach  parskania  niepowstrzymanego  śmiechu,  skanda- 
lizujące  nawet  twoich  wrogów?. .  Tyś  pewno  zakochany? 
Taki  doktryner  b3rwa  zwykle  zakochany?..  Bój  się  Boga, 
człowieku,  i  ty  śmiesz  walczyć  z  tłumem !  ? . .  A  znasz  ty 
ten  wyraz  niesmaku  u  kobiety,  co  cię  wczoraj  jeszcze  ko- 
chała? Kobieta  pokocha  łotra,  lichwiarza,  handlarza  ży- 
wym towarem,  szpiega.  —  Ale  nie  było  jeszcze  kobiety, 
któraby  umiała  zachować  miłość  dla  człowieka  ośmieszo- 
nego przez  tłum!..  A  wiesz  ty,  ile  jadu  jest  w  udanem 
zainteresowaniu  życzliwych?  A  wiesz  ty,  jaką  wściekłość 
wzbudza  współczucie  głupich?  A  znasz  ty  niemoc  du- 
mnych? A  znasz  ty  niezaradność  choć  trochę  szlachetniej- 
szych natur?..  Chcesz  zrozumieć  oszołomionej  wiewiórki 
bezwład?  Chcesz  poznać  potęgę  wężowego  spojrzenia 
najbrutalniejszego  łotra,  gdy  się  czuje  w  posiadaniu 
twej  tajemnicy?  Ale  jakiej?  jakiej?  Ty  nie  masz  tajem- 
nic!   Wiesz,  jakim  kałem  obrzucić  cię  pragną  wokół?  Już 


PRÓCHNO  iji 

słyszysz!  —  już  czujesz!  —  już  tę  hydrę  za  łeb  cliwytasz! — 
A  jednak  —  nie !  Nic  nie  wiesz,  nie  masz  nic  prócz  smut- 
ku i  przygnębienia  twoich  najbhższych.  „Co  tobie?  — 
pytają  —  Co  tobie !  ? . .  "  Pochwycisz  pierwszego  szakala 
z  brzegu  za  bary  i  krzykniesz  mu:  „Człowieku,  ja  prawdy^ 
tylko  prawdy  w  życiu  chciałem!"  Pryśnie  ci  śmiechem 
w  twarz:  „Waryat!"  —  Naokół  widzisz  tylko  oczy!  — 
oczy !  —  oczy !  —  I  na  piersi  spada  ci  ciężar :  —  czujesz 
się  winnym  zbrodni. 

Taką  jest  potęga  motłochu.  —  Ha!  —  ha!  —  ha! 

Ten  śmiech  mrozem  przebiegł  Zośce  po  krzyżach. 
Podbiegła  i  przytuliła  się  do  męża. 

—  Właduś,  przestań . . .     Boję  się. 

—  Idź  precz !  —  wołał  jak  opętany  i  odtrącił  ją  od 
siebie.    A  potem  powracając  do  swej  wizyi: 

—  Proroku  z  prowincyi  polskiej,  stój !  Twój  człowiek 
do  ciebie  mówi:  w  każdym  proroku  jest  i  musi  być  tro- 
cha  aktora.  Czy  ty  nie  wiesz,  że  tam  gdzie  niema  pu- 
blicznego życia,  gdzie  „młynek  na  strudze  miele  plewy 
swoje  i  cudze,"  tam  gazeta  poranna  przynosi  ludziom  sze- 
mat  myśli  na  cały  dzień  ?  że  tam  spiritus  fiat  ubi  reporter 
vult?  że  tam  człowiek,  który  ma  coś  do  powiedzenia,  cze- 
go szemat  ten  nie  ogarnie,  nazywa  się  chaotycznym  umy- 
słem? że  ledwo  usta  otworzył,  już  się  w  oczach  ludzi  śmiesz- 
nością okrył,  a  ledwo  je  zamknął,  już  się  maniakiem  dla 
nich  stał?  że  już  mu  czapeczkę  z  dzwonkami  na  czoło 
wcisnęli?  Widzisz,  o  tej  czapeczce  z  dzwonkami  zapo- 
mnieli Ibsenowie.  A  to  jest  rzecz  bardzo  ważna,  bardzo 
współczesna !  Dla  tego  drobiazgu,  proroków  nawet  w  po- 
wiecie być  nie  może,  nawet  tych  skromnych,  co  to  chcą 
czystej  wody  w  studniach  i  czystych  rąk  przy  publicznjxh 
sprawach.  Każdy,  każdy  bez  wyjątku  czapeczkę  dosta- 
nie !  —  Czy  ty  masz  dość  mocne  nerwy,  Samsonie,  wobec 


132  CHIMERA 

wojska  podejrzeń?  wobec  ciżby  złej  woli?  wobec  tłumu 
ciekawości?  Jak  muclia  w  pajęczynie,  owikłasz  tylko,  oplą- 
czesz  i  zamotasz  ducha  swego  nienawiścią...  A  znasz  ty 
proroku,  szpitalne  cele  puste?  A  znasz  ty  tę  w  samo^ 
tności  aż  do  bezkresów  rozrosłą  nienawiść,  która  w  roz- 
bolałej  duszy  już  się  nie  mieści?  O,  bo  do  nienawiści  tłu- 
mu trzeba  potęgi  ducha ! . .  Więc  się  rzucasz  opętany  sza- 
łem nienawiści :  chcesz  kąsać,  szarpać,  dusić . . .  Ale  ścia- 
ny wybite  już  materacem,  a  w  pokoju  niema  nic  więcej 
prócz  siennika.  Ujrzysz  może  jeszcze  tylko  w  małym 
otworze  drzwi  parę  wydłużonych  kretyńskim  uśmiechem 
oczu  dozorcy. 

Ha!  —  ha !  —  ha !  —  proroku . . . 

Zochna  stała  wsparta  o  framugę  drzwi;  oczy  rozsze- 
rzyły jej  się  i  zwilgotniały;  źrenice  pogłębiły  się,  blada 
była  na  twarzy :  —  wciągnął  ją  w  wir  chaotycznych  swych 
myśli.  Bezwiednie  grała  już  z  nim  razem !  —  grała  niemo, 
trwożnem  biciem  serca. 

—  Nie  trzeba  się  było  dać,  Właduś !  —  próbowała 
dorzucić  swoje  i  rumieńce  wytrysły  jej  w  jednej  chwili  na 
policzki.  —  Mężczyzna  nie  da  się !  —  zawołała,  prężąc  się 
dumnie,  wyrosła,  spotężniała  w  jednej  chwili.  —  Męż- 
czyzna zdepcze,  zabije  bodajby  nawet  tłum ! . . 

Rzucił  na  nią  zdziwione,  przelotne  spojrzenie  i  ocenił 
natychmiast  zarówno  siłę  ekspresyi  i  metaliczny,  szczery 
dźwięk  tego  kobiecego  wybuchu. 

—  Dobrze  zrobione,  —  rzekł  mimowoli. 
Niebawem  powrócił  jednak  do  swoich  myśli. 

—  A  było  takich  proroków  po  wszystkich  guberniach 
tylu !  —  tylu !  —  tylu !  —  Osunął  się  na  kanapę,  rozkrzy- 
źował  ramiona  na  jej  oparciu  i  z  pochmurnym  uporem 
zapatrzył  się  gdzieś  w  pułap. 

—  A  jednak,  —  westchnął  po  chwili  ciężko,  —  pójdź 
do  mnie,  tłumie,  abym  cię  umiłował! 


PRÓCHNO  I}} 

—  Nie,  Władek!.. 

—  Zlituj  się,  Zochna,  przecież  ja  o  nim  tylko  marzę, 
przed  nim  korzę  się  w  myślach. 

—  Właduś,  nie !  nie !  nie !  —  wołała,  tuląc  się  do 
niego  w  bezwiednym,  instynktowym  strachu.  Usłyszał, 
wyczuł  to  kołacące  się  serce  ptaka  i  zdjęła  go  litość 
wielka.  Posadził  ją  sobie  na  kolanach  i  głaskał  obie  jej 
dłonie. 

—  Pamiętasz,  coś  mówiła  przed  chwilą? 

—  Co,  Właduchna? 

—  Zdepcz,  powiedziałaś. 

—  Ty  tego  nie  uczynisz. 

—  Wierzysz  mi? 

—  Kocham. 

—  Nie  płacz,  nie  płacz,  Zocha . . .  Wiesz,  dla  cze- 
go, —  pytał,  ocierając  jej  palcem  łzy  z  pod  oczu,  —  wiesz, 
dla  czego  nasze  życie  jest  takie  smutne?  takie  bardzo 
smutne  ? 

Uniosła  mu  się  w  ramionach  jak  dziecko,  popatrzała 
uważnie,  pilnie  i  po  chwili  potrząsła  bezradnie  głową. 

—  Nie  wiem,  —  szepnęła. 

—  Pokazać  ci  raz  jeszcze  ten  ziejący  śmiechem  po- 
twór? 

Zochna  zaczęła  dygotać  na  całem  ciele. 

—  O,  ty  możesz  mnie  i  bez  tego  swemi  urojeniami 
na  śmierć  zamęczyć.  —  Ja  słaba  jestem,  coraz  słabsza. 
Nie  widzisz  tego,  Właduś?..  Pamiętasz,  jaką  dawniej  by- 
łam?..    Patrz,  jąkam  ja  chuda!.. 

Powiódł  dłonią  po  czole,  jakby  siłą  nawracając  myśl 
w  stronę,  dokąd  ona  ją  ciągnęła.  Ujął  żonę  za  ramio- 
na, odsunął  nieco  od  siebie  i  przypatrywał  jej  się  długo, 
badawczo. 

—  Zbrzydłam? 


XM 


CHIMERA 


Nic  nie  odpowiedział,  tylko  nachmurzył  się  jeszcze 
bardziej. 

—  Nie !  —  szarpnęła  się  kapryśnie  i  zatargała  go  za 
czuprynę.  —  Ty  nie  myśl,  Włada,  żebym  ja  znowuż  tak 
schudła.     Piersi  mam  jeszcze . . . 

—  Ach  ty !  —  Zamknął  jej  usta  mocnym,  długim  po- 
całunkiem. —  Przecież  ty  chyba  nie  wątpisz,  że  ja  nie  za 
to  tylko?..     Zlituj  się,  Zocha!.. 

Potakiwała  pośpiesznie  głową,  przeważnie  na  to  tyl- 
ko, aby  ukryć  łzy  tryskające  do  oczu. 

—  No  więc  ? . .     I  czemuż  znów  płaczesz? 

—  Sama  nie  wiem,  Właduś . . .     Nie  gniewaj  się. 
Pochwyciła  jego  rękę  i  przycisnęła  przelotnie  do  ust. 

—  Coraz  słabsza  jestem.  Czasem  całemi  dniami  tyl- 
Icobym  płakała. 

Borowski  schwycił  garściami  pęki  sw3'^ch  włosów  na 
<:iemieniu  i  targnął  je  z  całych  sił. 

I  stał  się  pieczołowity,  spokojny,  dobry  dla  niej. 

—  Poczekaj,  położę  cię  tu  na  kanapie,  okryję. . .  Albo, 
wiesz,  do  łóżka  już  cię  ułożę.  Gorączkę  masz,  biedactwo?. . 
Zochuta  moja!..  Co  to  za  aktorka  z  niejby  była!  Jak 
to  ona  bić  i  zabić  tłumy  nakaz3rwała ! . .  Duszo  ty  moja 
skrzypcowa!  Spać  już .. .  Spa-ać.. .  „Aa!  —  koty  dwa, 
szare  bure  obydwa. . .  " 

Zochna  wyprostowała  się  nagle  żwawo,  senność  strze- 
pnęła ręką  z  czoła. 

—  A  chciałbyś . . .  ? 

—  Nie  chciałbyś,  —  odparł  jej  kwaśno,  domyślając 
się  pytania.  —  Ja  mam  Zochę  i  mnie  to  wystarcza.  Teraz 
zaniosę  do  kołyski.  Hop!  —  Zimno  w  nożyny?  Dajże 
tu  jedną,  —  w  kułak  schowamy. 

Po  drodze,  gdy  ją  w  czoło  całował,  przymykając  mi- 
mowoli  oczy,  rzekł  nagle  złamanym,  bezsilnym  głosem. 

—  Wiesz,  Zocha,  com  ja  w  tej  chwili  ujrzał? 


PRÓCHNO  I3S 

—  Co,  Właduś? 

—  Ach,  —  szarpnął  się,  —  i  to  twoje  bezdennie  nai- 
wne zaufanie!  „Co  Właduś?"  —  przedrzeźniał  jej  spo- 
kój ...  —  Ujrzałem  tego  potwora,  ziejącego  śraiecliem,  i  zda- 
wało mi  się,  że  ciebie  w  tej  oto  chwili  wprost  z  ramion 
jemu  w  paszczę.. . 

Rozpacznym  ruchem  ramion  oplotła  go  w  jednej  chwi- 
li jak  powój.  „Trzymaj  mnie!  "  —  chciała,  zda  się,  krzy- 
knąć.    Pochwycił,  utulił,  przygarnął . . . 

—  Litości !  —  Zmiłowania !  —  wyszeptały  jedne  usta 
wspólną  myśl. 


Leżał  na  wznak.  Światło  czerwonej  ampli  u  sufitu 
sączyło  ckliwą,  duszną,  jakby  wonią  miękkich  perfum  prze- 
syconą mgłę.  Rozsnuwały  się  w  niej  leniwie  i  grzęzły 
długie,  kręte  taśmy  dymu  od  papierosa.  I  zdawało  się 
Borowskiemu,  że  te  sine  taśmy  oplatają  go  siecią  pajęczą, 
obezwładniają  powoli  i  przykuwają  do  kanapy.  Na  tyle 
głowy,  tam  gdzie  się  nią  o  poduszkę  wspierał,  czuł  mo- 
cne, lecz  coraz  to  powolniejsze  uderzenia  pulsu.  Oczy 
błądziły  po  suficie,  patrząc  jakby  w  przyczajone  gdzieś 
w  kącie  olbrzymie  cielsko  kosmatego  pająka,  co  kolcza- 
stemi  łapami  grzebie,  snuje  i  przędzie  swe  jadowite  nici... 


1)6  CHIMERA 

Miękkie  uczucie  bezwładu  zatapiało  myśli  w  bezgra- 
niczną bierność,  kołysało  wszystkie  zmysły  w  rj^tmikę 
nieucliwytną,  senną,  coraz  to  łagodniejszą;  zasnuwały  się 
pajęcze  nici,  kłębiły  różowe  mgły...  Słodka,  lepka,  ha- 
szyszowa woń  rozchylała  usta  w  leniwej  niemocy;  rozta- 
piały się  niemal  członki. 

„  Sen  ? . .  "     „  Śmierć  ? . .  " 

Puls  już  bić  przestał . . .  Uderzył  przecie  raz  jeszcze 
mocno,  jakby  młotem,  w  tyle  głowy.  Rozchylił  powieki. 
Tuż  ponad  nim  żarzy  się  zieloną  głębią  para  oczu . . .  Pło- 
ną i  wpijają  się  w  niego  okrągłe,  wielkie,  ciemne  oczy! . . 

—  Zocha!?. . 

Poczuł  długi,  wilgotny  pocałunek  na  wargach, 

—  Zapomniałeś?  —  wwionęła  mu  niemal  w  usta. 
Skinął   głową.      „O  czem  ja  zapomnieć  miałem?  — 

przyszło  mu  do  głowy.  —  O  czem  ja  myślałem  wprzódy?" 

—  Już  nie  jesteś  smutny? 
I  znów  głową  skinął. 

—  Myśl  o  mnie.  Włada.     Myśl  zawsze  tylko  o  mnie. 
Po  raz  trzeci  chciał  skinąć  głową,   lecz  zamiast  tego 

westchnął  głęboko  i  zarzucił  dłonie  na  twarz. 

—  Duszno ! . .     Ciężko ! . . 

Słuchał ...  Po  za  oknem  turkot  zwykły ;  ciągły,  bezu- 
stanny ;  toczą  się  fale  życia,  szumią  i  pędzą,  pędzą  w  dal . , . 
I  nagle  ta  dziwna  chwila  wieczoru,  kiedy  w  łoskot  i  po- 
gwary uliczne  spada  nagła  cisza  niby  czarny  ptak. 

Borowski  drgnął  i  otworzył  szeroko  oczy. 

Tam  na  ciemnej  toni  skrzy  się  niespokojnie  mrowie 
gwiazd.  A  cisza  krzepnie,  ciężarem  wali  się  na  piersi, 
skrzypi  w  uszach  jak  miliony  drobnych  nocnych  świerszczy 
po  łąkach. 

Pajęczyna  tuż  przed  oczyma  staje  się  połyskliwą, 
złotą,  wonną.     Bije  ten  zapach... 


PRÓCHNO 


137 


—  Zapleć  włosy,  Zochna.  Zapleć ...  I  nie  patrz 
tak ! . .  Idź,  zostaw  mnie.  —  Idź,  otwórz  okno . . .  Posłu- 
chaj, —  majaczył  na  w  pół  senny.  —  W  takie  kryształowe 
noce,  gdy  cisza  znienacka  opada,  słychać  czasem . . .  Nie 
widać,  tego  nigdy  nie  widać !  —  Głosu  po  nocy  nigdy  nie 
wydadzą . . .  Ale  z  góry,  z  pod  gwiazd,  łopotanie  skrzydeł 
czasami  ucho  pochwyci . . .     Żórawie  ciągną . . .     Wiosna ! 

Przegięła  się  leniwie  w  tył,  —  upinała  włosy.  Po- 
czem  powstała  cicho  i  odeszła  jak  cień. 

—  Zgaś  to  światło! 

Drgnęła.  I  ją  jakby  przestraszyło  w  tej  chwili  to 
czerwone,  ckliwe  światło.  Gorączkowym,  niechętnym  ru- 
chem ściągnęła  na  dół  amplę  i  zgasiła  ją  czemprędzej. 

Otworzyła  okno.  Borowski,  nie  oglądając  się,  czuje, 
jak  stoi  tam  biała  we  framudze  okna  i  w  obnażonych  ra- 
mionach ukrywa  twarz.  Po  chwili  spytał  sennym,  znużo- 
nym głosem. 

—  Płaczesz?.. 

Milczy,  nie  chce  odpowiadać.  „Zocha?"  —  szepnął 
po  raz  drugi. 

—  Toś  ty!.,  ty!  ze  mnie  taką  uczynił!.. 

I  zerwało  się  w  jej  drobnych  piersiach  serdeczne, 
bezradne  łkanie . . . 


ochna  stała  wciąż  jeszcze 
przy  oknie  i  tłumiła  z  wy- 
siłkiem płacz.  Mąż  zaciął 
się  w  poctimumem  zapa- 
miętaniu; nie  mówiąc  ani 
słowa  przygotowj^wał  się 
do  wyjścia.  Wdział  już  pal- 
to i  rękawem  czyścił  kape- 
lusz, gdy  ona  wydała  cichy 
okrzyk  i  cofnęła  się  czem- 
prędzej  w  głąb  pokoju.  Borowskiego  i  to  nie  wyprowa- 
dziło z  równowagi;  zbliżył  się  powoli  do  okna  i  wychylił 
się  na  ulicę. 

—  Dureń!  —  mruknął'przez  zęby.  —  A  ty  ubierz  się, 
lub  idź  do  łóżka,  bo  się  zaziębisz ! . .  Powiedz-no  mi,  cze- 
mu ten  Kunicki  woli  tam  pod  oknami  marcować,  zamiast 
tu  do  nas  na  górę  przyjść?  Oj,  ci  doktrynerzy ! . .  Jakież 
te  ich  uczucia  i  afekty  są  nieszczere,  podziemne.  Brr! . .  On 
ci  pewno  broszurki  i  tendencyjne  powieści  przysyła.   Co? 

—  Daj  mu  pokój,  —  szepnęła  cicho. 

—  Pro  -  oszę !     Rozrzewnił  ? . . 


PRÓCHNO  139 

—  Dawniej  bardzo  go  lubiłam.  Brak  mi  go  b37^ło 
poprostu.  Miał  taki  spokój,  taką  dobroć  bezinteresowną .. . 
O,  i  my  kobiety  potrzebujemy  czasem  przyjaźni,  tylko 
przyjaźni !    Ale  wy  mężczyźni  tego  nigdy  nie  zrozumiecie. 

—  Bagatela!  Żona  potrzebuje  przyjaciół.  Daruj,  ale 
to  już  operetką  trąci. 

—  Oj  Władek,  myśmy  zaprzepaścili  przyjaźń  wza- 
jemną. 

—  No,  a  Muller?     Czy  i  on?.. 

Przymrużyła  oczy  i  zagryzła  wargi  jakoś  boleśnie. 

—  Bardzo  mi  go  żal. 

—  A  Jelsky?  —  indagow^  mąż. 

—  Jego  się  boję. 

—  Och,  ba ! . .  Ty  ich  wszystkich  możesz  jednem  ski- 
nieniem sobie  pod  nogi . . . 

—  Władek!.. 

—  No? 

—  Czy  ty  nie  czujesz,  że  to  jest  wstrętne,  co  mówisz 
w  tej  chwili? 

Wzruszył  ramionami. 

—  Mam  oczy,  —  widzę.     Do  zazdrości  nie  mam  tym- 
■  czasem  powodów,  ale  takie  rzeczy  mszczą  się  —  flirt,  niby. 

Nerwowym  ruchem  poczęła  nagle  dłońmi  twarz  i  czo- 
ło sobie  wycierać;  a  potem  jakby  z  ramion,  z  rąk  coś  ze- 
trzeć, zmyć  pragnęła. 

—  Idź  już,  idź !  Tyś  się  mną  dziś  już  przesycił  i  za- 
czynasz mnie  traktować  jak...  —  Osunęła  się  na  krzesło 
i  ukryła  twarz  w  dłoniach. 

Zatrzymał  się  na  progu  i,  spoglądając  uważnie  na  żo- 
nę, wydymał  wargi.  Wreszcie  aktorskim  gestem  narzu- 
cił kapelusz  na  tył  głowy. 

—  Non  capisco !  —  mruknął,  zwrócił  się  na  pięcie  i  wy- 
szedł. Za  chwilę  jednak  był  z  powrotem,  niosąc  w  ręku 
luźną  garść  kwiatów. 


140 


CHIMERA 


Na   Mullera  coś 
suchotnika.  —  Ci- 


—  Na  słomiance  w  sieni  leżało . . 
bardzo  patrzy.  Białe  lilie ! . .  To  afekt 
snął  kwiaty  niedbale  na  kanapę. 

—  Primadonny  hołdy  to, 
Za  jeden  kwiat  ploteczek  sto, 
zanucił  na  poczekaniu  kuplet,  ze  złośliwym  śmiechem  odbi 
jając  każdą  zgłoskę. 

Ale  żony  nie  było  już  w  pokoju. 


O  piętro  niżej  spotkał  się  oko  w  oko  z  Jelskym. 

—  Da  ist  er  ja !  —  ucieszył  się  przebiegle  Jelsky, 
rad  niby,  że  nie  potrzebuje  się  fatygować  o  piętro  wyżej.  — 
Jak  się  masz^  Borowski,  —  wołał  podając  mu  rękę  szeroko, 
po  burszowsku,  z  niemiecką  dobrodusznością. 

„Będziemy  pili ! "  —  pomyślał  nie  bez  zadowolenia 
Borowski,  który  w  mowie  ludzkich  gestów  czytał  jak 
w  otwartej  księdze.  „Od  niego  bije  zawsze  glans,  jak  od 
oficerskiego  buta,"  —  dodał  w  duchu  na  widok  starannej 
toalety  Jelsky'ego  oraz  jego  cylindra.  Tego  stroju  głowy  Bo- 
rowski nie  znosił,  uważając  cylinder  za  „złe  copcysko." — 
Przed  tygodniem  wypili  obaj  z  Jelskym  na  braterstwo, 
to  też  fraternię  akcentowali  teraz  usilnie,  dodając  do  każde- 
go „ty"  nazwisko. 

—  O  wilku  mowa,  a  wilk  tuż,  —  witał  go  Borowski 
głośno.  —  Przed  chwilą  mówiłem  o  opinii  publicznej. 


PRÓCHNO  141 

—  Opinia  wzywa  cię  do  swego  warsztatu.  „Rudy 
kot," — nasz  stół...  Będzie,  uważasz,  mecenas:  można 
liczj'^ć  reńskie^  burgundzkie,  sekt  krajowy ;  —  oraz  młoda  wa- 
sza, polska  sława . . .  etranżerek,  młodziucłiny  autor  dra- 
matyczny . . :  —  kalkuluję  szampan.     Idziesz  ? 

Borowski  zwiesił  wargę. 

—  Autorkowie  dramatyczni  mnie  dotychczas  szukali. 

—  O,  on  prosił  cię,  bardzo  prosił,  chciał  poznać,  — 
łagodził  Jelsky.  Ujął  go  pod  ramię  i  wyprowadził  na  uli- 
cę. —  Cuda  o  twojej    grze  tam  w  kraju  opowiadał. 

Gdy  skręcili  w  boczną  ulicę,  spostrzegli  po  drugiej 
stronie  Kunickiego.  Nastawiał  kołnierz  i  starał  się  obejść 
ich  kołem  jak  dzik. 

—  Szacunek  doktorowi ! . . 
Skrzywił  się  i  powitał  ich  niechętnie. 

—  Opowiadają  sobie  ludzie,  że  doktór  przenosi  się  ztąd, 
wyjeżdża  do  Szwajcaryi?  —  rozpytywał  Jelsky.  —  Tegom 
nie  przewidział,  —  zaśmiał  się,  nie  dając  mu  dojść  do  sło- 
wa. —  Przeszkody  wprawdzie  nie  przeskoczył,  ale  się  pod 
nią  podkopie  i  wygrzebie  się  przecież  na  prawowitą  dro- 
gę rozsądku  i  karyery. 

—  Pańska  złośliwość  zaimponowała  mi  raz  tylko 
w  życiu,  w  dodatku  po  ciężkiem  winie,  —  odciął  się  cierp- 
ko Kunicki.  —  Co  porabia  Muller?  —  zwrócił  się  do  Bo- 
rowskiego. 

—  Pluje  krwią,  pije  i  pisze. 

—  Bajeczną,  potężną  rzecz,  —  dorzucił  Jelsky  z  na- 
ciskiem. 

—  Wiem.  I  dla  tego  robię  wszystko,  aby  przedłu- 
żyć to  krótkie  życie,  póki  się  da. 

Borowskiemu  rozpromieniła   się  twarz.  —  „A   wiesz, 
jak-eś    to  doktór   byczo   powiedział!    Jakie  to  spokojne! 
akie  męzkie  ogromnie!  jakie  mocne!..     Czemu  on  nie  je- 
dzie do  Davos?" 


142  CHIMERA 

—  Środki  znalazły  się  dwukrotnie.     Przepił. 

—  Zucli !  —  ucieszył  się  Borowski. 

—  Mówi,  że  go  tu  coś  trzyma,  alkohol  w  gardło  wle- 
wa i  że  mu  się  w  tej  rozpaczy  lepiej  pisze. 

—  Widzisz  pan ! . .  —  Borowskiemu  rozszerzyły  się  no- 
zdrza. —  I  to  jest  bycze,  potężne  z  tym  Mullerem!  Wiel- 
ka dusza! 

Kunicki  wzruszył  ramionami.   „Smutna,"  —  poprawił. 

—  My  z  żoną  lubimy  go  bardzo. 

Kunicki  podniósł  na  niego  oczy.  —  „Co  się  z  tym 
człowiekiem  stało!  —  przemknęło  Borowskiemu  przez 
myśl.  —  Pod  nudnem  połyskiwaniem  okularów  tego  kreta 
kryją  się  sarnie,  żałośliwe  oczy."  On  tymczasem  otwierał 
już  usta,  ale  zdecydował  widocznie  inaczej,  gdyż  machnął 
niedbale  ręką. 

—  A  może  tak  jest  dobrze,  —  mruknął.  —  Może  tak 
być  powinno. 

—  Co  takiego  ?  —  zainteresował  się  Jelsky. 

—  Ot,  cały  ten  smutek  życia!  Może  on  jest  ko- 
nieczny? Może  ten  jest  potężnym,  kto  go  hojną  dłonią 
sieje?  Może  z  tych  właśnie  nasion  wyrastają  najszlache- 
tniejsze kwiaty? 

„Inaczej  to  brzmi  niż  wówczas  na  przedmieściu,"  — 
pomyślał  Borowski  i  nie  czuł  już  do  niego  ani  cienia  nie- 
chęci. Miękkie,  szerokie  jego  wargi,  wyrażały  w  tej  chwi- 
li tkliwe,  kobiece  prawie,  współczucie. 

—  Chodź  pan  z  nami!  —  krzyknął,  chwytając  go  od- 
ruchowo pod  ramię.  I  wraz  z  tem  dotknięciem  wyczuł 
instynktem  aktora,  że  tego  człowieka  smutek  wtrącił  w  ja- 
kąś niezmierną  bierność,  że  gotów  iść  wszędzie,  robić  co 
mu  każą. 

—  Mogę,  —  odparł.  —  Ja  już  od  dwóch  tygodni  nie 
pracuję  wcale  i  po  mieście  się  wałęsam. 


PRÓCHNO  143 

—  Chodź  pan  do  „rudego  kota."  Pójdziemy  potem 
gromadą  na  Yvettę. 

—  A  któż  to  jest  Yvetta? 

—  Jakto,  nie  wiesz  doktór?  Szansona  —  bycza !  Yvetta 
Gilbert. 

—  Ach !    Tynglówka  ? 

■ —  Fenomenalna,  nadzwyczajna,  boska !  —  krzyczał 
Borowski  tubalnym  głosem.  —  Księżna  cynizmu  współ- 
czesnego! pani  ostrych  zgrzytów!..  Wiecie,  jej  cynizm 
pada  podobno,  bryzga,  chlapie  wprost  w  gęby  słuchaczów 
i  widzów,  —  a  ona  czysta  zostaje.  Czysta,  dumna,  karzą- 
ca,—  jak  sztuka;  Cela  veut  dire  quelquechose.  —  co?.. 
Rękawice  nosi  aż  po  pachy,  —  czarne,  okropnie  czarne 
i  połyskliwe. 

Suknia  —  wiesz  doktór  —  ni  za  długa  ni  za  krótka 
jak  na  szansonę:  matematycznie  jakby  wykreślony  ten 
właśnie  największy  smaczek...  I  brzydka!  —  tą  właśnie 
fascynującą  brzydotą,  potężną  jak  kaprys  mistrza.  O,  to 
zaciekawia,  rozdrażnia,  bierze!  Nie  wiem,  ilu  ludzi  w  łeb 
sobie  dla  niej  strzeliło,  ale  gruba,  gruba  liczba . . .  Jednem 
słowem,  boska,  nadzwyczajna  kobieta!  Le  genie  du  sexe! 
Das  kategorische  Imperałiv !    Nosi  czarne  majteczki. 

Jelsky  schwycił  go  w  pół. 

—  Kapitalne  aktorzysko !  —  wołał  ze  śmiechem.  — 
On  to  sobie  tymczasem  z  moich  reklamek  wykoncypował. 
Jesteś  wdzięcznym  czytelnikiem.  Borowski! 

Minęli  tymczasem  zaułki  i  wydostali  się  na  bulwar. 
Uderzył  ich  w  uszy  huk  i  zgiełk,  przed  oczyma  roztoczył 
się  świat  jaskrawy  i  rojny.  Wpadła  w  ucho  muzyka,  zry- 
wająca się  co  chwila  w  skoczne  tempo  i  tonąca  w  turko- 
cie uHcznym.  W  takt  jakby  tej  muzyki,  pod  świeżą  zie- 
lenią drzew  bez  cienia,  ostrą,  dziwną  i  jakby  zastygłą 
w  jaskrawem  przepojeniu  sztucznem  światłem,  roił  się 
i  przelewał  czarny  tłum.     Na  ciemnem  tle  męzkich  sylwe- 


144  •  CHIMERA 

tek  kołysały  się  mieniące  i  barwne  kapelusze  kobiet,  szu- 
miał jedwab,  szeleściły  suknie.  Wzdłuż  ulicy  pędziły 
jak  wichry  długie  jasno  oświetlone  wagony  tramwajów 
elektrycznych,  dorożki  snuły  się  w  nieskończonych  szere- 
gach. 

Jelsky  zbliżył  się  do  Kunickiego  i,  ssąc  cygaro,  sze- 
ptał mu  na  ucho. 

—  Horror  vacui . . .  wiesz  doktór,  —  w  fizyce  średnio- 
wiecznej. Warto  tę  siłę  wskrzesić  dla  wytłómaczenia 
współczesnych  dusz.  I  potęgi  kobiet  dzisiaj.  Kobiety  sta- 
wały się  zawsze  potężne  wtedy,  gdy  idee  się  kurczyły 
i  zasychały  w  doktryny.  Dla  czasów  i  ludzi  żywych  ma- 
ją one  tylko  wartość  markietanek  na  postoju  nocnym. 

—  Jelsky  cytuje  oczywiście  Miillera,  —  wtrącił  Bo- 
rowski, posłyszawszy  ostatnie  słowa.  —  Wogóle,  radzę 
bliżej  poznać  Mullera.  Odkryjesz  doktór  źródło  elokwen- 
cyi  i  erudycyi  wielu  dziennikarzy  — 

—  Potwarz !  —  oponował  Jelsky  i  wetknął  Borow- 
skiemu cygaro  w  usta  na  znak,  by  milczał. 

—  ...  Oraz  niewyczerpany  skład  sentencyj  tyczących 
się  kobiet,  —  mówił  mimo  to  Borowski.  —  Wielki,  lecz 
dziwaczny  łeb  siedzi  na  tem  suchotniczem  ciele.  —  Kobie- 
ty, —  mówił,  naprzykład,  mej  żonie,  —  są  jak  żuki :  skła- 
dają najpłodniejsze  nasiona  w  to,  co  próchnieje  i  gnije.  — 
Prusy,  —  mówił  innym  razem,  —  są  dla  tego  najpotężniej- 
sze w  Europie,  ponieważ  pruskie  kobiety  są  najgłupsze  na 
świecie.  —  Miillerek,  choć  niemiec,  nie  cierpi  prusaków. 
Albo  raz,  pamiętam :  kobiety  dawniejsze  perfumowały  się 
ideą,  ciągnęły  do  żelaza  i  wszystkie  razem  cuchnęły 
krwią;  —  dzisiejsze  spryskują  się  sztuką,  ciągną  do  złota 
i  wszystkie  razem  śmierdzą  prostytucyą . . .  Novissima 
gloria  cupido.  —  mówił  dziś  o  Yvecie,  —  jest  kobieta  ar- 
tystka, kobieta  droga  i  cuchnąca  jak  wszystkie  ścieki    ży- 


PRÓCHNO  I4S 

cia  razem  wzięte . . .     Muller,  —  kończył   Borowski,  —  nie- 
nawidzi kobiet  ponieważ  jest  erotomanem. 

Kunicki  parsknął  suchym  śmiechem  na  tę  ostateczną 
i  najgłębszą  sentencyę.  Ale  śmiech  jego  zerwał  się  na- 
gle i  uciął  jakby  pośrodku.  Na  twarzy  jego  odbiło  się  ta- 
kie ogromne  cierpienie,  że  Borowski  nachmurzył  się,  a  Jel- 
sky  skrzywił  z  niesmakiem. 

—  To  jest  otchłań,  —  rzekł. 

—  Kobieta? 

—  Nie,  ona  jest  najczęściej  kałużą,  —  tylko  nasze 
myśli  i  uczucia  dla  niej. 

—  1  to  jest  niezłe,  —  notował  w  myślach  Jelsky. 
Kaprys  wspomnień  stawiał   Kunickiemu  przed   oczy 

tę  chwilę  z  przed  kilku  dni,  kiedy  Borowska,  widząc  smu- 
tek w  jego  oczach  i  kierując  się  tym  ciepłym,  kobiecym 
instynktem  dobroci,  uścisnęła  mu  mocno  obie  dłonie.  Wów- 
czas chciał  jej  powiedzieć  wszystko.  Ale  oto  rozległ  się 
dzwonek  w  przedpokoju.  Ona  wybiegła  i  powróciła  za- 
wieszona na  szyi  męża.  Było  w  tym  ruchu  takie  całko- 
wite, niepodzielne  oddanie  się,  taka  łączność  tych  dwojga 
ludzi,  że  Kunicki  zrozumiał  odrazu  wszystko.  Lubiła  go 
jak  się  w  chaosie  bezładnego  życia  lubi  ludzi  spokojnych 
i  pewnych  siebie;  —  odpoczywała  przy  jego  równowa- 
dze. —  Ale  w  chwili  gdy  ją  ujrzał  na  szyi  męża,  zapalił 
się  w  nim  cały  żar  piekła,  rozpętała  się  nienawiść,  niepo- 
mna siebie,  ludzi  i  świata,  odwołująca  się  na  ślepo  do  osta- 
tniej instancyi  praw  jednostki,  —  do  siły  fizycznej !  „I  ja 
mam  prawo  do  pełni  życia!  Patrz,  oto  mam  mocne  mię- 
śnie, pierś  szeroką! . .  "  Zwierzę  zaryczało.  —  Ale  jak  na- 
gle płomień  ten  buchnął,  tak  też  szybko  wytlił  się  pod 
popiołem  nawyknienia  do  ładu,  spokoju  i  trzeźwości.  Po- 
został tylko  smutek,  bezwład  duszy  i  bezczynność  ogro- 
mna. Rozumiał,  że  w  życiu  jego  nastały  te  szare,  ciężkie, 
mroczne  dnie,   co  zwiastują  nieszczęście.    Rozumiał   i  to, 


i4b  •  CHIMERA 

że  ten  ból    ryje  mu  na  czole   straszne  słowo:    improduk- 
ływ !  —  I  nie  miał  nawet  sił  złorzeczyć. 

—  Dziwny  ten  Muller !..  —  mruczał  tylko,  postępu- 
pując  obok  Jelsky'ego. 

Tramwaje  elektryczne  śmigały  po  asfalcie  z  suchym 
pluskiem,  w  równych  rzutach,  jak  łodzi  parowe  po  za- 
skrzepłej  powierzchni  stawu.  Dzwonki  grały.  Powozy 
biegły  lekko  i  równo;  miarowy  grzechot  kopyt  końskich 
wybijał  się  ponad  krótkie  okrzyki,  dzwonki,  świstki, 
gwar  i  huk  tłumu.  Kiedy  niekiedy  zadudniała  głucho 
trąbka  i  z  niecierpliwem  warczeniem  potwornego  żuka 
przeleciał  jak  strzała  dygocący  automobil. 

Z  ciężkiej  machiny  omnibusu  wywinął  się  chłopak 
w  dżokiejskiej  czapce,  stosem  gazet  jak  chorągiewką  mi- 
gnął i  wrzasnął: 

—  Katastrofa  w  Nowym  Yorku ! . .  Zamach  anar- 
chistów ! 

I  tem  wołaniem  jakby  echo  zewsząd  zbudził.  Wzdłuż 
i  wpoprzek  ulicy  rozbiegła  się  krzykliwa  banda  kamlo- 
tów. 

—  Katastrofa  w  Nowym  Yorku ! . . 

Skłębił  się,  zwichrzj^^ł,  poplątał  tłum  na  trotoarach. 

Porywał  ten  gorączkowy  wir,  ten  kierat  pełny  zgieł- 
ku, krzyku  i  tumultu;  krew  żywiej  krążyć  poczynała,  ru- 
chy stawały  się  w  tłumie  giętkie,  elastyczne.  Czaiły  się 
zmysły.  —  Muzyka  w  sąsiedniej  kawiarni  grała  coś  z  Car- 
men. 

„To-re-ador!  To-re-ador!"  —  brzęczało  w  uszach 
jak  natrętna  mucha. 

—  Katastrofa  w  Nowym  Yorku ! . .  Straszna  kata- 
strofa!.. 

Ponad  rynsztokiem  posuwał  się  zgarbiony,  ogromnie 
obojętny  i  głuchy  na  wszystko  starzec:  —  szukał  w  ści- 
sku odpadków  od  cygar. 


PRÓCHNO  147 

—  Patrzcie,  —  wolał  Kunicki,  —  oto  jest  człowiek 
w  mieście,  który  dziełem  swojem  żyje. 

—  Dobry!  —  aprobował  krótko  Jelsky  i  rzucił  star- 
cowi dymiący  jeszcze  ogarek. 

Kupili  gazetę.  Kunicki  wetknął  w  nią  nos  na  dłu- 
go, Jelsky  przebiegł  ją  oczyma  i  oddał  Borowskiemu,  ten 
spojrzał  od  niechcenia  i  oddał  któremuś   z  przechodniów. 

—  Słuchaj,  Jelsk}'^,  czy  ten  nasz  autor  dramatyczny . . . 
czy  on  mnie  widział  w  „Kupcu  weneckim"? 

—  Widział.  Tam  się  dopiero  kotłować  musi  w  New- 
Yorku! 

—  A  w  „Piętro  Caruso"  ? 

—  Widział,  wszystko  widział.  Chciałbyś,  Borowski, 
być  kiedy  świadkiem  czegoś  social-pyrotechnicznego? 

—  A  co  mnie  te  hece!    A  w  „Ryszardzie"? 

Ktoś  im  się  ustawicznie  w  drodze  nawijał.  Przed 
oczyma  przesuwał  się  jak  mewa  wielki,  biały  kapelusz, 
rzucała  się  natrętnie  w  oczy  fioletowa  spódnica  pod  jasną 
suknią,  buchały  niemal  czadem  duszne  perfumy. 

—  Idź,  duszo,  precz,  idź ! . . 
Wskoczyli  do  kawiarni. 

Wionęło  na  nich  parnym  oddechem  tłuszczu  i  zadu- 
dniało  w  uszach  od  pogwarów  ludzkich.  Jelsky'emu  i  Ku- 
nickiemu zapotniały  w  jednej  chwili  binokle.  Borowski 
rozglądał  się  niecierpliwie  w  toni  światła  i  ostrych  refle- 
ksów od  złoconych  ram,  kryształowych  żyrandoli,  purpu- 
rowych kanap  i  jaskrawych  fresków. 

Tuż  za  nimi,  wskoczył  kamlot,  wysadził  się  na  śrp- 
dek  i  okrzyknął  jak  herold: 

—  Extrablatt ! ..  Najnowsze  depesze  z  katastrofy!.. 
200  osób  zabit3'^ch  i  rannych . . .  Teatr  wysadzony  w  po- 
wietrze ! . .    Extrablatt! 


148 


CHIMERA 


A  muzyka  grała. 
— To-re-ador!    To-re-ador! 

Borowskiemu  rozszerzała  się  pierś,  wyr3rwał  się  z  niej 
wielki  okrzyk  radości: 
Życie!  życie!.. 


kłaniając  głowę  przed 
obcemi  twarzami, 
mruknął  kilkakrotnie 
swe  nazwisko.  Kil- 
kanaście par  oczu  pa- 
trzało na  niego,  pod- 
niecało to  Borowskie- 
go ostatecznie;  a  że 
czuł  się  w  pierwszej 
chwili  nieco  zażeno- 
wanym, zrobił  więc 
nonszalancyę.  Rzucił 
się  w  głąb'  kanapy 
pod  ścianą  i,  nie  zdej- 
mując kapelusza,  zsunął  go  na  tył  głowy. 

—  Co  się  pije?  —  spytał. 

Nikt  mu  nie  odpowiedział,  wszyscy  rozprawiali  krzy- 
kliwie o  zamachu  w  New -Yorku. 

—  Co  słychać  w  kraju  ?  —  zwrócił  się  tedy  po  pol- 
sku do  pana  w  długim  tużurku,  nader  obfitym  krawacie, 
jasnych  kamaszach  i  w  cylindrze  na  głowie.     „Inaczej,  — 


ISO  CHIMERA 

myślał,  —  nie  może  przecież    wyglądać  młody    autor  dra- 
matyczny." —  Co  słychać  u  nas?    Pan  dawno?.. 

—  W  kraju?..  Młodzi  poeci  piszą  nowe  wiersze, 
starzy  krytycy  pieszczą  się  staremi  wierszami.  Tjde  w  ru- 
chu społeczn3^m.  Pan  X  w  „Dzwonku  codziennym"  prze- 
pisał artykuł  z  Presse,  zaś  pan  Y  w  „Dzwonie  tygodnio- 
wym" rozprawkę  z  Contemporary  Review.  czem  ożywili 
ruch  umysłowy  na  cały  tydzień.  Zresztą  tygodniki  zja- 
wiają się  co  tydzień,  co  tydzień  bywa  „czarna  kawa"  i  co 
tydzień  „herbata";  to  wszystko  uśpiłoby  ruch  umysłowy 
beznadziejnie,  gdyby  go  nie  orzeźwiały  poniekąd  pojedynki, 
przytrafiające  się  co  tydzień.  Przelewa  się  to  jak  piasek 
w  klepsydrze  z  niezmierną  dokładnością  52  razy  do  roku. 

„Aha,  —  myślał  śmiejąc  się  Borowski,  —  takiś  ty  nu- 
mer!" —  A  pan  zkąd  obecnie,  jeśli  spytać  wolno? 

—  Jaa?..     Z  Paryża. 

—  Pisał  pan  co? 

Autor  zasłonił  się  dłońmi  jak  przed  osobistym  ata- 
kiem. 

—  Nic !  Nic,  panie !  Żyłem  tylko  memi  nerwami 
artysty. . .  —  I  strzeliwszy  dymem  cygara  w  sufit :  — 
Zresztą,  moje  „Przeznaczenie"  będzie  grane  w  Paryżu. 
Czytał  pan  moje  „Przeznaczenie"? 

—  Nie  zdarzyło  się. 

—  Zna  pan  Coąuelina  młodszego?  —  pytał  pan  Tur- 
kuł,  nie  zmieniając  głosu  ani  o  pół  tonu. 

—  Napluć  na  Coąuelina !  —  obraził  się  niespodzianie 
Borowski.  —  Coąuelin  i  Coquelin !  Mało  aktorów  bywa 
na  świecie! 

Zdziwił  się  niepomału,  usłyszawszy  po  za  sobą  ró- 
wnież polską  mowę. 

—  To  pan  jest  Borowski?  —  wołał  ktoś  krzykliwie, 
w  pół  go  obejmował  i  niemal  że  w  ramię  całował.  —  Ja 
pana  widział  w  kraju,  na  scenie...     O,  to  jest  gra!     Na- 


PRÓCHNO  iji 

pięcie,  siła!  —  wołał,  wymawiając  forsownie,  lecz  miękko  te 
mocne  słowa.  —  Ja  pana  szanuję,  panie  Borowski.  Oni 
wszyscy  falsetem  biorą,  pan  piersiami,  sercem ! . .  Ja  je- 
stem malarz  —  Pawluk...  Oni  jak  lisy  —  wiliajut  — 
a  ogonem  zatrą.     A  sztuka  to  jest  siła,  panie  Borowski! 

1  wyciął  pięścią  w  stół.  Borowski  nie  wiele  zrozu- 
miał z  tych  wylewów  temperamentu;  nie  wiedział,  kto 
i  po  co  merda  ogonem  i  po  co  zaciera.  Mimo  to  pan  Pa- 
wluk chwycił  go  za  serce. 

—  Wiesz,  pan  Borowski,  ja  chcę  namalować  anar- 
chię. Pan  to  zrozumie.  Ot  —  teatr  wysadzili,  —  sztu- 
ku  zrobili! — Ha?  Tak  zrobię,  uważasz,  —  rozłożył  ra- 
miona, gotując  się  do  szerokich  gestów,  przyczem  ode- 
pchnął bez  ceremonii  sąsiadów  po  obu  stronach.  —  Mia- 
sto!.. Wieczór!..  Ciemno.  —  Domy,  domy,  domy!.. 
Błyski  chlapnę  tu !  tu  1  —  tam !  —  Wieże.  —  Kominy.  Dy- 
mi się.  Kłębi!  Czujesz,  jak  się  kłębi?..  Zasnuło  wszyst- 
ko, wszystko !  Nic  nie  widać ;  —  ciemno.  A  na  niebie 
gwiazdy.  (Rozłożonemi  palcami  dłoni  rzucał  gdzieś  przed 
siebie  gwiazdy  na  imaginacyjne  tło).  A  tu  na  przodzie  — 
on  —  morda!..  Już  ja  ci,  bracie,  dam  mordu!  —  Złość, 
nienawiść,  szał !  Siiła  być  musi !  I . . .  (z  przymrużonemi 
oczyma  chwytał  coś  z  powietrza  w  niespokojne  kułaki).., 
podpiszę  „Anarchia"  —  zakończył  wreszcie  i  odsapnął.  — 
Bo  u  mnie,  widzisz,  pan  Borowski,  farba  ma  blask!  po- 
łysk —  a ! . .  Ja  robię  tak :  asfalt,  berlinerblau  i  —  zuch ! — 
śmiało  trzeba . . .  Farba  trzęsie  się,  świeci ! . .  Bo  nasi 
malarze  to  izwoszczyki,  nie  artyści. 

Ogłuszyły  Borowskiego  te  twórcze  erupcye  rodaka; 
nie  wiedział,  co  na  nie  odpowiedzieć.  Z  drugiego  końca 
stołu  odezwał  się  tymczasem  głos  cudzoziemski,  spokojny 
i  niedbały: 

—  Pawluk  maluje  oczywiście  językiem!    Nie  męcz  ty 


IS2  CHIMERA 

ludzi  i  zwilż  lepiej  JQzyk,  bo  farbie  twej  zabraknie  wnet 
blasku. 

Mówił  ktoś,  kogo  Borowskiemu  przedstawiono  jako 
pana  von  Hertensteina.  Siedział  na  kanapie  niedbale, 
w  pozycyi  wpół  leżącej,  białemi  dłońmi  unosił  kolano 
i  z  wyrozumiałą  cierpliwością  na  twarzy  słuchał  opowia- 
dań jakiegoś  czerstwego  młodzieńca  o  tłustych  policzkach. 
„Mecenas"  —  zgadywał  Borowski  i  „poprawił"  czemprę- 
dzej  twarz,  jak  ktoś,  co,  wchodząc  do  salonu,  poprawia 
krawat  i  mankiety.  Tenże  instynkt  starego  nawyknienia 
sprawił,  że  Borowski  począł  nieznacznie,  boczkiem,  podsu- 
wać się  na  kanapie  w  tamtą  stronę. 

Młodzieniec  opowiadał  o  czemś  gorączkowo,  ustępy 
widocznie  bardziej  intymne  szeptał  na  ucho ;  przyczem  z  mi- 
ną i  zwinnością  wiewiórki  obgryzał  żarliwie  paznokcie. 

—  Fenomenalna  histeryczka, — rzekł  wreszcie  pan  von 
Hertenstein. — Ty  zaś  jesteś  wybitnym  szelmą...  Nota 
bene,  jeśli  to  wszystko  jest  prawdą...  Napisz  to,  na- 
pisz, —  kończył,  klepiąc  go  po  ramieniu. 

Młodzieńcowi  przerwał  Pawluk,  który  przewinął  się 
szybko  między  stołem  i  kanapą,  znalazł  się  na  drugim 
końcu,  przysiadł,  a  raczej  przykucnął  przed  panem  v.  Her- 
tensteinem  i  wgadywał  się  gorączkowo  w  jego  sympatyę. 

—  Pan  drwi  sobie  z  moich  kompozycyj.  No,  zoba- 
czycie kiedyś ! . .  Do  dyabła,  ja  czuję,  że  oni  wsz3^scy  nie 
to  malują,  nie  to,  co  trzeba.  Czuję  —  o !  (począł  się  bić 
kułakami  w  piersi).  Mnie  nie  szkoła,  a  życie  uczy.  Ot 
co ! . .  Mnie  trzeba  jeszcze  was  literatów  zgryźć,  przeżyć 
i ...  i  wypluć  potem. 

—  Bardzo  ujmujące !  —  odparł  pan  v.  Hertenstein 
i  odsunął  go  łagodnie  od  siebie.  —  Ty  lepiej  ich  nie  gryź 
i  wypluj  czemprędzej,    bo  się  nimi  już  dławić  poczynasz. 

Pawluk  szarpnął  się  oburącz  za  włosy. 

—  Nie   rozumieją  flegmatyczne  niemcy! 


PRÓCHNO  IS3 

Pan  V.  Hertenstein  począł  się  rozglądać  po  obecnych. 
Zmęczony  jakby  dotychczas  i  opieszały,  ożywiał  się 
w  oczach,  patrząc  na  Borowskiego.  Nagle  zerwał  się  i  na- 
lał mu  wina  do  kieliszka  —  Borowski  miał  ochotę  cmoknąć 
sobie  na  pochwałę:  „Wziąłem  go  milczącą  gębą  —  na 
odległość ! " 

—  O  panu  słyszałem,  —  mówił  pan  v.  Hertenstein.  — 
Zmanierowano  mi  chłopca,  —  nawiązywał  natychmiast 
rozmowę,  wskazując  bez  ceremonii  na  czerstwego  mło- 
dzieńca. —  Ale  przedstawiam  panu  obiecującego  autora 
konfiskowanych  za  pornografię  nowel.  W  konkursie 
„coups  de  grace"  pobiłby  go  może  Prevost,  natomiast 
w  rekordzie  „coups  de  force"  znuży  najbardziej  łakomego 
czytelnika . . .  Spojrzyj  -  no  pan  proszę  na  te  tryskające 
zdrowiem  policzki. 

Śmiech  chóralny  nie  dał  młodzieńcowi  dojść  do  słowa. 

—  Mój  kochany,  —  perswadował  mu  spokojnie  Her- 
tenstein,—  nie  rób  ty  z  siebie  literatury:  nie  każ  nam 
wierzyć,  że  twoja  literatura  ma  cośkolwiek  wspólnego 
z  twem  życiem.  Gdy  staniesz  się  naprawdę  cynicznym, 
będziesz  pisywał  rzeczy  sentymentalne  i  poczniesz  rozdzie- 
rać szaty  nad  zepsuciem  —  w  sztuce . . .  My  wiemy,  co  to 
jest  literatura  młodych  ludzi. 

—  To  jest  siiła!  —  krzyknął  malarz  i  wyskoczył 
z  krzesła  jak  z  procy,  aby  pobiedz  do  Hertensteina. 

—  Literatura  młodych  jest  jak  młode  wino,  —  rzekł, 
a  raczej  ziewnął  Jelsky.  —  Cały  smaczek  w  pierwszej  fer- 
mentacyi. 

—  Literatura  jest  jali  kokota,  —  bąkał  niewyraźnie 
Muller,  żując  w  zębach  papierosa.  —  Kiedy  jest  przezorną 
i  dalekowidzącą,  nosi  się  skromnie,  dba  o  opinię  i  stara 
się  o  ciche  względy  starszych  panów.  Gdy  jest  młoda 
i  płocha,  lubi  nadto  modne  stroje,    nosi   zbyt   wielkie  de- 


IS4  CHIMERA 

kolty,  naraża  się  opinii ;  czem  zyskuje  entuzyastyczne  sym- 
patye  młodych  ludzi. 

Jelsky  załamał  ręce. 

—  Zlituj -że  się,  Muller,  ty  niedługo  cały  świat  pojęć 
osolisz  sobie  erotyzmem. 

—  Literatura  neo  -  romantyczna,  —  odezwał  się  autor 
dramatyczny  i  uniósł  się  na  krześle,  aby  go  dobrze  widzia- 
no, —  literatura  neo  -  romantyczna,  zerwawszy  wszystkie 
związki  z  życiem,  stała  się  alembikiem  na  książkach  i  dzien- 
nikach; poezya,  tego  alembiku  destylatem.  Dramat  jedy- 
nie pozostał  prawem  dzieckiem  życia. 

—  Dramat  jest  łatanym  kostyumem  w  rekwizytorni ! — 
parsknął  Borowski.  —  Wtedy  coś  wart,  gdy  się  dobry 
aktor  w  niego  ubierze.  U  nas,  bywało,  w  teatrze,  na  dra- 
matach smażyliśmy  sobie  befsztyki! 

Wszczął  się  więc  spór  o  pierwszeństwo  poezyi,  dra- 
matu czy  powieści.  Wśród  wrzawy,  krzyku  i  brzęku 
kieliszków  obrzucano  się  modnemi  nazwiskami,  cytatami 
i  naprędce  kleconemi  aforyzmami  niby  garściami  confetti. 
Pan  von  Hertenstein,  leżąc  niemal  na  kanapie,  pieścił 
w  dłoniach  swe  kolano  i  raczej  patrzał,  niż  słuchał;  ba- 
wiły go,  zda  się,  bardziej  gesty  i  okrzyki  niźli  treść  zdań, 
i  niemniej  od  tych,  co  się  sprzeczali,  ci,  co  milczeć  po- 
trafili. 


Ale  dziennikarz  Jelsky  krzywił  się  czegoś  i  grymasił 
nad  winem.  Dla  niego  były  to  zbyt  ograne  melodye. 
„Albo   pić  lepsze  wino,  —  myślał,  —  albo   dowiedzieć  się 


PRÓCHNO  7JJ 

czegoś  nowego!  —  Jest  tu  trzech  polaków,  niechby  o  swo- 
ich tam  śmieciach  coś  powiedzieH.  Da  się  może  zrobić 
artykuł. " 

—  Mój  Borowski,  —  zaczął  tedy  wytrawnie,  zdale- 
ka,  —  u  was  podobno  niema  kawiarni? 

—  Niema. 

—  Bój  się  Boga ! 

—  Czy  to  źle? 

—  I  ty  pytasz?  —  Tam,  gdzie  niema  kawiarni,  wszyst- 
ko, co  twórcze,  a  samotnem  być  nie  potrafi,  wkurczy  się, 
wgrzęźnie,  da  się  wnękać  w  obmierzłe  idealiki  mieszczań- 
stwa . . .    No,  a  tyngle  macie  ? 

—  Jest  jeden. 

—  Strzeżcie  go,  by  nie  upadł ! . .  No,  i  cóż  wy  tam 
jeszcze  macie?    Kobiety  ładne ... ? 

~Są. 

—  To  się  wie.  Jeżeli  który  z  panów  tw^órców,  — 
zwrócił  się  do  obecnych,  —  życzy  sobie  zaznać  nadzwy- 
czajnych transów,  radzę  zakochać  się  w  polce.  (Tu  Jel- 
sky  poczuł  z  prawdziwą  satysfakcyą  ostre  spojrzenia  Ku- 
nickiego, Mullera  i  Borowskiego.)  —  Pomyślcie  tylko!  — 
największe  imiona  wielkie  raczyły  robić  tu  reklamę:  By- 
ron, Shelley,  Heine,  Lenau,  Napoleon,  Szopen,  Mickie- 
wicz, Balzac . . . 

—  Millocker,  —  zadowolił  się  krótkiem  odcięciem  Bo- 
rowski, i  zanucił  na  poczekaniu  aryjkę  z  Bettelstudenta. 

—  No,  a  teatr?  Aktorów  musicie  mieć  nadzwyczaj- 
nych? 

—  Tylko  repertuar  przynoszą  nam  raki  z  Europy,  — 
wtrącił  autor  dramatyczny.  —  Nad  rakami  czuwają  augu- 
rzy  dziennikarscy.  Muza  komedyi,  zestarzawszy  się  we  Fran- 
cyi,  przyjęła  u  nas  funkcye  guwernantki  i  wyprowadza  za 
scenę  dziecinny  dramat.  Szekspir,  zmęczywszy  się  sztucznym 
entuzyazmem  Berlina,  przychodzi  od  czasu  do  czasu  prze- 


1^6  CHIMERA 

spać  siQ  na  scenie  warszawskiej.     Szekspira  grywają  u  nas 

rzadko,  ponieważ  autor   nie  bywa   na  „czarnej  kawie"  — 

very  well! 

Jelsky  ożywiał  się  jak  rtęć  i  wyciągał  już  notes.  — 
Borowski  zerkał  bokiem  na  mecenasa  i  rozumie,  że 

jemu  milczeć  tu  nie  należy.     Gotował  się  więc  i  on. 

—  No,  a  literatura?  —  indagował  Jelsky  z  ołówkiem 
w  ręku.  —  Co  robią  nasi  pisarze? 

—  Leją  przeważnie  w  puste  miechy  współczesnych 
dusz  tęgie  stare  wino,  —  odparł  Borowski,  przygotowując 
twarz  do  mimiki.  —  To  też  przeszłość  przypomina  się 
nam  żywo,  „rozszerza  piersi."  Czasami  —  rozszerzy  pier- 
si i  przypomni  się  zanadto,  jak  to  zwykle  bywa  po  winie. 
Ale  my  to  wszystko  połykamy  z  powrotem,  ponieważ 
cenimy  tradycyę  jako  sakrament.  —  Po  za  tradycyą  do- 
zwolone są  tylko  myśli  o  biedzie  i  połączone  z  nią  sen- 
tymenty, ponieważ  charakter  narodowy  tych  poematów 
odczuje  nietylko  głowa  ale  i  kieszeń,  która  jest  zawsze  naj- 
bardziej narodową  i  sentymentalną.  Recenzent  siądzie  na 
książce  i  wie,  że  ma  do  czynienia  z  tendencyą  sympatycz- 
ną, która,  jak  czuć  najwyraźniej,  nikogo  nie  uraża,  nikogo 
nie  kole.  „Nie  wnosi  przeto  rozterki  między  warstwy  spo- 
łeczne. Aby  spokój,  aby  harmonia!  Bo  oto  czyha  na 
nas  hakatysta !  Zbijmy  się  do  kupy  jak  owce,  —  nie  poł- 
knie nas  dzieciożerca.  A  jeśli  połknie,  nie  strawi  groma- 
dą... "  Łagodni  słowianie,  przywykliśmy  od  wieków  bro- 
nić się  przeciw  zachodniej  kulturze  płodnością.  Już  w  uni- 
wersytecie zaopatrujemy  się  w  róg  obfitości  i  —  co  za  tern 
idzie  —  w  dumę  i  ostrożność  ojca  rodziny.  Jeśli  się  potem 
jakie  myśli  w  nas  rodzą,  zanosimy  je  wnet  ze  skruchą  pod 
małe  nóżki  tłustego  bankiera. 

—  Więc  bogate  mieszczaństwo  nie  lubi  u  was  no- 
wych myśH? 


PRÓCHNO  IS7 

—  Tego  nie  można  powiedzieć.  Widzisz,  Jelsky,  pie- 
niądz rusza  się  u  nas  żwawiej  niźli  nauka  i  sztuka,  nic 
dziwnego,  że  i  myśl  ruchliwszą  przy  nim  się  staje.  Mie- 
szczaństwo nie  lubi  tylko  samodzielnych,  zwłaszcza  miej- 
scowych porodów  myśli  i,  gdzie  może,  urządza  sztuczne 
poronienia  z  namiętnością  starych  akuszerek.  Nie  prze- 
szkadza to  tym  panom  opiekować  się  inst3'^tucyą  dla  poro- 
dów fenomenalnie  już  twardych  i  uciążliwych,  dzięki  któ- 
rym przychodzą  na  świat  wielkie  i  ciężkie  kobyły  rasy 
germańskiej,  machiny  wytrzymałe,  juczne  i  bezpłodne  jak 
muły!  —  Jest  i  nauka  w  kraju,  wbrew  prasie  i  naprzekór 
społeczeństwu!     Złośliwość  tę  zawdzięczamy  finansom. 

Jelsky  skoczył  z  krzesła  i  nalał   Borowskiemu  wina. 

—  Co  za  aktor  kapitalny ! . .  Ze  wszystkich  etran- 
żerów  najbardziej  lubię  polaków,  nikt  tak  namiętnie  nie 
szkaluje  stosunków  swego  kraju  jak  oni . . .  Mój  Borowski, 
a  kto  tam  u  was  zajmuje  się  właściwie  literaturą,  czytuje 
książki? 

—  Krytycy  i  panienki. 

—  A  kokoty  nie  ? 

—  Kokoty  boją  się  jej,  ponieważ  jest  zanadto  cnotli- 
wa.    Gotowe  się  nawrócić  i  wykoleić  w  życiu. 

Pan  V.  Hertenstein  wtulił  się  w  kąt  kanapy  i  patrzał 
rozmarzonym  wzrokiem  na  Borowskiego  i  Jelsky'ego. 

—  Jelsky,  jestem  dumny  z  twej  przyjaźni.  Chcesz 
się  czego  napić,  Jelsky?  —  pytał  raczej  z  przyzwyczajenia, 
gdyż  na  stole  stała  pełna  butelka. 

Ale  Jelsky'ego  pochłaniał  już  całkowicie  interview. 

—  Skończyliśmy  zatem  z  literaturą  i  nauką,  —  odli- 
czał na  palcach.  —  No,  a  malarstwo?  Co  tworzą  ma- 
larze ? 

—  Oni  nie  tworzą,  lecz  malują  pilnie  to,  co  stworzył 
kto  inny. 

—  Mianowicie  kto  taki? 


1^8  •  CHIMERA 

—  Krawiec. 

—  Aha!     Portreciści  mają  się  zwykle  świetnie. 

—  Bogać  tam !  Krzątają  się  wprawdzie,  jak  mogą. 
Wyprawili  kolacyę  „w  kraju  i  dla  kraju",  naspędzali  po- 
sażnych  panien  do  „zaczarowanego  lasu,"  pokazali  społe- 
czeństwu łydki  w  „turnieju  rycerskim"...  Ale  indyferen- 
tyzm  ogółu!..  Zresztą,  u  nas  mało  kto  nosi  szatę  godną 
wykwintnego  pędzla  artysty. 

—  No,  a  cóż  robi  szlachta  dla  sztuki? 

—  Każe  portretować  swe  konie,  co  posłuszniejsze;  przy- 
czem  sądzi  się  być  wolną  od  zarzutu  nieuleczalnego  ma- 
rzycielstwa.  Pochodzi  to  ztąd,  że  konie  polskie,  według 
znanego  estetyka,  powinny  posiadać  charakter  syntetyczny. 

—  Więc  końscy  malarze  są  niejako  syntetykami  du- 
cha narodowego? 

—  Tak  dowodzi  estetyk . . ,  Boże,  jak  ci  końscy  ma- 
larze świetnie  się  mają!  W  rozmowach  krytykujemy  ich 
obficie,  ponieważ  zemsta  jest  jedyną  rozkoszą  naszych  bie- 
dnych bogów  na  nudnym  Olimpie. 

—  No,  a  świeże  pomysły  w  malarstwie  ? 

—  Są.     Panoramy! 

—  O  jerum !  —  westchnął  Jelsky. 

—  „Nietylko  malowano,  ale  i  prawdziwie:  z  fonem 
na  przodku,"  —  z  piaskiem,  żwirem,  drabiną  i  starym  ka- 
maszem. 

—  Co  oznaczają  te  symbole? 

—  Wojnę.  Na  wszystkich  cykloramach  przedstawia- 
ne są  mianowicie  bitwy.  —  Jest  to  przeważnie  gust  war- 
stwy, która  tak  szybko  wchłania  narodowe  tradycye,  że 
w  krótkim  czasie  znienawidziła  r—  żydów.  Ztąd  pochodzi 
antisemityzm,  bo  dotychczas  mieliśmy  tylko  pisma  antise- 
mickie. 

—  A  propos  pism...  Czemu -ś  zbladł.  Borowski?.. 
Czy  łatwo,  czy  tanio  robi  się  u  was  opinia?. .  No,  mówże! 


PRÓCHNO  IJ9 

—  My  Polacy  nie  boimy  się  wroga,  nie  boimy  się 
Boga,  nie  boimy  się  sumienia,  ale  boimy  się  Kuryera!  — 
Nie  będę  nic  gadał! 

—  Opinia,  znaczy,  robi  się  u  was  łatwo  i  tanio. 

Tu  Jelsky  powstał  i  ostentacyjnie  poprzez  stół  uści- 
snął rękę  Borowskiemu. 

—  Dziękuję  ci.  Borowski!..  O  nazwiska  cię  nie  pro- 
szę: niedopowiedzenia  i  domyślniki  są  bardziej  pożądane 
w  dziennikarstwie.  Natomiast  musisz  mi  opowiedzieć  jesz- 
cze kilka  najświeższych  plotek:  bez  plotek  niema  publicy- 
styki!..   Chcesz  się  czego  napić.  Borowski? 

Pan  V.  Hertenstein,  leżąc  wciąż  w  rogu  kanapy,  nie 
spuszczał  rozmarzonych  oczu  z  Jelsky'ego. 

—  Jelsky,  ty  jesteś  arcy wzorem  aktualności,  modelem 
dziennikarza. 

Wszyscy  porwali  się  z  miejsc.  „Niech  żyje  Jelsky!  " 
Jelsky  trącił  się  ze  wszystkimi  kieliszkiem,  poczem  chrzą- 
knął znacząco. 

—  Silentium !  —  Jelsky  chce  powiedzieć  speech. 

—  Krótki,  panowie.  Przypomnę  wam  tylko :  „Gdym 
szatana  mego  ujrzał,  był  on  poważny,  ponury  i  głęboki. 
Naprzód,  zabijmyż  ducha  ociężałości !  "  —  Panowie,  niech 
żyje... 

—  Sztuka,  —  pisnął  ktoś  nieśmiało. 

—  Głupiś !  —  szepnął  mu  z  góry  Jelsky.  —  Banalne 
zwierzę ! . .    Panowie,  niech  żyje  paszkwil ! 

Na  wszystkich  podziałało  to  jak  objawienie;  ludzi 
porwał  szał  radości. 

—  Wiwat!    Niech  żyje! 


i6o  CHIMERA 

Pan  V.  Hertenstein  zwrócił  się  do  drobnej  milczącej 
figurki  w  pelerynie  francuzkiej. 

—  Mały,  napisz -no  jaki  kuplet  przepotężny  i  zaśpie- 
waj go  nam. 

—  Brawo !  —  krzyczano.  Towarzystwo  było  już  po 
tylu  kieliszkach  wina,  że  wszystko  je  cieszyło.  —  Pisz,  Miil- 
lerek,  pisz. 

Mały  błysnął  złośliwemi  oczyma;  miał  widocznie  go- 
tową myśl.  Pochwycił  podaną  sobie  kartkę  papieru  i  po- 
czął szybko  pisać.  —  Borowski  tymczasem  rozglądał  się 
po  kawiarni.  Ujrzał  kilka  sztywnych  panienek  w  atłasach, 
co  sznurując  usta  zerkały  boczkiem  na  pannę  Liii  i  towa- 
rzyszki. Pociągnął  nosem  z  aktorska,  skrzywił  się  i  zmru- 
żył oczy. 

—  Mieszczaństwo  czuję !  —  rzekł,  uderzając  się  po 
nosie. 

—  Brawo,  Borowski !  —  (Przy  stole  pito  już  tylko 
i  krzyczano  „brawo ! " ) 

Jelsky  wezwał  czemprędzej  kelnera. 

—  Każ  pan  orkiestrze  grać  kankana. 

Kelner  rozłożył  ramiona  i  wskazywał  oczyma  na  po- 
ważną publiczność  w  sali. 

—  Poczekajmy  trochę,  —  prosił.  —  Niech  się  przerze- 
dzi w  kawiarni. 

—  Myśmy  nie  gimnaziści,  panie  zahlkelner,  aby  nas 
kankan  sam  przez  się  radował,  —  rzekł  z  grymasem  pan 
V.  Hertenstein,  bardzo  niezadowolony  z  tego,  że  go  kel- 
ner zmusza  do  mówienia.  —  Nam  to  właśnie  sprawi  satys- 
fakcyę,  że  tamci  panowie  i  tamte  panienki  go  usłyszą. 

Wobec  powagi  słów  pana  v.  Hertensteina  kelner 
skłonił  się  tylko. 

—  Ale,  —  wołał  za  nim  autor  dramatyczny,  —  przy 
sposobności  każ  pan  przysłać  kilka  butelek  szampana 

Kelner  skłonił  się  panu  Turkułowi. 


PRÓCHNO  i6i 

Turkuł  wcisnął  się  plecami  w  oparcie  kanapy;  roz- 
rzuciwszy szeroko  poły  tużurka,  ukrył  podbródek  w  obfi- 
tym swym  krawacie  i  wystawił  niby  kieł  zgasły  papieros ; 
zimnym  wzrokiem  prz3rglądał  się  otoczeniu.  Po  cliwili 
zwrócił  się  półgębkiem  do  pana  v.  Hertensteina: 

—  Dam  im  szampana,  bo  clicę  zobaczyć,  jak  to  by- 
dło wygląda  po  pijanemu. 

Na  bladej  i  zimnej  twarzy  pana  v.  Hertensteina  ścią- 
gnęły się  lekko  brwi,  syknął  po  cichu,  jak  gdyby  go  na 
odcisk  nadeptał.  Uśmiech  niesmaku  skrzywił  mu  lekko 
wargi. 

—  Zbyteczne  koszta,  —  rzekł  po  chwili  spokojnie.  — 
Oni  panu  dadzą  gratis  sposobność  do  jego  głębokich  stu- 
dyów  psychologicznych. 

W  kawiarni  rozległy  się  lekkie,  skoczne  dźwięki  mu- 
zyki. Przy  dalszych  stolikach  zgoła  inne  towarzystwo  za- 
bawiało pannę  Liii  i  towarzyszki.  Ztamtąd  doszła  nieba- 
wem nieśmiała,  przytłumiona  zgiełkiem  nuta  pospolitej 
brukowej  piosenki: 

„Siehst  du,  das  ist  ein  Geschaefi, 
„Das  bringt  noch  was  ein, 
„Doch  es  mus  verstanden  sein..." 
Pan  V.  Hertenstein  klasnął  w  ręce. 

—  Nastaw  uszy,  Jelsky !  —  tam  już  kokoty  śpiewają 
hymn  na  cześć  paszkwilu.  Kłaniaj  się,  kłaniaj  się  czem- 
prędzej !  — 

Dotychczas  ociężały,  zerwał  się  nagle  sprężyście, 
przewinął  zwinnie  między  krzesłami  i  przysiadł  do  Jel- 
sky'ego. 

—  Kocham  cię,  Jelsky! — wołał,  obejmując  go  w  pół, — 
kocham  cię  za  to,  że  tak  gruntownie  drwisz  sobie  z  całe- 
go świata,  że  możesz  na  zawołanie  być  lirykiem,  satyry- 
kiek  lub  reporterem ;  —  kocham  cię  za  tę  przedziwną  lek- 
kość tanecznicy,  nazwaną  talentem,  a  którą  ludzie  nietylko 


i62  CHIMERA 

rozrzewniać  się,  ale  i  roznamiętniać  dają.  O,  jak  cudownie 
potrafiłbyś  ty  roznamiętniać  tłumy !  —  Kocłiam  cię,  żeś  jest 
tak  ogromnie  dzisiejszą  duszą!..  Nieclici  żyje  paszkwil! 
niech  wam  żyje,  serdeczni!  On  jest  ostatniem  słowem 
"współczesnego  talentu,  pieśnią  twórczej  niemocy! 

Jelsky  zerwał  się  z  miejsca  i  chciał  coś  obwieścić, 
lecz  zagłuszył  go  piskliwy  głos  Mullera.  I  on  ocknął  się 
teraz  dopiero :  zrzucił  z  ramion  pelerynę  i,  bębniąc  w  stół 
kościstemi  rękoma,  zanucił  jakąś  zwrotkę ;  pochwycił  ją  na- 
tychmiast cały  chór  i  w  szybkiem  tempie  galopki  odbijał  na 
nutę  kankana: 

Tak,  tak,  tak, 

W  tern  cały  sztuki  smak, 

W  tern  cały  życia  sens ! 

—  A  wam,  panowie,  —  przerwał  im  na  samym  po- 
czątku Hertenstein  i  schwycił  za  kieliszek,  —  wam  niech 
iyje  kawiarnia,  —  ta  kwarantanna  cierpliwych,  ambitnych 
a  bezpłodnych !  Tu  możecie  dowoli  pisać,  malować  i  rzeź- 
bić językiem.  Bo  wszak  my  wsz3^scy  tak  bardzo  oszuki- 
wać się  pragniemy!  Wymawiamy  „sztuka"  to,  co  się  pi- 
sze: „vaniły  fair,^^  —  „szał  miłości,"  co  się  pisze:  „obskur- 
ny heteryzm,"  —  „przyjaźń,"  —  co  każdy  pisze  „zawiść,"  — 
czytamy  „indywidualista,"  gdzie  rozsądek  pisze  „zbłąkany 
filister." 

—  O ! . .     O ! . .  —  wszczęły  się  szemrania  przy  stole. 

—  Jest  tu  człowiek  małoduszny,  co  drwić  z  siebie  nie 
potrafi!  —  huknął  Muller  i  uderzył  pięścią  w  stół,  aż  się 
kieliszki  zatrzęsły. 

—  Bądźcie  mi  bardziej  szczerzy!  —  prosił  Herten- 
stein. —  Wszakże  wy  wszyscy,  ilu  was  tu  jest,  piszecie  po 
nocach  na  wyścigi  paszkwile  na  swych  przyjaciół  i  swe 
otoczenie.  Taką  jest  dziwna  psychologia  „amitie  de  bo- 
hemę". 


PRÓCHNO  ^  163 

Niezmordowany  Muller  zanucił  powtórnie: 

Tak,  tak,  tak, 

W  tern  cały  sztuki  smak ! 

—  Panowie,  —  huczał  już  v.  Hertenstein  na  całą  ka- 
wiarnię, —  oto  znalazł  się  między  nami  przypadkowo  sła- 
wny autor  „Przeznaczenia."  — „Nasz!"  krzyczmy,  choćby 
on  w  każdem  słowie  swojem  był  zaprzeczeniem  wszyst- 
kiego, czego  mybyśmy  pragnęli;  „nasz!"  krzyczmy  tem 
głośniej,  im  większą  będzie  jego  popularność.  Bo  wszak 
on  nasz  byt  usprawiedliwia.  —  Sztuka  jest,  prócz  dla  tych, 
którzy  się  dla  niej  rodzą,  jeszcze  tylko  dla  próżniaków, 
z  których  potem  traf,  kobieta,  redaktor  wyławiają  tak 
zwane  talenty,  zaś  policya,  przytułki  i  szpitale  —  tak  zwa- 
ne męty . . . 

—  Silentium!  —  uderzeniem  kułaka  w  stół  zgłuszył 
Muller  szemrania. 

—  ...  Panowie,  przed  nami  stoi,  —  źle  mówię !  — 
przed  nami  siedzi  człowiek,  któremu  słuszna  pycha  wzdy- 
ma krawat  i  rozpiera  kamizelkę ...  W  porę  przynoszą 
szampan  1  Autorowi  „Przeznaczenia"  niedość  widzieć  nas 
trzeźwymi,  on  chce  nas  upić;  podobnie,  jak  kazałby  nas 
pławić  w  kałuży,  gdyby  to  było  w  jego  mocy,  —  nas,  mie- 
rzwę swego  życia,  nas,  cośmy  go  swoim  bólem  wykarmili, 
pierwsi  odgadli,  pierwsi  odczuli ! . . 

Zaszurano  krzesłami. 

Turkuł  zerwał  się  dopiero  teraz  na  równe  nogi. 
W  długim  aż  po  stopy  tużurku,  ze  wzdętym  krawatem, 
z  wypiekami,  co  w  jednej  chwili  wytrysły  mu  na  policz- 
ki, —  wyglądał  jak  indor  gotowy  do  ataku. 

—  Precz  z  tem  winem !  —  wrzeszczał  tymczasem 
malarz. 

—  Cicho,  Pawluk !  —  ty  stokroć  brutalniej  rozkoszo- 
wać śię   nami   będziesz   za   lat   dziesięć.    I  więcej  takich 


i64  •  CHIMERA 

znalazłoby  się  tutaj.  Ten  człowiek,  —  Hertenstein  z  nie- 
zmąconym spokojem  wskazał  na  Turkuła,  —  ten  człowiek 
może  mnie  odpycłiać  jak  zimny  metal,  a  jednak  —  on  jest 
dla  sztuki  stworzony!  Zapytajcie  się  waszej  zawiści,  ona 
jest  najszczerszym  głosem  artystycznego  sumienia. 

Turkuł  osunął  się  z  powrotem  na  kanapę  i  ze  wzgar- 
dą odrzucił  od  siebie  niedopałek  papierosa. 

—  ...Zapytajcie  go,  ile  on  uczuć  przemódz,  prze- 
silić, zniewolić  w  sobie  musiał,  a  zrozumiecie  może  jego 
niechęć  ku  nam.  Jego  pycha  naszą  miękkość  czuje.  Nie 
pytajcie  się  natomiast,  ile  ten  człowiek  szczerych,  prostych, 
ludzkich  uczuć  potratował  w  życiu.  Gdzie  jest  zwy- 
cięzca, tam  muszą  być  ofiary,  gdzie  tryumfuje  czyn,  tam 
musiało  być  zdeptane  uczucie ! . .  A  ja  poprzez  męty  uczuć 
waszych  sentyment,  biedni,  widzę ! . . 

Tym  razem  zaroiło  się  poważnie  przy  stole;  ktoś  ze 
złości  stłukł  kieliszek,  kilku  porwało  się  z  miejsc. 

—  Nicht  waehnen,  Hallunken !  —  ich  sei  einer  von  den 
ihrigen.  Przepadniemy ! . .  A  teraz,  kto  z  was  nie  jest  naj- 
nikczemniejszym  filistrem,  kto  nie  drży  przed  losem,  jaki 
sam  sobie  zgotował,  ten  za  kieliszek  pochwyci.  Niech 
przepada  słabość,  —  niech  żyje  sztuka!  Niech  ginie  bez- 
płodność,—  niech  żyje  czyn!  —  Wiwat  autor  „Przezna- 
czenia" ! ! . . 

I  wszystkich,  ilu  ich  tu  było,  porwał  ten  szał  dzi- 
wnie sprzecznych,  nawpół  pijanych  uczuć.  Pereat  mun- 
dus,  fiat  ars!..  Zapienił  się  szampan,  zabrzęczały  kie- 
liszki. 

—  W  górę  go !  —  krzyczał  i  miotał  się  Pawluk,  wy- 
machując rękoma  jak  wiatrak.  Daremnie  bronił  się  Tur- 
kuł. Za  chwilę  znalazł  się  w  górze  na  kilkunastu  parach 
ramion,  jak  wódz  zwycięzki  na  tarczy. 

Jak  szampan  w  kieliszkach,  tak  pieniły  się  lekkie, 
zwinne,  kocie  skoki  rozpętanej  w  swawolnym  r5rtmie  mu- 


PRÓCHNO 


i6s 


zyki.     W  takt  tych    skocznych   tonów,    tempem   szalonej 
galopki  nucił  niebawem  zgodny  chór: 

Tak,  tak,  tak, 

W  tern  cały  sztuki  smak. 

Naszego  życia  sens. 

Ale  i  tym  razem  zagłuszono  kuplet  Mullera,  bo  od  dal- 
szych stolików,  gdzie  siedziała  Liii  i  towarzyszki,  zerwał 
się  śpiew  głośniejszy,  już  śmiały  i  czelny,  już  swawolny 
i  cyniczny.  Odbijając  twardo  kułakami  na  stolikach,  śpie- 
wano wodzowi  na  tarczy: 

Siehst!..  du!..  das  ist  ein  Geschaeft. 
Das  traegt  noch  was  ein. 


Doch  es  muss  verstanden  sein . . . 

Zewsząd  rozlegać  się  poczęły  gniewne  syki  i  niecier- 
pliwe dzwonienia  w  naczynia. 

—  Kelner,  płacić ! . .  Płacić !  —  huczały  basowo  ochry- 
płe od  oburzenia  głosy  tłustych,  solidnych  obywateli. 


o  tynglu,  panowie! 

Pan  V.  Hertenstein  wy- 
prowadzał swą  drużynę  na 
ulicę.  Pawluka  szukano  na- 
próżno :  gdzieś  się  zawieru- 
szył między  stolikami,  gdzie 
siedziały  kobiety.  Chciano 
już  wychodzić  bez  niego, 
gdy  Borowski  przyłożył  dło- 
nie do  ust  i  w  głośny  gwar 
cudzoziemskiej  mowy  hu- 
knął nagle  mazurskie: 

—  Chodź    ino,    cho  -  odź . . . ! 

Gdzieś  z  pośród  tłumu  wyskoczyła  nagle  głowa 
o  rzadkiej  nastroszonej  czuprynie;  zaśmiały  się  ^daleka 
małe  skośne  oczy. 

—  Ide,  idee . . !  —  poniosło  jak  po  stepie. 

Pan  V.  Hertenstein  zatykał  sobie  uszy.  „Na  litość 
Boską,  —  toż  nie  polska  stodoła !  " 

Pawluk  wywinął  się  tymczasem  z  tłumu,  rad  i  uśmiech- 
nięty, niby  jamnik  z  borsuczej  nory.  I  zakręcił  się  koło 
Borowskiego  jak  fryga. 


PRÓCHNO  167 

—  I  niemce  mają  kobiety !  —  wołał  —  Won  liań  sie- 
dzi cielista !  i  biała,  biała !  A  oczy  ma  cza  -  arne ! . . .  Wło-i 
sów  na  głowie  jak  Magdalena  Ribeiry.  Pławić  się  można, 
w  tych  włosach  jak  w  stepowej  trawie . . .  Liii  się  nazy-^ 
wa . . .     Kaby  miał  broszy,  toby  się  i  wypysznił ! . . . 

—  Nie  wrzeszcz !  —  strofował  go  pan  Hertenstein. 
Ale  Pawluk  już  go  wpół  chwytał  i  w  kółko  nim 

obracał;  potem  jak  dziecko  przytulił  mu  się  do   ramienia. 

—  Czemu  nie  lubisz  słowiańskiej  mowy?  Wolisz 
francuzki  kankan?    Hę  —  baron  Hertenstein? 

—  Co  ten  kozak  plecie? —  pan  Hertenstein  rzucił 
ramionami. 

—  Wisz  go  —  prus !  A  ty,  bracie,  do  nas  przyjedź. 
My  tak  ciebie  polubim!     U  nas  dusza  na  razpaszku! 

Objął  go  za  nogi  i  podniósł  jak  piórko  z  ziemi.  Pan 
V.  Hertenstein  zżymał  się,  gdy  stanął  z  powrotem  na  no- 
gach.    Otrzepując  starannie  spodnie,  mruczał  niechętnie: 

—  No,  jak  się  polska  dzicz  upije,  —  da  hórt  die  Ge^ 
muetlichkeit  auf\ 

Jelsky  był  widocznie  innego  zdania,  gdyż,  przecie- 
rając chustką  binokle,  uśmiechał  się  pod  wąsem.  Gdy 
wraz  z  Borowskim,  zamykając  hałaśliwy  pochód  gromady, 
wychodzili  na  ulicę,  spojrzeli  równocześnie  na  Kunickie- 
go, który  szedł  samotnie  tuż  przed  nimi. 

—  I  ten  także !  —  mruknął  Jelsky. 

—  Co  takiego? 

—  Dziki ! . . .  Bo  to  się  czuje  przecie,  że  ten  czło- 
wiek spiął  się  tylko  w  obręcze  doktryn,  pracy,  obowiąz- 
ków .  Europa  na  tym  karku  ciąży.  U  nas  doktryner  wia- 
domo, co  znaczy :  —  wiór !  —  u  was  tylko :  —  Europy  się 
nałykał . . .  Powiedz  mi,  Borowski,  po  co  właściwie  przy- 
jeżdżacie do  Europy? 

Borowski  wzruszył  ramionami. 


i68  CHIMERA 

Wataha  skręciła  z  bulwaru  w  cichy  zaułek.  Dy- 
sputując  krzykliwie,  szła  środkiem  ulicy.  Tuż  za  nimi 
jechał  stępa  powóz  pana  Hertensteina.  Pawluk  tymcza- 
sem zawieruszył  się  znowuż;  widać  go  było  zdała,  jak 
wprasza  się  uparcie  do  towarzystwa  dwóch  przechodzą 
cych  kobiet. 

—  Ten  się  nam  zgubi  dzisiaj,  —  rzekł  Jelsky,  —  Na 
niego  gwizdać  trzeba,  —  czy  jak?  —  I  naśladując  wcale 
nieźle  Borowskiego,  huknął  w  ulicę:  „Chodź,  ino  cho-odź!  „ 

—  Ide,  idee...! 

Jelsky^emu  opadły  binokle  na  sznurku;  począł  je 
znowu  czyścić  i  mruczeć  coś  pod  nosem.  Po  chwili  na- 
cisnął cwikier  z  rozmachem  i  zwrócił  się  do  Borowskie- 
go najniespodzianej  w  świecie  po  polsku. 

—  Wy  Borowski ...  z  samej  Polski  bendziecie  ? 
Borowski  stanął  jak  wryty. 

—  A  zkądże  mam  być?  —  odparł  machinalnie. 

—  Bo  ja  jezdem  ze  Słońska,  aus  Oberschlesien  ndhmlich. 

—  Chryste  panie ! . .  Jesky,  toś  ty  się  oszwabił  ? ! . . 
Dziennikarz  uśmiechał  się  dobrodusznie. 

—  Wasserpolacke,  —  was?...  Ja  hochpolnisch  nie- 
dobrze gadam . . .  Uczyła  mnie  pańjenka  (oder  wie  sagł 
man  denn?)...  ze  dwora, — Marynia. 

Jelsky' emu  znowuż  opadł  cwikier  i  domagał  się  grun- 
townego czyszczenia.  Z  zaskrzepłym  na  wąsach  uśmie- 
chem mruczał  coś  i  opowiadał ;  gaworzył  jak  dziecko  z  sa- 
mym sobą. 

—  Co  dzień  się  spotykali...  „Mojen!  Moj  en!  Jak 
spala?..."  —  „Mówi  się:  dzień  dobry  pani."  —  „Dżin... 
dzień. . .  Das  Patschhdndchen  her! . ." — „Fe,  brutalny  prusak ! 
Mówi  się:  proszę  pokornie  o  podanie  rączki ... "  „Pokor- 
nie rączki...  rączki...  rączki...*'  Gott  dies  Kind! 

Niebawem  spochmurniał  i  nasrożył  się  Jelsky,  wąsa 


PRÓCHNO  169 

szarpał  i  milczał.  —  „O  la!^*  —  krzyknął  wreszcie  i  wy- 
rżnął laską  w  bruki,  I  tym  okrzykiem  przeciął  wspomnie- 
nia.    Wysławiając  się  z  trudem,  —  mówił  dalej  poważnie. 

—  Po  co  wy  przyjeżdżacie  do  nas  ?  Niedawno  ja 
widział  chodziki...  Sachsengaenger.  Wszystko!  jeden  jak 
drugi!  (Jelsky  machnął  ręką).  To  Europa  daje.  —  „Wy  — 
cliciał  widocznie  powiedzieć  —  przywozicie  coś  podobne- 
go w  duszy,  w  sercu  do  swego  kraju",  lecz  zamiast  tego 
zaplątał  się  wraz  z  naiwnemi  słowami  narzecza  w  jakiś 
bezradnie  naiwny  krąg  myśli.  Żachnął  się  wreszcie  nie- 
cierpliwie i  dokończył  twardo,  po  prusku: 

—  Inłellektuelle  Sachsengaenger  et!  —  To  z  was  uczy- 
ni nową  odmianę  Wasser  -  polaków :  germanisierłe  Was- 
serintellekłe !  Spojrzyj -no  pan  na  tych  żarliwie  po  pol- 
sku się  modlących  patryotów  poznańskich.  Czy  tam  wy- 
rasta choć  jeden  nowy  kiełek  waszej  duchowej   kultury? 

—  Widzisz,  Jelsky,  bo  ciebie  tam  niema,  —  syknął 
mu  w  odpowiedzi  Borowski,  —  boś  ty  w  wielkiem  morzu 
niemieckiem  rozwodnił  duszę  i . . . 

—  Ja  jestem  „dobrym  europejczykiem",  —  żachnął 
się  Jelsky  niecierpliwie. — Może  to  pojęcie  zabłądzi  do  Pol- 
ski za  lat  200.— Po  chwili,  krzywiąc  się  niechętnie  w  ro- 
zmowie z  samym  sobą:  W  afektach  das  iiberschaumend 
Temperamente,  w  polityce  das  verjluchł  senłimenłale :  das 
Polackische . . .  Co  się  waszą  gazetę  do  rąk  weźmie,  to 
ckliwo  się  robi.     Nee!  to  już  nie  dla  mnie. 

—  Jelsky,  mnie  się  coś  widzi,  że  ty  z  twą  europej- 
skością w  powietrzu  wisisz.  Tyś  poprostu  ten  tempera- 
ment i  sentyment  poprzestawiał  na  inne  pola  i  zostałeś 
kosmopolitycznym  dziennikarzem.  A  ten  zgermanizowany 
Wasserintellekt . . .  Patrz!  —  wołał,  wskazując  na  Pawlu- 
ka  —  O,  ja  jego  stokroć  bardziej  wolę ! . . .  Pytasz  się, 
czemu   my   tu  przyjeżdżamy?     Gdybyś   ty,   Jelsky,  wie- 


I^o  .  CHIMERA 

dział,  jakbym  ja  chętnie  uciekł  tam  na  wscłiód  i  pokazał 
się  twej  Europie  en  face  z  części  zachodniej ! 

—  Po  coś  ty  właściwie  z  wojska  uciekał  ? 

—  Dla  niej. 

—  Ba!  — Jelsky  miał  ochotę  splunąć.  —  Czy  tam 
wciąż  jeszcze  nie  nauczyli  się  stawiać  sobie  pytania:  co 
jutro  ? 

—  Widzisz,  Jelsky,  nietylko  to . . .  Myśmy  wtedy  nie 
mieli  nic,  nic,  prócz  tej  wielkiej  chęci  do  życia.  —  W  ka- 
sie teatralnej... 

Jelsky  chwycił  Borowskiego  brutalnie  za  ramię  i  zwró- 
cił go  twarzą  w  stronę  najbliższej  latarni. 

—  Pokaż -no  ty  się!  —  O  takich  polskich  bohaterach 
zdarzało  się  już  nieraz  pisać.  —  Mrużąc  oczy,  przyglądał  mu 
się  wzgardliwie ;  po  chwili  parsknął  śmiechem  i  odepchnął 
go  zlekka  od  siebie.  —  Cokolwiekby  ludzie  mówili,  wszel- 
ka ofiara  dla  kobiety  jest  ostatecznie  ofiarą  dla  własnych 
zmysłów,  lub  długą  i  nudną  skruchą  za  krótkie  chwile 
wątpliwego  szczęścia.  Trzeba  być  bardzo . . .  konsekwen- 
nym,  ażeby  dla  takich  powodów  uczynić  się  dobrowolnie 
zerem. 


Drużyna  pana  Hertensteina  szła  bezładną  kupą  przy 
kakofonii  gwizdków,  śpiewów  i  wrzasków.  Chwilami 
przycichała  wrzawa;  wówczas  dolatywało  do  ich  uszu 
czystsze,  głębsze  nucenie.  Borowski  wlókł  się  na  końcu. 
Kapelusz  niósł  w  garści  i,  wymachując  rękawami  szero- 


PRÓCHNO  171 

kiego  płaszcza,  szedł  środkiem   ulicy  jak  po  wiejskim  go- 
ścińcu. 

—  Śpiewaj,  Borowski! 

Rzucając  bezładnie  długie  nuty,  minął  całą  gromadę, 
nie  rzuciwszy  nawet  okiem  na  nicłi;  szedł  w  głębokiej, 
upartej  zadumie.  Na  tych  ulicacli  spało  już  miasto.  Do- 
biegające zewsząd  gwary  skłócały  się  tu  ze  sobą  pośpie- 
sznym, jakby  stłumionym  szeptem  i  biegły  czemprędzej 
dalej  na  ludne  i  rojne  bulwary.  Gdy  Borowski  wziął 
nieco  wyżej,  wówczas  jakieś  śpiewne  ectia  i  szmery  błą- 
kać się  zaczęły  bez  końca  po  pustycli  zaułkach.  On  za- 
sunął wreszcie  kapelusz  za  pazuchę,  dłonie  splótł  na  czo- 
le, oczy  sobie  niemi  przysłaniał  i,  idąc  szeroko  jak  po  po- 
lu, śpiewał  sobie,  myślom  i  wspomnieniom  swoim: 

Niescenśliwe  te  pokoje, 

0-jo-jo-jojoj  ! 

Ka  nas  było  tyło  dwoje  — 

O  Bośeć  ty  mój ! 

Ludziom  zaskoczonym  znienacka  wysokością  i  czy- 
stością tonu  lekki  dreszcz  po  ciele  przebiegał.  Jelsky  na- 
wet zdjął  cylinder  i  dłonią  w  rękawiczce  powiódł  po 
włosach. 

—  Ta-ak !  —  wyrwało  mu  się  z  ust. 

Inni  słów  nie  pojęli^  rozumiano  jednak,  że  to  skar- 
ga ludzka  z  tchnieniem  zmroku  po  polach  idzie,  źe  wsłu- 
chuje się  w  nią  wśród  poszumów  zboża  wieczorna  cisza 
na  szerokich  rozłogach. 

Ludzie  czuli  coraz  bardziej,  że  ta  piosnka  zabłąkała 
się  w  te  obce  mury  zdaleka  i  dalekie  smutki  młodości 
ze  sobą  niesie.  Ale  Borowski  urwał  i  szedł  coraz  to  prę- 
dzej, wiodąc  za  sobą  zbitą  i  milczącą  gromadę. 

Pawluk  rzucał  się  między  ludźmi,  jak  piskorz,  sapał 
i  powtarzał  bez  końca: 


I^2  .  CHIMERA 

—  U  nas,  jak  za  duszę  chwyci,  rady  nie  ma.  Nie  mo- 
gę nie  chcieć!  Ne  mahu!  Choć  zabij,  wj^^śpiewać  się  musi. 

Jakoż  Borowski  zmienił  melodyę  i  zaczął  na  bardziej 
jeszcze  rozlewną  nutę.  —  Ludzie,  nie  rozumiejąc  czuH,  że 
ta  krzywda  ludzka  na  rozdrożu  pod  krzyżem  stanęła 
i  skarży  się  samotna: 

„Nad  moim  wiankiem,  nad  moim  wiankiem 

„Druchny  płakały, 
„A  nad  twoim  złym  copcyskiem 

„Wrony  krakały. 

Na  samym  końcu,  wyprzedzeni  znacznie  przez  in- 
nych, postępowali  Jelsky  i  Turkuł.  Kroki  ich  stawały  się 
powolne  i  ociężałe,  głowy  w  cylindrach  chyliły  się  coraz 
niżej.  —  „O  la!^^  —  westchnął  Jelsky  i  uderzył  laską  w  bru- 
ki. Turkuł  próbował  gwizdać,  lecz  zagłuszono  go  nie- 
bawem. 

A  ludzie  czuli,  jak  krzywda  ludzka  w  wielką  pustkę 
nagich  pól  ramiona  wyciąga,  ku  krwawemu  słońcu,  co 
w  kłębach  rdzawych  tonie  chmur;  jak  jesienne  wichry  po 
sinych  skibach  i  rudych  ścierniskach  kołem  się  niosą, 
żółtemi  liśćmi  sypią  i  wirem  je  pędzą,  jak  w  przydrożnych 
badylach  dziewanny  świszczą  i  wokół  wierzb  suchych  za- 
wodzą a  płaczą. 

„Nad  moim  wiankiem,  nad  moim  wiankiem 

„Przedmowa  było, 
„A  nad  twoim  złym  copcyskiem 

„Sucysko  wyło ..." 

Jelsky  i  Turkuł  przystanęli  w  tyle.  Nagle  strzepnę- 
li obaj  zadumę  z  czoła  i  spojrzeli  na  siebie.  W  tejże 
chwili  odczuli  jakby  niechęć  wzajemną,  gdyż  przyśpieszj^- 
li  czemprędzej  kroku.  Pan  v.  Hertenstein  dogonił  Bo- 
rowskiego, przedstawił  mu  się  zupełnie  zbytecznie  po  raz 
drugi  i  wyściskał  go  serdecznie. 


PRÓCHNO  173 

—  Czuję,  choć  nie  rozumiem,  czuję  wszystko!  Żal 
i  skarga  za  dawnem,  szczerem,  prostem,  ludzkiem;  —  za 
temi  czasy,  kiedy  to  dusza  chyliła  się  do  duszy,  jak  kwia- 
ty na  słońcu,  kiedy  tu  na  piersiach  biło  nam  trwożnie 
czyjeś  szczere,  proste  serce...     Czy  tak,  panie  Borowski? 

Borowski  skinął  głową,  uśmiechnął  się  doń  i  schwy- 
ciwszy z  góry  jego  rękę  potrząsł  nią  silnie. 

„Nad  moim  wiankiem,  nad  moim  wiankiem.. .^^ 
łkało  jeszcze  ponad  głowami  całej  gromady . . . 

Lecz  oto  wysunęły  się  z  poprzecznicy  dwie  szerokie 
sylwetki  potężnych  drabów  w  połyskujących  mosiężnych 
kaskach  na  głowie.   Dwa  mrukliwe  basy  nakazywały  ciszę. 

Pawluk  wyrósł  tuż  obok  nich  jakby  z  pod  ziemi. 

—  Bij  w  pysk,  kto  w  Boga  wierzy ! 

Ale  tym  razem  zawiódł  się  fatalnie.  Borowski  tylko, 
oraz  Turkuł  i  Kunicki  podrzucili  odruchowo  głowy  i  na- 
stawili uszu.  Panowie  zaś,  co  przed  chwilą  burzyli  wszyst- 
kie łady  i  składy  na  świecie,  co  kankanem  wystraszali 
łyków  z  kawiarni,  zeszli  teraz  ze  środka  ulicy,  jakby  tam 
rzeka  nagle  wystąpiła;  szli  dalej  po  trotoarze  w  spokoj- 
nej i  cichej  rozmowie.  —  Jelsky  wybrał  drogę  pośrednią : 
szedł  suchym  rynsztokiem.  Mruczał  coś  do  siebie,  wzdy- 
chał; od  czasu  do  czasu  cienką  trzcinową  laseczką  ude- 
rzał hałaśliwie  w  bruki,  jakgdyby  pośród  tych  obcych  lu- 
dzi on  jeden  odczuwał  nieświadomą  ochotę  bicia. 

Borowski  natomiast  wędrował  jak  wprzódy  środkiem 
ulicy,  niby  po  wiejskim  wygonie.  W  szerokim  swym 
płaszczu  wydawał  się  zdaleka  niby  sylwetka  wielkiego 
ptaka.  Wymachując  kapeluszem  jak  dróżnik  latarką,  wy- 
wiódł całą  gromadę  na  bulwar  i  wprowadził  niebawem 
w  jaskrawą  toń  światła  pod  białe  arkady  teatru. 

Tu  Jelsky  odzyskał,  lub  też  zapragnął  odzyskać  hu- 
mor.    Wysforował  się  naprzód  i  obwieszczał  głośno: 


1^4  •  CHIMERA 

—  Kłamstwem  jest,  aby  ludziom  w  pewnym  wieku 
i  stanie  cywilnym  pozostawała  po  za  pracą  i  tak  zwaną 
ambicyą  jeszcze  tylko  knajpa,  dom  publiczny  i  cudza  żo- 
na. Panowie,  jest  jeszcze  —  tyngiel ! . . .  Kwiat  zaś  społe- 
czeństwa, artyści,  posiadają  passe  -  partout  i  skorzystają 
dzisiaj  z  mojej  loży  dziennikarskiej. 

Stanął  we  drzwiach,  zdjął  grzecznie  cylinder  i  pra- 
wą ręką  wskazał  na  połyskliwe  od  marmuru,  lśniące  od 
luster  i  purpurą  wysłane  schody. 

—  Zapraszam  ! . . . 

Po  za  nimi  zaszeleściała  w  szybkim  chodzie  jedwab- 
na suknia  i  roztworzyły  się  z  impetem  drzwi  wiodące  za 
kulisy.  "Wionęły  na  nich  miękkie,  tłuste  zapachy  perfum 
i  szminki.  Borowskiemu  rozchyliły  się  nozdrza,  uniosła 
pierś.  Coś  jak  uderzenie  prądu  przebiegło  mu  wskroś 
przez  ciało  i  zakłóło  w  palcach  dłoni.  Chwycił  się  za 
poręcz. 

—  Panie,  świeć  nad  jego  duszą!... 

—  Co,  pan  Borowski?  —  Pawluk  wytrzeszczał  oczy.  — 
Taż  nie  kościół?! 

—  Ojciec  mój ! . . .  \Viesz,  —  szeptał  Borowski,  ści- 
skając dłoń  Hertensteina  jak  w  kleszczach,  —  wiesz,  to 
był  wielki,  szczery  artysta!  Ogromnie  kochał  sztukę... 
I  dlatego  zadusił  go  ten  potwór! 

Pan  V.  Hertenstein  spojrzał  bystro  i  pochmurnie 
w  oczy  Borowskiego;  poczem  zdjął  kapelusz  i  pochylił 
nizko  głowę. 

—  Cześć  poległj^m! 
I  weszli  do  tynglu. 


iiller  nie  mógł  patrzeć  na 
scenę.  Coś  jakby  migota- 
nie zwierciadła  odrywa- 
ło uwagę,  drażniło  oczy 
i  zwracało  mu  je  ustawicz- 
nie na  prawo.  W  czer- 
wonej ramie  firanelc,  na 
zwierciadlanem  tle  wnę- 
trza, w  błyskacłi  niespo- 
kojny cłi  refleksów,  ryso- 
wała się  wysmukła  sylwetka  kobiety;  na  purpurowem  tle 
parapetu  świeciła  jak  śnieg  biała,  od  brylantów  połyskliwa 
i  smukła  jej  dłoń.  —  Zaś  tam  na  dole,  —  pod  nią,  wśród 
zastawionych  stołów,  tworzyły  męzkie  cylindry  rojny,  zgieł- 
kliwy i  bezpłodny  kiermasz. 

Z  pod  smyczków  skrzypcowych  wysnuwała  się  me- 
lodya  cicha,  dyskretna  i  kłębiła  się  sennie  po  widowni. 
Na  scenie  tańczono.  —  Sypki,  miarowy  i  melodyjny  sze- 
lest, jakieś  miękkie  szmery  kobiecych  głosów,  westchnienia 
niespodziane,  stłumione  i  lekkie.  Szelest,  szmer  i  zapach 
kobiet  wiewem  szł}'^  na  widownię  i  niosły   ze  sobą   melo- 


I^6  .  CHIMERA 

dyę  walca!..  I  szeptał  jedwab.  Tuż  ponad  kinkietami 
sypało  się  jakieś  barwne  kwiecie,  drobną  zmąconą  falą 
przelewał  się  wzdłuż  błękitny  jedwab;  drgał,  mienił  się 
i  musował,  rzucając  głębszą,  lżejszą  jeszcze  pianę  białych 
tiulów  i  koronek. 

Daisy ! . .  Daisy ! . .  —  dygotała  niema  piosnka  na  tej 
zwiewnej  fali;  drżały  lekko  struny  skrzypcowe,  opowiadał 
pieściwie  flet. 

Migały  przed  oczyma  bystro  i  zwinnie  czarne,  wiotkie 
nogi  w  płytkich  pantofelkach,  rysowały  się  śmiałe,  lotne 
linie  ich  konturu.  Górą,  na  barwnych  falach  jedwabiu 
świeciła  żywo  ciepła  biel  ciała  na  ramionach,  uśmiechały 
się  [kobiece  główki  w  złotych  kapturach,  drżących  niby 
dzwonki  loków.  Czasami  zniecierpliwienie  zaśmiało  się 
psotnie  na  tych  rozkołysanych  główkach  i  ciche  szepty 
jak  szmer  liści  jesiennych  mieszały  takty. 

Śpiewał,  szumiał,  grał  i  tańczył  falisty  jedwab  błę- 
kitnych sukien. 

I  rzucał  na  salę  kłęby  miękkich,  sennych  perfum. 

Pieścił  się  flet,  drżały  struny  skrzypcowe. 

Zaś  w  górze,  na  parapecie  loży,  na  pełnej,  soczystej 
purpurze,  spoczywała,  niby  śniegu  biała  kiść,  smukła,  od 
brylantów  lśniąca  dłoń.  Na  lustrzanem  tle  wnętrza,  w  przy- 
ćmionem  świetle,  wśród  niespokojnych  refleksów,  rysowała 
się  zimno,  nieruchomo  i  dumnie  sylwetka  pięknej  kobiety. 

Na  dole  rojny,  zgiełkliwy  kiermasz  męzkich  głów. 

Daisy!..  Daisy!  —  rozśpiewały  się  drżące  struny 
harfiane,  rozpieszczał  i  rozmarzał  flet. 

Zdawało  się,  że  gdzieś  w  głębi,  po  za  jasnemi  kwia- 
tami tych  śmiejących  się  główek,  —  tam  u  tylnej  kulisy, 
gdzie  zwieszają  się  ciężkie,  syte  słońcem  liście  palm  i  kie- 
lichy orchidei,  tam,  w  chłodzie  cienia  leży  kobieta,  do  śnia- 
dej piersi  pęki  kruczych  włosów  ciśnie  i  wzdycha  głęboko. 

—  Aa..!  —  słyszało  się  niemal  to  westchnienie. 


PRÓCHNO  177 

Nagle  pada  strzał ;  za  nim  w  nagłym  pośpiechu  —  dru- 
gi, —  trzeci,  —  czwarty:  jak  w  tyralierce.  Strzelał  szam- 
pan! —  Klaskania  niedbale,  przeciągłe,  oraz  rechotliwe,  peł- 
ne nonszalancyi  wołania: 

—  Brawo,  brawo,  brawo,  —  bis ! 

Cafó  chanłanł! 


—  Dobre !  —  pochwalił  Jelsky  protekcyjnem  skinie- 
niem dłoni  w  stronę  sceny.  —  Błękitny  kankanik  amore- 
tów,  —  komentował  swemu  otoczeniu.  —  Niema  jak  an- 
gielki ! 

—  Siiły  w  tern  brak,  —  kaprysił  Pawluk. 

Muller,  skulony  dotychczas  pod  swą  peleryną,  zrzucił 
ją  nagle  z  ramion  i  energicznym  ruchem  zgarnął  włosy 
z  czoła.  Jelski  powiódł  okiem  śladem  jego  spojrzenia  i  mruk- 
nął tylko:  „aha! " 

—  Oj,  Muller,  —  westchnął  za  chwilę. 

Muller  żachnął  się  i  chciał  coś  odpowiedzieć,  lecz 
w  tejże  chwili  zakaszlał  strasznie. 

—  A  widzisz ! . .  Memento  mo ...  —  moraliłałem  cho- 
ciażby. 

Muller  zwin^  w  kłąb  pelerynę  i  rzucił  mu  ją  na 
głowę. 

—  Ty  żurnalisto! 


I^8  CHIMERA 

—  Uszanuj  kapelusz,  jeśli  nie  szanujesz  powołania ! 

—  Szanuj  stimmung  tynglowy,  jeżeli  niczego  już  usza- 
nować nie  potrafisz!  —  i  oszczędź  mi  dzisiaj  swego  senty- 
mentu oraz  opieki. 

Jelsky  wskazał  oczyma  na  Borowskiego.  „Jeżeli  tam 
pójdziesz,  obgadam  cię  przed  nią."  Muller  poczerwieniał 
nagle  i  zwrócił  się  do  Jelsky'ego  tyłem.  —  Borowski  sie- 
dział gdzieś  w  najciemniejszym  kącie  loży  i  wsparł  ciężką 
głowę  na  obu  dłoniach.  Gdy  przycichło  na  scenie,  uniósł 
się  wreszcie  i  rozejrzał  błędnie  po  widowni;  oczy  przy- 
ćmione i  mętne  zapadły  mu  jakby  w  głąb':  czuć  było,  że 
widzą  przed  sobą  jakieś  inne,  obce  światy.  —  „Nie  dla 
mnie !  —  nie  dla  mnie !  "  —  szeptał.  Po  chwili  znów  opadł 
na  fotel  i  ukrył  twarz  w  obu  dłoniach.  „Było !  —  myślał  — 
było!..  Tak  zamiera  młodość,  w  takiej  cichej  agonii  ko- 
na czyn.  Całe  moje  życie  już  tylko  było!  Boś  przy- 
szła ty! . . 

„Czyniąc  sobie  tron  i  łoże 

„Z  upadłego  mego  ducha, 

„Żem  skut  z  tobą.  marny  tworze, 

„Jak  galernik  do  łańcucha!.." 
Uciszono  się  w  teatrze,  oczy  wszystkich  zwrócone 
były  na  lożę  dziennikarską,  gdzie  wybuchał  w  tejże  chwili 
chóralny  śmiech.  „Brawo,  Borowski !  —  wołał  Jelsky.  — 
Jeśli  chcesz  koniecznie,  możemy  międy  jednym  kankanem 
a  drugim  posłuchać  nawet  dramatu.  Brawo ! "  —  On  sko- 
czył z  fotelu  i  rzucił  okiem  na  kurtynę ;  lecz  w  tejże  chwi- 
li cofnął  się  znowu  i  wparł  w  najciemniejszy  kąt  loży. 

—  Nie  dla  ciebie,  stary,  —  co  ? . . 

Podniósł  na  nich  oczy  i  zadygotały  mu  wargi  jak 
u  dziecka.  A  gdy  oni  śmiać  się  nie  przestawali,  wpił 
się  palcami  w  ubranie  na  piersiach  i  szarpnął  je  nagle. 

—  Grać  chcę ! !  —  huknął  na  cały  teatr. 

—  Cii . . !  —  sykano  zewsząd  na  sali. 


PRÓCHNO  179 


Z  za  kulis  wyfrunęło  czerwone  stado  dziewcząt  z  ka- 
stanietami  w  rękach.  Pochyłe  deski  sceny  zagrały  jak  je- 
den wielki  bęben  pod  wartkiem  uderzeniem  kobiecych 
stóp.  Tańczono  czardasza.  Kobiety  rzucały  iskry  łyska- 
niem  czarnych  oczu,  uśmiechały  się  spręźystemi  rzutami 
i  przegięciami  ciała,  biciem  kastanietów,  zaczepnem  przy- 
tupywaniem i  kiedy  niekiedy  swawolnym  okrzykiem  rzu- 
conym na  widownię ;  rozplatały  się  ich  szeregi  we  wstęgi, 
snuły  się  jak  ruchliwe  wieńce  i  girlandy,  biegły  pod  tyl- 
ną kulisę,  ustawiały  się  rzędem  i  z  dzikim  impetem  pę- 
dziły przed  się,  po  rampę,  niby  rozhukany  tabun  źrebców. 

Oczy  Mullera  skierowały  się  znów  na  prawo,  gdzie 
świeciła  w  półcieniu  biała  dłoń  na  parapecie  loży.  Kobie- 
ta nie  drgnęła  nawet  od  tego  czasu.  I  wydało  mu  się  w  tej 
chwili,  że  tam  na  oparciu  loży  siedzi  sęp,  ostrą  głowę  w  pu- 
szysty kołnierz  wgarbił  i  zamarł  nieruchomo ;  —  czasami  tyl- 
ko senne  powieki  uniesie,  szklanne  ślepia  leniwo  prze- 
wraca, zamyka  i  czeka,  zimny,  na  padlinę. 

Z  brzękiem  ostróg,  łoskotem  i  tupaniną,  wyrzuciła  się 
na  scenę  gromada  mężczyzn.  Połączyły  się  pary  i  poczę- 
ły się  wikłać  w  coraz  to  dzikszym  tańcu.  Za  chwilę  by- 
ło już  tylko  widać  czerwone  plamy,  białe  kłęby  koronek 
i  czarne  wiry  oraz  koliska  od  wyrzucanych  wysoko  ponad 
sąsiednie  głowy  nóg.  Huczały  ponad  tem  wszystkiem  trą- 
by, bębny  i  piszczałki,  z  łoskotem  waliły  cymbały,  odrzy- 


i8o  .  CHIMERA 

nały  twardo  rytm  tańca  basowe  struny  wiolonczeli.  Dłu- 
gie ramiona  kapelmistrza,,  wyciągając  się  w  kierunku  wi- 
rujących nóg,  wołały  jakby:  „wyżej!  "  —  a  wymachując  roz- 
pacznie  ponad  orkiestrą,  krzyczały  niecierpliwie:  „prędzej!" — 
Ten  zawrotny  chaos  buchnął  jakby  ze  sceny  na  widownię 
i  porwał,  zdało  się,  wszystko  ze  sobą:  oko  chwytało  tylko 
pęd,  ucho  szaloną  kakofonię  dźwięków!  Ponad  tym  saba- 
tem tanecznym  królowały  tylko  i  śmigały  w  powietrzu 
czarne  nogi;  wszystko  wpadło  w  jakiś  idyotyczny,  jak 
zmora  senna  dokuczliwy  pęd  i  wir:  świat  zburzył  się, 
zwichrzył,  oszalał,  wściekł ! . . 

Wyżej,  prędzej!  —  prędzej,  wyżej!.. 

Urwała  się  wreszcie  muzyka  i  runęła  kurtyna. 

Błysk  światła,  oklaski,  bicia  lasek  o  podłogę... 

Tyngiel  -  tangiel ! 


—  Dobre !  —  chwalił  po  raz  drugi  Jelsky  życzliwem 
skinieniem  w  kierunku  scen}^  —  Czerwone,  węgierskie  kan- 
kanisko!  —  tłómaczył  swym  przyjaciołom. 

Pawluk  zapatrzj^ł  się  tępo  na  kurtynę. 

—  Tfu,  czort !  —  splunął  nagle,  zerwał  się  z  krzesła 
i  począł  krzątać  się  ruchliwie  po  loży. 

Jelsky'ego  przyszły  odwiedzić  dwie  artystki:  witały 
się  piskliwie  z  obecnymi. 


PRÓCHNO  i8i 

—  Nie  rozumiem ...  —  odezwał  się  po  raz  pierwszy 
Kunicki. 

—  Jeszcze  pan  czegoś  nie  rozumiesz?!  —  przerwano 
mu  śmiechem. 

—  Nie  rozumiem,  —  mówił  nieustraszony  Kunicki,  — 
co  w  tej  całej  kakofonii  robi  Bizet,  Liszt . . . 

—  Co  robią?  Dostali  bzika  i  cieszą  się,  —  odpowie- 
dział Jelsky. — Tam  na  dole, — tłómaczył  poważnie, — siedzą 
panowie,  którzy  mają  dosyć  tragedyi  w  ż3'^ciu  i  —  w  swycłi 
głowach.  Panowie  żądają  wesołości;  nie  dowcipu  ludzkich 
głów,  bo  to  już  dziś  nuży,  lecz  humoru  kobiecych  nóżek. 
To  jeszcze  bawi  tymczasem.  Jeżeli  ewolucya  pójdzie  dalej 
w  tym  kierunku,  należy  się  spodziewać,  że  przy  ulepszo- 
nych dekoracyach  wejdzie,  naprzykład,  na  scenę  wieża 
katedry  kolońskiej,  stanie  dęba  i  zatańczy  kozaka .. .  Myśl 
z  wieczora  nuży  ludzi  pracy,  ludzi  wielkomiejskich! 

—  Ale  w  takim  razie,  co  wy  tu  robicie?  —  niecierpli- 
wił się  Kunicki.  —  Gdzież  konsekwencya !  ? 

—  Młodzieńcze,  zrujnujesz  się  na  konsekwencyę !  — 
huknął  z  kąta  basowy  głos. 

—  Ależ  logika !  ? 

—  Pan  masz  świetne  zadatki  na  balcałarza! 

—  Więc  sens  ?  Sens !  Głowa  moja !  —  krzyczał  Ku- 
nicki, ściskając  dłońmi  skronie. 

—  I,  panicz  chce  zostać  literatem?.. 

Muller  i  Jelsky  prostują  pomyłkę;  towarzystwo  chce 
być  grzecznem  i  kiwa  smętnie  głowami,  na  znak  widocz- 
nie, że  i  takie  fachy  być  muszą.  Bas  tj'lko  szepcze  nie- 
chętnie do  sąsiada:  „Co  ta  racyonalistyczna  hołota  między 
nami  robi?  —  lekarze!  przyrodniki!  " 

—  Czyż  nie  mam  racyi?  —  zwrócił  się  głośno  do 
jednej  z  dam. 


j82  .  CHIMERA 

Ona,  patrząc  na  niego  szklanemi  ocz3ana,  wydęła 
usta  w  dziobek,  brzdąkła  wargami  i  wybębniła  jak  pozy- 
tywka: 

Ich  bin  nichł  von  Prag,  nicht  von  Wien, 

Ich  bin  eine  fesche  Ungarin. 

—  Osoba  udziela  się  wyłącznie  ze  strony  artystycz- 
nej, —  komentował  ją  poważnie  Muller. 

Kunickiemu  zdawało  się,  że  jest  pijany;  chwytał  czem- 
prędzej  za  czapkę. 

—  Więc  stanowczo  do  Szwaj  caryi  ^  —  zaczepił  go 
jeszcze  Jelsky. 

—  Tak  jest. 

—  Kłaniaj  się  pan  tam  pięknie  studentom  z  Zurychu. 
Salwy  śmiechu  zgłuszył  nagły  wrzaskliwy  pisk  z  głę- 
bi teatru. 

Światło  gaśnie,  unosi  się  kurtyna;  scena  pusta,  a  z  za 
kulis  drą  się  ostre,  przeraźliwe  głosy.  Wreszcie  wypada- 
ją trzy  pstrokate  potwory  w  spiczastych  czapkach,  przy- 
padają do  rampy  i  uderzają  się  nawzajem  w  twarz. 
Olbrzymie  karminowe  pyski  na  kredowych  maskach  wy- 
krzywiają się  szeroko  i  wyrzucają  z  siebie  ochrypły,  gar- 
dłowy śmiech. 

—  Hehehe..!! 
Posypały  się  oklaski. 

—  The  fashionables,  —  odczytywał  Jelsky  w  afiszu. 
Kunicki  trzasnął  drzwiami   i   przygłuszył   na   chwilę 

wybuchy  śmiechu  w  loży. 

—  Wina !  —  krzyknął  nagle  Muller.  —  Stimmung  jest 
zbyt  głupi,  aby  go  można  wytrzymać  po  trzeźwemu.  Je- 
żeli nie  będziemy  pili,  lada  chwila  beknie  tu  jakaś  owca 
sentymentem. 

—  Hertenstein,  —  wina !  —  wina !  —  krzyczano,  bę- 
bniąc laskami  w  podłogę. 


PRÓCHNO  183 

Z  kąta  loży  podniósł  się  Borowski,  skrzyżował  ra- 
miona i  patrzał  na  nicłi  z  podełba. 

—  „Jeżeli  masz  zostać  młodą 

I  być  taką,  jak  ta,  co  dziś  żyje, 

I  być  ochrzczona  tą  piekielną  wodą, 

Której  pies  nie  chce,  wąż  nawet  nie  pije ..." 

—  Co  jemu  się  stało  ?  —  wołano. 

—  Niic,  —  bagatelizował  Jelsky,  —  wpadł  tylko 
w  delirium  teatralicum,  cały  repertuar  klasyczny  wymru- 
czał już  tam  w  kącie.  Co,  zresztą,  nie  przeszkadza  mu 
w  tej  chwili  zazdrościć  klownom,  że  są  na  scenie. 

Ktoś,  komii  jeden  koncept  zmanierował  humor  na  ca- 
ły wieczór,  powtórzył  niespodzianie: 

Tak,  tak,  tak, 

W  tern  cały  sztuki  smak, 

Naszego  życia  sens!.. 

—  Hehehe ! ! . .  —  darły  się  błazny  na  scenie. 


Borowski  przeniósł  się  do  ciemnej  loży  w  kącie ;  wnet 
za  nim  wyśliznął  się  i  Turkuł. 

—  Niedościgły  imitator,  iluzyonista  biograficzny,  pro- 
fesor van  der  Clerk,  —  rekomendował  Jelsky  podług  afisza 


i84  .  CHIMERA 

jakiegoś  pana  na  tle  lustrzanego  kramu  ustawionego  na  sce- 
nie. Profesor  krzątał  się  przy  swej  cudownej  szafie,  na- 
rzucał na  siebie  jakieś  szmaty  i  peruki  i  z  batutą  w  ręku 
zwracał  się  jak  fryga  do  publiczności. 

„Brawo,  Liszt!  —  Liszt!  "  —  krzyczały  wszystkie  usta, 
klaskały  wszystkie  ręce.  —  Na  radość  tłumu  patrzała  siwa, 
trzęsąca  się  głowa  starca,  o  wielkich  guzach  po  całej  twa- 
rzy ;  niedołężna  ręka  ledwo  trzymała  batutę.  Muzyka  gra- 
ła 3-cią  Rapsodyę. 

—  „Brawo,  Beethoven!  —  Beethoven!  "  —  krzyczano 
po  chwili.  —  Na  szerokie  śmiechy  tłumu  odwróciła  się 
starcza,  brzydka,  potężna  głowa  wielkiego  twórcy.  Kapela 
tynglowa  próbowała  grać  „Eroikę,"  zagłuszyły  ją  oklaski. 

W  loży  Pawluk  porwał  się  z  miejsca. 

—  Choćby  zdjąć  głowę  z  karku,  rzucić  ją  wam  pod 
nogi  i  pójść  sobie  precz;  —  mnie  i  głowa  już  na  nic.  — 
Oj  dokuczyło !  —  I  splunął  w  kąt. 

Profesor  w  kilku  zwinnych  ruchach  przedzierzgnął  się 
ponownie.  Przed  rampą  stanął  wysmukły  młodzieniec 
w  eleganckim  fraku,  niedbałym  ruchem  trzymał  w  ręku 
batutę,  zerkał  na  kobiety  i  uginał  się  na  słabych  nogach. 
Publiczność  śmiała  się,  lecz  nie  umiała  odgadnąć;  ktoś 
z  galeryi  krzyknął  wreszcie:  „Szopen!" 

I  zagrzmiały  oklaski. 

—  Brawo  Szopen ! . .     Jeszcze  raz  Szopen ! 

W  loży  odsunął  ktoś  gwałtownie  krzesło :  pan  v.  Her- 
tenstein  porwał  się  z  miejsca.  Coś  jakby  kurcze  wstrętu 
przebiegły  mu  po  bladej  twarzy. 

—  Niech  ta  małpa  zaprzestanie ! . . 

—  Cii,  Hertenstein,  —  obrażasz  profesora !  Co  u  Bo- 
ga!. .  beczysz?!.. 

—  Toż  te  małpy  ośmielają  się  grać  Scherzo  H-mol! . . 
Zaprzestać!  —  huknął  na  cały  teatr. 

Pawluk  rzucił  się  ku  niemu. 


PRÓCHNO  i8j 

—  A  co,  pan  Hertenstein?  —  twoje  pańskie  nerwy 
nie  wytrzymały  naporu  głupstwa  ?  Pękło  coś  —  łia  ?  A  wi- 
dzisz, —  patrz,  jak  won  tam  na  dole  się  bawią:  publi- 
ka, —  ha? 

Jelsky  wzruszał  ramionami. 

—  Nie  rozumiem  ciebie,  Hertenstein  ?  Przecież  te  bła- 
zny przed  chwilą  i  profesor,  na  którego  patrzymy,  są  sztu- 
ką aktorską  au  fond.  jej  absolutem  bez  przypadkowości 
twórczych  pierwiastków,  które  pochodzą  bądź  co  bądź 
zawsze  od  kogo  innego.  Tęsknota  Borowskiego  jest  w  swej 
nieświadomości  szczerszą  od  twego  sentymentu...  Zaś 
to,  —  tam  na  dole . . .  no,  to  jest. . ,  jakżeby  to  powiedzieć . . . 
ćest  le  public,  co  laury  rozdaje.  Wniknij  w  to,  Herten- 
stein, i  skrusz  się  na  duchu . . .  Dasz  nam  kiedy  koncert 
szopenowski  lub  może  własny,  —  ci  sami  przyjdą!  A  ty 
rzucisz  im  pod  nogi  wszystko  z  rozbolałej  duszy  Szope- 
na i  ze  swej  własnej ! ! . .  Zlituj  się,  Hertenstein,  kto  z  was 
jest  większą  małpą:  profesor  van  der  Clerk,  czy  ty? 

—  Mógłbyś  z  równą  racyą  zapytać :  twój  profesor 
czy  Szopen. 

Towarzystwo  wybuchnęło  pijanym  śmiechem.  Her- 
tenstein wyprostował  się  nagle  jak  struna  i  tupnął  nogą. 

—  Bydło,  nie  śmiać  się ! . . 

Blada  jego  twarz  wydłużyła  się  natychmiast  i  zaskrze- 
pła,  jakby  w  przestrachu  nad  własnem  uniesieniem  i  bru- 
talnością ;  siatka  sinych  żył  zatętniła  na  skroniach ;  zaświe- 
ciły się  oczy,  i  dwie  wielkie  łzy,  —  łzy  zdziwienia,  —  za- 
wisły na  środku  białych  policzków.  Pochwycił  pierwszą 
rękę  z  brzegu,  uścisnął  i  wyśliznął  się  na  korytarz. 

Obecne  w  loży  damy  próbowały  kobiecym  taktem 
załagodzić  przykre  zajście:  nastroiły  się  brzdąknięciem 
warg  i  zaśpiewały  zgodny  duet: 

Jam  nie  z  Wiednia,  jam  nie  z  Pragi, 
Jestem  sobie  z  Budapesztu!. . 


i86  CHIMERA 

Kurtyna  zapadła  z  szelestem.  —  Hertenstein  wlókł 
się  jak  pijany  przez  korytarz :  zdawało  mu  się,  że  jakiś  na- 
trętny rój  much  krąży  mu  nad  głową,  brzęczy  i  bzyka 
w  uszy.  To  publiczność  rozochocona  podczas  antraktu 
śpiewała  chórem  w  takt  muzyki: 

ta  -  ra  -  ra  -  bumdera ! 

ta-ra-ra-bumdera!  —  śpiewał,  gwizdał,  hu- 
czał cały  teatr ... 


—  Niema  gadania,  —  powróci!  —  uspokajał  Jelsky 
przyjaciół.  —  I  on  zechce  usłyszeć  Yvettę.  Reklama,  co 
wznosi  karłów  i  obala  olbrzymów,  drwi  sobie  z  ludzkich 
kaprysów. 

Jakoż  Hertenstein  zawrócił  ze  schodów,  lecz  nie  do 
nich,  tylko  do  ciemnej  loży  z  brzega,  gdzie  ku  swemu 
zdziwieniu  zastał  dwa  nieruchome  cienie.  Przysiadł  się 
i  on  do  Borowskiego  i  Turkuła.  Nie  zdziwili  się  wcale, 
nie  unieśli  nawet  głów  przy  jego  wejściu.  Cisza,  półmrok 
i  jakieś  ponure  skupienie  panowało  w  tej  loży.  Krzyki 
i  wrzawa  ze  sceny  nie  dochodziły  tu,  zda  się,  nawet. 

—  Panie  Hertenstein,  —  szepnął  po  dłuższym  czasie 
Turkuł,  —  kiedy  pan  dasz  koncert? 

—  Nie  wiem. 

—  Trema? 

—  Tak. 

Ktoś  westchnął,  ktoś  drugi  zawtórował,  trzeci  popra- 
wił się  na  krześle  i  chrząknął.     Milczeli  znowu. 


PRÓCHNO  i8j 

—  Pan  powiedział,  —  zwrócił  się  po  chwili  Borowski 
do  Turkuła,  —  że,  gdzie  tryumfuje  czyn,  tam  musi  być  zde- 
ptanem  uczucie. 

—  Ja  tego  nie  mówiłem. 

—  Prawda,  to  Hertenstein! . . 

—  O,  Hertenstein  cudzego  uczucia  urazićby  nie 
umiał,  a  cóż  dopiero  zdeptać  własne!..  Niech  się  pan  nie 
gniewa,  —  ja  czują  pana . . .  Taki  rozdaje  tylko  uczucie, 
wziąć  go  sobie  od  kogoś  nie  umie:  za  słaby  lub  za  mało 
brutalny.  Taki  —  nic  sam  nie  burzy,  jemu  życie  wszystko 
niszczy.  Czyscowe  dusze ! . .  Takim  musiał  być  Szopen,  — 
prawda,  panie  Hertenstein? 

Hertenstein  żachnął  się  nerwowo: 

—  Nie  mówmy  tu  o  Szopenie ! 

—  Przepraszam. 
I  znów  milczeli. 

—  Pan  mnie  zapewne  do  jakiego  dramatu  chce 
wkleić?  —  zagadnął  Hertenstein  z  cierpkim  grymasem. 

—  Wkleję. 

—  Czy  pan  już  żyć  jako  człowiek  nie  umiesz? 

—  Nie,  —  odparł  Turkuł  twardo  i  jakby  z  dumą. 

—  Czuć  to.  Pan  cuchniesz  atramentem . . .  Zresztą, 
pańskie  sztuki  mogą  być  doskonałe,  ale  grać  powinien 
aktor  z  genialnym  nerwem  życia.  Ot,  Borowski  naprzy- 
kład! 

Borowski  podniósł  oczy  i  zasapał  ciężko  jak  miech. 
Poczem  podniósł  się  niezgrabnie,  potknął  pociemku,  zbli- 
żył się  do  Hertensteina  i  pocałował  go  w  rękę. 

Turkuł  przytupywał  niecierpliwie  nogą.  „Dobrało  się 
dwóch ! . .     Lubię  ja  takich  mężczyzn ! . .  " 

Śpiewki,  tańce  i  błazeństwa  ze  sceny  dochodziły  tu 
dalekim  przytłumionym  gwarem :  niby  wrzaskliwe  nakrzy- 
kiwanie  pastucha  pod  wieczorną  zorzę,  co  się  w  cichem 
powietrzu   roznosi   i   kołysze,    harmonią   spokoju  owiewa 


i88  .  CHIMERA 

i  echem  pieśni  do  uszu  dolata.  Tu  w  głębi  ciemnej  niszy 
żył,  drgał  i  tętniał  teatr:  wszystko  inne  roztapiało  się  w  łiar- 
monii. 

Turkuł  nie  spuszczał  z  oczu  Borowskiego. 

—  Jedź  pan  ze  mną !  —  rzekł  nagle,  —  grać  moje 
„Przeznaczenie."     Dają  za  trzy  dni;  jadę  tej  nocy  jeszcze. 

Borowski  drgnął  i  spojrzał  jakby  z  przerażeniem  na 
niego. 

—  Wsadzę  pana  na  debiut  do  „Wielkiego." 

—  Co!?  —  Borowskiemu  krew  uderzyła  do  głowy 
i  przysłoniła  nagle  wszj^stko  przed  oczyma.  —  Co  pan  po- 
wiedział? —  pytał  po  dłuższem  milczeniu. 

—  Do  „Wielkiego." 

—  Boże  mój ! . . 

Turkuł  śmiejąc  się  wyciągnął  rękę,  aby  w  nią  Bo- 
rowski na  zgodę  uderzył. 

—  Biorę  pana  na  swój  koszt,  —  czem  sprawię  naszej 
publiczności  prezent  królewski. 

Borowski  patrzał  bezradnie  w  oczy  Hertensteina,  jak- 
by od  niego  oczekując  otuchy,  czy  też  namowy. 

Ktoś  szarpnął  drzwi :  do  ciemnej  loży  wtoczył  się  pi- 
jany Pawluk. 

—  Pan  Borowski,  dawaj  żonę!  —  krzyczał,  waląc  mu  się 
prosto  na  szyję.  —  Tam  oni  cuda  prosto  opowiadają !  Rad- 
by  popatrzeć,  —  namaluję  może . . .  Tam  oni  wszyscy  opo- 
wiadają, —  bo  my  się  tam  upili . . .  Winem  winogronowem 
upił  się  i  ja...  Ty,  pan  Borowski,  nie  gniewaj  się!  —  a  żo- 
nę tu  sprowadź,  —  ot  co ! . .  Rączkę  wycałujemy,  —  uczci- 
wi będziemy . . .  Wiadomo :  —  cudza  żona !   Trzymaj  się ! . . 

Borowski  odpychał  go  od  siebie  ze  wstrętem  i  strachem 
jak  złą  zmorę.  Hertenstein  skoczył  wreszcie  i  chwycił 
Pawluka  za  bary. 

—  A  ty,  pan  Borowski,  pożal  się  nad  Mullerem  i  wy- 
rzucaj go  won  od  siebie.     U  pijanego,  wiadomo,  —  dusza 


PRÓCHNO  189 

przez  g^hą  lezie !  Powiada,  że  jeśli  w  łeb  sobie  strzeli,  to 
tylko  dla  onej  to  Zośki  twojej ...  A  Jelsky  jest  na  kobiety 
drań!  —  Czuju  1 ! 

Pan  V,  Hertenstein,  nie  rozumiejąc  nic,  zżymał  się  na 
ten  ochrypły,  pijany  i  natrętny  głos. 

—  Idź  precz,  kozaku,  idź  precz ! , . 

—  Ja  liustra  szukał  i  was  nalazł.  Liustro  zbić  chcę ! . . 
Spiegel  zerschlagen,  baron  Hertenstein! 

—  Tłucz,  rób,  co  chcesz ! 

—  Zbiję ! . .  A  ty,  pan  Hertenstein,  po  co  tu  przy- 
szedł? Modlić  się,  —  ha?  Wiadomo  —  duszę  zapomnieć!.. 
I  ja  —  i  mnie,  —  bełkotał,  czepiając  się  każdego  z  nich  po 
kolei,  —  i  mnie  tu  ciasno  w  waszej  Europie . . .  Pójdziesz 
do  akademii:  —  „tfu,  jak  wszyscy  umieją!";  pójdziesz  do 
galeryi:  —  „Boże  ty  mój,  co  ludzie  już  arcydzieł  namalo- 
wali," —  przytłoczy,  zgniecie,  zdepcze.  —  Pójdziesz  do  ka- 
wiarni: łeb  jak  dynię  rozedmie.  Mądrzy  wy,  mądrzy! 
Wiek  słuchaj,  nie  nauczysz  się!..  A  sam  ja  co?  Tfu! 
I  artystą  chciał  zostać ! . .  Zapłacze  dusza !  —  Dawaj,  —  za- 
pijul  —  Przyjdziesz  hań  gdzie  zapomnieć:  —  głupstwo  na 
głowę  wskoczy,  w  czuprynę  się  wczepi  i  —  paszołf  — 
hajda,  galop !  —  U  was  wszystkiego  za  dużo  w  Europie 
waszej,  za  dużo,  za  dużo!..     Miejsca   dla  duszy  niema!.. 

—  Nima.  nima  !  —  skarżył  się  i  żalił,  gdy  go  za  drzwi 
wypychano.  —  A  ty,  pan  Borowski,  żonie  małą  to  rączkę 
wycałuj  pięknie  ode  mnie,  —  wołał  poprzez  głowę  Herten- 
steina.  —  Kobiety  wyby  mnie  dali,  dobrej,  poczciwej!.. 
Buchnąłby  na  kolana,  stopy  całował  i  beczał,  beczałby ! . . 
Tobie,  pan  Borowski,  żony  przez  to  nie  ubędzie,  a  ja  du- 
szę zleczę,  wymyję  łzami,  wyczyszczę  z  błota!..  Na  wy- 
kształcenie pluję!  oddam  panu  Turkułowi:  dramat  zrobi; 
wszystko  inne  tam  —  mężowi,  —  niechaj !  A  mnie  serca 
trochu  kobiecego...  Baby,  baby  mi  dajcie!  ta  dobrej 
baby ! . . 


^00  CHIMERA 

Wypchnięto  go  wreszcie  za  drzwi.  Tam  począł  nie- 
bawem wrzeszczeć  jak  sroka;  zataczając  się  od  ściany  do 
ściany,  darł  się  ochrypłym  głosem: 

—  Nad  moim  wieńcom 
Druchny  płakały... 

—  Cicho,  Pawluk,  bo  cię  na  ulicę  wyleją! 

Lecz  on  wparł  się  niebawem  gdzieś  w  kąt  i  tłukł 
głową  o  ścianę. 

—  Uch,  padlec,  padlec!..  Przedał  jak  Judasz!..  Za 
sztuku,  padali;  —  za  ono  won  draństwo,  za  publikę  prze- 
d-!.. 

Wreszcie  ucichło  wszystko ;  w  sali  tylko  gwarno  by- 
ło przy  spuszczonej  kurtynie.     W  ciemnej   loży  milczano. 

Jakieś  swarliwe  głosy  na  korytarzach,  potem  rap- 
towny trzask  i  brzęk,  co  z  łoskotem  metalicznym  poto- 
czył się  jakby  po  kamieniach,  echa  szklane  we  wszystkich 
kątach  teatru  zbudził,  nagłą  ciszę  wszędzie  wyczarował 
i  utonął  niebawem  w  ogólnej  wrzawie,  krzyku  i  tumulcie. 

—  Zbił !  —  rzekł  Borowski. 


Pod  koniec  antraktu  orkiestra  starała  się  grać  po- 
wEiżnie,  kelnerzy  snuli  się  majestatycznie,  na  głośniejsze 
śmiechy  sykano  gdzieś  z  kąta.  Ludzie  byli  już  podniece- 
ni i  podddawali  się  biernie  tym  nieokreślonym,  niewiadomo 
zkąd  idącym  nakazom.  Wreszcie  dzwonienie.  Długie,  po- 
wolne, proszące  o  skupienie. 

Numer  główny  programu! 


PRÓCHNO  201 

Przed  kurtynę  wyszedł  jegomość  w  tuźurku  i  obwie- 
ścił żałobnie,  iż  panna  Yvetta  Gilbert  w  drodze  powrotnej 
do  Paryża  raczy  wystąpić  raz  jeden  tylko. 

„Dobrze  robią  ciekawość,"  —  aprobował  Jelsky  w  du- 
cłiu.  —  Oto  cliwila  brzemienna,  —  zwrócił  się  z  po- 
wagą do  przyjaciół.  —  Reklama  wyzywa  tłum  w  szranki 
i  potęgę  swą  mierzy.  Przyjrzyjcie  się,  dzieci,  „co  może 
dziennikarz !  " 

Ludzie  tymczasem  wlepiali  już  oczy  w  kurt5nię  i  na- 
stawiali uszy;  sykano  na  nieproszone  gawędy.  Jelsky  za- 
kaszlał głośno  dla  eksperymentu:  zakaszlano  na  widowni 
jak  w  owczarni.  „Skupienie  jest!" — wnioskował-  I  czuł 
się  panem  trzody  swojej. 

—  Stań  się,  —  rzekł,  jak  kapłan,  gdy  zasłona  unosi- 
ła się  powoli  ku  górze. 

I  stało  się ! . . .  Tam,  przed  rampą  stsJa  ona !  —  jak 
wskrzeszona  legenda,  jak  wyczarowana  z  gazet,  ogłoszeń, 
wersyj  i  plotek.  „Czarną  ma  na  sobie  suknię  i  żółte 
wstęgi,  —  mówią  sobie  ludzie.  —  I  te  wielkie,  lśniące  czar- 
ne rękawice  na  ramionach,  te  same,  co  do  anegdoty  już 
niemal  przeszły."  Ona!  „Nieładna ! . . .  Brzydka ! . . .  Wspa- 
niała! "  —  „Ciekawym,  czy  też  prawda,  co  o  niej  piszą ",[ — 
myślą  wszyscy,  a  każdemu  już  serce  bije,  każdy  jest  już 
najpodatniejszym  do  przyjęcia  takich  wrażeń,  jakie  mu 
w  oczy  i  uszy  rzucą. 

Stoi,  dłonie  splotła  i  uśmiecha  się...  „Dziwny 
uśmiech!..."  Szczupła,  giętka,  wysmukła...  „Ależ  te 
oczy,  te  oczy!..." 

—  Wisz.  hadiuka  czarna . . . !  —  rozlega  się  na  c^y 
teatr  tuż  ponad  głowami  Borowskiego  i  Turkuła.  —  (Paw- 
luk  wywinął  się  na  razie  z  rąk  policyi). 

Wreszcie,  ona  przechyla  się  giętko,  —  o  posłuch  pro- 
si: „A  young  boy  gave  me  his  heart*^  —  zaszeleściało 
jak   liście.     Ludzie   nieprzygotowani  byli  na  angielski  ję- 


202  CHIMERA 

zyk.  „Młody  chłopiec  dał  mi  serce  swoje"  —  tłómaczono 
sobie  pośpiesznie,  podczas  gdy  artystka  wyciągnęła  przed 
się  ramiona  i  trwoźnie,  pieczołowicie  ujmowała,  zda  się, 
coś  subtelnego  w  dłonie.  —  I  zdawało  się  ludziom,  że 
w  tych  czarnych  rękach  drży  lękliwie  ciepłe  ludzkie  ser- 
ce. —  Zagrała  muzyka  śpiewnie  i  łagodnie.  Padły  pierw- 
sze słowa  —  francuzkie.  „Dla  czego  taka  wieża  Babel? "  — 
dziwił  się  ten  i  ów,  lecz  każdy  wypłaszał  czemprędzej 
z  myśli  to  niewczesne  pytanie. 

Napięcie  tak  wzrosło,  że  pierwsze  te  słowa  były  dla 
ludzi  niemal  ulgą  fizyczną.  Głos  niżki,  lecz  śpiewny  i  ja- 
kiś ogromnie  kobiecy.  W  naprężeniu  początkowem  każ- 
dy puszczał  mimo  uszu  melodyę  i  śpiew,  czatując  nato- 
miast na  treść,  na  słowa,  na  gesty.  I  oto  dowiadjrwały 
się  chciwe  uszy,  że  . . .  młody  chłopak,  gdy  łzy  wszystkie 
na  rozstaniu  wypłakał,  piersi  swe  roztworzył,  serce  z  nich 
dobył,  u  jej  stóp  złożył.  „Weź  —  do  ciebie  wszak  nale- 
ży. Mnie  już  nic  potem !  "  A  w  czarnych  dłoniach  drga, 
zda  się,  pulsuje  i  tętni  to  serce,  niby  ptak  ofiarny ;  i  krwią 
widocznie  ocieka,  gdyż  ona  tak  ramiona  przed  się  wycią- 
ga, jakby  się  suknię  poplamić  czemś  bała.  W  tem  sercu, 
jak  na  dnie  purpurowego  kielicha,  leży  biała  lilia  pierw- 
szych uczuć,  nowa  młodość,  nowego  życia  wonie  i  bla- 
ski! I  pieszczą,  i  tulą  coś  te  czarne  dłonie,  niby  ptaka 
przeznaczonego  na  rzeź;  a  potem  „zwróć  mi!  —  daj!"  — 
śpiewają  usta,  a  długie,  ruchliwe  czarne  palce  oplatają  coś 
jak  ssawki  mątwy,  wpijają  się  niby  ostre  i  cienkie  pazu- 
ry w  coś,  co  drży,  łopoce  się  i  precz  z  rąk  wyrywa. 
Wreszcie  krótki,  cichy  okrzyk!  —  ludzie  westchnęli  na 
widowni,  tu  i  owdzie  krzyknęła  kobieta. 

Rozdarła  serce! 

I  śmieje  się . . .  Lecz  w  tejże  chwili  zbiera  się  w  so- 
bie, odskakuje  nagle  w  tył,  ramiona  przed  się  rozpacznie 


PRÓCHNO  20J 

wyrzuca  i  pręży  długie  palce.  Jakiś  lęk  potworny  wykrzy- 
wia jej  twarz. 

I  ludziom  się  zdawało,  że  widzą  u  jej  stóp  żmiję! 

A  ona  krzepnie  w  trwodze,  drętwieje  w  przestra- 
chu, długie  czarne  ramiona  wyginają  się  jak  węże,  prę- 
żą się  ruchliwe,  cienkie  palce.  Ludzie  słów  wciąż  jesz- 
cze nie  rozumieją,  ale  każdy  czuje,  że  żmija  dosięgła 
jej  stóp,  oplata  nogi,  po  biodrach  się  ślizga.  A  muzyka 
gra  śpiewną  zwrotkę.  Piosnka  prosta,  co  do  połowy  wier- 
sza opada,  od  połowy  w  górę  wysokim  tonem  sięga,  — 
i  donosi,  jak  echo  skargi  dalekiej : 

Zgorzała  ju&  miłość, 
Tęsknota  nie  mija, 
Z  białych  uczm  kwiatu 
Pełznie  czarna  żmija. 

Ona  przechyla  się,  słania  i  opada  niemal  w  giętkiem 
przegięciu  ciała.  A  skarga  ta  dziwna  wciąż  dalekiem 
śpiewa  echem: 

Jadem  ciało -ć  ślini, 

Jadem  cią  plugawi, 

Mego  ducha  gruzy 

Jadem  marzeń  trawi. 

Jakiś  nieludzki,  blady  ból  kurczem  obrzydzenia  wy- 
krzywia jej  twarz,  brzydką  w  tej  chwili  jak  u  czarownicy. 
Nietoperze  ro-ojem, 
Resztą  krwi  mej  piją. 

Czego  chcesz  ty?!.. 

Na  twej  białej  piersi 
Skonać  czarną  żmiją!... 

I  padły  te  słowa,  jako  zgrzyt  pękniętej  struny.  Te 
blado  i  bezwładnie  rozchylone  usta,  ten  nieuchwytny  wy- 
raz, niewiadomo :  smutku  kobiety,  czy  cynizmu  aktorki ! . . . 


204  CHIMERA 

Osunęła  się  zasłona. 

I  cisza  była.  Na  korytarzach  tylko,  gdzieniegdzie 
warczał  gaz,  i  dziwnie  odbijał  się  ecliem  turkot  powozów 
na  ulicy.  Zdawało  się,  że  tamtędy  ciągną  jakieś  kon- 
dukty pogrzebowe. 

„Co  to  było? "  —  pytał  samego  siebie  ten  i  ów 
trzeźwiejszy.  Lecz  oto  pada  pierwsze  klaśnięcie  jak  strzał, — 
oklaski  bić  zaczęły  gradem  o  pułap,  toczyły  się  jak  grzmo- 
ty: —  runął  łoskot,  wszczął  się  krzyk  i  tumult.  Gdzie- 
niegdzie ponad  tłum  wyrzucały  się  rozpacznie  ramiona  ze 
żłożonemi  do  oklasku  dłońmi,  lub  ukazywała  się  głowa 
z  okrągłemi  oczyma  i  szeroko,  jakby  w  przestrachu,  roz- 
wartą gębą.  Ryczała,  pieniła  się  ta  szalona  fala  przypły- 
wu gromadnej  duszy.  Czuć  było  pot  ludzki,  —  tłum 
śmierdzieć  poczynał. 

—  Jezus  Marya,  Borowski?!  —  krzyknął  nagle  Her- 
tenstein  i  rzucił  się  na  brzeg  loży,  by  go  w  pół  pochwy- 
cić. —  Bój  się  pan  Boga,  kto  słyszał  tak  się  wychylać !  ? . . . 

Jelsky  stał  na  froncie  dziennikarskiej  loży,  nawprost 
sceny.  Kiwnął  przyjaźnie  dyrektorowi  teatru,  i  wyjąwszy 
machinalnie  gazetę  z  kieszeni,  uderzał  nią  o  parapet  loży, 
spoglądając  niedbale  na  kłębiący  się  u  nóg  jego  tłum. 

—  Przepotężna!  —  zaśmiał  się  z  tryumfem  i  rzucił 
numer  gazety  na  głowy  intehgentnego  motłochu. 


sparty  na  ramieniu  Jelsky'e- 
go  wlókł  się  ciężko  do  do- 
mu; co  chwila  przystawał 
i  oglądał  się  trwożnie  po  za 
siebie.  „Pluń  na  te  zmo- 
ry!"  —  uspokajał  go  kilka- 
krotnie Jelsky. 

Zagrodziły  im  drogę  dłu- 
gie, ślizko  wydeptane  sto- 
pnie, wystające  z  równego  szeregu  kamienic.  Borowski 
zapatrzył  się  na  potężne,  omszałe  kolumny  i  na  barokowe 
posągi  w  niszach. 

—  Nie  pójdę !  —  zawołał  nagle  i  przysiadł  na  stopniach 
kościoła. 

—  Chciałeś,  żeby  cię  do  domu  odprowadzić? 

—  Bodajbym  był  przeklęty! 

—  Eh  1  —  skrzywił  się  Jelsky.  —  W  taki  melodramat 
wpija  się  pierwszy  lepszy  cham  gorzką. 

—  Ja  jestem  trzeźwy. 

—  No  chodź ! . ,    Ambicyę  cenię  nawet  u  pijanego. 

—  Bez  ludzkiej  ambicyi  i  głupoty  ty  byłbyś  zerem. 


2o6  •  CHIMERA 

—  Obaj,  obaj,  Borowski Ale  wstań  z  tych  sto- 
pni, bo  to  jest  śmieszne  i  bluźniercze. 

Zamiast  odpowiedzi  przylgnął  ustami  do  kamiennych 
schodów  i  trzykrotnie  w  piersi  się  uderzył. 

—  Płakać  nie  mogę,  —  szeptał,  ujmując  Jelsky'ego 
pod  ramię.  — To  mi  piersi  chyba  rozsadzi!.. 

—  Tacy  jak  ty  umieją  już  tylko  na  scenie  płakać. 

—  Ja  na  scenie  szczerzej  się  modliłem,  niż  teraz. 

—  Każdy  z  nas,  Borowski,  każdy  z  nas  dzisiejszych 
ma  taką  scenę,  na  której  z  powodzeniem  szczerość  odgry- 
wa. Ja  tylko  w  druku  umiem  się  jeszcze  szlachetnie  oburzać. 

—  Ja  chcę  się  modlić! 

—  Widzę  jedyną  drogę  wyjścia :  wstąpić  na  scenę. 

—  Boże,  Boże  mój,  cośmy  z  życia  zrobili !. .  Widzisz, 
kto  tam  był,  tego  próg  kościelny  nawet  odtrąci. 

—  Gdzie? 

—  W  tynglu,  w  teatrze,  w  sztuce  —  to  jednego  dya- 
bła  panowanie.  Twoje  to,  Jelsky,  królestwo,  twa  moc 
i  chwała. 

—  Pan  gardzisz  sztuką? 

—  Tłum  widziałem,  twoją  potęgę  pojąłem . . .  Gardzę 
sobą,  nienawidzę  swego  życia! 

—  Ale  sztuka,  pytam? 

Borowski  zwiesił  głowę  i  milczał.  Jelsky  roześmiał 
się  krótko:  „Oj,  to  słówko,  to  słówko  fatalne!" 

—  Czyś  pan  co  postanowił? 

—  Wyjeżdżam  dziś  jeszcze. 

—  Hm!..    A  żona? 

—  Ja  zbieg,  ja  złodziej,  powrócę  tam  bez  własnego 
imienia,  bez  przeszłości,  bez  żony,  bez  celu,  treści  i  przy- 
wiązania do  życia,  tylko  z  tą  jego  klątwą!.. 

—  Ze  sztuką  ?  —  skrzywił  się  Jelsky.  —  A  kto  cię 
tam  będzie  lansował?  Macie  u  siebie  porządnych  dzienni- 
karzy?..    Ale  przede wszystkiem,  co  zrobisz  z  żoną? 


PRÓCHNO  207 

—  Pozostawię  ją  Kunickiemu. 

—  Jakże  to  „pozostawię"?  I  dlaczegóż  koniecznie 
jemu? 

—  Ponieważ  ze  wszystkich  łotrów,  jakich  znam,  ten 
karyerowicz  wydaję  mi  się  najuczciwszym. 

—  Hm. . !  —  Jelsky  wydął  wargi.  —  Żenią  się,  —  chcesz 
powiedzieć ...  A  no !  poświęconą  została  sztuce,  niechże 
z  kolei  poświęcą  ją  karyerze.  Poświęcanie  się  jest  losem 
kobiety. 

—  Muller! . .  —  przypomniał  sobie  nagle  Borowski  i  na- 
chmurzył się.  —  Jego  mi  żal :  —  młody !  On  się  o  tę  prze- 
szkodę gotów  rozbić  w  życiu . . .  Ale  gdzie  się  podzisJ 
Muller? 

—  Poszedł  z  tą...  rączką,  z  loży.     Widziałeś  ją? 
Borowski  splunął. 

—  Niech  was  wszystkich  piekło  pochłonie! 

—  Dla  takich  mniej  więcej  poświęcają  się  kobiety.. 
I  one  znają  to  słówko:  „sztuka"!.. 


Przy  bramie  opuścił  jednak  Borowskiego  spokój. 
Wargi  dygotać  poczęły,  ręka  czepiała  się  kurczowo  ramie- 
nia Jelsky'ego.  Pociągnął  go  ze  sobą  na  górę.  „Chodź! 
dam  ci  list  do  Kunickiego.  Boję  się  o  tę  pierwszą  chwilę 
dla  niej.  Chodź!"  Kazał  mu  jednak  oczekiwać  w  sieni; 
Jelsky  rzucił  ramionami,  siadł  jednak  flegmatycznie  na  scho- 


2o8  CHIMERA 

dach  i  począł  się  bawić  woskowemi  zapałkami.  Borow- 
ski wśliznął  się  do  mieszkania  na  palcacłi. 

Przyćmiona  lampa  pod  abażurem  pali  się  na  stole. 
„Jak  zawsze  w  takich  razach,"  —  przemknęło  przez  myśl 
Borowskiemu.  —  Ta  cisza,  lampa  z  czerwonym  abażurem, 
ostry  cień  na  ścianie:  długi,  czarny  i  taki  dziwnie  niespo- 
kojny !  —  Czuł,  jak  za  każdym  krokiem  traci  władzę  woli, 
jak  to  fatum  znanej  gorączki  poczyna  kierować  jego  ru- 
chami . . .  Skrada  się  na  palcach,  czai,  własnego  cienia 
płoszy  i  wzdryga...  Przez  chwilę  zapomniał  jakby,  po  co 
tu  przyszedł;  —  spojrzał  na  biurko  i  rzucił  się  do  niego... 
Przerzuca  kartki,  przypada  na  krzesło  i  kreśli  jakieś  sło- 
wa bezładne,  gorączkowe:  —  ostatnie  pożegnanie.  Rzuca 
pióro  i  —  roztwiera  z  hałasem  szufladę!. .  Nie,  —  nie  to! 
nie  to!..  Chce  biedź  do  drugiego  pokoju,  lecz  wzrok  je- 
go pada  raz  jeszcze  na  biurko.  I  zdawało  mu  się  w  tej 
chwili,  że  ze  wszystkich  ciemnych  kątów  pokoju  rozlega 
się  potworny,  złośliwy  chichot... 

Na  stole  leżała  biała  czysta  karta:  nie  napisał  ani 
słowa!  —  Wiódł  piórem  górą,  ponad  papierem,  jak  zawsze 
w  takich  razach. 

—  Boże  mój !  —  jęknął.  Opadł  na  krzesło,  ręce  zwi- 
sły bezwładnie.  —  Boże  mój,  więc  ja  naprawdę  nie  mam 
sił  do  życia!?.. 

Zmógł  się  przecie  i  pisał  z  wysiłkiem  wielkim:  — 
„Wśród  nas  wszystkich  ty  jeden  tylko  nie  zgniłeś  do  re- 
szty, ty  jeden  kochasz  może  prawdziwie.  Ona  jest  bier- 
ną jak  każda  kobieta:  miłości  potrzebuje,  pokocha  tego, 
kto  ją  kocha.  Broń  i  strzeż!  Jestem  najpodlejszym  czło- 
wiekiem na  świecie." 

Ale  gdy  drzwi  uchylił  i  w  półmroku  ujrzał  jej  ja- 
sną głowę  na  poduszkach,  uczuł,  że  nogi  uginają  się 
pod  nim.  Coś  szczerego  uderzyło  go  tym  razem  jakby 
obuchem  w  głowę  i  rzuciło  do  jej  nóg.     „Ty  święta  ofia- 


PRÓCHNO  209 

ro . . ! "  —  zaczęło  mu  się  już  w  myślach  na  wysoką  nutę, 
lecz  łkanie  wtłoczyło  mu  te  słowa  nazad  w  piersi.  Chłód 
jej  stóp,  które  do  czoła  cisnął,  wyzwolił  mu  łzy  z  oczu. 
Płakał  jak  dziecko,  mając  jedną  myśl  tylko,  że  to  źródło 
łez  jest  dla  niego  jedynem  już  źródłem  szczerości  i  pro- 
stoty: mocy  życia! 

—  Właduś !  —  szepnęła  we  śnie.  Uniosła  się  na  po- 
duszkach, zgarnęła  włosy  z  czoła  i  znowuż  opadła  na  po- 
słanie. 

„Śpi,  —  myślał,  —  oczu  nie  otwiera." 

—  Włada,  zostaw  mnie,  —  zostaw  mnie  już  dzisiaj. 
Sił  brak !     Ciała  już  nie  czuję,  duszy  nie  mam . . . 

—  Jezu !  —  krzyknęło  coś  w  Borowskim ;  —  Zocha, 
nie!  — ja  nie  to... 

—  Piłeś  znowuż,  Właduś  ? 

—  Matko  Boża . . .  Zochna,  Zochna,  za  coś  ty  mnie 
kochała?! 

—  Ja  cię  zawsze,  Właduś,  lubię,  ale  dziś  idź  już,  — 
idź!.. 

Borowski  podniósł  się  ciężko  z  kolan. 

—  Idę  już,  Zocha,  —  idę ! . .     A  niech  cię  Bóg. . . 
Czucie  instynktowne  przepłoszyło  ją  w  tym  półśnie. 

Porwała  się  z  poduszek  i  siadła  na  łóżku.  Nerwowym, 
niespokojnym  i  sennym  jeszcze  ruchem  prz3^gamiała  włosy 
na  tyle  głowy. 

—  Nie,  Władek,  wróć  się  lepiej,  bo  ja  się  czegoś 
boję. 

Borowski  wysunął  się  cichaczem  do  sieni.  Jelsky 
siedział  na  schodach;  urządzał  sobie  iluminacyę  z  wosko- 
wych zapałek  i  wygwizdywał  piosnkę  Yvetty  o  rozdartem 
serduszku, 

—  Jelsky? 

—  No? 

—  Władek !  —  wołał  z  wewnątrz  kapryśny,  senny  głos. 


210  CHIMERA 

—  No,  —  Jelsky  gasił  po  kolei  świeczki,  —  to  było 
do  przewidzenia,  że  ty  efektu  nie  darujesz. 

Podsłucliiwali  pode  drzwiami:  miękki  plusk  bosych 
nóg  o  podłogę,  a  potem  nagły  krzyk : 

—  Władek!!.. 

Borowski  biegł  na  dół,  przeskakując  po  kilka  stopni. 
Jelsky  stał  w  sieni  i  nadsłuchiwał;  rozrzewniało  go  to 
pluskanie  bosych  nóżek  o  podłogę.  „W  koszulinie  bie- 
daczka biega."  I  znowuż  krzyk,  tylko  tym  razem  cichszy, 
niespokojny,  poczuciem  samotności  lękliwy.  „Gotowa  so- 
bie co  złego  zrobić,"  —  pomyślał  Jelsky.  —  „Właściwie,  wy- 
starczyłoby w  tern  miękkiem  serduszku  zbudzić  anarchię 
uczuć,  aby ..."  —  Usłyszał  w  tej  chwili  ciężkie  osunięcie 
się  ciała  na  ziemię. 

Ujął  za  klamkę:  drzwi  stały  niedomknięte. 

—  A  no ! . .  —  mruknął.  —  Zgasił  zapałkę,  zdjął 
grzecznie  cylinder  i  wśliznął  się  na  palcach  do  przedpo- 
koju. 


Końca  tej  drodze  nie  widać!  Nogi  drętwieją,  grzbiet 
w  pałąk  się  zgina,  głowa  ciężko  na  piersiach  zwisa;  — 
ciało  się  nie  dowlecze . . .  Żółta  smuga  blasku  od  kinkie- 
tów zastygła  jakby  i  omartwiała  w  ciszy,  —  i  ta  ścieżka 
tuż  przed  rampą  —  długa,  równa,  nieskończona ...  I  do- 
kąd ta  droga  wiedzie  ? . .  Pary  czarnych,  lśniących  w  cie- 
mności, wielkich,  okrągłych  oczu . . .  „Ile  ich  tu  jest  dzi- 
siaj*" —  dziwi  się  Borowski.  —  Dech  ich  zaparty,  pierś 
ciekawością  przytłoczona ...     I  oczy !  —  setki,  tysiące  oczu 


PRÓCHNO 


211 


wlepia  się  w  niego  żądnie,  chciwie,  i  ssie  mu  z  piersi  krew 
serdeczną...  Idzie  wciąż,  wlecze  się  bez  końca;  dźwiga 
na  sobie  jakiś  ciężar,  co  go  lada  chwila  o  ziemię  rzuci . . . 
Padnie,  zwali  się ! . .  Wszak  te  oczy  wszystkie  na  to  tyl- 
ko czekają:  —  padnij!  padnij!.,  zwal  się  i  krwią  nam 
w  oczach  zabrocz! 

I  dokąd  wiedzie  ta  droga?..  Przez  kłamaną  scenę 
życia  na  serdeczną  scenę...     Boże  mój.  Boże  litościwy!.. 

Nagle  głuche  łkanie  wyrzuciło  się  zkądciś  echem 
i  padło  mu  jak  kamień  pod  nogi.  —  Potknął  się ! . .  Zmógł 
się  i  dalej  idzie...  Oczy!  oczy!  oczy!..  „Władek,  Wła- 
dek mój !  "  —  załkało  po  raz  drugi .  —  Potknął  się ! . .  W  ka- 
miennej ciszy  wyczekiwania  napięta  struna  gromadnej  du- 
szy ludzkiej  już  huczeć  poczyna :  pęknie  lada  chwila.  Oczy ! 
oczy ! . .  „Władek,  ci  artyści  uczynią  ze  mnie  dziew ,.\"  — 
Potknął  się,  zatoczył  i  runął  na  ziemię! 

Brawo,  Borowski ! . .     Bis ! . . 

I  wre,  huczy,  przelewa  się  ten  zgiełk.  A  potem  sy- 
kania: „Cii..!  —  Dosyć,  Borowski!  Niech  błazny  teraz 
idą ! "  —  I  wpada  ta  trójka  w  spiczastych  czapach,  o  kre- 
dowych pyskach  i  wielkich  karminowych  wargach :  wrzesz- 
czy, skamle,  szczeka  i  przeskakuje  przez  niego  ze  śmiechem: 
„Hopp!.."     Oklaski,  brawa  i  śmiech  błaznów: 

—  Hehehe . . !  — 

Ocknął  się  i  dźwignął  ciężko  z  ziemi.  Pusto  było  na 
trotoarach.  Podwójny  szereg  żółtych  latami  zamykał  się 
klinem,  hen,  w  dalekiej  perspektywie.  Ponure,  senne  mu- 
ry wyrzucały  na  cichą  ulicę  nie  samotne  echa  jego  kro- 
ków, lecz  'za  każdem  stąpnięciem  głuche  stłumione  łkanie. 

Płacz,  Zocha,  —  płacz!. . 

Ponad  miastem,  na  chmurach,  drgała  krwawa,  żywa, 
tętniąca  łuna  pożaru,  zasnuwały  ją  czarne  kłębiska  bucha- 
jącego dymu.  A  jednak  cisza  i  pustkowie  naokół,  —  wiel- 
ka cisza  panowała  o  tej  porze  na  mieście. 


212  CHIMERA 

...  A  tam  —  znowuż  scena !  Tym  razem  gdzieś  w  cie- 
mnych wyź5mach,  pod  gwiazdami,  hen!  Ten  oślepiający 
żar  kinkietów,  ta  płonąca  blaskiem  plama  na  tle  czarnej, 
gęstej,  przepaścistej  głębi  nocy !  —  I  oni  wszyscy  zwle- 
kają się  tam  po  kolei  —  ż3'Avi,  jaśni,  promienni,  —  pławią 
się  w  blaskach ! . .  Oto  wloką  się  bez  celu  oni  —  mło- 
dzi !  —  smutni,  błędni,  z  krwawemi  przepaskami  na  oczach, 
z  wyrazem  niemocy  na  bladych  twarzach;  bezsilne  ręce 
przed  się  wyciągają.  „I  tyżeś  nas  opuścił,  Borowski !  — 
ty,  piersi  naszych  jęku,  niemocy  naszej  głosie ! . .  " 

Przeszli  —  minęli  —  ...  Tam  w  głębi  kłębią  się  cie- 
mne dymy  i  krwawią  łuny  pożogi;  długim  grzmotem  mi- 
jają ciężkie  hufy  pancerne,  słychać  nieustanny  suchy  trzask 
mieczów  o  krzyżackie  pawęże,  huk  straszny  i  trąbki  ci- 
che, natarczywe  granie.  Marsz !  marsz ! . .  I  oto  „leci 
z  szablą  pan  mój  stary  —  złoty  jak  kudłaty  lew. ..  "  Za- 
snuły go  dymy,  pochłonęła  kurzawa...  Z  dymu  wyłania 
się  starzec,  krwawego  trupa  na  lewem  ramieniu  dźwiga, 
prawą  ręką  lirę  do  piersi  tłoczy.  „Gdzie  walki  jego  echo? 
gdzie  czynów  jego  spiżowy  dzwon?.."  —  I  minął  sta- 
rzec, jak  mija  przeszłości  krótkie  wspomnienie ...  —  Lecz 
oto  wpada  drugi,  rozwichrzonym  włosem  twarz  przy- 
słania, stryczek  tylko  na  szyi  widać.  Poznał  go  Borowski 
i  jękiem  powitał.  „Synu,  gdzie  życia  mego  ślad,  gdzie 
głos  i  skarga  tych,  co  umarłych  wskrzeszają,  z  żywymi 
cierpią,  a  przez  sennych  tratowani  —  giną?  Gdzie  są  tłu- 
mu dzisiejsze  ofiary?  gdzie  mojej,  gdzie  twojej,  gdzie  na- 
szej doli  skarga  i  bunt?  —  Synu!  synu!  —  synu  mój!  " 

I  zdawało  się  Borowskiemu,  że  to  jaśnienie  w  górze 
błogosławieństwo  promienne  na  potępioną  głowę  mu  zsy- 
ła; tęsknota  poczuciem  mocy  piersi  mu  rozszerza  i  pta- 
kiem rwie  się  w  górę,  —  tam  do  nich !  Prostują  się  zdrę- 
twiałe skrzydła,  szeroko  zagarnęł}'  sięgi,  —  oto  z  ziemi  się 


PRÓCHNO 


213 


podrywa,    w   powietrze   bokiem   się   kołysze   i  orłem  do 
nicłi  leci. 

„Właduś,  Właduś!  Władek  mój!" 

—  Słyszę  cię,  Zoclina,  słyszeć  będę  póki  życia . . . 

„bo  w  sercu  mem,  choć  je  ukoj^, 
„brzmieć  bądą  drogie  łkania  twoje, 
„jak  bęben,  gdy  gra  do  ataku ! . .,  — 

Ponad  miastem  gorzała  łuna  pożaru. 


n 

i 

a^^l^B 

^^^^S^S 

^gl 

H 

¥w' 

i 

W^Hn^HglM^  ^m^M^jSmml^iSSBSwi^lSslk 

m 


Kroki  w5rwiodły  go  na  ślepo  przed  oświetlone  wej- 
ście liotelu.  Turkuł  oczekiwał  już  w  westybulu.  W  waż- 
kim gumow3'^m  płaszczu  i  w  małej  wełnianej  czapeczce 
na  głowie,  krzątał  się  o  walizki :  ptak  przelotny  gotów  był 
do  wędrówki. 

—  Jesteś  pan?  —  witał  Borowskiego  niedbale,  zajęty 
bardziej  swą  walizką  i  porty  erem. 

Na  Borowskiego  mrowiem  powiało  od  tej  twarzy. 
Przed  chwilą  jeszcze  oczekiwał  tego  spotkania,  jak  wyzwo- 
lenia; zdawało  mu  się,  że  wycieńczony  padnie  w  czyjeś 
ciepłe  ramiona,  co  go  obejmą,  wesprą,  sił  i  otuchy  do- 
dadzą. 

—  Panie,  jak  oni  tu  zdzierają !  —  skarżył  się  Tur- 
kuł. —  ...  Rzeczy  pojadą  omnibusem ;  my  mamy  czas,  pój- 
dziemy pieszo,  opowiem  panu  po  drodze  jego  rolę  w  „Prze- 
znaczeniu. " 


214  CHIMERA 

Ujął  go  pod  ramię  i  wyprowadził  na  ulicę.  Płacąc 
napiwek  groomowi,  rozpoczynał  swą  opowieść: 

—  Widzisz  pan,  w  mojem  „Przeznaczeniu"  główną 
rolę  ma  młody  artysta.  Pan  czujesz  miłość  artysty? 
Boni  sztuka -kobieta?  —  problem!  —  (Przyparł  łokcie 
do  siebie  i  ścisnąwsz}'^  mocno  kułaki  balansował  niemi 
w  napięciu).  —  Voyons!  —  pasuje  się.  —  (Otwartą  dło- 
nią przeciął  w  powietrzu  jak  siekierą).  —  Przepołowił  ser- 
ce! Połową  kocha,  połową  tworzy.  Czy  pan  potrafisz 
oddać  tę  połowiczność,  tę  szczątkowość  we  wszystkiem, 
co  człowiek  myśli,  kocha,  czuje,  tworzy?  Te...  te  nie- 
podociągane  struny,  te  zgrzyty,  tę  atmosferę  ułudy. . . 
Bon!  —  I  zjawia  się,  widzisz  pan,  ta  fatalna  nuta  bez- 
wiednego fałszu  w  stosunku  obojga.  Projekty!  projekty! 
Czy  wiesz  pan,  jak  potężnie  marzą  improduktywy?..  Za- 
czyna pić,  zaczyna  kochać  mocniej,  cela  veut  dire:  namięt- 
niej. A  potem  ta  tęsknota  do  harmonii  uczuć,  myśli,  ma- 
rzeń, czynu;  ta  potrzeba  złączenia,  zlania,  stopienia  w  je- 
dną całość  sztuki  -  kobiety,  —  voyons,  mój  problem ! . .  Zaś 
ona  —  taka  mała  polska  kobietka.  Pan  zna  ten  genreek. 
Boni  —Otóż,.. 

—  Otóż, — przerwał  niecierpliwie  Borowski, — ten  pań- 
ski artysta  porzuca  kobietę. 

—  Nie.  On  ją  tylko  połowicznością  swej  natury 
i  lepszą  cząstką  swego  ja  wprowadza  bezwiednie  w  świat 
smutku,  rozmarzenia,  potrzeby  ofiary.  —  Ona  dobrowolnie 
ustępuje  z  drogi. 

—  Dokąd?  —  Borowski  zatrzymał  się  na  ulicy. 

—  W  grób. 

—  Jezus  Marya ! . . 

—  Mocne  w  koncepcyi?  —  co?  O,  ja  zawsze  mocno 
piszę.  —  Turkuł  nie  zdawał  sobie  sprawy,  że  człowiek,  do 
którego  mówi,  jest  tak  własnemi  ranami  obolały,  że  każde 
dotknięcie  kurcz  trwogi  wywołać  w  nim  musi. 


PRÓCHNO  2JS 

—  Widzisz  pan,  —  tłómaczył  Borowskiemu  dalej,  — 
przeznaczenie  powiodło  go  kołem  i  rzuciło  nawpół  żywe- 
go tam,  gdzie  go  mieć  cłiciało.    I  teraz  dopiero  —  tworzy ! 

Z  kolei  zatrzymał  się  Turkuł  i  w)n-zucił  dłoń  w  górę. 

—  Ars  triumf  ans!  —  wołał. 
Borowski  zaśmiał  się  gorączkowo. 

—  Panie  Turkuł,  czy  tak  mocno  stoi  się  w  życiu  na 
trupie  ?  —  Ręce  splótł  na  głowie  i  w  gorączkowym  śmie- 
chu zataczał  się  na  ulicy.  —  Ludzie,  do  czego  wy  dziś  do- 
chodzicie ! 

—  Jakto  do  czego?  Kapitalne  wnętrza  ludzkie  wy- 
ciągamy ! 

Borowski  śmiał  się  wciąż. 

—  O,  ja  to  panu  zagram !  Ja  to  świetnie  zagram. 
Ha!  ha!..  Panie  Turkuł,  jakże  to  Muller  śpiewał  w  ka- 
wiarni? —  „W  tem  naszej  sztuki  smak,  naszego  życia 
sens !  "  Ha !  ha  I  —  Borowskiemu  spazm  gardlany  zerwał 
śmiech.  —  Panie,  jakie  krwawe  te  nasze  wnętrza,  w  któ- 
rych pan  piórem  dłubiesz  po  nocach,  powróciwszy  za- 
pewne z  tynglu  lub  zamtuza ...  I  ja,  i  ja  już  wstąpiłem 
nogą  na  czyjeś  piersi!  Tylko  jeszcze  mi  się  to  rusza, 
jeszcze  drga  i  żyje!  Jeszcze  mnie  te  drobne  ręce  rozpacz- 
nie . . .     Boże  mój . . ! 

Turkuł  wtłoczył  ręce  w  kieszenie  i  spoglądał  na  nie- 
go z  podełba. 

—  Panie  Borowski,  —  rzekł  po  chwili,  —  nieszczęścia, 
tak  zwane,  życiowe . . . 

—  To  nie  jest  nic  literackiego !  —  ofuknął  Borowski. 

—  Otóż  to !  Nieszczęścia  tak  zwane  życiowe,  to  star- 
cia naszej  upartej  woli  z  naszem  przeznaczeniem.  Wierzaj 
mi  pan,  najwięcej  zła,  krzywdy,  szkody  sieje  w  życiu  ten, 
co  z  przeznaczeniem  swem  walczy.  A  wiesz  pan,  co  on 
z  posiewu  swych  najlepszych  chęci  zbiera?  Fałsz  i  kłam- 
stwo na  każdym  kroku.     Trzeba  mieć  odwagę  powiedzieć 


ai6  CHIMERA 

„nie!"  nawet  na  obowiązek.  Ale  na  to  lwiej  pono  potęgi 
potrzeba.  Należy  mieć  ten  zmysł  prostoty  w  sobie,  aby 
najistotniejszej  cząstce  ducha  swego  przyznać  słuszność 
w  życiu.     Lecz  na  to  dziecka  pono  potrzeba. 

Łoskot  uliczny  przycichł  nagle,  —  stał  się  głuchym, 
podziemnym,  ciężkim :  droga  wywiodła  ich  na  most.  Przed 
oczyma  Borowskiego  zaświeciła  mętnym,  ciemnym  poły- 
skiem woda,  nurzająca  w  swych  falach  długie  i  żółte  ję- 
zyki blasków  od  nadbrzeżnych  latarni.  Huczał  i  dudnial 
most,  —  a  tam  na  dole  szum  i  zgiełk  mrukliwy  i  jakby 
odwieczny  w  swej  ciężkiej  monotonii.  Ponad  miastem, 
w  bok,  mrugała  wciąż  niema  łuna  cichego  pożaru. 

Szli  wolno.  Kiedy  niekiedy  Borowski  przystawał 
i  wspierał  się  na  baryerze,  Turkuł  poddawał  się,  milcząc, 
jego  woli. 

—  Wspominaj  pan  najgorsze  chwile  swego  życia :  to 
sił  dodaje.  Czy  nie  poniżałeś  siebie,  aby  swej  dumie  bo- 
leść sprawić?  —  pytał   nieswoim,  namaszczonym   głosem. 

—  Tak,  —  odparł  Borowski,  zapatrzony  w  pęd  ciem- 
nej wody  i  czując,  jak  sam  w  wir  jakiegoś  pędu  wpada. 

—  Czy  chorym  będąc  nie  odsyłałeś  pocieszyciela? 
Czy  nie  zawierałeś  przyjaźni  z  głuchymi,  którzy  nigdy  nie 
pojmą,  czego  pragniesz  ? 

—  O,  tak! 

—  Czy  nie  podawałeś  ręki  upiorowi  sumienia,  który 
cię  straszyć  chciał? 

—  Tak. 

—  Czy  nienawidziłeś  tego  smoka,  co  woła  przed 
każdym  krokiem  twoim:  „musisz!" — i  potężną  łapą  do 
ziemi  cię  tłoczy  ?  Czy  nie  zr3rwał  ci  się  w  duszy  okrzyk : 
^chcę!" 

—  Tak. 

—  I  jako  świętość  pokochałeś  swe  „musisz!"  Teraz 
obłęd  dobrowolnego  szału  znajdujesz  nawet   w  swej  naj- 


PRÓCHNO  217 

większej    świętości.     Rabujesz    sobie   wolność    ze    swego 
ukochania. 

—  Tak. 

—  Dobrze,  iż  mi  „tak"  odpowiadasz:  to  jest  mowa 
dziecka...  I  oto,  Borowski,  —  kończył  Turkuł  i  wpół  go 
obejmował,  —  nazwałem  ci  trzy  przemiany  duclia :  jako  duch 
wielbłądem  był,  lwem  się  stał,  w  dziecko  się  zmienił. .. 

—  Zkąd  pan  to. .? 

—  Słuchaj !  —  Na  zimną  twarz  Turkuła  strzeliły  ru- 
mieńce; recytował  z  przejęciem,  z  piersi  te  słowa  wygła- 
szał. —  Słuchaj ! . .  Bo  niewinnością  jest  dziecię  i  zapo- 
mnieniem. —  Zapomnieniem,  —  Borowski !  —  Jest  nowopo- 
częciem,  jest  grą,  jest  toczącym  się  pierścieniem,  pierwszym 
odruchem,  świętego  „tak!"  mówieniem!  O,  do  gry  two- 
rzenia, bracia  moi,  należy  święte  „tak"  nauczyć  się  wyma- 
wiać: swej  woli  pożąda  duch,  świat  swój  odnajduje,  kto 
świat  swój  utracił! 

—  Zkąd  pan  to  ? . .  Czy  jest  taka  czarna  księga,  coby 
mnie  potępionemu  rozgrzeszenie  dała? 

—  Takiej  niemasz.  Jest  natomiast  inna,  która  ci  du- 
mę daruje.  Przeczytasz  —  i  staniesz  na  scenie  jak  bóg 
olimpijski! 

—  A  ona?..    Zochna?.. 

—  Śmierć  —  życie,  ból  —  sztukę  rodzi. 

—  Ale  nie  podłość.  Zlituj  się  pan,  ale  nie  podłość ! 
Zdeptać  to,  co  z  całem  zaufaniem  u  nóg  nam  się  wiesza . . . 
O,  na  tę  zbrodnię  także  dziecka  tylko  potrzeba! 

Turkuł  tupnął  nogą.  —  I  gadaj  tu  z  nim ! . . 

Borowski  przechylał  się  przez  baryerę:  patrzał  na 
wodę,  wsłuchiwał  się  w  jej  szmery  głuche . . .  „Władek, 
Władek !  —  ci  artyści  zrobią  ze  mnie  swą  dziewkę ! . . " 
Czuł,  jak  ten  pęd  przed  oczyma  rzuca  w  przeciwnym  kie- 
runku, ponosi  coraz  to  prędzej,  coraz  to  gwałtowniej.. 
Huczał  i  dudniał  mu  most  ponad  głową... 


2i8  '  CHIMERA 

—  Stopp ! . . — Turkuł  w  samą  porę  schwycił  go  za  bary 
i  zerwał  z  poręczy.  —  Panie  Borowski,  bój  się  pan  Boga!  — 
Jeszcze  żaden  mężczyzna  nie  topił  się  z  niezdecydowania. 

Borowski  patrzał  na  niego  błędnie  przerażonemi  oczy- 
ma i  cofał  się  tyłem. 

—  Co  panu ! ? . . 

—  Nic,  — już  nic !  —  minęło.  Wtedy . . .  zanim  to  uczy- 
niłem, spojrzałem  —  i  te  oczy ! . .  te  oczy  pańskie  zimne  roz- 
żarzyły się  w  jednej  cli  wili  jak  węgle.  Myślałem,  że  mnie 
prowadzi . . . 

—  Kto  taki? 

—  Dyabeł!.. 

—  W  imię  Ojca  i  Syna!..  Oj,  źle.  Borowski!  sła- 
byś  duchem,  wróć  się  lepiej  tam  —  w  łoże  małżeńskie, 
w  wyrzuty  sumienia  i  w  obowiązki. 

—  Nie  mogę :  stało  się !  Nie  wiem,  czy  źle  czy  do- 
brze robię,  nie  wiem  nawet,  dlaczego  tak  uczynić  muszę,  — 
ale  wracać  już  nie  mogę! 

—  Przeznaczenie !  —  objaśnił  Turkuł.     I  ruszyli  dalej. 
Turkuł,  zaplątawszy  się   w  krąg  jednych  myśli,   nie 

mógł  z  nich  wybrnąć:  ustawicznie  coś  wspominał  i  recy- 
tował. Wreszcie  objął  Borowskiego  serdecznie  i  przy- 
garnął do  piersi:  —  „Kocham  tych,  których  dusza  głęboka 
jest,  nawet  gdy  od  ran  serdecznych  ginie,  kogo  drobne 
przejście  zniszczyć  może !  —  albowiem  ci  są,  którzy  przez 
most  przechodzą ! " 

Stanęli  wreszcie  na  brzegu  przeciwnym  i,  oparłszy  się 
o  balustradę,  raz  jeszcze  spojrzeli  na  miasto.  Z  ciemnego 
zwaliska  murów  wyrastały  w  czerwień  płonącego  nieba 
kościelne  wieże,  niby  czarne  i  nieme  upiory.  Cicha  łuna 
pożaru  drgała  wszerz  na  ciemnem  niebie. 

—  Tam !  —  myślał  Borowski. 

—  Tu!  —  wmuszał  weń  Turkuł,  ściskając  mu  dłoń 
jak  w  kleszczach.     I  aby   odwieść  mu   myśl  w  inną  stro- 


PRÓCHNO  21^ 

nę:  —  Pożegnaj  pan  rekinów,  westchnij  do  przyjaciół  z  ka- 
wiarni i  tynglu. 

Borowski  opadał  coraz  bardziej. 

—  Panie,  —  mówił  słabym  głosem  dziecka,  —  może 
to  wszystko  prawda,  co  pan  mówił,  —  możem  i  ja  umę- 
czony mem  szczęściem  i  niedolą,  mą  miłością  i  obowią- 
zkiem, mą  cnotą  i  winą!  Może  i  ja  na  to  tylko  szamotałem 
się,  aby  mnie  przeznaczenie  tam  wreszcie  rzuciło,  gdzie 
mieć  mnie  chciało ! . .  Ale  gdy  pomyślę,  gdzie  to  wszystko 
dojrzewa  i  bólem  uświęca . . .  Łoże  rozpusty,  —  kawiar- 
nia, —  tyngiel,  —  dziewki,  —  błazny,  —  zidyociałe  tłumy 
wielkomiejskie,  -^  prostytutki  uliczne! . .  A!  —  wszystko 
to  takie  małe,  drobne,  brudem  cuchnące!..  Ha,  ha,  ha! 
„sztuka!" 

Odrzucił  się  od  baryery,  dłonie  w  czoło  wciskał 
i  śmiał  się.  Śmiech  ten  padał  w  bezdeń,  leciał  w  czarną 
przepaść,  aby  gdzieś,  w  głębi  od  skalnych  odbiwszy  się  czelu- 
ści, wrócić  ku  górze  krzykiem  rozpaczy . . .  Turkułowi  dreszcz 
poprzez  ciało  przebiegał.  Nastawiał  uszy,  poruszał  chra- 
pami jak  wyżeł:  czuł  sztukę!.. 

—  Śmiech  taki  wart  życia,  —  rzekł.  —  Ten  śmiech 
z  pod  piwnicznych  wierzei  grobów  dochodzi :  tak  się  śmie- 
ją dawne  wielkie  trupy  nad  dzisiejszem  życiem ...  O,  kto 
śmiech  taki  usłyszy,  ten  sam  śmiać  się  przestanie!..  Cie- 
bie, Borowski,  widoma  łaska  Boża  opromienia.  Ty  z  Bożą 
łaską  śmiałeś  walczyć ...  A  tamto  wszystko,  ten  nawóz 
sztuki,  —  gardź  nim!  Wszystko,  co  nasze,  co  młode,  co 
dzisiejsze  —  to  nikczemność,  to  brud  i  rozkosz  żałosna! 
Ale  my  jeszcze  nienajgorsi,  —  skoro  śmiać  się  tak  umie- 
my —  z  życia,  z  ludzi,  z  samych  siebie . . .  Śmiej  się.  Bo- 
rowski, śmiej !  Ten  śmiech  będzie  tryumfem  naszej  szczerej 
sztuki  nad  naszem  kłamanem  życiem ! . . 

Szumiało  miasto  i  gadała  rzeka.  Drgająca  łuna  roz- 
rzucała się  po  niebie  coraz  to  szerszym  płaszczem.  Gwia- 


220  •  CHIMERA 

zdy  gasły.  I  trzepotała  się  ta  łuna  na  chmurach  jako  wielki 
krwawy  ptak;  cicha  i  niema,  próbowała  jakby  zniewoUć 
do  ratunku  obojętny  huk,  zgiełk  i  gwar  pustego  życia  miast 
wielkich.  Czarne  wieże  kościołów  strzelały  w  tej  krwawej 
topieli  coraz  to  wyżej  i  wyżej :  zapomniane  od  ludu,  same 
nieba  sięgały.  Boga  wzywały  na  ratunek. 

Turkuł  spojrzał  na  Borowskiego.. .  „Przecież  on  spły- 
nie tęsknotą  jak  krwią,  —  pomyślał.  —  Przecież  on  z  tęskno- 
ty za  nią  powiesi  się  najdalej  za  dwa,  trzy  lata.  Tacy  nie 
strzelają  się  nawet." 

I  nie  potrafił  tej  myśli  opanować: 

—  Wiesz  ty,  że  tym  razem  na  śmierć  idziesz? 

—  Wiem,  —  Borowski  machnął  ręką. 

Po  wiaduktach  między  murami  biegł  pociąg,  skakał 
z  łoskotem  po  zwrotnicach,  wypadł  zdała  na  nasyp,  gwizd- 
nął i  pędził  przed  się  w  obce,  dalekie  światy. . .  Pozostał 
po  nim  ten  pęd  i  rozmach  w  powietrzu,  to  rozpierające 
piersi  pragnienie  lotu ... 

—  Pora  nam! 

—  Pora. 


Wacław  Berent. 


Skrzydlate  ognie. 


Śnij,  dumne  serce  me,  snów  twoich  złotą  łódź    . 
Po  ciemnych  głębiach  mórz  złowieszcza  gwiazda  wodzi; 
Skrą  błądną  w  mrokach  tleć,  skry  błądne  z  siebie  snuć, 
To  los  twój,  serce  me,  i  los  twej  złotej  łodzi. 


222  CHIMERA 


Miesięczne  światło  drży  na  ciemnej  toni. 
Jak  białe  kwiecie  z  kruczych  włosów  Wiosny, 
Co  do  tej  górskiej,  pustynnej  ustroni 
Przychodzi  jasna  pod  omszone  sosny, 
Aby  sią  przyjrzeć  w  stawu  cichej  wodzie 
Swej  dzikiej,  bujnej,  dziewiczej  urodzie. 


SKRZYDLATE  OGNIE  223 


Ponad  przepaście  świerki  sią  pną. 
Po  głazach  pną  sią  śmigłe, 
Z  głębokich  dolin,  zawianych  mgłą. 
Na  granitową  igłą. 


Jak  srebrne  tarcze,  jeziora  lśnią. 
Jak  słońca  lśnią  wystygłe. 
Pyłem  klejnotów  świecą  i  mżą 
Oddalę  niedościgłe. 


224  CHIMERA 


Tak  martwo  szklą  sią  czarne  wody  rzeki 
W  mąłnej,  przyćmionej,  miesięcznej  przezroczy. 
Jakby  przed  chwilą  zagasły  na  wieki 
Twe  oczy,  wczoraj  całowane  oczy. 


Tak  głucho  huczy  w  mrokach  dzwon  daleki ; 
Dal  taka  zimna,  ołowiana,  pusta, 
Jakby  przed  chwilą  zastygły  na  wieki 
Twe  usta,  wczoraj  całowane  usta. 


SKRZYDLATE  OGNIE  22S 


LIMBA. 


Na  widnokręgu  złota  jaśń  wykwita 
Szkarłatnym  pąkiem  z  lilijowych  cisz. 
Kądyś  daleko,  tumanem  zakryta. 
Szumi  kaskada  w  głąbi  skalnych  nisz. 

W  kotlinie,  stawu  zamarzłego  płyta 
Połyska  niemo  jak  błyszczący  spiż. 
Nad  nią  samotna  i  wichrami  bita 
Wyrasta  limba,  w  przeźrocz,  iv  błąkit,  wzwyż. 

Tą  limbą  ziemia  wydała  nieżywa. 

Tuliła  żałość  i  groza  straszliwa 

I  mroźnem  tchnieniem  smagał  śnieżny  szczyt  - 

A  ona  z  nocy  mgieł  i  zasępienia 
Wyrasta  dumnie  w  błękitne  przelśnienia, 
W  przeczysty,  złoto  -purpurowy  świt. 


ARTUROWI  GÓRSKIEMU. 


^26  CHIMERA 


W  ODWIECZERZ  BLADĄ. 


W  złocistym,  świetnym  pejsie 

Słonecznych,  bladych  lśnień 

Wierzchołki  turni  tlą  sią 

I  zamierzchają  w  cień. 

W  wieczornych  mgieł  zalewie 
Majaczą  sią  modrzewie. 
Jak  białe  stado  mewie 
Nad  stawem  obłok  zwisł. 


Na  rzece  blask  sią  kwieci 

Zanikających  róż 

I  w  pomrok  z  falą  leci 

Jak  puch  z  okwitłych  zórz. 
Pod  siną  mgieł  zawieją 
Martwotą  bezdnie  zieją. 
Już  noc  wypełza  knieją 
Z  rozpadlin,  z  skalnych  rys. 


SKRZYDLATE  OGNIE  22^ 

Z  tej  mgły.  co  sią  rozpyla 
Na  przestwór  gór  i  niw, 
Tąsknota  sią  wychyla. 
Jak  z  boru  leśny  dziw ; 

Jej  głos  przez  głuche  ciemnie 

Przyzywa  mnie  tajemnie.  — 


Ach,  otchłań  patrzy  we  mnie. 
Jak  ja  spoglądam  w  nią . . . 


228 


CHIMERA 


DUSZA. 


Dusza  jak  jasny  kwiat  z  bezmiarów  świata  chłonie 
Słoneczność  białych  dni  i  modrych  nocy  wonie. 
Majestat  ciemnych  mórz  i  lśniących  gwiazd  harmonia. 

Z  wszechśmatów  siła  w  niej,  co  nakształt  srebrnej  czary 
Dziewiczą  rzeźbi  pierś,  a  maże  w  moc  obleka; 
Z  nich  wszelkie  piąkno  jej,  i  miłość  w  niej  bez  miary, 
Co  toczy  twórczą  myśl.  jak  złoty  kruszec  rzeka. 

Wieczności  całej  ból  ogarnia  w  sobie  ona, 

I  cały  ogrom  zła  i  wszystkich  istnień  nędze; 

Jak  wszechświat  wielka  jest,  jak  wieczność  nieskończona 

W  bezsilnym  smutku  swym  i  w  twórczej  swej  potądze. 

Dusza  jak  gwiezdna  skra  wśród  mroków  tajni  płonie. 
Jak  dźwięk  w  przezroczach  drży,  jak  tchnienie  w  burzy 
A  włada  jako  Bóg  w  Chaosu  mgławem  łonie.         [wionie. 


Stanisław  Wyrzykowski. 


r 


Krucyata  dzieciąca. 


CIRCA  IDEM  TEMPYS  PYERI  SINE 
RECTORE  SINE  DYCE  DE  YNIYERSIS 
OMNIYM  REGIONYM  YILLIS  ET  CIYITA- 
TIBYS  YERSYS  TRANSMARINAS  PARTES 
AYIDIS  GRESSIBYS  CYCYRRERYNT,  ET 
DYM  QYAERERETYR  AB  IPSIS  QYO  CYR- 
RERENT,  RESPONDERYNT:  YERSYS  JHE- 
RYSALEM,  QYAERERE  TERRAM  SANC- 
TAM...  ADHYC  QYO  DEYENERINT  IGNO- 
RATYR.  SED  PLYRIMI  REDIERYNT,  A  QYI- 
BYS  DYM  QYAERERETYR  CAYSA  CYR- 
SYS,  DIXERUNT  SE  NESCIRE.  NYDAE 
ETIAM  MYLIERES  CIRCA  IDEM  TEMPYS 
NIHIL  LOQYENTES  PER  YILLAS  ET  CIYI- 
TATES  CYCYRRERYNT. 


OPOWIEŚĆ  GOLIARDA.  Ja,  goliard  ubo- 
gi, nędzny  klecha,  błądzący  po  lasach  i  dro- 
gach, aby  żebrać,  w  imię  Pana  Naszego, 
o  chleb  powszedni,  widziałem  zbożne  wi- 
dowisko i  słj^^szałem  słowa  dzieci  maleńkich. 
Wiem,  że  żywot  mój  nie  jest  bynajmniej 
świątobliwy,  i  że  ulegałem  pokusom  pod 
lipami  dróg.  Bracia,  którzy  dają  mi  wina,  widzą  dobrze, 
żem  nie  nawykł  do  niego.  Ale  nie  jestem  z  sekty  owych,  co 
okaleczają.  Są  źli,  którzy  wyłupiają  dzieciom  oczy,  obcinają 
im  nogi,  krępują  ręce,  aby  potem  wystawiać  na  pokaz  ich  ka- 
lectwo i  wzbudzać  litość.  Oto  dla  czego  lęk  mnie  zdjął  na 
widok  wszystkich  tych  dzieci.  Zapewne  Pan  Nasz  osłoni  je. 
Mówię  bez  ładu  i  składu,  bo  pełen  jestem  radości.  Uśmie- 
cham się  do  wiosny  i  do  tego,  co  widziałem.  Mam  umysł 
niebardzo  mocny.  Otrzymałem  tonsurę  kleryka  w  dzie- 
wiątym roku  życia,  i  słowa  łacińskie  dawno  uciekły  mi 
z  pamięci.     Podobien  jestem   szarańczy,  bo  skaczę,   to  tu. 


KRUCYATA  DZIECIĘCA  2}i 

to  tam,  i  brzęczę  jak  ona,  i  otwieram  niekiedy  barwiste 
skrzydełka,  a  drobna  ma  głowina  przezrocza,  jest  i  próżna. 
Powiadają,  że  święty  Jan  żywił  się  szarańczą  na  puszczy. 
Trzebaby  cliyba  jeść  jej  bardzo  wiele.  Ale  święty  Jan  nie 
był  przecież  takim  samym  człowiekiem  jak  my. 

Mam  wielkie  nabożeństwo  do^świętego  Jana,  bo  i  on 
był  błędnym  pątnikiem  i  wymawiał  słowa  bez  związku. 
Zdaje  mi  się  tylko,  że  powinny  były  być  łagodniejsze. 
Wiosna  jest  też  łagodna  w  tym  roku.  Nigdy  nie  było  tak 
dużo  kwiecia  białego  i  różowego.  Błonia  są  jakby  świeżo 
umyte.  Dokoła,  krew  Pana  Naszego  połyskuje  na  żywo- 
płotach. Pan  Nasz  Jezus  Chrystus  ma  barwę  lilii,  ale  krew 
jego  jest  czerwieniuteńka.  Dla  czego?  Nie  wiem.  O  tem 
stoi  pewno  w  jakim  pargaminie.  Gdybym  był  biegły  w  nau- 
kach, miałbym  pargamin  i  pisałbym  na  nim.  W  ten  spo- 
sób jadałbym  do  sytości  co  wieczór.  Chodziłbym  po  kla- 
sztorach modlić  się  za  zmarłych  braci  i  zapisywałbym  ich 
imiona  na  swoim  zwitku.  Przenosiłbym  ten  swój  spis 
nieboszczyków  z  jednego  opactwa  do  drugiego.  Bracisz- 
kowie nasi  lubią  to.  Ale  nie  wiem  imion  zmarłych  mych 
braci.  Może  Panu  Naszemu  również  nie  chodzi  wcale 
o  to,  aby  je  wiedzieć.  Wydawało  mi  się,  że  wszystkie  te 
dzieci  nie  mają  imion.  A  przecież  pewnem  jest,  że  Pan 
Nasz  Jezus  Chrj^stus  ukochał  je  nad  innych  ludzi.  Zapeł- 
niały drogę  jak  rój  białych  pszczół.  Nie  wiem,  zkąd  szły. 
Byli  to  maleńcy  pątnicy.  Miały  kostury  z  leszczyny  lub 
z  brzeziny.  Na  ramieniu  każde  miało  krzyż,  a  krzyże  te 
były  kilku  kolorów.  Widziałem  zielone,  które  były  pe- 
wnie zrobione  z  liści  zeszytych.  Są  to  dzieci  zdziczałe 
i  ciemne.  Wędrują  błędnie,  nie  wiem  ku  czemu.  Mają 
wiarę  w  Jeruzalem.  Ja  myślę,  że  Jeruzalem  jest  daleko, 
a  Pan  Nasz  musi  być  bliżej  nas.  Nie  dojdą  do  Jeruzalem. 
Ale  Jeruzalem  przyjdzie  do  nich.  Tak,  jak  do  mnie.  Kres 
wszystkich  rzeczy  świątobliwych  jest  w  radości  i  weselu. 


2}2  '  CHIMERA 

Pan  Nasz  jest  tutaj,  na  tym  pokraśniałym  głogu,  i  na  mych 
uściech,  i  w  ubogiem  mem  słowie.  Bo  myślę  o  nim, 
i  grób  jego  jest  w  myśli  mojej.  Amen.  Położę  się  tu  na 
słońcu.  Jest  to  miejsce  święte.  Stopy  Pana  Naszego 
uświęciły  wszystkie  miejsca.  Prześpię  się.  Niechaj  Jezus 
da  przespać  się  wieczorem  wszystkim  tym  białym  dzieci- 
nom, noszącym  krzyż.  Zaprawdę,  powiadam  mu  to.  Spać 
mi  się  chce  ogromnie.  Powiadam  mu  to,  zaprawdę,  bo 
może  nie  widział  ich,  a  powinien  czuwać  nad  dziecinami 
drobnemi.  Godzina  południowa  cięży  mi  na  głowie. 
Wszystkie  rzeczy  są  białe.    Niech  tak  będzie.    Amen. 


POWIEŚĆ  TRĘDOWATEGO.  Jeżeli 
chcecie  zrozumieć,  co  wam  opowiem,  wiedz- 
cie, że  noszę  na  głowie  kaptur  biały  i  po- 
trząsam kołatką  z  twardego  drzewa.  Nie 
wiem  już,  jak  wygląda  twarz  moja,  ale  boję  się  moich 
rąk.  Chodzą  przede  mną  jak  dwa  potwory  łuskowate 
i  sine.  Chciałbym  je  uciąć.  Wstyd  mi  przed  tem,  cze- 
go dotykają.  Mam  wrażenie,  że  rumiane  owoce,  któ- 
re zbieram,  omdlewają  za  ich  zbhżeniem,  a  nędzne  ko- 
rzonki, które  wyrywam,  zdają  się  więdnąć  pod  niemi. 
DOMINE  CETERORYM  LIBERA  ME!  Zbawiciel  nie 
zmazał  mego  grzechu  bladego.  Jestem  zapomniany  aż  po 
zmartwychpowstanie.  Jak  ropucha  zamurowana  przy  zi- 
mnie księżycowem  w  podłym  kamieniu,  pozostanę  za- 
mknięty w  moim  żylniku  odrażającym,  gdy  inni  wstawać 
będą  z  jasnem  swem  ciałem.  DOMINE  CETERORYM, 
FAC  ME  LIBERYM:  LEPROSYS  SYM.  Jestem  samo- 
tny, a  odraza  mnie  przejmuje.     Zęby  me  tylko  zachowały 


2)4  '  CHIMERA 

swą  białość  przyrodzoną.  Zwierz  dziki  przeraża  się  na 
mój  widok,  i  dusza  ma  chciałaby  pierzctmąć.  Dzień  od- 
wraca się  ode  mnie.  Oto  dwanaścieset  i  dwanaście  lat 
upłynęło,  odkąd  Zbawiciel  zbawił  innych,  a  nie  zlitował 
się  nade  mną.  Nie  tknęła  mnie  włócznia  krwawa,  która 
bok  Mu  przebiła.  Być  może,  iż  krew  Pana  innych  uzdro- 
wiłaby mnie.  Śnię  często  o  krwi:  zęby  moje  mogłyby 
gryźć;  czyste  są  i  niewinne.  Skoro  On  nie  zechciał  mi 
jej  dać,  pałam  żądzą  tej,  która  do  niego  należy.  Oto  dla 
czego  czyhałem  na  dzieci,  które  zstępowały  z  krainy  Ven- 
dóme  ku  tej  puszczy  nad  Loarą.  Miały  krzyże  i  były  pod- 
dane Jemu.  Ciała  ich  były  Jego  ciałem,  a  On  nie  dał  mi 
uczestnictwa  w  ciele  swem.  Blade  potępienie  otacza  mię  na 
ziemi.  Czatowałem,  aby  wyssać  z  szyi  jednego  z  Jego 
dzieci  krew  niewinną.  ET  CARO  NOVA  FIET  IN  DIE 
IRAE.  W  dzień  grozy,  ciało  me  nowem  się  stanie.  Za 
innemi  szedł  dzieciak  świeży  o  rudych  włosach.  Zauwa- 
żyłem go  sobie;  skoczyłem  nagle;  zatkałem  mu  usta  stra- 
szliwemi  memi  rękoma.  Odziany  był  tylko  w  zgrzebną 
koszulę;  nogi  miał  nagie,  oczy  jego  zostały  pogodne.  Przy- 
glądał mi  się  bez  zdziwienia.  Wówczas,  wiedząc,  że  nie 
będzie  krzyczał,  zapragnąłem  usłyszeć  raz  jeszcze  głos 
ludzki  i  zdjąłem  ręce  z  ust  jego,  a  on  nie  otarł  ust  nawet. 
Oczy  jego  zdawały  się  być  kędyś  daleko. 

—  Kto  jesteś?  —  spytałem  go. 

—  Johannes  Teutończyk  —  odpowiedział.  Słowa  je- 
go brzmiały  czysto  i  zbawczo. 

—  Dokąd  idziesz?  —  rzekłem  jeszcze. 

A  on  odpowiedzał :  —  Do  Jeruzalem,  by  zdobyć  Zie- 
mię-Świętą. 

Wówczas  zacząłem  się  śmiać  i  zapytałem  go :  — 
Gdzie  jest  Jeruzalem? 

A  on  odpowiedział:  — Nie  wiem. 

I  rzekłem  jeszcze:  —  Jakże  tam  dojdziesz? 


KRUCYATA  DZIECIĘCA  23^ 

A  on  rzekł  mi :  —  Nie  wiem. 

I  rzekłem  jeszcze:  —  Cóż  to  jest  Jeruzalem? 

A  on  odpowiedział :  —  To  jest  Pan  Nasz. 

Wówczas,  zacząłem  śmiać  się  znowu  i  zapytałem:  — 
Cóż  to  jest  ten  twój  Pan? 

A  on  rzekł  mi :  —  Nie  wiem ;  jest  biały. 

Słowo  to  wtrąciło  mnie  we  wściekłość,  wyszczerzy- 
łem zęby  pod  kapturem  i  pocliyliłem  się  ku  jego  świeżej 
szyi.  Nie  cofnął  się  ani  o  krok,  i  rzekłem  doń :  —  Dla 
czego  nie  boisz  się  mnie? 

A  on  rzekł :  —  Dla  czegóż  miałbym  bać  się  ciebie, 
biały  człowiecze? 

Wówczas  płacz  wielki  wstrząsnął  mną,  i  padłem  na 
twarz,  i  całowałem  ziemię  straszliwemi  memi  wargami, 
i  krzyczałem:  —  Bo  jestem  trędowaty! 

A  dzieciak  teutoński  przyglądał  mi  się,  i  rzekł  jasnym 
swym  głosem :  —  Nie  wiem. 

Nie  lękał  się  mnie!  Nie  lękał  się  mnie!  Potworna 
białość  moja  była  dla  niego  podobną  do  białości  Pana  je- 
go.    I  wziąłem  garść  trawy,  i  wytarłem  usta  jego  i  ręce. 

I  rzekłem  mu: 

—  Idź  w  pokoju  do  białego  Pana  twojego,  i  powiedz 
mu,  że  mnie  zapomniał. 

A  dzieciak  spojrzał  na  mnie  i  nie  rzekł  nic.  Odpro- 
wadziłem go  do  skraju  tych  czarnych  borów.  Szedł  bez 
drżenia.  Widziałem,  jak  rude  jego  włosy  nikły  w  oddali 
w  słońcu.  DOMINE  INFANTIYM,  LIBERA  ME.  Niechaj 
głos  mej  kołatki  drewnianej  dojdzie  do  ciebie,  jako  czysty 
głos  dzwonów.  Panie  tych,  którzy  nie  wiedzą,  wybaw 
mnie! 


POWIEŚĆ  PAPIEŻA  INOCENTEGO 
III.  Zdała  od  kadzideł  i  ornatów,  mogę 
łacno  mówić  do  Boga  w  tej  próżnej  pozłot 
izdebce  mego  pałacu.  Tutaj  to  przychodzę 
rozmyślać  o  mej  starości,  nie  podtrzymy- 
wany pod  ramiona.  Podczas  mszy,  serce  mo- 
je wznosi  się,  a  ciało  spręża;  migotanie  wina 
świętego  napełnia  me  oczy,  a  drogocenne  ole- 
je zdają  się  wilżyć  myśl  moją;  ale  w  tym  samotnym  zakącie 
mej  bazyliki,  wolno  mi  ugiąć  się  pod  znużeniem  ziemskiem. 
ECCE  HOMO !  Albowiem  Pan  nie  musi  w  istocie  słyszeć 
głosu  kapłanów  swych  poprzez  okazałość  listów  pasterskich 
i  buli ;  i  ani  purpura,  ani  klejnoty,  ani  malowidła  nie  doga- 
dzają mu  zapewne ;  w  tej  wszakże  małej  celce  lituje  się,  być 
może,  nad  bełkotaniem  mem  niedoskonałem.  Panie,  jestem 
bardzo  stary,  i  oto  w  biel  odziany  stoję  przed  Tobą,  a  imię 
moje  —  Inocenty,  i  Ty  wiesz,  że  nie  wiem  nic.  Odpuść 
mi  papieztwo  me,  bo  zostało  ono  założone,  i  muszę  je  zno- 


KRUCYATA  DZIECIĘCA  2^7 

s  ć.  Nie  ja  postanowiłem  godności  i  dostojeństwa.  Wolę 
widzieć  słońce  twe  przez  tę  szybkę  okrągłą,  aniżeli  w  świe- 
tnym przeblasku  mych  barwistych  witraży.  Pozwól  mi 
uskarżyć  się,  jak  każdemu  innemu  starcowi,  i  zwrócić  ku 
tobie  to  blade,  zmarszczek  pełne  oblicze,  które  z  wielkim 
trudem  unoszę  ponad  falami  nocy  wiekuistej.  Pierścienie 
ześlizgują  się  wzdłuż  mych  palców  wychudłych,  a  ostatnie 
dni  mego  życia  dobiegają  kresu. 

Mój  Boże!  jestem  namiestnikiem  Twym  tutaj,  i  wy- 
ciągam ku  Tobie  błagalną  dłoń,  pełną  wina  czystego  Twej 
wiary.  Są  wielkie  zbrodnie.  Są  bardzo  wielkie  zbrodnie. 
Mamy  moc  rozgrzeszać  je.  Są  wielke  herezye.  Są  bar- 
dzo wielkie  herezye.  Mamy  obowiązek  karać  je  bez  mi- 
łosierdzia. W  tej  oto  chwili,  klęcząc,  w  bieh,  w  tej  białej 
celce  o  zatartych  pozłotach,  niepokojem  wielkim  dręczę 
się.  Panie,  bo  nie  wiem  wcale,  czy  zbrodnie  i  herezye 
należą  do  okazałej  dziedziny  papieztwa  mego,  czy  też  do 
tego  małego  okręgu  światłości,  w  którym  jakiś  starzec 
z  prostotą  składa  ręce.  I  gnębi  mię  nadto  niepewność  co 
do  grobu  Twojego.  Niewierni  otaczają  go  dotąd.  Nie  umia- 
no im  go  odebrać.  Nikt  nie  kieruje  krzyża  Twego  ku  Zie- 
mi-Świętej;  pogrążeni  jesteśmy  w  odrętwiałości.  Rycerze 
odłożyli  oręż,  a  królowie  nie  umieją  już  przywodzić  lu- 
dom. A  ja.  Panie,  oskarżam  się  i  biję  się  w  piersi;  jestem 
zbyt  słaby  i  zbyt  stary. 

A  teraz.  Panie,  posłuchaj  drżącego  szeptu,  który 
wzbija  się  z  tej  małej  celki  w  mej  bazylice,  i  wesprzyj 
mię  radą.  Służebnicy  moi  dziwne  zewsząd  przynoszą  no- 
winy, od  rubieży  flandryjskich  i  niemieckich  aż  po  miasta 
Marsylię  i  Genuę.  Nieznane  dotąd  sekty  zrodziły  się 
w  dniach  ostatnich.  Widziano  biegające  po  miastach  na- 
gie kobiety,  które  nic  nie  mówiły.  Bezwstydne  te  niemo- 
wy palcami  wskazywały  na  niebo.  Wielu  szaleńców  prze- 
powiadało na  placach  zagładę.     Pustelnicy   i  klerycy  wę- 


2)8  '  CHIMERA 

drowni  pełni  są  głuchych  wieści.  I  nie  wiem,  przez  ja- 
kie czarnokzięstwo  wywabiono  z  domów  rodzicielskich 
przeszło  siedm  tysięcy  dzieci.  Siedm  tysięcy  ich  wędruje 
po  drogach,  z  krzyżami  na  ramionach  i  kosturami  w  ręku. 
Nie  mają  co  jeść;  nie  mają  żadnej  broni;  niezdolne  są  do 
niczego  i  robią  nam  wstyd.  Nie  wiedzą  nic  z  istotnej  re- 
ligii. Służebnicy  moi  rozpytywali  je.  Odpowiadają,  że 
idą  do  Jeruzalem,  aby  zdobyć  Ziemię  -  Świętą.  Służebnicy 
moi  rzekli  im,  że  nie  będą  mogły  przebyć  morza.  Odpo- 
wiadały, że  morze  rozstąpi  się  i  wyschnie,  aby  dać  im 
przejście.  Dobrzy  rodzice,  pobożni  i  mądrzy,  starają  się 
zatrzymać  je.  Ale  one  łamią  w  nocy  rj^gle  i  wydostają 
się  przez  mury.  Pomiędzy  niemi  wielu  jest  synów  ze 
szlachcica  i  nierządnicy.  Żal  wielki  przejmuje  na  ten  wi- 
dok. Panie,  wszystkie  te  niewiniątka  staną  się  łupem  mo- 
rza albo  czcicieli  Mahometa.  Widzę,  jak  sudan  Bagdadu 
czyha  na  nie  ze  swego  pałacu.  Drżę,  aby  marynarze  nie 
zawładnęli  ich  ciałami,  chcąc  je  zaprzedać. 

Panie,  pozwól  mi  mówić  do  Ciebie  według  formuł  reli- 
gii. Ta  krucyata  dziecięca  nie  jest  dziełem  zbożnem.  Nie 
odzyska  ona  dla  chrześcian  Grobu  Świętego.  Zwiększy 
jeno  liczbę  włóczęgów,  błądzących  na  okrajach  wiary  pra- 
womocnej. Kapłani  nasi  nie  mogą  jej  popierać.  Powin- 
nością naszą  jest  wierzyć,  że  Zły  Duch  opanował  biedne 
te  stworzenia.  Idą  one  gromadnie  ku  przepaści,  jak  stado 
pasące  się  na  górze.  Zły  Duch  porywa  chętnie  dzieci, 
jak  sam  to  wiesz.  Panie.  Niegdyś,  wziął  na  się  postać 
szczurołapa,  aby  gędziebnemi  dźwiękami  swej  piszczałki  po- 
ciągnąć wszystkich  malców  miasta  Hammeln.  Jedni  powia- 
dają, że  biedne  istotki  te  potopił  w  rzece  Wezerze;  drudzy, 
że  zamknął  je  w  łonie  jakiejś  góry.  Nie  lękasz- że  się,  aby 
Szatan  nie  poprowadził  wszystkich  naszych  dzieci  ku  mę- 
kom tych,  którzy  nie  mają  naszej  wiary.  Panie,  Ty  wiesz, 
iż  niedobrze  jest,  aby  przedmiot   wiary  się  zmieniał.     Jak 


KRUCYATA  DZIECIĘCA  239 

tylko  objawił  się  w  krzaku  ognistym,  kazałeś  zamknąć  go 
w  przybytku.  A  gdy  wymknął  Ci  się  z  ust  na  Golgocie, 
postanowiłeś,  aby  wyosobnion  był  w  cyboryach  i  monstran- 
cyach.  Ci  mali  prorocy  wstrząsną  budową  Twego  Kościoła. 
Nietrzeba  im  na  to  pozwolić.  Zechcesz -że,  na  urągowisko 
swym  pomazańcom,  którzy  w  służbie  Twej  zużyli  alby 
swoje  i  stuły,  którzy  niezłomnie  opierali  się  pokusom,  aby 
Ciebie  pozyskać,  —  zechcesz -że  przyjąć  tych,  którzy  nie 
wiedzą,  co  czynią?  Winniśmy  dozwalać  przyjść  do  Ciebie 
maluczkim,  ale  na  drodze  Twojej  wiary.  Panie,  mówię  do 
Ciebie  według  postanowień  Twoich.  Te  dzieci  zginą.  Nie 
daj,  aby  pod  Inocentym  nastąpiła  nowa  rzeź  Niewiniątek. 
A  teraz,  odpuść  mi,  Boże  mój,  żem  o  radą  Twą  pro- 
sił pod  tyarą.  Drżenie  starości  ogarnia  mnie  nanowo. 
Spojrzyj  na  biedne  ręce  moje.  Jam  człowiek  bardzo  wie- 
kowy. Wiara  moja  nie  jest  już  jako  wiara  maluczkich. 
Czas  zużył  złoto  na  ścianach  tej  celki.  Białe  są.  Krąg 
Twego  słońca  jest  biały.  I  suknia  moja  biała  jest  również, 
i  wyschłe  moje  serce  jest  czyste.  Powiedziałem  według 
reguły  Twej.  Są  zbrodnie.  Są  bardzo  wielkie  zbrodnie. 
Są  herezye.  Są  bardzo  wielkie  herezye.  Głowa  moja 
chwieje  się  z  osłabienia;  być  może,  iż  nie  trzeba  ani  ka- 
rać ani  rozgrzeszać.  Życie  przeszłe  każe  nam  wahać  się 
w  postanowieniach  naszych.  Nie  widziałem  nigdy  cudu. 
Oświeć  mnie.  Jest -że  to  cud?  Jakiż  znak  im  dałeś?  Na- 
deszły-ż  czasy?  Chcesz -że,  by  starzec  zgrzybiały,  jak  ja, 
rówien  był  białością  swą  niewinnym  Twym  dziecinom? 
Siedm  tysięcy!  Aczkolwiek  wiara  ich  błędna  jest,  chciał- 
żebyś  karać  obłęd  siedmiu  tysięcy  niewiniątek?  I  ja  także 
jestem  Inocenty,  czyli  niewinny.  Panie,  i  jam  niewiniątko, 
jak  one.  Nie  karz  mnie  u  schyłku  starości  mojej.  Długie 
lata  nauczyły  mnie,  że  temu  stadu  dzieci  nie  może  się 
udać.  A  jednak.  Panie,  jest-że  to  cud?  Celka  moja  spo- 
kojna jest  i  cicha,  jak  podczas  innych  rozmyślań.    Wiem, 


240  CHIMERA 

że  niema  potrzeby  błagać  Cię,  abyś  się  objawił;  ale  ja, 
z  wyżyny  mej  bardzo  wielkiej  starości,  błagam  Cię  i  za- 
klinam. Naucz  i  oświeć  mię,  bo  nie  wiem.  Panie.  To  są 
twoi  maluczcy,  twoje  niewiniątka.  A  ja,  Inocenty,  nie  wiem, 
nie  wiem. 


POWIEŚĆ  TRZECH  MAŁYCH  CHŁOP- 
CÓW. Trzech  nas,  Mikołaj,  który  wcale 
nie  umie  mówić,  Alan  i  Dyonizy,  wyszliśmy 
na  drogi,  aby  pójść  ku  Jeruzalem.  Idziemy 
już  kawał  czasu.  Głosy  to  białe  wezwały 
nas  śród  nocy.  Wzywały  one  wszystkie  małe  dzieci.  Były 
jak  głosy  ptaków  ginących  podczas  zimy,  I  naprzód  widzie- 
liśmy mnóstwo  biednych  ptaków  leżących  na  zmarzłej  ziemi, 
mnóstwo  maluchnych  ptaszyn  o  szyjkach  czerwonych.  ? Po- 
tem widzieliśmy  pierwsze  kwiaty  i  pierwsze  liście,  i  upletli- 
śmy sobie  z  nich  krzyże.  Śpiewaliśmy  przed  każdą  wsią,  jak 
to  mieliśmy  we  zwyczaju  robić  co  nowy  rok.  I  wszystkie 
dzieci  biegły  ku  nam.  I  posuwaliśmy  się  jak  wojsko.  Byli 
ludzie,  którzy  przeklinali  nas,  nie  znając  widać  Pana.  By- 
ły kobiety,  które  zatrzymywały  nas  za  ręce,  i  wypytywa- 
ły nas,  i  okrywały  nasze  twarze  pocałunkami.  I  były 
także  dobre  dusze,  które  znosiły  nam  w  miseczkach  dre- 
wnianych ciepłe  mleko  i  owoce.    A  wszyscy   litowali  się 


242  CHIMERA 

nad  nami.  Bo  oni  nie  wiedzą,  dokąd  idziemy,  i  nie  sł}^- 
szeli  wcale  głosów. 

Na  ziemi  są  gęste  bory,  i  rzeki,  i  góry,  i  ścieżki  j)eł- 
ne  ciernia.  A  na  skraju  ziemi  jest  morze,  które  musimy 
przebyć  wkrótce.  A  na  skraju  morza  znajduje  się  Jeru- 
zalem. Nie  mamy  ani  dozorców,  ani  przewodników.  Ale 
wszystkie  drogi  są  nam  dobre.  Chociaż  nie  umiejąc  mó- 
wić, Mikołaj  idzie  jak  my  obaj,  Alan  i  Dyonizy,  i  wszyst- 
kie ziemie  są  jednakie,  i  jednako  niebezpieczne  dla  dzieci. 
Wszędzie  są  ^ęste  bory,  i  rzeki,  i  góry,  i  krzaki  ciernio- 
we. Lecz  wszędzie  głosy  będą  z  nami.  Jest  między  nami 
jedno  dziecko,  które  ma  imię  Eustacyusz,  i  które  urodziło 
się  z  zamkniętemi  oczyma.  Idzie  ono  ciągle  z  wyciągnię- 
mi  rękoma  i  uśmiecha  się.  Nie  widzimy  już  nic  prócz 
niego.  Jakaś  mała  dziewczynka  prowadzi  je  i  niesie  jego 
krzyż.  Nazywa  się  ona  —  Allys.  Nie  mówi  nigdy  i  ni- 
gdy nie  płacze;  trzyma  oczy  ciągle  utkwione  na  stopach 
Eustacyusza,  aby  go  podtrzymać,  gdyby  się  potknął.  Ko- 
chamy ich  oboje.  Eustacyusz  nie  będzie  mógł  ujrzeć  świę- 
tych lamp  grobu.  Lecz  Allys  weźmie  go  za  ręce,  aby  do- 
tknął płyt  grobowca. 

Oh!  jakież  piękne  jest  wszystko  na  ziemi!  Nie  pa- 
miętamy nic,  bo  nigdy  nie  uczyliśmy  się  niczego.  Widzie- 
liśmy jednak  stare  drzewa  i  skały  czerwone.  Niekiedy  mu- 
simy przechodzić  przez  długie  ciemności.  Niekiedy  idziemy 
aż  do  wieczora  pośród  łąk  jasnych.  Krzyczeliśmy  imię 
Jezusa  w  uszy  Mikołajowi,  i  zna  on  je  dobrze.  Ale  nie 
umie  go  wymówić.  Cieszy  się  razem  z  nami  tem,  co  wi- 
dzimy. Bo  usta  jego  otwierają  się  dla  radości,  a  rękoma 
głaszcze  nas  po  ramionach.  To  też  nawet  oni  nie  są  wca- 
le nieszczęśliwi,  bo  Allys  czuwa  nad  Eustac3aiszem,  a  my, 
Alan  i  Dyonizy,  opiekujemy  się  Mikołajem. 

Mówiono  nam,  że  moglibyśmy  spotkać  w  lasach  cza- 
rowników i  wilkołaków.     To  są  kłamstwa.     Nikt  nas   nie 


KRUCYATA  DZIECIĘCA  24) 

przestraszył;  nikt  nam  nie  zrobił  nic  złego.  Pustelnicy 
i  chorzy  przychodzą  patrzeć  na  nas,  a  stare  kobiety  zapa- 
lają dla  nas  światła  w  chatynach.  Biją  dla  nas  w  dzwony 
kościelne.  Wieśniacy  podnoszą  się  z  bruzd,  aby  wyglą- 
dać za  nami.  I  zwierzęta  patrzą  na  nas  i  nie  uciekają 
wcale.  Odkąd  idziemy,  słońce  zrobiło  się  gorętsze,  i  zbie- 
ramy nie  te  same  już  kwiaty.  Ale  wszystkie  łodygi  dają 
się  splatać  w  te  same  formy,  i  krzyże  nasze  są  ciągle 
świeże,  I  pełni  jesteśmy  wielkiej  nadziei,  i  wkrótce  ujrzy- 
my błękitne  morze.  A  u  kresu  błękitnego  morza  jest  Je- 
ruzalem. I  Pan  dozwoli  przyjść  do  swego  grobu  wszyst- 
kim dzieciom  maluczkim.  I  białe  głosy  rozradują  się  śród 
nocy. 


POWIEŚĆ  FRANCISZKA  DŁUGOLI- 

CEGO,  PISARZA.  Dziś,  dnia  piątnasłego 
miesiąca  sepłembra,  roku  Pana  Naszego 
dwanaścieseł  dwunastego,  po  Wielkiej  No- 
cy, przyszło  do  oficyny  mistrza  mego  Hu- 
gona Kutego  wiele  dzieci,  żądających  prze- 
prawy przez  morze,  aby  oglądać  Grób  -  Siuiąty.  A  ile  &e 
wymieniony  Kuty  nie  ma  dość  łodzi  kupieckich  w  porcie  mar-' 
sylskim.  polecił  mi  udać  się  do  mistrza  Wilhelma  Odyńca, 
aby  uzupełnić  liczbą.  Mistrze  Hugo  Kuty  i  Wilhelm  Ody^ 
nieć  poprowadzą  łodzie  aż  do  Ziemi  -  Świętej  dla  miłości 
Pana  Naszego  Jezusa  Chrystusa.  W  chwili  obecnej,  ze- 
brało się  dookoła  miasta  Marsylii  przeszło  siedm  tysięcy 
dzieci,  z  których  wiele  mówi  narzeczami  barbarzyńskiemi, 
I  Panowie  ławnicy,  obawiając  się  słusznie  ogładzenia,  zgro- 
madzili się  w  domu  miejskim,  kędy,  po  naradzie,  przyzwali 
rzeczonych  mistrzów  naszych,  aby  napomnieć  ich  i  błagać 
o  wysłanie  naw  co  najrychlejsze.     Morze  nie  jest   w  chwili 


KRUCYATA  DZIECIĘCA  24^ 

obecnej  bardzo  pomyślne  z  powodu  porównania  dnia  z  no- 
cą, uważyć  wszakże  należy,  iż  napłyvo  tak  tłumny  mógłby 
sią  stać  niebezpiecznym  dla  naszego  dobrego  miasta,  tem 
bardziej,  że  dzieci  te  są  wygłodniałe  po  długiej  wędrówce 
i  nie  wiedzą,  co  czynią.  Kazałem  okrzyczeć  w  porcie  po- 
wołanie marynarzy,  i  ładować  okrąty.  W  godzinie  przy- 
pływu można  bądzie  zepchnąć  je  na  wodą.  Główna  ciżba 
dzieci  nie  jest  w  samem  mieście.  Przebiegają  one  wybrzeże, 
zbierając  muszelki  na  znak  podróży,  i  — jak  powiadano  — 
dziwią  sią  gwiazdom  morskim,  myśląc,  że  spadły  one  żyw- 
cem z  nieba,  aby  im  wskazać  drogą  Pańską.  A  o  niezwy- 
kłem  tem  wydarzeniu  oto  co  mam  do  powiedzenia :  po  naj- 
pierwsze,  iż  pożądaćby  należało,  aby  mistrzowie  Hugo  Kuły 
i  Wilhelm  Odyniec  wywiedli  co  żywo  z  granic  miasta  nasze- 
go burzliwe  to  zbiegowisko  cudzoziemskie ;  powtóre,  że  zi- 
ma była  bardzo  ciążka,  zkąd  przyszło  latosie  zubożenie  zie- 
mi, o  czem  dobrze  wiedzą  panowie  kupcy ;  po  trzecie,  że 
matka  nasza  Kościół  nie  był  wcale  powiadomiony  o  zamia- 
rach tej  hordy  przybyłej  z  Północy  i  nie  wmiesza  sią  w  tą 
niedorzeczność  wojska  młodzianków  (turba  infantium).  A  przy- 
stoi też  pochwalić  mistrzów  Hugona  Kutego  i  Wilhelma 
Odyńca,  jednako  za  miłość,  którą  żywią  dla  naszego  dobre- 
go miasta,  i  za  uległość  wzglądem  Pana  Naszego,  z  ja- 
ką wysyłają  okrąty  swe,  sami  im  towarzysząc  w  tej  do- 
bie nocorówni,  i  w  wielkiem  niebezpieczeństw e  napaści  nie- 
wiernych, którzy  korsarsko  uganiają  sią  po  naszem  morzu 
na  długich,  ważkich  swych  statkach  z  Algieru  i  z  portu 
Konstanty  ny. 


POWIEŚĆ  KALANDARA.  Bogu  cześć!  Po- 
chwalon  niech  będzie  Prorok,  który  dozwolił 
mi  być  ubogim  i  błądzić  od  miasta  do  miasta, 
wzywając  Pana !  Niecli  będą  potrzykroć  bło- 
gosławieni święci  towarzysze  Moliameda,  za- 
łożyciele zakonu  boskiego,  do  którego  należę!  Albowiem 
podobien  jestem  Jemu,  gdy  został  obrzucony  kamieniami 
i  wygnany  z  bezecnego  miasta,  którego  nie  chcę  nazwać 
wcale,  i  gdy  schronił  się  w  winnic}'^,  kędy  niewolnik  chrze- 
ścianin  ulitował  się  nad  nim,  i  dał  mu  winne  grono,  i  po- 
ruszony został  słowami  wiary  o  schyłku  dnia.  Bóg  jest 
wielki!  Przeszedłem  miasta:  Mossul,  i  Bagdad,  i  Basrah, 
i  poznałem  Sala -ed- Dina  (niechaj  Bóg  ma  jego  duszę), 
i  sułtana,  jego  brata,  Seif  -  ed  -  Dina,  i  oglądałem  Władcę 
Wiernych.  Żyję  bardzo  dobrze  trochą  ryżu,  którą  sobie 
wyżebrzę,  i  wodą,  której  mi  ludzie  nalewają  w  mą  ty- 
kwę. Utrzymuję  w  czystości  swe  ciało.  Ale  największa 
czystość  siedzibę  ma  w  duszy.     Napisano  jest,  że  Prorok, 


KRUCYATA  DZIECIĘCA  247 

przed  posłannictwem  swem,  padł  na  ziemię  w  głąbokiem 
uśpieniu.  I  dwaj  ludzie  biali  zstąpili  po  prawej  i  po  le- 
wej stronie  jego  ciała,  i  stali  tam.  I  człowiek  biały  z  le- 
wej strony  otworzył  mu  pierś  nożem  złotym  i,  wydobyw- 
szy serce,  wycisnął  z  niego  krew  czarną.  A  człowiek  bia- 
ły z  prawej  strony  otworzył  mu  żywot  nożem  złotym 
i,  wydobywszy  jelita,  oczyścił  je.  I  włożyli  z  powrotem 
wnętrzności  na  miejsce,  i  odtąd  Prorok  czystym  był  i  mógł 
głosić  wiarę.  Taką  jest  czystość  nadludzka,  która  bywa 
przeważnie  udziałem  istot  anielskich.  I  dzieci  jednak  są 
także  czyste.  Taka  była  czystość,  którą  zapragnęła  spło- 
dzić wróżka,  gdy  ujrzała  jaśnienie  naokół  głowy  ojca  Mo- 
hameda  i  gdy  próbowała  zespolić  się  z  nim.  Ale  ojciec 
Proroka  wszedł  w  obcowanie  z  żoną  swoją.  Aminą,  i  ja- 
śnienie znikło  z  jego  czoła,  i  wróżka  poznała,  że  Amina 
poczęła  istotę  czystą.  Chwała  niech  będzie  Bogu,  który 
oczyszcza!  Tutaj,  pod  przysionkiem  tego  bazaru,  odpocznę 
sobie  i  pozdrawiać  będę  przechodniów.  Tam  oto,  bogaci 
kupcy  tkanin  i  klejnotów  siedzą  kołem  w  kucki  Oto  kaf- 
tan, który  wart  przynajmniej  tysiąc  dynarów.  Ja  nie  po- 
trzebuję wcale  pieniędzy  i  jestem  wolny  jak  pies.  Bogu 
niech  będzie  chwała!  Teraz,  gdy  jestem  w  cieniu,  przy- 
pominam sobie  początek  swojej  przemowy.  Naprzód,  mówi 
łem  o  Bogu,  po  za  którym  niema  Boga,  i  o  naszym  śvsdę- 
tym  Proroku,  który  objawił  wiarę,  bo  to  jest  źródło  i  po- 
czątek wszystkich  myśli,  czy  to  wychodzących  z  ust,  czy 
kreślonych  za  pomocą  trzcinki.  Na  wtórem  miejscu,  za- 
stanawiałem się  nad  czystością,  którą  Bóg  obdarzył  świę- 
tych i  aniołów.  Na  trzeciem  miejscu,  rozmyślałem  o  czy- 
stości dziecięcej.  W  istocie,  widziałem  niedawno  wielką 
liczbę  dzieci  chrześciańskich,  które  zostały  kupione  przez 
Władcę  Wiernych.  Widziałem  je  na  wielkiej  drodze.  Szły 
jak  stado  baranów.  Powiadano,  że  przyszły  z  ziemi  egip- 
skiej, kędy  wysadziły  je  okręty  Franków.     Szatan  opętał 


24S  *  CHIMERA 

je,  i  próbowały  przebyć  morze,  by  dostać  się  do  Jeruza- 
lem. Bogu  niech  będzie  chwała!  Nie  dozwolił  on,  aby 
tak  wielkie  okrucieństwo  się  dokonało.  Bo  biedne  te  dzie- 
ci pomarłyby  w  drodze,  bez  pomocy  i  bez  pożywienia. 
Są  to  niewiniątka  zupełne.  Na  ich  widok  padłem  na  twarz 
i  uderzyłem  czołem  o  ziemię,  głośno  wychwalając  Pana. 
A  teraz  oto,  jak  wyglądały  te  dzieciny.  Odziane  były 
biało,  a  na  szatach  miały  wyszyte  krzyże.  Zdawały  się 
nie  wiedzieć  wcale,  gdzie  się  znajdują,  i  nie  znać  było  na 
nich  zmartwienia.  Wszystkie  miały  oczy  ciągle  zwrócone 
w  dal.  Zauważyłem  pomiędzy  niemi  jednego  chłopczynę, 
który  był  ślepy  i  którego  mała  dziewczynka  trzymała  za 
rękę.  Wiele  dzieci  miało  włosy  rude  i  oczy  zielone.  Są 
to  Frankowie,  należący  do  cesarza  rzymskiego.  Czczą  oni 
błędnie  proroka  Jezusa.  Błąd  tych  Franków  jest  oczywi- 
sty. Przedewszystkiem  dowiedzione  jest  przez  księgi  i  cu- 
da, że  niemasz  innego  słowa  po  za  słowem  Mohameda. 
Następnie,  Bóg  pozwala  nam  codzień  wysławiać  Go  i  że- 
brać na  życie,  a  wiernym  SAvym  nakazuje  osłaniać  nasz 
zakon.  Wreszcie,  odebrał  On  jasność  widzenia  tym  dzie- 
ciom, które,  skuszone  przez  Iblisa,  wyszły  z  krajów  dale- 
kich, i  nie  objawił  się,  aby  je  ostrzedz.  I  gdyby  nie  były, 
na  szczęście,  wpadły  w  ręce  Wiernych,  zostałyby  porwane 
przez  czcicieli  ognia  i  skute  w  łańcuchy  w  podziemiach 
głębokich.  I  ci  przeklęci  złożyliby  je  w  ofierze  swemu 
obmierzłemu  i  pożerczemu  bożyszczu.  Niechaj  będzie  po- 
chwalon  Bóg  nasz,  który  robi  dobrze  wszystko,  co  robi, 
i  który  osłania  nawet  tych,  co  go  nie  wyznają.  Bóg  jest 
wielki!  Pójdę  teraz  poprosić  o  swoją  cząstkę  ryżu  w  skle- 
pie tego  złotnika  i  okażę  w  ten  sposób  wzgardę  swoją  dla 
bogactw.  Jeśli  spodoba  się  Bogu,  wszystkie  te  dzieci  zo- 
staną zbawione  przez  wiarę. 


POWIEŚĆ  MALEŃKIEJ  ALLYS.  Nie  mogQ 
już  dobrze  iść,  bo  jesteśmy  w  kraju  ognistym, 
dokąd  zawiedli  nas  dwaj  źli  ludzie  z  Marsylii. 
I  naprzód  morze  miotało  nas  pod  czamemi 
chmurami,  pośród  ogni  niebieskich.  Ale  mój 
mały  Eustacyusz  wcale  się  nie  bał,  bo  nie  wi- 
dział nic,  a  ja  trzymałam  go  za  obie  race.  Ko- 
cham go  bardzo,  i  przyszłam  tutaj  dla  niego.  Bo  — 
sama  —  nie  wiem,  dokąd  idziemy.  Tak  dawno  już,  odkąd 
wyszliśmy  z  domu.  Inni  mówili  nam  o  mieście  Jeruzalem, 
które  leży  u  kresu  morza,  i  o  Panu  Naszym,  który  miał 
być  tam,  aby  nas  przyjąć.  I  Eustacyusz  znał  dobrze  Pana 
Naszego  Jezusa,  ale  nie  wiedział  wcale,  co  to  jest  Jeruza- 
lem, co  to  —  miasto,  co  —  morze.  Uciekł  z  domu,  słucha- 
jąc się  głosów,  a  słyszał  je  co  noc.  Słyszał  je  w  nocy 
z  powodu  milczenia,  bo  zresztą  nie  rozróżnia  nocy  od 
dnia.  I  wypytywał  mnie  o  te  głosy,  ale  ja  nie  mogłam 
nic  mu  powiedzieć.    Nie  wiem  nic,   i   martwię   się   tylko 


2S0  •  ,  CHIMERA 

z  powodu  Eustac3aisza.  Szliśmy  koło  Mikołaja,  Alana 
i  Dyonizego ;  ale  oni  wsiedli  na  inny  statek,  a  kiedy  słoń- 
ce wzeszło  z  powrotem,  nie  wszystkie  statki  były  już  ra- 
zem. Niestety,  co  się  z  nimi  stało?  Odnajdziemy  ich, 
gdy  dojdziemy  do  Pana  Naszego,  Ale  to  jeszcze  bar- 
dzo daleko.  Mówią  o  wielkim  królu,  który  kazał  nas 
przyprowadzić  do  siebie,  i  który  dzierży  w  swej  mocy 
miasto  Jeruzalem.  W  tej  krainie  wszystko  jest  białe, 
i  domy,  i  odzież,  a  twarze  kobiet  okrywa  zasłona,  Biedn}?^ 
Eustacyusz  nie  może  widzieć  tej  białości,  ale  mówię  mu 
o  niej  i  cieszy  się.  Bo  powiada,  że  to  jest  znak  końca. 
Pan  Jezus  jest  biały,  w  kraju  białym.  Mała  Allys  jest 
bardzo  znużona,  ale  trzyma  Eustacyusza  za  rękę,  aby  nie 
upadł,  i  nie  ma  czasu  myśleć  o  swem  zmęczeniu.  Od- 
poczniemy dziś  wieczorem,  i  mała  Allys  spać  będzie,  jak 
zazwyczaj,  koło  Eustacyusza,  i  jeżeli  głosy  nie  opuściły 
nas,  spróbuje  posłyszeć  je  śród  jasnej  nocy.  I  będzie 
trzymała  Eustacyusza  za  rękę  aż  do  białego  końca  wiel- 
kiej podróży,  bo  musi  mu  pokazać  Pana,  I,  z  pewnością, 
Pan  ulituje  się  nad  wytrwałością  Eustacyusza  i  pozwoli, 
aby  Eustacyusz  go  ujrzał.  A  wówczas,  Eustacyusz  ujrzy 
może  i  małą  Allys, 


POWIEŚĆ     PAPIEŻA     GRZEGORZA 

IX.  Oto  morze  pochłaniające,  a  na  pozór 
takie  niewinne  i  błękitne.  Zmarszczki  jego 
są  takie  łagodne,  a  obrzeża  je  biały  skraj, 
niby  szatę  bożą.  Jest  to  niebo  płynne,  któ- 
rego gwiazdy  żyją.  Dumam  o  niem  na  tym 
tronie  skalnym,  kędy  kazałem  się  przynieść  z  mojej  łożni- 
cy. Leży  ono  zaprawdę  w  samym  środku  ziem  clirze- 
ściańskicłi.  Przyjmuje  w  siebie  wodę  świętą,  w  której 
Zwiastun  zmył  grzech  pierworodny.  Nad  brzegami  jego 
chyliły  się  wszystkie  postacie  święte,  a  ono  kołysało  prze- 
zrocze ich  obrazy.  Wielkie  i  tajemnicze  namaszczone, 
które  nie  masz  przypływów  i  odpływów,  kołysanko  lazu- 
rowa, osadzona  w  pierścieniu  ziemskim  niby  klejnot  płyn- 
ny, pytam  cię  oto  oczyma.  O  morze  Pośródziemne,  oddaj 
mi  moje  dzieci!     Dlaczego -ś  je  zabrało? 

Nie  znałem  ich  wcale.  Starość  moja  nie  była  upieszczo- 
na  świeżym  powiewem  ich  czystych  oddechów.    Nie  przy- 


2^2  •  CHIMERA 

szły  błagać  mnie  drobnemi,  wpółotwartemi  usteczkami. 
Same,  podobne  małym  włóczęgom,  pełne  wiarj''  zaciekłej 
a  ślepej,  puściły  się  ku  ziemi  obiecanej  i  padły  w  zagubę. 
Z  Niemiec  i  z  Flandryj,  z  Francyi,  i  z  Sabaudyi,  i  z  Lom- 
bardyi  zbiegły  się  ku  twym  falom  zdradzieckim,  o  morze 
święte,  szemrząc  niewyraźne  słowa  ,  uwielbienia.  Doszły 
aż  do  miasta  Marsylii;  doszły  aż  do  miasta  Genui.  I  po- 
niosłoś je  w  korabiach  na  szerokim  swym  grzbiecie,  ugrzy- 
wionym  pianami;  i  wywróciłoś  się  ode  dna,  i  wyciągnę- 
łoś ku  nim  modre  ramiona,  i  pochowałoś  je  w  swem  to- 
nie. A  inne  zdradziłoś,  zawiódłszy  je  ku  niewiernym; 
i  wzdychają  teraz  w  pałacach  Wschodu,  jeńce  czcicieli 
Mahometa. 

Niegdyś,  pyszny  król  azyjski  rózgami  kazał  cię  chło- 
stać i  obciążyć  łańcuchami.  O  morze  Pośródziemne !  któż 
ci  przebaczy?  Smutna  jest  wina  twoja.  Ciebie  to,  ciebie 
samo  oskarżam,  o  fałszywie  przezrocze  i  jasne,  o  złowro- 
gi nieba  mirażu;  pozywam  cię  na  sąd  przed  stolicę  Naj- 
wyższego, od  którego  zależą  wszystkie  rzeczy  stworzone. 
Morze  poświęcone,  co-ś  uczyniło  z  dziećmi  naszemi? 
Podnieś  ku  Niemu  jasnomodre  oblicze  swoje;  wyciągnij 
Doń  swe  drgające  bańkami  palce;  rozszalej  się  niepoHczo- 
nością  swych  śmiechów  purpurowych ;  dozwól  mówić  szu- 
mom swym,  i  zdaj  Mu  rachunek. 

Nieme  we  wszystkich  białych  ustach,  które  przybie- 
gają konać  u  stóp  mych  na  wybrzeżu,  nie  mówisz  nic. 
Mam  w  pałacu  swym  w  Rzymie  prastarą  celkę  o  startych 
pozłotach,  którą  wiek  uczynił  czystą  jak  świt.  Najwyższ}'^ 
kapłan  Inocenty  miał  zwyczaj  w  niej  się  zamykać.  Powia- 
dają, że  rozmyślał  tam  o  tych  dzieciach  i  o  ich  wierze, 
i  że  błagał  Pana  o  znak.  Ja,  z  wysokości  tego  tronu  skal- 
nego, pośród  wolnej  przestrzeni  powietrznej,  oświadczam, 
że  najwyższy  kapłan  Inocenty  miał  sam  wiarę  dziecka, 
i  że  nadaremnie  potr2:ąsał  znużoną  swą  siwizną.  Jestem  da- 


KRUCYATA  DZIECIĘCA  2^3 

leko  starszy,  niż  Inocenty;  jestem  najstarszy  ze  wszystkich 
namiestników,  których  Pan  powołał  tutaj,  a  teraz  dopiero 
zaczynam  rozumieć.  Bóg  nie  objawia  się  wcale.  Okazał- 
że  pomoc  synowi  swemu  w  Ogrodzie  Oliwnym?  Nie 
opuścił -że  go  w  męce  niepokojów  ostatnich?  Jakiem -ż 
dziecinnem  szaleństwem  jest  wzywać  Jego  pomocy!  Każde 
Ao  i  każda  próba  ma  siedzibę  w  nas  tylko.  On  pokłada 
ufność  doskonałą  w  dziele,  które  zaczyniły  ręce  Jego. 
A  ty  zdradziłoś  Jego  zaufanie.  Morze  boskie,  nie  dziw 
się  mowie  mojej.  Wszystkie  rzeczy  równe  są  przed  Pa- 
nem. Wyniosły  rozum  ludzki  nie  wart  więcej,  w  obliczu 
nieskończoności,  niż  drobne  oko  promieniste  któregokol- 
wiek z  twych  żyjątek.  Bóg  tyleż  dba  o  ziarno  piasku, 
co  o  cesarza  rzymskiego.  Złoto  dojrzewa  w  żyle  równie 
nieomylnie  jak  mnich  rozmyśla  w  monasterze.  Wszystkie 
części  świata  są  jednako  winne,  o  ile  nie  trzymają  się  dróg 
dobroci;  bo  wszystkie  pochodzą  od  Niego.  W  Jego  oczach 
niemasz  głazów,  roślin,  zwierząt,  ludzi,  są  tylko  stworze- 
nia. Widzę  wszystkie  te  czuby  bielejące,  które  tańczą 
ponad  twemi  falami  i  roztapiają  się  wnet  w  twojej  wodzie; 
wytryskają  one  tylko  na  mgnienie  oka  pod  światło  sło- 
neczne, a  mogą  być  potępione  lub  wybrane.  Schyłek 
wielkiej  starości  poucza  pychę  i  rozjaśnia  religię.  Mam  ty- 
leż współczucia  dla  tego  małża  drobnego  w  mieniącej  się 
muszelce,  co  dla  siebie  samego. 

Oto  dlaczego  oskarżam  cię,  morze  pożerające,  które 
pochłonęłoś  maluczkie  me  dzieci.  Przypomnij  sobie  króla 
azyjskiego,  którego  kaźń  cię  dosięgła.  Ale  to  nie  był  król 
stuletni.  Nie  przeżył  on  dostatecznej  lat  liczby.  Nie  mógł 
też  zrozumieć  rzeczy  wszechświata!  Ja  cię  zatem  karać 
nie  będę.  Albowiem  skarga  ma  i  twe  poszumy  poszłyby 
skonać  w  tej  samej  chwili  u  stóp  Najwyższego,  podobnie 
jak  szmery  twych  kropelek  przychodzą  konać  u  stóp  moich. 
O    morze   Pośródziemne !    przebaczam    ci   i    odpuszczam. 


2S4  CHIMERA 

Najświętszą  daję  ci  absolucyę.  Idź  i  nie  grzesz  więcej. 
Podobnie  jak  ty,  winien  jestem  błędów,  o  których  nie 
wiem  wcale.  Ty  spowiadasz  się  nieustannie  u  wybrzeża 
tysiącem  twych  ust  jęczących,  a  ja  spowiadam  się  tobie, 
o  wielkie,  śv\dęte  morze,  zwiędłemi  memi  usty.  Spowia- 
damy się  jedno  przed  drugiem.  Rozgrzesz  mnie,  jako  ja 
cię  rozgrzeszam.  Powróćmy  do  niewiadomości  i  czysto- 
ści    Tak  niechaj  się  stanie. 

Cóż  uczynię  na  ziemi?  Niechaj  powstanie  pomnik 
ubłagalny,  pomnik  dla  wiary,  która  nie  wie.  Wieki,  któ- 
re przyjdą,  powinny  poznać  zbożność  naszą  i  nigdy  nie 
rozpaczać.  Bóg  poprowadził  ku  sobie  maluczkich  krzy- 
żowców, przez  święty  grzech  morza;  niewiniątka  zostały 
wytępione ;  ciała  niewiniątek  będą  miały  przytułek.  Siedm 
okrętów  zatonęło  u  skały  Pustelnika;  zbuduję  na  tej  wy- 
spie świątynię  Nowych  Niewiniątek  i  ustanowię  przy  niej 
dwunastu  prebendaryuszów.  A  ty  oddasz  mi  ciała  mych 
dzieci,  o  morze  niewinne  i  poświęcone;  przyniesiesz  je 
ku  wybrzeżom  wyspy;  a  prebendaryusze  złożą  je  w  kryp- 
cie kościoła;  i  zapalą  nad  niemi  lampy  wiekuiste,  w  któ- 
rych płonąć  mają  oleje  święte,  i  będą  pokazywali  zbożnym 
wędrowcom  wszystkie  te  drobne  kosteczki  białe  rozpo- 
starte śród  mroku. 


PRZEŁOŻYŁ 

Zenon  Przesmycki  Marceli  Schwob. 

(Miriam). 


KSIĘGA  II. 


A  na  to  samo  uderzenie  wielkich, 
szerokich  skrzydeł  Czasu,  gdy  Hyperion 
utonął  w  falach  powietrznych,  Sałurnus 
dotarł  wraz  z  Theą  do  posąpnej  schroni, 
w  której  Cybetą  i  innych  pobitych 
szarpał  tytanów  żal  nad  straszną  kieską. 
Była  to  grota,  gdzie  światło  zuchwałe 
nie  mogło  padać  na  ich  łzy,  gdzie  oni 
czuli  swe  jaki,  lecz  ich  nie  słyszeli. 


2^6  •  CHIMERA 

bo  je  tłumiły  grzmoty  wodospadów 
i  ciągłe  szumy  ochrypłych  potoków. 
Urwiste  granie  i  podarte  turnie, 
jak  gdyby  ze  snu  strzeliwszy  do  góry, 
potworne  swoje  wysuwały  wierzchy 
i  fantastycznych  tysiącem  załomów 
dziwnie  stosowne  tworzyły  sklepienie 
dla  tego  gniazda  boleści.     Tytani, 
zamiast  na  tronach,  siedzieli  na  twardych 
piargach  krzemiennych,  albo  spoczywali 
na  ostrych  głazach  i  na  najeżonych 
kruszcami  złomach  łupkowych.     Nie  wszyscy 
byli  tam  razem ;  jednych  udręczały 
ciężkie  kajdany,  inni  gdzieś  błądzili. 
Coeus  i  Gyges  oraz  Briareusz, 
Porjirion,  Dolor  i  Ty  fon  i  inni, 
najodważniejsi,  najzuchwalsi  w  szturmie, 
znosili  karę  straszliwą  w  regionach, 
w  których  zamierał  im  oddech.     Więzieni 
w  żywiołach  mroków,  zgrzytali  zębami, 
a  wszystkie  członki  ich,  podobne  żytom 
jakiegoś  kruszcu,  leżały  bez  ruchu, 
powykręcane  albo  wyprężone ; 
tylko  ich  serca,  strasznym  żarte  bólem, 
febrycznych  ogni  pełne,  głośno  biły 
pulsem  krwi  wrzącej.     Po  świecie  szerokim 
gdzieś  się  błąkała  Mnemosyne;  Febe 
błądziła  zdała  od  swego  księżyca; 
i  wielu  innych  nawykło  wędrować 
po  różnych  stronach,  lecz  dzisiaj  znaleźli 
schron  tutaj  straszny.     I  porozrzucane 
leżą  naokół  te  obrazy  życia, 
ogromne,  martwe,  niby  druidyczne 
głazy  na  smutnych,  opuszczonych  bagnach. 


HYPERION  2jy 

kiedy  w  posąpny  czas  listopadowy 

deszcz  zacznie  padać  pod  wieczór,  a  niebo 

w  mrok  ich  ołtarne  otula  sklepienia. 

Każdy  miał  tutaj  swoją  ustroń  własną 

i  ni  spojrzeniem,  ni  słowem,  ni  jakimś 

rozpacznym  czynem,  nie  zwracał  sią  wcale 

do  swych  sc^siadów.     Jednym  z  nich  był  Kreus. 

Jego  potężna,  żelazna  maczuga 

leżała  przy  nim,  a  głaźne,  strzaskane 

żebro  opoki  świadczyło  wymownie, 

jaką  miał  w  duszy  przewspaniałość  siły, 

nim  padł,  zwyciążon,  w  smutku  i  żałobie. 

Drugim  był  Japet,  trzymający  w  garści 

śliski  kark  wąża:  temu  żądłowaty 

z  gardzieli  zwisał  jazy k,  zasię  kręgi, 

wzdłuż  rozprężone,  opadły  zdrętwiałe: 

dziś  już  ten  potwór  nie  mógł  bryzgać  jadem 

w  twarz  zwycięskiego  Jowisza.     Tuż  obok, 

twarzą  do  ziemi,  leżał  Kotłus,  czaszką 

bijąc  straszliwie  o  krzemienne  głazy, 

usta  z  cierpkiego  wykrzywiając  bólu 

i  przewracając  oczyma.     Opodal 

widziałeś  Azyę,  Kafa  olbrzymiego 

potężną  córkę,  co,  chociaż  niewiasta, 

o  wiele  więcej  matce  swej.  Tellurze, 

sprawiła  cierpień,  niż  który  z  jej  synów. 

Więcej  zadumy  było  w  jej  obliczu, 

niźli  męczarni,  gdyż  wzrokiem  proroczym 

widziała  przyszłą  swą  świetność:  w  palm  cieniu 

przez  jej  szeroką  wyobraźnię  rosły 

na  świętych  wyspach  Oksu  i  Gangesu, 

współzawodnicząc  w  mocy  i  ogromie, 

wielkie  przybytki,  wspaniałe  świątynie. 

Jak  się  Nadzieja  wspiera  na  Kotwicy, 


2j8  CHIMERA 

tak  łe&  i  ona,  aczkolwiek  mniej  wdzięczna, 
stała  oparła  na  zębie,  wypadłym 
przenajwiąkszemu  z  jej  słoni.     Ponad  nią, 
na  stromej  turni,  leżał  wyciągnięty, 
wsparty  na  łokciach,  chmurny  Enceladus. 
Dawniej  łagodny  był  on  i  spokojny, 
jak  wół  pasący  się  na  kwietnych  błoniach, 
nierozsierdzony  przez  nikogo;  teraz, 
wściekły  jak  tygrys,  jak  lew,  knowający, 
myślał  i  dumał,  snuł  jaków  eś  plany; 
on  to  niedawno  rzucał  naokoło 
góry  na  góry,  w  długiej  wojnie  bogów 
młodsze  smagając  bóstwa,  że.  spłoszone, 
kryły  się  w  zwierząt  i  ptaków  postacie. 
Obok  był  Atlas ;  przy  nim.  ojciec  Gorgon, 
Forkus,  na  wznak  się  położył.     W  sąsiedztwie 
był  Oceanus  i  Tethys.    W  spowiciu 
włosów  na  łonie  jej  łkała  Klymene. 
A  śród  nich  wszystkich  Themis  —  u  stóp  Opsy, 
onej  królowej,  osłoniętej  mgłami, 
nie  więcej  oczom  widzialnej,  niż  ciemne 
wierzchołki  świerków,  gdy  je  noc  głęboka 
otuli  w  chmury.     Było  -  ci  tam  jeszcze 
i  wielu  innych,  których  nie  wymienię. 
Bo  kiedy  Muza  wzniesie  się  na  skrzydłach 
w  wyże  powietrzne,  któż  wstrzyma  jej  loty  ? 
A  teraz  śpiewać  musi  o  Saturnie 
i  towarzyszce  jego,  którzy  chwiejnym 
wydobywali  się  krokiem  z  głębiny 
straszliwej  puszczy.     Ponad  ciemną  turnią 
pojawiły  się  ich  głowy ;  ich  postać 
rosła  i  rosła,  aż  się  krok  ich  zrównał 
z  poziomem  szczytu  i  spoczął.     1  wówczas 
Thea,  ramiona  rozpostarłszy  drżące 


HYPERION  2S9 

wkrąg  nad  tern  gniazdem  katuszy  i  z  boku 
wlepiwszy  oczy  w  oblicze  Saturna, 
ujrzała  ciążką  w  niem  walką.     Najpierwszy 
z  pomiądzy  bogów  zmagał  sią  z  wszelaką 
słabością  bólu,  gniewu,  przerażenia, 
zemsty,  wyrzutów,  żalu  i  nadziei, 
ale  najbardziej  z  rozpaczą.     Daremnie 
walczył  przeciwko  tym  plagom,  albowiem, 
na  głową  jego  polało  już  Fatum 
olej  śmiertelny,  jad,  co  mu  odbierał 
piątno  boskości;  i  Thea,  przeląkła, 
dała  mu  spokój,  puściwszy  go  naprzód 
miądzy  olbrzymów  zwyciążone  plemią. 


Jak  miądzy  nami,  śmiertelnymi  ludźmi, 

serce,  dotkniąte  bólem,  jeszcze  bardziej 

rwie  sią  i  szarpie,  jeżeli  sią  zbliża 

do  progów  domu,  gdzie  serca  boleją 

równem  cierpieniem,  tak  i  Saturn,  wszedłszy 

miądzy  pobitych,  o  mało  nie  upadł. 

Ale  sią  spotkał  z  okiem  Encelada. 

a  wyraz  mocy  i  czci,  w  niem  zawarty, 

przejął  go  niby  natchnieniem.     I  krzyknął: 

„Patrzcie,  tytani,  na  boga  waszego!" 

I  na  to  jedni  zająkli,  a  inni 

z  miejsc  sią  porwali  na  nogi,  znów  inni 

ten  sam  ze  siebie  wyrzucili  okrzyk, 

lub  wybuchnąli  płaczem  albo  skargą, 

a  wszyscy  z  czcią  sią  skłonili  przed  bogiem; 

i  Ops,  zasłony  uchyliwszy  czarnej, 

skroń  ukazała  bladą,  zgasłe  lica, 

i  wielkie  łuki  brwi,  i  głąbią  oczu. 


200  .  CHIMERA 

Szumy  powstają  w  ciemnych  wierzchach  świerków, 
gdy  Zima  głos  swój  rozpuści;  szmer  idzie 
po  nieśmiertelnych,  kiedy  Bóg  do  góry 
podniesie  palec  na  znak,  że  w  tej  chwili 
obciąża  jązyk  swój  ciężarem  myśli, 
muzyką  grzmotów  i  błyskawic:  szmer  ten 
jest  jak  ów  poszum  w  ciemnych  wierzchach  świerków. 
Gdy  ten  zamilknie  w  swoim  górskim  świecie, 
żaden  już  podżwiąk  nie  nastąpi  po  nim ; 
ale  gdy  tutaj,  miedzy  pobitymi, 
szmer  ów  przystanął,  począł  głos  Saturna 
rość  niby  organ,  który  wraz  na  nowo 
brzmieć  rozpoczyna,  kiedy  przygłuszone 
przestaje  drżeć  już  powietrze  od  srebrnych, 
nagle  urwanych  brzmień  poprzednich . . .     Oto 
jak  głos  ten  zwolna  wzmagał  się:     „IV  mem  sercu, 
które  jest  własnym  swym  sędzią,  nie  mogę  — 
nie  umiem  znaleźć  przyczyny,  dla  czego 
to  nas  spotkało.    Nie  mogę  jej  znaleźć 
ani  w  legendzie  o  pierwszym  z  dni  świata, 
zawartej  w  księdze  o  stronicach  z  ducha, 
którą  Uranus  gwiaździsty  swym  jasnym 
zratował  palcem  od  brzegów  ciemności, 
kiedy  ją  chciały  lekko  wzdęte  fale 
pogrążyć  w  swoich  półmrokach  —  w  tej  księdze, 
którą  wy  znacie,  a  którą  dla  siebie -m 
za  silny  wybrał  podnóżek :  niestety, 
jak  mało  silny!  W  znakach,  ni  symbolach, 
ani  we  wróżbach  żywiołów,  powietrza, 
ognia,  i  wody,  i  ziemi,  —  w  pokoju, 
wojnie  czy  sporze  wzajemnym  jednego 
przeciw  jednemu,  dwóm,  lub  trzem,  lub  wszystkim, 
albo  gdy  każdy  poszczególnie  walczy 
z  trzema  drugimi,  jak  ogień  z  powietrzem 


HYPERION  261 

głośno  sią  zmaga,  kiedy  strumień  deszczu 

zalewa  obu  i  obu  przyciska 

do  twarzy  ziemi,  przyczem,  skoro  znajdą 

siarką,  poczwórna  już  tym  biednym  światem 

wstrząsa  i  szarpie  nawała,  —  w  tej  nawet 

potwornej  walce,  z  której  potrafiłem 

głąboką  czerpać  nauką,  nie  umiem 

znaleźć  powodu,  przecz  to  nas  spotkało: 

Nie,  nie!    Choć  śledzą,  choć  ślepią,  nieomal 

omdlewający,  nad  ksiągą  natury, 

nad  rejestrami  wszechbytu,  nie  mogą 

dotrzeć  do  przyczyn,  dla  których  wy,  bóstwa, 

wy  pierwsi  z  widnych,  dotykalnych  bogów, 

tak-eście  marnie  ulegli  tej  sile, 

co,  gdy  ją  z  waszą  porównać,  nie  wzbudza 

żadnego  strachu ...     A  jednak  leżycie 

przezwyciążeni!  pobici!  w  pogardzie ! 

Mówią:  „powstańcie,  tytani!" — jączycie. 

Mówią:  „w  proch  z  wami!" — jączycie!    Cóż  czynić? 

O  wielkie  niebo.  Ojcze  niewidzialny! 

Cóż  ja  wydołam  ?    O  bracia  bogowie, 

wskażcie  mi  drogą,  jak  bojować  mamy, 

jak  mamy  gniew  swój  ukoić  szalony! 

Podajcie  radą !  łaknie  jej  zgłodniałe 

ucho  Saturna.     W  tobie.  Oceanie, 

mieszka  rozwaga,  szczytna  i  głąboka; 

z  podziwem  patrzą,  jak  na  licu  twojem 

myśl  natążona  rodzi  pewne  siebie 

zadowolenie:  dopomóż!  dopomóż!" 


Tak  skończył  Saturn;  a  wówczas  bóg  morza, 
mądrzeć '  sofista,  nie  z  gajów  ateńskich 


202  •  CHIMERA 

czerpiący  wiedzą,  lecz  z  mroku  wód  swoich, 
wstał,  z  nieociekłym  naokoło  włosem, 
aby  poszeptem,  który  jązyk  jego 
chłonął,  w  swych  pierwszych  wysiłkach,  jak  dziecko, 
od  tych  pieniących  sią  piasków  nadbrzeżnych, 
taki  rozpocząć  rozhowor:  „Bogowie, 
wy,  którzy  własnym  dławicie  się  żalem, 
szarpani  gniewem,  pożerani  złością, 
w  kurczach  ginący  z  tej  bolesnej  klaski, 
przytępcie  zmysły,  ten  swój  słuch  przytłumcie, 
gdyż  w  moim  głosie  nie  grzmi  zapalczywość ! 
Przecież,  kto  pragnie,  niechaj  mnie  wysłucha: 
albowiem  chcę  wam  dać  dowód,  jak  chętnie 
każdy  się  ugiąć  powinien;  a  wiedzcie, 
że  w  tym  dowodzie  niosę  wam  pociechę, 
jeżeli  czerpać  chcecie  ją  z  tej  prawdy. 
Prawo  natury  zmogło  nas,  nie  siła 
gromu  lub  Zeusa.     O  wielki  Saturnie, 
wszechświat  atomów  tyś  przejrzał  najlepiej, 
ale  żeś  królem  i  że  ślepym  jesteś 
właśnie  przez  swoją  królewskość,  dla  tego 
jedna  twym  oczom  zakryta  jest  droga, 
którą  ja  szedłem  ku  prawdzie  wieczystej. 
Więc  przedewszystkiem :  jak  nie  byłeś  pierwszą, 
tak  też  nie  jesteś  potęgą  ostatnią 
i  być  nie  możesz.     Nie  jesteś  początkiem 
ani  też  końcem!    Chaos  to  i  Ciemność 
stworzyły  światło,  ten  najpierwszy  owoc 
wewnętrznych  bojów,  ponurych  zaburzeń, 
dojrzewających  dla  celów  przedziwnych. 
Nadeszła  chwila  dojrzenia,  z  nią  światło  — 
i  światło,  z  własnym  skojarzone  stwórcą, 
wydało  wszystką  bezmierną  materyę. 
I  objawili  się  nasi  rodzice  — 


HYPERION  263 

Niebo  i  Ziemia  —  w  tej  samej  godzinie, 
a  potem  świata  objęliśmy  władzą  — 
ty,  pierworodny,  i  my,  ród  olbrzymów. 
Teraz  ból  prawdy  idzie,  jeśli  komu 
będzie  on  bólem/    Szaleństwo  f    Boć  przecie 
z  spokojem  znosić  wszystką  prawdą  nagą 
i  wszystkie  losy  to  szczyt  wspaniałości/ 
Baczcie,  co  mówią:    Jak  Niebo  i  Ziemia 
wżdyć  doskonalsze,  niż  Chaos  i  Ciemność, 
choć  i  te  ongi  miały  panowanie ; 
jak  zasią  po  nich  widzimy  Niebiosa 
i  Ziemią  w  kształtach  potążne  i  piąkne, 
w  woli  i  czynach  wolne,  a  łączlizue, 
oprócz  tysiąca  innych,  jawnych  znaków 
czystszego  życia,  tak  dziś  w  nasze  ślady 
wstąpuje  świeża,  piękniejsza  potąga, 
z  nas  urodzona  i  na  to,  ażeby 
wzbić  sią  nad  nami,  jako  myśmy  ongi 
zmogli  chwalebnie  dawną  moc  ciemności. 
A  przeto  kląska  nasza  nie  jest  większą, 
niż  bezkształtnego  upadek  Chaosu, 
sprowadzon  przez  nas.     Czyż  ta  bryła  gleby 
może  urągać  lasom,  które  sama 
wyhodowała  i  ciągle  hoduje, 
a  które  od  niej  tyle  czarowniejsze? 
Czyż  może  ona  nie  uznać  przewagi 
zielonych  gajów?    Albo  czy  liż  drzewo 
śmie  gołębicy  zazdrościć,  że  grucha 
i  że  na  śnieżnych  polatuje  skrzydłach, 
kędy  jej  wola,  gdzie  ma  rozkosz  swoją? 
My  to  jesteśmy  jak  te  drzewa  w  lesie, 
tylko  że  z  naszych  wspaniałych  gałęzi 
nie  wyszły  blade,  samotne  gołębic, 
lecz  złotopióre  orły,  co  szybują 


204  CHIMERA 

w  swojej  piękności  wysoko  nad  nami 

i  przez  to  muszą  panować,  albowiem 

takie  jest  prawo:    Kto  pierwszy  pięknością, 

ten  ma  być  pierwszy  i  władzą.     Zapewne, 

przez  to  odwieczne  prawo  tak  sią  stanie, 

że  nowe  plemią  wtrąci  kiedyś  w  smutek 

naszych  zwycięzców,  jaki  nas  dziś  gttiecie. 

Czyście  widzieli  wóz  młodego  boga, 

co  moje  zabrał  dziedzictwo?. .     Słuchajcie, 

czy  widzieliście  to  jego  oblicze? 

ten  wóz,  naokół  bryzgający  pianą, 

zaprzążon  w  lotne,  skrzydlate  rumaki, 

stworzone  przezeń  samego?    Jam  widział, 

jak  mknął  po  gładkiej,  spokojnej  przestrzeni, 

z  ogniami  takiej  piękności  w  źrenicach, 

żem  smutne  zaraz  rzucił  pożegnanie 

swemu  Królestwu.     Smutnie -m  sią  pożegnał 

i  oto-m  przybył,  ażeby  zobaczyć, 

jak  bezlitosne  przemogły  was  losy 

i  czy  nie  mógłbym  dodać  wam  otuchy 

w  tym  strasznym  bólu.     Przyjmijcie  tę  prawdę 

i  niechże  ona  będzie  wam  balsamem." 


A  kiedy  przebrzmiał  szept  Oceanowy, 
umilkli  wszyscy  —  z  gniewu,  czy  dla  tego, 
że  ich  przekonał  i  zawstydził?    Jakaż 
myśl  to  odgadnie,  choćby  się  najgłębiej 
zastanowiła?    Przecież  tak  się  stało, 
że  nikt  doraźnej  nie  miał  odpowiedzi, 
oprócz  Klymeny,  na  którą  nie  zważał 
żaden  z  obecnych.     Lecz  i  ta  nie  na  to 
poczęła  mówić,  aby  odpowiadać. 


HYPERION  26s 

tylko,  z  przedziwną  łagodnością  w  oku 

na  zasmuconych  spoglądając  bogów, 

taką  wargami  poczerwienialem,i 

zaniosła  cichą,  bojaźliwą  skarga: 

„Ojcze!  jam  tutaj  najsłabszym  jest  głosem 

i  wiem  jedynie  to,  że  znikła  radość 

i  że  ból  wpełznął  do  naszego  serca, 

aby  w  niem  zostać,  ach!  może  na  zawsze! 

Nie  chcą  być  wróżką  złego,  jeśli  mniemam, 

że  takie  słabe  mogłoby  stworzenie 

odwrócić  pomoc,  która  sią  nam  z  prawa 

od  bóstw  należy  wszecitwładnych.     Pozwólcie 

wyjawić  przecież  mą  troską,  pozwólcie 

powiedzieć  sobie,  co  doszło  mych  uszu, 

co  mi  wyciska  łzy  i  przekonywa, 

że  nas  już  wszystkie  odbiegły  nadzieje! 

Stałam  na  brzegu,  na  uroczym  brzegu, 

dokąd  z  krainy  ciszy,  drzew  i  kwiatów 

zalatywały  przewonne  powiewy. 

Wszystko  spokoju  pełne  i  rozkoszy 

jak  ja  cierpienia  —  tak  pełne  radości 

i  rozkosznego,  łagodnego  ciepła, 

że  serce  moje  poruszyła  żądza, 

by  lżyć  samotność,  aby  jej  złorzeczyć 

pieśniami  skargi,  muzyką  tych  naszych, 

nieszczęsnych  bólów.     Siadłam,  wziąłam  konchą 

i  jąłam  szepty  przelewać  w  jej  wnątrze 

i  snuć  metody ą  —  o,  już  nie  melodyą! 

Bo  gdym  śpiewała,  głuche  muszli  echa 

śląc  nieudolnie  na  tchnienia  powietrzne, 

z  przeciwnej  strony,  od  wyspy  lesistej, 

oblanej  wodą,  dźwiąk  przypłynął  ku  mnie 

z  pogwarem  wiatru  —  dźwiąk  tak  czarujący, 

że  mi  zagarnął  słuch  i  porwał  całą. 


266  CHIMERA 

W  piasek  rzuciłam  swą  konchą,  a  fala 

wraz  napełniła  jej  wnątrze,  jak  moje 

napełniał  zmysły  pogłos  tej  złocistej, 

nowej  melodyi.     W  każdym  rajskim  dźwięku 

śmierć  była  żywa,  —  w  każdym  ich  strumieniu.  * 

które  płynęły  wciąż,  jeden  za  drugim, 

i  znów  się  razem  zlewały,  jak  perły. 

kiedy  się  sypią  z  przerwanego  sznura. 

I  potem  znowu  jedna  pieśń  za  drugą 

począły  krążyć  naokół  mej  głowy, 

niby  gołębie,  które  pofrunąwszy 

z  swoich  gałęzi  oliwnych,  muzykę  . 

mają  w  swych  skrzydłach,  zamiast  piór  milczących, 

i  o  chorobę  wnet  mnie  przyprawiły  — 

razem:  z  zadrości  t  bólu.    Ból  przemógł, 

i  odurzone  zatkam,  sobie  uszy. 

gdy  wtem.  pomimo  drżących  rąk  oporu, 

przedarł  się  ku  nim  głos  przenaj dźwięczniej szy , 

głos  wołający:  „Młodzieńczy  Apollo! 

Apollo!  młody,  jutrzniany  Apollo!^* 

Chciałam  uciekać,  lecz  głos  mnie  doścignął. 

Głos  wołający:  „Apollo!  Apollo!^'' 

O  ty !  mój  Ojcze!  o  bracia!  gdybyście 

czuli  mą  boleść,  gdybyś  ty.  Saturnie, 

czuł,  co  ja  cierpię,  nigdybyście  moich 

nie  potępili  słabych  słów.  że  śmiały 

mieć  uroszczenie,  by  je  wysłuchano." 


Głos  jej  popłynął  jak  potok  lękliwy, 
który,  krzemiennem  wlokąc  się  łożyskiem. 
boi  się  spotkać  z  morzem;  ale  morze, 
wraz  go  spotkawszy,  zadrżało:  potężny 


HYPERION  267 

głos  Encelada  wielkim  wezbrał  gniewem: 
Jak  głuchy  łoskot  fal  w  napół  ukrytych 
jaskiniach  turnic,  huczały  bałwany 
ciążkich  wyrazów,  które  z  swego  łona 
wylewał,  wsparty  na  łokciach  —  nie  wstawał 
z  wielkiej  pogardy:  „Mamy -li,  bogowie, 
słuchać  tu  dzisiaj  olbrzymów  przemądrych 
czy  też  przegłupich?    Piorun  za  piorunem, 
do  ostatniego  wyrzucan  z  zbrojowni 
zdrajcy  Jowisza,  jeden  świat  za  drugim 
na  moich  piątrząc  ramionach,  niewiąkszą 
sprawił  mi  boleść,  niż  dziecinne  słowa 
śród  łych  straszliwych  pogromów.     Tytani! 
zbudźcie  sią  ze  snu!  krzyczcie!  drzyjcie!  ryczcie! 
Zapomnieliście  o  tycJt  ciszacJi  krwawych? 
O  tych  hańbiących  policzkach?    Was  wszystkich 
zmiażdżyło  rami^  dzieciucha!    Słyszycie? ! 
A  ty,  wrzekomy  władco  wód,  czy  dzisiaj 
już  zapomniałeś  płomiennych  błyskawic, 
które  smagały  twe  morza?    Co?  jakto? 
Wiąc  z  odrętwienia  mogło  was  obudzić 
te  kilka  prostych  słów  m,ych?    O  radości! 
Teraz  ja  widzą,  żeście  nie  zgnębieni ! 
Teraz  już  widzą,  jak  oczu  tysiące 
goreją  żądzą  odwetu!"     To  mówiąc, 
zvyprążył  w  górą  swą  postać  olbrzymią 
i,  wstawszy  z  miejsca,  tak  przemówił  dalej: 
„  Teraz  jesteście  płomieniami,  ja  was 
nauczą  palić,  ja  wam  dziś  pokażą, 
jakby  od  wrogów  oczyścić  powietrze, 
jak  porozżagwiać  krzywe  ognia  groty, 
i  jak  spopielić  wzdąty  obłok  Zeusa, 
jak  młodzieniaszka  tego  w  jego  własnym 
zdusić  namiocie.     O,  niechaj  odczuje 


268  .  CHIMERA 

zbrodniczą  krzywdą,  którą  nam  wyrządził. 

Bo  chociaż  gardzą  słowem  Oceana, 

ja  nad  czemś  wiącej  boleją  tu  dzisiaj, 

niż  nad  utratą  królestwa:  minąły 

chwile  spokoju  i  senliwej  ciszy  — 

chwile,  tak  obce  niweczącym  walkom, 

gdy  wszyscy  niebios  nadobni  mieszkańcy 

schodzili  ku  nam  z  rozwartą  źrenicą 

słuchać  słów  naszych.     Było  to,  gdy  jeszcze 

nie  marszczyły  sią  gniewnie  wasze  czoła, 

gdy  usta  wasze  znały  li  jedynie, 

solenne  dżwiąki;  było  to,  gdy  jeszcze 

nie  było  znane  skrzydlate  zwyciąztwo, 

bądź  utracone,  bądź  też  odniesione. 

A  pamiątajcie,  że  dotąd  Hyperion 

nie  uległ  hańbie,  brat  nasz  najjaśniejszy, 

o,  tak,  Hyperion  —  oto  jego  promień  !  " 


Wszystkich  sią  oczy  zwróciły  ku  licom 

Enceladowym,  i  gdy  z  ust  tytana 

ku  szczytom  turnic  popłynąlo  imią 

Hyperiona,  spostrzegły,  jak  bladym 

przebłyskiem  światła  drgały  jego  rysy. 

Nie  było  w  rysach  łych  gniewu,  bo  widział, 

że  inne  bóstwa  tak  samo  płonąły 

żądzą  pomszczenia.     Spojrzał  po  nich  wszystkich 

i  w  twarzach  wszystkich  dostrzegł  promień  blasku. 

Ale  najbardziej  gorzał  Saturn  stary ; 

włos  jego  siwy  lśnił  sią  jako  piana, 

obryzgująca  wokół  piersi  statku, 

kiedy  północą  wjeżdża  do  zatoki. 

I  tak  w  tej  bladej,  srebrnej  stali  ciszy. 


HYPERION  269 

gdy  światło  jakieś,  by  odbrzask  poranku, 
przenikło  naraz  wszystkie  strome  skały, 
wszystkie  posąpne  schronie  Zapomnienia, 
wszystkie  cieśniny,  wszystkie  przepadliska, 
wszystkie  te  turnie,  wszystkie  czarne  głąbie, 
żleby  milczące,  albo  też  ochrypłe 
od  rozhukanych,  szalonych  potoków. 
I  nagle  wszystkie  wieczne  wodogrzmoty, 
wszystkie  siklawy,  dalekie  i  blizkie, 
przedtem  w  posąpne  otulone  mroczą, 
zalśniły  w  świetle  w  całej  swojej  grozie! 
Był  to  Hyperion :  jaśniejącą  stopą 
na  granitowym,  postawiwszy  szczycie, 
ujrzał  niedolą,  którą  światłość  jego 
w  straszliwszym,  jeszcze  ujawniła  kształcie. 
Włos  miał  złocisty,  na  wzór  numidyjskich 
skrącony  puklów,  a  majestatyczna, 
królewska  postać  rzucała  olbrzymi 
cień  śród  swej  własnej  jasności,  by  ogrom 
głazu  Memnona  przy  zachodniem  słońcu, 
zuidzialny  oczom  wądrowca  po  Wschodzie . 
I  jąk  wydawszy,  jak  harfa  Memnona, 
i  załamawszy  race,  zamyślony, 
stał  tak  milczący  w  głąbokiej  zadumie. 
Zivątpienie  zdjąło  powalonych  bogów, 
kiedy  przy  sobie  króla  Dnia  ujrzeli 
pozbaivionego  otuchy:  i  lice 
zakrył  niejeden  przed  tą  falą  światła. 
Lecz  Enceladus  dumnem  powlókł  okiem 
po  swoich  braciach,  a  na  błysk  tych  źrenic 
podniósł  sią  Japet,  i  Kreus,  i  Forkus, 
i  wszyscy  razem  zwrócili  swe  kroki, 
kądy  on  wielką  wystrzelił  postacią. 
I  czterej  razem  wywołali  głośno 


2/0 

imi^  Saturna,  a  na  to  Hyperion 
ze  swego  szczytu  odkrzyknął :  „Saturnie !  ^^ 
Saturn  zaś  siedział  obok  Matki  bogów, 
w  obliczu  jego  nie  było  radości, 
jakkolwiek  wszyscy  bogowie  z  głębokich 
poczuli  wołać  gardzieli:  „Saturnie!^ 


CHIMERA 


PRZEŁOŻYŁ 

Jan  Kasprowicz. 


John  Keats. 


z  utworów  Wasyla  Stefanyka. 


i' 


DZIADEK. 


Odłożył  grabie,  usiadł  na  miedzy,  lulkę  zapalił  i  jął 
sam  z  sobą  rozmawiać.  Z  początku  pocichu,  a  potem 
głośno. 

—  Trochę  trza  spocząć,  bo  pokaż  się  jeno  w  domu, 
zaraz  ci  znajdą  robotę.  Synowa,  aby  zdrowa,  zaraz 
rzeknie:    Nie  siedźcie-ż  darmo,  dziadku... 

—  A  Bóg  mi  świadkiem,  że  ledwie  przebieram  człon- 
kami. A  ręce,  patrz,  jak  zgrzebło,  a  już  cały  miesiąc  się 
nie  goliłem,  a  do  cerkwi  pono  ścieżki  zapomniałem. 
W  czem  pójdę,  kiedy  mi  wszystko  zabrali? 

Głos  dziadka  wędrował  po  polu,  z  miedzy  na 
miedzę.  Ludzie  się  zglądali.  A  on  nie  przestawał  się 
skarżyć. 

—  Ech,  dzisiaj  -  ci  dzieci!  Ale  ja,  dziękować  Bo- 
gu, pamięci  nie  utraciłem  jeszcze,  pamiętam -ci  ugodę  no- 
taryalną.     Suchutki  był   panisko  z  bródką   ten  notaryusz. 


2^2  •  CHIMERA 

On-  ci  tak  synowi  tłómaczył.  Dla  dziadka,  mówi,  dopóki 
żyć  będzie,  ma  zostać  pościel,  on  ma  na  niej  spać,  wyle- 
giwać się,  aby  nawet  do  wschodu  słońca.  A  gdy  go  na 
ławę  położycie,  powiada,  i  ziemią  przysypiecie,  wtedy  do- 
piero przenoś  się  ty  z  ławy  na  dziadka  pościel.  A  dla 
baby,  mówi,  ma  pozostać  zapiecek,  na  nim  niech  się  wy- 
grzewa, niech  się  Bogu  modli,  a  gdy  ją  umyjecie  i  ręce 
na  krzyż  jej  złożycie,  wówczas  niech  synowa  na  zapiecek 
lezie. 

Jesienny  wiatr  igrał  z  siwym  włosem  dziadka. 

—  Ale  niech-no  notaryusz  pod  wieczór  zaglądnie  do 
chaty.  Syn  na  pościeli,  synowa  na  zapiecku,  a  ja  ze  sta- 
rą na  ziemi,  na  słomce  się  walamy.  A  to  sprawiedliwie ! 
A  gdzież  jest  Bóg?  Pono  u  tych  ludzi  niema  Boga  w  ser- 
cu, och,  niema . . . 

Głową  kiwał,  że  młodzi  ludzie  w  sercu  Boga  nie  mają. 

—  Gińcie,  staruchy,  szkoda  łyżki  strawy  dla  was. 
Mleczko  spijają,  serek  zajadają,  a  my  jak  szczenięta  na 
nich  spozieramy.  A  ja  im  dał  krówkę,  dał  owieczkę,  dał 
pług,  wszystko  dał.  Ludzie  dają,  i  ja  dałem.  A  dzisiaj 
oni  powiadają:  wy  starzy,  słabi  —  to  jedzcie  mało.  Tak 
powiadają  nam  nasze  dziatki. 

Głos  dziada  drgnął,  i  dziad  umilkł. 

—  I  jak  psów  nas  pogrzebią,  dalibóg,  nawet  buta  na 
nogi  nie  wdzieją . . . 

Gromada  bocianów  zleciała  na  oczeret  i  zatrzepota- 
ła nad  dziadem  skrzydły,  aż  się  przeląkł.  W  ciepłe  kra- 
je do  odlotu  się  gotowały. 

—  Oho,  już  jesień.  Tak,  tak,  niebawem  będziemy 
mieli  Boże  Narodzenie . . . 

—  Chociaż  ptak,  ale  rozumne  stworzenie,  tylko,  że 
nic  nie  mówi.  Jemu  źle,  i  szuka  sobie  lepszej  przystani. 
W  zimie  żab  niema  i  zimno.  A  ono  wie  naprzód.  Nie 
tak,  jak  człowiek,  co  musi  biedować  na  jednem  miejscu. 


z  UTWORÓW  WASYLA  STEFANYKA  2^3 

Wstał  z  miedzy,  lulkę  schował,  wziął  grabie  i  pu- 
ścił się  do  domu.  Jeszcze  kilka  razy  obracał  się,  by  po- 
patrzeć na  bociany.     Wreszcie  stanął. 

—  Nie  wiedzieć,  czy  ze  starą  doczekamy,  aż  wrócą? 
Pono  któreś  z  nas  się  minie,  pono  już  bocianów  nie  uj- 
rzymy. 


SKON. 


Gdy  nadeszła  głucha  jesień,  gdy  z  lasu  liście  opa- 
dło, gdy  pole  okrył}'^  czarne  wrony,  wtedy  do  starego 
Lesia  śmierć  przyszła. 

Umierać  trzeba  każdemu,  śmierć  nie  straszna,  ale 
długo  leżeć  —  męka.  I  Łeś  męczył  się.  Chora  wy- 
obraźnia unosiła  go  w  jakiś  inny  świat,  a  potem  wyrzu- 
cała go  z  niego.  A  ten  inny  świat  był  boleśnie  dziwny. 
I  niczem  Łeś  nie  mógł  się  oprzeć  temu  światu,  tylko 
jednemi  oczyma.  Dlatego  też  owemi  błyszczącemi,  zmę- 
czonemi  oczyma  imał  się  maleńkiego  kagańca.  Chwytał 
go  się,  trzymał,  i  wciąż  się  lękał,  że  powieki  zamkną  się, 
a  on  się  stoczy  w  bezdenną  otchłań. 

Przed  łóżkiem  jego,  na  ziemi,  po  nieprzespanych  no- 
cach snem  zdjęci,  spoczywali  rzędem  S5aiowie  i  córki. 
On  się  z  wysiłkiem  imał  oczyma  kagańca  i  zmagał  się  ze 
śmiercią.  Powieki  wciąż  mu  opadały,  gdyby  ciężar  wielki. 

Widział  dużo  dziewczątek  na  podwórzu.  Każda 
trzyma  wiązkę  kwiecia  w  ręce.  Wszystkie  spozierają  na 
mogiłę,  śmierci  oczekują.  Potem  wszystkie  zwracają  oczy 
ku  niemu.  Chmura  ócz  sinych,  i  siwych,  i  czarnych. 
Chmura  ta  płynie  ku  jego  czołu,  muska  je  i  ochładza . . . 


9^4  .  CHIMERA 

Przetarł  oczy,  chwycił  między  palce  żyłę  na  szjd,  bo 
Z  karku  mu  głowę  strącała,  i  pomyślał  sobie: 

„Patrz,  oto  anioły  przed  śmiercią  ukazują  się."  A  gdy 
tak  myślał,  z  przed  oczu  jego  uciekł  kaganiec. 

Pole  równe,  dalekie,  od  słońca  spieczone.  Błaga  wo- 
dy, drży  i  ziele  przygarnia  do  siebie,  by  się  z  niego  wil- 
goci napić.  Orze  na  niwie  i  rękoma  nie  może  utrzymać 
czepiela,  bo  pragnienie  go  pali  w  gardle.  I  woły  widać 
pali,  bo  nozdrzami  ryją  wilgotną  ziemię.  Wypuszcza  z  rąk 
czepicie,  pada  na  niwę,  a  ona  go  spala  na  węgiel... 

Kaganiec  wywiódł  go  z  tego  świata. 

„I  nie  raz,  i  nie  dwa  bez  wod}?-  na  polu  ginąłem 
\y  Boga  to  wszystko  zapisane!" 

I  znowu  stoczył  się. 

U  rogu  stołu  siedzi  nieboszczka  jego  matka  i  śpiewa 
piosnkę.  Głos  ściele  się  po  izbie  cicho  i  smutnie  i  do- 
chodzi do  jego  uszu.  To  owa  piosenka,  którą  mu  matka 
jako  dziecku  śpiewała.  I  on  płacze  i  boleje,  i  dłońmi  \zy 
uciera.  A  pieśń  matki  prosto  w  duszę  idzie,  i  wszystkie 
męki  z  tą  pieśnią  tara  płaczą.  Matka  dąży  ku  drzwiom, 
za  nią  i  pieśń  idzie  i  męki  z  duszy. 

I  znowu  ukazał  mu  się  kaganiec. 

„Matka  z  tamtego  świata  ma  zejść,  by  nad  swojem 
dzieckiem  zapłakać.     Takie  boskie  prawo." 

Chłód  mrozi  mu  członki,  chciał  kożuchem  je  przy- 
kryć; wtem  zawarły  mu  się  powieki. 

Donośne  dzwony  jęczą  i  kresami  głowy  jego  doty- 
kają. Głowa  trzaska  się,  z  ust  zęby  wylatują.  Serca 
dzwonów  odzywają  się,  i  padają  mu  na  głowę,  i  ranią  go.  . . 

Powłóczył  strasznemi,  nieprzytomnemi  oczyma. 

„Ślubowałem  sobie  dzwon  zakupić,  aby  we  wsi 
o  pożodze  znać  dawał,  ale  ciasne  roki  były . . .  Przebacz 
mi,  Boże  miłościwy !  " 

I  znowu  stoczył  się  w  otchłań. 


I 


z  UTWORÓW  WASYLA  STEFANYKA  27S 

Z  góry,  z  ogromnej  wysokości  spadają  na  niego 
snopy  jęczmienia.  Padają  i  zasypują  go.  Oście  lezie  mu 
do  ust,  do  gardła.  Pali  czerwonemi  igłami,  i  zbiega  się  koło 
serca,  i  piecze  piekielnym  ogniem,  i  żga  w  samo  serce . , . 

Otworzył  oczy  już  martwe  i  bezświetlne. 

„Marcinowi  nie  dawali  zarobionego  jęczmienia  i  ten 
jęczmień  śmierć  mi  sprowadza." 

Chciał  dzieci  zawołać,  aby  oddali  jęczmień  Marcino- 
wi, ale  krzyk  przez  gardło  nie  mógł  się  przecisnąć,  tylko 
niby  gorąca  smoła  po  ciele  się  rozchodził.  Wywiesił 
czarny  język,  wetknął  w  usta  palce,  aby  wydobyć  głos 
z  gardła.  Ale  zęby  zawarły  się  i  ścisnęły  palce.  Powie- 
ki opadły. 

Okna  otwierają  się  w  chacie.  Do  chaty  wsuwa  się 
biała  płachta  i  snuje  się  bez  końca  i  miary.  Jasno  od 
niej,  gdyby  od  słońca.  Płachta  spowija  go  jak  maleńkie 
dziecko,  naprzód  nogi,  a  potem  ręce,  plecy.  Mocno.  Jemu 
lekko,  lekko.  Potem  włazi  do  głowy  i  łaskoce  mózg,  wciska 
się  w  każdy  staw  i  miękko  wyściela.  A  pod  koniec  obmo- 
tuje  gardło  coraz  silniej,  coraz  silniej.  Obiega  gdyby  wiatr 
dookoła  szyi  i  obmotuje,  obmotuje... 


SZARA  GODZINA. 


Nie  mógł  usiedzieć:  coś  pędzało  go  od  ściany  do 
ściany.  Chodził  tylko  wciąż  po  izbie.  Meble  i  kąty  za- 
cierały się  i  ginęły  w  zmroku  wieczornym.  Grzebał  we 
wspomnieniach  z  lat  dawnych. 

—  To  owa  chwila,  w  której  dzieci  małe  wj^biegają 
z  izby  na  łąkę  i  bawią  się  wesoło  i  żwawo.     O  tej  porze 


2^6  ]  CHIMERA 

dziewczęta  nie  chcą  pędzić  bydła  do  domu,  bo  mówią,  że 
gdy  zorza  wieczorna  wychodzi  na  niebo,  to  głos  się  na 
rosie  ściele,  i  śpiewają,  aby  głos  się  słał.  A  w  zimie, 
matki  kądziel  przędą  i  śpiewają  swe  panieńskie  piosenki, 
ale  tak  smutnie,  jakgdyby  tęskniły  za  laty  młodemi. 
A  dzieci  kupią  się,  szepcą  za  piecem  i  zasypiają  bez  wie- 
czerzy.    Dziwną  jest  szara  godzina. 

Chodził  i  tarł  ręką  czoło,  jakby  w  czaszce  chciał 
zamknąć  wszystkie  myśli,  aby  mu  się  nie  wymknęły,  bo  pra- 
gnął gorąco  je  sobie  przypomnieć. 

—  Ciekaw  jestem,  co  też  on  porabia?  Takim  był 
szczerym  przyjacielem.  Pamiętam  dobrze,  jak  raz  siedzia- 
łem u  niego  w  ogrodzie.  Mówił,  zda  się,  wtedy  o  białych 
chmurkach.  Biała  chmurka,  mówi,  ze  złotemi  brzegami 
przesuwa  się  po  niebie,  gubi  białe  lilie,  i  idzie  dalej,  i  sie- 
je, sieje  mnogo  tego  kwiecia  po  sinem  niebie  —  a  za  go- 
dzinę niemasz  ani  chmurki,  ani  lilij.  Tylko  błękitne  nie- 
bo marszczy  się,  jak  błękitne  morze.  Prawda,  czegoś 
wtedy  się  smucił . . . 

Chodził.     Oczy  łagodniały  mu  jak  u  dziecka. 

—  Ach,  już  zapomniałem  ciąg  dalszy.  Zapominam 
pieśni  matczyne!  A  do  niedawna  je  pamiętałem.  Zaraz. 
Pędzałem  z  Marylą  owce  w  pole,  na  łąkę.  Maryla  wy- 
szjrwała  sobie  rękawy  w  fasolki.  Fasolki  wyszywała  na 
czerwono,  ogonki  na  sino,  a  wolną  między  fasolkami 
przestrzeń  obrzucała  czarną  włóczką.  Musiałem  owce  za- 
wracać, bo  Maryla  starszą  była.  Jedna  srebrz^^sta  owca 
była  niesforna.  Żadnej  grzędzie  nie  darowała.  Zrzuciłem 
krajkę  z  siebie  i  spętaliśmy  ją.  Był  spokój.  Biegałem  nie- 
opasany  popod  wierzbami,  gwizdałem  i  hałasowałem  na 
całe  pole.  Potem  Maryla  mnie  jeść  zawołała.  Jedliśmy 
chleb  i  ser  z  listka ... 

Usiadł   na   fotelu.     Wspomnienia   z   lat   dzieciństwa 


z  UTWORÓW  WASYLA  STEFANYKA  277 

gnały  go,  jak  sen,  na  kwieciste  jakieś  łąki.    Mnogo  kwia- 
tów, ziela,  tylko  rwać,  rwać . . . 

—  Potem  macierz  przyszła  do  nas.  Wracała  z  po- 
la, bo  nosiła  jeść  robotnikom.  Dała  nam  mleka  i  oglą- 
dała rękawy  Maryli.  Upominała  Marylę,  aby  nigdy  nie 
brała  po  trzy  nitki,  tylko  po  dwie  poza  igłą,  bo  fasolki 
będą  brzuchowate.  A  mnie  mówiła,  abym  nie  staczał  się 
z  góry,  bo  podrę  koszulinę,  albo  sobie  brzuch  pokaleczę. 
„Nie  swywol,  chłopcze,  nieopasany,  jak  koń  po  polu,  ale 
siedź  sobie  koło  Maryh  i  owiec  pilnuj!"  A  ja  sobie  leża- 
łem koło  matuli  i  biłem  nogami  o  trawę,  a  matula  mó- 
wiła: „Czy  nie  możesz  chwilki  cicho  posiedzieć  ?"  Wtem 
zleciał  bocian  i  chodził  koło  nas.  Matka  wzięła  mię  na 
kolana  i  poczęła  śpiewać : 

O/',  bocianie,  nie  koś  siana, 
bo  się  zrosisz  po  kolana. 
Tylko  niech  ta  czapla  kosi, 
co  na  bakier  czapką  nosi. 

Pogrążył  się  w  myślach,  aby  przypomnieć  sobie  dal- 
szy ciąg  pieśni,  i  nie  mógł!     Oczy  mu  posmutniały. 

—  Zaraz,  zaraz.  Matka  poszła  do  domu,  a  jam  bie- 
gał do  wieczora  za  bocianem  i  śpiewał:  „Oj,  bocianie, 
nie  koś  siana..." 

Rozpędzał  się,  jak  chłopak,  co  chce  rów  przesko- 
czyć i  zawsze  nad  samym  jego  brzegiem    się    zatrzymuje. 

Pierwsze  słowa  pieśni  wygłaszał  głośno,  ale  dalsze- 
go ciągu  nie  zdołał  sobie  przypomnieć.  Westchnął.  Czar- 
na obwódka  koło  oczu  jeszcze  bardziej  poczerniała. 

—  Mój  Boże,  nie  mogę  uchwycić  wątku  tej  nici,  co 
się  urwała!  Urwała  się  już  wtedy,  kiedy  matka  myła  mi 
nogi  i  wydzierała  czyste  onuce  ze  starej  koszuli,  a  ojciec 
buciki  czyścił.  Płakaliśmy  wszyscy  wówczas,  bo  wypra- 
wiali   mię    w   świat   na   naukę.     I  chodziłem  po  świecie, 


2^8  .  CHIMERA 

i  giąłem  się,  jak  łozina,    dla  kawałka  clileba,  i  czułem  na 
sobie  setki  ócz  dumnycli. 

Ruszył  ręką,  jakby  cłicąc  odpędzić  od  siebie  te  du- 
mne oczy. 

—  Po  latacłi  przyj ecliałem  w  odwiedziny  do  matki. 
Ojciec  już  nie  żył.  Macierz  zgarbiona  z'  kosturem  w  rę- 
ku siedziała  na  przyzbie  i  grzała  się  w  słońcu.  Nie  po- 
znała mnie.  Potem  witała  się  ze  mną.  „Nasza,  synku, 
Maryla  zgasła.  Nie  pisałam  ci  o  tem,  byś  się  nie  martwił. 
Umierając,  ciągle  się  wypytywała  o  ciebie.  Durzyliśmy 
ją,  że  nadjedziesz.  I  jeszcze  tego  dnia,  kiedy  umarła,  mó- 
wiła, że  chciałaby  ujrzeć  cię  bodaj  przez  okno,  bodaj 
przez  próg  idącego.     I  umarła."     Tak  się  ta  nić  urwała. 

Nieświadomie  powtarzał  pieśń  matczyną:  „Oj,  bo- 
cianie, nie  koś  siana ..."     Tak  z  dziesięć  razy  powtórzył. 

—  Poszliśmy  z  matką  na  cmentarz.  Macierz  ledwie 
doszła.  „Patrz,  synku,  oto  grób  Maryli.  Już  posadziłam 
i  rutę  i  barwinek,  i  krzyż  pomalować  dałam,  ale  wisien- 
ki jeszcze  nie  posadziłam,  aż  w  jesieni  posadzę."  Usiedli- 
śmy koło  grobu.  Matka  opowiadała  mi  o  biednej  Mary- 
li. Mąż  zły,  dzieci  drobne,  bieda  w  chacie.  Wiatr  zdmu- 
chiwał z  wisien  białe  kwiecie.  Kwiecie  padało  na  grób 
i  na  nas.  Zdawało  się,  że  kwiecie  zrasta  się  z  białym 
włosem  matczynym  i  że  rosa  z  kwiecia  spada  na  mat- 
czyne jagody.  Przypomniałem  sobie  wówczas,  jak  pa- 
sałem owce  z  Marylą... 

Łzy  gorące  stoczyły  się  na  stół.  Wstał  i  podszedł 
do  okna.     Było  już  ciemno. 

—  Potem  macierz  umarła.  Grób  jej  niedaleko  gro- 
bu Maryli.  Kwiat  z  wisienki  matczynej  pada  na  grób 
Maryli,  a  z  Maryli  na  grób  matki.  Raz  tam  byłem. 
Siedziałem  między  temi  grobami  i  przypomniałem  so- 
bie pieśń  matczyną.  Tylko  nie  mogę  przypomnieć  so- 
bie dalszego  jej   ciągu.    Posiedziałem  trochę  i  poszedłem 


z  UTWORÓW  WASYLA  STEFANYKA  279 

z  grobu.  Tylko  kwiecie  wiśniowe  z  grobów  leciało  za 
mną,  jak  gdyby  temkwieci  em  siostra  i  matka  prosiły,  bym 
nie  odchodził ... 

Jeszcze    długo   chodził   po   izbie   i   szeptał   nieświa- 
domie : 

Oj\  bocianie,  nie  koś  siana, 
bo  sią  zrosisz  po  kolana. 
Tylko  niech  ta  czapla  kosi, 
co  na  bakier  czapką  nosi 


PRZEŁOŻYŁ 

Michał  Moczulski. 


DROGA. 


„Idę,  matko,  idę." 

„Nie  chodź,  synu,  nie  idź..." 

Poszedł  —  a  droga  słała  mu  się  przed  oczyma  wy- 
raźna, daleka. 

Mijał  nowe  wrota  i  okna  bielutkie. 

Kochał  swą  drogę  i  nie  zbaczał  z  niej  nigdy. 

Za  dnia  była  bezbrzeżna  jak  słońca  promienie,  a  no- 
cą drzemały  nad  nią  wszystkie  gwiazdy. 

Ziemia  kwitła  i  kwiatem  każdym  śmiała  się  do  nie- 
go.   Rwał  kwiaty  i  stroił  w  nie  bujne  swe  włosy. 

Każdy  kwiat  rzucał  mu  perłę  pod  stopy. 

Wesołe  oczy,  a  czoło  jasne,  czyste  jak  źródło  przy 
drodze  leśnej. 


28o  CHIMERA 

I  spotkał  ludzi. 

Po  kolana  grzęznąc  w  ziemi,  padali  i  zrywali  się 
w  bezmiernej  mnogości. 

Czarną  dłonią  pot  ścierali  z  czoła,  i  potężnemi  ręko- 
ma ziemi  się  chwytali. 

Znużenie  waliło  ich  na  ziemię,  dusili  dzieci  własne 
pod  sobą  i  ryczeli  w  bólu. 

Podnosili  się  i  znowu  padali. 

A  noc  rzucała  ich  w  sen,  jak  kamienie,  jednego  przy 
drugim,  obróconych  strasznemi  twarzami  ku  niebu,  niby  mo- 
rze głów  ku  morzu  gwiazd. 

Ziemia  jęczała  od  uderzeń  ich  serc,  a  wicher  uciekł 
od  nich  za  góry. 


Czytał  w  tych  twarzach ;  pieśń  wielką,  bojową  w  nich 
wyczytał 

Z  warg  ich  zdjął  słowa,  z  czoła  myśl  przejął,  z  ser- 
ca wyssał  uczucie. 

A  kiedy  słońce  rodziło  się  we  krwi  i  oczu  ich  poca- 
łunkiem dotknęło  —  wtedy  poczęła  się  pieśń  w  jego  sercu. 

Rozśpiewała  mu  się  w  duszy  jak  burza,  rozkołysała 
się  jak  słowa  matczyne. 

I  stał  się  dumnym,  silnym.  Wiatr  naginał  ku  niemu 
kwiat  każdy. 

Szedł  drogą  swą  dalej. 


Uginała  się  pod  nim  jak  płótno. 
Mijał  wrota  i  białe  okna  mijał. 
I  znowu  zobaczył  ludzi. 

Stali  ławą.     Przed  nimi  kłosiste  morze  złota,  za  nimi 
dzieci  w  cieniu  snopów. 

Prażył  ich  ogień.     Żelazo  płakało  w  ich  rękach. 


z  UTWORÓW  WASYLA  STEFANYKA  281 

Zbladłe  niebios  pustynie  wisiały  bez  duszy  nad  nimi. 
Wszyscy  byli  odziani  biało,  jak  na  Wielkanoc. 
Ale  poznikały  snopy  nad  dziećmi   i  żar  wgryzał   się 
w  ich  płowe  główki. 

A  oni  znowu  wżerali  się  w  łany  żółte. 


Wyczytał  ich  rozpacz  i  niemoc. 

Na  czołach  bruzdy  tworzyły  się  jedna  przy  drugiej. 
Usta  zsychały  się,  bladły.     Żółć  zalewała  serca. 

I  pieśń  jego  duszy  zgorzkniała  jak  ziarno  zepsute. 

Zmącił  się  wzrok,  a  jasne  czoło  było  mętne  jak  stu- 
dnia przy  drodze  upalnej. 

Moc  jego  i  duma  upadły  na  twardą  drogę. 

Struł  się. 

I  leciał  drogą  jak  ptak,  co  skrzydeł  własnych  nie 
czuje. 


Na  roli  młodej,  pod  tęczą  jasną,  stała  jego  miłość. 
Ziemia  upajała  się  jej  biatemi  śladami. 

Wyciągnął  ku  niej  ręce  jak  dziecko  bezradne. 

„Pójdź! 

„Nie  mogę;  tyś  trucizna." 

Zachwiał  się,  a  kiedy  wchłonął  w  siebie  swój  wy- 
rok, złożył  na  czarnej  roli  okruchy  pieśni  i  powlókł  się 
dalej. 

Szedł  jak  cień  spróchniałego  dębu  o  słońca  zachodzie. 

A  droga  była  mu  ciemna,  jak  niewidomemu  młode- 
mu kalece. 


Aż  dnia  jednego  potknął  się  o  grób  matki. 
Z  oczyma  suchemi  zaszlochał  i  padł. 


282  .  CHIMERA 

Czoło  zarył  w  mogiłę  i  prosił  matki,  aby  nań  zawo- 
łała dziecinnem  jego  imieniem. 

Jedno  słóweczko  maleńkie  niech  wyrzecze. 

Prosił  długo. 

Potem  głowę  oparł  o  krzyż  i  uczuł  cliłód  jego. 

Wzdrygnął  się,  ucałował  grób  matczyny  i  jabłoń  mło- 
dą, i  poszedł  dalej  bezimienny  i  samotny. 


Daruj  mi,  Boże,  resztę  drogi  mojej,  —  wszakżem  nie- 
zdolny iść  po  niej. 

I  z  grobu  na  grób  przeskakiwał  jak  suche  kwiecie 
ostu  jesienią. 

I  minął  sto  grobów,  a  sto  pierwszy  był  jego  własny. 

Przytulił  się  doń  jak  do  łona  matki. 


ZWIASTUNY. 


Wdowy  to  będą  stare,  i  wnuki  ich,  i  dziadowie,  co 
się  koło  dzieci  swych  tulą  i  co  dnia  słuchać  muszą,  jakim 
ciężarem  są  w  chacie. 

Albo  młode  kobiety  z  dziećmi  małemi,  porzucone 
przez  mężów,  co  po  wielkich  miastach  kędyś  o  nich  po- 
zapominali. 

Iść  będą  w  pole  czeredą,  mijać  będą  krzyże,  nagie, 
bez  zieleni,  zostawią  za  sobą  błyszczące,  gładkie  drogi  ubi- 
te i  włóczyć  się  będą  po  ścierniskach  posępnych  —  dzieci 
szukać  będą  kłosów,  a  starzy  korzeni  zeszłorocznych. 

I  stary  Michał  iść  będzie  z  wnukami,  z  chłopcami 
dwoma  i  z  Oksanką,  najstarszą  z  rodzeństwa. 


z  UTWORÓW  WASYLA  STEFANYKA  28} 

Chłopcy  jak  źrebięta  biedź  będą  przed  dziadem  albo 
się  w  tyle  zostawać  daleko,  a  Oksana  wciąż  iść  będzie 
obok. 

Stary  niesie  nędzną  brudną  płachtę  na  plecach  i  po- 
kasłuje,  a  Oksana  trzyma  kromkę  chleba  w  ręce  dla  chłop- 
ców i  dla  siebie. 

Południe  stoi  nad  nimi.    I  dziad  przemówi  do  Oksany  : 

—  Takie  słonko,  dziecino,  to  mróz  ma  w  sobie.  — 

Iść  będą,  iść,  aż  staną  na  niwie.  Dziad  zatrzyma  się 
u  miedzy.  Oksana  pójdzie  środkiem  pola,  a  chłopcy  zaczną, 
szukać  po  ziemi  jam,  źródeł  przejrzystych,  i  kozików  i  ba- 
tów, które  pastuch}''  pogubiły. 

Oksana  każdy  kłos  podniesie,  kióry  napotka,  i  skła- 
dać będzie  do  lewej  ręki,  a  kiedy  zgrubieje  garstka,  ułoży 
ją  nad  bruzdą,  żeby  łatwo  potem  było  znaleźć.  Szukać 
będzie  po  dołkach  i  rowkach,  bo  tam  kłosów  najwięcej.  — 
Sto  razy  na  minutę  się  sch3^1i  i  wyglądać  będzie  jak  przo- 
downica. Z  czasem  zaczną  jej  przed  oczyma  biegać  pla- 
my żółte  i  sine,  albo  jedna  połowa  łanu  wyda  jej  się  jak 
zwykle,  a  druga  cała  zieleniutka.  Przystanie,  oczy  dłonią 
zasłoni  i  postoi  chwilkę,  a  potem  nagle  rękę  z  przed  oczu 
odejmie,  i  złudzenie  zniknie. 

Albo  piosenkę  zaśpiewa :  zanuci  ją  sobie  pocichutku, 
ze  wstydem  wielkim  i  z  wielką  uciechą,  że  już  śpiewać 
potrafi. 

Ton  do  tonu  i  słowo  za  słowem  kłaść  będzie  z  nie- 
pewnem  drżeniem,  jak  dziecko  maleńkie,  co  uczy  się  cho- 
dzić i  białe  nóżęta  stawia  z  radością  na  ziemi.  A  co  kłos 
podniesie,  to  piosenkę  przerwie  i  zacznie  nanowo  z  no- 
wym zapałem. 

A  dziad  rozmyślać  będzie,  dla  czego  mu  tam  coś 
odetchnąć  nie  daje;  żeby  tak  rozedrzeć  piersi  i  wyrwać 
ztamtąd  krew  zapiekłą,  możeby  potem  żyć  się  dało  jeszcze. 

I  wyciągać  będzie  korzenie  z  ziemi,  kasłać  i  odpoczy- 


284  '  CHIMERA 

wać.  A  przy  robocie  myśli  przychodzić  mu  będą  o  wio- 
śnie, o  lecie,  o  zimie. 

W  głowie  mu  się  zaroi,  aż  o  zbieraniu  i  kaszlu  za- 
pomni. 

Jak  jest  czem  w  zimie  palić,  to  mniej  głodno.  Wsta- 
niesz raniuśko,  śnieg  odmieciesz  z  przed  proga,  w  czapkę 
perzu  nabierzesz,  w  piec  rzucisz,  i  zaraz  w  chałupie  weselej. 

Kaśka  kartofle  zwarzy,  powstają  dzieciska,  i  już  się 
znajdzie  łyżka  gorącej  strawy  dla  nich,  i  piec  ciepły,  i  to- 
bie, dziadu,  ciepło  między  niemi.  Nie  możesz  lepiej,  to  niech 
i  tak  będzie.  —  Jak  perz  suchy,  to  bardzo  przydatny.  I  po- 
cznie wjTywać  korzenie  z  ochotą  i  z  siłą  wielką.  Ale  myśl 
gonić  będzie  za  myślą,  i  nie  odpędzi  ich  stary. 

Żeby  choć  doczekać,  aż  chłopcy  podrosną,  toby  jej 
się  wiodło,  bobym  to  sam  między  ludzi  porozsyłał,  żeby 
na  siebie  pracowali  —  a  baba  głupia  co?  —  co  ona  wie?  — 
tylko  płakać  potrafi!  Lepiejbym  ich  na  drogę  wyprawił 
miź  ona. 

Teraz  na  chłopców  zawoła.  Przybiegną  do  niego 
z  wydrążoną  dynią. 

—  Czemu  to  nie  pomożecie  Oksanie?  Chce  wam  się 
jeść?    Idźcie,  bawcie  się  przy  niej,  bo  jej  się  nudzi. 

Chłopcy  pobiegną  do  Oksany,  a  stary  dalej  snuć  bę- 
dzie myśli. 

Zdrowe  chłopcy,  rosłe,  żeby  jeno  doczekać.  Młodszy 
zmyślny  taki,  jak  stary.  Butów  się  dopomina  na  zimę,  bo, 
mówi,  na  piecu  mu  niedobrze.  Tyle  z  nim  pociechy,  że 
jakby  mu  się  zmarło,  tobyśmy  osierocieli. 

Spojrzy  na  słońce,  czy  nisko  zeszło,  i  na  korzonki, 
czy  ich  dosyć  zebrał.  Potem  Oksankę  zawoła,  aby  mu 
pomogła  znosić  korzenie  i  z  gliny  je  otłuc.  Naznoszą  na 
jedną  kupę  i  zaczną  bić  kijami.  Słup  kurzu  nad  nimi  się 
wzniesie:  dziad  się  zakaszle,  Oksanka  oczy  zamruży, 
a  chłopcy  chleb  jeść  będą. 


z  UTWORÓW  WASYLA  STEFANYKA 


28j 


Słońce  zachodzić  wtedy  pocznie.  Z  siół  bliskicli  przy- 
płyną na  łan  dźwięki  dzwonów  i  rozścielą  się  wraz  z  ro- 
są po  rżysku,  na  drogach  beczeć  będą  trzody  i  hukać  pas- 
terze, na  polu  oracze  pługi  z  bruzd  W5rrzucą  i  do  domu 
zabierać  się  będą.  Szary  mrok  po  dolinach  powstanie; 
wrony  do  sadu  ciągną,  psy  do  chałup  uciekają,  bo  prze- 
piórek już  łowić  nie  mogą  po  polach. 

Stary  Michał  zacznie  się  żegnać,  i  otrzepywać  kurz 
z  koszuli,  i  głośno  kasłać.  Potem  pełną  płachtę  korzeni 
napakuje,  wnuki  mu  podadzą  na  plecy,  i  wszyscy  wyjdą 
na  drogę.  Oksana  nieść  będzie  wiązki  kłosów,  a  chłopcy 
chować  za  pazuchą  korzenie,  co  z  płachty  wypadną.  Nim 
do  domu  dojdą,  wypełnią  im  się  pazuchy,  a  brzuchy  od 
kurzu  poczernieją. 

We  wsi  spotkają  się  wszyscy,  i  ubogie  wdowy,  i  wnu- 
kowie, i  dziady,  i  młode  kobiety,  co  to  ich  mężowie  po- 
rzucili —  wszyscy  z  perzem  i  wiązkami  kłosów. 

Zwiastuny  to,  że  jesień  nadchodzi. 

PRZEŁOŻYŁ 

Dr.  W.  M. 


Towarzystwo. 

(KRONIKA). 


okój  dawszy  łowom, 
Lew  -  król,  na  dziś  syty, 
Bawił  się  rozmową  z  Lisem, 
Który  chytrze  tai 
Każde  trzecie  słowo. 
Nie  przeto,  by  sumienie 
Miał  mieć  od  Lwa  brzydsze, 
Ale  ot,  coś  w  grdyce 
Dławi  go,  jeśli  duszy 
Podnieść  ma  przyłbicę. 
Może  to  wynika  ztąd, 
Że  jeszcze  w  szkołach  będąc, 
[jako  szczenię. 

Wyczytał  w  jakimś  Adamie  zwierzęcym: 

„Język  kłamie  głosowi,  a  głos  myśli  kłamie." 

Dogmat  ten  miał  w  cenie 

I  nie  chciał  zbytniem  mieleniem  języka 

Łgarstw  przymnażać  światu. 

Co  do  Lwa,  to  jego  mość  wielmożna. 

Wiedząc,  że  pod  winą  obrazy  majestatu 

Nie  słuchać  ryku  jej  niemożna, 


R* 


TOWARZYSTWO  287 

Gwarzyli  o  polowań  ostatnich  wyniku, 

O  zarżnięciu  świń  paru  i  cieląt  kilkorga, 

O  słuszności  żądania  od  obywateli 

Po  zającu  z  morga, 

I  tak,  gadu  -  gadu, 

Ani  się  obejrzeli, 

Jak  na  szczyty  najwyższe 

Weszła  im  rozmowa  o  tern : 

Jak  się  ku  stadu  łań 

Żerujących  skradać, 

Jak  to  serce  przestaje  bić 

Przy  lada  szmerze, 

Jak  słodkie  rozbestwienia 

Widuje  dąbrowa, 

Jak  dymi  purpurowa  krew 

Żłopana  żywcem. 

Jako  matni  się  strzeże  zwierz. 

Jak,  ranny,  chowa 
I  Przed  człekiem  -  myśliwcem. 

Wtem  w  antykamerze  —  dzwonek. 

W  jaskinię  Żóraw  wkracza. 

Słynie  z  poczciwości  ptak  ten, 

Natura  prostacza,  każdemuby  z  gardła 

Wydłubywał  kości, 

Jak  to  było  z  onym  wilkiem. 

Który  go  za  to  kopnął 

Nieco  sarkastycznie. 

Tak  to  w  życiu  mądrze,  choć  nie  ślicznie. 

Urządzone:  dobra  kwarcie 

Odpowiada  tylaż  miarka, 

Albo  i  większa,  złego. 

Na  to  się  sarka. 

To  paczy  optymizmu  idealne  parcie, 

Które  nas  upiększa, 

Lecz  —  wyznajmy  otwarcie  — 

Zali  można  inaczej? 

Zda  się,  ani  kapki. 

—  » A ! "  —  Lew  ryknął  —  „jest  niecnota. 


288  CHIMERA 

Zajączki  młode  żrąca,  żabki, 

Gdy  nam  ssącym,  wyjąwszy  może  kota, 

Ani  śni  się 

Komukolwiek  przyśpieszać  zgon 

W  państwie  skrzydlatem,  — 

Czyż  nie  prawda,  Lisie?" 

Z  Lisem  Żóraw  jak  z  bratem. 

Bo  choć  raz  na  stypie 

Lis  ptakowi  dał  barszczu 

Z  dna  płytkiej  patery, 

A  Żóraw  Lisa  karmił 

Z  ważkiej  szyi  dzbana: 

Przecie  lat  już  cztery  minęło. 

Sprawa  zapomniana 

(Czas  wszystko  umorzy) 

I  dzisiaj  żyją  z  Lisem  Żóraw  nienajgorzej  — 

Osobno.     Tylko  tu,  społecznie. 

Przy  Lwie  chcąc  zaznaczyć 

Przedniość  swą  w  dowcipie. 

Lis  szydzi  z  nóg  Żórawia 

'  Iw  one  go  szczypie. 

—  „Możnaby  u  szwajcara  zostawić  te  tyczki. 

Poniekąd  wyjęte  z  grochu  lub  fasoli"  — 

Rzecze.  —  „Taka  tyka. 

Gdy  ją  ugryźć  w  piętę, 

Uczuwa  bóle  w  kroku  zaledwie  po  roku." 

Ptak  za  te  przytyczki 

Kole  dziobem  napastnika. 

Nie  chcąc  przy  Lwie  -  świadku 

Być  na  ostatku. 

Tej  krotochwili  śmiech  towarzyszył 
Lwa  najłaskawszy. 

Po  małej  chwili 

Drzwi  gość  odmyka  nowy: 

Wół,  zniedawna  mąż  krowy, 

A  więc  z  byka  wołem  zostawszy. 

Lwu  przyszedł  bić  czołem, 


TOWARZYSTWO  28^ 

Tudzież  podanie  wnieść  najpoddańsze : 

Że  kiedy  ojcem  on,  Wól,  zostanie, 

Niech  wzgląd  na  jego  przyszłe  cielęta 

Majestat  mieć  raczy, 

Gdy  jego.  Wołu,  pilność  i  piecza 

Będzie  zajęta  cnotą  swej  żony, 

I  jeśli  który  z  jego  smarkaczy, 

Niedoświadczony , 

Zejdzie  mu  z  oczu ; 

Lub  też  odwrotnie  —  niechaj  mu  krowy 

Nie  ukalecza  Lew  za  podatki, 

Jeżeli  zdybie  ją  na  uboczu. 

Rzekł  dobrotliwie  Lew.  —  „Widzim  radzi, 

Żeś  nie  jest,  jako  ów  Ugolino, 

O  którym  mówi  poeta  Dante, 

Że  zjadł  swe  dziatki. 

Dojrzeć  małżonki  także  nie  wadzi. 

Owszem,  eo  insłanłe 

Zakażemy  lampartom 

Twojej  pani  czynić  wstręty; 

Polecimy  wszystkim  wartom 

Psów,  szakali 

Straż  i  baczność  nad  cielęty. 

A  propos,  ileż  tego  macie  na  pociechę  ?  " 

—  „Nic,  ale  pragnę  mieć  przychówek  spory." 

—  „To  ci  się  chwali!  "  — 

Oznajmił  jaśnie  -  Lew,  i  wąs  kręty 

Zadrgał  mu  śmiechem. 

Grzecznie  pokrytym  dworną  radością, 

Bo  właśnie  robić  honory  gościom 

Wypadło  innym. 

Słoń  baletowym  zbliżył  się  chodem. 
Jak  gdyby  wcale  bez  utrudzenia 

Nóg  dźwigał  pale 
I,  niby  kłodę,  tułów,  na  którym 

Siedziała  Wrona. 

Ta,  po  przywitań  ceremoniale, 

Najtroskliwiej  zaraz  czyni 


2go  CHIMERA 

Brudy  na  inwentarzu  ruchomym  jaskini. 

Co  widząc,  Lew  oświadcza  wszem, 

Że  kona  z  nudy. 

Że  wrota  każe  zamknąć, 

B}'^  mu  niechlujna,  ze  swym  nieładem, 

W  dom  tu  hołota 

Nie  nałaziła; 

'  Lecz  —  że  pijana 

Może  przystojniej  zabawi  pana,  — 

Prosi  obecnych  tu  —  na  biesiadę. 

Ruszyli  do  Wieprza 

Społecznem  stadem. 

Gdzie  wino  najwystalsze, 

Gdzie  wódka  najkrzepsza. 

Gdzie  najskuteczniej  pęczniał  zwierz, 

Spit  piwy. 

Szli  w  parze :  z  Wroną  Źóraw, 
Prawiący  jej  o  krajach  dziwy. 
Które  poznał  w  przelotach  był, 

Za  dni  tułactwa. 

O  grze  fal  barworodnych  plótł, 

O  morza  woni,  pędzie,  wrzeniu, 

Szumie  wiatru  w  górnych  lotach, 

0  tobie  d^hóWdiCh  błot  przygodnych, 

O  krzykliwem  i  hardem  upierzeniu  ptactwa 

Puszcz  niegwałconych,  pól  niedartych  broną, 

I  o  innych  rozkoszach 

Doznanych  w  wędrówce. 

Wrona  surowo  gromiła  mówcę: 

Że  to  —  powiada  —  morze,  woń,  kwiaty. 

Wiatry  tułacze  — 

Wszystko  jest  marność. 

Najlepsza  czarność,  bo  nie  wymaga 

Blasku  ni  mycia. 

Dobra  jesiennych  pól  szarość  naga. 

Gdzie  mgła,  osiadłszy,  na  trawach,  płacze 

1  ścierwo  leży  w  stanie  pół  -  zgnicia. 
„Dobrze  jest  krakać  za  wsią,  na  płotach, 


TOWARZYSTWO  291 

Czekając  zimy, 

Miły  też  wronom  zaór  ozimy, 

Którego  lubość  podzielam  z  Wołem."  — 

Wół  z  Lwem  szli  społem. 

,  O  cnotach  mówiono  rodzin, 

Gnoju,  trójpolówce, 

O  cielętach,  krówce... 

(Wół  Lwu  się  zwierza,  iż  dzieci  — 

Cała  poezya  zwierza. 

Której  trwanie  byłoby  dłuższe. 

Gdyby  nie  rzeźnik  i  wychowanie). 

Ze  Słoniem  Lis  na  bakier 

Wlekli  się,  jak  stadło. 

Któremu  się  wielbienie 

Nawzajem  przejadło. 

Bo  Słoń  czci  postęp,  Lis  —  dusza  dzika. 

Słoń  kły  wyszczerza. 

Lis  trzyma  je  w  paszczy. 

Więc  przymierza  niema. 

PrzybyU.    Tu  z  Wieprzem  dawno 

I  za  pan  -  brat  już  piła  Hyena  — 

Zwierz,  towarzystwu  rad. 

Samotności  nie  znosi, 

W  pobliżu  wielkich  stad  się  słania. 

Gdzie  od  bójek  i  kochania 

Ziemia  się  trupami  kłosi, 

Na  trupy  —  kat. 

—  „Ja  funduję!"  —  Lew  ryknął.  —  „Veriłas  in  whisky! 

Nuże  tam,  fagasa! 

Śledź,  ośle,  mięso,  picie  i  wety  —  piorunem ! 

I  likwory  z  kawą. 

Kto  chory,  ma  vichy. 

Dalej,  lać  wam  w  pyski? 

Sami  ?    Wyśmienicie ! 

Jeszcze  kolej ! . .    Jeszcze ! . . 

No  cóż?    Nieruchawo? 


2<)2  CHIMERA 

Czy  tu  konwent  mniszy? 

Hej,  grajków  tu!    Świerszcze, 

Żaby,  słowiki ! " 


Po  szóstej  kolejce,  biesiadniki 

Językom  popuszczały  lejce. 

Ryk  się  z  porykiem,  słowo  z  słowem  ściga, 

Ale  każde  ku  innej  bieg  kieruje  mecie. 

Lis  plecie  o  habicie, 

Wół  rzyga. 

Lew  mu  radzi  whisky  z  miętą. 

-  „Przerwijmy"  —  huczy  Słoń  ucięty  —  „picie, 

Albowiem..." 

—  „Wiwat  mówcy  zdrowie ! " 

Krzyknięto.    Poczem  pito. 

—  „Otóż  powiem  swój  pogląd 

Na  wszechbyt,  na  życie . . . 

Panowie!     Świat  to  wielka  figa, 

Którąby  każdy  wyssał  rad, 

Lecz  to  zależne 

Od  zręczności  trąby. 

Każdy  dźwiga,  co  uniesie, 

Dola  silnym  sprzyja ! "  — 

Tu  Słoń  wzniesie  jak  maczugę 

Wydłużenie  ryja.  —  „Zatem, 

Hypokrytą  jest,  kto  żyje  skromnie, 

W  istności  własnej  wązkim  zakresie 

Widząc  zasługę. 

Co  do  mnie,  to  ciała  mikrokosmów  wielu, 

Traktuję,  jako  losem  daną  mi  sałatę..." 

—  „Powiedz  pan  „tratują,^^  będziesz 

Bliższym  celu"  —  rzekł  Lis. 

—  „Prawda,  prawda  święta ! "  — 

Krzyknęły  zwierzęta.  —  „Żyjmy  chwilą! 

Żyć  nam  niewiela  dni.    Hej,  grać,  kapela!" 

W  lot  każdy  zwierz  nastraja  krtań 

I  tnie  jak  z  nut 
Ten  znany  hymn  społecznych  trzód: 


TOWARZYSTWO  293 

Rośnie  wołowi  róg, 

Ortu  —  szpon. 

Zguba  nas  łowi 

Ze  wszystkich  stron. 

Kto  najmocniejszy,  ten 

Życie  zgadł, 

Kto  słaby,  mniejszy. 

Czeka  go  mat. 

Kto  innycłi  zjada,  ten 

Bywa  syt: 

Tak  chce  zasada 

Walki  o  byt. 

Gdy  służy  zdrowie,  brój. 

Morduj,  grzesz: 

Za  to  odpowie 
Dziad  twój  —  pra- zwierz. 

•   Troska  jedyna:  rość. 
Pić  i  jeść, 
Podług  Darwina  — 
Chwała  mu,  cześć! 

Tu  za  oświaty  zdrowie  huknęły  wiwaty, 

'  Zdolne  zbudzić  nieboszczyka. 

Zaczem,  gronem  pijanem 

Owłada  żądza  uczonej  muzyki 

Ze  śpiewem  solo. 

Więc,  po  przepiciu, 

Proszą  Hyenę,  by  zanuciła 

Coś  z  fortepianem. 

Koniki  niechaj  rzępolą  pianem, 

I  bąk  niech  bzyka. 

Ot  co  zawyła  mistrzyni  w  wyciu : 

—  ijTak  mi  z  przyrody  wypadło, 
Że  kocham  wszystkie  samice. 


2g4  \  CHIMERA 

Nie  pomnąc,  czyjeby  były: 
Owce,  kobyły,  oślice. 

Poty  wyję  im  najsłodziej, 
Aż  cłiwila  luba  przychodzi, 
Że  je  porwę,  że  zachwycę. 

Kocham  wszystkie  bez  wyboru: 

Cud,  „tak  -  sobie,"  czupiradło. 

Bo  jedna  ich  cena  —  padło, 

Które  lubię,  bom  Hyena." 

—  „ŚUczności! "  —  Lew  zaryczał.  —  „Bawię  się 

Jak  króle."     Żóraw  z  Wroną 

Wytknąwszy  dzioby,  jak  czat  piki. 

Słuchali  (każdy  ptak  wogóle 

Do  muzyki  prawo  sobie  rości); 

Chrząkał  Wieprz,  rad  z  gości. 

Tylko  Lis,  świętoszek, 

Pień  ckliwych  nie  znasza. 

—  „Bydło ! "  —  rzekł  Lwu  —  „Mość  Wasza 
'  Nie  znajduje,  że  są  nasiąknięci 

Do  wrębów...    Ten  Żóraw  z  dziobem, 

Który  milą  można  mierzyć, 

Ten  Słoń,  ważący,  nie  wiem  ile  kilo, 

I  ten  hyeni  śpiew  o  miłości ! . . 

Do  licha!     Toć  i  moich  chęci  prąd 

Mnie  popycha  do  kwok,  kokoszek, 

I  gęsiej  pieczeni, 

A  wszelako  z  nim  walczę, 

Bo  uważam  za  zło 

Wszystko  żreć  zaraz,  co  mi  w  łapy  wlazło. 

W  ogólności,  rani  mnie  to  życie, 

Kołem  mi  stanęło  w  krtani. 

Zbrzydło  to  wieczne  i  zdradne  mamidło 

Czegoś  i  wieczne  upadki. 

Dobrem  jedynie  bywa  stan  (ach,  rzadki!). 

Gdy  się  instynktu  oprę  pobudkom. 


TOWARZYSTWO  ,  29; 

Lecz  to  trwa  krótko, 

I  znów  mnie  jakieś  chuci  płazie  schwycą. 

To  smutne !  To  boU ! 

Najtęższa  cnota  ulega  skazie, 

Co  raz  stworzone,  ma  być  zepsutem . . . 

Uroczość  piękna  więdnie...  nawet  nie  jest 

Absolutem  byt,  wywleczony  myślą 

Z  nieistnienia ! . . 

Wieprzu,  bracie,  dolej ! . . 
Może  za  życia  znajdę  granicą 
Sposób  wiecznego  trwania  w  ekstazie, 
Gdy  to  nie  gnębią  żadne  zwątpienia, 
Gdy  sam  się  czuję  synogarlicą 
I  widzę  innych  z  duszą  gołębią... 
Tak,  bo  w  świat  moje  ja  się  zamienia. 
Wfruwa  do  tego  dusz  gołębnika 
Cały  dobroci  mojej  pierwiastek, 
•  Ze  mnie  więc  znika; 
W  takim  zaś  razie  — 
Niechaj  mi  Wasza  Mość  zechce  wierzyć  — 

Ja  me,  wcielone,  może  już  nie  żyć." 

(A  w  myśli  doda :  —  „No,  samo  przez  się. 

Gdy  mnie,  w  postaci  dobra,  świat  wessie. 

To  zawsze,  jako  ten  zły  ostatek, 

Chyba  nie  szkoda  w  życiu  się  resztę 

Latek  przewartać.")  — 

—  „Droga  otwartać,"  —  rzekł  Lew  —  „lecz  pytam. 

Co  cię  tak  pili  już 

Elizejskie  błonia  zazwierzyć, 

O  których  wiedźmy  wróżą  napoły: 

Czy  jako  woły  tam  się  zobaczym. 

Czy  jako  lwy  tam  będziem  błądzih? 

W  co  się  przedzierzga,  kto  tu  umiera? 

Czy  tam  są  duchy,  czy  pustka  szczera. 

Dokąd  ostatnie  tchnienia  polecą? 

Nie  wiemy. 

Choć  żywot  kruchy, 

Zawsze-ć  ja  wolę,  jak  ten  z  Homera 

Achill,  na  ziemi  być  z  mięsa,  z  juchy, 


2^  •  CHIMERA 

Niżeli  żyć  tam,  jak  kaduk  wie  co. 

Dla  nieudolnych  pociechą  myty, 

A  dla  nas  szczęściem  jest  —  w  paru  susach 

Ciało  rozprężyć  i  wkłuć  pazury 

W  biodra  gazeli; 

A  przy  trawieniu  — 

Sierć  prażyć  w  słońcu 

I  słuchać  trzmieli  brzęku  w  bambusach... 

Żyjmy.    Mrzeć  —  bliźnim  dajmy  pierwszeństwo. 

Widzę,  żeś  Słonia  jest  przeciwieństwo. 

Bo  gdy  czworonóg  ten  skórogruby 

Świat  pragnie  zmienić  na  swoje  połcie: 

Ty  chcesz  swej  zguby  na  korzyść  świata. 

Ażeby  dobra  był  wymiar  większy, 

Lub  mniejszy  nierząd. 

Czemu  ten  zdjął  cię  samo  wstręt  jakiś, 

Dziwny  u  zwierząt? 

Śmierć  nie  upiększy. 

Żyć  łatwo,  lubiąc  pospołu  siebie,  jako  też 

Innych,  oraz  ich  zdi*owia  pić 

Jak  ja  Wołu..." 

Tu  kub  wychylił: 

—  „Za  zdrowie  wasze,  mój  Wole  luby, 

Któremu  miłość  krowia  dni  mai! 

Cóż,  przyjacielu,  powiedz,  jak  snadnie 

Szczęśliwość  w  życiu 

Posiąść  wołową". 

—  „Daję  wam  słowo ! 
Ja,  który -m  darmo  przeżuwał  paszę. 
Ja,  który -m  gził  się,  bryk^  bez  celu, 

I  nieodbicie  dążył  do  zguby: 

Gdym  ją,  ją  poznał,  nibym  na  nowo 

Rozpoczął  życie. 

Które  wypełnia 

Miłość,  porządek  i  zdrowia  pełnia. 

Jeżeli  ja,  byk  marny  i  w  grzechu, 

Dla  krowy  ideałem  —  zrozumcie  —  na  zawsze 

Zost^em,  tym  jedynym  —  zrozumcie  — 

No,  to  dla  mnie  tak  błogim  jest  zachwytostanem, 


TOWARZYSTWO  29J 

że  —  zrozumcie  —  łąka, 

Gaj,  wygon,  wszystko  wokolutenieczko, 

Co  nęci  buhaja. 

Może  dla  mnie  nie  istnieć. 

Byle  nią  paść  oczy! 

Jeżeli  żłób  nas  jeden  w  oborze  spaja, 

Będzie  dla  mnie  gnojówka  zdrojem, 

Piasek  —  sieczką,  słoma  —  sianem ; 

Jeżeli  wspólne  nas  jednoczy  łoże. 

Jeżeli  jedną  ukochalim  pracę 

Kolo  zagonu. 

Barłóg  wspólny  materacem 

Nam  będzie  z  edredonu... 

O  ty,  moje  kro  wiatko,  ryczące, 

Gdy  mnie  niema,  gdy  mnie  świeża 

Woń  traw  pogna  dalej ! . . 

A  raz  mi  się  zwierza  z  rumieńcem, 

Że  się  do  niej  pali  byk  sąsiedzki, 

Lecz  że  ona  ni  mru  -  mru ... 

Zrozumcie:  taka  wierność,  taka 

Dusza  bratnia!. ." 

—  „Patrzaj"  —  rzekł  Lew  do  Lisa  —  „jak  szczęsny 

Wół,  który  krowie  los  powierza." 

Tu  znacząco  pomruknął,  przyczem  uwydatnia 

Kłów  szereg  i  wzrokiem  przedziurawią  ścianę, 

Jak  gdyby  za  nią  dojrzał  od  Wołu  krowiątko 

To  umiłowane. 

—  „Będzie  ci  ona  hecki  wyprawiać,  mój  Wole 

Poczciwy,"  —  Wieprz  powiada.  —  „Kto  kochaniem 

Działa,  wierzy,  wzdycha  czule. 

Nie  zna  końca  zachwytom, 

Temu  chętnie  oddają  krasnule  kopyto,  — 

Które  że  z  sercem  nie  jest  tożsamość, 

Więc  każda  bez  mała 

Kocha  na  boczku  byczka  sowizdrzała. 

Napróżno  sapie  Wół  smętny,  wychudły . . . 

Rób  jako  Lwia  -  Mość : 

Skacz,  łap  za  kudły  — 

I  po  zabawie." 


2^8  .  CHIMERA 

—  „Zbyt  krótkiej,"  —  Lis  dorzucił.  — 

„Cóż  mi  za  ponęta, 

Jeśli  zduszą  kurę, 

Lub  kaczkę  zdławię  nagle, 

Nim  onej  duszę 

Zadrasnę  pazurem? 

Co  to  gadać !     Drobiu  duszyczka 

Tak  różna  od  naszej. 

Że  skok  zbyt  jawny  tylko  ją  straszy, 

I  albo  zemknie  ci  do  kurni  czka, 

Lub  da  się  zjadać 

Jak  męczenniczka. 

Dość  na  to-m  kuty.     Poty  ją  stroję, 

Póki  właściwej  nie  wyda  nuty. 

Więc  się  jej  chwali  wszystkie  koguty 

(Swoich  rywali),  to  robi  zacnie 

Względem  kurusi,  bo  wtedy  ona. 

Chcąc  mieć  odrębny  sąd. 

Ganić  musi. 

Potem  się  uda,  że  tak  ją  biorę. 

Jak  chce  się  wydać. 
Bo  każda,  widać,  lubi  się  okryć 

Jakimś  pozorem. 

Czystą  udaje,  cnót  chłodem  ziębi 

Ta,  która  grzeszna  jest  jak  Mefisto; 

Zaś  dobra  w  głębi,  uległa,  tępa, 

Ma  wygląd  sępa  i  grozi  szponem. 

Ja  do  tych  płonę  —  powiem  —  najbardziej. 

Umykam  niby,  objęty  grozą. 

Ona,  zwycięzko  gdacząc,  mnie  goni 

Ku  krzom  i  łozom, 

A  tam  już  po  niej ... 

I  nieobłudne  są  też  kokosze 
(„Ot  taką  jestem  i  bierz  mnie  taką"). 

No,  tych  nie  znoszę. 

To  szkodzi  smakom. 
Bo  każdy  frykas  wymaga  pieprzu... 

Dolej  -  no,  Wieprzu !  " 


TOWARZYSTWO  299 

Po  tej  przemowie  Wół  zapadł  w  smętek 

I  przeciw  krowie  w  duchiu  się  burzy. 

Słoń  głośno  clirapał. 

Nie  było  cłiętek  do  picia  dłużej. 

Hyena  z  Wroną  po  kątacti  czkały. 

Żóraw  się  taczał  nietrzeźwym  lotem. 

I  Lew  mi^  w  czubie.    Wstał,  przez  pustotę 

Odgryzł  Wieprzowi  ze  scliabów  sadła, 

I  rzucił  na  stół  trzy  imperyały. 


Wracali  chyłkiem,  senni.    Dzień  wstawał. 

Noc  bla&a.    Gaszono  latarnie. 

Do  robót  spiesznie  ludzie  szU, 

Gwarnie  wóz  zaturkotał 

Na  targ  wiozący  kmiotka  i  jego  kobietę, 

I  stróża  postać  niewiotka 

Z  klątw  i  skobli  zgrzytem 

Otwier^a  bramę. 


Jan  Lemański. 


Kronika  miesięczna. 


GLOSSY. 

,,Na.(iSC61iy.'*  Każdą  rzecz  poważną,  idącą  zkądś  z  ob- 
czyzny, przyjmuje  się  u  nas  z  niedowierzaniem  i  „surową"  (ale 
o  jakże  pachnącą  partykularzem ! )  krytyką;  wszystkie  za  to  głupstwa 
i  spekulacye  zagraniczne  znajdują,  w  warszawskich  „pasterzach  lu- 
du," gorących  wielbicieli  i  opiekunów.  "Wobec  pozowania  dzienni- 
karstwa naszego  na  straszliwą  powagę,  jest  to,  co  najmniej,  dość  za- 
bawne, a  tem  zabawniejsze,  że  zazwyczaj  salwy  pochwał  i  zachwy- 
tów wtedy  dopiero  u  nas  się  rozlegają,  gdy  w  danym  kraju,  zkąd 
rzecz  idzie,  dawno  już  spostrzeżono  blagę,  szwindel  czy  niedołęstwo 
i  należytą  dano  im  odprawę.  W  dziedzinę  jakiejkolwiek  sięgnąć  sztu- 
ki, w  czasy  dawniejsze  czy  ostatnie,  —  wszędzie  przykładów  bez  liku. 
Przypomnijmy  sobie  tylko,  jakiem  jednozgodnem  uznaniem  cieszyły 
się  u  nas  wszelkiego  rodzaju  makartyzmy,  podczas  gdy  przedziwne, 
twórcze  dzieła  mistrzów  prerafaelityzmu  angielskiego  dzisiaj  dopiero 
(może  przez  wdzięczność  za  Burne  -  Jones'owski  portret  Paderew- 
skiego, albo  pod  wpływem  zbyt  późno  i  z  miemiejszych  „pyłków" 
poznawanego  Ruskina)  pojawiają  się  tu  i  owdzie  w  lichych  repro- 
dukcyach  i  z  „wierszykami"  ad  hoc,  dzięki  którym  dziś  nawet  bez 
głębszego  przechodzą  wrażenia.  —  Barnumowskie  reklamy  firmy  Son- 
zogno  nigdzie,  z  wyjątkiem  jednego  może  Wiednia,  tak  niesłycha- 
nych jak  u  nas  nie  święciły  tryumfów.  Toć  wczoraj  jeszcze  Filhar- 
monia, świątynia  muzyki  symfonicznej,  muzyki  par  excełlence,  z  unie- 
sieniem witała,  dźwiękami  tkliwego  Intermezza,  twórcę  niezapomnia- 
nej Cayallerii.  Tymczasem  z  Wagnera,  acz  krytyka  warszawska 
wiele  mu  już  dzisiaj  „wybacza,"  ciągle  jeszcze  kontentować  się  mu- 
simy Lohengrinem  i  Tannhauserem,  zaś  Ryszard  Strauss  cieszy  się, 
jak  oczekiwać  należno,  wzgardUwem  mianem  dekadenta.  —  Czyliż 
potrzeba  przypominać  typową,  niedościgłą  w  swej  wyrazistości  róż- 


GLOSSY  301 

nicę  przyjęcia,  z  jakiem  spotkali  się  w  prasie  naszej  Maeterlinck 
i  Rostand?  Na  rzecz  pierwszego  wyczerpano  wszystkie  Nordau'ow- 
skie  zapasy  obelg  i  przezwisk :  dekadentyzmy,  zwyrodnienia,  rozkła- 
dy, schyłki,  obłąkania,  delirya,  idyotyzmy,  kalectwa  duchowe,  —  ni- 
czego nie  brakowało.  Drugi  wywołał  taki  potopowy  zalew  hymnów 
i  dytyrambów,  że  przez  chwilę  sądzić  można  było,  iż  na  złość,  Pla- 
tonowi, wypędzono  z  Warszawy  wszystkich  uczonych  krytyków, 
a  zostawiono  samych  poetów,  którzy  jednym  rozmachem  zdystanso- 
wali panegiryczny  okres  naszej  literatury.  —  Na  „secesyę"  ongi,  gdy 
nazwa  ta  istotnie  oznaczała  coś  w  sztuce,  starał  się  zwrócić  uwagę  — 
rzecz  prosta,  nadaremnie,  surdis  canens  —  jedyny  chyba  M.  Wawrze- 
niecki  w  Przegl.  Tyg.  Dziś,  gdy  termin  stracił  pierwotne  znaczenie 
i  wytarzał  się  po  wszystkich  rynsztokach  tynglowych  i  kawiarnia- 
nych, gdy  zerwały  się  wszystkie  nici  wiążące  go  ze  sztuką  twórczą, 
gdy  rozlała  się  powódź  bezdusznych  szablonów  i  komun^ów,  stano- 
wiących razem  t.  zw.  „styl"  (oh!)  secesyjny,  —  „secesya,"  dzięki 
prasie,  stała  się  w  Warszawie  prawdziwą  obsesyą.  Gdzie  się  ruszyć, 
pełno  jej  wszędzie.  Nikt  dobrze  nie  wie,  co  ona  ma  znaczyć,  ale 
wszyscy  o  niej  mówią,  wszyscy  się  nią  zajmują.  Nakleja  się  tę  ety- 
kietkę na  prawo  i  na  lewo,  identyfikuje  się  za  jej  pomocą  sztukę 
i  sztuczki,  szczerą  indywidualność  i  szablonowe  efekciarstwo,  twór- 
czość istotną  i  sposobiki  handlarskie,  prawdziwe  wartości  i  mizerye 
ostateczne.  O  pierwszych  —  objaw  to  charakterystyczny  —  mówi  się 
nb.  zawsze  prawie  z  niechęcią,  urąganiem,  a  niekiedy  ze...  zgrozą, 
o  drugich  —  z  nieujawnianą  otwarcie,  lecz  łatwo  wyczuć  się  dającą 
sympatyą. 

Dni  ostatnie  przyniosły  niemniej  przekonywające  od  wszystkich 
wymienionych  przykładów  widowisko. 

W  chwili,  gdy  pod  pozorem  obrony  i  reakcyi  przeciwko  ha- 
katyzmowi  niemieckiemu  szczepi  się  u  nas  nieróżniącą  się  niczem 
od  niego  zarazę  wzajemnej  nienawiści  narodowościowej,  gdy  aposto- 
łowie tego  hakatyzmu  polskiego,  próbując  wnieść  jego  barbarzyństwa 
nawet  w  dziedziny,  gdzie  niemasz  dla  nich  miejsca,  proponują  wy- 
rugowanie pism  i  książek  niemieckich,  nawołują  do  bojkotu  wzglę- 
dem myśli,  nauki,  kultury,  sztuki  niemieckiej,  i  bardzo  rzadko  tak 
energiczną,  jak  ze  strony  p.  Mahrburga  (w  Książce),  dostają  od- 
prawę, —  jednocześnie  dzienniki  warszawskie,  z  pieszczotliwą  i  rze- 
wną sympatyą,  popierają  przesadzanie  na  nasz  grunt  jednego  z  naj- 
mizerniejszych,  najbardziej  płaskich  i  najczyściej  spekulacyjnych 
produktów  niemieckich,  jakim  są  ueberbrettle  czyli  nadsceny.  — 
W  chwili,  gdy  z  powodu  jakiegoś  dramatu,   obrazującego  z  niezwy- 


^02  '  CHIMERA 

Idą  intensywnością  i  w  niezwykle  ponurem  oświetleniu  odwieczny 
trójkąt  cudzołóżczy,  na  szpaltach  dzienników  i  w  głosach  publiczności 
pogrzmiewa  wybuch  obrażonego  poczucia  moralnego;  gdy  ludzie, 
chadzający  tłumnie,  ze  spokojnem  sumieniem  i  zupełnie  wyraźną 
satysfakcyą,  na  oparte  na  samym  trójkącie,  tylko  nieco  weselsze  lub 
sentymentalniejsze  sztuki  w  rodzaju  Dam  od  Maksyma,  Numeru 
o  dwóch  łóżkach  lub  Kontrolera  wagonów  sypialnych,  poczynają  na- 
gle rozdzierać  szaty  i  wydawać  krzyki  spłoszonych  indyków  lub  za- 
wstydzonych gęsi,  —  w  tej  samej  chwili,  idealni  krytycy  i  „literaci"  (?), 
przesyceni  i  znękani  „posępnemi  wizyami"  oraz  „duszną,  dręczącą, 
chorobliwą  atmosferą"  symbolistów,  pełni  tęsknoty  „do  słońca,  do 
płatka  wiosennego  błękitu,  do  śmiechu  dziecięcego  i  pieśni  słowi- 
czej" (ah,  ma  chere!),  biorą  w  opiekę,  dla  ukojenia  tej  tęsknoty,  coś, 
co  jest  zwykłem  cafe-chantant,  zwykłym  tynglem,  tylko  nieco  zama- 
skowanym, nieco  obłudniejszym  i  skutkiem  tego,  na  podobieństwo 
owych  kart  przeświecających,  ohydnie  w  istocie  niemoralnym.  O  nę- 
dzy tej  sami  Niemcy  (naturalnie,  niezainteresow^ani  w  „przedsiębier- 
stwie,"  jak  pp.  Bierbaum  lub  Wolzogen),  po  rocznem  doświadczeniu, 
twierdzą  —  jedni  łagodniej,  że  „nie  należy  w  niej  upatrywać,  nie  już 
jakiegoś  nowego  ewolucyjnego  okresu  literatury,  lecz  nawet  najdro- 
bniejszego przyczynku  do  jej  rozwoju"  (Das  liłt.  Echo,  oct.  1901), — 
drudzy  ostrzej,  że  jest  to  „ein  dreister  Missbrauch  mit  dem  heUigen 
Namen  der  Kunst"  i  że  „żaden  sceniczny  rodzaj  niemiecki,  żadna 
najmizerniejsza  possa  teatrów  ludowych,  żadna  Adolf -Ernstiada,  ża- 
dna najgłupsza  operetka  nie  jest  tak  rozpaczliwie  pozbawiona  jakiej- 
kolwiek nuty  artystycznej,  jak  ueberbrettle  z  r.  1901"  (Die  Zeit, 
iNs  381,  1902.)  U  nas  tymczasem,  ten  zawoalowany  tyngiel  burżuazyj- 
ny,  ten  błyskotUwy  dowód  rozkładowego  procesu  dzisiejszych  spo- 
łeczeństw, ten  owoc  próchna  wewnętrznego,  atrofii  myślowej  i  uczu- 
ciowej i  hipokryzyi  najwyższej  —  popiera  się  dziś  właśnie  i  zachwa- 
la jako  coś  mającego  związek  ze  sztuką  i  literaturą,  więcej,  jako  coś 
mogącego  je  odnowić,  ożywić,  z  więzów  wyzwolić,  jeszcze  więcej, 
jako  coś  będącego  sztuką  samą,  sztuką  dzisiejszą,  modern,  „odpowie- 
dnią do  nastroju  psychologii  (?)  współczesnej,"  jednem  słowem 
„poezyą  stosowaną."  Autor  tego  ostatniego,  jedynego  w  swoim  ro- 
dzaju, i  zresztą  przepisanego  od  Bierbauma  terminu  przeprowadza 
całą  kampanię  w  sprawie  owej  nowej  sztuki,  odnajduje  —  prawdo- 
bnie  dla  nadania  jej  smaczku  paryskiego  —  jakieś  nieistniejące  po- 
krewieństwa między  ueberbrettlami  i  cabarefami  francuskiemi,  robi 
przegląd  poetów  miejscowych,  szukając  kandydatów  na  deski  nad- 
sceniczne,  i  gotów  byłby  nawet   „dać  firmę  swoją  przedsiębierstwu, 


GLOSSY  jo^ 

gdyby  mógł  sprężyny  jego  trzymać  w  ręku."  Gazety  powiadamiają 
gorliwie  czytelników  o  wszystkich  projektach,  zamiarach  i  urzeczy- 
wistnieniach w  tym  kierunku;  gromady  smakoszów  nowej  sztuki 
pielgrzymują  z  nabożeństwem  na  pierwszą  próbę  „secesyjnego"  wi- 
dowiska (które  zresztą  okazało  się  niedość  secesyjnem)  w  unikanym 
dotąd  —  przynajmniej  jawnie  —  teatrzyku  Fantazya ;  inny  „inicyator 
przedstawień  secesyjnych,"  mających  odbywać  się  w  gmachu  Fil- 
harmonii (???),  zaprasza  grono  literatów  na  sesyę,  owocem  której 
jest  uchwała,  że  każdym  z  wieczorów  kierować  będzie  inny  literat, 
objawiając  w  ten  sposób  własne,  indywidualne  pojmowanie  nowych 
kierunków  sztuki  scenicznej  i  estradowej  („oczywiście  —  dodaje  ga- 
zeta —  mowa  była  o  pisarzach  znanych  oraz  o  krytykach  facho- 
wych"); wreszcie  —  summa  iniuria! — jeden  z  młodych  autorów, 
który  mógł  i  powinien  był  mieć  więcej  szacunku  dla  prawej  sztuki, 
proponuje  odczytywanie  w  takim  tynglu  nadscenicznym  poematów 
Kasprowicza  oraz  granie  utworów  Schumanna! 

Ten  ostatni  fakt  zwłaszcza  skłania  nas  do  kilku  uwag  katego- 
rycznych. Śmiesznem  byłoby  chcieć  zwalczać  tyngiel  w  taką  czy  inną 
przyodziany  sukienkę :  ten  jest  nieśmiertelny,  jak  nieśmiertelnemi  są 
wszystkie  płaskie  instynkta  w  człowieku.  Z  góry  beznadziejną  by- 
łaby chęć  nawracania  snobów,  dających  się  uwodzić  modom  i  rekla- 
mom dziennikarskim:  ci  są  nieuleczalni.  Że  jednak  wspomniane 
wyżej  —  blużnierstwo  (tak ! ),  które  padło  z  ust  artysty,  mogłoby  zba- 
łamucić nawet  ludzi  dobrej  woli,  szczerze  i  gorąco  przejętych  nowe- 
mi  objawami  twórczości,  i  —  co  gorzej  —  nawet  młodych,  wstępu- 
jących w  życie  artystów,  uważamy  za  konieczne  przeprowadzić  wy- 
razistą linię  demarkacyjną  między  sztuką  i  falsyfikatami,  które  pod 
jej  święte  imię  podszywać  się  pragną. 

Sztuka  nie  jest  rozrywką,  ani  też  sposobem  zadowalania  ta- 
nich po  dobrem  trawieniu  sentymentalizmów,  oraz  sldonności  do 
pieprznych  czy  bezmyślnych  żartów  i  do  plotkarsko -pamfletowych 
aluzyj.  Sztuka  ma  na  celu  to,  o  czem  myślał  Michał  Anioł,  mówiąc : 
„Gdy  czytam  Homera,  zdaje  mi  się,  że  na  dwadzieścia  stóp  urastam 
w  górę."  To  właśnie,  to  urastanie,  to  bezinteresowne,  obce  wszyst- 
kim przemijającym,  doczesnym  względom  i  okolicznościom,  pogłębia- 
nie się  i  rozszerzanie  wnętrzne  jest  najlepszym  probierzem  istotności 
zarówno  wrażenia  estetycznego,  jak  i  samego  dzieła  sztuki.  Gdzie 
tego  brak,  tam  o  sztuce  żadnej  nie  może  być  mowy.  Ale  takie- 
go wewnętrznego  urastania  nie  możemy  sobie  wyobrazić  bez  oder- 
wania się  od  życia  powierzchownego,  bez  jakiegoś  zstąpienia  ku 
głębszym  warstwom  swojej  istoty.    Dla  tego  świątynia  sztuki,  wy-ma- 


304  .  CHIMERA 

gającej  silnego  wewnętrznego  skupienia,  nie  może  być  jednocześnie 
przybytkiem  zabawy,   rozrywki,   polegającej  właśnie   na  rozerwaniu 
umysłu,  na  pozbawieniu  go   wszelkiego  skupienia,   na  wywołaniu  — 
miłej  może  nawet  niekiedy  —  indolencyi  i  beztroskiego  roztargnienia. 
To    zasadnicze    przeciwieństwo,    tę    niewspółmiemość    sztuki 
i  rozrywki  czuli  —  wszystko  jedno,  więdnie  czy  bezwiednie  —  fran- 
cuzi,   wytwarzając  jakgdyby   dwie  różne   i  nie  mające   ze  sobą   nic 
wspólnego  kategorye:  piosenkarstwa  —  i  poezyi,  cabarefó\^  —  i  tea- 
trzyków sztuki  (thedłres  d'art.)    Rozrosła  we  Francyi  XIX  wieku  tak 
bujnie,  jak  nigdzie  snadź  i  nigdy,  piosenka  śpiewana   (chanson)  jest 
hybrydycznym  rodzajem,  nie  mającym  żadnego  prawie  związku  ani 
z  twórczością  pokrewnych  imieniem  chansonniers  starodawnych  (żon- 
glerów,  tniwerów   i  menestrelów),    ani  —  dajmy   na   to  —  z  Verlai- 
ne'owskiemi  chansons  sans  paroles,  ani  z  poezyą  wogóle.   Jest  to  ja- 
kaś poesis  vulgivaga,  odbijająca  bezpośredniem  echem  przemijające,, 
codziennne  zdarzenia  i  uczucia  i  chcąca  bezpośredni,  natychmiastowy 
znajdować  w  tłumie  odzew.    Rzecz  prosta,  że  wobec  tego  wyrzeka 
się   ona   wszelkich   rzeczy   głębszych   czy  subtelniejszych,   a  co   do 
treści  poświęca  się  wyłącznie  bądź   rzeczom  praktycznym   (społecz- 
nym, politycznym,  karykaturze  obyczajów),  bądź  rozrywkowym  (tanim 
sentymentalizmom,  łatwym  bohaterstwom,  mniej  lub  więcej  pieprznym 
czy  brutalnym  dowcipom,   kalamburom  i  aluzyom.)    Aczkolwiek  też 
ma  ona  już  dość  bogate  dzieje,  szukać  wszakże  tych  ostatnich  należy 
w  osobnych  książkach  (AyenePa  i  innych):   w  historyach   literatury 
czy  poezyi  francuskiej  XIX  wieku,  ostatnim  wzmiankowanym    „pio- 
senkarzem" jest  Beranger.    O  późniejszych  Piotrach  Dupont,  Gusta- 
wach Nadaud,  a  tem  bardziej  o  jeszcze  późniejszych  Jouy'ch,   Mac- 
Nab'ach,  Arj'stydach  Bruant,  mimo  znacznego  częstokroć  ich  rozgło- 
su, nie  wspomina  się  już  zupełnie,  jako  o  nie  mających   nic  wspól- 
nego z  poezyą.    Urodziła  się  ta  nowego  rodzaju  piosenka  w  postaci 
towarzyskiej  zabawy  w  t.  zw.  caveaux,   na  zebraniach  odpowiadają- 
cych niemieckim  posiedzeniom  przy   Stammtisch' ach.    Później   opa- 
nowały ją  wszelkiego  rodzaju  tyngle  i  ca/e-concerfy,  znęcone  jej  po- 
wodzeniem. W  ostatnich  czasach,  twórcy  piosenek,  bądź  zniechęceni 
szablonową  rutyną  i  kabotynizmem  wykonawców  tynglowych,  bądź 
zapragnąwszy  wejść  w  bezpośrednią  styczność  z  publicznością,  bądź 
wreszcie   zwabieni   większym   zyskiem   materyalnym,   jęli    zakładać 
własne  cabarefy  i  śpiewać  czy  recytować  w  nich  po  dyletancku,  ale 
z  zacięciem  indywidualnem  swoje  utwory,  uzupełniając  te  produkcye 
familiarnie  rzucanemi  dowcipami,  humorystycznemi  czy  satyryczne- 
mi  cieniami  chińskiemi  i  tym  podobnemi  rozrywkami.    Było  w  tych 


GLOSSY  JO/ 

karczemkach  może  nieco  więcej  smaku,  świeżości  i  rozmachu  indy- 
widualnego, ale  pozostawały  one  bądź  co  bądź  zawsze  tylko  miejscem 
rozrywki,  nie  miały  żadnej  pretensyi  do  reformowania  poezyi,  ani  do 
reprezentowania  w  jej  rozwoju  nowego  okresu.  Poeci  przychodzili 
tu  niekiedy,  aby  zabawić  się,  pośmiać,  posłuchać  piosenek  i  żartów, 
ale  utworów  swoich  nie  odczytywali  w  cabaref  Sich.  nigdy,  nawet  ci' 
młodzi,  których  książek  —  jak  twierdzi  protekcyonalny  infonnator 
Kurj.  Warsz.  —  nikt  kupować  nie  chciał.  Poezya  do  szynczków  tych 
nie  zabłąkała  się  nigdy.  Miała  ona  cały  szereg  świątyniek  swoich, 
w  postaci  ofiarnie  i  nie  dla  spekulacyi  prowadzonych  teatrzyków, 
z  których  wykluczone  znowu  były  wszelkie  efemerye,  dowcipy, 
pieprzności,  tanie  sentymentalizmy,  kędy  przychodzono  nie  zabawić 
się  przy  szklance  piwa  lub  czarce  cerises,  lecz  upoić  się  podniosłem! 
wrażeniami,  słuchając  jakiegoś  arcydzieła  poezyi  światowej,  kędy  nie 
żadne  „nowe"  królowały  „kierunki,"  nie  żadne  „secesye,"  lecz  wszystko 
co  potężne,  głębokie,  wielkie  i  piękne,  to  jest,  jedyna,  niezmienna,  wiecz- 
nie ta  sama,  prawa  sztuka.  Trudno  zaiste  dość  wysoko  ocenić  zasługi 
tych  małych  scenek,  na  których  z  całym  pietyzmem  przyodziewano 
w  kszt^t  widomy  arcydzieła  twórcze,  przed  wystawieniem  których 
cofały  się  —  dla  zbytniej  ich  poetyczności  lub  niedostatecznej  sce-^ 
niczności  —  wszystkie  teatra  europejskie.  Tak  —  Theałre  d'Art  wy- 
stawił, między  innemi,  Cencf  eh.  —  Shelleya,  Doktora  Fausta  —  Chr. 
Marlowe'a,  Gościa  nieproszonego  i  Ślepców  —  Maeterlincka ;  Thedtre 
de  rOeuvre  dał  —  najwyższe  poemata  Ibsen'owskie :  Brandta.,  Peer 
Gynfa,  Rosmersholm  i  Budowniczego  Solnessa,  Ford'a  —  Annabellą, 
Otway'a  —  Wenecyą  zbawioną,  Króla  Sudraki  —  Mrikczakatiką  (Va- 
santasenę),  Kalidasy  —  Pierścień  Sakuntali,  cały  szereg  dzieł  Bjóm- 
stjeme  -  Bjórnson'a,  G.  Hauptmanna,  A.  Strindberga,  O.  Wilde'a  i  no- 
wych poetów  francuskich:  Beaubourg'a,  Henryka  Bataille,  Henryka 
de  Rćgnier,  Rachilde'y,  M.  Maeterlincka,  Karola  van  Lerberghe'a,  P. 
Quillard'a  i  innych;  naturalistyczny  wogóle  Thedtre  Librę  ma  zapisa- 
ne w  rocznikach  swych  takie  poematowe  utwory,  jak  Braci  Zem^' 
ganno  —  E.  de  Goncourt'a,  Hanusia  Hauptmana,  Elen  —  Yilliers  de 
risle  Adam'a,  Miedź  —  Pawła  Adam'a,  Mgławicą  —  Ludwika  Du- 
mur'a,  Dyalog  nieznany  —  Alfreda  de  Vigny ;  Thedtre  Modernę  po- 
chwalić się  może  wagneryczną  trylogią  Edwarda  Dujardin'a,  a  Thedtre 
de  la  Rosę  Croix  —  wspaniałym  Babilonem  J.  Peladan'a ;  Cercie  des 
Escholiers  zapisał  się  w  pamięci  kilku  dramatami  Ibsena,  Thedtre  In- 
ternational —  Wielkim  Galeottem  Etchegeray'a,  Thedtre  des  Poites  — 
Balladyną  Słowackiego,  Thedtre  X  wreszcie,  zawdzięczający  byt  swój 
pani  Toli  Dorian,  —  Jesienią  Pawła  Adam'a  i  Gabryela  Mourey'a  oraz 


^o6  CHIMERA 

Axelem  Yilliers  de  Tlsle  Adam'a.  Wymieniliśmy  tylko  najważniejsze 
teatrzyki  i  najwybitniejsze  ich  widowiska,  które  charakteryzują  do- 
statecznie cele,  zamiary  tych  przybytków  sztuki,  oraz  ogólną,  panu- 
jącą w  nich  atmosferą.  Tu  nie  chodziło  o  sceniczność,  o  dowcip 
i  zręczność  Sardou'owską  czy  Dumas'owską,  o  tezę  gromką  lub 
o  prawdę  naturalistyczną,  —  tu  chciano  wielkiego,  ożyw^czego  tchnie- 
nia, prawej,  głębokiej,  twórczej  poezyi.  Tu  nie  ograniczano  się  na- 
wet do  formy  dramatycznej,  lecz  niejednokrotnie  przedstawiano,  na 
tle  odpowiedniej  heraldycznej  lub  fantastycznej  dekoracyi,  poemata 
liryczne  i  epiczne,  zorkiestrowawszy  je  na  głosy  i  uzupełniając  de- 
klamacyę  szeroką  mimiką  hieratyczną.  W  ten  sposób  rozbrzmiały 
np.  ze  sceny  Thedtre  cTArt  —  Kruk  Edgara  Poe'go,  le  Guignon  Ste- 
fana Mallarmć,  Pieśń  nad  Pieśniami  Roinard'a,  Statek  pijany  Artura 
Rimbaud  i  inne.  Wygnana  z  wielkich  teatrów,  poezya,  pani  dusz, 
tutaj  pod  każdą  postacią  znajdowała  schron,  i  cześć  jej  należną,  i  en- 
tuzyazm  gorący. 

Wysiłki  tych  m^ych  scenek,  acz  niespekulacyjnych  i  nierekla- 
mujących  się  hucznie,  a  przytem  otoczonych  wrogością  urzędowej 
krytyki,  nie  przeszły  —  na  miejscu,  w  Paryżu  —  bez  skutków  pocie- 
szających: kilka  większych  teatrów,  między  innemi  głównie  Odeon, 
d^o  się  przekonać  i  wydzieliło  poezyi  skromne  zresztą  miejsce 
w  swoim  repertuarze;  zaprowadzone,  zwłaszcza  w  Thedtre  Librę 
i  Thedtre  de  TOeuvre,  nowości  w  sposobie  gry,  recytacyi  i  wystawy 
utworów,  coraz  większy  wpływ  wywierać  zaczynają;  wreszcie,  impo- 
nujący ten  szereg  wystawionych  arcydzieł  powi^  ożywczem,  krzepią- 
cem  tchnieniem  na  całą  szczerą,  entuzyastyczną  młodzież  artystyczną. 
Za  granicę  wszakże  dobroczynne  to  oddzi^ywanie  przedostać  się  nie 
mogło.  Korespondenci  dzienników  cudzoziemskich,  przyjeżdżający 
zwykle  do  Paryża  jako  do  stolicy  różnych  Moulin-Rouge'6-w,  mieszali 
głuche  wiadomości  o  tych  znanych  im  przeważnie  tylko  ze  słysze- 
nia teatrzykach  z  dytyrambami  na  cześć  cabarefów  Salis'owskich 
czy  Bruant'owskich,  które  olśniewały  ich  swą  h^aśUwą  wesołością, 
swemi  pozorami  zupełnej  swobody  i  naturalności  i  swoją  pieprzną 
rosserie.  Cudzoziemscy  artyści  i  literaci,  czasowo  przebywający  w  Pa- 
ryżu, również  częściej  zabłąkiwaU  się,  w  towarzystwie  kolegów  praco- 
wnianych lub  stale  nad  Sekwaną  mieszkających  ziomków,  do  karczemek 
Montmartre'skich,  kędy  wskazywały  drogę  błyskotliwe  afisze,  świecą- 
ce szyldy  i  reklamy  dziennikarskie,  aniżeli  do  skromnych,  ukrytych 
w  jakichś  zapadłych  kątach  przybytków  poezyi.  Niedziw  też,  iż  za 
granicą,  skutkiem  bałamutnych  wieści  i  pojęć,  przypisano  cabaref om 
paryskim  to,  co  było  zasługą  sprzecznych  z  niemi  do  gruntu  teatrzy- 


GLOSSY  J07 

kow  sztuki,  t.j.,  ożywczy  wpływ  na  rozwój  literatury,  i  że — jak  się 
stało  w  Niemczecli  —  skierowawszy  naśladownictwo  pod  fałszywym 
adresem,  stworzono,  w  ueberbrettlach  i  „pstrych  teatrach,"  pod  fir- 
mą widowisk  literackich,  proste  miejsce  bezceremonialnej  rozrywki, 
prosty  tyngiel.  Doświadczenie  stwierdziło  natychmiast,  że  taka  mie- 
szanina artystycznych  i  tynglowych  pierwiastków  ostać  się  nie  może. 
Kilka  poważniejszych  rzeczy,  kilka  dzieł  prawdziwej  poezyi,  wsta- 
wionych tu  i  owdzie  do  repertuarów,  przepadło  z  kretesem,  podczas 
gdy  nieróżniące  się  niczem  od  zwykłych  tynglowych  kuplety,  fraszki 
i  krotochwile  szalonem  cieszyły  się  powodzeniem.  I  bardzo  natu- 
ralnie, typ  bowiem  ogólny  widowisk  ueberbrettlowych  zgromadził 
natychmiast  odpowiednią  tynglową  publiczność,  która  chce  się  bawić 
śmiać,  gwizdać,  wyć,  chóralnie  powtarzać  pieprzne  refreny,  a  wcale 
nie  ma  ochoty  podziwiać  milcząco  i  w  skupieniu  „nudnych  poezyj." 
Tak  więc  literatura  nie  zdołała  podnieść  i  uszlachetnić  tynglu.  Go- 
rzej wszakże,  iż  ten  ostatni  zdołał  styngelłanglować  poezyę  i  skłonić 
do  mizernych  wprost  kompromisów  garstkę  zbogacających  repertuar 
„pstrego  teatru"  pisarzy.  Dość  przerzucić  gruby  pierwszy  tom  Bi- 
blioteki Ueberbrettlów,  zaopatrzony,  zamiast  przedmowy,  w  pomad- 
kowy  Ust  p.  Bierbauma  do  „kochanej,  drogiej  i  niewymownie  pło- 
wowłosej pani"...  snobki.  Jeżeli  wyłączymy  parę  krzepszy eh  akcen- 
tów u  Liliencrona,  Holza  i  Dehmela,  —  jakież  przerażające  ubó- 
stwo treści,  jaka  monotonna  i  bezbarwna  banalność,  jakie  oczywi- 
ste wzorowanie  się  na  zupełnie  nieliterackich  piosenkach  Yolkssan- 
ger'ów  niemieckich  lub,  co  gorzej,  na  tynglowych  kupletach  francus- 
kich! Toć  zdarzają  się  nawet  piosenki  —  dla  smaczku,  dla  pai-y- 
zyanizmu,  dla  elegancyi,  dla  szyku  (oh,  jakże  zresztą  ciężko  nie- 
mieckiego ! )  —  upstrzone  dłuższemi  wstawkami  lub  przynajmniej  je- 
dnowierszowemi  refrenami  francuskiemi.  A  te,  mające  „robić"  we- 
sołość, rozmach  i  nonszalancyę,  onomatopeiczne  wykrzyki :  te  „kling- 
klanggloribusch,"  „laridah,"  „eisasa,"  „trara,"  „juchhe,"  „kUngelalei"  — 
u  Bierbauma;  te  „hei,"  „hiih,"  „hurrah,"  „hoppla,"  „eia"  —  u  Dehme- 
la; te  „Dorlille,  Dorćla,"  „klingklarei,"  „teisaratand"  —  u  Finckha;  te 
„rumplumplumplum,"  „auau,"  „tidli  -  tidli  -  tidUdei,"  „hei,  hei,  hei 
Juchhei,  knax"  —  u  Heymela;  te  „klingkling,  bumbum,  tschingdada," 
„hali  und  halo"  —  u  Liliencrona;  te  bajeczne  nazwiska  „Frau  Zibi- 
dill,"  „Herr  Bombardil,"  „Frau  Malupran,"  „Geschwister  Dimotant," 
Frau  von  Malogne"  —  u  Schródera;  te  „doaridi,  o  mei,  o  mei,"  „plat- 
schepitsch,"  „trippeltrab,"    „klippelklap,"   „trulala"  —  u  von  Wolzoge- 

na;  te  przerażające  roUinatyzmy  lVeclekinda wszystko  to  budzi 

naprzód  uśmiech,  potem  niesmak,  a  wreszcie  politowanie.   Gdy  przy- 


^o8  CHIMERA 

pomnimy  sobie,  że  to  nie  są  zwykli,  nieliczeni  w  dziejach  literatury, 
piosenkarze,  jak  w  cabaref  dich  francuskich,  ale  samo  czoło  dzisiejszej 
poezyi  niemieckiej,  jej  najuznańsi  i  bądź  co  bądź  najzdolniejsi,  —  spo- 
strzegamy dopiero  w  całej  jaskrawości,  jak  daleko  zaprowadzić  mo- 
że kompromis  ueberbrettlowy. 

I  ten  właśnie  ueberbrettl  niemiecki,  ten  wyrazisty  przykład,  jak 
nawet  dość  mocny  zaczyn  poezyi  rozpuszcza  się  i  ginie  bez  śladu 
w  kwasie  tynglowym,  to  przekształcenie  się  poetów  w  klownów 
i  kabotynów  ^—  podaje  się  w  dziennikarstwie  naszem  jako  wzór  do 
naśladowania,  jako  sztukę,  „odpowiednią  do  nastroju  psychologii  (?) 
współczesnej,"  jako  luby  snobom  nowomodny  kierunek,  jako  odpo- 
wiedni dla  poetów  podgatunek  sztuki  stosowanej?!  —  Zaiste,  objaw 
to  wprost  przestraszający,  bo  —  jak  wyraził  się  kiedyś  Mercure  de 
France  —  jest  to  „une  sommaire  notification  de  Tćtat  d'ame  actuel  de 
la  socićtć  vis -k- vis  des  poćtes."  Różne  gazety  nasze  powielekroć  już 
oburzały  się  w  różnych  rubrykach  zupełnie  otwarcie,  że  za  dużo 
mamy  poetów.  Teraz  jasnem  się  stało,  co  zamiast  poetów  mieć  pra- 
gną :  —  histryonów. 


Kal"Wary©  sztuki.  Do  Krakowa,  Monachium  i  Pary- 
ża, gdzie  „kształcą  na  artystów,"  zjeżdża  się  rok  rocznie  gromadka 
chłopców  z  5-ej,  6-ej  i  starszych  klas  gimnazyalnych,  którzy,  dla  wą- 
tłości zdrowia,  dla  braku  zdolności  do  łaciny,  arytmetyki  lub  innych 
przedmiotów,  dla  piątki  z  rysunków,  zostali  przeznaczeni  „na  mala- 
rzy" z  łaski  rodziców,  opiekunów  oraz  któregoś  z  panów  malarzy 
olejnych,  posiadających  już  wyrobioną  markę.  Chłopcy  ci  nie  za- 
wodzą prawie  nigdy  nadziei  rodziców,  opiekunów  oraz  T.  Z.  Sz.  P. 
Malują  pilnie,  rozprawiają  szeroko,  i  (stosownie  do  milczących  wska- 
zówek T.  Z.  Sz.  P.,  które  udziela  „głodowych"  stypendyów)  odży- 
wiają się  bardzo  licho.  Uczęszczają  na  „modele,"  wieczorami  „na 
akty,"  wykłady  ogólno-kształcące  pomijają  zasadniczo,  anatomię  bio- 
rą intuicyą,  książek  nie  czytują  zgoła,  natomiast  malują,  malują  i  ma- 
lują —  szkice  do  rozlosowania  między  warszawskich  miłośników  sztu- 
ki. Po  kilku  latach  dostają  się  wreszcie  na  „majsterszulę,"  a  więc 
sami  już  wynajmują  sobie  modeh,  sami  ich  usadzają  i  drapują,  t.  j., 
wyłącznie  już  sami  komponują  i  malują  swe  obrazy :  są,  jednem  sło- 
wem, starszymi  malarzami,  uważają  się  za  dostatecznie  „wykształco- 
nych na  artystów."  Czas  jakiś,  z  przywiązania  do  dawnych  modeli, 
malują  „włoszki,"  „główki,"  „madonny,"  „mnichów  przy  beczce,"  dla 
odmiany    „kufel  piwa  i  obwarzanki"   lub   inną   martwą   naturę;   za- 


GLOSSY  joc 

wiódłszy  się  niebawem  na  miejscowych  Kunsthaendlerach,  zaczynają 
tęsknić  do  kraju  w  „śmigusach,"  „fornalskich  zaprzęgach,"  „ułańskich 
pikietach"  i  tym  podobnych  „zalecankach" ;  wreszcie  osiedlają  się  na 
stałe  w  Warszawie.  „W  kraju  i  dla  kraju"  staje  się  odtąd  syrapa- 
tycznem  ich  hasłem.  Młody  artysta  zostaje  wprowadzony  w  świat 
przez  salony,  dzienniki,  reklamy  i  zakupy  „do  rozlosowania."  Za- 
czyna być  płodnym,  skrzętnym  i  ruchliwym,  zawsze  coś  niebywałego 
wykończa,  coś  fenomenalnego  rozpoczyna,  wiecznie  gdzieś  wyjeżdża 
i  zkądciś  wraca,  ustawicznie  się  roi,  przetwiera  i  szwęda  po  szpal- 
tach pism  codziennych.  W  porze  wakacyjnej,  „kiedy  niema  komu 
pisać,"  zabiera  głos  pubUczny  w  rzeczach  sztuki  na  to,  by  przepisać 
kilka  wierszy  z  Witkiewicza,  potknąć  się  o  nie  i  swoim  ciężarem 
miażdżyć  krytyków.  Jest  naturą  artystyczną:  świadczy  o  tem  miły, 
ujmujący  i  towarzyski  temperament  oraz  zawiesisty  krawacik;  jest 
dobrym  obywatelem:  świadczy  o  tem,  prócz  sympatycznego  hasła, 
swojskość  tematów  i  nienawiść  do  niemców.  Zyskuje  więc  popu- 
larność, zostaje  na  początek  komitetowym  jakiegoś  baliku,  wchodzi 
do  wydziału  jakiegoś  towarzystwa,  czasowej  wystawy,  jest  przypad- 
kowym sędzią  konkursu,  wreszcie  zostaje  członkiem  przysięgłego 
w  rzeczach  sztuki  europejskiej  jury  krajowego  —  i  już,  już  widzę, 
jak  go  nam  zazdroszczą  —  węgrzy. 

Do  Krakowa,  Monachium  i  Paryża  ściągają  rok  rocznie  ciche 
gromadki  tych,  co  po  długich  nieraz  walkach  i  zawodach  dotarli  na- 
reszcie z  bijącem  sercem  i  z  żarem  ciekawości  w  gorączkowych 
oczach  tam,  gdzie  wrota  sztuki  stoją  na  ścieżaj  otworem,  gdzie  prze- 
chodzą szerokim  wiewem  wielkie  prądy  europejskiej  myśli,  w  któ- 
rych duch  jedynie  dojrzewa  całkowicie;  ściągają  do  tych  zbiorów, 
galeryj,  bibliotek  i  mistrzów,  którzy  pouczą  ich  może,  jak,  przy  po- 
mocy narzędzia  wrodzonych  zdolności  do  pióra,  pędzla  i  dłuta,  do- 
być z  duszy  to,  co  od  dzieciństwa  z  taką  mocą  w  nią  padało,  stając 
się  w  ważkich  nieraz,  dusznych  warunkach  rodzinnego  i  rodzimego 
życia  tylko  ciężarem  ich  piersi,  tylko  marzeń  ich  złudą.  W  szkołach 
i  akademiach,  ci  są  początkowo  zawodni,  nierówni,  jakgdyby  kapr^'- 
śni:  nieraz  pracujący  tak  gorączkowo  i  twórczo,  że  wzbudzają  po- 
ważne i  ciche  zastanowienie  kolegów,  głębokie  a  przenikliwe  spoj- 
rzenie kierowników;  to  znów  zniechęceni,  w  siły  swe  nieufni,  kry- 
jący się  na  swych  poddaszach,  szperający  czegoś  po  bibliotekach; 
wreszcie  uciekający  jak  od  zmory  od  wszystkich  książek,  galeryj, 
mistrzów  i  modeli  —  gdzieś  w  najgłuchsze  kąty  naturj'.  Ich  pochła- 
nia  tak  całkowicie  to  pasowanie  się  ze  sobą,  to  borykanie  się  z  wro- 


^10  CHIMERA 

gami  swego  ducha,  że  nłestać  ich  na  walkę  z  życiem.  Ci  mają  tyl- 
ko jedną,  bierną  metodę  tej  walki:  zwężanie  swych  potrzeb  do  mi- 
nimum, do  niemożebności,  do  absurdu,  bo  aż  do  tej  granicy,  gdzie 
rozwiewa  się  i  znika  zewnętrzna  plastyczna  treść  życia,  która  jest 
dla  plastyka  racyą  jego  egzystencyi,  gdzie  wszelkie  wrażenia,  pod- 
niety, twórcze  mocye,  tę  rosę  niezbędną  dla  artysty,  czerpać  on  mu- 
si że  wspomnień  byłego  życia,  z  coraz  to  wątlejszego  ci^a  i  w  koń- 
cu, pić  niby  krew  żył  własnych  z  tych  dziwnych  gorączkowych  dni 
i  nocy,  w  których  zda  się  anachorecie,  że  zdoła  osiągnąć  wymarzo- 
ną przemoc  ducha  nad  ciałem  —  z  twórczych  godzin  na  progu  gło- 
du i  ascezy.  I  oto  dumnego  czoła  donkichota  tyka  śmierć  miłosier- 
ną dłonią.  „Idź  inną  drogą:  drogą  prawomyślnych,  roztropnych, 
a  sprytnych,  drogą  przeciętnych  wymagań  i  łatwych  zadowoleń, 
szlakiem  naśladownictwa  —  aż  do  uznania !  Inaczej  życia  zbędziesz : 
dziełu  swemu  poderwiesz  korzenie  własnemi  rękoma."  To  ostrze- 
gające tchnienie  śmierci  mrozi  mu  na  razie  tylko  najsubtelniejsze 
kwiaty  ducha,  tylko  mózg  skuwa  w  żelazne  obręcze  bezwoli,  tylko 
na  skrzydła,  gdy  się  rozprężą,  rzuca  pęta  niemocy :  —  dotyka  go 
tem  kalectwem  ducha,  które  lekarze  zwą  neurastenią.  To  upiorne 
licho  niesie  ze  sobą  sieć,  w  którą  omotuje  ofiarę  swoją  i  niewoli  na 
długie  lata.  Bo  albo  czyni  człowieka  fanatycznym  niewolnikiem  dzi- 
wacznego pomysłu,  niewykonalnego  zamiaru,  jednej  m^ej,  ciasnej 
i  dusznej  idei,  albo,  co  gorsza,  tak  mu  rozdmucha,  rozżarzy  i  rozhu- 
ka wyobraźnię,  że  zwiedziony  rzuca  się  w  nią  jak  w  morze  i  pereł 
czynu  szuka  w  marzeniach.  Bo  to  narzędzie  wyobraźni  łamie  się, 
kruszy  i  w  pył  rozpryskuje,  ilekroć  ręka  do  czynu  się  wyciągnie. 
Takim  jest  cichy  dramat  tych,  co  niewiadomo  gdzie  godziny  życia 
swego  gubią,  taką  jest  smutna  epidemia,  która,  omijając  zwykłych 
ludzi,  zabiera  nam  wokół  najgłębsze  nieraz  umysły  i  dusze.  Jest 
ona  tem  smutniejszą,  że  ludzie  wciąż  jeszcze  wiedzieć  o  niej  nie 
chcą,  wciąż  ją  lekceważą,  że  dotkniętych  tą  niemocą  spotyka  wzru- 
szeniem ramion,  pośmiewiskiem  i  wzgardą  pierwsza  lepsza  bestia 
łriumphans.  Gdy  tymczasem  nieraz  jednej  mocnej  dłoni  ujęcie  le- 
czy ją  całkowicie  i  czyni  z  niedołęgi  dzielnego  człowieka.  Mocnej 
i  twardej  —  męzkiej  dłoni  przyjaciela !  nie  pieściwej  troski  kobiecej, 
bo  kobieta  może  być  pożądaną  i  dobrą  w  łożu  i  przy  łożu  każdego, 
lecz  nie  tam  gdzie  wola  jest  chorą. 

Lekarze  zwą  tę  niemoc  duchową — neurastenią;  tem  imieniem 
zwie  się  dziś  ryczałtem  nietylko  każdą  chorobę  woli,  lecz  każdy  na- 
wet opad  wewnętrznego  hartu.  Lekarze,  co  z  takiem  zaparciem  zwal- 
czają znachorów  po  wsiach,  lubią  w  wielkich  miastach  występować 


GLOSSY  jii 

jako  znachorzy  społeczni;  że  zaś  każdy  owczarz  chętnie  uważa  się 
za  socyologa,  więc  w  tym  wypadku  słyszymy  zgodny  chór:  „Uni- 
kajcie wszelkich  wysiłków  ducha,  wszystkiego,  co  przekracza  normy 
naszych  mózgów,  tę  wprawdzie  pospoUtą  i  szarą,  lecz  zdrową  co- 
dzienność, dającą  dochody,  apetyt,  dzieci,  sen,  nieruchomość  i  po- 
ważanie sąsiedzkie."  Czy  jednak  bakterye  tej  epidemii,  przed  którą 
oni  ostrzegają,  nie  dojrzewają  właśnie  najłatwiej  w  letniej  tempera- 
turze mierności,  wśród  tych  upartych,  nielitościwych,  prawie  bizan- 
tyjskich szablonów  dla  dusz  i  umysłów,  gdzie  wszystko,  co  w  te 
szablony  wtłoczyć  się  nieda,  tak  ciężko  i  tak  boleśnie  walczyć  nieraz 
musi,  tak  szybko  i  tak  łatwo  staje  się  ofiarą  owej  zarazy,  którą  le- 
karze zwą  neurastenią? 

Obarczeni  tą  niemocą  przedstawiają  najpodatniejszy  pono  ma- 
tery^  dla  wszelkich  chorób.  Ona  wytrąca  im  z  dłoni  ostatnią  broń 
w  walce  z  życiem,  pozostawiając  jakby  na  ironię  złudne  pozory  fi- 
zycznego zdrowia,  stawia  ich  w  dziwnie  żałosnym  stosunku  do  czyn- 
nego otoczenia,  cofa  dumnych  w  całkowite  osamotnienie,  wtrąca 
w  rozpacz  zawodu  i  wiedzie  nieraz  w  nędzę  ostateczną.  —  I  oto 
którejś  nocy  zachłyśnie  się  taki  własnemi  łzami,  zakaszle  i  bryźnie 
krwią  na  poduszki. 

O  suchotach  mówić  można,  gdy  się  ma  na  myśli  tysiące;  pi- 
sać o  nich  niepodobna,  gdy  się  widzi  jednego. 

W  Monachium  umarł  na  suchoty  artysta  i  malarz  TEOFIL 
TERLECKI.  Gdyby  można  było  spróbować  jego  charakterystyki  na 
podstawie  tych  licznych  nieogłoszonych  szkiców,  pomysłów,  fragmen- 
tów o  charakterze  linii  lekkim  i  płynnym,  gdyby  wspomnieć  te 
ołówkowe  satyry,  w  których  nie  wpadał  nigdy  w  gawędziarski  ton 
„karykatury,"  lecz  umiał  streszczać  się  i  skupiać  do  plastycznie  nie- 
zbędnych a  duchowo  najistotniejszych  zaznaczeń  liniowych,  gdyby 
wspomnieć,  że  w  pociągu  do  tego  rodzaju  satyry  szukał  wypowie- 
dzenia się  i  w  słowie  (pisywał  po  rusińsku),  gdyby  wreszcie...  Lecz 
na  tych  niejawnych  dokumentach  publicznej  charakterystyki  opierać, 
niestety,  niewolno.  Sądzić  go  zaś  podług  tego,  co  po  nim  z  osta- 
tnich dwóch  czy  trzech  lat  pozostało  (ilustracye  w  Tygodniku  Ilu- 
strowanym), i  trudno  i  smutno  i  zawodnie,  gdyż  te  rzeczy  nie  dają 
obrazu  ani  człowieka  ani  artysty.  Na  ogół  odnosi  się  z  tych  rysun- 
ków wrażenie,  że  harmonijne  i  proste  pomysły  mącił  w  następstwie 
jakiś  niepokój  i  niepewność,  że  ręką  przestają  kierować  instynkto- 
wne odruchy  talentu,  że  prowadzi  ją  pilna  rozwaga,  która  kontury 
niepotrzebnie  wzbogaca,   linie  wije  i  plącze,  kompozycyę  całą  prze- 


}i2  .  CHIMERA 

ładowuje  szczegółami,  czyniąc  rysunek,  w  zamierzeniu  liniowy, 
o  charakterze  stylizującym,  barokową  niemal  ilustracyą.  Nigdy  wszak- 
że nie  uciekał  się  do  tej  na  zimno  obliczonej  łatwizny  obrzydliwych 
i  tanich  efektów,  mającej  wśród  szerokiego  tłumu  obok  smaczku 
wiedeńskiego  walor  właściwej  „secesyi"  —  tej  z  Ver  Sacrum,  kart 
pocztowych  i  bulwarowych  kawiarni.  —  Większość  ostatniemi  laty 
opublikowanych  jego  rysunków  była  długiem  spłaconym  konieczno- 
ści, umożliwiała  tylko  przeciągnięcie  ciężkiego  życia  człowieka  po 
za  zgasły  żywot  artysty,  aż  do  mety  niespełna  lat  30-tu.  Pozostało 
po  nim  mało,  zbyt  mało!  Gdy  się  jednak  zważy,  jak  ten  człowiek 
w  początkach  swej  pracy  szczerze  i  wyraźnie  do  pewnych  artysty- 
cznych zdążał  celów ;  że  mógł  i,  w  innych  warunkach,  z  pewnością 
byłby  coś  pozostawił;  gdy  się  to  wszystko  uprzytomni,  tern  niżej 
należy  pochylić  głowę  przed  świeżą  mogiłą. 

Tredecim. 


POWIEŚĆ. 

Nie  bez  powodu  i  nienadaremnie  doba,  w  której  powieść  do- 
minujące zdobyła  stanowisko,  zbiega  się  z  epoką  nagłego,  niesłycha- 
nego wzmożenia  się  prasy  peryodycznej.  W  tem  sekret  imponują- 
cej supremacyi  ilościowej  romansu  nad  innemi  działami  poezyi ;  w  tem 
wyjaśnienie  przerażająco  małego  procentu  istotnych  dzieł  sztuki  w  ro- 
snącej wciąż  liczbie  tomowych  i  wielotomowych  opowiadań.  Gdy 
punkt  ciężkości  czytelnictwa  przesunął  się  z  książek  na  gazety,  auto- 
rowie,  przeczuwając  możność  szerszego  w  tych  ostatnich  oddziały- 
wania, sami  pogarnęli  się  do  suteren  felietonowych  czy  innych  wy- 
dzielonych literaturze  kącików.  Ponieważ  jednak  czytelnictwo  zmie- 
niło jednocześnie  i  charakter  swój  zasadniczo,  stało  się  pobieżniej- 
szem,  jednorazowem,  żądniejszem  wiadomostek  i  rozrywek  aniżeli 
rzeczy  głębszych  i  do  medytacyi  wiodących,  —  więc  poezya  wier- 
szowana i  dramatyczna  straciły  odrazu  wszelką  możność  współza- 
wodniczenia z  prozą  opowiadawczą.  Dramat  m^o  kto  z  tych  czy- 
telników nowego  rodzaju  umiał  i  umie  czytać;  to  wymaga  już  po- 
niekąd zdolności  do  jakiegoś  „wspólnictwa  duchowego  z  autorem; 
ogromna  większość  woli  zaznajamiać  się  z  utworami  dramatycznemi 
za  pośrednictwem  sceny,  na  której  pracę  wcielania  wizyi  autora  po- 
dejmuje za  słuchacza  aktor.  Poezya  wierszowana  znowu,  jako  wy- 
magająca niezbędnie  pewnego  skupienia  i  nienadająca  się  do  przed- 


POWIEŚĆ  .  313 

biurowego  lub  poobiedniego  przebiegania  oczyma,  do  tego  zaś  zaj- 
mująca mało  miejsca,  a  kosztująca  wydawcę  drogo,  stalą  się  w  dzien- 
nikarstwie odrazu  prawie  jakimś  arłicle  haissable,  o  ile  nie  była  pio- 
senką łatwą,  liumorystyką,  kroniczką  rymowaną,  epigramatem  lub 
kupletem.  Powieść  tylko  zdolna  była,  z  jednej  strony,  zapełniać 
w  mierze  dostatecznej  niepoliczone  płachty  peryodyczne,  codzienne 
i  tygodniowe,  z  drugiej  zaś,  łagodnie  kołysać  czytelnika  sytuacyami 
i  sentymentami  fabuły,  nie  żądając  odeń  koniecznie  wgłębiania  się 
aż  do  dna  w  to,  co  niekiedy  poza  niemi  dawała.  Ona  też  st^a  się 
zwolna  wyłączną  podporą  literacką  dziennikarstwa. 

Wkrótce  wszakże  okazało  się,  iż,  stosunkowo  do  coraz  więk- 
szej gazet  ilości,  powieściopisarzy  i  nowelistów  było  za  mało.  Po- 
częto tedy  wydzierać  ich  sobie,  licytować,  nakłaniać  dobremi  ofer- 
tami do  pisania  więcej  i  szybciej,  niżby  mogH  i  chcieU,  drukować 
rzeczy  ledwie  zaczęte  i  później  z  numeru  na  numer  dokańczane, 
jednem  słowem,  przetwarzać  powołanie  powieściopisarza  na  zawód 
i  sprowadzać  wolnego  twórcę  do  roli  stałego,  systematycznego  fa- 
brykanta. Następstwa  były  jasne.  Coraz  rzadszem  zjawiskiem  sta- 
wał się  powieściopisarz  -  artysta,  w  rodzaju  jakiegoś  Flaubert'a  czy 
Bourges'a^  zdolny  poświęcić  jednemu  dziełu  lat  kilka  czy  kilkanaście. 
Coraz  trudniej  było  spotkać  powieść  dobrze  zbudowaną,  należycie 
pogłębioną,  wszelkich  pozbawioną  zbyteczności  i  podpórek,  i  arty- 
stycznie, ze  stylem  jakimś  napisaną.  Coraz  więcej  zdolnych  pisarzy 
jęło  —  nie  raz  po  pełnym  świetnych  obietnic  debiucie  —  osuwać  się 
powoli  ku  łatwej  produkcyi,  ergo  mierności.  Coraz  częściej  znako- 
mici nawet  autorzy  (jak  np.  Kraszewski)  przyćmiewali  blask  dosko- 
nałych, pierwszorzędnych  swych  rzeczy  całemi  warstwami  szarych 
robót  obstalunkowych.  —  I  ta  jednak,  w  tak  fatalny  sposób  spotęgo- 
wana twórczość  istotnych  powieściopisarzy  z  powołania  nie  zaspo- 
kajała potrzeb  wystarczająco.  Rekrutowano  więc  zajadle  nowe  „si- 
ły*" ^  gdy  tych  niedość  było,  nowe  niemoce.  Obniżono  do  mini- 
mum wymagania  estetyczne,  zastępując  je  natomiast  przeróżnemi 
względami  redakcyjnemi :  społecznemi,  politycznemi,  obyczajowemi, 
partyjnemi,  koteryjnemi  —  i  poczytnościowemi.  Forytowano  gorli- 
wie na  powieściopisarzy  i  noweUstów  różne  miernoty  i  spryty  re- 
porterskie, jako  najlepiej  znające  się  na  modach,  kierunkach,  uspo- 
sobieniach, gustach  i  słabostkach  czytelników.  Zachęcano  do  pisania 
najniepowołańszych  doktrynami  o  bezpośredniej  wartości  obserwa- 
cyi  (teorya  „zbierania  wzorków"),  dokumentów  ludzkich,  zdarzeń 
i  uczuć  przeżytych.  Ogłaszano  konkursa,  potęgując  drzemiące  w  każ- 
dym człowieku  grafomańskie  skłonności  ponętą  rozgłosu   i  sutej  na- 


314  .  CHIMERA 

grody.  Pracowano,  jednem  słowem,  skutecznie,  aby  rozpasać  i  do 
stanu  epidemii  doprowadzić  znaną  już  Juwenalowi  jako  cacoethes, 
ale  dziś  w  dziedzinie  powieści  do  ostatnich  posuniętą  granic  —  cho- 
robą pisania. 

Mania  ta,  sama  przez  się  niewinna  i,  co  najwyżej,  zabawna, 
staje  się  —  przy  współudziale  druku,  oraz  zabiegów  księgarskich  czy 
redakcyjnych  —  szkodliwą  i  groźną  nawet.  Corocznie  wychodzą 
z  pod  pras,  naprzód  w  czasopismach,  a  potem  w  książkach  osobnych, 
pod  nazwiskiem  powieści  czy  nowel,  cale  setki  (we  Francyi,  Anglii 
i  Niemczech  —  całe  tysiące)  banalnych  zwierzeń,  płytkich  pseudo- 
analiz,  sentymentalnych  lub  burszowsko- rodzajowych  anegdot,  tez 
mających  udowodnić  to  lub  owo,  obrazków  mających  być  dokumen- 
tem, historyjek  z  kluczykiem  lub  bez  kluczyka,  opowiadań  „prawdzi- 
wych," szkiców,  które  nie  są  szkicami,  i  nastrojów,  których  nastrój 
zamyka  się  w  podtytule,  jednem  słowem,  elukubracyj  niemających 
nic  wspólnego  z  literaturą  jako  sztuką,  pisanych  bez  talentu,  często- 
kroć bez  znajomości  rzemiosła  nawet,  a  niekiedy  bez  umiejętności 
pisania  poprostu.  Powie  kto,  iż  niema  się  o  co  troszczyć,  iż  ten  po- 
top mizernych  efemeryd  przeminie  bez  śladu,  i  że  po  krótkim  czasie 
nikt  już  o  nich  wiedzieć  nie  będzie?  Niestety,  same  one  przeminą, 
ale  ślad  po  nich  pozostanie:  w  życiu.  Jak  ta  ulewa  nędz  odbiera 
zwolna  czytelnikom  smak,  wrażUwość  i  wszelką  oryentacyę,  świad- 
czy dziś  już  —  dajmy  na  to  —  jednoczesne  i  jednakie  powodzenie 
Reymontów,  Żeromskich,  Przybyszewskich,  z  jednej  strony,  a  wsze- 
lakich Blichtrów  i  gamastoniad,  z  drugiej.  Jak  ta  marna  „literatura" 
nazwyczaja  do  powierzchownego  czytania,  jak  uniezdolnia  do  odczu- 
wania głębszych  rzeczy  i  do  istotnego  (bez  snobizmu)  rozkoszowa- 
nia się  niemi,  —  z  łatwością  również  dałoby  się  udowodnić.  Nawet 
czczość,  banalność  i  niedołęstwo  zewnętrzne,  językowe,  całej  tej  pro- 
dukcyi  odbiły  się  już  wyraźnie  w  niepocieszającem  bynajmniej  prze- 
kształceniu się  zwykłej,  towarzyskiej  konwersacyi  warszawskiej,  któ- 
ra jest  dzisiaj  zdumiewającym  jakimś  konglomeratem  płasko -bur- 
szowskich  i  f ^szy wie  -  sentymentalnych,  brutalnie  -  naturaUstyczny eh 
i  szczytnie  (oh ! )  -  idealnych . . .  szablonów.  —  A  wszystko  to,  przez 
wzajemne,  powrotne  oddziaływanie  życia  na  dalszą  znów  twórczość, 
nader  niepożądany  kiedyś  wpływ  wywrze  może.  Zresztą,  niepo- 
trzeba  nawet  czekać  przyszłości.  Masowe  te  dostawy  „towaru"  li- 
terackiego teraz  już  w  smutny  sposób  odbijają  się  na  dobrych  nawet 
autorach.  Wytwarzając  jakąś  zgiełkliwą,  targowiskową  atmosferę, 
wyrywają  ich  z  koniecznego  skupienia,  bez  którego  nie  może  po- 
wstać  prawe    dzieło   sztuki,   czynią   ich   wrażliwymi  —  bez   wiedzy 


POWIEŚĆ  )is 

snadź  i  woli  —  na  gusta  i  żądania  chwili,  skłaniają  nieraz  do  fabrycz- 
nego eksploatowania  jakiegoś  zdobytego  toniku,  który  znalazł  po- 
klask, budzą  pożądanie  nieustannego,  codziennego  rozgłosu,  pchają  — 
gwoli  jemu  —  do  pośpiechu  i  rozpraszania  się  na  częste,  choćby 
słabsze  drobiazgi,  uniemożebniają  przez  to  jakąś  pełną  dojrzałość 
dzieła,  jakieś  pogłębienie  należyte,  jakąś  zupełnie  skończoną,  harmo- 
nijną budowę,  jakieś  Flaubert'owsko  muzyczne  czy  Gautier'owsko 
plastyczne  wykończenie  aż  do  szczegółów,  i  czynią  z  wielu  wyróż- 
niających się  utworów  potężne  nieraz,  ale  przepełnione  wadliwościa- 
mi  i  brakami  improwizacye. 

Zdawałoby  się,  że  krytyka  mogłaby  i  powinna  kłaść  tamę  te- 
mu zalewowi  miernot,  przypominać  utalentowanym,  lecz  dającym  się 
porywać  prądowi  pisarzom  o  zadaniach  i  wymaganiach  sztuki,  wy- 
tykać wyraźne  linie  graniczne  między  Hteraturą  a  jej  surogatami 
i  oddzielać  w  ten  sposób  ziarno  od  plewy,  kruszce  szlachetne  od 
aliażów  nikczemnych  ?  Niestety,  dziś  stokroć  słuszniej,  niż  to  czynił 
już  w  r.  1847  p.  Alfred  Nettement,  przerażony  „wszechwładztwem" 
Sue'owskich  „romansów  feUetonowych,"  pytaćby  można:  „que  fait 
donc  la  critiąue?  ou  est-elle?  qu'est-elle  devenue?"  Nawet  we 
Francyi,  tym  najkulturalniejszym  i  pełnym  wspaniałych  tradycyj  kra- 
ju krytyki  literackiej,  —  niedobrze  się  dzieje.  Wszyscy  prawie  spad- 
kobiercy „poniedziałków"  Sainte-Beuve'owskich  w  wielkich  dzienni- 
kach, „ceux  qui  font  ł'opinion  dans  le  monde  des  lettres,"  zrażeni 
rosnącą  wciąż  epidemią  powieściopisarską  i  widząc  fizyczną  wprost 
niemożebność  uporania  się  z  nawałą  wychodzących  codziennie  to- 
mów, wycofali  się  po  dłuższych  lub  krótszych  wysiłkach  z  pola  wal- 
ki —  i  bieżącą  krytykę  sprawozdawczą  w  prasie  codziennej  zastąpiły 
bądź  komunałowe  wzmianki  bibliograficzne,  bądź  —  co  gorsza  —  re- 
klamowe, płatne  notatki  w  tekście  (nie  między  ogłoszeniami),  rozsy- 
łane przez  wydawców.  Odtąd,  o  rozgłosie  powieści  i  powodzeniu 
jej  u  szerokiej  pubUczności  zaczęła  wyłącznie  stanowić  mniejsza  lub 
większa  zdolność  wydawcy  jako  lanceur'a.  Ale  Francya,  na  szczęście, 
posiada  jednocześnie  sprawdzian  dla  tych  rozgłosów  i  powodzeń  w  wy- 
irwalszej,  a  nieubłaganej  dla  wszelkich  fabrykatów,  czysto  estetycz- 
nej krytyce  „młodych  przeglądów,"  i  nadto  wtóre,  rzadsze  sito  w  tak 
licznych,  jak  nigdzie,  studyach  literackich,  które,  zajmując  się  już  tyl- 
ko utworami  i  autorami  istotnie  wartymi  badania,  brakują  katego- 
rycznie —  przez  samo  pominięcie  —  wszelki,  choćby  najrozgłośniejszy 
„towar"  powieściopisarski,  a  stanowiąc  niejako  ogniwo  przejściowe 
między  sprawozdaniami  codziennemi  i  historyą  literatury,   zamykają 


)i6  '  CHIMERA 

wstęp  do  tej  ostatniej  —  jeśli  nie  wszystkim,    to  wielu  przynajmniej 
kabotynom,  niedołęgom  i  przemysłowcom. 

U  nas,  gdzie  niemasz  ciągłej,  świadomej  siebie  kultury  arty- 
stycznej, gdzie  literatura  uważana  jest  za  rozrywkę  lub  zbytek,  o  ile 
nie  spełnia  różnych  innych  jeszcze  obowiązków,  gdzie  formułę 
„sztuka  dla  sztuki"  traktuje  się  jako  absurd  lub  igraszkę,  a  żądanie, 
by  powieść  była  przedewszystkiem  dziełem  sztuki,  jako  paradoks,  — 
położenie  jest  stokroć  gorsze.  Wprawdzie  bieżąca  krytyka  sprawo- 
zdawcza —  może  skutkiem  stosunkowo  mniejszej  u  nas  i  dającej  się 
jeszcze  ogarnąć  produkcyi  powieściopisarskiej  —  nie  opuściła,  jak  we 
Francyi,  stanowiska,  owszem  omawia  każdą  nową  powieść  czy  nowe- 
lę na  całych  szpaltach,  stronnicach  i  arkuszach,  ale,  niestety,  zajmuje 
się  wyłącznie  prawie  streszczaniem  ich  fabuły,  rozrzewnianiem  się 
nad  ich  uczuciowością,  polemizowaniem  lub  zgadzaniem  się  z  ich  ten- 
dencyą,  roztrząsaniem  ich  wartości  moralnej,  społecznej  lub  narodo- 
wej, jednem  słowem,  analizą  idących  od  zewnątrz  raczej  i  niestano- 
wiących  o  wartości  dzieła,  oraz  talencie  autora,  emocyj  faktu  lub 
sentymentu.  Oceny  z  takich  punktów  widzenia,  zacierając,  zamiast 
uwydatniać,  różnice  między  istotnemi,  „żyjącemi"  dziełami  twórczo- 
ści, a  przeróżnemi  zaciekawiającemi,  wzruszającemi  lub  udowadnia- 
jącemi  cośkolwiek  „opowiadaniami,"  b^amucą  nietylko  czytelników, 
lecz  i  dobrych  autorów  częstokroć,  a  mogą  to  czynić  tem  bezkar- 
niej, że  wpływom  ich  nie  przeciwdziała  żaden  z  obu  wskazanych 
we  Francyi  korektywów.  Nieliczne  u  nas  „młode  przeglądy"  zajmo- 
wały się  po  ostatnie  czasy  wszystkiem  raczej,  aniżeli  sztuką  i  este- 
tyką, i  w  sądach  o  dziełach  twórczych  różniły  się  od  ogółu  czaso- 
pism zawsze  prawie  „postępowym"  kierunkiem,  ale  nader  rzadko 
sposobem  i  rodzajem  oceny.  Studya  znowu  estetyczno -YiicrsLckie., 
zwłaszcza  dotyczące  literatury  bieżącej,  możnaby,  w  przeciwieństwie 
do  całej  masy  przyczynków  i  monografij  historyczno-  i  anegdotycz- 
no  -  literackich,  prawie  na  palcach  poUczyć.  Ubóstwo  pod  tym  wzglę- 
dem próbowano  niejednokrotnie  tłómaczyć  —  niemożliwością  jakich- 
kolwiek ostatecznych  wniosków  o  autorach  żyjących,  a  więc  rozwi- 
jających się  jeszcze.  Zapomniano  wszelako,  że  konkluzye  dotyczące 
wartości  estetycznej  dzieła  nie  zależą  bynajmniej  od  jakichbądż  tego 
rodzaju  psycho  -  czy  chronologicznych  względów.  Powodem  rzeczy- 
wistym był  i  jest  brak  koniecznych  kamieni  węgielnych  pod  takie  bada- 
nie estetyczne:  brak  wyrobionej  wrażliwości  i  smaku,  brak  otrzaskania 
z  prądami  i  teoryami  literackiemi  różnych  epok  i  krajów  i,  nade- 
wszystko,  brak  jakiejkolwiek  wyraźnej  filozofii  sztuki,  jakichbądż  kate- 
goryczniejszych  zasad  i  postulatów  estetycznych.    Po  dziś  prowadzą 


POWIEŚĆ  -  317 

się  u  nas  poważne  dysputy  o  różnych  „kozich  sierciach,"  jak  np. 
czy  powieść  historyczna  ma  lub  nie  racyę  bytu,  albo  o  ile  Rzepa 
i  Rzepowa,  jako  bohaterowie  powieści,  wyżej  stoją  od  Płoszowskich 
i  Skrzetuskich,  albo  jeszcze  o  roli  powieści  jako  „mistrzyni  życia." 
Za  to,  o  podstawowych,  nieodzownych  przy  każdej  ocenie  kwestyach 
zachowuje  się  głuche  milczenie,  albo  też  zbywa  się  je  uboczną,  em- 
piryczną, niekiedy  sprzeczną  z  pozostałem  rozumowaniem,  a  zawsze 
przemijającą  bez  wrażenia  wzmianką.  I  to  nietylko  w  krytykach 
bieżących  i  studyach,  ale  nawet  w  książkach  specyalnie  teoretycznych. 
Tak  np.  w  Teoryi  poezyi  Bema,  w  całym  rozdziale  o  eposie  w  mowie 
wiązanej,  mówią  właściwie  o  istocie  powieści  jako  dzieła  sztuki  tylko 
cztery  ostatnie  wiersze  na  stronniczce  poświęconej  Don  Kichotowi. 

Taki  stan  rzeczy  zmusza  nas  do  kategoryczniejszego,  surow- 
szego snadź  niż  w  innych  dziedzinach  poezyi,  stosowania  ścisłych 
•wymagań  estetycznych  przy  ocenianiu  produkcyi  powieściopisarskiej. 
Czas  zaznaczać  silniej  to,  o  czem  dawno  już  Michał  Grabowski  uwa- 
żał za  potrzebne  przypominać :  że  powieść  jest  poezyą,  że  zatem,  jako 
dzieło  sztuki,  nie  służy  ona  do  rozrywki,  iż  rzeczą  jej  nie  jest  rów- 
nież wzbudzać  śmiech,  lub  łzy,  ani  udowadniać  lub  zbijać  jakieś  te- 
zy czy  doktryny,  lecz  —  jak  powiada  Paul  Adam  —  „accrottre  la  vi- 
gueur  de  Tesprit,"  potęgować,  rozszerzać  ducha,  powodować  owo 
bezinteresowne,  nieokreślne,  całościowe  urastanie,  które  odczuwjd 
twórca  Mojżesza  przy  czytaniu  Homera.  A  to  się  dzieje,  gdy  powieścio- 
pisarz  sięgnie  wystarczająco  ku  głębiom,  ku  owym  „choses  merveil- 
leuses  qui  se  voient  au-del^  de  Tile  de  Thulć";  gdy  nie  zadowoli  się  po- 
wierzchownem  odtworzeniem  jakiegoś  oderwanego  od  całości,  a  więc 
martwego  fenomenu,  lecz  da  odczuć  całą  sieć  niewidzialnych  nici,  pa- 
sem, ogniw,  dzięki  którym  tenże  spółpulsuje  z  wielką  jednią  bytu  i  jest 
właściwie  tylko  jedną  z  jej  stron  niepoliczonych ;  gdy — jak  mówi  Nor- 
wid— tak  „zestosuje  ustatkowany  swój  myśłny  organizm  do  ustroju  nieu- 
stannego w  harmoniach  stworzenia  monologu  wiecznego,"  że  będzie 
mógł  „na  huczące  morza  działalności  i  energij  rzucić  z  góry  onemi 
wielkiemi  liniami,  których  zarysem  i  proporcyą  zwykł  był  Ajschylos 
postacie  dwie  urabiać  z  narodów  i  kroci" ;  gdy  w  mikrokosmie  po- 
wieści swej  da  nam  odczuć  drgania  wiecznych,  nieprzemijających 
pierwiastków  bytu;  gdy,  jednem  słowem,  jak  określa  znowu  Paul 
Adam,  powieść  jego  będzie  „metaforą  jakiejś  filozofii,"  albo,  lepiej 
mówiąc,  filozofią  wyświtującą  wielkiemi  zarysami  z  wirów  i  zamę- 
tów pełnego,  wibrującego,  tętniącego,  ścichającego  i  zrywającego  się 
znów  —  życia.  Bo  drugi  warunek,  by  powieściopisarz  nietyle  my- 
ślał  tę  filozofię,  ile  czuł  ją  w  zjawisk  wichurze   i  podawał   nie  wy- 


Si8  •  CHIMERA 

łuskaną,  wyabstrahowaną  z  życia,  choćby  nawet  przeto  miała  nabrać 
wyrazistości  większej,  —  lecz  żywą,  nieokreślnie  w  ruchu  zdarzeń 
falującą,  tu  gubiącą  się,  a  ówdzie  znowu,  gdzieśmy  się  najmniej  spo- 
dziewali, wybłyskającą  słonecznie.  W  tem  określeniu,  w  tym  postu- 
lacie, dość  miejsca  dla  wszystkich  indywidualności,  dla  wszystkich 
rodzajów  i  formułek  powieściowych;  głębi,  ech  jedni  bytowej,  oraz 
wibracyi  życia  —  od  wszystkich  żądać  możemy  i  musimy.  To  są 
wymagania  od  —  talentu. 

Co  do  rzemiosła,  uważamy  za  potrzebne  ściślejsze  stosowanie 
budowy  epicznej,  to  jest,  zamiast  gawędziarsko,  anegdotycznie  chro- 
nologicznego opowiadania  zdarzeń  od  początku  do  końca,  żądamy 
ujęcia  powieści  w  katastroficznym,  że  się  tak  wyrazimy,  punkcie  wy- 
padków i  umiejętnego  wplatania  tego,  co  z  faktów  poprzedzających 
okaże  się  koniecznem,  w  dzieje  ostatnich  tych  rozwiązań.  Ztąd  wy- 
nika już  i  reguła  nieodzownej  ekonomii  artystycznej :  co  nie  jest  ko- 
nieczne do  ogólnego  wrażenia,  jest  zbyteczne.  Wreszcie,  sposób  pa- 
trzenia, obrazy,  język  —  są  wtedy  dobre,  gdy  są  absolutnie  własne, 
indywidualne  i  eo  ipso  nowe. 

Na  podstawie  tego  oddzielać  będziemy  powieściowe  dzieła 
sztuki  od  „opowiadań"  wszelakich. 

Miriam. 


TEATR. 

Postulatem  kategorycznym,  od  którego  żadnej  scenie,  pod 
groźbą  obrócenia  się  w  prosty  cyrk  czy  tyngiel,  odstąpić  nie  wolno, 
jest  dominujące  stanowisko  repertuaru.  On  musi  być  rdzeniem  te- 
atru, jego  kością  pacierzową,  jego  wyłączną  racyą  bytu.  Celem  je- 
dynym powinno  być  możebnie  najlepsze  wcielenie  utworu  drama- 
tycznego; gra  artystów  i  wszelkie  sposoby  inscenizacyi  muszą  być 
traktowane  tylko  jako  środki  do  urzeczywistnienia  tego  celu.  Wszel- 
kie „sztuki,"  niemające  same  przez  się  wartości  i  dające  tylko  pole 
do  rozwinięcia  efektów  wystawowych  lub  okazania  wirtuozyi  aktor- 
skiej, śpiewaczej  czy  tancerskiej,  muszą  być  stanowczo  wykluczone. 
Występy  artystów,  angażowanie  sił  nowych,  debiuty  i  występy  goś- 
cinne— winny  być  zawsze  podporządkowane  wymaganiom  repertua- 
ru, nie  zaś  naodwrót.  Koniecznem  jest  także  usunięcie  wszelkiej 
dorywczości  w  repertuarze,  zaprowadzenie  w  nim  wyraźnego  ładu 
i  planu,  a  to  tem  bardziej,  że  ze  względu  na  różnolitość  publiczności 
uczęszczającej  do  wielkomiejskiego,  zawodowo  prowadzonego  teatru 


TEATR  319 

musi  on  być  eklektycznym,  nie  może  zamykać  się  wyłącznie  w  sferze 
dzieł  sztuki,  lecz  z  konieczności  winien  uwzględniać  wszelkie  rodzaje 
i  kierunki,  nie  cofając  się  nawet  przed  melodramatem  i  wodewilem. 
Dla  zapobieżenia  złym  skutkom  tego  kompromisu  repertuarowego,  dla 
ustosunkowania  należytego  tych  różnych  elementów  i  zachowania 
odpowiedniej  równowagi,  wydawałoby  nam  się  pożądanem  i  ponie- 
kąd koniecznem  nawet  wypracowywanie  dokładnego  planu  całkowitej 
kampanii  rocznej  (z  zostawieniem  luk  na  przypadkowości,  jak  zja- 
wiające się  nowe  dzieła  i  t.  p.)  /  ogłaszanie  go  w  pismach  na  kilka 
miesięcy  przed  jej  rozpoczęciem.  Wytwarzałoby  to  pewną  celowość, 
okazywało  odrazu  w  pełnem  świetle,  czego  po  kierowniku  repertu- 
aru spodziewać  się  można,  oraz  pozwoliło  krytykom  teatralnym 
wyjść  z  banalnych  ogólników  i  konkretniejsze  w  ocenach  suggero- 
wać  pomysły.  Rzecz  prosta,  iż,  o  ile  teatr  chce  dbać  o  podniesie- 
nie kultury  estetycznej  i  wytwarzanie  sobie  coraz  szlachetniejszej 
publiczności,  główna  uwaga  przy  układaniu  takiego  planu  musi 
być  zwrócona  na  dział  arcydzieł,  co  bynajmniej  nie  jest  takim  „nie- 
najtrudniejszym  obowiązkiem,"  jeżeli  nie  ma  być  rutynicznem  i  nie- 
prowadzącem  do  celu  hołdowaniem  tradycyom  podręcznikowym.  Do 
tego  działu,  w  którym  jednak  cała  nadzieja  lepszej  przyszłości,  cią- 
gnąć jeszcze  trzeba  pełną  złych  nawyknień  publiczność,  a  więc,  nie 
polegając  na  samym  wpływie  arcydzielności,  dawać  rzeczy  nietylko 
doskonałe,  lecz  nadto  nieograne,  nieznane,  zewnętrznemi  nawet  stro- 
nami zaciekawiające,  i  przeplatać  wszechstronnie  epoki,  style,  rodza- 
je, indywidualności.  Widz  przeciętny,  nie  mając  wtedy  pod  ręką 
gotowych,  wyszarzanych  po  wszystkich  podręcznikach,  komunałów 
do  zreasumowania,  lub  raczej  do  zatarcia  swoich  wrażeń,  będzie  się 
może  trochę  wczuwał  osobiście,  wrażliwość  jego  zacznie  rozbudzać 
się  zwolna  —  i  resztę  zrobi  już  samo  arcydzieło.  —  W  dziale  sztuk, 
czy  to  czysto  rozrywkowych,  czy  tezowych,  tendencyjnych,  czy 
wreszcie  kopiujących  żywcem  życie,  —  wybór  mniejszej  jest  wagi. 
Tak  czy  tak,  rzeczy  te  pozostaną  zawsze  tylko  malum  necessarium, 
chwilowo  podtrzymującem  teatr  materyalnie,  ale  przeszkadzającem 
raczej,  aniżeli  pomagającem  w  dziele  podniesienia  kultury  i  smaku. — 
Przy  wyborze  „nowości,"  gdzie  już  nowość  dzieła  sama  przez  się 
jest  atrakcyą  wystarczającą,  nawet  dla  szerokiej,  niechętnej  głębszym 
rzeczom  publiczności,  —  jedynemi  kryteryami  winny  być :  talent  auto- 
ra i  wartość  utworu  jako  dzieła  sztuki.  Wszelkie  uganiania  się  za 
bulwarowo  -  rozgłośnemi  płodami  reklamy,  wszelkie  sympatye  czy 
antypatye  do  tych  lub  tamtych  kierunków,  wszystkie  płytkie  „moral- 
ności" —  są  tutaj  zupełnie  nie  na  miejscu. 


^20  .  CHIMERA 

Ogólne  te  uwagi  stosują  się  jednako  do  repertuarów  dra- 
matu, opery  i  baletu.  W  dramacie  nie  w^ystarczy  dorywcze,  zdaw- 
kowe wystawianie  jakichś  zbyt  już  dzisiaj  oklepanych  i  przeżytych 
Zbójców,  jakiegoś  byle  jak  obsadzonego  Hamleta,  jakiejś  Pohlowskiej 
Wasanłaseny,  dla  tego,  że  ona  gdzieś  tam  miała  powodzenie,  jakichś- 
wreszcie  wiecznie  tych  samych  sztuk  Słowackiego,  Fredry  czy  Ko- 
rzeniowskiego z  popisowemi  dla  tych  czy  owych  artystów  rolami. 
Tu  trzeba  sięgnąć  ku  mniej  znanym  rzeczom  tych  samych  Szekspi* 
rów,  Schillerów,  Fredrów,  Moli^re'ów,  Słowackich,  Sofoklesów,  alba 
też:  uzupełnić  czy  zastąpić  je  utworami  innych  członków  plejady 
szekspirowskiej  (Marlowe'a,  Forda,  Webstera,  Beaumont'a  i  Fletcher'a);. 
wprowadzić  Shelley'a,  Byron'a,  Swinbume'a,  Hebbla,  Grabbe'go, 
Platena,  Hamerlinga;  zajrzeć  od  czasu  do  czasu  do  Corneille'a  i  Ra- 
cine'a,  którzy  nie  są  tak  zupełnie  spleśniaU,  jakby  się  komu  zdawa- 
ło ;  przypomnieć  sobie  o  teatrze  hiszpańskim,  starszym  czy  nowszym 
(Lope  de  Vega,  Tirso  da  Molina,  d'Almeida  Garrett,  Etchegaray),, 
o  Calderonie,  o  Alfierim  i  Goldonim;  odważyć  się  czasem  na  Aj- 
schylosa,  Arystofana,  KaUdasę;  wydobyć  wreszcie  z  pyłu  zapomnie- 
nia większość  polskich  twórców  dramatycznych,  nie  opuszczając  na- 
wet —  i  zwłaszcza  —  opuszczonych  przez  komisyę  Magnuszewskich,. 
A.  N.  Korzeniowskich,  Faleńskich,  Bełcikowskich  i  t.  d.  —  W  ope- 
rze, główną  uwagę  zwrócić  trzeba  na  dramat  muzyczny ;  ogarnąć 
zwolna,  nie  zadowalając  się  Tannhauserem  i  Lohengrinem,  całą,, 
zwłaszcza  późniejszą  twórczość  Wagnera;  uzupełnić  ją,  dalej,  Ifige- 
nią  i  Orfeuszem  Glucka  przedewszystkiem,  Fideliem  Beethovena, 
Wolnym  strzelcem  i  zwłaszcza  Oberonem  Webera,  Mozartowskiemi 
wreszcie  Don  Juanem,  Weselem  Figara  i  Zaczarowanym  fletem/ 
z  nowych  zaś  rzeczy  zwrócić  główną  uwagę  na  d'Indy'ego,  Char- 
pentiera,  oraz  niektórych  niesłychanie  zajmujących  twórców  belgij- 
skich i  czeskich.  To  powinno  być  jądrem  repertuaru  i  stałą  jego  pod- 
stawą. Poza  tem,  jak  najszerzej  winna  być  uwzględniana  nowa 
twórczość  swojska,  a  ostatnie  dopiero  miejsce  może  zająć  ubiega- 
nie się  za  modnemi  nowościami  zagranicznemi.  —  Balet,  który  w  ostat- 
nich czasach  zeszedł  do  rzędu  cyrkowo  -  tynglowych  widowisk,  naj- 
większych może  potrzebuje  zmian  w  repertuarze  i  wogóle  w  całym 
swoim  rodzaju.  Balet -dzieło  sztuki  nie  jest  wystawą  łydek,  zlep- 
kiem sztuk  akrobatycznych  i  efektów  dekoracyjno -wystawowych, 
lecz  poematem  ruchów  i  linij  tak  ściśle  sharmonizowanych  z  symfo- 
nią tonów,  jak  słowo  z  muzyką  w  dramacie  muzycznym.  „La  dan- 
seuse,"  powiada  Mallarmć,  „n'est  pas  une  femme  qui  danse,  mais  une 
metaphore   rćsumant  un   des  aspects  ćlćmentaires  de  notre  formę, 


TEATR  321 

glaive,  coupe,  fleur,  etc."  Ciało  tancerki,  dodaje  Rodenbach,  po- 
winno być  tylko  osią  rytmu,  od  której  wszystko  zależy,  ale  która 
pozostaje  w  ukryciu.  W  orzeczeniach  tych  czuć  ślady  reformy  wpro- 
wadzonej w  dziedzinie  tańca  przez  Loie  Fuller  i  przez  tancerki  egzo- 
tyczne, japońskie  i  inne,  a  z  zajęcia  się  poetów,  twórców  —  tym 
dziwem  sztuki  teatralnej,  można  dobrze  wróżyć  o  jego  przyszło- 
ści. Zanim  ukształtuje  się  taki  balet,  „adjuvant  et  le  paradis  de  toute 
spiritualitć  (Mallarmć),  —  teatr,  chcący  już  dziś  podnieść  kulturę  i  w  tej 
dziedzinie,  winien  porzucić  albo  na  drugi  plan  odsunąć  widowiska 
mechaniczno  -  akrobatyczne,  a  oprzeć  repertuar  baletowy  na  takich 
muzyczno  -  choreograficznych  poemacikach  jak  Gizella  Adam'a,  Cop- 
pelia  i  Sylvia  Delibes'a,  Korrygana  Widor'a,  lub  nawet  uciec  się 
w  razie  potrzeby  do  starszych  rzeczy  Cherubini'ego,  Glucka  (Don 
Juan),  Beethovena  (die  Geschópfe  des  Prometheus)  i  t.  d. 

Samo  już  podporządkowanie  repertuarowi  pozostałych  elemen- 
tów teatru  wskazuje  jasno,  że  wykonanie  nie  może  opierać  się  na 
występach  pojedynczych  solistów  -  wirtuozów,  choćby  najbardziej  ol- 
śniewających, lecz  na  odpowiedniości  i  harmonijnem  zespoleniu 
wszystkich  biorących  udział  w  danem  przedstawieniu  czynników: 
kapelmistrza,  orkiestry,  chórów  i  wszystkich  solistów  —  w  operze ;  ka- 
pelmistrza, orkiestry  i  wszystkich  tancerzy  —  w  balecie ;  wreszcie,  ca- 
łego personelu  sztuki  —  w  teatrze  dramatycznym.  Osiągnięcie  takie- 
go idealnego  zespołu  jest  rzeczą  nader  trudną,  o  ile  —  jak  u  nas 
właśnie  —  brak  odpowiedniej  szkoły,  w  rodzaju  np.  paryzkiego  kon- 
serwatoryum  muzyczno  -  dramatycznego,  przygotowującej  ciągle  nowy 
materyał  do  zapełniania  luk  w  personelu  i  uzdalniającej  przez  nale- 
żyte studya  wszechstronne  do  pewnego  stylu  w  grze.  Balet  war- 
szawski posiada  jeszcze  swoją  szkołę,  acz  do  ostatnich  dni  bardzo 
źle,  bo  w  kierunkunku  akrobatycznym  prowadzoną,  ale  opera  i  dra- 
mat rekrutują  swe  siły  z  najrozmaitszych  stron  i  sfer,  przeważnie 
takich,  że  dany  artysta,  dostawszy  się  na  wielką  scenę,  musi,  zamiast 
rozwijać  swój  talent  i  zbogacać  indywidualność,  pozbirwać  się  na- 
przód różnych  wad  i  złych  nawyknień,  gdzieindziej  nabytych,  lub 
douczać  się  tego,  co  przy  wstępie  na  scenę  powinien  był  umieć. 
Ztąd  najrozmaitsze  gatunki  i  maniery  gry  czy  śpiewu,  ztąd  niepodo- 
bieństwo należytego  zestrojenia  się,  ztąd  zła  wymowa,  nieumiejętność 
mówienia  wierszy,  fałszywe  lub  banalne  pozy,  ruchy,  gesty,  ztąd 
absolutny  brak  jakiegoś  stylu  we  wszystkiem,  co  przewyższa  poziom 
dramatu  mieszczańskiego,  ztąd  niezdolność  do  szerokiej  deklamacyi 
w  dramacie  muzycznym,  ztąd  niski  stan  ukształcenia  ogólnego  i  na- 
wet kultury  towarzyskiej.    O  potrzebie,  o  nieodzowności  takiej  szko- 


322  CHIMERA 

ły  muzyczno-dramatycznej  na  większą  skalę  pomówimy  kiedyś  obszer- 
niej. Póki  jej  niema,  cjda  nadzieja  dla  teatru  w  odpowiednim  kie- 
rowniku artystycznym,  którym  może  być  tylko  człowiek  wszechstron- 
nie ukształcony  pod  względem  estetycznym,  obdarzony  smakiem  wy- 
twornym i  czuciem  artystycznem,  umiejący  wpływać  ożywczo  na 
poddany  władzy  jego  personel  i  wszczepiać  mu,  że  tak  powiem,  swe 
intencye.  Dla  opery,  widzę,  wskazanych  na  takiego  kierownika  lub 
kierowniczkę,  —  p.  Bandrowskiego  lub  p.  Kruszelnicką.  Dla  drama- 
tu —  trudniej  kogoś  zaproponować.  Przeciwko  przewadze  żywiołu 
aktorskiego  w  rządach  teatralnych  walczyli  niedawno  wszyscy  refe- 
renci komisyi —  i  może  słusznie.  Więc  literat -esteta?  Ale  gdzież 
go  szukać?  Póki  chodzi  o  wystawianie  Schónthanów,  Schnitzlerów, 
Lavedanów,  Sudermannów,  Rostandów  i  nawet  Hauptmannów,  — 
zgoda,  że  łatwo  znaleźć  kilku  nawet  kandydatów.  Jak  tylko  pomyślę 
wszakże  o  wielkim  repertuarze,  o  arcydziełach  poezyi  dramatycznej 
(a  o  te  przecież  chodzi  najbardziej ! ),  —  zaraz  przypomina  mi  się  ten 
rezultat  czysto  warszawskiego  estetyzmu,  jakim  był  zmodernizowany 
(po  meiningeńsku ?)  chór  w  Królu  Edypie.  I  to  u...  „miłośników," 
nie  sztuki  wprawdzie,  lecz  sceny. 

Na  zakończenie,  słów  kilka  o  tak  zwanej  misę -en -scenę.  Zby- 
tecznem  byłoby,  rzecz  prosta,  wchodzić,  ad  usum  teatru  musowo 
podlegającego  kompromisom,  w  rozbiór  różnych  zasadniczych  pomy- 
słów, reform  i  żądań,  dotyczących  bądź  inscenizacyi  wogóle  (Jarry, 
Lugnć-Poe,  Maeterlinck),  bądź  specyalnie  wystawy  dramatów  Wa- 
gnerowskich (Appia,  Bryk),  lub  nawet  zastanawiać  się  nad  osiągnię- 
temi  w  tej  dziedzinie  urzeczywistnieniami  (Elisabełhan  Society  w  Lon- 
dynie, paryzkie  thedtres  d'art,  teatr  ludowy  Pottechera.)  Rozpatrzy- 
my to  kiedyindzłej  wyczerpująco  z  czysto  teoretycznego  stanowiska. 
Tu  chcemy  tylko  zaznaczyć,  że  „mania  erudycyjna,"  w  jaką  wpadły, 
od  wizyty  meiningeńczyków,  i  krytyka  teatralna  i  teatr  sam,  dopro- 
wadziła zwolna  do  zapomnienia  o  estetycznej  stronie  inscenizacyi. 
Rozprawia  się  szeroko  o  zgodności  kostyumów  i  dekoracyj  ze  sty- 
lem epoki,  wyłapuje  się  troskliwie  i  gorzko  reżyseryi  wyrzuca  każdy, 
choćby  najdrobniejszy  anachronizm,  —  ale  za  to  Unie  i  barwy  w  ra- 
żącym są  częstokroć  rozdźwięku,  krzyczą  wprost  jedne  przy  dru- 
gich, ugrupowania  bywają  głęboko  nieestetyczne,  dobór  figurantów 
ohydny,  —  i  rzadko  kto  o  tem  słowo  powie.  Mniej  często  się  to  zda- 
rza w  tapicersko -meblowych  inscenizacyach  współczesnych;  za  to 
w  operach,  baletach  i  arcydziełach  poezyi  dramatycznej,  gdzie  właśnie 
najdrobniejszy  szczegół  nieestetyczny  może  rozbić  czar  marzenia,  przy- 
trafiają się  poprostu  horrenda.  Środek  na  to  widzimy  tymczasem  tylko 


MUZYKA  323 

jeden :  oddać  kierownictwo  inscenizacyi  dobremu  malarzowi.  Tu  nie 
wystarczy  brać  od  malarzy  kartony  poszczególnych  kostyumów  czy 
dekoracyj;  tu  potrzeba  ogólnego  planu,  skomponowanego  w  całości 
przez  malarza,  tu  potrzeba  pewnego  oka  artysty  plastyka,  aby  przy 
wcielaniu  tego  planu  nie  prześliznęło  się  nic  psującego  łiarmonię  ogólną. 
Czy  jeden  malarz  ma  zawiadywać  tym  działem,  czy  też  lepiej  każdą 
poszczególną  inscenizacyę  oddawać  innemu,  to  już  rzecz  drugorzędna. 

Z.  P. 


MUZYKA. 

Filharmonia  warszawska.    Garść  uwag  luźnych. 

Nie  chcemy  wchodzić  w  bliższy  rozbiór  kwestyi,  czyjej  zasłu- 
dze —  czy  szczęściu  —  przypisać  należy  szybkie  i  stosunkowo  impo- 
nujące ukształtowanie  się  filharmonii  warszawskiej.  Pp.  Młynarski 
i  Rajchman  dowiedli  niebywałej  u  nas  energii,  sprężystości,  oraz 
umiejętności  organizatorskiej,  zdoławszy  nakłonić  do  spółudziału  i  za- 
ryzykowania potrzebnych  kapitałów  cały  szereg  warszawskich  „mi- 
łośników sztuki,"  częstokroć  nader  luźno  i  wątpUwie  ją  miłujących. 
Z  drugiej  strony,  mieli  obaj  rzadkie  szczęście,  że  napotkaU  na 
swej  drodze  człowieka  rzeczywiście  i  gorąco  sztuce  oddanego,  po- 
siadającego wielkie  środki  i  szafującego  niemi  z  niezwykłą  na 
rzecz  umiłowanej  sprawy  hojnością.  Najważniejsza  wszakże,  iż  tra- 
fili na  chwilę  odpowiednią  i  na  grunt  przygotowany  przez  dłu- 
gie, niemniej  wytrwałe,  niemniej  uznania  godne,  ale  prekursorskie, 
a  więc  nieuwieńczone  bezpośredniem  w  tych  rozmiarach  powodze- 
niem, wysiłki  całego  szeregu  poprzedników.  Faktem  jest,  iż  różne 
czynniki  —  (przeszło  30 -letnia  zasłużona  działalność  Towarzystwa 
Muzycznego,  gorliwe  zabiegi  osobiste  kilku  muzyków  miejscowych, 
niejednokrotne,  acz  ostatecznie  nieudane,  próby  stworzenia  stałej  or- 
kiestry miejscowej,  kilka  cyklów  muzyki  kameralnej,  koncerty  sym- 
foniczne w  Teatrze  Wielkim  przy  pomocy  orkiestry  operowej,  wresz- 
cie, nawet  symfoniczne  produkcye  Windersteinowskie)  —  podniosły 
w  końcu  tak  dalece  kulturę  muzyczną  śród  szerszych  warstw  ogółu, 
że  powstanie  filharmonii  stało  się  prostą  koniecznością,  która  nieco 
prędzej  czy  nieco  później  urzeczywistnienie  znaleźć  musiała.  —  To 
miarkuje  stosunek  zasług;  to  wskazuje  zalety  i  wady  filharmonii;  to 
określa  wreszcie  (o  czem  kiedyindziej  pomówimy  obszerniej),  jakiby 
winien  być  jej  przyszły  stosunek  do  Towarzystwa  Muzycznego. 


S24  CHIMERA 

Filharmonia  mi^a,  w  zasadzie,  zadośćuczynić  trzem  naglącym 
potrzebom:  dać  odpowiednie  pomieszczenie  sztuce  muzycznej,  stwo- 
rzyć organ  wykonawczy  dla  najwyższego  rodzaju  tejże  sztuki,  wre- 
szcie umożliwić  obdzielanie  tą  sztuką  szerokich  warstw  społeczeństwa. 
Przyjrzyjmy  się,  jak  wyglądają  te  trzy  postulata  w  urzeczywistnieniu 
dotychczasowem. 

Gmach,  zbudowany  w  i8  miesięcy,  ale  bynajmniej  nieprzy- 
noszący  zaszczytu  architektom  warszawskim,  pełny  niewygód  we- 
wnętrznie, pozbawiony  monumentalności  i  powagi  od  zewnątrz,  prze- 
ładowany obcemi  jego  celowi  ubikacyami  dochodowemi,  ozdobiony  (?) 
„prawdziwemi"  podobno,  ale  przeważnie  mizernemi,  a  gdzienie- 
gdzie (plafon  w  sali  głównej)  wprost  sromotnemi  „dziełami  sztu- 
ki" (??),  —  nie  przyczynia  się  wprawdzie  do  upiększenia  miasta 
i  każe  żałować,  że  nie  przyjęto  planów  FeUnera  i  Helmera;  że  wszak- 
że zawiera  dwie  wielkie  i  wcale  akustyczne  sale  koncertowe,  więc 
spełnia  wystarczająco  swoje  zadanie.  —  Na  bezwzględne  uznanie  za- 
sługują: dobór  doskon^ych  istrumentów,  przepyszny  (z  wyjątkiem 
brzydoty  zewnętrznej)  organ  koncertowy,  oraz — przedewszystkiem — 
skompletowany  świetnie  przez  p.  Młynarskiego  personel  muzyczny. 
Zwolennicy  swojszczyzny  za  każdą  cenę  podnieśli  wprawdzie  lament 
o  „zamorskich"  flecistów,  oboistów,  waltornistów  etc,  ale  Warszawa 
znalazła  się  nagle  w  posiadaniu  pierwszorzędnej  i  na  wstępnych  już 
koncertach  wcale  dobrze  zgranej  orkiestry,  której  pod  koniec  zimo- 
wego sezonu  już  nawet  bardzo  wymagający  Nikisch  nic  prawie  nie 
znalazł  do  zarzucenia.  —  Niestety,  doskonały  ten  instrument  marnuje 
się  i  z  czasem  popsuć  się  może,  skutkiem  używania  go  do  wszyst- 
kiego i  nawet  częściej  do  rzeczy  nieodpowiednich,  aniżeli  do  bę- 
dących właściwem  jego  zadaniem.  Filharmonia,  która  w  podaniu  do 
władzy  o  zatwierdzenie  ustawy  motywowała  potrzebę  swego  istnie- 
nia tem  przedewszystkiem,  że  „kultura  muzyczna  w  Warszawie  nie 
przybr^a  rozmiarów  odpowiednich  jedynie  z  powodu  braku  systema- 
tycznie prowadzonych  koncertów  symfonicznych,'^  i  która  pierwotnie 
miała  w  zamiarze  głównie  poważną  muzykę  w  wyższym  stylu,  sym- 
foniczną i  kameralną,  zapragnęła  potem  zmonopolizować  wszelkie 
jej  rodzaje:  poważny  i  popularny,  orkiestrowy  i  solowy,  instrmnen- 
talny  i  wokalny.  Wkroczono  przez  to  w  obręb  dzi^ania  innych,  istnie- 
jących już  i  spełniających  porządnie  swoje  zadanie  instytucyj,  a  uspra- 
wiedliwiając to  rozszerzenie  zakresu  koniecznością  „szkolenia,  urabia- 
nia, wykształcania  publiczności,"  zapoznawano  niesłusznie  wszystko, 
co  tamte  instytucye  uprzednio  już  dla  umuzykalnienia  Warszawy 
zrobiły,  wszystko,  dzięki  czemu  filharmonia  musiała  powstać  i  mogła 


MUZYKA  32S 

tak  wielkie  natychmiastowo  osiągnąć  powodzenie.  Warszawa  miała, 
bez  filharmonii,  dość  muzyki  solowej,  wokalnej  i  instrumentalnej, 
brakow^o  jej  tylko  muzyki  orkiestrowej,  symfonicznej,  a  że  chciała 
i  potrzebowała  jej,  że  jej  do  tego  nie  było  trzeba  „szkolić,"  świad- 
czyło powodzenie  koncertów  symfonicznych  w  Teatrze  Wielkim 
i  nawet  u  Windersteina,  Tylko  nie  trzeba  w  nią  wmawiać,  że 
przekarmienie  ciężką  strawą  jest  niebezpieczne.  —  Zapomniano 
nadto,  że,  nazwyczajając  na  koncertach  popularnych  szersze,  po- 
trzebujące jeszcze  „szkolenia"  warstwy  publiczności  do  utworów 
lekkich,  a  nawet  „trywialnych  i  banalnych"  (których  wyklucze- 
nie p.  Grossmann  na  później  dopiero  obiecuje),  nie  zachęci  się 
ich  do  utworów  poważnych,  a  odbierze  się  skupienie  i  powa- 
gę należytą  orkiestrze.  Pierwszy  to  chyba  na  całym  świecie  przy- 
kład, że  orkiestra  filharmoniczna  dawać  ma  jednocześnie  i  kon- 
certy promenadowe.  Gdzieindziej  te  ostatnie  pozostawiono  orkie- 
strom wojskowym  i  popularnym,  nigdy  znowu  nie  wdającym  się 
w  poważną  muzykę.  Wytwarzanie  kultury  artystycznej  tą  drogą, 
przerabianie  w  ten  sposób  melomanii  na  znawstwo  jest  prostem  złu- 
dzeniem, a  jeżeli  —  jak  przypuszczał  prof.  dr.  Bylicki  —  chodzi  o  ro- 
bienie kasy,  to  wartoby  się  zastanowić,  czy  zbyt  wielka  ilość  kon- 
certów popularnych  nie  przynosi  raczej  szkody,  i  to  potrójnej:  de- 
moralizując i  orkiestrę  i  publiczność,  oraz  psując  pośrednio  intere- 
sa  koncertom,  jeśli  nie  symfonicznym,  to  przynajmniej  filharmonij- 
nym.  —  Na  czem  znowu  polega  różnica  tych  ostatnich  dwóch  typów 
koncertowych  ?  —  zadał  sobie  pytanie  tenże  prof  Bylicki,  i  wniosko- 
wał bardzo  słusznie,  że  koncert  symfoniczny  składać  się  będzie 
z  utworów  wyłącznie  na  orkiestrę,  filharmonijny  zaś  z  utworów 
wszelkiego  rodzaju.  „Nikt  bowiem"  —  dodaje  —  „nie  będzie  słuchał 
w  skupieniu  poważnego  dzieła  orkiestralnego,  jeżeli  wie,  że  numer 
następny  wypełni  głośna  śpiewaczka,  słynny  pianista  lub  skrzypek." — 
Niestety,  wnioskowanie  jego  było  mylne.  Symfoniczne  koncerta,  da- 
wane podobno  „dla  prawdziwych  smakoszów,"  nietylko  nie  są  pozba- 
wione solistów,  lecz  nawet  hojniej  w  nich  zaopatrzone,  niż  filharmonij- 
ne.  I  żebyż  ci  soliści  wykonywali  przynajmniej  zawsze  coś  poważnego, 
szlachetnego,  mającego  jakibądż  związek  z  symfonicznością  koncertu! 
I  to  nie.  Na  lY-ym  konc.  symf.,  p.  Gemma  Bellincioni  śpiewa  arj^e 
operowe  (Puccini'ego  i  Boito),  oraz...  cały  wianuszek  piosenek  To- 
sti'ego;  na  V-ym,  p.  F.  de  Lucia  uraczą  słuchaczy  aryą  z  Werihera 
i  pieśniami  neapolitańskiemi ;  na  wieczorach  filharmonijnych  poja- 
wiają się  arye  z  Hugonotów,  z  Lakme  i  t.  p.  Smutny  obowiązek 
podrzędnej  akompaniatorki   spełnia  przy  tem  orkiestra,   a  tak  łatwo 


}26  .  CHIMERA 

nazwyczaja  się  widocznie  do  tej  roli,  że  potem  tam  nawet,  gdzie  jej 
przypada  nie  akompaniatorskie  jedynie,  lecz  spółrzędne  z  solistą  za- 
danie, zbywa  dyskretnie  swoje  tutti,  cofa  się  skromnie  na  drugi  plan, 
uważa  sama  siebie  za  szare  tło,  na  to  tylko  potrzebne,  aby  na  niem 
w  całej  chwale  wybłysnąć  mógł  wirtuoz  -  solista.  Parę  razy  zaledwie, 
w  ciągu  wszystkich  koncertów  symfonicznych  i  fiUiarmonijnych,  zda- 
rzyło nam  się  słyszeć  mniej  bierny,  zaznaczający  wyraźnie  swe 
równie  ważne  stanowisko,  wtór  orkiestry:  w  pierwszym  akcie  Wal- 
kiryi,  którego  odegranie  było  może  najwyższym  czynem  muzycznym 
filharmonii;  podczas  występów  Ysaye'a;  oraz  —  zwłaszcza  —  w  kon- 
cercie c-moU  Saint  Sa6ns'a,  odegranym  przez  Raula  Pugno,  gdzie 
doskon^y  fortepianista  sam  w  sposób  widoczny  żądjJ  od  orkiestry 
nie  akompaniamentu,  lecz  czynnego  współdzi^ania.  —  Przewaga  po 
stronie  solistów  na  wielkich  koncertach  wywiera  wpływ  zły  i  na  or- 
kiestrę i  na  pubUczność.  Pierwsza,  zajęta  ciągle  próbami  to  z  tym, 
to  z  innym  wirtuozem,  niezawsze  ma  dość  czasu  i  spokoju  na  do- 
skonałe przestudyowanie  samoistnych  dzieł  symfonicznych  —  i  wy- 
konanie ich  niezawsze  też  jest  takiem,  jakiego  po  dobroci  orkiestry 
spodziewaćby  się  można  (przypomnimy  tylko  niebardzo  udaną  IX-tą 
symfonię).  Dla  publiczności  znowu,  która  nie  umie  się  oprzeć  fascy- 
nacyi  tego  lub  owego  rozgłośnego  solisty  i  skupia  c^ą  uwagę  na  je- 
go popisach,  orkiestrowe  numery  programu  stają  się  czemś  w  ro- 
dzaju muzyki  antraktowej,  przy  której  się,  nie  słuchając,  odpoczywa, 
i  wskutek  tego  przemijają  zupełnie  bez  wrażenia.  I  oto  jak  wygląda 
owo  stopniowe  kszt^cenie,  owo  powolne  rozbudzanie  zamiłowania  do 
najwyższego  rodzaju  sztuki  muzycznej !  Były  prezes  filharmonii  zwie- 
rz^ się  jakiemuś  interviewer''ovi\,  że  sam  „sprzeciwiał  się,  aby  na 
wielkie  koncerty  angażować  po  dwóch  soUstów,  ale  większość  zdań 
przemogła."  Zdań  akcyonaryuszów,  naturalnie,  bo  filharmonia  jest, 
niestety,  spółką  akcyjną,  „musi"  płacić  przedewszystkiem  dywidendę 
i  słuchać  ludzi,  którzy  —  jeśli  odrzucić  obowiązkowe,  wyszarzane 
frazesy  o  „ideałach"  —  traktują  ją  jak  interes  bankowy  lub  przemy- 
dowy.  Ściągać  publiczność !  robić  kasę !  —  oto,  według  nich,  rzecz 
główna,  oto  co  „stanowi  o  bycie  instytucyi."  A  więc  —  utile  dulci,  i  to 
jak  najwięcej  rzeczy  słodkich,  jak  najwięcej  przyjemności  dla  „zwyczaj- 
nych śmiertelników,  niesymfonistów,"  bo  tych  jest  większość  ogromna, 
bo  ci  zatem  prędzej  mogą  robić  kasę.  „Śmiem  twierdzić"  — puszcza  się 
istotnie  śmiało  jeden  z  tych  panów,  gromiąc  młodego  muzyka  za  zarzuty 
przeciwko  nadmiarowi  sohstów —  „że  niema  na  świecie  miasta,  któ- 
reby  zapełniło  wielką  salę  dla  wysłuchania  nieznanej  symfonii  po- 
czątkującego kompozytora  i  innych  samych  powabnych  produkcyj." 


KSIĄŻKI  NADESŁANE  327 

Zadowolenie  z  siebie  doprowadza  czasem  do  szczytnych  naiwności. 
Śmiemy  uśmiechnąć  się,  łaskawy  panie,  i  spytać,  po  co  w  takim  ra- 
zie było  przyczyniać  się  do  założenia  filharmonii  ?  czy  nie  lepiej,  ro- 
zumniej i  pożyteczniej  byłoby  ufundować  jakąś  „instytucyę  dla  nie- 
symfonistów  ?  " 

Filharmonia  musi  zdecydować  się,  czy  jest  instytucyą,  czy 
przedsiębierstwem,  świątynią  sztuki,  czy  miejscem  rozrywki.  Wolno 
jej  być  jednem  lub  drugiem,  ale  od  tego  wyboru  zasadniczego  zale- 
żeć będzie  w  przyszłości  pogląd  krytyki  na  jej  działalność.  Nie  za- 
przeczamy, że  filharmonia  zrobiła,  w  krótkim  stosunkowo  czasie, 
dość  dużo  i  w  kierunku  artystycznym  (sprezentowała  c^y  sze- 
reg kompozytorów  polskich,  dała  poznać  w  doskonałem  wykonaniu 
kilka  dzieł  kapitalnych  sztuki  muzycznej,  obudziła  ruch  ożywiony 
i  umiała  zogniskować  go  u  siebie),  ale  przewaga  strony  rozrywkowo- 
dochodowej  była  tak  wielka,  że  nie  pozwoliła  wytworzyć  się  poważ- 
nej atmosferze  sztuki.  Koncerta  w  filharmonii  zostawiają  po  większej 
części  wrażenie  albo  „uprzyjemnionego"  muzyką  rautu,  albo  roztupa- 
nej,  rozklaskanej,  histerycznie  rozszalałej,  wyjącej  na  widok  jakiejś 
„gwiazdy"  —  sali  operowej.  Ciszy,  skupienia,  powagi  i  tej  milczącej 
wibracyi  całego  tłumu  słuchaczy,  która  jest  jedyną  oznaką  istotnego 
podniesienia  wnętrznego,  —  dzisiaj  tam  nie  szukać.  I  tak  będzie, 
dopóki  główny  nacisk  nie  zostanie  położony  na  wielkie  dzieła  sym- 
foniczne, albo  przynajmniej,  dopóki  jakiś  osobny  cykl  koncertowy 
nie  zostanie  dla  nich  wyłącznie  zarezerwowany. 

KSIĄŻKI  NADESŁANE. 

POEZYA.  —  Dante  Alighieri.  Nowe  iycie.  Przekład  G.  Ehrenberga.  F.  Hoesick. 
Warszawa.  —  Jan  Kasprowicz.  Otnącemu  światu  (Dies  irae,  Salome,  Święty  Boże, 
Moja  pieśń  wieczorna).  Towarzystwo  wydawnicze.  Lwów.  —  Jan  Kasprowicz.  Miłość. 
Z  ilustracyami  E.  Okunia  i  E.  M.  Liliena.  Wydanie  drugie.  Księgarnia  Polska.  Lwów.  — 
Z.  Krasiński.  Niebożeatwiennaja  komedya.  Pierewod  i  wstupitielnaja  statja  A.  Kur- 
sinskaho.  Knihołzdatielstwo  „Skorpion."  Moskwa.  —  Pol  Levengard.  Georgina.  Prś- 
face  de  Maurice  Barrćs.  P.  Legendre  et  comp.  Lyon.  —  Jan  Rokyta.  Yidiel  jsem  du- 
azi  żeny...  Nakl.  spisovateloYym.  Praha.  —  Wacław  WolskL  Nieznanym.  Warsz.  Spół- 
ka Wydawnicza.    Warszawa. 

POWIEŚĆ.  —  E.  Brausewetter  (opr.  G.  Plewińska.)  Finlandya  w  oświetleniu 
łiteracktem.  Zbiór  utworów  pisarzy  finlandzkich.  Bibl.  dzieł  wybór.  Warszawa.  —  Świę- 
topełk Czech  (przekład  P.  Laskowskiego.)  Jastrząb  contra  Hordliczka.  BibL  dzieł 
wybór.  Warszawa.  —  Mócislas  Golberg.  Lasare  le  Bessuscitś.  Plainte  en  douze  ćpiso- 
des.  Editś  par  le  comitó  Golberg  chez  A.  Wolff  libraire.  Paris.  —  Artur  Gruszecki.  Więk- 
szością. Tomów  3.  BibL  dzleŁ  wybór.  Warszawa.  —  Jan  Adolf  Hertz.  Z  teki  wrażeń. 
G.  Gebethner  i  S-ka.    Kraków.  —  Vaclav  Hladik.    Trest.   J.  Otto.  Praha.  —  Tadeusz  Kon- 


328 


CHIMERA 


czyńskL  Śladem  tęsknoty.  Gebethner  ł  Wolff.  Warszawa.  —  Jan  Lorentowicz.  Wyhór 
nowel  francuskich.  BibL  dzieł  wybór.  Warszawa.  —  Ks.  Bolesław  Marjański.  Ester. 
3  tomy.  BibL  dzieł  wybór.  Warszawa.  —  Dagny  Przybyszewska.  Kiedy  słońce  zacho- 
dzi ..  Przekład  St.  Przybyszewskiego.  J.  Fiszer.  Warszawa.  —  Stanisław  Przybyszew- 
ski. W  godzinie  cudu.  J.  Fiszer.  Warszawa.  —  Stanisław  Przybyszewski.  Poezye 
prozą.  J.  Fiszer.  Warszawa.  —  J.  Sielski.  W  pół  drogi.  2  tomy.  BibL  dzieł  wybór. 
Warszawa.  —  Henryk  Sienkiewicz.  Pisma.  Tomy  XXXVI  i  XXXVII.  Tyg.  Ilustrowa- 
ny. Warszawa.  —  Józef  Weyssenhof.  Sprawa  Dołęgi.  Gebethner  i  Wolff.  Warszawa.  — 
Jerzy  Żuławski.    Opowiadania  prozą.    T.  Paprocki  i  S-ka.    Warszawa. 

TEATR.  —  Em.  szL  z  Leszehradu.  Podpora  żitota.  Drama  ve  3  jednanich.  E. 
Weinfurter.  Praha.  —  Maurycy  Maeterlinck.  Wnętrze.  Tłumaczył  Zygmunt  SarneckL 
H.  Altenberg.  Lwów.  —  Stanisław  Przybyszewski.  Zlatno  runo.  Prijevodi  iz  poljsko- 
ga.  (Jako  wstęp:  St  Słoński.  —  Poljski  Modernistę).  Zbomik  pouke  i  zabave  II  -  III.  Ylad. 
JeloTSzek.  Prag.  —  Francesco  Zeppa.  Les  dmes  inąuietes.  (.\nime  Inąuiete,  traduit 
de  Titalien.)    Dramę  en  trois  actes.  ^'Oeuvre  d'Art  InternationaL"    Paris. 

STUDYA  LITERACKIE  I  ARTYSTYCZNE.  —  M.  Guyau.  Zagadnienia  estetyki 
współczesnej.  Przekład  St  Popowskiego.  Skł.  gŁ  u  J.  Fiszera.  Warszawa.  —  Wła- 
dysław Jabłonowski.  Chwila  obecna.  Dążności  i  usposobienia.  J.  Fiszer.  Warsza- 
wa. —  Dr.  phiL  Ludwig  Klages.  Stefan  George.  G.  Bondi.  Berlin.  —  Stanisław  Przy- 
byszewskL  Z  gleby  Kujawskiej.  M.  BorkowskL  Warszawa.  —  Wacław  Wolski.  Wzlo- 
ty na  Parnas.  Profile  duchowe  poetów  współczesnych.  Serj^a  pierwsza.  Warsza- 
wa. —  Stanisław  ZdziarskL  Pierwiastek  ludowy  w  poezyi  polskiej  XIX  wieku.  E. 
Wende.    Warszawa. 

HISTORYA.  —  Szymon  Askenazy.  Sto  lat  Zarządu  w  Królestwie  Polskiem 
(1800  — 1900).  H.  Altenberg.  Lwów.  —  Karol  Szajnocha.  Jadwiga  i  Jagiełło.  Część  I 
i  II.    BibL  dzieŁ  wybór.    Warszawa. 

PAMIĘTNIKI.  —  H.  F.  AmieL  Z  pamiętnika.  Tłumaczyła  A.  Kordzikowska.  Stu- 
dyum  krytycznem  poprzedził  WŁ  Jabłonowski  Stefan  Demby.  Warszawa.  —  Dr.  H.  Bie- 
geleisen.    Pamiętnik  Juliusza  Słowackiego.    Bibl.  dzieł  wybór.    Warszawa. 

HERALDYK.\.  —  Adam  Boniecki.  Herbarz  Polski.  Część  L  Tom  IV,  zeszyt  1 
i  2.    SkŁ  gŁ  u  Gebethnera  i  Wolffa.    Warszawa. 

NAUKI  FILOZOFICZNE.  —  Dr.  Teobald  Ziegler.  Wiara  i  wiedza.  Przekład  A. 
Krasnowolskiego.  Przegląd  Filozoficzny.  Warszawa.  —  H.  v.  Helmholtz.  Liczenie  i  mie- 
rzenie z  punktu  widzenia  łeoryi  poznania.  Przekł.  prof.  d-ra  L.  SilbersteinŁ  Przegl. 
Filoz.    Warszawa. 

KRAJOZNAWSTWO.  —  Ks.  Antoni  Macoszek.  Przewodnik  po  Ślązku  cieszyń- 
skim.   Towarzystwo  Wydawnicze.    Lwów. 

ANTOLOGIE.  —  Dr.  Radowan  Koszuticz.  Primieri  knjiźewnoga  jezika  poljskog 
(Wypisy  polskie).    Drukarnia  państwowa.    Belgrad. 

YARIA.  —  Ks.  Józef  Adamczyk.  Wizerunki  dostojników  duchownych  w  sali 
rycerskiej  na  Jasnej  Oórze.  NakŁ  autora.  Warszawa.  —  Album  biograficzne  zasłu- 
żonych Polaków  i  Polek  wieku  XIX.  Tom  II,  zesz.  1,  2  i  3.  NakŁ  M.  Chełmońskiej. 
Warszawa.  —  Ks.  Józef  Londzin.  Zaprowadzenie  języka  polskiego  w  szkołach  ludo- 
wych w  księztwie  cieszyńskiem.  Towarzystwo  Wydawnicze.  Lwów.  —  Na  Pogotowie 
Ratunkowe.  Kalendarz  informacyjno  -  encyklopedyczny  na  rok  1902.  NakŁ  Tow 
Doraźnej  Pomocy  Lekarskiej.    Warszawa, 


CZASOPISMA  NADESŁANE. 

BIBLIOTEKA  WARSZAWSKA.    (Warszawa).    Listopad,   grudzień  1901.  —  Z.  Kra- 
siński'. Listy  do  Beeve'a.  —  T.  Konczyński:  Śladem  tęsknoty.  -  H.  Biegeleisen:  Nie- 


CZASOPISMA  NADESŁANE  329 

znany  szkic  literacki  Józefa  Szujskiego.  —  W.  Zaremba,  H.  Skirmunt,  J.  Przysłecki, 
K  Tetmajer:  Rozwieszone  obrazki  jesienne.  —  St.  Witkiewicz:  Aleksander  Oierym- 
aki.  —  Br.  Kruczkiewicz;  Kwestya  języków  klasycznych  w  szkołach  średnich.  — 
A.  Maciejowski  (Sewer):  Duch  czasu.  —  J.  Tretiak:  Ignacy  Krasicki.  —  W.  Bogusław- 
ski: Reforma  teatrów  warszawskich.  —  K.  Tetmajer:  Z  V-ej  seryi  „Poezyi."  — 
Piśmiennictwo.  —  Kronika  miesięczna.  —  Wiadomości  bibliograficzne. 

LA  CRITigUE  INDEPENDANTE.  (Paris.)  Octobre  1901.  -  A.  Sechó:  La  cri- 
łique  indśpendante.  —  F.  Fagus:  Criłiąue  du  Th4&tre  (Thśdtres  d'hier.)  —  P.  Mar- 
cel: rOrganisation  mat6rielle  des  Exposiłions  artistiąues.  —  J.  G.  Prod'iiomme; 
Une  nouvelle  scenę  wagnśrienne.  —  Jan  Lorentowicz:  Un  livre  sur  la  France  (Fś- 
lix  [Jasieński],  Manggha.)  —  Le  mois:  Chroniąue  des  poites,  Les  romans,  Hi- 
atoire  et  Littirature,  Les  livres  d'Art,  les  Thśdtres,  A  propos  de  critiąue  musi- 
cale, les  Bibelots  d'Art,  Revue  des  Revues,  Echos,  Memento  bibliographigue. 

LA  GRANDĘ  REYUE.  (Paris.)  l-er  novembre  1901.  —  Knut  Hamsun:  Tictoria  — 
G.  Rouanet;  les  Hśros  d'IIomire.  —  C.  Bougló;  La  Science  contrę  la  Dśmocratie.— 
C.  Lemonnier:    les  Beux  Consciences.  —  E.  Aróne:    le  Mois  thśdtral. 

HRYATSKA  MISAO.  (U  Zagrebu.)  God.  I.  Brój  1  i  2.  -  M.  Nehajev:  Moderno 
i  narodno.  —  J.  Koharić:  Memoari  fra  Orge  Martića.  —  Żiran:  Pita  i  Poldika.  — 
Milan  Szarić:  Słudij  slavenstva.  —  Stj.  Radić:  Koliko  vrijede  Slovaci.  —  VI.  Jelo- 
Tszek:    Najnoviji  literami  boj.  —  Listak. 

KRYTYKA.  (Kraków.)  Październik,  listopad,  grudzień  1901.  —  A.  Łada:  Ocknie- 
nie. Królewna.  —  W.  Tetmajer;  Stowarzyszenie  polskiej  sztuki  stosowanej.  —  T. 
Sobolewski:  Nowe  poezye.  —  L.  Belmont:  O  Lwie  Tołstoju.  —  Sewen  Kobieta.  —  M. 
Zaruski;  Z  cyklu:  Morze.  —  Wł.  Orkan:  W  Świątyni.  Ku  słońcu.  —  J.  Pietrzycki: 
Chorzy.  Cisza.  Noc  nadchodzi.  —  T.  Konczyński:  Ze  wspomnień.  —  J.  Sten:  Wł. 
Orkan.  —  A.  Łada:  Tłómaczenia  z  Verlaine'a  i  R.  Dehmltu  —  J.  Kasprowicz:  Mary  a 
Egipcyanka.  —  P.  Chmielowski:  Józef  Weyssenhof.  ■—  D-mol:  Fontes  Melusinae.  — 
M.  Olszewski:  Uwagi  o  sztuce  japońskiej.  —  F.  Mirandolla:  Tęsknota.  —  Sprawozda- 
nia naukowe  i  literackie 

KSIĄŻKA.  (Warszawa).  Październik,  listopad,  grudzień  1901.  —  A.  Mahrburg: 
Jeszcze  o  tłómaezeniach.  —  St.  Zdziarski:  W  sprawie  broszur  i  druków  ulotnych.— 
Krytyka.  —  Kronika  czasopism.  —  Bibliografia. 

DAS  LITTERARISCHE  ECHO.  (BerUn).  IV  J.  )ł  2  -  6.  —  W.  Wolff:  Der  Geist- 
liche  in  der  Litteratur.  —  B.  Lazar:  Alexius  Benedek.  —  A.  Bettelhełm:  Grillpar- 
zer  in  Frankreich.  —  P.  Seliger.  Zur  Geschichte  des  Dramas.  —  J.  Schlaf:  Gerech- 
tigkeit.  —  R,  Presben  Yerse.  —  Fr.  Lienhard:  Wo  stehen  wir  ?  —  W.  Golthen  Tristan- 
dichtungen.  —  E.  Mensch:  Ein  Renaissance  -  Roman.  —  J.  E.:  Erzdhlende  Kritik?— 
R.  Dario:  Der  sildamerikanische  Roman.  —  G.  Adam:  Gorki  in  Deutschland.  — 
M.  Osborn:  Aua  der  KunstUteratur.  —  E.  Potzl:  Karlweis.  —  R.  Hallgarten:  Neues 
von  Grabbe.  —  H.  Uhde-Bernays:  Grabbe  und  Goethe.  —  E.  Meyer:  FranzSsische 
Romanę.  —  S.  Lublinski:  Kilnstler-und  Stildramen.  —  W.  Manke:  Komponierbare 
Gedichte.  —  M.  Meyerfeld:  Neue  englische  Romanę.  —  G.  Frhr.  v.  Ompteda:  Im  Spie- 
gel.  —  M.  Koch.  Die  jilngste  Litteraturgeschichte.  —  E.  Engel:  Neue  Klassikeraus- 
gaben.  —  Echo  der  Zeitungen.  —  Echo  der  Zeitschriften.  —  Echo  des  Auslandes 
(Polnischer  Brief  —  J.  Flach.)  —  Echo  der  BUhneni  —  Kurze  Anzeigen. 

LUMIR.  (Praha).  Roczn.  XXX,  czisla  1  -  8.  —  G.  Preis80va:  Kurzata  stryce 
Jana.  —  J.  K.  Szlejhar:  Peft^o.  —  V.  Hladlk:  Evżen  FoJdan.  —  J.  Szumin:  Przesaze- 
ne  sztiepy.  —  Ot.  Theen  Oczarovane  miesto.  —  A.  Breska,  H.  Jelinek,  J.  S.  Mach,  J. 
Muldner,  J.  Opolsky,  M.  Silen,  J.  z  Wojkowicz:  Z  baśni.  —  Feuillełon:  V.  Mrsztik: 
K  soubornemu  vydani  Zeyerowych  spisu.  —  Literatura.  —  Divadlo.  —  Hudba.  — 
Yytwarne  umieni.  —  Zpravy  a  poznamky. 

IL  MARZOCCO.    (Firenze.)    1902.  N-r  1,  2.  —  G.  Marradi:    Fltalianitd  del  Car- 


330  .  CHIMERA 

dueci.  —  A.  Conti:  La  chiesa  di  S.  Atnbrogio.  —  D.  Tumiati:  Bajardo.  —  Q.  S.  Gar- 
gano;  V Analfabetismo  musicale.  —  U  Marzocco:  Dentro  la  cerehia  antica.  Contro 
i  fili  e  contro  le  rotaie.—G.  d'Annunzio:  Francesca  da  Rimini.  —  L.  Beltrami:  I  di- 
segni  di  anatomia  di  Leonardo.  —  E.  Corradini:  J  cavalieri  del  lavoro.  —  G.  S. 
Gargano:  „Parisina"  al  NiecoUni.  —  C.  Cordara:  La  musica,  —  L.  Zuccoli:  Un  nuovo 
łeatro  e  un  nuovo  giornale  a  Parigi.  —  Diego  Garoglio:  Michelangelo  poeta.  — 
Gajo:  La  „Francesca"  alla  Pergola.—  A.  Faggi:  Pro  PMlosophia.  Lettera  aper- 
ta.  —  Commenti  e  frammenti:  ^  romanzo  sintetieo.  Yandalismi.  —  Marginalia:  Qli 
amici  dei  monumenti.  —  Notizie.  —  Bibliografie. 

(DokoAczenie.) 


VARIA. 

Zeszyty  9 -ty  oraz  10-11-12  (potrójny)  wychodzą  z  druku  jedno- 
cześnie z  niniejszym  i  kończą  pierwszą  czterotomową  seryę  roczną 
Chimery.  Warunki  prenumeraty  nadal  podajemy  w  zeszycie  ostatnim 
na  str.  468. 

Erratum.  Między  str.  189  i  następującą  po  niej  bezpośrednio 
str.  200 -ną  nic  nie  brak  w  tekście.  Jestło  tylko,  wynikła  2  niedba- 
łości  metrampaża,  omyłka  w  paginacyi. 

Z  powodów  od  nas  niezależnych  zmuszeni  jesteśmy — pomimo 
bogatych  kolekcyj,  jakie  mamy  do  rozporządzenia  —  zaniechać  plano- 
wanych na  przyszłość  wystaw. 


CHIMERA 

revue  mensuelle  de  litt^rature  et  d'art. 

7,  rue  des  Princes,  Varsovie. 

Sommaire  dtt  N-ro  7-8.  Juiłleł-Aout  icoi. 

TEXTE:  R.  de  Campoamor  —  Torralba  le  licenci4 ;  Chr.  D.  Grab- 
be  —  Plaisattterie,  satyrę,  ironie,  et  I' arriere  - pensee  plus  profonde; 
J.  Kasprowicz  —  le  Cantiąue  de  Saint  Francois  d'Assise;  V.  Berent  — 
Pourriture ;  St.  Wyrzykowski  —  Feux  ailes;  M.  Schwob  —  la  Croisa- 
de  des  enfants;  J.  Keats  —  Hyperion;*'^ .  Stefanyk  —  le  Grand -pere, 
r Agonie,  Stir  la  brune,  la  Route,  les  Annonciateurs;  J.  Lemański  — 
la  Compagnie.  —  Revue  du  tnois:  Glosses,  les  Romans,  Thedtre,  Mu- 
siąue,  Bibliographie,  Divers. 

PLANCHES  HORS  TEXTE:  Felicien  Rops  —  la  Grandę  lyre; 
Jean  Stanisławski  —  les  Peupliers  (lithographie  originale  en  cinq  cou- 
leursj. 

DESSINS  DANS  LE  TEXTE—de  Dębicki,  Hiroshige,  Tur- 
bia  -  Krzyształowicz,  Matlakowski,  Okuń,  Wawrzeniecki. 

COWERTURE  de  St.  Dębicki. 

OGŁOSZENIA  W  „CHIMERZE". 
„CHIMERA"  przyjmuje  w  dziale  ogłoszeń  jedynie  anonse  ta- 
kich firm  i  zakładów,  które  w  bliższym  lub  dalszym  stoją  związku 
z  produkcyą  artystyczną  i  literacką  (fabryki  i  składy  papierów,  farb, 
przyborów  malarskich,  narzędzi  muzycznych,  zakłady  fotograficzne, 
litograficzne  i  wogóle  reprodukcyjne,  składy  obrazów,  firmy  wy- 
dawnicze książek,  nut  i  plastycznych  dzieł  sztuki,  drukarnie,  gisernie, 
księgarnie,  antykwarnie,  przemysł  artystyczny,  stałe  i  peryodyczne 
wystawy  sztuki,  sale  koncertowe  i  odczytowe,  sezony  koncertowe 
i  teatralne,  akademie  i  szkoły  sztuk  plastycznych,  konserwatorya 
i  prywatne  szkoły  muzyczne  i  dramatyczne,  lekcye  prywatne  z  za- 
kresu literatury  i  sztuki,  pracownie  do  wynajęcia,  adresy  i  ogłosze- 
nia od  artystów  pochodzące,  itd.  itd.). 

Cena  ogłoszeń: 
Na  stronnicach  poprzedzających  tekst  literacki,  za  wiersz 

petitowy  lub  jego  miejsce 40  kop. 

Na  stronnicach  po  tekście  literackim  za  wiersz  petitowy  lub 

jego  miejsce 30  kop. 

MERCURE  de  FRANCE 
Littćrature.    Poesie.   Theatre.    Musiąue.    Peinture.    Sculpture. 
Philosophie.    Histoire.    Sociologie.    Sciences.    Yoyages.     Bibliophilie. 
Sciences  occultes.  Critique.  Litteratures  etrangćres.  Portraits,  dessins. 
Revue  du  mois.     Parait  tous  les  mois. 

Rćdacteur  en  chef:    Alfred  Vallette. 
Abonn:  un  an  24  fr.,  six  mois  13  fr.,  trois  mois  7  fr. 
Paris.  —  XV,  rue  de  TEchaudć,  15. 

LA  RASSEGNA  INTERNAZIONALE 

delia  lełłerałura  e  deWarte  conłemporanea. 

(Pubblicazione  ąuindicinale). 
Roma.  —  Piazza  in  Lucina. 
Direttore:  Riccardo  Cuintieri, 
Abbon.:  un  anno  fr.  20,  sei  mesi  fr.  u. 


CHIMERA 

WARSZAWA  —  ULICA  KIĄŻĘCA  7. 
Skrzynka  pocztowa  Nr  457. 


Dwanaście  zeszytów  rocznie,  każdy  objętości 
10  —  12  arkuszy  druku. 

Redaktor  ZENON  PRZESMYCKI  (MIRIAM) 

przyjmuje  we  wtorki  i  piątki  od  i-ej  do  3-ei  pp. 

Administracya  otwarta  codziennie  od  ii-ej  do  3-ej  pp. 

Rodzaje  wydawnictwa  i  warunki  przedpłaty. 

WYDANIE  ZWYKŁE 

w  Warszawie           z   przesyłka  pocztową  za  granicą 

Rocznie                 9  rb.            12  rb.  35  fr.  27  mar.  33  kor. 

Półrocznie             5  rb.             6  rb.   50  k.  20  fr.  1 5  mar.  1 8  kor. 

Kwartalnie           3  rb.             3  rb.   50  k.  1  !  fr.    8  mar.  1 0  kor. 

WYDANIE  WYTWORNE 

pa  robionym  dla  CHIMERY  grubym  papierze  żeberkowym. 

w  Warszawie:    rocznie,  30  rb.,  półr.  15  rb.,  kwart.  7  rb.  50  k. 

z  przes.  pocztową :    „        32     „         „     17.50        „        8    „    75  „ 

za  granicą  rocznie  95  fr.,  75  mar.,  90  kor. 


Cena  zeszytu  7-8  rb.  3. 


Przedpłatą  przyjmuje  administracya  (która  odpowiada  wtedy  za  regular- 
ne dostarczanie  pisma),  oraz  wszystkie  znaczniejsze  księgarnie  w  kraju 
i  za  granicą.    NUMERÓW  OKAZOWYCH   SIĘ   NIE   WYSYŁA. 
PROSPEKT  NA  ŻĄDANIE. 


Wszystkie  wydawnictwa  nadesłane  do  Redakcyi  (książki,  czasopisma, 

nuty,  reprodukcye  dzieł  sztuki,  przedmioty  sztuki  stosowanej  1  t.  d  ) 

będą,  w  miarę  znaczenia,  bądź  wzmiankowane,  bądź  omawiane 

w  dziale  sprawozdań. 

IL    SERA    RENDU    COMPTE    DE    TOUTES    LES    PUBLICATIONS 

(LIYRES,    REYUES,   MUSIQUE,    GRAYURES,   OBJETS    D'ART    etc.) 

ADRESSŚES  A  LA  REYUE. 


RĘKOPISÓW  SIĘ  NIE  ODSYŁA.  Autorowie,  nie  zawiadomieni 
w  przeciągu  dwóch  miesięcy  o  przyjęciu  ich  utworów,  mogą  odebrać 
takowe,  przed  upływem  pół  roku,   osobiście  w  Redakcyi,  lub  drogą 

pocztową  po  nadesłaniu  kosztów  przesyłki. 
ODPOWIEDZI  NA  LISTY  jedynie  za  nadesłaniem  marki  pocztowej. 

Redaktor  i  wydawca  ZENON  PRZESMYCKI. 
Druk  Warszawskiego  Tow.  Akc.  Artystyczno-Wydawniczego. 


V 


TOM  III.    ZESZYT  9.    WRZESIEŃ  1901 
REDAKCYA  I  ADMINISTRACYA : 
WARSZAWA  —  KSIĄŻĘCA  7. 


TRESC. 
X2  9.  —  WRZESIEŃ  1901. 


MARYA.  MARKOWSKA        ....        Babie  lato 331 

Inicyal  J.  MEHOFFERA,  zakcńczenie  E.  OKUNIA. 
WACŁAW  BERENT     .....       Próchno 339 

Ozdoby  ST.  KRZYSZTAŁOWICZA. 
TEODOR  DE  BANYILLE  ....        Wybór  z  poezyj 378 

Inicyaty  ze  starych  drzeworytów. 
STANISŁAW  WYRZYKOWSKI.        .        .         "  KaTTSfjS,  7raVXa     CpepSlC;.        .         .     394 

Inicyał  z  Biblia  sacra  z  r.  1389  (Mss.  .\'»  7.  —  Bibl.    Baw.  we  Lwo- 
wie), przerysowany  pr/;cz  K.  NIEMCZYKIEWICZA. 
LEOPOLD  STAFF Modlitwa  przed  czynem       .       .       .397 

Inicyal  z  rękopisu  francuskiego  z  XVI  wieku. 
ANDRZEJ  GIDE Filoktet 399 

Nagłówek  i  zakończenie  E.  OKUNIA. 

WŁADYSŁAW  STERLING.       .       .        .        Sonety . 433 

ZYGMUNT  BYTROWSKl    ....        Prorok 435 

WŁADYSŁAW  NAWKOCKI       ...       Z  „Sonetów  królewskich"     .       .       .    410 

ARNOLD  BÓCKLIN Wyznania    .......    441 

HENRYK  ZBIERZCHOWSKI      .        .        .        Sonety 455 

MARYA  Z.^WIEJSKA Fragmenty 460 

Nagłówek   JÓZEFA   AUCHENTALLERA;   zakończenie   ST.  TURBIA- 
f               KRZYSZTAŁOWICZA. 
KAZIMIERZ  WROCZYI^SKI        .        .        .        Strofy 472 


KRONIKA  MIESIĘCZNA 47 

TREDECIM Glossy 

Z.  P Sztuki  plastyczne 

Książki  i  czasopisma  nadesłane. 

CHIMERA Yaria 

Spis  rzeczy  do  tomu  III-go. 
Nagłówek  ł  zakończenie  J.   MEHOFFERA. 

Karta  tytułowa  do  tomu. 
Winieta  E.  OKUNI.^. 


AUBREY  BEARDSLEY      ....       Powrót  Tannhauaera  na  Yenusberg. 


Klteze  rysunków  wytrawiono   w  zakładacti:    B.  WIERZBICKIEGO  I  S-ki,  KIPMANA 

i  SZYDŁOWSKIEGO,  oraz  w  Warsz.  Tow.  Akc.  Artystyczno-Wydawniczem. 

l'apier  wyrobiono  dla  Cliimery  w  fabryce  C.  A.  Moesa  „Pilica," 

Składali:    FELIKS  DĄBROWICZ  i  MAKSYMILIAN  HECKER. 

Łamał  FELIKS  DĄBROWICZ.  Odbijał  na  maszynie  ALEKS.\NDER   TATAROWSKI. 

Pod  zarządem  JÓZEFA  LENARTOWICZ.\. 


ilosno.ieHO  Heii^ypoio.    Bapuiana,  17  Anp-b.ia  1902  rona. 


Babie  lato. 


nuje  sią,  snuje  babie  lało. 

Po  rżysku  płynie,  po  zagonie, 

I  blaskiem  dziwnym  w  słońcu  płonie 

Cieniuchna,  mleczna  nić  — 

Wrzeciono  oto  z  bajki  chwyć, 

By  wić  prządziwo  srebrne,  wić  I 


Pającza  nić, 

Zakląta  nić, 

Czepia  sią  łodyg  zwiędłej  trawy. 

Ostatni  maku  kwiat  jaskrawy 

Osrebrzą  cały  i  oplata; 


Tam  —  gdzie  ostróżki  fioletowe 
Na  złocie  ścierni  haft  swój  kładą. 
Niby  błyszczący  szych  ulata. 


)}2  '  CHIMERA 

By  tej  jesieni  smutnej  szata 
W  barwy  mieniła  się  tączotąe; 


Tam,  na  puszystą  ostu  głową, 
Na  koniczyny  czerwień  bladą 
I  na  piaszczyste,  hen,  rozłogi, 
I  na  dziewanny  szare  kiście  — 
Gdzie  kwiat  ostatni  lśni  ogniście  — 
Gdzie  sią  przegonów  ciągną  smugi, 
Gdsfk  sią  grusz  starych  cienie  kładą. 
Na  ich  gałązie  rosochate, 
Na  ten  pas  miedzy  —  wazki,  długi. 
Na  szare  stogi,  sterty  płowe, 
Tam,  na  zagaje,  na  dąbrową, 
Aż  do  tej  wody,  do  tej  rzeki. 
Na  mokre  łąki,  na  bagniska. 
Gdzie  sią  ta  trzcina  chwieje  ślizka, 
Gdzie  tataraki,  wodne  ziele  — 
Tak  sią  to  srebro  żywe  ściele. 
Jedna  za  drugą  mleczna  nić  — 
Wrzeciono  oto  z  bajki  chwyć. 
By  wić  prządziwo  srebrne,  wić! 
I  płynie  nić, 
2.akląta  nić... 


A  śladem  za  nią,  na  ścieżyny. 
Co  sią  wśród  pola  bielą  znaczą, 
Pod  tych  niebiosów  błąkit  siny. 
Za  bladą  nicią  tą  tułacza, 
Nadpływa  dusza  — 
Żalem  gnana. 


BABIE  LATO  j^^ 

W  dalekie  echa  zasłuchana, 
Z  tąsknicą  cichą. 


Gdzie  sią  na  miedzach  oset  chwieje. 

Łodyg  cykoryi  szare  pąki, 

Srebrne  piołuny  i  bylice  — 

Pobladłe  zwraca,  smętne  lice. 

To  jej  marzenia,  jej  nadzieje.. . 

Uwiądłe  ziele . . . 

I  tylko  wiatr 

Poznosi  jaki. 

Trawami  chwieje, 

I  nić  sią  snuje. 

Duszą  chwyta 

—  Taka  w  niej  siła  niespożyta  — 

Ta  zwiewna  nić,  tych  wspomnień  nić. 


Ugorem  przeszły  znojne  pługi, 
Pobłyska  w  słońcu  ziemia  czarna. 
Jeden  za  drugim  zagon  długi. 
Na  nowe  plony,  nowe  ziarna. 


Po  skibach  płynie,  tam,  powoli. 

I  krwi,  i  potu  tyle,  łez, 

Na  tych  zagonach,  na  tej  roli. . 

Bez  zbiorów  siewy... 

Znojów  kres. 

Już  kres! 

I  innym  trud —  a  żal... 


^^^  CHIMERA 

Z  powietrznych  cichych  płynie  fal 
—  Ani  jej  zerwać,  ani  skryć  — 
Ta  srebrna  nić,  tych  znojów  nić. 


Och! 

To  jakiś  polem  przeszedł  jąk, 

To  jakiś  ziemią  wstrząsnął  szloch. 

Daleko  hen 

Zatoczył  krąg. 

Niby  na  wodzie  te  koła, 

I  tam  od  łąk, 

W  poszumach  trawy. 

Głos  idzie  łzawy, 

I  woła. 

I  łka! 


Z  poszumem  wiatru 

Jedno  imię 

Jakiem  nadleci. 

Jak  olbrzymie 

Ziemi  westchnienie  —  polem  wieje, 

A&  mu  zawtórzą  echem  knieje, 

W  wierzbach  zahuczy,  w  rokicinie, 

W  mgłach  nieuchwytnych  się  rozpłynie 

To  jedno  imię  — jedno  imię.. . 


Przędziwa  nić. 

Pajęcza  nić. 

Drży  tern  imieniem  — 

Żal,  tęsknica. 

Zaduma  wstaje  bladolica. 


BABIE  LATO 

Powraca  znów . . . 

Powraca  znów 

Niezapomniana  jedna  nuta. 

Z  zaprzepaszczonych  lat  wysnuta. 

Ta  nić,  ta  srebrna  nić  — 

Płynie  nad  polem,  z  wiatrem  leci, 

IV  fesiennem  słońcu  skrzy  sią,  świeci 

Ta  dziwna  nić. 

Ta  nuta, 

Z  przeszłości  mgieł  wysnuta. 

Na  życie  całe 

—  Jak  pokuta 

Zaprzepaszczonych  dawnych  dni  — 

Omota  duszą  i  pochwyci: 

Taka  w  niej  siła. 

Taka  moc 

W  pajęczej  wątłej  nici! 


Niema  boleści  w  niej,  rozpaczy, 
A  smątek  jeno.  zadumanie. 
Jakieś  w  przeszłości  rozkochanie. 
Tej  —  promienistej,  pełnej  dum . . . 
Orłowe  loty. 
Skrzydeł  szum, 
I  duchów  moc... 


I  tak  sią  czepia  nić  zakląta. 

Oplata  duszą  — 

Wie,  pamięta: 

—  To  było.  to  było  już. 


33S 


^^6  .  CHIMERA 

Od  liliowych  wrzosów  wstaje 

I  płynie,  płynie  na  rozstaje, 

Gdzie  krzyż  spróchniały  czarny  stoi. 

Gdzie  sią  czerwienią  brzeźniak  stroi. 

Kamienie  wielkie  leżą  . . . 

I  huczy  wicher  po  przez  łany, 

Niesie  przędziwa  szmat  stargany... 


O  życie!  biedne  życie. 


I  tak  się  czepia  nić  zaklęła. 
Oplata  duszą  —  wie,  pamięta 
—  To  było  ...to  było  już . . . 


Po  tych  ścieżynach,  co  się  znaczą 

I  złem,  i  dobrem  —  i  rozpaczą, 

I  słonecznemi  smugi  — 

Nadpływa  dusza . . . 

Żalem  gnana, 

W  dalekie  echa  zasłuchana, 

Z  tęsknicą  cichą. 


Cicho . . . 

Niech  płynie  ugorami, 

I  omem  polem,  i  łąkami. 


BABIE  LATO  337 

Gdzie  sią  wysrebrzą  wstęga  rzeki 

IV  starej  wierzbiny  zżółkłej  ramie. 

Gdzie  rokiciny  szum  daleki. 

Gdzie  się  echową  skargą  łamie 

Fujarki  nuta; 

Gdzie  z  kotliny 

Na  pole  dym  sią  wlecze  siny, 

I  szary  kamień  miedzy  strzeże, 

I  majaczeją  stare  wieże 

W  bezchmurnym,  jasnym  nieb  błąkicie. 


Cicho ... 

Niech  w  dawne  płynie  życie... 
Niech  sią  rozświetli,  niech  rozłączy 
Ten  szlak,  utkany  z  mgły  pajączej, 
Litosnych  Maryi  rąk  robota. 
Niech  sią  ta  droga  wije  złota 
Bez  szarpiącego  wspomnień  jaku. 
Bez  krwi  zapiekłej  z  dawnej  rany, 
Bez  tej  rozpaczy, 
Tej  bez  słowa. 

Co  sią  w  grobowem:  nigdy!  chowa, 
Bez  zgrzytu  struny  potarganej. 
Bez  żalu  i  bez  laku . . . 


Cicho . . . 

Niech  drogą  płynie  białą  — 

Już  przeminąło,  już  sią  stało . . . 

Uwiądły  liście... 

Było . . .   było . . . 

Mgły  sią  wieszają  nad  mogiłą. 

Pogodny  zachód,  jasny,  złoty . . 


33S 

I  rzewność  jeno.  zadumanie, 
I  smutku  powiew  i  tęsknoty. 
I  przedwieczorne  zasłuchanie, 
I  zachód  jasny,  cichy,  złoty... 
I  tych  pajęczych  nici  sploty, 
I  chłodnych  kilka  ros  na  raku, 
I  tylko  jeszcze  dumać...  śnić... 


CHIMERA 


Bo  płynie  nić. 
Pajęcza  nić. 
Zaklęta,  dziwna  nić!. 


Marya  Markowska. 


Próchno. 


chwili  gdy  Jelsky  wycho- 
dził na  ulicę,  łuna  pożaru 
tliła  się  jeszcze  na  niebie. 
Długie  wycia  i  skomlenia 
świstawek  fabrycznych 
zwiastowały  ciemnym 
przedmieściom  świt.  Le- 
dwo dostrzegalna  mgła 
zmywała  kamienice  i  bru- 
ki niby  deszcz  ulewny. 
Ostra  woń  miejskiego  po- 
ranku :  zapach  wilgoci,  alkoholu  i  świeżego  pieczywa.  Śród- 
mieście usnęło  nareszcie  i  cisza  legła  na  pustych  ulicach. 
Gdzieniegdzie  tylko  oświetlone  sutereny;  wewnątrz,  białe, 
jak  cienie  snujące  się  postacie,  i  ten  ckliwy  zapach  ciasta 
i  drożdży.  —  Jelsky  wypróżniłby  w  tej  chwili  kieszenie 
za  filiżankę  czarnej  kawy,  ale  kawiarnie  były  już  zamknię- 
te, czy  też  jeszcze  nie  otwarte.  Czuł  oskomę  w  gardle 
i  obrzydliwą  niemoc  w  członkach.  Księżyce  lamp  elek- 
trycznych ćmiły  się  ponad  ulicą  już  tylko   zrzadka  gdzie- 


340  CHIMERA 

niegdzie  rdzawem,  ceglastem  jaśnieniem.  —  „Ta  oszczędność 
magistracka !  —  gniewał  się  Jelsky.  —  Ludzie,  —  filozofował 
wnet  potem,  —  powinni  żyć  i  spać  naprzemian.  To  regu- 
larne zamieranie  życia  z  tej  tylko  racyi,  że  słońce  zaszło, 
przypomina  stare  przesądy  i  jest  resztką  melancholii  poczci- 
wego żywota  naszych  dziadów." 

„Kawiarni!"  —  dopominało  się  w  nim  jakieś  rozprzę- 
żenie wewnętrzne. 

Po  za  olbrzymiemi  szybami  narożnych  wnętrży  widniały 
jeno  pociemku  fantastyczne  rumowiska  krzeseł  na  stolikach. 
I  tam  tlił  się,  gdzieś  w  kącie,  tylko  jeden  płomyk  gazowy, 
rzucając,  między  te  ruiny  i  na  zgasłe,  zmatowane  lustra,  ta- 
jemnicze żółte  smugi.  „Tiens!  —  Jelsky  zatrzymał  się  bez- 
wiednie, —  w  takich  wnętrzach  pokutować  powinni  samo- 
bójcy miejscy."  Popatrzał,  podumał,  laseczką  w  bruki  po- 
dzwonił  i  poszedł  dalej.  —  Tuż  za  rogiem  ulicy,  wparte 
w  węgieł,  zadrzemane  i  jakby  przylepione  do  muru,  czy- 
hały maruderki  nierządu.  „Mors  syphilitica"  —  przypo- 
mniało się  zkądciś  Jelsky'emu  i  stanęły  mu  przed  oczyma 
ludzkie  kalectwa.  —  Na  przedmieściach  wyły  bez  przerwy 
świstawki  fabryczne.  Jelsky'emu  zdawało  się,  że  słyszy 
suchy,  suchotniczy  kaszel  wyschłych,  zapracowanych  ko- 
biet, rzucających  obfite  pomioty  żółtych,  wzdętych  i  rachi- 
tycznych dzieci,  zalegających  jak  robactwo  przedmiejskie 
zaułki. 

„Kawiarni!.." 

Odpiął  kołnierzyk  i  schował  go  do  kieszeni,  nastawił 
natomiast  kołnierz  sakpalta,  zsunął  cylinder  na  czoło,  wci- 
snął ręce  do  kieszeni.  Rój  czarnych,  dokuczliwych  myśli 
przepłaszał  upartem  nuceniem  miłosnej  piosenki: 

Nietoperze  ro-o-jem 
Resztą  krwi  mej  piją . . . 

„Trzeba  pisać  sprawozdanie  o  Yvetce ! . .  " 


PRÓCHNO  341 

Ryk  sygnałów  fabrycznych  zgłuszyły  odległe,  ponure 
grzmoty.  Jelsky  zmieszał  melodyę  i  zaśpiewał  w  takt  tycli 
łoskotów  dalekich: 

Et  du  fer  pour  travailler . . . 


„CsL  ira,  ira,  ira!.."  —  biły  młoty  parowe  na  przed- 
mieściach. 

Jelsky  potknął  się  o  coś  białego.  Podniósł  z  trotoaru 
wachlarz,  obejrzał  i  powąchał  go.  „Lilas  de persejleuri.. . 
Lubię!.,  której  to  z  nich  tak  pachniały  ramiona?..  Zaś 
ona  pachnie  z  gospodarska  wodą  kolońską,  co  przypomina 
bóle  zębów,  migreny,  rekonwalescencye  po  cięższych  wy- 
padkach porodów . . .   Dziwię  się,  jak  mąż  mógł  to  znosić ! " 

Słychać  wreszcie  pierwszego  przechodnia.  Zbliżają 
się  jakieś  ciężkie,  brutalne  kroki.  Jelsky,  machinalnym  ru- 
chem, chowa  wachlarz  za  pazuchę . . .  Nie  mundur  wszakże, 
ale  ubranie  cywilne,  co  wzbudza  w  Jelskym  grymas  nie- 
smaku. 

—  Gdzie  się  paliło? 

—  Nie  wiem,  —  brzmi  twardo  wyniosła  odpowiedź. 
Błysk  oczu  czujnych,  podejrzliwych,  i  kroki  oddalają  się 
powoli.  —  „Majestat!  —  mruczy  za  nim  Jelsky.  —  Król  cie- 
mności!    Chamstwo  węch  ci  zepsuje,    nie  wytropisz  nic." 

Ledwo  ten  znikł  na  zakręcie,  a  tuż  po  za  Jelskym, 
jakby  z  pod  ziemi  wyrosła,  zjawia  się  baba  w  ciemnej 
chustce  i  ciągnie  za  sobą  małego  wyrostka  o  długich  kru- 
czych włosach.  —  „SignorI  signor!  —  ce. .  !  —  słyszy  za 
sobą  Jelsky  włoską  mowę  i  obrzydliwy  porozumiewawczy 
syk.  Odgadując  zamiary,  rzuca  im  krótkie:  „va  via!^'  — 
Przypomina  sobie  wachlarz  i  rzuca  go  im.  Matka  z  dziec- 
kiem dopadają  do  tego  kęsa  jak  dwa  psy. 

„Jak  te  szelmy  rzeźbiarze  podle  opłacają  swych  mo- 
deli!..    Także  ofiary  sztuki,  —  łiens!..    Chłopczyk  wy  ku-* 


^42  CHIMERA 

ty  z  kamienia  zdobi  prawdopodobnie,  jako  duszyczka,  mo- 
giłę niejednego  opryszka  lub  kokoty...  Ars  longa,  viła 
breyis..." 

Jelsky  rozłożył  ramiona  i  ziewnął  na  całą  ulicę. 

Cisza,  pustka  i  senność  wilgotna  wokół,  a  jednak  czuć 
budzący  się  gdzieś  ruch;  ucho  nie  słyszy,  lecz  odgaduje, 
z  ciężkiej  atmosfery  oczekiwania  wyławia  jakieś  westchnie- 
nia, szepty  pacierza,  prężenia  zmęczonych  członków;  jak 
gdybj'^  pod  te  ustawiczne  obmierzłe  świstki  fabryczne  roz- 
budziły się  wreszcie  i  kamienie  w  brukach.    Nagle... 

Ave  Maria,  gratia  plena . . . 

Ciche,  pośpieszne  dzwonienie,  jakby  skowronkowy 
pierwszy  wzlot  przed  świtem.  Sygnaturka  rozkołysała  się, 
drga,  bije,  trzepoce  się  jak  ptak... 

Ave  Maria,  gratia  plena . . . 

A  tam  na  przedmieściach  walą  już  młoty  pociemku, 
huczy  i  dudni  już  praca. 

Jelsky  zapalił  cj'"garo,  rozpiął  palto,  rozpiął  kamizel- 
kę, zdjął  cylinder:  coś  tłoczy,  dławi,  dusi  poprostu... 
„Przecież,  u  Boga,  ta  Borowska  nie  jest  dziewczyną !  A  ja 
mam  wrażenie,  jak  gdybym  krzywdę  dziecku ..." 

„Kawiarni ! ! . .  " 

Na  krańcach  miasta  rzucały  pierwsze  pociągi  w  no- 
cną mgłę  długie  płaczliwe  skowyty. 


„Pierwsza  beczka  !  —  krzyknął  jaskrawy  szyld  na  mę- 
tnie oświetlonych  drzwiach  małego  szynku,  Jelsky,  nie  na- 


PRÓCHNO  343 

myślając  się,  skoczył  do  izby  ciasnej  i  cuchnącej  jak  sło- 
dowa piwnica.  W  brudnem  świetle  zakopconej  lampki, 
kilka  ciężkich,  fałdami  szerokich  bluz  twardo  zarysowanych 
sylwetek.  Mgła,  para  czy  też  mętna  zadymka  oddalała  ich 
zaspanym  oczom  Jelsky'ego  w  głąb  daleką  i  bezbarwną. 
W  pośpiechu,  na  stojączkę,  wlewali  w  siebie  pierwszą  dawkę 
dziennej  trucizny.  Jelsky  siadł  za  stołem,  dmuchnął  w  pia- 
nę podsuniętego  kufla,  skrzywił  się  i  kazał  sobie  zgotować 
czarnej  kawy. 

—  Gdzie  się  paliło?  —  ziewnął  niedbale. 

—  Składy  drzewa  nad  kanałem ...  Dwóch  ludzi 
upiekU . . .  żonatych. 

—  Kto  taki? 

—  Juścić  straż...  A  od  czego  ona  zresztą?..  Może 
i  tamci  dwaj  byli  ubezpieczeni  na  żydowski  dochód.  Po- 
żar to  jest  intratna  rzecz.  —  Suchy,  ochrypły  i  zły  śmiech 
kilku  basów,  jak  zgrzyt  trybów  w  maszynach,  plusk  białej 
piany  o  kamienną  posadzkę  i  ten  zaduch  chmielu,  duszny, 
jadowity. 

Dano  wreszcie  kawę,  i  Jelsky  odnalazł   myśl  swoją. 

„Taki  ja  dobry  jak  i  Kunicki!  —  rozmawiał  ze  sobą, 
gryząc  nerwowo  ogarek  cygara.  —  Oszczędzam  zresztą  je- 
go wątłe  siły  nerwowe  i  ratuję  kary  erę . . .  Ty  zaś  mógł- 
byś adresować  swój  testament  imieniem,  ad  personam, 
a  nie  pisać  go  jako  list  otwarty  dla  ochotników . . .  Prze- 
dewszystkiem  spaliłaby  się,  gdyby  nie  ja,  —  przez  tę  lam- 
pę. Następnie,  ktoby  ją  docucił?  kto  dałby  niezbędne  dla 
rozpaczy  echo?  kto  otrząsnąłby  z  tego  odrętwienia  w  tu- 
manie nieszczęścia?  z  tego  lęku  przed  skupieniem  myśli? 
z  trwogi  jakby  nie  przed  tem,  co  się  stało,  lecz,  że  coś  po- 
dobnego stać  się  wogóle  może  ? . .  Ochotnik  musi  mieć 
stalowe  nerwy ! . .  A  potem  to  zatrzepotanie  się  kobiece : 
„pobiegnę!  wstrzymam!  uratuję!"     W  czjdchś  oczach  mu- 


)44  '  CHIMERA 

siała  przecież  wyczytać  odpowiedź  rzeczywistości :  „nie  wró- 
ci, nie  cofnie  się,  wrócić  nie  zechce  i  nie  może." 

Jelsky  wspominał.  —  Gdy  myśli  przyniosły  mu  po- 
wtórzenie własnej  wymowy,  rozcłimurzyła  się  nieco  twarz, 
wyobraźnia  zagrała  żywiej,  jędrniej,  kapryśniej.  Toć  prze- 
mawiał jak  Oktawiusz: 

—  „Jednakże  Brutus  był  to  dzielny  mąż."  —  „Ja  nie 
przeżyję!  ja  żyć  nie  chcę!"  —  „Jednakże  Brutus  był  to 
dzielny  mąż."  —  „Boże,  mój  Boże,  co  ja  pocznę!"  —  „Je- 
dnakże Brutus  był  to  dzielny  mąż."  —  „I  co  ja  mu  złego 
zrobiłam?  za  co?  za  co  on  mi  życie  zniszczył?!.."  — 
„Jednakże  Brutus..."  —  „O,  wy  wszyscy  jesteście  jedna- 
kowi ! " 

Chwała  Bogu:  „my"!  To  rozszerza  pocieszająco  wi- 
dnokręgi. A  więc  my :  —  „My ..."  Jak  ona  serdecznie, 
jak  poczciwie  i  bezradnie  płakała ! . .  „Pani,  pani  Zofio !  — 
przyjaciele,  obrońcy..."  —  „O,  wy  jesteście..!"  Jak  ona 
okropnie  płacze!  A  więc  znowuż  „my":  —  „My..."  — 
„Niech  pan  idzie,  niech  pan  natychmiast  odejdzie!  Ja  w  tym 
stanie,  w  takiem  ubraniu  nie  powinnam  być  z  panem." 

Jelsky  zatarł  ręce.  Ta  literacka  projekcya  niedawnych 
wydarzeń  dała  mu  zupełnie  niespodzianie  podniety  i  sen- 
sacye  silniejsze  niemal  od  samego  faktu.  „Ta  scenka  mia- 
ła przecież  w  sobie  kapitalne  smaki,"  —  przyznawał  we 
wspomnieniach.  Bawił  się  więc  myślą,  przeplatał  swe 
wspomnienia  dopuszczeniami  wyobraźni: 

Jak  to  biedactwo  bać  się  musi  samotności,  jak  drży 
na  samą  myśl  o  niej.  Ta  wczorajsza  jeszcze  Zochna,  któ- 
rą układano  prawdopodobnie  do  łóżeczka,  dziś  sama  je- 
dna, samiutka,  w  tem  wielkiem,  obcem  mieście! 

Bo  miasto  musi  wszakże  być  rzeczą  straszną  dla  Zo- 
chny? 

. . .  Ulica  długa,  długa . . .  pełna  światła,  połysków, 
barw...  ścisk,  tłok,  turkot.  —  Nie  widać  nic.    I  te  toalety! 


PRÓCHNO  )4S 

Je -jej,  jakie  toalety!  Tam,  naprzykład,  w  powozie.  Hm! 
hm !  —  dziwi  się  Zosia.  —  Czarnych,  poważnych  panów 
tyle,  —  i  tych  paskudnych,  co  kobiety  zaczepiają.  —  O,  jest 
„taka"  kobieta;  —  druga,  trzecia...  Boże  wielki,  żeby  mnie 
kto  nie  wziął  za  „taką."  —  I  Zochna  poprawia  pewno  co 
rusz  woalkę  i  kapelusz.  I  te  wystawy  sklepowe!  Gdy 
się  idzie  bez  męża,  nie  można  się  nawet  wcale  zatrzymać 
przed  sklepem,  bo  zaraz  wezmą  za  taką ...  O,  spojrzał 
na  mnie  jeden  pan,  drugi,  i  tamten  —  nieśmiały.  Obejrzał 
się  raz  jeszcze.  I  ten  oto  paskudny  oczy  wytrzeszcza. 
Władekby  ci  dał,  —  no?..  „Włada,  Właduś,  czy  ja  do- 
brze dziś  wyglądam?  Czy  ładna  jestem?  Która  ładniej- 
sza: ja  czy  tamta  w  powozie?..  Lubisz  mnie...  A  co 
więcej  lubisz:  usta,  oczy,  czy  też?..  Patrz,  jaki  tam  ładny 
szlafroczek  w  wystawie !  O -jej!..  Co  więcej  lubisz.  Wła- 
da: włosy  moje,  czy  też..."  „Zocha,  nie  pleć!"  —  „Wła- 
duś, wiesz,  ja  rada  jestem :  tak  wesoło ! . .  Patrz-no,  patrz, 
tam  w  sklepie:  jaką  to  niektóre  bieliznę  noszą.  Czy  przy- 
zwoita może  także...?  Włada,  kup  mi  taką.  Albo  nie 
trzeba,  bo  pieniędzy  niema.  Szkoda,  że  niema  pienię- 
dzy !  Ale  kup  mi  za  to  ciastko . . .  albo  lodów . . .  albo 
szampana.  O,  to  drogie,  prawda!  —  nie  można  szampana. 
Chcę ...  chcę . . .  —  sama  nie  wiem.  Zafunduj  dorożkę. 
Albo  nie,  —  pocałuj  mnie  lepiej."  —  „Zośka,  nie  psoć  na 
ulicy,  bo  ludzie  śmiać  się  będą."  —  „Niech  się  śmieją,  nie 
boję  się  wcale,  nic !  —  woła  Zośka  rezolutnie  i  tuli  się, 
tuli  do  ramienia  męża.  —  Patrz,  Włada,  tamten  już  czwar- 
ty raz  naprzeciwko  nas  idzie.  I  jak  śmiesznie  patrzy! 
Właduś,  ja  zrobię  na  niego  oko,  —  można?..  Wiesz, 
Włada,  co?  niektórzy  pewno  myślą:  że  ja  jestem  taka,  a  ty 
z  tych  paskudnych...  Widzę,  że  ja  się  tym  niemcom  coś 
bardzo  podobam...  Cieszysz  się.  Włada?  Ja  się  cieszę!" 
Takie  to,  —  myślał  Jelsky,  —  odkrywcze  podróże 
w  obce,  wesołe  światy  odbywała  prawdopodobnie  Zośka, 


^46  CHIMERA 

spacerując  z  mężem  po  ulicy.  Ale  samej  wyjść  na  mia- 
sto: „brr!"  — A  teraz  rozpacz  i  lęk  samotności  rysuje  jej 
tą  samą  ulicę  w  ciemnych,  ponurych  i  wrogich  barwach. 
Sama  jedna!  Boże,  co  ona  pocznie  sama  w  czynnym  wi- 
rze tych  obcych,  frasobliwych  i  zimnych  jak  metal  twa- 
rzy. Tak  myśli  prawdopodobnie  i  drży  jak  liść  osiny. 
„Zginę,  przepadnę!  Ja  jestem  słaba,  niedołężna...  O,  ja 
jestem  do  niczego."  Nie,  nie  tak  mówić  nie  należy.  Ona 
jest  tylko  prawdziwą  kobietą.  To  jest  takie  nowe,  takie 
wyjątkowe!  takie  fenomenalne!  Tosię  powinno  cenić  jak 
skarb  najdroższy  życia,  wielbić  jak . . .  Jednakże  Brutus 
był  to  dzielny  mąż. 

„Niedobry!  niedobry!.."  Szlocha,  skarży  się,  żali, 
pieści  niemal  tym  płaczem.  Z  jaką  bajeczną  naiwnością, 
jak  cudownie  i  pieściwie  kocha  ta  kobietka  samą  siebie. 
Przecież  to  jest  nadzwyczajny  materyał  na  pyszną  namię- 
tnicę.  Tam  do  dyabła!  to  się  ceni  rzeczywiście  ..  „Sa- 
motność dla  kobiety  w  obcem  mieście  jest  gorszą  od  piw- 
nicznego grobu.  Na  bulwarach,  każde  męzkie  spojrzenie 
to  oczy  pająka;  po  zaułkach  jakieś  mroczne,  ponure  ży- 
cie: podejrzenia,  policya,  gnuśne  knowania  występków, 
areszty,  cyrkuły,  śledztwa.  W  domu  zaś,  po  pokojach,  wa- 
łęsa się  duszna,  złowroga  cisza,  z  każdego  kąta  wypełza 
cień  jak  płaski  gad  i  ostrem  spojrzeniem  pyta:  co  ty  po- 
czniesz? co  poczniesz  ze  sobą?..  Jednakże  Brutus..."  — 
„O,  podły!" 

„Samotność  dla  kobiety  jest  zgoła  rzeczą  straszną, 
wszakże  Oktawiusz . . .  Nie  trzeba  wzbraniać  przyjacielo- 
wi rączki..."  —  „Ja  jestem  taka  biedna,  taka  biedna,  panie 
Jelsky!" 

Chwała  Bogu:  „panie  Jelsky."  To  zwęża  pociesza- 
jąco widnokręgi.  Za  serce  chwytający  cichy  żal  wyczer- 
panego płaczem  dziecka.  „Pani  jest  dzieckiem,  dobrem, 
najlepszem,  biednem  i  nieszczęśliwem   dzieckiem."  —  „Pa- 


PRÓCHNO  347 

nie  Jelsky,  ja  już  sił  nie  mam . . .  Boże,  i  te  moje  włosy. 
Niecłi  pan  na  mnie  nie  patrzy."  I  jakby  w  tern  bezwła- 
dnem  oparciu  się  o  niego,  w  poczuciu  ludzkiej  obecności, 
znajdowała  nieco  spokoju.  „Niecli  pan  puści  rękę.  Ja 
wiem,  że  pan  jest  dobry,  zacny,  poczciwy...  Nie!  nie 
klękać!  Na  miłość  boską,  co  pan  robi!  Ja  wcale  nie  je- 
stem warta,  żeby  mnie  kto ! . .  "  —  Ostatnie  zerwanie  się 
głębokiego  piersiowego  płaczu. 

„Pani,  pani  droga!.,  pani  Zofio!.,  dziecko!.,  biedna 
Zocha" 

„Panie  Jelsky!  mój  panie  Jelsky!.." 


W  ckliwej  i  dusznej  atmosferze  szynku  przeciągały 
przed  oczyma  Jelsky'ego  kalejdoskopowym  wirem  dziwnie 
postrzępione  obrazy^  wspomnień.  Nagle  uderzył  się  obu- 
rącz po  kolanach.  —  „Tiens!  To  jest  une  scenę  a  faire. 
Przecież  to  jest  świetne  jako  temat!" 

—  Kawy  jeszcze!..  Macie  tam  cygara...  Ognia !^ 
Dziękuję. 

„Rzecz  ma  w  sobie  miłą,  popularną  psychologijkę,. 
posiada  sama  w  sobie  warunki  sceniczne.  Zaś  pikanterya 
sceny  na  tle  leitmot3rwu  rozpaczy  jest  wprost  secesyoni- 
styczna ! . .  A  gdyby  tak  machnąć  ?  Hm  ? . .  Der  Fali 
Angelicas,  eine  Familienłragódie  von  Karl  v.  Jelsky^ 
Ja,  —  to  jest  on !  -  czuję  to,  będzie  narysowany  świetnie. 
Atmosfera  moralna  w  sztuce  nie  powinna  być  zbyt  po- 
ważna :  so,  so,  la  -  la  !   Wienerluft  .^  . " 


348  CHIMERA 

—  Ja  pana  pamiętam,  —  huknął  mu  ktoś  basem  nad 
uchem.  —  Pan  z  gazety? 

—  Mniej  więcej. 

Robotnik  przed  nim  poczerwieniał  w  jednej  chwili 
i  zaperzył  się  jak  indor. 

—  Ludzkie  życie  więcej  warto  niż  żydowskie  drze- 
wo !  —  parsknął  bez  bliższych  objaśnień.  —  Ludzi  żona- 
tych . . .  Ubezpieczenie  od  wypadków  powinno  być  magi- 
strackie albo  państwowe . . .     Ludzi  żonatych ...     O ! 

Zakrztusił  się  impetem  własnego  monologu.  Chciał 
wridocznie  coś  jeszcze  powiedzieć,  ale  nagle  zawrócił  i  wy- 
szedł, trzasnąwszy  drzwiami,  że  aż  sz3^by  jękły.  Z  groma- 
dy przed  bufetem  rozległ  się  pomruk  aprobaty  i  potaki- 
"wania.  Ten  i  ów  rzucił  jakieś  zdanie  w  kierunku  Jel- 
:sky'ego.  Niebawem  otoczyła  go  grupa  robotników ;  posy- 
pały się  gradem  opowieści  o  pożarze.  W  rękach  Jelsky'ego 
:znalazł  się  wnet  notes;  pytania  i  odpowiedzi  poczęły  się 
krzyżować  z  błyskawiczną  szybkością.  Niedawne  wspo- 
mnienia wraz  z  tematem  sceny  a  faire  odsuwały  się  coraz 
dalej  i  dalej . . . 

—  Zrobi  pan  co  do  gazety? 

—  Toż  robię ! 

—  A  straż  na  przedmieściach  mamy  podłą,  —  beczki 
dziurawe. 

—  Widział  który  z  panów? 

—  Ja  widziałem,  jak  z  beczki  ciekło. 


PRÓCHNO  34c 

Gdy  otwierał  drzwi  do  swego  pokoju,  spłoszył  z  przed 
biurka  Mullera,  „Mały"  zerwał  się  jak  oparzony,  rzucił, 
się  na  łóżko  i  odwrócił  tyłem  do  ściany.  „Twórczość  by- 
ła," —  wnioskował  Jelsky,  Nawiązało  mu  to  w  myślach 
nici  zerwane  przez  wiadomości  o  pożarze.  A  że  Muller 
do  gawędy  wciągnąć  się  nie  dawał,  filozofował  sam:  już 
sama  obecność  tego  człowieka  podniecała  mu  myśl  i  wpro- 
wadzała ją  na  tory  paradoksów.  Rozmyślał  głośno  o  ko- 
bietach. 

—  Wiesz,  to  jest  jeszcze  wielki  problem :  kobiet}- 
uczciwe,  czy  heteryzm  ?  Bo  pomyśl  tylko :  —  wywodził, 
krocząc  z  rękoma  w  kieszeniach  po  pokoju.  —  Kilka  go- 
dzin rozpaczy  i  jęków,  całe  morze  łez,  trwoga  samotności, 
lęki  złych  przeczuć,  i  —  le  moment  approche  —  obojczyki 
sterczą  żałośnie  i  proszą  widza  o  współczucie ;  zaś  smętny 
zapach  wody  kolońskiej  gotów^  wprowadzić  młodego  ma- 
rzyciela w  nastrój  anemicznego  kwietyzmu,  skompromito- 
wać go  pochwałą  „szlachetnej  dobroci,"  oraz  narazić  na 
propozycyę  „bądźmy  przyjaciółmi." 

—  O  czem  ty. .?  —  zaniepokoił  się  nagle  Muller, 

—  Chcę  powiedzieć  ogólnie,  że  kobiety  w  monoga- 
mii  tracą  zbyt  łatwo  właściwe  kryter5mm  wywieranego 
wrażenia.  Jest  to  los  podobny  do  fatum  poety  samotnika. 
Kobiety  w  monogamii  zapominają,  że  na  impresyę  składają 
się,  prócz  pełniejszych  kształtów,  jeszcze  i  fale  mięciutkiego 
jedwabiu,  obłoki  koronek,  lekki  i  dyskretn}^  bukiet  per- 
fum, harmonijna  całość  w  kompozycyi  otoczenia,  wreszcie 
umiejętność,  umiejętność,  raz  jeszcze  umiejętność,  —  bodajby 
nawet  w  uśmiechu  tylko  Zupełnie  zresztą  jak  w  poezyi . . . 
Jednem  słowem,  uczciwe  kobiety ...  —  Jelsky  strzelał  nie- 
cierpliwie z  palców,  krzywił  się,  wreszcie  machnął  ręką 
i  wytrząsnął  jakby  z  rękawa:  —  Ca  ne  m'amuse  plus! 

Muller  uniósł  się  na  łokciach  i  zapatrzył  w  niego. 


^jo  •  CHIMERA 

—  Więc  tamte?..  Już  tylko  tamte!..  Jezus  Marya, 
Jelsky ! 

—  Noo?  —  przeciągnął  niedbale  Jelsky,  gdyż  w  tej 
chwili  był  już  zajęty  czyszczeniem  paznokci.  —  Jesteś  dziś 
pokutny?    Hm?.. 

—  Jelsky!  Jelsky!..  Dalej  zajść  już  chyba  nie  spo- 
sób, dalej  już  ani  kroku ! . .  Czy  tobie,  Jelsky,  nie  pachnie 
chwilami  własny  dowcip  jak  lufa  rewolweru? 

—  Tym  czarnym  otworkiem,  —  odparł  flegmatycznie 
Jelsky,  —  ziewa  w  skroń  nuda,  krzyczy  rozpacz  marzy- 
ciela. Ja  żyję,  staram  się  żyć  jak  najintensywniej.  Zaś  ty... 

—  Co  ja? 

—  Marzysz,  mały,  marzysz  niepoprawnie;  w  błotku 
nawet  po  uszy  siedząc,  marzysz  Wszelkie  zło  takich  naj- 
łatwiej się  czepia :  nie  dosięgnie  się  w  życiu,  omota  w  my- 
ślach . . .  Albowiem  popełniłeś  nierozwagę,  podobnie  jak 
i  my  wszyscy,  wybrawszy  profesyę  artysty.  Trzeba  było 
zostać  fabrykantem,  kupcem,  wszechstronnym  lekarzem, 
lub  estetycznie  usposobionym  prawnikiem.  —  Ci  ludzie  ma- 
ją równowagę  w  życiu!  Żółw  jest  w  porównaniu  z  nie- 
mi stworzeniem  eterycznie  chwiej  nem.  U  nich  nawet  nik- 
czemność  osadza  się  na  dno  duszy  ciężko,  solidnie,  jakby 
dla  zrównoważenia  tej  pesymistycznej  melancholii,  jaką  ich 
napawa  filozofia  Maltusa  i  Darwina,  nawet  głupstwo  wy- 
stępuje w  szlafmycy  zdrowego  rozsądku  lub  w  rozdartej 
szacie  oburzenia,  nawet  interes  stroi  się  w  jubileuszowy 
frak  społecznej  zasługi ...  Ci  ludzie  mają  równowagę ! 
Panowie  ci  posiadają  czasami  córki  na  wydaniu.  Jest  to 
jedyne  źródło,  z  którego  sztuka  może  zaczerpnąć  równo- 
wagi u  społeczeństwa,  oraz  kapitalna  ucieczka  dla  tych . . . 

—  Co  uprawiają  profesyę  artysty,  —  przerwał  mu 
Muller. 

—  Chciałem  cię  tylko  namówić,  jak  to  codzień  czy- 
nię, abyśmy  się  pożenili  bogato. 


PRÓCHNO  3p 

—  Jestem  codziennem  i  cierpliwem  uchem  twoich 
marzeń. 

—  Mamy  długi,  Miillerku,  mamy  przeraźliwe  długi!  — 
Jelsky  rzucił  siq  na  fotel,  wyprężył  ramiona  i  ziewnął  prze- 
raźliwie. —  To  jest  mego  katzenjammeru  zwrotka  zwykle 
końcowa  i  najsmutniejsza...  Aa!  —  ziewnął  po  raz  dru- 
gi. —  Wogóle,  jestem  smutny;  dość  powiedzieć,  że  chcQ 
pisać  dramat...  U -uch!..  Jestem  zmordowany...  sen- 
ny... Gdybym  mógł  obcować  sam  na  sam  z  nieskończo- 
nością (w  intymnem  tete  a  Ute  bez  dozoru  teściowej  iro- 
nii) :  —  jednem  słowem,  gdybym  był  współczesnym  poetą, 
połknąłbym  nawet  nieskończoność . . .  Świat  bywa  prze- 
raźliwie nudnym  tynglem...  Uu! — jakże  mnie  strzyknęło 
w  nodze ! . .  Aktorzyska  na  scenie  życiowej  zmanierowały 
się  doszczętnie  i  przestają  już  bawić ...  I  ty,  Miillerku,  by- 
wasz nudny  z  twem  twórczem  milczeniem ...  Co  do 
mnie,  lubię  gadać  pod  wieczór,  zanim  zasnę ;  w  przeciwnym 
razie  gada  we  mnie  melanchoHa . . .  Zważ  proszę,  że  i  wte- 
dy coś  gada,  zawsze  i  ciągle  gada . . .  Sumienie  bywa  ha- 
łaśliwym młynem. 

—  Na  małej  wodzie,  —  mruknął  Muller. 

—  Trafiasz  tem  jak  w  sedno  w  genezę  współczesnej 
twórczości  poetyckiej . . .  Mam  dla  siebie,  prócz  szacunku, 
i  wyrozumiałość:  ja  wierszy  nie  piszę! 

—  Wiesz,  Jelsky . .  ?  —  Muller  roześmiał  się  nagle 
i  usiadł  na  łóżku.  —  Sądząc  z  wymowy  i  dowcipu,  musia- 
łeś dziś  popełnić  nielada  nikczemność.  —  Jelsky  pochwy- 
cił poduszkę  z  kanapy  i  cisnął  mu  ją  z  rozmachem  na 
głowę! 

—  Psycholog !  —  zaśmiał  się  w  odpowiedzi. 


3S2  CHIMERA 

Wnet  potem  nachmurzył  się,  szlifując  uważnie  pazno- 
kieć środkowego  palca  u  lewej  dłoni. 

—  Do  dyabła,  trzeba  na  jutro  rano  przygotować  arty- 
kuł o  Yvecie . . .  Mały,  powiedz  co  o  Yvecie !  Podobała 
ci  się  Yvetta?.  Ale  jakże  ta  twoja  biała  rączka  z  loży? 
Ona  się  dopełniała  z  Yvetką  w  kontraście.  Słuchaj,  Muller, 
czy  to  dałoby  się  zużyć  w  sprawozdaniu,  —  felietonowo 
niby? 

—  Można,  wszystko  można. 

—  Czy  ci  Yvetka  nie  przypominała  kruka,  a  ta  jej 
piosnka  żerowego  krakania  nad  padliną?  Zaś  ta  twoja — sęp. 

Muller  zerwał  się  znowu  i  mówił  szybko  w  nagłem 
gorączkowem  podnieceniu : 

—  To  woskowa  lala  szeleszcząca  jedwabiem,  białe 
ciało  na  plakaty  mydeł  toaletowych,  trup  z  przepychem 
ubrany,  flakon  ekscytujących  perfum,  beczka  do  wlewania 
w  nią  szampana.  To  nie  mówi  wcale,  uśmiecha  się  tylko 
jak  automat  za  każdem  dotknięciem.  Widzisz:  sęp  - 
ścierwnik,  z  jego  potwornym,  ociężałym  chłodem,  z  tą 
wstrętną  sennością  sytego  ścierwem  ptaka. 

Jelsky  jednym  susem  wyskoczył  z  fotelu  i  począł 
krążyć  rezolutnie  po  pokoju. 

—  Chłop  tylko  w  gorzałce  smak  znajduje.  W  takim 
spokoju  jest  bardzo  coś ! . .  Na  to  mrożą  szampana . . .  Ta 
Galatea  pozwala  ci  być  Pigmalionem ...  E,  Mullerku,  jesteś 
dziecinny ! 

—  Jelsky,  porzućmy  ten  temacik,  bo . . .  bo  ci  lakier- 
ki opluję. 

—  Za  własne  grzechy? 

—  Jelsky ! . .  —  żachnął  się,  czy  też  jęknął  Muller 
i,  upadłszy  na  poduszki,  odwrócił  się  tyłem  do  niego.  Ale 
Jelsky  wpadł  nagle  w  doskonały  humor:  przysiadł  się  na 
brzeg  łóżka,  począł  łechtać  Mullera  i  kułakować  go  żarto- 
bliwie. 


PRÓCHNO  )s% 

—  Dzieciuch ! . .  serdeczny ! . .  naiwny ! . .  Jak-eś  ty  się> 
chłopcze,  uchował  na  tym  świecie?..  Miillerku,  Miillerku, 
nie  miętoś  ty  sumienia,  bo  gotów -eś  wygnieść  wszystkie 
drożdże  ze  swego  talentu. 

—  Poszedł  precz! 

—  Bądź  filozofem,  poeto,  i  przyznaj,  że  bądź  co  bądź 
to  są  drożdże? 

—  Co?!    Czego!? 

—  Sensacyi,  temperamentu,  a  więc  i  sztuki.  Z  wła- 
snego życia  należy  jak  z  filozofii  wyciągać  nieubłagane 
konsekwencye. 

Miiłler  usiadł  na  łóżku. 

—  Kokoty?!  '■ —  krzyknął  i  zatrząsł  się  suchym  zgrzy- 
tliwym  śmiechem. 

—  Uch,  jakiś  ty  trywialny!  I  śmiejesz  się  brzydko. .. 
A  oczy  ci  świecą  jak  u  wilka. 

Zachłysnął  się  tym  śmiechem  Muller,  począł  kasłać 
i  splunął  wreszcie  krwią  w  chustkę. 

—  Uch,  jakiś  ty  —  przekonywający ! 

Jelsky  sięgnął  po  butelkę  z  lekarstwem.  —  Roztwórz 
dziób!..  Wypijesz  tej  obrzydliwości  ze  dwie  beczki  i  bę- 
dziesz zdrów  jak  fabrykant  margaryny.  Kunicki  mówi,  że 
mikstura  jest  ostatniem  słowem.    Rzecz  nawskroś  modern. 

—  On  tak  tylko,  dla  suggestyi,  —  odparł  smętnie  Miił- 
ler.    Roztrząsł  go  i  obezwładnił  ten  kaszel. 

—  Widzisz  go,  jaki  przebiegły! 

Zamilkli.  Jelsky  pisał  felieton.  Muller  leżał  na  wznak 
i  wpijał  się  wielkiemi,  gorączkowemi  oczyma  w  zwie- 
szające się  gdzieś  z  pod  pułapu  spłowiałe  skrzydła,  wy- 
pchanego ptaka. 


3S4  CHIMERA 

—  Wiesz,  —  przerwał  Jelsky  milczenie,  —  stosuję  for- 
mę do  przedmiotu  i  piszę  o  Yvecie  w  stylu  decadence. 
Zdańka  krótkie,  strzeliste,  między  słowa  rzucam  garść 
kropek  i  domyślników,  metafory  jakby  żywcem  wywiane 
z  leksykonu:  tu  z  patologii  roślin,  ówdzie  z  mineralogii, 
gdzieniegdzie  mała  niespodzianka  z  Maeterlincka. 

Nie  wytrzymał  Muller  i  parsknął  śmiechem  wraz 
z  autorem,    Jelsky  zaś,  pisząc  szybko,  rozprawiał  dalej: 

—  Wałęsają  mi  się  po  wierszach  jakieś  reminiscen- 
cye  chaldejsko  -  egipskie :  zawdzięczam  to  oczywiście  aso- 
cyacyom  wywołanym  przez  sępa...  Krytycyzm  mój,  jak 
widzisz,  czuwa  ustawicznie:  pisząc  najmodniejsze  głupstwo, 
potrafię  zachować  zawsze  pewne  pozory  sennej  poprawno- 
;ści  starego  dobrego  stylu.  Miłośnikom  tradycyj  narodo- 
"wo  -  literackich  może  się  nawet  przypomnieć  drzemiący 
przed  biurkiem  redaktor  z  tabakierą  w  ręku ...  I  cóż  t}^ 
na  to,  mały?  —  dopominał  się,  nie  otrzymując  odpowiedzi. 

—  Jeszcze -ś  za  mnie  nie  odpowiedział?  —  zdziwił  się 
Muller.  —  Jeśli  chcesz  koniecznie :  jesteś  dekadent  umiar- 
kowany, romantyk  neo  -  praktyczny,  radykał  młodo  -  kon- 
serwatywny, artysta  indywidualno  -  popularny,  cygan  cy- 
lindrowy; —  jesteś,  jednem  słowem,  dziennikarz  europejski. 

Jelsky  żachnął  się  niecierpliwie :  —  To  wszystko  ra- 
zem jest  gadaniem  z  Bożej  łaski  neurastenika,  wieszczego 
improduktywa  z  parafialnego  zakątka  czystej  sztuki.  Bój 
się  Boga,  Muller!  wyście  się  zdążyli  naprzykrzyć  już  roz- 
sądkowi, życie  z  was  się  śmieje  na  całe  gardło . . .  Jak 
wy  możecie  samych  siebie  brać  jeszcze  na  seryo? 

—  Nie  bierzemy,  Jelsky,  nie ;  tylko  w  inny,  mniej 
wesoły  sposób,  niźli  ty  to  czynisz. 

—  No,  —  przeciął  Jelsky,  —  jeżeli  nas  humor  tylko 
różni!..  —  Za  karę  nie  przeczytam  ci   artykułu  o  Yvetce. 

—  Czytać!  —  kaprysił  Muller  opryskliwie. 


PRÓCHNO  3S5 

—  Jednak  jesteś  ciekaw,  co  w  gazetce  będzie  sta- 
ło,—  hę?  Wy  wszyscy  jesteście  jednacy:  „Jelsk}'^  taki, 
Jelsky  owaki,  Jelsky  nie  jesteś  codzień  genialny,"  —  a  je- 
dnak żaden  nie  wytrzyma,  żeby  go  nie  przeczytać.  —  Mój 
kochany,  znam  ja  swój  tłumek!  Inaczej  nie  byłbym  dzien- 
nikarzem. Ja  jestem  nerwem  waszego  życia.  Gdyby  Jel- 
sky'ego  nie  było,  należałoby  go  stworzyć. 

Muller  stał  już  przy  biurku  i  zapalał  papierosa.  Ćmił 
gwałtownie,  chmurzył  się,  marszczył:  widać  było,  że  sku- 
pioną uwagą  przejedzie  jak  ostrym  nożem  przez  felieton 
Jelsky'ego.  „Można  lekceważyć  sobie  świat,  ludzi,  życie, 
samego  siebie,  własny  talent,  ale  trzeba  mieć  talent,  —  za- 
strzegał na  początku.  —  Inaczej,  to  wszystko  stoi  tylko  na 
cynizmie.  A  ty  mi  się  zawsze  jak  węgorz  przemykasz."  — 
Słuchał  więc  i  chmurzył  się  coraz  bardziej.  W  chwili  gdy 
chciał  przerwać  Jelsky'emu,  zakaszlał  strasznie;  ciało  się 
zatrzęsło,  twarz  sponsowiała,  w  gardle  poczęło  mu  rzęzić, 
grać  i  chrypieć.  W  miarę  tego  kaszlu,  wzrastał  w  nim 
upór  i  zawziętość,  jadowita  złość  zbierała  w  oczach.  Prze- 
mógł się  i  wyrzucił  ochrypłym  głosem: 

—  Staczasz  się . . .  beznadziejnie ...  w  przepaść  banal- 
ności !  —  Porwał  go  znów  kaszel  z  brutalną,  bezlitosną 
przemocą:  zrywał  mu  piersi,  miotał  ciałem  i  rzucił  wreszcie 
o  łóżko.  Ciało  roztrząsł,  duszy  wszakże  nie  zmógł :  na  zmę- 
czonej twarzy  zaskrzepł  hardy  upór,  a  w  poczerwienia- 
łych, głęboko  zapadłych  i  jakby  mgłą  zasnutych  oczach 
jakiś  zimny  błysk  nienawiści. 

—  Roztarł  cię  ten  młyn,  —  wykrztusił  z  trudem,  — 
na  pył  i  proch  uliczny . . .  Nie  wierzyć  nawet  w  samego 
siebie  i  nie  mieć  talentu . . .  To  nie  można,  to  już  wcale 
nie  można  żyć...  Słuchaj,  Jelsky...  czemu  ty...  czemu 
ty  w  łeb  sobie  nie  strzelisz? 

Jelsky  porwał  się  na  równe  nogi.  Pohamował  się 
jednak  w  tejże  chwili  i  składając  papiery  przeciął  chłodno: 


^^6  .  CHIMERA 

—  Poczekam,  aź  ty  umrzesz. 

—  Niedługo . . . 

Uporawszy  się  z  kaszlem,  padł  Muller  rękoma  na 
poręcz  łóżka,  splótł  je  i  przyległ  na  nie  podbródkiem; 
gorączkowem  spojrzeniem  wpijał  się  w  Jelsky'ego,  wgry- 
zał mu  się  duszę,  wlepiał  w  twarz  łzawemi  i  zaczerwie- 
nionemi  od  kaszlu  oczyma. 

—  Chcesz?. .  —  szepnął  przeciągle  i  dokończył  wzro- 
kiem swe  pytanie.  —  Chcesz  razem?.,   chociażby  zaraz?. 
Ja  zawsze  gotów . . . 

Jelsky  nie  pojął  odrazu,  zwrócił  się  jednak  czujnie 
w  stronę  Mullera.  Zdawało  mu  się,  że  od  okna  powiało 
w  tej  chwili  chłodem,  zwiastującym  świt.  Wstrząsnął  się 
całem  ciałem. 

—  Zaczynasz  swoje?  —  rzekł.  —  Dawno  nie  było! . . 
Już  ci  dyabeł  w  wilcze  ślepie  wlazł?.. 

—  A  wiesz  ty?  —  odbijał  Muller  cichym  szeptem, 
wciskając  podbródek  w  splecione  na  poręczy  ramiona  — 
wiesz?  —  Zgrzybiała  kokota  zwątpiła  któregoś  dnia  o  wła- 
snych wdziękach  i  przeraziła  się  swej  brzydoty.  Zmyła  puder, 
szminkę,  karmin,  i  pod  suchą  zjełczałą  skórą  zarysy  swej 
trupiej  czaszki  ujrzała.  —  My,  dziatwa  Apollina!  —  hę?.. 
To  jest  straszna  klęska!  —  wielka  klęska!  —  to  się  pomy- 
śleć wprost  nie  da ! . .  He,  he,  Jelsky,  —  kochasz  życie  ? 
Powiedz  dowcip,  Jelsky,  zrób  kalambur,  rzuć  paradoks !  — 
He!  —  he!  —  he!  —  zatrząsł  się  i  zabeczał  ochryple  jak 
stary  kozioł.  Na  zakończenie  prysnął  w  kułak  sztucznym 
forsownym,  zgrzytliwym  chichotem. 

Jelsky'emu  rzuciła  się  krew  do  głowy;  dopadł  go, 
schwycił  za  ramię  i  wciskał  z  całych  sił  w  poduszkę. 

—  Zgrzyta,  zgrzyta,  zgrzyta  grzech  w  tobie?  —  beł- 
kotał gorączkowo.  —  Za  bary  wziął  się  grzech  ze  śmier- 
cią... Twe  sumienie  nie  jest  gadatliwe;  —  ryje  jak  kret 
po   ciemnej    duszy...    Nietyle   przed   grobem    drżysz,  ile 


PRÓCHNO  ^  351 

przed  tern,  że  weń  samotny  wstąpić  musisz.  Nietyle 
rozpaczy  ^się  boisz,  ile  tej  myśli,  że  w  swych  ciemnych 
nocach  sam,  zawsze  sam  jeden  królować  będziesz,  „Czuj! 
czuj,  co  się  we  mnie  dzieje!"  —  tak  twój  strach  wiel- 
kiemi  oczyma  krzyczy.  „Pójdź!  pójdź!  pójdź  w  tę  ciem- 
ną noc  moją,  gdzie  śmierć,  dyabeł  i  hetera  sabat  ta- 
neczny święcą ..."  Nie  znosisz  chłodu  na  cudzej  twarzy, 
uśmiechu  w  cudzych  oczach,  pewności  w  ruchach  nawet 
nie  lubisz,  nienawidzisz  schludności  w  cudzem  ubraniu: 
zgoła  wszystkiego,  co  o  jakim  takim  ładzie  wewnętrznym 
mówi . . .  Znam  ja  mowę  twej  nienawiści !  —  Łasisz  się 
wtedy  i  merdasz  jak  pies,  jak  wąż  ślizkiem  pochlebstwem 
oplatasz,  jadowitemi  wargami  ślinisz  i  ruchliwym  gada  ję- 
zorem szukasz,  gdziebyś  żądło  mógł  zapuścić . . . 

Ścisnął  go  jeszcze  mocniej  za  ramiona,  uniósł  nieco 
z  łóżka  i  puścił  jak  piłkę  o  poduszki. 

—  Graj  mi  demona,  —  wołał  —  graj !  Wiem  przecie : 
z  tynglu  wracasz,  powlokłeś  się  z  jakąś  tam . . .  Rozpusta 
ze  łba  dymi.  Znam  te  ciemne  drogi  myśli,  po  których 
wałęsa  się  twa  dusza  bezwładna. 

Muller  zwinął  się  w  kłębek  na  posłaniu  i,  zaciskając 
suche  ręce,  syczał  uparcie: 

—  Jak  ty  życie  kochasz!  jak  ty  życie  ubóstwiasz! 
Bój  się  człowieku  Boga,  czem  ty  się  będziesz  w  życiu 
oszukiwał?    Talenciku  nie  masz,  nie  masz,  nie  masz! 

—  Idź  szukaj  swego  po . .  1  —  Jelsky  przeżuwał  ja- 
kieś słowo,  gryzł  zda  się  w  zębach,  rozgniótł  i  wypluł 
wraz  ze  śliną  na  środek  pokoju.  —  A  jeśli  mi  jeszcze  choć 
raz  coś  z  twego  czarnego  repertuaru  zagrasz,  wyrzucę 
precz.     Zczeźnij,  gdzie  chcesz. 

—  Taak?.. 

—  Żebyś  wiedział. 

Muller  powstał  z  łóżka,  zapiął  flegmatycznie  tużurek 
i  sięgnął  po  swą  pelerynę. 


^j8  '  CHIMERA 

—  Wiesz,  —  mówił,  porając  się  flegmatycznie  z  roz- 
dartą podszewką  zarzutki,  —  wiesz,  co  mnie  w  życiu  naj- 
bardziej upokarza?  Oto  że  nie  umiejąc  zarabiać  potrafię 
się  dostawać  do  egoistycznej  kieszeni  mych  przyjaciół  naj- 
pospolitszym wytrychem  współczucia ...  Ile  ja  ciebie,  Jel- 
sky,  kosztuję  miesięcznie? 

Jelsky  podjął  ze  stołu  niedawno  odczytany  rękopis 
i  rzucił  mu  go  pod  nogi. 

—  Tyle  tylko. . .     Od  czasu  do  czasu. 

—  Kochasz  mnie,  Jelsky  ?  —  Muller  ze  skupioną  uwa- 
gą odgryzał  przytem  szmat  podszewki.  —  Wierzyłeś  we 
mnie?  bardzo  wierzyłeś?  Pozwoliłeś  na  swem  dzienni- 
karstwie pasorzytować  talentowi  ?  —  hę  ?  —  aby  spłacić  ten 
dług  lichwiarski  zdradzie  marzeń  własnj^-ch ...  Bo  przecież 
każdy  człowiek  jakiś  mały  procencik  temu  lichwiarzowi 
przez  całe  życie  spłaca.  ...  1  stała  się  rzecz  śmieszna :  przy- 
wiązałeś się,  Jelsky,  przywiązałeś  się  za  to,  że  mogłeś  przed 
kimś  z  siebie  i  ze  świata  drwić,  a  jednak  w  kogoś  wie- 
rzyć, wierzyć  mimo  wszystko . . .  Ten  śmiech  twój  na  gru- 
zach wszelkiej  wiary,  ten  otwarty  cynizm  w  życiu  i  dzien- 
nikarstwie, —  wiesz  Jelsky,  —  to  dziwnie  szlachetna  w  to- 
bie rzecz:  to  szczery  głos  duchowego  bankructwa.  Pan 
jesteś:  —  czuję!  von  Jelsky!  szlachcic  polski!..  Widzisz, 
bo  są  inni,  którzy  dla  tychże  przyczyn,  dla  tego  że  wiarę 
we  wszystko  już  stracili,  sami  siebie  z  namaszczeniem  traktu- 
ją... A  ty  jednak...  jednak  wierzysz  w  coś.  I  dla  czego 
we  mnie?!..  Widzisz,  to  przywiązanie  jest  także  słowiań- 
skim szczątkiem  w  tobie,  ale  ta  pozostałość  pochodzi  z  po- 
spolitszych owiec  polskich :  w  braku  kogo  innego,  przywią- 
załeś się  do  prostego  wilka ...  A  zkąd  ty  wiesz,  czy  ja 
nie  byłem  polipem  na  resztkach  twego  talentu?  Może  ja 
ci  połowę  duszy  wyssałem  i  we  własnej  dopiero  uświado- 
miłem tę  twoją  połowę?!.  A  wiesz  ty,  że  ludzie  wrażliwi, 
chwiejni,  a  do  życia  się  garnący,    modlić  się   powinni  co- 


PRÓCHNO  )S9 

dzień:  chroń  mnie  Boże  od  samotników,  od  osobowości 
silniejszych,  bo  wiarę  w  siebie  utracę  i  zmarnieję.  A  tyś 
mnie  przygarnął.  He !  -  he !  -  he ! . .  Czemu  drżysz,  Jel- 
sky?..  Imponowałem  ci?  Przyznaj  szczerze .. .  Jak  ty  ble- 
dniesz! jak  ty  okropnie  bledniesz!  —  Imponowały  ci  ludz- 
kie o  mnie  gawędy  i  wielkie  pokładane  we  mnie  nadzieje. 
A  może  imponowałem  ci  tem  tylko,  że  byłem  tak  odmien- 
ny od  ciebie.  „Jeśli  nie  ja,  więc  taki,  —  myślałeś.  —  On 
jest  tym  wybrańcem  losu,  pomazańcem  kaprysu  natury!" 
Jak  tobie  rączki  drżą,  Jelsky ! . .  „On,  —  myślałeś,  —  dokona 
tego,  czego  mnie  dokonać  nie  było  sądzono.  Ja  ginę, 
niechże  wiem  choć  to  tylko,  że  fatum,  co  mi  życie  znisz- 
czyło, jest  warte  życia.  Sztuka,  —  hę,  Jelsky?  Szłu-ka, 
ta  bądź  co  bądź  ostatnia  i  jedyna  nasza  wiara . . .  Jak  to 
w  tobie  głęboko,  głęboko  siedziało!  I  jak  naiwnie,  jak 
niedołężnie  wypowiadało  się  pod  koniec.  Przedwczoraj 
sprawiłeś  mi  parę  spodni.  He!-he!-he!  —  Jelsky!  Dla 
sztuki?  co?..  Jak  twoje  rączki  cudownie  drżą!  I  nóżki, 
także ! . .  Siądź,  Jelsky,  na  krzesełku,  proszę  ciebie.  Siądź 
i  powiedz  dowcip...  Bo  milczysz  już  za  długo;  wprost 
nieprzyzwoicie  jak  na  dziennikarza. 

Jelsky  odepchnął  go  od  siebie  brutalnie  i  osunął  się 
na  krzesło.  Muller  otulał  się  już  w  swą  pelerynę,  nastawił 
kołnierz,  nacisnął  beret  i,  stanąwszy  tuż  nad  nim  jak  wiel- 
ki nietoperz,  szepnął  mu  w  ucho: 

—  Zrozum -że  raz,  ty  niedołęgo,  coś  polską  duszę 
dziecka  zgubił,  a  piersi  trocinami  europejskiej  kultury  wy- 
pchał, jak  się  w  tej  europejskiej  kulturze  robi  talent.  Rzecz 
prosta,  a  sekret  wielki.  Trzeba  mocno,  tęgo,  uparcie  na 
własnym  gruncie  stać,  trzeba  mieć  sto  oczu,  sto  uszu  i  sto 
ssawek  chciwych;  do  każdej  duszy,  która  jest  coś  warta, 
trzeba  jedną  bańkę  przyłożyć  i  wokół  ssać,  ssać  i  ssać! 
Każdą  muchę  wyssaną  odrzucić  precz  i  sięgać  dalej,  wy- 
żej, szerzej!     Pojąłeś  nareszcie?!     Taksie  w  Europie  ro^/ 


}6o  •  CHIMERA 

talent !  W  Europie  wszystko  się  dziś  robi ...  W  Niem- 
czech natomiast  fabrykują  przeważnie  etykietki.  Rozjaśnij 
liczko,  Jelsky,  czerwoną  chusteczką  mignę  ci  przed  oczy- 
ma, na  ucho  szepnę  słówko,  które  rodzi  dowcip  w  najwięk- 
szym kretynie.  Polip  utalentowany  zwie  się  nadczłowiek . . . 
Zrób  dowcip,  Jelsky !  Do  każdego  słowa  można  przycze- 
pić słówko  „nad."  Jeszcześ  nie  pomyślał,  a  już  czytelnik 
się  śmieje.  He,  -  he,  - he ! . .  Milczysz?  . . .  Przykro,  żeś 
stracił  kontenans . . .  Pocieszam  się  tylko,  że  jutro  napiszesz 
paszkwil.  —  Ty  pewno  wciąż  jeszcze  deliberujesz  nad  tem, 
że  ja,  — jakże  to  mówi  Hertenstein?  —  że  ja  „nasz  byt 
usprawiedliwię,"  —  mój  i  twój  byt.;..  Marzyłeś  (ho!  ho!  — 
marzyłeś !  —  troiło  ci  się,  powiem  inteligentnem  słowem 
dowcipnego  dziennikarza),  troiło  ci  się,  że  w  ciemne  kąty 
naszego  życia  padną  te  jasne  promienie,  co  wszystko  roz- 
świetlą, że  na  naszym  śmietniku  zakwitnie  ten  mistyczny 
kwiat,  co  ślepem  zrządzeniem  losu  raz  na  lat  setki  z  naj- 
brudniejszych bodaj  wyrasta  kątów.  Marzyłeś  o  cudownym 
kwiecie,  co  nawet  ślinę  dziennikarską  bez  szkody  znieść 
może,  bo  za  niego  ludzie  kiedyś  wszystko  przebaczą, 
wszystko  wyrozumieją  i  jeszcze  z  błogosławieństwem 
wspomną.  Tak-eś  marzył.  I  zawiodłeś  się ! . .  Widzisz, 
takie  kwiatki  na  śmietnikach  trudno  się  udają,  one  z  pier- 
si ludzkich  wyrastają.  I  nie  gnojem  się  żywią,  lecz  krwią 
swego  twórcy...  Zrozumiałeś?..  Krwi  sztuce  potrzeba, 
krwi,  bólu ! . .  He,  -  he,  -  he !  —  biedny  Jelsky,  biedny!  I  głu- 
pi i  Bądź  wesół,  Jelsky,  i  pielęgnuj  dowcip.  Jużeś  mi  wię- 
cej —  niepotrzebny ! . . 

Jelsky  bladł,  bladł  przeraźliwie ;  dygocące  wargi  mię- 
ły wraz  ze  śliną  jedno  krótkie  słowo. 

—  Łotr  1  —  spadło  wreszcie  z  ust. 


ełsky  pozostał  sam.  Wokół  cisza  była 
i  pustka;  dudniało  tylko  miasto  gwarem 
swym  monotonnym  i  szmniało  w  uszacli. 
Gdzieś  na  wieży  wysokiej  ocknął  się  ze- 
gar prastary,  zazgrzytał  ciężko  i  nową, 
nikłą  godzinę  dziejów  głucłio  wydzwo- 
nił. Grały  zegary  w  ciszy  nocnej,  pły- 
nęły ecliem  ponad  miastem,  —  wysoko, 
coraz  wyżej,  niby  żórawicli  lotów  pod- 
niebne skargi,  i  wlokły  za  sobą  cały  cza- 
su płynącego  smutek:  i  nadzieje  zawo- 
dne, i  troski  rozpaczne,  i  żale  spóźnione,  i  wspomnień 
krótkiego  szczęścia  ostatnie  przebłyski.  A  zbierały  zewsząd 
śmierć ! 

Jelsky  czuł,  jak  dławi  go  w  tej  chwili  nieobjęty  wprost 
ogrom  własnej  i  cudzej  niedoli,  ta  straszna  niemoc  ludzkiej 
rozpaczy,  której  losy  nie  użyczyły  głosu;  —  czuł,  że  jego 
skarga  niema  pada  w  otchłań  czasu,  niby  te  godziny,  co 
się  górą  poniosły,  ciągnie  ponad  tem  potwornem  mrowi- 
skiem ludzi  krwawa  i  milcząca  i  wlecze  za  sobą  połamane 
skrzydła. 


)b2  CHIMERA 

„Jam  już  dokonany !  "  —  pomyślał. 

Na  ulicy  potoczył  się  z  łomotem  ciężki,  ładowny  wóz 
i  przyniósł  ze  sobą  głuchą,  szarą  trzeźwość  jawy. 

Próbował  mimo  wsz3'^stko  poprawić  felieton  o  Yve- 
cie,  ale  ta  praca  sama  z  rąk  mu  wypadła.  Już  się  do  snu 
zamierzał  układać,  gdy  spostrzegł  na  stole  kilka  zeszytów 
pozostawionych  przez  Mullera.  Pochwycił  je  chciwie.  Na 
okładce  pierwszego  rzuciło  mu  się  w  oczy  grubemi  litera- 
mi wypisane  zdanie: 

Nonumgue  prematur  in  annum. 

Horacy. 

W  pierwszej  chwili  te  słowa  uderzyły  go  w  pierś, 
niemal  jak  głuchy  wyrzut;  lecz  niebawem  otrząsł  się  i  mru- 
knął: „Ba..!  "  —  Wziął  do  rąk  drugi  zeszyt.  „Nonumgue 
prematur ..." 

„Ha!  ha!  Takąś  ty,  Mullerze,  pułapkę  na  samego 
siebie  zastawił  ? . .  Dla  Horacego  ta  formułka  była  praw- 
dopodobnie tylko  figowym  listkiem  nieszczerej  skromno- 
ści, dla  ciebie  stała  się  górą,  przed  którą  stawałeś  jako  wół 
z  bajki.  Dziewięć  lat,  —  bagatela!  Inne,  inne  dziś  czasy! 
Dziś  nawet  Horacy  pisaćby  musiał  kuplety.  Wiele  zmie- 
niło się  od  czasu  Horacego.  Oto  Kopernik  ziemię  wywa- 
żył, gdzieś  w  ciemny  kąt  wszechświata  strącił  i  w  wir 
codziennego  biegu  rzucił ;  a  gilotyny  rewolucyi  francuskiej 
zaśpiewały  jej  kankanową  piosnkę:  „dziś!  dziś!  dziś!"  — 
inaczej:  „grosz!  grosz!  grosz!  "  —  Co  brzmi  po  francuzku: 

allons  enfanłs  de  la  pałrie, 
le  jour  de  gloire  esł  arrive! 

Inne  czasy ! . .  " 

Rzucił  okiem  na  pierwszą  kartkę  i  czytał: 

Trzeba  mieć  lotne  nogi,  by  przez  lat  c  z  życiem 
sią  ścigać   i   nie  pozostać   w    tyle,    trzeba   mieć  dobre 


PRÓCHNO  s^S 

spichrze,  by  przez  lat  g  świeżość  myśli  w  nich  zacho- 
wać, trzeba  daleko  patrzeć,  by  przez  lat  c  módz  tylko 
zasiewać,  trzeba  mieć  dużo  lekceważenia  dla  tych,  co 
po  cudzych  spichrzach  chleba  tylko  szukają,  wiele 
wzgardy  dla  szkodnych  szczurów  i  myszy,  co,  cudzym 
niedostatkiem  głodne,  w  samo  serce  sią  nieraz  wgry- 
zają. 

Mnie  nogi  moje  z  pośpiechem  w  grób  niosą,  nie- 
czystych dłoni  zasiewy  w  duszą  mi  padały ;  —  wdarł 
się  grzyb  w  spichrze  moje:  pleśń  je  niszczy,  rdza  po- 
żera i  sporysz  zvy pienia  I  A  wzgarda  moja  zawiścią 
sią  stała:  życia -m  zbył  w  samotności! 

Do  mnie  żadne  słowo  zrozumienia,  żadna  dłoń 
otuchy  nie  trafiła,  do  mej  samotności  śmiech  tylko 
i  chichot  tłumu  dolatywał:  „Żyj!..  Użyj!..  Ko- 
chaj!.. "  —  Pochwycił  mnie  rojny  i  barwny  gwar  ży- 
cia, padłem  jak  ćma  w  płomień.  Zbyłem  duszy  w  gwa- 
rze ludzkim!  Uścisnęło  mnie  miasto,  potwór  piersi 
mi  zdławił. 

I  oto  pierzchły  me  myśli  rojne  jako  ptaki  prze- 
lotne, bo  w  duszy  serdeczna  nastała  posucha.  Roz- 
wiały burze  zasiew  płodny  mej  samotności.  Na  wiel- 
kiej tęsknot  pustyni  kraczą  dziś  tylko  kruki  nad  mego 
ciała  padliną. 

Rzućcie  mego  trupa  w  kanały  miejskie! 


Jelsky  urwał,   sięgnął   nerwowo   po  cygaro    i  zasnuł 
się  niebawem  smugami  dymu. 


364  •  CHIMERA 

—  Kawiarni !  —  krzyknęło  coś  w  nim  nagłem  przy- 
pomnieniem niedawnej  wędrówki  przez  ulicę.  Z  gorącz- 
kowym pośpiechem  przerzucał  kartki  cłiaotycznego  dzien- 
nika, zatytułowanego  dziwacznie:  myśli  niepłodne.  Znał 
poczęści  te  kapryśne  rzuty  i  skoki  myśli;  wiedział,  że  myśl 
Mullera,  z  jakichbądź  dziedzin  dążąc,  natrafia  zawsze  na 
kobietę  jako  na  mur!  Ona  była  szczytem  i  uwieńczeniem 
każdego  pojęcia,  wszelkiego  rozumowania.  W  tym  fanta- 
stycznym gmachu  myśli,  dziwnych  jasnowidzeń  i  gorącz- 
kowych rojeń  mieszkał  tylko  —  harem. 

Jelsky  czytał: 

Jako  małe  śmieszne  chłopie  m^arzyłem  o  królew- 
skiej kobiecie,  zda  sią,  na  to  tylko,  by  chącią,  myślą, 
duchem  sięgać  wyżej,  wyżej  i  jeszcze  wyżej!..  A  do 
wyśnionej  tak-em  sią  modlił: 

„Jeśliś  się  w  ciało  już  oblekła,  znijdź  ku  mnie 
łaską  obietnicy  Twej.  Nie  teraz,  bom  nie  godzien. 
Wejrzyj  ku  mnie  i  myśli  swe  skłoń  w  najlepszą  godzi- 
ną życia  mego,  kiedy  cię  godnie  uczcić  potrafię  mych 
krwawych  tęsknot  zasiewem,  myśli  plonem  czy  złudą. 
Znijdź  w  godzinę  dobrego  zasiewu  i  błogosławionych 
zbiorów,  w  godzinę  bólu  i  narodzin,  w  godzinę  du- 
cha mego  z  Tobą  cudownych  zaślubin,  w  tę  godzinę 
rodzajną,  godzinę  pomazania!..  La  sacra  visione  di 
Te  imploro,  Beatrice  mia!" 

W  Atenę  kochałem  się  zamłodu  i  za  niejeden 
piękniejszych  marzeń  kwiat  pocałunki  od  niej  otrzy- 
mywałem !  —  Marzyłem  o  kobietach  szczerych  i  ser- 
decznych jak  dzieci,  o  królewskich,  o  boskich;  o  tych, 
co  są  radosne  i  słoneczne  jako  kwiaty  łąkowe,  o  tych, 
co  jako  lilie  są  zmierzchowe,  o  tych,  co  jako  białe 
gwiazdy  tytoniowych  kwiatów  po  nocy  migocą  i  legen- 
dą wabią;  o  różach  śniłem  królewskich,  co  raz  na  la- 


PRÓCHNO 


365 


ta  całe  i  na  noc  jedną  tylko  z  pąku  ciała 
przepychem  sią  rozchylą  —  i  giną  1 

Marzyłem  o  nich  wszystkich  w  samo- 
tni kiedyś;  dziś  marzą  w  białym  oplocie  ra- 
mion Liii,  —  Liii  z  kawiarni. 

A  jednak  lubią  Liii.  Ja  duszą  w  każdej 
kobiecie  lubią! 

Lubią  te  chwile,  kiedy  w  jej  oczach  za- 
tlą  sią  w  czas  zadumy  jakieś  zielonawe,  bla- 
de i  odległe  płomyki;  twarz  bieleje  i  przy- 
słania sią  mgłą  skupienia. 

Tak  w  ciche,  jasne  i  łagodne  noce,  na 
grzązkich  bagnach  wyiskrzają  sią  ogniki 
i  błądzą  senne  po  sinych  mokradłach,  póki 
ich  świt  nie  zgasi. 

Liii  jest  biednem,  smutnem  dzieckiem 
miasta.  Gdy  ją  łemi  słowy  pieszczą,  dr&y 
i  tuli  sią  do  mnie  jak  dziecko.  „Nie  boisz 
ty  sią.  Liii,  miasta  ?  "  —  „Miasta  ? "  powta- 
rza i  taką  ciszą  skupienia  ma  w  oczach!. . 

„Patrz,  słuchają  pomyśl! — W  tej  chwi- 
li wpadnie  tu  do  ciebie  pijana  banda:  brząk 
szkła^  pijane  śmiechy .,  ochrypłe  głosy  i  śpie- 
wki cyniczne.  I  race  !  —  suche,  białe,  o  lśnią- 
cych paznokciach,  zdobne  sygnetami,  plu- 
gawe dłonie  pospolitych  drapieżników !  — 
wszystkie  one  wyciągają  sią  ku  tobie.  — 
A  wszystko  wokół  drga,  tąłni,  wibruje.  Mu- 
zyka gra,  —  słyszysz,  gra  tern  dziwnem  tem- 
pem, w  którem  sią  cynizm  tak  swywolnie 
wypowiada.  Extrablatt !  —  wołają . . .  Extra- 
blatt!  —  Najnowsze  depesze!..  —  nNaj- 
nowsza  powieść!.."  „Najnowsze  arcydzie- 
ło!.."    „Najświeższa  plotka !..  "     „Łatwy 


j66  .  CHIMERA 

sposób  zrobienia  majątku!. ."  „Porady  sekretne!.." 
„Tajemnica  ruletki!.."  „Jak  zostać  sławnym?.." 
„Jak  zyskać  szczęście  u  kobiet?. . "  „Samobójstwo 
bankiera!!!  "  „Skandaliczny  romans  księżniczki  krwi! " 
„Mord! . . "     „Mord  i  rabunek  ! . . " 

—  Kupujcie  !    kupujcie  !    kupujcie  ! 

A  artyści  śpiewają: 

Tak,  tak,  tak^ 

W  tem  cały  życia  smak, 

W  tem  cały  sztuki  sens!.. 

„Liii,  właź  na  stół!"  „Liii,  zaśpiewaj."  „Liii, 
zdejm  podwiązkę ..."  „Szampana  !.."  „Mord!. .  " 
„Mord  i  rabunek!.."  „Skandaliczny  romans  księ- 
żniczki krwi!.."  „Śmierć  głodowa!.."  „Nekrolog 
poety."  —  „Kupujcie!  kupujcie!  kupujcie! . ." 

A  teraz  ty  śpiewasz.  Liii: 

Spojrzyjcie  tu!  spojrzyjcie  tam!.. 

Spojrzyj  ty.  Liii,  na  ich  twarze!  na  te  podłe,  głucho 
bezmyślne  i  pijane  uśmiechy,  na  to  zwierzęce  umęcze- 
nie w  szeroko  otwartych,  zeszklonych  oczach  na  białych 
jak  kreda  twarzach.  —  Tyle  jadowitego  smutku  jest 
w  tej  chwili  błędnej,  kiedy  blask  lamp  gazowych  ze 
świtem  żółknie,  blednie  i  zamiera.  A  kiedy  nagle 
światło  zgaszą,  zda  ci  się  przez  chwilę,  przez  jedną 
krótką  chwilę,  że  pośród  trupów  siedzisz . . . 

A  tam  na  krańcach  miasta  zawyją  jak  raniony 
potwór  —  sygnały  fabryczne " 

Liii  odpycha  mnie,  pada  w  głąb  kanapy  i  myśli, 
chmurzy  się,  głuchy  wstręt  w  sobie  przetrawia.  „Boisz 
się.  Liii,  samej  siebie?  "  Potakuje  głową,  prędko,  gwał- 
townie: raz,  drugi,  trzeci...  „No,  Liii,  Liii  —  dzie- 
ciaku ty!..     Widzisz,    my  oboje,  jak  przez   cyganów 


PRÓCHNO  }&j 

kradzione  dzieci,  na  rozrywka  tłumu  sztucznie  hodo- 
dowane;  oboje  w  wiełkiem  mieście  zbłąkani...'*  Liii 
zrywa  się  i  pada  mi  na  szyją.  „My  oboje!"  —  woła 
i  uwieszą  sią  tak  na  mnie,  jakby  mnie  wraz  z  sobą 
gdzieś  w  otchłań  porwać  chciała. 

My  oboje.  Lilii., 
i  ten  smutek  wielkich  miast  rozpaczy ; 
i  te  surowe  wrota  zamkniętych  o  świcie  kościołów; 
i  te  po  rozpuście  na  rosą  marzeń  rozchylone  białe  kie- 
lichy tąsknoty,  me  poezye  pisane  o  świcie; 
i  te  życia  mego  ostatnie  miesiące... 
My  oboje,  Liii! 


Jelsky  nie  wytrzymał:  zerwał  się  z  miejsca,  aby  się 
zakrzątnąć  koło  czarnej  kawy.  Zapalił  spirytusową  ma- 
szynkę i  czytał  dalej: 

. . .  Wprowadził  mnie  tam  Jelsky  !  Było  to  pier- 
wszego dnia  m,ej  ostatniej  wiosny.  —  Ona  ma  w  so- 
bie słoneczną  radość  łąkowego  kwiatu,  w  pytającym 
błysku  oczu  niegasnącą  do  życia  ciekawość,  pąkową 
świeżość,  co  rosą  wrażeń  chciwie  chłonie  i  duszą  zawsze 
odradza;  ciągłe  zdziwienie,  to  wieczne  i  nieziszczalne 
dzieciństwo  duszy,  co  jest  opoką,  na  której  bogi  greckie 
świątynią  sztuki  zbudowały. 


j68  .  CHIMERA 

Borowskiego  poznałem  dawniej.  On  samego  sie- 
bie wspomnieniem,  przetrawia;  na  każde  jego  słowo 
odpowiadają  dalekie  echa:  „kiedyś!"  W  nim  jest  coś 
z  potążnych  dąbów,  z  ich  głąbokim  poszumem  starej 
legendy.  Mimo  &e  pień  już  murszeje,  jest  w  tym  dąb- 
czaku  wiele  dobrej  krwi:  jest  niestrawiona  wewnętrzna 
moc  młodej  rasy,  czuć  jądrność  i  siłą  wielkich  namięt- 
ności. —  Lubią  Polaków  !  —  Jelsky  !  Jelsky  !  cóżeś  ty 
zaprzepaścił! . . 

Jelsky  zaczerpnął   kawy   z  maszynki   i  wychylił  fili- 
żankę do  dna. 

Lubią  myśleć  o  tych  młodych  rasach  na  naszych 
brukach,  o  tych  smątnych  barbarzyńcach,  których  to- 
czy rak  kultury.  Lubią  te  ich  zawody  naiwne  i  ser- 
deczne na  tej  starej  nierządnicy  Europie  wraz  z  jej 
wielkiemi  hasłami.  W  smutnych  oczach  tych  barba- 
rzyńców jest  coś  ze  spojrzenia  Liii,  coś  z  błysków  dzi- 
kich zwierząt  spoglądających  z  klatki  na  tłumy  świą- 
teczne, coś  ze  sztucznych  wybujałości  cieplarnianych  ro- 
ślin, coś  z  dusznej  i  zgniłej  woni  oranżeryi.  —  Lubią 
ich,  jak  lubią  Liii.  jak  lubią  podzwrotnikowe  storczyki 
w  świetle  lamp  elektrycznych  za  zamarzniętą  szybą 
sklepowej  witryny.  Myślą  cząsto  o  Pawluku  i  Jelsky  m 
i  lubią  ich  porównywać. 

Borowskiej  opowiedziałem  raz  taką  bajką: 
Było  raz  dwóch  braci  bliźniaczych,  co  w  cieniu 
jednego  dąbu  wzrastali.  Dąb  zgnił  u  korzeni,  burza 
zniosła;  zaś  nawałnice  rozwiały  braci  na  wschód  i  za- 
chód świata.  Minąły  lata,  minąły  czasy;  dawnych  lu- 
dzi dawne  wiary  spłynęły  krwią  do  dwóch  mórz.  In- 
ni ludzie,  inne  czasy ,  inne  wiary!  —  morza  nawet  już 
inne!  spotkali  się  bracia,  spojrzeli  i  —  za  noże  chwy- 
cili! —  Czas,  przestrzeń,   dwóch  wielkich  duchów  potą- 


PRÓCHNO  ^69 

ga  odmienna,  wyryły  miądzy  nimi  przepaść  tak  głębo- 
ką jak  jednego  stulecia  myśl  i  tak  wielką  jak  dwóch 
bogów  nienawiść. 

„Taką  bajką,  pani,  bądą  wam  opowiadały  kiedyś 
stare  piastunki,  bajką  o  dwóch  braciach." 

Patrzy,  patrzy . . .  Potakiwać  nie  chce,  zaprzeczyć 
nie  umie,  i  dziwi  sią,  i  spoziera  zdumiona,  „coś  ty  za 
jeden  ? "  szepczą  oczy,  i  ledwie  zapytały,  ju&  sią  litować 
gotowe.  I  patrzy...  Chryste,  jakie  oczy!..  I  boi 
sią  i  milczy:  spojrzeniem  bada,  duszą  nawskróś  prze- 
ziera. Przejrzała,  i  opuszcza  oczy.  Czy  ta  łza,  ta 
na  brzegach,  oczu  pozostała  łza  —  czy  ją  bajka  moja 
pozostawiła?..  Czy  może  wiew  smutku  na  ten  kwiat 
ode  mnie  poszedł?  Czy  może  rosa  nowych  wrażeń  na 
niego  padła  ?. .  A  może  inne  bajki  starej  przypomniały 
sią  piastunki?.. 

I  miądzy  jej  oczyma  a  spojrzeniem  mojem  błą- 
dzą dusze  nasze,  niże  sią  ta  nić  zwiewna,  nić  pającza, 
co  mnie  do  jej  stóp  na  zawsze  przykuje,  wiążą  sią  te 
struny  złote,  struny  gądziebne,  do  których  dłonie  me 
ślepe  rwą  sią  same,  omackiem,  jakby  z  Boga  wyższe- 
go nakazu. 

0  struny  duszy  kobiecej  napiąte,  struny  me  har- 
fiane  !. . 

1  rozchyliły  sią  ku  temu  słońcu  mych  najgłąb- 
szych  tąsknot  najbielsze  kielichy.  Pierś  tchnieniem  sze- 
rokiem  sią  rozszerza,  jakby  moc  nowa  w  nią  wstąpiła, 

jakby  w  niej  zadrgać  chciały  najczystsze,  najgłąbsze, 
najszczersze  nuty,  jakby  zbudzić  sią  w  niej  miała  ta 
pieśń  mi  obiecana . . . 

Pieśń,  co  była  już  w  grobie,  już  chłodna. 
Krew  poczuła,  z  pod  ziemi  wygląda 
I  jak  upiór  powstaje... 


^-jo  .  CHIMERA 

Dajcie  mi  harfą  taką !  Dajcie  mi  wielkiego  uczu- 
cia tchnienie  szerokie,  a  zaśpiewam  wam  nowego  życia 
hymn  weselny! 

...A  że  mam  śmierć  tylko  przed  oczyma,  za  ży- 
cia —  grobu  głuchą  samotność,  i  tych  dwojga  ludzi  tak 
silne  kochanie,  i  z  kałem  życia  ciągłe  obcowanie,  więc 
chyba  krukom  złowieszczym  gotować  bądą  krakania 
mogilne. 

I  pieśń  ma  legła  znów  w  grobie. 

Więc  znowuż:   my  oboje.  Lilii 
i  ten  smutek  wielkich  miast  rozpaczy, 
i  te  surowe  wrota  zamkniętych  o  świcie  kościołów, 
i  te  na  rosą  smutku  rozkwitłe  białe  kielichy  tęsk- 
noty: me  poezye  pisane  o  świcie, 
i  te  życia  mego  ostatnie  miesiące... 

My  oboje.  Liii!  — 
A  tam,  ty  —  Zochna. 

Imię  twe  święte  płacz  mi  z  piersi  wydarł  i  przede 
mną  samym  zdradził. . .  Imię  twe  święte  szepczę  i  łez 
mych  nie  wstydzę  się  nawet  przed  samotnością  moją! 


Jelsky  słaniał  się  jak  fakir  nad  czarnym  dymem,  już 
go  sine  smugi  wstęgami  owiły,  pocliłonęła  go  climura. 
Ćmił  cygara  bez  końca,  połykał  kawę. 


PRÓCHNO  371 

I  czytał: 

Lubią,  gdy  strach  upiorów  o  północnej  godzinie 
oczy  mi  zaokrągla,  miąśnie  na  twarzy  ściąga  i  przy- 
uczają zmysły  złudą  oczekiwania.  Wtedy  czuć  moich 
skupienie  rodzi  wokół  jakieś  szepty,  szmery,  stąpa- 
nia.. .  Nie  sam  słyszą,  ludzie  już  o  tern  gawądzą;  drwią 
ze  mnie  i  boją  sią  nieraz.  Ja  drwią,  boją  sią  i  lubią 
te  moje  chwile;  pieszczą  sią  niemi,  bawią  sią  gorączką 
wyobraźni,  co  mi  tątno  serca  tak  rozkosznie  przy- 
śpiesza. 

A  od  czasu  gdym  ciebie  poznał,  temi  chwilami 
tylko  żyją..  Chcą  ciebie  wywołać,  potągą  uczuć  moich, 
jasnowidzeń  moich  przemocą  przed  oczyma  postawić. 
Wspomnienia  tych  krótkich  chwil  przy  tobie  stały  sią 
ducha  mego  soczewką,  wszystkie  promienie  duszy  w  so- 
bie jak  w  ognisku  łączą  i  mózg  mi  palą.  Znam 
już  słodycz  wielu  marzeń  z  Tobą,  przy  Tobie,  dla 
Ciebie:  chociażeś  mi  ciałem  obca  i  daleka  duchem,  ju- 
żeś  moja!  Wypiłem  już  haszysz  wszelkich  z  Tobą 
łączności  i  upojeń,  myśli  moich  wszechwładzą  wiele 
pieszczot  ci  już  nakazywałem.  Alem  sią  przesycił  ma- 
rzeń moich  ułudą. 

Zjawu  chcą! 

Patrz,  — ja  nigdy,  przenigdy  takiego  skupienia 
wszystkiego  czucia  i  myśli  nie  zaznałem,  takiego  sto- 
pienia sią  woli  z  twą  myślą,  duchem,  ciałem!  Jako 
tygrys  do  skoku  przyległy  i  zdobyczy  czujny,  przy- 
czaiła sią  wola  ma. 

Wola  moja  wzywa  ciebie! 

Przyjdź,  — jednym  promieniem  nadziei  przyjdź. 
a  wówczas  serce  mi  chyba  ptakiem  z  piersi  wyskoczy, 
po  tym  promieniu  do  ciebie  zleci,  do  stóp  padnie  i  cho- 
remi  skrzydłami  załopocze. 


31^ 


CHIMERA 

Płaczesz...  Dlaczego  mi  sią  zdaje,  że  Ty  tam 
u  siebie  w  tej  chwili  płakać  musisz? 

Patrz! — już  mi  strach  upiorów  o  północnej  go- 
dzinie oczy  zaokrągla,  twarz  ściąga  i  ramiona  praży . . . 
słyszysz  te  szmery,  szepty  i  stąpania  wokół? 

—  Tu?!.. 

Coś  echem  się  niesie,  szmerem  cichym  się  skrada. 

—  Czyś  to  ty?!.. 

Coś  ze  stołu  spadło  i  echem  wciąż  jeszcze  pada. .. 

Słyszą,  jak  się  tam  miasto  zdała  burzy,  słyszą 
świst  głuchy  i  łoskot  ciężki  wzbierającej  fali...  Czy 
to  brzęk  złota,  czy  wiatru  o  szyby  dzwonienie  ?. .  Twój- 
że  to  szept  pieściwy,  czy  przytłumione  tłumu  szemra- 
nie: „Dziś!  dziś!  dziś!..^^  Twej -że  to  sukni  szelest, 
czy  też  Liii  chichot  pijany  ?. . 

—  Kto  woła  ?!. . 

Słyszę:  ztamtąd,  zdaleka — to  oni — te  trupy  w  imię 
sztuki — wyją  pijani  w  kawiarni,  a  błazny  po  tynglach 
z  nich  się  śmieją:    he,-he^-he! 

Patrz !  —  oto  lampa  gaśnie.  Już  mnie  ciemność 
grobowa  płytą  od  świata  oddzieliła.  Ty  się  teraz  mej 
woli  oprzeć  nie  możesz!..  Nie  widzę,  nie  słyszę,  nie 
czuję  nic !  —  Tobą  być  chcę.  ciałem  i  krwią  Twoją 
i  duchem  Twym,  —  woli  twej  objawieniem !. . 

Ty  po  grzęzkich  bagniskach  nad  życia  zgnilizną, 
ponad  próchnicą  zgliszczy  błądzący,  biały,  zwiewny, 
święty  duchu... 

—  Spłyń!.. 

. . .  Już  cichą,  ciepłą  słoneczność  kobiecej  dobroci 
czuję,  z  chłodu  twych  dłoni  odkupienie  biorę.  W  mych 
lepszych  uczuć  agonii  ostatnim,  przebłysku  ! 

Już  zapach  włosów  Twoich  czuję,  już  puchowe 
dotknięcie   ramion  twoich   wskroś  ciało    me  przenika. 


PRÓCHNO  3J3 

W  kochania  mego  szale  przedśmiertnym ! 

Przyjdź  wiewem,  zjaw  sią  cieniem,  powstań  upio- 
rem. 

—  Choodź  !. . 

Patrz,  —  ja  wskrzeszam  w  myśli  moc  wielką, 
ho  wszystkich  grzechów  moich  jawą  i  świadectwo!.. 
W  trumnie  ciało  me  niebawem  legnie,  a  ty  tej  grobo- 
wej skrzyni  pokutnem  wiekiem,  będziesz,  jeśli  się  nie 
zjawisz!  Ja  cię  tem  strasznem  przekleństwem  do  nóg 
mych  przykuję. 

—  Jaw  się  i  stań !. . 

I  słyszę  —  szloch . . .  Twój,  Zochna,  płacz  roz- 
paczny !. .  Czego  ?. .  czego  ty  tam  płaczesz  w  tej  chwi- 
li?..  Kogo  szukasz?..  IV  tym  blasku  lampy  czer- 
wonym . . .  Upadniesz,  upadniesz  z  lampą  !. .  Chryste, 
ona  się  zapali!.. 

'  I  te  ciszy  grobowej  głuche  dudnienie  słyszę,  go- 
dzin ciężki,  ołowiany  chód,  tych  godzin  najbliższych, 
co  się  po  klęsce  pogrzebowym  krokiem  wloką. 

Słyszę:  —  padł  strzał!  —  Szum  skrzydeł  mu  nie 
zawtórował...  Widzę:  —  osadził  się  ptak  na  gałęzi, 
chwieje  się,  lecz  nie  spada.  Osunął  się:  bije  ciałem  po 
gałęziach,  liście  strąca,  skrzydłami  łopoce,  czepia  się... 
znów  się  stacza,  pada,  bije,  —  wyrżnął  o  ziemię  i  krwa- 
wi! Dyszy . . .  Znów  się  porywa :  tuż,  tuż  ponad  zie- 
mią jak  kula  sunie,  czołga,  wzbija  się;  znów  pada, 
na  wznak  się  wali  i  skrzydła  kurczowo  pręży.  Dyszy. 
Pławi  się  we  własnej  posoce. 

I  widzę  cienie  dwóch  rąk,  co  się  po  niego  wycią- 
gają... Ratuj  duszę!..  Znów  się  porwie:  po  ziemi 
kulą  sunie,  krwawą  strugą  barwi ...  A  te  cienie  rąk 
pełzną  po  wszystkich  ścianach,  ślizgają  się  jak  węże . . . 
Dłonie,  dłonie  drapieżcę!.. 


)^4  CHIMERA 

Uduszą  mi  ptaka!..     Chryste  panie,  ptaka  Twe- 
go Bożego!., 


Zgasło.  Przesiliło  ciało  moc  moją.  Juz  turkot 
wozów  słyszą  na  ulicy . . .  Opuściły  mnie  siły  moje. 
Ciało  czują,  ból  czują.  Tu  w  piersiach  dławi.  dusi... 
I  ten  chłód,  ten  chłód  okropny  na  czole,  i  to  zamro- 
czenie nagłe!..  Wiem,  co  to  znaczy:  —  chustki!  — 
miski! — lodu!  —  Dobrze,  iż  lampa  zgasła:  nie  chcą 
widzieć  tego.  Ukryją  sią  z  tern,  ślady  zatrą^  nie  chcą, 
by  mi  Jelsky  swą  wyższość  zdrowego  zwierzącia  współ- 
czuciem okazywał.    Nienawidzą  współczucia! 

A  potem,  sen  krótki,  gorączkowy ;  —  a  może  om- 
dlenie. Po  zbudzeniu  sią  trwoga,  dziki  ląk  przed  śmier- 
cią i  ta  skrucha  za  chybionem  życiem,  zmarnowanym 
posiewem.  Jesteś,  karzący  mieczu  życia  ?  jesteś,  szata- 
nie mój?  A  trwoga  ma  i  skrucha  i  żal  jednym  tylko 
okrzykiem  wołać  umieją: 

Pisać  chcą!! 

Jesteś,  złej  godziny  mych  narodzin  klątwo  nie- 
ubłagana, zjawiasz  sią  nawet  w  godzinie  śmierci,  aby 
mią  spowiedzią  dobić. 

Pisać  chcą!! 

. . .  Rozwiały  wiatry  mej  samotności  płodne  zasie- 
wy. Na  mych  tąsknot  pustyni  kraczą  tylko  kruki  nad 
ciał  i  duchów  padliną.     Wszystko,  co  lepsze,   głąbsze. 


PRÓCHNO  375 

trwalsze,  runęło  w  gruzy.  Wiąc  ju&  nic  nie  wskrze- 
śnie?  nic  ciałem  wizy  i  sią  nie  oblecze?  nic  nie  zmar- 
twychwstanie w  marzeń  moich  ostatnim  mirażu  ?  w  no- 
wego tycia  krzyku  daremnym  ?  Zmarniały  dobre  za- 
siewy, —  niechże  więc  kąkol  wzejdzie  i  świadczy  o  ży- 
cia mego  krzywdzie  i  rozpaczy  1  Legło  me  dobro, 
niechajże  zło  moje  swój  sabat  święci  ostatni!  —  A  po- 
tem niechaj  duch  mój  wraz  z  ciałem  w  piekło  się  zwali  / 

A  więc  kieruj  ty  mem  piórem,  szatanie,  ty,  co 
patrzysz  także  w  sumienia  czcigodnych  i  zasłużonych, 
w  szlachetnych  oburzeń  bezmyślność  i  kłam. 

Ty.  fałszu  życia  płaszczu  świątobliwy, 
krwawego  znoju  bliźnich  złotodajna  żyło, 
bólu  szlachetnych  przepaścista  studnio, 
pochłoń  mnie!  zatrać  mnie,   bom   w  ostatniego  Boga 

ostatnią  stracił  wiarę! 

Bezlitosnych  udręczeń  hojny  ty  szafarzu, 
tajemnych  przeznaczeń  czarna  twórcza  ręko, 
budujących  bogów  potępiony  młocie, 
nowych  wartości  nieśmiertelny  twórco. 
Szatanie,  bądź  wola  Twoja! 


Jelsky  słaniał  się  wciąż  jak  fakir:  otumanił  go  ten 
dymny  czad  i,  zda  się,  wszystkie  wrota  zmysłów  zamknął, 
aby  jakieś   inne   drogi   trwożnym  czuciom   i  niepokojom 


^7^  .  CHIMERA 

otworzyć.    Oto  wsparłszy  głowę  na  ramionacłi  słyszy  szept 
twardy,  ostry,  dobitny,  jak  uderzenia  młota  w  czaszkę: 

—  Wszak  hojnie  darz^  rozkładem  uczuć  i  ducha  ro- 
zterką? Wszak  hojnie  ziarna  sztuki  sieją?..  Patrz!  — 
jam  jest  sztuki  waszej  zabójczą  potągą! 

I  w  tejże  cli  wili  czuje,  mimo  że  resztką  władz  tę 
myśl  z  uporem  tłumi,  czuje,  że  poza  nim,  tuż  koło  drzwi, 
ktoś  w  tej  chwili  stoi.  Twarz  bezradnie  w  ramiona  ukry- 
wa i  szepcze  cicho:  „Boże  mój.  Boże,  co  to  jest?"  — 
Lecz  w  tymże  momencie  zrywa  się  błędnie  i  spoziera  po 
za  siebie. 

—  Miiller?!  —  krzyknął  krótko,  a  usta  jakby  w  ocze- 
kiwaniu odpowiedzi  pozostały  uchylone. 

Powrócił,  znaczy  się !  —  Ale  milczy !  —  Peler5mą  swą 
otula  się  tylko  szczelnie,  głowę  w  kołnierz  wciska,  pochy- 
loną twarz  beretem  przysłania...  Stoi  i  milczy  jak  cień: 
w  ciemnym  kącie  czarny,  zamarły  i  dziwnie  wyższy,  dzi- 
wnie . . . 

—  Muller, —  ty?!.. 

Jelsky  czuje,  jak  mu  mięśnie  krzepną,  drętwieją,  sku- 
wają  się  tą  przeraźliwą  niemocą  gorączkowego  snu.  A  tam- 
ten stoi  pode  drzwiami:  czarny,  zimny,  pochyloną  gło- 
wę beretem  przysłania...  Ramiona  na  piersiach  skrzyżo- 
wał i... 

Spojrzał ! . . 

Jelsky' ego  jakby  między  oczy  coś  uderzyło :  rzucił  się 
w  tył  i  ramionami  załopotał.  W  sobie  się  zebrał,  wtulił 
i  twarzą  do  własnych  dłoni  przypadł.  Bez  wiedzy  i  woli, 
odruchowym  jedynie  instynktem  dobrej  krwi,  chwycił  krze- 
sło i  puścił  je  z  całych  sił  w  tamtym  kierunku.  Roztrzas- 
kało się  o  drzwi  na  kawałki.  Łoskot  ten  zbudził  Jelsky'ego 
i  spłoszył  mu  zmorę  z  przed  oczu.     Zatoczył  się  do  okna, 


PRÓCHNO 


377 


uniósł  roletę  i  szarpnął  zawiasy.  Cliłód  wtargnął  do  po- 
koju, ciężkie  dymy  poczęły  się  wykłębiać  na  ulicę. 

Mroźne  powietrze  poranku  drgało  czystem,  dźwięcz- 
nem  i  pośpiesznem  dzwonieniem  sygnaturki  kościelnej: 

Ave  -  Maria  -  grałia  -  plena  ! 

Na  dachach  domów  sąsiednich  kładł  się  szronem  bia- 
ły świt. 


{Ciąg  dalszy). 


Wacław  Berent. 


ŻYCIE  I  ŚMIERĆ 


Z  poezyj  Teodora  de  Banville. 


jrzałem  twórców,  marzycieli. 
Szlachetną  gniewnych  orłów  brać, 
Na  czół  im  wzniosłych  czystej  bieli 
Znak  Prawdy  święty  było  znać. 

A  leoło  nich,  jak  dwa  posągi. 
Zrodzone  w  jednym  twórczym  śnie. 
Związane  wiecznie,  dziś  i  ongi,  — 
Zycie  i  Śmierć,  siostrzyce  dwie. 


Ot  Homer,  żebrak  wiekopomny ; 
Ajschyl  bez  żółci  w  sercu  enem. 
Łysy,  w  starości  dniach  bezdomnej 
Smagany  mroźnym  wichrów  tchem; 

Pindar,  liryzmu  źródło  świeże, 
Myrtisa  boski  uczeń;  z  rąk 
Śmiało  mu  król  cytarą  bierze. 
Jak  koźlą  lilii  zdziera  pąk; 


z  POEZYJ  TEODORA  DE  BAJWILLE  ^79 

Oto  mój  ojciec  Arysłofan, 

Ohydnych  ra&on  kałem  słów, 

Walczy  przed  ludem,  co  klnie  —  profan. 

Za  bóstw  Ajschyla  światy  huf; 

Oto  Sofokles  pije  maty 
Tryumfem  niegdyś  wrzących  czar, 
Skarżon  o  obłąd,  odepchniąty. 
Od  dzieci  swych  ma  wzgardy  dar ; 

Oto  Owidyusz,  czoło  znaczy 

Mu  straszne  piątno,  trwożny  zbieg 

Mleko  sarmackiej  pije  klaczy 

W  stepach,  gdzie  wiatr,  a  mróz,  a  śnieg; 

Ot  na  wygnaniu  Dant;  ot  Tasso, 
Co  nagle  w  obłąd  dziki  wpadł. 
Świeci  wybladłej  twarzy  krasą 
Z  za  czarnych  łurmy  ciemnej  krat; 

Podobny  lwu,  co  wzdycha,  kona 
Pod  podłym  batem  strażnych  sług. 
Na  żołdzie  nądznym  histryona 
Oto  —  niestety  I  —  Szekspir -bóg; 

Oto  Cerwantes,  rab  znąkany, 
W  kajdanach  swój  wylewa  żal; 
Kamoens,  brocząc  z  ciężkiej  rany, 
Z  grzywami  wściekłych  walczy  fal; 

Oto  —  tak  igra  los  zuchwale. 
Bezmyślnie  drwić  z  człoiińeka  rad  — 
Corneille  w  ulicznym  stąpa  kale 
W  trzewikach  pełnych  dziur  i  łat; 


^8o  .  CHIMERA 

Cny  bałwochwalca  Radne  pada,  \ 

Przez  teatralny  olśnion  grom. 
Który  na  korne  sług  swych  stada 
Miotał  Ludwika  wzrok  —  na  srom ; 

Chenier,  z  którego  celnych  grotów 
Każdy  w  ofiary  piersiach  tkwi. 
Broczy  bezmyślnych  nóż  szafotów 
Purpurą  cudną  swojej  krwi. 

Świecąc  pierwotną  swą  świetnością, 
Wygnańcy  ci  niebiańskich  gniazd. 
Pochodnie  święte  przed  ludzkością. 
Źrenice  mieli  pełne  gwiazd. 

O  nasze  trwożne  bijąc  uszy 
Z  łoskotem  dźwięcznym  słonych  fal. 
Głos  ich  ogromny  grzmiał  śród  głuszy. 
Jako  bezdenna  morza  dal. 

A  śmiech  ich,  pełny  skier  i  błysków. 
Zdawał  sią  miotać  w  świata  step 
Strzały  podobne  do  pocisków. 
Jakie  wyrzuca  łucznik  Feb. 

Jednak,  bez  szczęścia,  bez  schroniska. 
Pod  nieb  niechętnych  mroźną  mgłą. 
Śród  —  królów,  tłuszcz  —  urągowiska. 
Wlekli  przez  wieki  nędzę  swą. 

Z  zapalczywością  gniewów  całą. 
Co  drogie  im,  zwiewając  w  dym, 
Zycie  szarpało  mdłe  ich  ciało 
Wściekłym,  niesytym  zębem  swym. 


z  POEZYJ  TEODORA  DE  BANYILLE  }Bi 

W  mołłoch  wmieszawszy  ich  żebraczy. 
Którego  losem  —  wzgarda,  szyd. 
Wiodło  ich  z  miast  do  miast,  tułaczy, 
W  łachmanach  szat  —  na  srom,  na  wstyd; 

By  wywrzeć  wściekłe  jady  swoje 
I  zgnieść  ich  cały  światy  ród, 
Zlewało  na  nich  zniewag  zdroje, 
N^dzą,  wygnanie,  chłód  i  głód; 

I  gnało  w  dal  nędzarzy  smętnych. 
Bez  wiary  już  w  odkupień  dzień, 
Zmazawszy  biel  ich  czół  poświętnych 
Kałem  nieczystych  ślin  i  tchnień! 

Lecz  wreszcie  drużka  pewna,  wierna. 
Wyzwalający  niosła  zgon; 
Zmywała  krew  Śmierć  miłosierna 
Z  ich  nieznających  zgryzot  łon. 

Wzorem  surowych  tych  piastunek. 
Co  jednak  pieszczą,  kojąc  łzy. 
Miru  im  kładła  pocałunek 
Na  ustach  mdłych,  kołysząc  w  sny. 

Przed  ich  stopami  powitalny 
Kobierzec  słała  w  blaskach  zórz 
Z  kraśnej  purpury  tryumfalnej  — 
Zwyciąztwa  znak  śród  nądz  i  burz. 

A  czoła  ich  promienne  chwałą. 
Przed  zbójczym  ludem,  który  iść 
Za  nimi  nie  chciał,  dłonią  białą 
Wieńczyła  w  lauru  czarny  liść. 


z  „KARYATYD." 


eh,  ju&  nie  pójdziem  w  bór, 

[wawrzynów  śeiąto  liść. 
W  basenie  Amor  -  trzpioł 

[i  Najad  białe  mary 
W  słonecznych  widzą  skrach 

[kryształów  z  lodu  kiść 
Zamiast  milczących  strug,  co 
[lały  sią  z  ich  czary. 
Wawrzynów  ścięto  liść,  na 

[grzmiący  rogów  chór 
Uszczwany  jeleń  drży  ;  już 

[nie  pójdziemy  w  bór. 
Gdzie  dziatwy  żwawy  rój,  w  lipcowe  wonne  skwary, 
Po  lilie  pełne  ros,  co  ranek  rwał  sią  iść. 
Dziś  koszą  resztki  traw,  wawrzynów  tną  sztandary. 
Już  nie  pójdziemy  w  bór,  wawrzynów  ścięto  liść. 


ZE  -STALAKTYTÓW." 


ójdż.  Słomiany  kapelusz  włóż 
[na  czarne  włosy. 
Zanim  wrzawa  sią  zbudzi, 

[zabrzmią  pracy  głosy, 
Pójdźmy  zobaczyć  ranek,  jak 
[na  górach  wstaje, 
I  z  ulubionych  kwiatów  obrać 

[łąki,  gaje. 
Nad  brzegami  źródełka 

[zmarszczonego  lekko 
Nenufary  złocistą  mrugają 

[powieką ; 
W  pól  głąbokiem  milczeniu,  w  cichej  sadów  głuszy 
Zostało  coś,  jak  echo  piosenki  pastuszej, 
A  wietrzyki  poranne,  błądni  bracia -gońce. 
Strzepując  jakby  dla  nas  swe  skrzydła  pachnące. 
Rzucają  juź  na  ciebie,  uśmiechnięte  dziecię. 
Wonie  brzoskwiń  różowych  i  jabłonek  w  kwiecie. 


ZE  „STALAKTYTÓW." 


SKOK  Z  TRAMPOLINY. 


^ 

■  Jul 

1 

& 

^ 

1    I~lj( 

^ 

^^^^^ 

i 

^ 

iM 

^Ipl^- 

2« 

udowny  klown,  wierzajcie  mi! 
Ja  ufam  sam,  że  przyszłe  dni. 
Których  wciąż  drgają  widnokręgi, 
Z  tą  raną  w  boku  ujrzą  go. 
Miał  ubielone  twarzy  tło 
W  żółte,  zielone,  krwawe  prągi. 

Po  Madagaskar  gdzieś  aż  het 
Dobiegło  imią  jego  wnet. 
Bo  według  zasad  (to  nie  bajki!) 
Po  coraz  mniejszych  próbie  kół. 


Jakby  trudności  żądzą  czuł. 
Przez  okrąg  wreszcie  skakał  fajki. 

Ciężkości  praw  nie  musiał  znać, 

Nie  wiedząc  sam,  wleźć  mógłby  snadź 

Na  Jakóbowej  szczyt  drabiny. 

Gdy  światła  nań  padł  złoty  słup. 

Purpurą  błyskał  jego  czub. 

Jak  żar  przez  pieca  lśni  szczeliny. 


z  POEZYJ  TEODORA  DE  BANVILLE  j8j 

Do  wysokości  wzlatał  tych. 
Że  innych  skoczków  witał  śmiech, 
Gdy  próżno  wciąż  prażyli  siły. 
Zniechęcał  ich,  tracili  hart, 
Mruczeli  gniewnie:    „Chyba  czart! 
Zywem  mu  srebrem  drgają  żyły.'^ 

Lud  cały  mu  oklaski  bił. 

Lecz  on,  dobywszy  nowych  sił. 

Do  skoku  sprężył  sią  w  połowie, 

I —  komu?  co?  któż  wiedzieć  mógł?  — 

Ten  linoskoków  król  i  bóg 

Coś  cicho  szeptał  w  obcej  mowie. 

On  trampolinie  mówił  swej: 
„O  sceno  ma,  dziś  dać  mi  chciej. 
Swą  inspiracyą  fantastyczną  ! 
Przyrządzie,  co  wzruszeniem  drżysz. 
Gdy  rozpęd  biorą,  mocniej  wzwyż 
Pchnij  mią  potągą  elastyczną! 

Jam  zwinny  dziś,  jak  dziki  kot. 

O,  daj  mi  skok!  o,  daj  mi  wzlot. 

Ty,  desko  wątła  a  sprężysta. 

Wysoko  tak,  by  oczom  znikł 

Cały  ten  fraków  czarnych  szyk. 

Gdzie  handlarz  —  ten,  ten  —  biuralisła! 

Przez  niepojęty  jakiś  cud, 
Jeżeli  możesz,  daj  mi  rzut 
Aż  do  zvyżyny  niewidomej. 
Kędy  swobodnie  —  plącząc,  rwąc 
Złociste  włosy  planet,  słońc  — 
Orły  mijają  sią  i  gromy. 


^86  .  CHIMERA 

Aż  do  eteru  gwarnych  sfer. 

Gdzie  wycieńczone  tchnienia  w  szmer 

Bezsilny  łącząc,  w  czarne  noce, 

Wichry,  pijane  żądzą  złą. 

Stargane,  wściekłe,  ciążko  śpią 

Na  bladem  łonie  chmur  w  pomroce. 

Wciąż  w  górą,  w  dal,  pod  niebios  sklep! 

Aż  w  te  lazury,  których  step 

Ruchomej  turmy  naszej  dachem! 

Aż  po  tych  Wschodów  krwawych  próg, 

Zkąd  płomienisty  wstaje  bóg. 

Szalony  gniewem  i  przestrachem. 

Wyżej,  wciąż  wyżej !  jeszcze  ztąd 

Giełdziarzy  w  złocie  widzą  rząd. 

Krytyków,  panny  żądne  sideł 

I  realistów  świat  napłask. 

Powietrza!  światła!  w  błąkit!  w  blask! 

Ach,  skrzydeł!  skrzydeł!  skrzydeł!  skrzydeł!" 

I  z  giątkiej  deski  swej,  jak  ptak, 
Klown  wzbił  sią  w  lot  szalenie  tak. 
Ze  śród  powietrznej  przebił  jazdy 
—  Przy  wrzawie  trąb  —  płócienny  dach 
I,  w  pragnień  swych  wciąż  tonąc  snach. 
Potoczył  sią  pomiądy  gwiazdy. 

■z  „ÓD  LINOSKOCZYCH." 


WYGNANIE  BOGÓW. 


dr  posępny,  złowrogi,  groźny, 
[na  północy 
Gallu.     Sprężona,  resztki 

[dobywając  mocy. 
Gęstwa  potwornych  dębów 

[służy  miast  podnóża 
Wielkim,  czarnym  chmurzy- 
[skom,  zkądwnet  spadnie  burza; 
Ranek,  drżąc,  sią  przebudza, 

[i  już  pierwsze  gońce 
Zórz  drasnęły  niebiosa,  krwi 
[strugą  broczące. 
Wszystko  żałobne,  blade;  wichrem  rwane  liście 
Jęczą;  myślom  bolesnym  oddane  wieczyście 
Olbrzymy,  skały  głuche,  po  widnokrąg  czarny 
Jeżą  się,  w  swej  rozpaczy  pogrążone  marnej! 
Biała  w  szarym  półbrzasku,  pośród  mgły  rozlanej. 
Kaskada  szlocha  cicho  w  swem  więzieniu  z  piany. 
Liżąc  zielone  sosny  o  miedzianej  korze. 
Faliste  morze  kąpie  podnóża  ich,  morze 


388  \  CHIMERA 

Smutne,  kądy  co  chwila,  skupione  w  gromadki. 
Cezara  Konstancyusza  przebiegają  statki. 

Wtem  —  o  zgrozo!  żałobo!  —  kądy  brzeg  sią  spiętrza, 

Ziemia  wstrząsa  sią  lakiem  i  drży  aż  do  wnętrza, 

A  na  jej  chropowatem,  trwogą  zdjątem  łonie 

Niebiańskie  rozlewają  sią  ambrozyi  wonie. 

Wielki  wiew  oszalały  szeleści  w  gęstwinie; 

Jakaś  złocista  światłość  błyska  z  za  drzew,  płynie^ 

Rośnie,  wieszcząc  tajemne  a  święte  spotkanie, 

I  tam  —  bezkresne  nieba !  —  na  leśnej  polanie. 

Walczący  śćmionym  blaskiem  z  dniem,  co  w  mgły  się  słoni. 

Znękani,  w  ranach,  mrący  a  wzniośli,  to  oni, 

Oni,  wielcy  wygnańcy,  bogowie  !  —  Nędzarze ! 

Dęby  zgarbione  laty.  klonów  smukłe  straże 

Płaczą  ich.     Oto  oni.     Oto  Zeus,  Apollo ; 

Tuż  Afrodytę,  bosa  (a  nad  czarną  rolą 

Stopa  jej  ma  róż  świetność  z  gwiazd  połyskiem  śnieżnym  !); 

Atena,  która  niegdyś,  w  eterze  bezbrzeżnym, 

Z  jasnym  wzrokiem,  gdzie  ogień  walczy  ze  słodyczą. 

Była  błękitnych  niebios  głębią  tajemniczą; 

Dionyzos,  Hefajstos,  Hera,  smętnie  lice 

Chyląca ;  wszyscy  inni  —  ziemię  niewolnicę 

Depcząc  —  idą.     Królowie  pozbawieni  mocy 

Idą  ku  zapomnieniu,  wygnaniu,  ku  nocy. 

Straszni  swą  rezygnacyą,  bledsi  nad  marmury. 

Krwawiąc  czoła  o  sęki  zwisające  z  góry, 

A  czasem,  gdy  tak  idą,  gromada  milcząca. 

Znużenie  tej  wędrówki  bez  kresu,  bez  końca. 

Wyrywa  z  ust  ich  boskich  jęk  nagłego  łkania. 

Lub  westchnienie  straszliwe,  które  pierś  rozrania. 

Bo  odkąd  urągliwe  cezary,  o  sławę 

Ich  zazdrosne,  jak  wilków  wygnały  ich  ławę, 


z  POEZYJ  TEODORA  DE  BANVILLE  389 

Odkąd  złote  pałace  w  gruz  padły  ze  szczytów 

Olimpu  opuszczonych,  mocarze  błąkitów 

Błądzą,  znając  łez  gorycz,  deptani  zwyciązką 

Stopą  głodu,  starości,  poddani  wszem  klaskom, 

lVszem  bólom,  przed  któremi  ludzie  drżą  strwożeni. 

I  krew  skłóte  cierniami  nogi  ich  rumieni. 

Zeus,  dziś  starzec  zgrzybiały,  drży  z  zimna;  skostniały. 

W  szmat  purpury  sią  tuli,  włosy  mu  zbielały. 

Zbielała  broda;  w  głębi,  gdzie  wschód  sią  rozpala. 

Małżonki  za  nim  smętne  śród  mgieł  idą  zdała. 

Hera  i  Eurynome,  Metis,  Themis.  Leto, 

Wszystkie  są  tam.  a  każda  trwożną  jest  kobietą, 

Każda  płacze.     U  czół  ich.  uwilżonych  rosą. 

Lata  orzeł,  gdzie  skrzydła  strzaskane  go  niosą. 

Ten,  co  ongi  Pythona.  straszną  zabił  żmiją. 

Świetny  bóg  ów  likijski,  w  fałdach  płaszcza  kryje 

S(wój  srebrny  łuk  —  złamany.     Smutny  w  światy m  szale. 

Dionyz  miąkkiej  Azyi  płacze  zniewieściale, 

A  owe  nagich  kobiet  rozszalałe  zgraje. 

Co  niegdyś  biegły  za  nim  przez  nieznane  kraje, 

Rozdątemi  nozdrzami  wiewy  chłonąc  wonne. 

To  dziś  cienie,  widziadła,  wynędzniałe,  płonne. 

Hermes,  zwinąwszy  skrzydła,  idzie  na  ustroni. 

Marząc ;  thyrsos  mu  złoty  dawno  uwiądł  w  dłoni. 

Atena,  krwawy  Ares,  stanąwszy  u  kapy 

Ożyn  jedzą  jagody  ;  ze  zbroić  ich  —  strzępy. 

Demeter.  blada  jeszcze  po  zniesionej  męce. 

Wiedzie  córkę,  piekielnej  wyrwaną  paszczęce. 

Tylko  Artemis  płowa,  groźnie  chmurząc  lice. 

Rzuca  się  jeszcze  wkoło  i  gwiezdne  źrenice 

Wbija  w  posępną  ciemność  pod  boru  namiotem. 

Szukając  nieprzyjaciół,  by  sięgnąć  ich  grotem. 

A  u  kolan  jej  dmie  się  i  furkocze  głucho 

Tunika  lazurowa,  rwana  zawieruchą. 


390  .  CHIMERA 

Tymczasem,  oczy  wbiwszy  w  tor  drogi  łułaczej. 
Muzy  przeciągle  pieśni  śpiewają  rozpaczy 

0  zniewadze  wygnania,  co  Iży  ojca  głow^, 

1  burzą  wybuchają  ich  hymny  surowe. 

W  głosie  ich  wszystkie  niebios  straconych  gorycze ; 

Drzewa,  skały,  zakąty  boru  tajemnicze. 

Czarne  groty,  ziejące  z  ciernistej  gąstwiny, 

Współczują  im,  i  morza  wrzawliwe  głąbiny 

Wrą  ode  dna,  a  na  ich  fali  rozhukanej, 

Zgrzybiały,  dzierżąc  złomek  trójząba  strzaskany. 

Pojawia  sią  Posejdon,  niesiony  na  grzywach 

Wałów.     Za  nim  —  zbiegowie  na  podmorskich  niwach, 

Pontos,  Keto  i  Nereus,  Forkis,  Tethys,  cali 

W  pianach,  jakiem  żałosnym  skarżą  sią  śród  fali, 

O  skał  cyple  w  rozpaczy  tłuką  czoła  blade. 

A  roje  Okeanid.  zbiwszy  sią  w  gromadą. 

Szarpią  śnieżne  swe  łona  i  żalą  sią  mące 

Wielkich  bogów,  ku  niebu  cudne  prażąc  race. 

Boleść  z  ust  im  wydziera  śpiewy  dumy  dzikiej. 

Zmieszane  z  nienawiści  wściekłemi  okrzyki, 

A  z  wybrzeża  —  tych  szlochań,  tych  skarg  strasznej  burzy 

Afrodytę,  czcigodna  córa  fali,  wtórzy ! 

O  boleści!  jej  cudne,  z  czystych  śniegów  ciało. 
Znosząc  wichów  zazdrosnych  i  burz  gniew,  zsiniało; 
Jej  krągłe,  twarde  piersi,  chłostane  z  kolei 
Skwarem  słońc  i  mrożących  podmuchem  zawiei. 
Drgają  całe,  gdy  krzyk  ten  rwie  sią  z  nich  ponury. 
Twarz  Kitajrei  boska,  wyniosła,  na  której 
Nic  świątego  nie  zdoła  zatrzeć  majestatu. 
Ma  zawsze  świetność  gwiazdy  i  różaność  kwiatu; 
Lecz  puszczone,  stargane  kądziory  słoneczne 
Spadają  na  ramiona  i  kształty  ich  mleczne 
Rzeką  roztopionego  zalewają  złota. 


z  POEZYJ  TEODORA  DE  BANYILLE  ^gi 

Żywe  światło  ich  —  pożar  w  gąszcze  boru  miota. 

Wicher  plącze  je,  szarpie,  rzekłbyś,  &e  ich  fala 

Jej  wn^trznym  bólem  płacze,  żalem  sią  rozżala, 

A  gdy  wielka  królowa  chyli  skroń,  splot  siwy 

W  powodzi  tego  złota  świeci  połyskliwej. 

Łzy  Kiprydy  spaliły  długie  rząs  jej  włosy. 

Drżąc,  i  ona  wygnańcze  opłakuje  losy 

Wielkich  bogów,  i  podczas  gdy  rój  Okeanid 

Jączy  w  morzu,  jałowo  grzmiącem  w  brzeżny  granit. 

Ona  mówi  w  te  słowa,  a  śmiech  pełny  szydu, 

Wzdymającej  jej  serce  rozpaczy  i  wstydu. 

W  zmroku,  gdzie  bój  sią  ranka  z  czarną  nocą  iści. 

Daje  skargom  jej  gorzkim  brzmienie  nienawiści: 

„Żertwy  nasze!  królowie  potworni,  tytani. 
Których  my  strąciliśmy  do  Czasu  otchłani! 
Pierworodni  Chaosu,  o  gwiaździstych  włosach, 
Których  tchnienie,  spojrzenie  wybuchały  w  ciosach 
Orkanów!  o  Japecie!  o  Hyperionie, 
Starszy  od  dziadów  naszych!  Dy  ono,  co  w  łonie 
Nosiłaś  mią !  i  ty.  co  —  szlakiem  zwyciąztw,  chwały  — 
Wzbiłeś  sią  z  dna  Ercbu,  gdzie  skrzydła  twe  spały, 
Ty,  najpierwszy,  najstarszy  z  wszech  bogów,  Erosie! 
Patrzcie,  precz  nas  gna  człowiek,  cios  nam  śle  po  ciosie. 
Krew  wasza  znów  na  zbójczych  rakach  naszych  błyska, 
Zwyciążeni  pierzchamy  w  lasy,  trząsawiska. 
Tak !  pierzchamy  !    Ócz  naszych,  niebios  toni  zmiennej. 
Nie  odbija  już  w  sobie  szlak  rzek  srebrnopienny . 
Życie,  błogosławione,  ukochane  Życie 
Samo  nas  sią  zapiera,  nie  chce  nas  mieć  w  Bycie. 
Szcząśliw-żeś,  zbójco  nądzny  bogów  swych,  człowiecze? 
Puszcz  głąbie,  góry,  niebios  promienne  odwlecze  — 
Puste  dziś,  fale  —  puste:  to  królestwo  twoje! 
Któż  pocieszy  cią  teraz,  pokrzepi  na  boje? 


392  •  CHIMERA 

Źródełka  leśnych  dolin  głosu  już  nie  mają, 
Nie  mają  głosu  groty,  zbrakło  głosu  gajom. 
Oniemiała  ta,  z  której  piłeś,  wieszczu,  struga! 
Morze  —  nieme  dziś,  ziemia  —  niema  dziś  jak  długa. 
Nic  cią  nie  zna  na  modrą  puszczą  niebios  całą. 
Słońce,  ogniste  słońce  bogiem  być  przestało^ 
Już  nie  widzi  cią  !    Z  tego,  co  drga,  żyje,  dyszy. 
Świeci,  z  tego  nic  dzisiaj  nie  zna  cię.     IV  tej  ciszy 
Nikt  dziś  nie  wie,  zkądeście,  włóczęgi  bezdomne. 
Nikt  nie  powie:     „To  człowiek.     Ja  go  ziiam  i  pomną.^ 
Z  Przyrody  dziś  już  tylko  grożjia  mara  pusta. 
Bo  złamane  jej  serce  już  nie  bije.     Usta 
Jej  —  zawarte,  gwiazd  oczy  —  wy  łupione.     Nie  śnij ! 
Niedokończonych  —  nigdy  nie  dokończysz  pieśni, 
A  dzieci  twe,  nie  wiedząc,  co  to  natchnień  wiry. 
Spytają  cię,  czemu  tyś  nazwę  dawał  Liry! 

Oh!  czyś  śpiewał,  czyś  boje  bojował  najkrwawsze. 
Myśmy  z  tobą  mówili  półgłosem!    1  zawsze. 
Słysząc  szept  nasz,  u  twarzy  czułeś  niespodzianie 
Słodkie  wonnych  kędziorów  naszych  boskich  wianie. 
Teraz  ciesz  się  —  iw  trosce  łzami  zmywaj  lico. 
Oto-ś  nagi  pod  Tego  straszliwą  źrenicą. 
Który  widzi  powstanie,  życie,  śmierć  tysięcy 
Światów  i  gwiazd,  stuleci,  i  lat,  i  miesięcy, 
I  przed  którym  źdźbło  prochu  równe  jest,  czczy  dymie. 
Tym  łzom  nocy,  którym  ty  słońc  nadajesz  imię. 
Stało  się.     Już  nie  będziesz  u  wód  żywych  zdroju 
Pił  nektaru  poezyi!    Bogowie  bez  boju 
Odchodzą,  aby  umrzeć,  ale  i  ty  zwolna 
Konać  będziesz,  nieszczęsny.     Owa  mimowolna 
Ekstaza,  owo  słodkie  życiem  upojenie, 
Ów  pocałunek  rzeczy,  który  niezwalczenie 
Drgał  na  ustach  twych,  prąd  ów  radości,  miłości 


z  POEZYJ  TEODORA  DE  BANVILLE  3C3 

Już  w  tobie,  gdy  go  nie  chcesz,  nigdy  nie  zagości! 
Nie  zakwitną  już  nigdy  myśli  twe,  olśnione 
Czarem  białych  nagości.     To  życie  —  skończone. 
Znoś  szpetność,  ból.     Pokutuj,  niepewny  i  trwożny. 
My,  tymczasem,  wygnani  przez  twój  szał  bezbożny. 
Pierzchamy,  zapadamy  w  otchłań  tajemniczą 
I  stajem,  sią  nicestwa  straszliwą  zdobyczą. 
Żegnaj,  Hellado  I  lasy,  góry  i  doliny ^ 
Zegnajcie,  zdroje  żywe,  marmury,  wawrzyny  I 
Lecz,  człowiecze,  gdy  Noc  już  włosów  naszych  złoto 
I  czół  blaski  pochłonie,  ty  jeszcze  z  tąsknotą 
Westchnień  naszych  czuć  bądziesz  wianie  w  swej  ustroni 
I  nasze  —  ojcobójco!  —  łzy  na  swojej  skroni!" 

Tak,  w  boskim  gniewie,  z  bólem  mówiła  i  trudem 

Czcigodna  Afrodyta.     Nad  listowiem  rudem. 

Cały  krwawy,  zdobywca  padłej  mroków  ściany, 

Wstał  Dzień,  w  ciemny,  złowieszczy  półzmierzch  przyodziany. 

W  dół  olśnione  światłością  opuściwszy  oczy. 

Wielcy  bogowie,  we  łzach,  śród  mgły  nieprzezroczej 

Mdleli,  topnieli  w  ogniu  słonecznych  promieni 

1  zanikali  smutnie  pośród  błędnych  cieni, 

Zkąd  jeszcze  ich  znękane  wybły skały  skronie. 

Afrodyta,  królowa  w  słonecznej  koronie. 

Ze  swem  łonem  różanem  i  białością  śnieżną 

Zdała  się  też  rozpływać  pod  płachtą  bezbrzeżną 

Mgły  niepewnej,  posępnej,  zostawiając  tylko  — 

W  miejscach,  kędy  swą  jasność  rozlały  przed  chwilką 

Jej  pierś  bez  skaz  liliowa  i  kędziory  lśniące  — 

Jakby  odbicie  śniegów  i  ognia  gasnące. 


z  .WYGNAŃCÓW." 


PRZEŁOŻYŁ  Miriam. 


"Eojrepe,  7ravTa  rpśpstc. 


dpłynę  z  pierwszą  falą  za  zło- 
wrogą a  jasną  gwiazdą  Lucife- 
ra,  co  po  nieprzejrzanych  mo- 
rzach śmiałe  serca  ludzkie  na 
zagładę  wodzi. 

Odpłynę,  gdy  na  śnieżnych 
szczytach  najwyższych  gór  wy- 
'ntli  się  o  zachodzie  różano -złota 
zorza,  gdy  wonny  letni  zmierzch 
przymgli  niebo  i  zamroczy  oddalę.  O  tej  porze  falują 
nad  wodami  melodye,  pełne  cudnej  i  niewysłowionej 
melancholii,  i  drzewa  szumią,  jak  gdyby  śpiewały.  O  tej 
porze  najsłodsze  są  usta,  najpieszczgtliwsze  łona  i  naj- 
piękniejsze oczy  dziewczęce.  I  wszędzie  kwitną  cudy, 
i  wszędzie  zamykają  się  kwiaty,  a  otwierają  dusze  ludz- 
kie, podobne  do  kwiatów. 

O  tej  porze,  na  tarasie  marmurowego  pałacu,  co 
wśród  rozkwieconych  i  szumiących  gajów  wznosi  się 
wysoko  nad  ciemnem  morzem,  żegnać  będę  moich  przy- 
jaciół — 


'Eojrspe,  ?iavta  cepSK;  jpj" 

moich  przyjaciół  młodych  i  pięknych,  w  których  źre- 
nicach tlą  się  orle  sny,  których  dusze  są  jako  żywe  źródła 
twórczej  mocy  i  tajemniczej  krasy. 

Przy  świetle  smolnych  pochodni,  których  płomienie 
wichrzą  się  i  szumią  smutno  na  powietrzu,  będziemy  pili 
wonne,  złociste  wino  i  będziem  rzucali  dźwięczne  czary 
w  morze.  Będziemy  śpiewali  kołyszące  się  z  chwiejną  fa- 
lą pieśni  i  będziem  rzucali  płonące  pochodnie  w  morze,  — 

będziemy  rzucali  w  bezdenne  wiry  płonące  pocho- 
dnie, aby,  lecąc  w  ciemność,  krwawiły  się  groźnie  i  bo- 
leśnie, jak  się  krwawią  strącone  z  jasnych  szczytów  dumne 
serca  ludzkie. 

A  kiedy  zatonie  ostatnia  dźwięczna  czara  i  zagaśnie 
ostatnia  smolna  pochodnia,  zejdę  w  półjasną  głąb'  rozkwieco- 
nych i  szumiących  gajów,  gdzie  mnie  czekają  moje  siostry  — 

moje  siostry,  młode  i  piękne,  w  których  zadumanem 
oku  przygasa  o  wieczorze  zimny  blask  klejnotów,  a  zapa- 
lają się  drżące  gwiazdy  tęsknoty. 

I  będę  patrzał,  jak  ich  wiosenne,  smukłe  ciała  prze- 
latują w  rytmicznym  tańcu  po  miękkiej  zieleni  pachnących 
traw,  — 

jak  im  w  rozwiane,  śliczne  włosy  osypuje  się  z  roz- 
wahanych  drzew  woniejące  kwiecie  na  podobieństwo 
gwiazd,  które  się  z  dróg  mlecznych  osypują  nocą  w  wez- 
brane, rwące  rzeki. 

I  będę  słuchał  ich  pieśni,  w  których  cieniu,  jak  w  cie- 
niu wierzby  płaczącej,  dobrze  jest  spocząć  na  chwilę  tuła- 
czej  duszy. 

A  zanim  odejdę,  wezmę  od  każdej  siostry  mojej  po- 
całowanie jest  ust,  a  z  włosów  jej  kwiecie,  któremu  kra- 
są podobna: — 

z  balsamicznych,  płowych  włosów  pierwszej,  co  ma 
oczy  modre  i  świetliste  jak  przejaśniony  błękit,  wezmę  ró- 
żowiejący kwiat  jabłoni; 


jp^  .  CHIMERA 

a  z  pozłocistych,  miedzianych  włosów  drugiej,  której 
źrenice  mienią  się  posępnie  jak  szmaragdowe  dalekości 
wystygłych  mórz  polarnych,  czarną  gałązkę  cyprysu; 

i  wezmę  kwiecie  z  włosów  tej,  w  której  źrenicach 
świecą  łzy  jak  opałowe  perły  na  dnie  przeczystej  krynicj'^, 
i  tej,  której  oczy  błyskają,  jakby  się  w  nich  co  chwila 
rozniecały  i  gasły  błędne  ogniki,  i  tej,  której  oczu,  świetnie- 
jących  blaskiem  ametystu,  nigdy  pod  długą  rzęsą  dojrzeć 
nie  można. 

A  z  hyacyntowych,  kruczych  włosów  ostatniej,  któ- 
rej oczy  jak  u  jasnowidzów  czarne  są,  promieniste  i  jak 
śmierć  wszechmocne,  wezmę  kwiat  granatu,  gorejący  mi- 
styczną purpurą.  I  czując,  że  mi  twarz  niemieje  od  długo 
tajonego  bólu,  pochylę  się  do  jej  stóp,  jakgdyby  po  złoty 
klejnot,  co  się  osunął  z  jej  jasnej  ręki  między  rosiste  trawy 
i  fijołkowe  kwiecie. 

Wtedy  na  niebie,  na  odwiecznem,  szafirowem  niebie 
rozbłyśnie  złowroga  gwiazda  Lucifera.  Poprzez  splątaną 
gęstwę  liści  i  drżących  puchów  kwietnych  prześlizną  się 
jej  modre  promienie  i  ku  rozwidnionym  błękitom  podnio- 
są łagodnie  moje  oczj^  olśnione. 

I  pójdzie  za  nią  łódź  moja,  i  poleci  za  nią  serce  mo- 
je w  śpiewające  cisze.  A  gdy  wichry  zawieją  szaremi  mgła- 
mi pustkowia  wodne,  gdy  nagle  błyskawica  targnie  śćmio- 
nem  niebem  i  ukaże  wśród  mroków  nad  lecącą  w  bezdeń 
łodzią  słaniające  się  orły  morskie,  — 

wtedy  wszystko  dokoła  pocznie  się  stawać  snem, 
pięknością  i  niepojętem,  nienazwanem  szczęściem,  jakie 
może  było  w  przededniu  stworzenia. 


Stanisław  Wyrzykowski. 


Modlitwa  przed  czynem. 

FRAGMENT. 


dsuń  mi.  Panie,  na  jesień  żywota 
Dzień  mego  czynu . . .    Oto  stoją  w  wiośnie, 
A  karmią  wiosny  jest  dzieła  tęsknota . . . 
Niech  widzą,  jako  krzew  mój  bujnie  rośnie. 
Jak  sią  w  rozkoszy  rozwoju  szamota 
Z  wichrami,  kiedy  burza  go  ochłośnie . . . 

Odsuń  na  jesień  życia  cel  mój.  Panie. 

Wszakże  rozkoszą  wiosny  dojrzewanie . . . 

Bo  oto  dusza  ma  jest  jako  drzewo 
Złotemi  ziarny  pszczół  owiane  rojnie. 
Olśnione  blasków  słonecznych  ulewą. 
Dojrzewające  ciążarnie,  spokojnie. 
Pyszną  soczystych  owoców  odziewa. 
Dorodnym  plonem  obarczone  hojnie . . . 

Piąkno  me  teraz  na  soki  sią  zmienia 

W  cudownej  pełni  świątego  rodzenia... 

Duch  mój  jest  ciążki  wnąłrzną  sivoją  treścią. 
Bo  owoc  jego  jeszcze  nie  strząśniony ... 
Szcząśliwą,  pełną  rozkoszy  boleścią 
Stawań  sią  zwolna  żrzeje  upojony . . . 


jp8  CHIMERA 

Jam  teraz  latem,  cudowną  powieścią 
O  przyszłych  żniwach,  co  bogate  w  plony 
Zbliża  się  w  blasku  chwały  i  zieleni... 
Odsuń  mi  zbiorów  czas  i  czas  jesieni... 

Duch  mój  jest  drogą  do  celu,  pochodem 
Ciągłym,  dążeniem  wprzód  nieustającem . . . 
Nie  bierz  mi.  Panie,  w  życiu  mojem  młodem 
Rozkoszy  ruchu  i  padu!    Słojącem 
Jeziorem  kres  jest  i  spoczynku  chłodem . . . 
Nie  daj,  bym,  życia  cel  przed  życia  końcem 
Osiągnął. . .     Nie  daj,  bym  jak  spustoszałe 
Był  drzewo,  które  przeżyło  swą  chwałą . . . 

Niedokonany  czyn  śpi  jeszcze  we  mnie. 
Cudnym  zapasem  jest  moich  spichlerzy. 
Wypełnia  sobą  moich  skarbców  ciemnie. 
Jest  siłą,  która  cicho  we  mnie  leży . . . 
Spełnione  dzieło  ucieka  tajemnie 
Z  mojego  ducha . . .  miądzy  ludzi  bieży. 
Staje  sią  złotym  owocem,  z  jabłoni 
Słrząśniąłym,  skarbem  jasnym  cudzej  dłoni . . . 

Niedokonanym  czynem  jam  bogaty ... 

Lecz  idą  parne  przejrzałości  noce. 

Posłuszny  jestem  i  niosą  objały . . . 

Oto  mi  każą  niezbadane  moce. 

Abym  sam  sobie  dłonią  był.  co  szały 

Złote  mym  sadom  pozdziera,  owoce 

Moje...     I  duch  mój  musi  treść  swą  stradać... 

Idzie  czas...     Zaczną  z  drzeiu  owoce  padać... 


Leopold  Staff. 


FILOKTET  CZYLI  TRAKTAT  O  TRZECH  MORALNOŚCIACH. 


AKT  PIERWSZY. 

Niebo  szare,  ciężkie,  nad  zaśnieżoną,  lodowatą  równiną. 

-  SCENA  I. 
ODYSSEJ  i  NEOPTOLEM. 

NEOPTOLEM. 

Odysseju,  wszystko  gotowe.  Łódź  przywiązana  liną. 
Wybrałem  wodę  głęboką,  osłoniętą  od  Północy,  bojąc  się, 
aby  morze  nie  zamarzło  przy  wietrze.  A  cłiociaż  ta  wy- 
spa tak  zimna  nie  zdaje  się  mieć  mieszkańców,  oprócz 
ptactwa  gnieżdżącego  się  w  skałacłi  nadmorskicli,  umie- 
ściłem łódź  w  miejscu,  kędy  żaden  przecliodzień  wybrze- 
żny  nie  może  jej  dostrzedz. 

I  dusza  moja  gotuje  się  także;  dusza  moja  gotowa 
już  do  ofiary.  Odysseju!  mów  teraz;  wszystko  gotowe. 
Przez  dwa  tygodnie,  cłiyląc  się  nad  wiosłami  lub  nad  ste- 


400  .  CHIMERA 

rem,  wymawiałeś  tylko  twarde  nazwy  obrotów,  któremi 
musieliśmy  bronić  się  od  wałów  morskich;  twe  milczenie 
uparte  powstrzymało  wkrótce  moje  pytania;  zrozumiałem, 
że  wielki  smutek  przygniatał  drogą  twą  duszę,  ponieważ 
wiodłeś  mię  na  śmierć.  I  umilkłem  także,  czując,  że  wiatr 
unosił  nam  zbyt  szybko  wszystkie  słowa  na  niezmierzo- 
ność  morską.  Czekałem.  Widziałem,  jak  za  nami  odda- 
lało się  i  nikło  za  widnokręgiem  morskim  piękne  otwarte 
wybrzeże  skyryjskie,  kędy  ojciec  mój  niegdyś  walczył,  po- 
tem złote  piaski  lub  głazy  wysp,  które  kochałem,  bo  przy- 
pominały mi  Pylos;  trzynaście  razy  widziałem  słońce  zstę- 
pujące w  morze ;  co  ranek  wychodziło  z  fal  bledsze  i  wzno- 
siło się  mniej  wysoko  i  z  większą  powolnością ;  aż  nareszcie, 
czternastego  ranka,  oczekiwaliśmy  go  napróżno;  i  odtąd 
żyjemy  jak  gdyby  po  za  granicami  nocy  i  dnia.  Lody  pły- 
wały po  wierzchu  morza ;  nie  mogłem  spać  z  powodu  cią- 
głej bladej  jasności,  i  jedyne  słowa,  jakie  słyszałem  z  ust 
twoich,  zwracały  mi  uwagę  na  ogromne  kry,  od  spot- 
kania z  któremi  ocalało  nas  odpowiednie  wiosła  ude- 
rzenie. Teraz,  mów  nareszcie  Odysseju!  dusza  ma  przy- 
gotowana; i  to  nie  jak  owe  kozły  Bachosa,  wiedzione  na 
objatę  w  ozdobach  świątecznych,  lecz  jako  Ifigenia  postę- 
pująca ku  ofiarnikowi  z  prostotą,  przystojnością  i  bez  przy- 
strojeń  żadnych.  Niewątpliwie,  wolałbym,  umierając  bez 
skargi  dla  dobra  kraju,  umierać,  jak  ona,  w  obliczu 
Greków,  na  jakiejś  ziemi  słonecznej,  i  okazać,  przyjmując 
śmierć  dobrowolnie,  całą  mą  cześć  dla  bogów  i  całą  pięk- 
ność mej  duszy;  waleczna  ona  jest  a  nie  walczyła  dotąd. 
Ciężko,  zaiste,  umierać  bez  chwały...  A  jednak,  bogo- 
wie! nie  czuję  goryczy,  bom  wszystko  opuszczał  zwolna, 
ludzi,  wybrzeża  słoneczne...  i  teraz,  gdyśmy  przybyli  na 
ostrów  ten  niegościnny,  bez  drzew,  bez  promieni,  kędy 
śnieg  okrył  całą  zieloność,  kędy  wszystko  naokół  zmrożo- 
ne, pod  to  niebo,  takie  białe,  takie  mgliste,  że  wydaje  się 


FILOKTET  401 

drugą  równią  śniegową  rozciągniętą  nad  nami,  —  tak  daleko, 
tak  strasznie  daleko  od  wszystkiego...  zdaje  misie,  że  to 
już  jest  śmierć;  myśl  moja  tak  bardzo  z  każdą  godziną 
stygła  i  oczyszczała  się,  tak  bardzo  omdlewał  we  mnie 
każdy  ślad  namiętności,  że  tutaj  ciału  już  tylko  pozostaje 
umrzeć. 

Ale  przynajmniej  powiedz  mi,  Odysseju,  że  tajemni- 
czy Zeus,  ubłagany  krwią  moją  wierną,  odda  Grekom 
zwycięztwo;  ale  prz5miaj mniej,  słuchaj,  Odysseju,  ty  po- 
wiesz im,    że  za  to  umieram  bez  trwogi . . .    powiesz  im . . . 

ODYSSEJ. 

Dziecię,  ty  wcale  nie  masz  umrzeć.  Nie  uśmiechaj 
się.  Teraz  powiem  ci  wszystko.  Słuchaj,  nie  przerywa- 
jąc mi.  Gdybyż  ofiara  jednego  z  nas  dwóch  mogła  bo- 
gów ubłagać!  To,  co  przyszliśmy  spełnić  tutaj,  Neoptole- 
mie,  mniej  łatwem  jest  niżli  umrzeć . . . 

Wyspa  ta,  która  wydaje  ci  się  bezludną,  nie  jest  ta- 
ką wcale.  Zamieszkuje  ją  ^Grek;  zwie  się  Filoktet,  i  oj- 
ciec twój  kochał  go.  Wsiadł  on  niegdyś  razem  z  nami 
na  okręty,  które  w  pełni  pychy  i  nadziei  wyruszały  z  Gre- 
cyi  do  Azyi;  był  to  przyjaciel  Heraklesa,  i  jeden  z  naj- 
szlachetniejszych między  nami;  gdybyś  nie  żył  do  dzisiaj 
zdała  od  pól  bitwy,  znałbyś  już  jego  dzieje.  Któż  nie  po- 
dziwiał wówczas  jego  dzielności?  i  któż  później  nie  nazwał 
jej  lekkomyślnością?  Ona  to,  na  nieznanej  wyspie,  u  któ- 
rej zatrzymały  się  nasze  łodzie,  uniosła  go  i  wtrąciła  w  nie- 
szczęście. Wejrzenie  brzegów  było  dziwaczne;  złe  prze- 
powiednie osłabiały  naszą  odwagę.  Ponieważ  wola  bogów, 
jak  mówił  Kalchas,  nakazywała  na  tej  wyspie  złożyć  obja- 
ty,  każdy  z  nas  oczekiwał,  aby  kto  inny  wysiadł  pierwszy ; 
wówczas  to  Filoktet  ofiarował  się  z  uśmiechem.  Na  wy- 
brzeżu zdradziecka  ukłóła  go  żmija.  Z  początku,  z  uśmie- 
chem pokazywał  nam  Filoktet,    wsiadłszy  z  powrotem  na 


402  '  CHIMERA 

okręt,  małą  rankę  tuż  koło  stopy.  Nie  była  ona  tak  nie- 
winna. Filoktet  przestał  uśmiecliać  się  wkrótce;  twarz 
jego  pobladła,  a  nieco  później,  błędne  jego  spojrzenia  na- 
pełnił niepokój.  Po  kilku  dniach  noga  nabrzmiała,  ocię- 
żała; i  on,  który  przedtem  nie  skarżył  się  nigdy,  począł 
jęczeć  boleśnie.  Z  początku  wszyscy  zbiegali  się  koło  nie- 
go, aby  go  pocieszyć,  rozerwać;  nie  udawało  się  to  niko- 
mu ;  trzeba  było  go  uzdrowić ;  gdy  wszakże  stało  się  pew- 
nem,  że  cała  sztuka  Machaona  zgoła  nie  oddziaływa  na 
jego  ranę,  —  i  ponieważ  jednocześnie  należało  się  obawiać, 
by  jego  krzyki  nie  osłabiły  naszej  odwagi,  —  statek  zbli- 
żył się  do  innej  wyspy,  tej  właśnie,  i  zostawiliśmy  go  tam, 
samego  z  jego  łukiem  i  strzałami,  o  które  chodzi  nam 
dzisiaj. 

NEOPTOLEM. 
Jakto!  samego!  zostawiliście  go,  Odysseju? 

ODYSSEJ. 

Eh!  gdyby  miał  umrzeć,  moglibyśmy  bj^^li  zatrzymać 
go  jeszcze  jakiś  czas  między  nami.  Ale  nie  —  rana  jego 
nie  jest  śmiertelna. 

NEOPTOLEM. 
Lecz  w  takim  razie? 

ODYSSEJ. 

Lecz  w  takim  razie,  czyż  mieliśmy  narazić  na  upadek 
dzielność  wojska  całego,  skutkiem  jęków  jednego  człowie- 
ka?   Widać,  że  nie  zrozumiałeś  tego! 

NEOPTOLEM. 
Czyliż  krzyki  jego  były  tak  przerażające? 


FILOKTET  40) 

ODYSSEJ. 

Przerażające,  nie:  żałosne,  zmiękczające  litością  du- 
sze nasze. 

NEOPTOLEM. 

Czyliż  przynajmniej  nie  mógł  ktoś  zostać,  aby  czu- 
wać nad  nim?    Cłiory  i  sam  tutaj,  cóż  miał  począć? 

ODYSSEJ. 
Ma  swój  łuk. 

NEOPTOLEM. 
Swój  łuk? 

ODYSSEJ. 

Tak :  łuk  Heraklesa.  A  zresztą,  muszą  ci  powiedzieć, 
cłiłopcze ;  gnijąca  jego  noga  wyziewała  na  cały  statek  naj- 
nieznośniejszą  w  świecie  smrodliwość . . . 

NEOPTOLEM. 
Ah! 

ODYSSEJ. 

Tak.  Nadto,  choroba  pochłaniała  go  całkowicie  i  czy- 
niła nazawsze  niezdolnym  do  jakiegobądź  poświęcenia  dla 
Grecyi'. . . 

NEOPTOLEM. 
Tem  bardziej.   I  my  tedy,  Odysseju,  przybyliśmy  tu. . . 

ODYSSEJ. 

Posłuchaj  dalej,  Neoptolemie:  wiesz  sam,  ile  pod 
Troją,  oddawna  skazaną,  przelano  krwi,  ile  zużyto  dziel- 
ności, cierpliwości,  odwagi;  ogniska  domowe  zostały  opusz- 
czone  i   droga   ojczj^zna...     Wszystko  to    nie  wystarcza. 


404  CHIMERA 

Przez  kapłana  Kalchasa  bogi  oznajmiły  wreszcie,  że  tylko 
łuk  Heraklesa  i  jego  strzały,  jako  środek  ostatni,  umoże- 
bnią  Grekom  zwycięztwo.  Oto  dlaczego  wyruszyliśmy 
obaj  —  błogosławiony  niech  będzie  los,  który  nas  wska- 
zał! —  i  zdaje  się,  że  teraz,  gdy  dotarliśmy  do  tej  wyspy 
dalekiej,  gdy  wszystkie  namiętności  w  nas  wygasły,  wiel- 
kie przeznaczenie  spełni  się  nakoniec,  i  serca  nasze,  prze- 
jęte nawskróś  poświęceniem,  osiągną  nareszcie  cnotę  naj- 
doskonalszą. 

NEOPTOLEM. 

To  wszystko  już,  Odysseju?  A  teraz,  gdyś  tak  pięknie 
mówił,  co  myślisz  robić?  bo  umysł  mój  wzdraga  się  jesz- 
cze zrozumieć  zupełnie  twe  słowa . . .  Powiedz  więc :  po  co 
przybyliśmy  tutaj? 

ODYSSEJ. 
Aby  zabrać  łuk  Heraklesa;  czyliżeś  nie  zrozumiał? 

NEOPTOLEM. 
Odysseju,  twoja -ż  to  myśl? 

ODYSSEJ. 
Nie  moja,  lecz  bogów,  którzy  mi  ją  zesłali. 

NEOPTOLEM. 
Filoktet  nie  zechce  go  nam  oddać. 

ODYSSEJ. 
To  też  trzeba  będzie  wydrzeć  mu  go  podstępem. 

NEOPTOLEM.      ' 

Odysseju,  nienawidzę  cię.  Ojciec  uczył  mnie,  aby 
nigdy  nie  używać  podstępu. 


FILOKTET  40S 

ODYSSEJ. 

Podstęp  jest  silniejszy  od  siły;  on  nie  czeka.  Twój 
ojciec  zmarł,  Neoptolemie;  ja  żyję. 

NEOPTOLEM. 
A  czyż  nie  mówiłeś  sam,  że  lepiej  byłoby  umrzeć? 

ODYSSEJ. 

Nie  że  lepiejby  było,  lecz  że  łatwiej.  Niemasz  rzeczy 
zbyt  trudnej  gwoli  Grecyi. 

NEOPTOLEM. 

Odysseju !  dla  czego  mnie  wybrałeś  ?  czemuż  ja  wła- 
śnie byłem  ci  potrzebny  do  tego  czynu,  który  cała  moja 
dusza  potępia? 

ODYSSEJ. 

Bo  ja  sam  czynu  tego  nie  mogę  spełnić :  Filoktet  zna 
mnie  zbyt  dobrze.  Gdyby  mnie  ujrzał  samego,  podejrzewał- 
by odrazu  jakiś  podstęp.  Twoja  niewinność  będzie  nam 
osłoną.     Czyn  ten  musisz  ty  spełnić;   jest  to  konieczność. 

NEOPTOLEM. 
Nie,  Odysseju !  klnę  się  na  Zeusa,  że  go  nie  spełnię. 

ODYSSEJ. 

Dziecko,  nie  mów  o  Zeusie.  Nie  zrozumiałeś  mnie. 
Posłuchaj.  Ponieważ  udręczona  dusza  moja  ukrywa  się 
i  zgadza,  sądzisz -że,  iż  mniej  smutny  jestem  od  ciebie? 
Ty  nie  znasz  Filokteta,  a  Filoktet  jest  przyjacielem  moim. 
Mnie  zatem  ciężej  jest  zdradzić  go,  aniżeli  tobie.  Rozkazy 
bogów  są  okrutne.  Oni  są  bogami.  Jeżeli  nie  mówiłem 
ci  nic  w  ciągu  żeglugi,  to  dla  tego,  że  wielkie  serce  me 
w  udręczeniu   zapominało   słów   niejako . . .     Ale    ty  uno- 


4o6  CHIMERA 

sisz  się,    podobnie  jak  twój  ojciec,    i  nie  dajesz  się  prze- 
konać. 

NEOPTOLEM. 

Ojciec  mój  umarł,  Odysseju;  nie  mów  o  nim;  umarł 
za  Grecyę !  Ah !  walczyć  za  nią,  cierpieć,  umrzeć  —  żą- 
daj, co  ci  się  spodoba,  —  tylko  nie  tego,  bym  zdradzał  dru- 
hów ojcowskich! 

ODYSSEJ. 

Dziecię,  posłuchaj  i  odpowiedz  mi :  nie  jest-żeś  przy- 
jacielem wszystkich  greków  bardziej,  aniżeli  przyjacielem 
jednego  z  nich?  albo  raczej,  nie  jest- że  ojczyzna  czemś 
więcej,  aniżeli  jednostka?  i  czyliż  zgodziłbyś  się  ratować 
człowieka,  gdybyś  dla  jego  zbawienia  musiał  zgubić  Grecyę? 

NEOPTOLEM. 
Odysseju,  masz  słuszność,  nie  przeniósłbym  tego. 

ODYSSEJ. 

I  przyznasz,  że,  jeżeli  przyjaźń  jest  rzeczą  nieoszaco- 
waną,  ojczyzna  jest  czemś  droższem  jeszcze?..  Powiedz 
mi,  Neoptolemie,  na  czem  polega  cnota? 

NEOPTOLEM. 
Poucz  mnie,  mądry  synu  Laerta 

ODYSSEJ. 

Ucisz  swe  namiętności;  poddaj  wszystko  obowiąz- 
kowi . . . 

NEOPTOLEM. 

Lecz  cóż  jest  obowiązkiem,  Odysseju? 

ODYSSEJ. 

Głos  bogów,  porządek  społeczny,  poświęcenie  siebie 
samego  dla  Grecyi...     Podobnie  jak  widzimy   kochanka, 


FILOKTET  407 

szukającego  dookoła  po  ziemi  kwiatów  najdroższych,  aby 
je  złożyć  w  darze  ukochanej,  i  pragnącego  umrzeć 
dla  niej,  jak  gdyby,  nieszczęsny,  nie  miał  nic  lepszego  do 
oddania  nad  siebie  samego,  tak  i  ty  —  jeśli  prawda,  że  dro- 
gą ci  jest  ojczyzna  —  cóż  mógłbyś  dać  jej  zbyt  drogiego? 
Nie  zgodził -żeś  się  sam  przed  chwilą,  że  zaraz  po  ojczy- 
źnie idzie  przyjaźń?  Cóż  miał  droższego  Agamemnon  nad 
córkę  własną,  jeżeli  nie  ojczyznę?  Zabij  wszystko  w  ofie- 
rze, niby  na  ołtarzu...  A  cóż  ma  znów  Filoktet,  na  tej 
wyspie,  gdzie  żyje  samotnie,  cóż  ma  droższego  nad  ten 
łuk,  do  złożenia  w  darze  ojczyźnie? 

NEOPTOLEM. 
Ale  w  takim  razie,  zażądaj  go  odeń,  Odysseju. 

ODYSSEJ. 

Mógłby  odmówić.  Nie  znam  jego  usposobienia,  ale 
wiem,  że  porzucenie  na  tej  wyspie  oburzyło  go  na  wodzów 
wojska.  Podrażnia  on  może  bogów  swą  myślą,  a  przesta- 
je snadź  —  o  zgrozo !  —  życzyć  nam  zwycięztwa.  I  być 
może,  iż  znieważone  bogi  zachciały  przez  nas  ukarać  go 
jeszcze.  Zmuszając  go  do  cnoty  przez  niewłasnowolne 
pozbycie  się  swej  broni,  bogowie  będą  dlań  mniej  surowi. 

NEOPTOLEM. 

Ale,  Odysseju,  czyliż  czyny,  które  spełniamy  pomi- 
mo woli,  mogą  być  liczone  za  zasługę? 

ODYSSEJ. 

Nie  sądzisz -że,  Neoptolemie,  iż  chodzi  o  to  przede- 
wszystkiem,  aby  wypełniły  się  bogów  rozkazy?  nawet 
gdyby  się  wypełnić  miałybez  zgody  danego  człowieka? 

NEOPTOLEM. 
Wszystko,    co    mówiłeś    poprzednio,    pochwalałem; 


4o8  CHIMERA 

lecz   teraz   nie  wiem  już,    co  powiedzieć,   i   zdaje  mi   się 
nawet ... 

ODYSSEJ. 
Cyt!     Słuchaj...     Nie  słyszysz  nic? 

NEOPTOLEM. 
Owszem:  poszum  fal  morskich. 

ODYSSEJ. 

Nie.    To  on !    Przerażające  jego  krzyki  zaczynają  do- 
chodzić do  nas. 

NEOPTOLEM. 

Przerażające!?  Odysseju,  ja  słyszę,  przeciwnie,  śpiew 
melodyjny. 

ODYSSEJ,  nadstawiając  ucha, 

Prawda,  on  śpiewa!    Doskonały  jest!  Teraz,  gdy  zo- 
stał sam,  śpiewa!    Gdy  był  pomiędzy  nami,  krzyczał. 

NEOPTOLEM. 
Co  on  śpiewa? 

ODYSSEJ. 

Niemożna  jeszcze  słów  rozróżnić.    Słuchaj :  ale  on  się 
zbliża? 

NEOPTOLEM. 

Przestał  śpiewać.     Zatrzymuje  się.     Spostrzegł  kroki 
nasze  na  śniegu. 

ODYSSEJ,  śmiejąc  się. 

I  Oto  zaczyna  krzyczeć  znowu.    Ach!  Filoktecie! 


FILOKTET  409 

NEOPTOLEM. 
Rzeczywiście,  krzyki  jego  są  okropne. 

ODYSSEJ. 

Idź;  zanieś  prędko  mój  miecz  na  tę  skałę;  niechaj 
pozna  broń  grecką  i  wie,  że  kroki,  które  spostrzegł,  są 
krokami  człowieka  z  jego  ojczyzny.  —  Śpiesz.  Oto  już  się 
zbliża.  —  Dobrze.  —  Pójdź  teraz;  stańmy  za  tym  kopcem 
śnieżn5mi;  będziemy  go  widzieli,  sami  niewidzialni.  Cóż 
za  złorzeczenia  pocznie  miotać!  „O  ja  nieszczęśliwy!  —  rze- 
cze, —  niechaj  przepadną  Grecy,  którzy  mię  opuścili !  Wo- 
dzowie wojska!  ty,  Odysseju  przewrotny !  wy,  Agamemno- 
nie,  Menelaju!  Bodaj  choroba  moja  zżarła  ich  z  kolei! 
O  śmierci!  śmierci,  którą  przyzywam  codziennie,  zosta- 
niesz-że  głuchą  na  skargi  moje?  nie  przyjdziesz -że  nigdy? 
O  groty!  skały!  przylądki!  nieme  świadki  moich  boleści, 
nie  zdołacie -ż  nigdy..." 

Filoktet  wchodzi;   spostrzega  hełm  i  miecz,   położone  w  pośrodku 
sceny. 

SCENA  n. 
FILOKTET,  ODYSSEJ,  NEOPTOLEM. 

FILOKTET. 


Milczy. 


AKT  DRUGI. 


SCENA  I. 

ODYSSEJ,  FILOKTET,  NEOPTOLEM. 
Wszyscy  trzej  siedzą. 

FILOKTET. 

Niewątpliwie,  Odysseju.  Dopiero,  odkąd  jestem  zda- 
ła od  ludzi,  zrozumiałem,  co  to  jest  cnota.  Człowiek  ży- 
jący  między  innymi  niezdolny  jest,  wierzaj  mi,  do  jakiego- 
bądź  postępku  czystego  i  pozbawionego  istotnie  widoków 
osobistych.     Zatem,  wy...  przyszliście  tutaj...  po  co?.. 

ODYSSEJ. 
Ależ,  by  się  z  tobą  zobaczyć,  drogi  Filoktecie. 

FILOKTET. 

Nie  wierzę  w  to  ani  na  chwilę,  i  mało  mnie  to  zresztą 
obchodzi;  przyjemność,  jaką  odczuwam,  oglądając  was  po 
tak  długim  czasie,  jest  wielka  i  wystarcza  mi  najzupełniej. 
Straciłem  zdolność  doszukiwania  się  w  czynach  ich  pobu- 
dek, odkąd  postępki  moje  nie  mają  już  przyczyn  ukrytych. 
Dla  kogóż  miałbym  udawać,  czem  jestem  lub  nie  jestem? 
Troszczę  się  o  to  tylko,  aby  być.  Przestałem  jęczeć,  wie- 
dząc, że  żadne  ucho  mnie  nie  usłyszy,  przestałem  życzyć 
sobie  czegokolwiek,  wiedząc,  że  nic  tutaj  nie  mogę  uzys- 
kać. 


FILOKTET  411 

ODYSSEJ. 

Czemuż  nie  zaprzestałeś  jęczeć  dawniej,  Filoktecie? 
Zachowalibyśmy  cię  między  nami. 

FILOKTET. 

Nie  godziło  się,  Odysseju.  Wobec  innycli  milczenie 
moje  byłoby  kłamstwem. 

ODYSSEJ. 
Podczas  gdy  tutaj? 

FILOKTET. 

Cierpienie  moje  nie  potrzebuje  słów,  aby  się  poznać, 
ponieważ  znane  jest  tylko  mnie. 

ODYSSEJ. 
Zatem,  od  naszego  odjazdu  zmilkłeś,  Filoktecie? 

FILOKTET. 

Bynajmniej.  Ale  skargi  moje,  odkąd  nie  posługuję 
się  niemi  do  wyjawiania  moich  cierpień,  stały  się  bardzo 
pięknemi,  do  tego  stopnia,  że  mnie  pocieszają. 

ODYSSEJ. 
Tem  lepiej,  mój  biedny  Filoktecie. 

FILOKTET. 

Nie  żałuj  mnie  zwłaszcza!  Przestałem,  jak  ci  mó- 
wię, życzyć  sobie  czegokolwiek,  wiedząc,  że  nic  nie  mogę 
uzyskać . . .  Nic  z  zewnątrz,  to  prawda,  ale  bardzo  wiele 
od  siebie  samego;  od  owej  to  chwili  życzę  sobie  cnoty; 
zużywam  na  to  całą  swą  duszę  i,  mimo  boleści  mej,  od- 
poczywam w  spokoju ;  —  odpoczywałem  w  nim  przynaj- 
mniej w  chwiH,  gdyście...    Uśmiechasz  się? 


412  •  CHIMERA 

ODYSSEJ. 
Widzę,  że  znalazłeś  sobie  zajęcie. 

FILOKTET. 

Słuchasz  mnie,  lecz  nie  rozumiesz.  —  Nie  cenisz -że 
cnoty? 

ODYSSEJ. 

Owszem :  moją. 

FILOKTET. 
Jakaż  jest  ona? 

ODYSSEJ. 

Słuchałbyś  mnie,  lecz  nie  zrozumiał . . .  Mówmy  ra- 
czej o  Grekach.  Czyżby  cnota  samotna  zatarła  w  tobie 
pamięć  o  nich? 

FILOKTET. 

Niewątpliwie,  aby  zatrzeć  moje  przeciwko  nim  obu- 
rzenie. 

ODYSSEJ. 

Słyszysz,  Neoptolemie !  —  Zatem  powodzenie  wypra- 
wy, dla  którego... 

FILOKTET. 

. . .  porzuciliście  mię . . .  cóż  chcesz,  abym  o  niem  myś- 
lał, Odysseju?  Jeżeli  porzuciliście  mię,  to  dla  tego,  aby 
zwyciężyć,  nieprawdaż?  Ufam  zatem,  dla  was,  że  jesteście 
zwycięzcami . . . 

ODYSSEJ. 
A  jeżeli  nie? 

FILOKTET. 
Jeżeli  nie,  Hellada  stanowczo  wydawała  nam  się  zbyt 


FILOKTET  41} 

wielką.  Ja,  na  tej  wyspie,  zacząłem  się  stawać,  pojmij-że, 
z  dnia  na  dzień  coraz  mniej  Grekiem,  z  dnia  na  dzień 
coraz  bardziej  człowiekiem...  Jednak,  gdy  was  oglądam, 
czuję...     Achill  nie  żyje,  Odysseju? 

ODDYSEJ. 

Achil  nie  żyje;  towarzysz  mój  jest  jego  synem.  Cóż 
to!  szlochasz,  Fil  oktecie?.,  ów  spokój  tak  poszukiwany... 

FILOKTET. 

Achill ! . .  Dziecię,  pozwól  mej  dłoni  popieścić  białe 
twe  czoło . . .  Od  tak  dawna  już,  od  tak  dawna,  dłoń  ma 
dotyka  ciał  zimnych  jedynie;  nawet  ciała  ptaków,  które 
zabijam  i  które  spadają  na  fale  lub  na  śnieg,  są,  gdy 
dłoń  ma  zbliży  się  do  nich,  zlodowaciałe,  jak  owe  wyższe 
strefy  powietrzne,  w  którj^^ch  przebywają . . . 

ODYSSEJ. 
Wyrażasz  się  dobrze,  jak  na  człowieka,  który  cierpi. 

FILOKTET. 

Gdziekolwiekbym  był  i  do  końca  życia  będę  synem 
Grec}^. 

ODYSSEJ. 
Ale  nie  masz  do  kogo  mówić. 

FILOKTET. 

Powiedziałem  ci  już;  czyż-eś  mnie  nie  zrozumiał? 
Wyrażam  się  daleko  lepiej,  odkąd  nie  mówię  już  do  lu- 
dzi. Po  za  polowaniem  i  snem,  mam  jedno  zajęcie:  my- 
ślenie. Myśli  me,  w  samotności,  kędy  nic,  nawet  ból,  ich 
nie  rozstraja,  nabrały  bystrości  i  polotu,  tak,  że  niekiedy 
sam  z  trudnością  zdążam  za  niemi.  Zrozumiałem  więcej 
tajemnic  dotyczących  życia,  niźli  mi  odsłonili  wszyscy  moi 


414  '  CHIMERA 

przyjaciele.  Zajmowałem  się  również  opowiadaniem  sobie 
samemu  o  swych  boleściach  i,  o  ile  zwrot  czy  okres  były 
bardzo  piękne,  o  tyle  wielką  czułem  ulgę;  niekiedy,  wy- 
mawiając je,  zapominałem  o  swym  smutku.  Zrozumiałem, 
że  słowa  są  daleko  piękniejsze,  od  chwili,  gdy  nie  służą 
do  pytań  lub  próśb.  Nie  mając,  dokoła  siebie,  uszu  ani 
ust,  posługiwałem  się  tylko  pięknością  swych  słów;  wy- 
krzykiwałem je  po  całej  wyspie,  wzdłuż  wybrzeży;  i  wy- 
spa, słuchając  mnie,  wydawała  się  mniej  samotną ;  przyroda 
wydawała  się  podobną  do  smutku  mojego;  miewałem  wra- 
żenie, że  jestem  jej  głosem  i  że  nieme  skaliska  oczekiwa- 
ły na  ten  głos,  aby  wypowiedzieć  w  nim  swe  choroby; 
bo  zrozumiałem,  że  wszystko  dokoła  mnie  jest  chore . . . 
i  że  to  zimno  nie  jest  normalne,  bo  pamiętam  przecież 
Grecyę ...  I  nauczyłem  się  zwolna  głosić  nędzę  —  raczej 
rzeczy  okólnych,  aniżeli  własną;  wydawało  mi  się  to  le- 
pszem;  zresztą,  jakby  ci  to  powiedzieć?  była  to  ta  sama 
nędza,  i  czułem  ulgę  tem  większą.  Potem,  najpiękniejsze 
me  stworzyłem  okresy,  mówiąc  o  morzu  i  nieskończonych 
jego  falach.  Mamże  ci  wyznać,  Odysseju,  —  Odysseju!  — 
niektóre  były  tak  piękne,  że  szlochałem  ze  smutku,  iż  ża- 
den człowiek  słyszeć  ich  nie  może.  Zdało  mi  się,  że  du- 
szaby  mu  [się  na  ich  brzmienie  przeistoczyła  ode  dna. 
Słuchaj,  słuchaj,  Odysseju!    Nikt^nie  słyszał  mnie  jeszcze. 

ODYSSEJ. 

Nie  mając  nikogo  dookoła,  naucz3''łeś  się,  jak  widzę, 
mówić  bez  przerwy.     Dalej -że,  opowiadaj. 

FILOKTET,  deklamując. 

„Uśmiechy  nieskończone  fal  morskich  bezbrzeża..." 

ODDYSEJ,  śmiejąc  się. 

Ale,  Filoktecie,  toż  to  z  Ajschylosa. 


FILOKTET  4is 

FILOKTET. 
Być  może...     Czy  ci  to  zawadza?.. 

Rozpoczyna  na  nowo. 

„Szlochania  nieskończone  fal  morskich  bezbrzeża..." 

Milczenie. 
ODYSSEJ. 

A  dalej... 

FILOKTET. 
Nie  wiem  już...  pomieszało  mi  się. 

ODYSSEJ. 
Cóż  robić!  dokończysz  innym  razem. 

NEOPTOLEM. 
O,  dokończ,  proszę  cię,  Filoktecie! 

ODYSSEJ. 
Patrzaj!  dziecię  słuchało!.. 

FILOKTET.    ' 
Nie  umiem  już  mówić. 

ODDYSSEJ,   powstając. 

Opuszczę  cię  na  chwilę,  byś  mógł  odszukać  myśl 
swoją.  Do  prędkiego  zobaczenia,  Filoktecie.  —  Ale,  pra- 
wda? niemasz  tak  twardej  niewoli,  żeby  się  w  niej  nie 
znalazła  chwila  jakiegoś  odpoczynku,  jakiegoś  zapomnie- 
nia, jakiejś 'przerwy  kojącej?.. 

FILOKTET. 

W  istocie,  Odysseju.  Pewnego  dnia  spadł  mi  pod  no- 
gi ptak,  do  którego  strzeliłem  i  którego  strzała  moja  zra- 
niła tylko.  Przez  chwilę  cieszyłem  się  nadzieją,  że  go  ule- 
czę.   Ale  jak  uchować   to  wzruszenie   powietrzne,    które, 


4i6  CHIMERA 

nie  mogąc  wzbić  się,  polatywało  tuż,  tuż  nad  tą  ziemią 
skalistą,  kędy  zimno  nadaje  wodzie  nawet,  zmroziwszy  ją, 
formy  moich  myśli  logicznych.  Ptak  skonał;  widziałem, 
jak  skonał  w  ciągu  godziny;  chcąc  go  rozgrzać  jeszcze, 
dusiłem  go  pocałunkami  i  tchnieniami.  Skonał  z  potrzeby 
latania . . . 

Tak  samo,  zdaje  mi  się,  drogi  Odysseju,  że  potok 
poezyi,  jak  tylko  opuści  me  usta,  zamarza  i  kona  z  nie- 
możności rozprzestrzeniania  się  dalszego,  i  że  ożywiający 
go  drobniuchny  płomyk  zanika  coraz  bardziej.  Wkrótce, 
żyjąc  wciąż  jeszcze,  stanę  się  czemś  zupełnie  oderwanem. 
Zimno  opanowuje  mnie,  drogi  Odysseju,  i  lęk  mnie  bierze 
już  dzisiaj,  bo  zaczynam  w  niem,  i  nawet  w  straszliwej 
jego  surowości,  znajdować  jakąś  piękność. 

Stąpam  niewątpliwie  po  rzeczach  i  płynach  stężałych. 
Nie  marzę  już  nigdy;  myślę.  Zapomniałem  smaku  nadziei, 
i  dla  tego  nie  czuję  już  nigdy  upojenia.  Gdy  położę  tu- 
taj, gdzie  wszystko  twardą  jest  skałą,  cokolwiek...  choć- 
by nasionko  nawet,  odnajduję  je  po  długim  czasie  w  tym 
samym  stanie;  nie  puściło  kiełków  nigdy.  Tutaj  nic  nie 
staje  się,  Odysseju:  wszystko  jest,  wszystko  trwa.  Osta- 
tecznie, można  tu  zaciekać  się  w  myślach !  —  Zachowałem 
martwego  ptaka ;  oto  on ;  powietrze  zbyt  zimne  nie  da  mu 
nigdy  zgnić.  I  postępki  moje,  Odysseju,  i  słowa  moje,  jak 
gdyby  marznąc,  trwają  niezmiennie  i  otaczają  mnie  niby 
kołem  skał  coraz  dostawianych.  I,  odnajdując  je  tak  co- 
dzień  koło  siebie,  każda  namiętność  zmilknąć  musi.  Czuję 
Prawdę  coraz  bardziej  —  i  chciałbym,  aby  postępki  me 
były  podobnież  coraz  trwalsze  i  piękniejsze:  prawdziwe, 
czyste,  kryształowe,  piękne,  piękne,  Odysseju,  jak  te 
kryształy  szronu  jasnego,  w  których,  gdyby  słońce  się  po- 
kazało, słońce  przeświecałoby  całe.  Nie  chcę  przeszka- 
dzać żadnemu  promieniowi  Zeusa;  niech  każdy  przechodzi 
przezemnie  nawskróś,  Odysseju,  jak  przez  pryzmat,  i  niechaj 


FILOKTET  417 

to  światło  przełamane  uczyni  każdy  postępek  mój  godnym 
uwielbienia.  Cliciałbym  dojść  do  największej  przezroczy- 
stości, zniweczyć  mą  nieprzepuszczającą  światła  miąższość, 
cliciałbym,  abyś  ty  nawet,  patrząc  na  postępowanie  moje, 
czuł  światłość , . . 

ODYSSEJ,  odchodząc. 

No,  no,  bądź  zdrów,    wskazując  Neoptoiema.  Pogadaj  z  nim^ 
skoro  cię  słucha 

Wychodzi.    Milczenie. 


SCENA  n. 
FILOKTET,  NEOPTOLEM. 

NEOPTOLEM. 
Filoktecie !  naucz  mnie  cnoty . . . 


AKT  TRZECI 


SCENA  I. 
FILOKTET,  wchodzi. 

FILOKTET,  poruszony  do  głębi  niespodzianym  podstępem  i  boleścią. 

Ślepcze  Filoktecie !  poznaj  swój  błąd  i  płacz  nad  swem 
szaleństwem!  Że  też  zjawienie  się  nanowo  Greków  mo- 
gło oczarować  ci  serce . . .  Czy  dobrze  słyszałem  ?  —  Nie- 
ma żadnej  wąpliwości:  Odyssej  siedział,  a  koło  niego 
Neoptolem;  nie  wiedząc,  żem  tak  blizko  nich,  nie  zniżyli 
nawet  głosu;  Odyssej  dając  rady  Neoptolemowi,  uczył  go, 
jak  mnie  zdradzić;  mówił  mu...  Nieszczęśliwy  Filoktecie ! 
zatem,  aby  wydrzeć  ci  łuk,  powrócili  tutaj !  Jakże  on 
musi  być  im  potrzebny!. .  Nieoceniony  łuk,  oh!  jed3'^ne  mie- 
nie, które  mi  pozostało,  i  bez  którego . . .  Nadstawia  ucha.  Idą ! 
Broń  się,  Filoktecie!  masz  dobry  łuk,  masz  pewne  ramię. 
Cnoto!  cnoto!  Kochałem  cię  tak  bardzo,  w  samotności!  Mil- 
czące serce  moje  uspokoiło  się,  zdała  od  nich.  Ah!  teraz 
wiem,  co  warta  przyjaźń,  którą  mi  ofiarowali!  I  toż  jest 
Grecya,  moja  ojczyzna?  Odyssej,  którego  nienawidzę,  i  ty, 
Neoptolemie ...  a  jednak,  jak  on  mnie  słuchał !  Cóż  za 
słodkie  dziecko!  Dziecko...  równie  piękne,  oh!  piękniej- 
sze, niż  był  twój  ojciec ...  W  jakiż  sposób  czoło  tak  czy- 
ste ukrywać  może  takie  myśli?  „Cnota,"  mówił,  „Filo- 
ktecie, naucz  mnie,  co  to  cnota."  Co  mu  odpowiedzia- 
łem?   Nie  pamiętam   nic  już   prócz   niego...     I   czy   nie 


FILOKTET  419 

wszystko  jedno  teraz,  co  mu  rzec  mogłem!..  Nad«łuchiye.  Kro- 
ki!..   Kto  to?    Odyssej!     chwyta  za  tuk.     Nie,  to...   Neopto- 

lem.       Neoptolem  wchodzL 


SCENA  n. 
FILOKTET  i  NEOPTOLEM. 

NEOPTOLEM,  wołając. 
. . .  Filoktecie !       spostrzega  go.       Ah  I      Zbllża  się,  jak  gdyby  słabnąc 

ah !  niedobrze  mi . . . 


Niedobrze?.. 


FILOKTET. 


NEOPTOLEM. 


Tyś  to  zawichrzył  mi  duszę.  Oddaj  mi  spokój,  Fi- 
loktecie. Wszystko,  co-ś  powiedział,  zakiełkowało  w  mo- 
jem  sercu.  Podczas  gdy  mówiłeś,  nie  wiedziałem,  co  od- 
powiedzieć. Słuchałem ;  serce  moje  otwierało  się  szczerze 
i  niewinnie  na  twoje  słowa.  Umilkłeś ;  ja  słuchałem  jeszcze. 
Ale  oto  wszystko  się  zmącą,  i  pełen  jestem  oczekiwania. 
Mów !  niedość  słyszałem . . .  Trzeba  poświęcać  się,  mówi- 
łeś..? 

FILOKTET,  zamknięty  w  sobie. 

...poświęcać  się. 

NEOPTOLEM. 

Ale  Odyssej  poucza  mnie  również.  Poświęcać  się 
dla  kogo,  Filoktecie?    On  powiada,  że  dla  ojczyzny... 

FILOKTET. 
...dla  ojczyzny. 


420  CHIMERA 

NEOPTOLEM. 
Ach!  mów -że,  Filoktecie;  teraz  musisz  dokończyć. 

FILOKTET,  wymijająco. 

Dziecko...  czy  umiesz  strzelać  z  łuku? 

NEOPTOLEM. 
Umiem.     Dla  czego? 

FILOKTET. 
Czy  mógłbyś  napiąć  ten  oto?.. 

NEOPTOLEM,  zmieszany. 

Ty  chcesz . . .  Nie  wiem.  Próbuje.  Tak ;  być  może.  — 
Oto  widzisz! 

FILOKTET,  do  siebie. 

Co  za  łatwość!     Zdawałoby  się,  że  to... 

NEOPTOLEM,  z  wahaniem. 

A  teraz . . . 

FILOKTET. 
Widziałem,    CO-m    chciał   widzieć.    Bierze  łuk  z  powrotem. 

NEOPTOLEM. 
Nie  rozumiem. 

FILOKTET. 

Mniejsza  o  to,  niestety!.,  zmieniając  zdanie.  Słuchaj,  dzie- 
cię. Czy  nie  zdaje  ci  się,  że  bogi  stoją  nad  Grecyą  i  więk- 
szą mają  wagę,  niż  ona? 

NEOPTOLEM. 
Nie,  na  Zeusa,  tak  nie  sądzę. 


FILOKTET  421 

FILOKTET. 
I  dla  czegóż  to,  Neoptolemie  ? 

NEOPTOLEM. 
Albowiem  bogowie,  których  czczę,  służą  tylko  Grecyi. 

FILOKTET. 
Jakto  służą?    Są-ż  jej  poddani? 

NEOPTOLEM. 

Nie  poddani...  nie  wiem,  jak  to  rzec...  Ale,  widzisz, 
sam  wiesz  przecie,  że  nikt  ich  nie  zna  poza  Grecyą ;  Gre- 
cya  jest  ich  krajem,  tyleż  co  naszym;  służąc  jej,  czczę  ich; 
niemasz  różnicy  między  nimi  i  ojczyzną  moją. 

FILOKTET. 

A  jednak,  widzisz,  ja  mogę  ci  coś  o  tem  powiedzieć, 
ja,  który  nie  należę  już  do  Grecyi  —  a...  czczę  ich... 

NEOPTOLEM. 
Tak  ci  się  zdaje?  —  Ah!  biedny  Filoktecie!  człowiek 
nie  odrywa  się  tak  łatwo  od  Grecyi ...  i  nawet . . . 

FILOKTET,   z  uwagą. 

I  nawet  ?. . 

NEOPTOLEM. 
Ah !  gdybyś  wiedział . . .  Filoktecie ... 

FILOKTET. 
Gdybym  wiedział ...  co  takiego  ?. . 

NEOPTOLEM,  powracając  do  pierwszej  myślL 

Nie,  mów  ty;  przyszedłem,  aby  słuchać,  a  ty  pytasz 
ciągle...     Czuję  dobrze,    że  cnota  twoja  i  cnota  Odysseja 


422  CHIMERA 

nie  są  tern  samem . . .  Ale  gdy  trzeba  mówić,  ty,  co  mó- 
wiłeś tak  dobrze,  wahasz  się...  Poświęcać  się  dla  kogo, 
Filoktecie? 

FILOKTET. 

Miałem  ci  powiedzieć:   dla  bogów...    Ale  właściwie 
jest  zatem  coś  ponad  bogami,  Neoptolemie. 

NEOPTOLEM. 
Ponad  bogami! 

FILOKTET. 
Tak,  skoro  ja  postępuję  inaczej,  jak  Odyssej. 

NEOPTOLEM. 

Poświęcać  się  dla  kogo,    Filoktecie?    Ponad  bogami 
cóż  jest  takiego? 

FILOKTET. 
Jest. . .    Ujmuje  głowę  w  obie  ręce,  jakby  przygnębiony  jakiemś  brzemieniem. 

Nie  wiem  już.  Nie  wiem ...  ah !  ah !  nawet  o  sobie  sa- 
mym ! . .     Nie  umiem  już  mówić,  Neoptolemie . . . 

NEOPTOLEM. 
Poświęcać  się  dla  kogo?    Powiedz,  Filoktecie... 

FILOKTET. 

. . .  poświęcać  się . . .  poświęcać  się . . , 

NEOPTOLEM. 
Ty  płaczesz! 

FILOKTET. 
Dziecko !    Ah !    gdybym  mógł   wskazać   ci   cnotę . . . 


FILOKTET  423 

Porywa  się  gwałtownie.    SłySZę    OdySSCJa !   Bądź   zdrów. .  .    Odsuwa  się 
i  mówi,  odchodząc :    Czy   ZObaCZę   cię  jCSZCZC? 

NEOPTOLEM. 

Bądź   zdrów,     wchodzi  Odyssej. 


SCENA  m. 
ODYSSEJ  i  NEOPTOLEM. 

ODYSSEJ. 

W  czas  przychodzę?    Co   powiedział?    Czy  dobrze 
mówiłeś,  mój  uczniu? 

NEOPTOLEM. 

Dzięki  tobie,    lepiej    niż  on.     Ale  mniejsza   o  to!  — 
Odysseju...  kazał  mi  napiąć  swój  łuk!.. 

ODYSSEJ. 

Swój  łuk!  cóż  za  żarty!  —  I  czemużeś  go  nie  zatrzy- 
ma, sjmu  Achilla? 

NEOPTOLEM. 

Cóż  wart   łuk   bez   strzał?    Dawszy  mi  do  rąk  łuk, 
zatrzymał  roztropnie  strzały. 

ODYSSEJ. 

Zręczny  przyjaciel  I . .    Czy  domyśla  się  czego,  jak  ci 
się  zdaje?    Co  mówił? 

NEOPTOLEM. 
Oh!  nic,  albo  prawie  nic. 


424  '  CHIMERA 

ODYSSEJ. 
A  czy  opowiadał  ci  znowu  o  swojej  cnocie? 

NEOPTOLEM. 

On,  który  mówił  tak  dobrze  przed  cliwilą,  jak  tylko 
zacząłem  go  pytać,  zmilkł. 

ODYSSEJ. 

A  widzisz ! . . 

NEOPTOLEM. 

A  gdy  spytałem,  gwoli  czemu  można  się  poświęcać, 
co  nie  byłoby  zawsze  tylko  Grecyą,  rzekł  mi... 

ODYSSEJ. 
Rzekł  ci?.. 

NEOPTOLEM. 

Ze  nie  wie.  A  gdy  rzekłem,  jak  mnie  nauczyłeś,  że 
sami  bogowie  są  jej  podlegli,  odpowiedział:  Właściwie 
jest  zatem  coś  ponad  bogami,  jest... 

ODYSSEJ. 
Co? 

NEOPTOLEM. 
Powiedział  mi,  że  nie  wie. 

ODYSSEJ. 
Ełi !  widzisz  więc,  Neoptolemie ! . . 

NEOPTOLEM. 
Nie,  Odysseju,  zdaje  mi  się,  że  rozumiem  go  teraz. 

ODYSSEJ. 
Że  rozumiesz  co? 


FILOKTET  42; 

NEOPTOLEM. 

Coś.  Bo,  ostatecznie,  samotny  na  tej  wyspie,  póki 
nas  tu  nie  było,  dla  kogo,  czy  dla  czego  poświęcał  się 
Filoktet? 

ODYSSEJ. 

Ależ,  powiedziałeś  sam:  dla  niczego.  Cóż  przyjdzie 
z  cnoty  samotnej?  Mimo  wszystko,  co  jemu  się  roi,  wie- 
trzała ona  bezużytecznie.  Cóż  przyjdzie  ze  wszystkich 
jego  zwrotów  i  okresów,  choćby  najpiękniejszych . . .  Prze- 
konał-że  cię?  —  Mnie  także  nie. 

Jeżeli  żył  w  ten  sposób,  samotny  na  tej  wyspie,  to 
tylko  dla  tego  (dowiodłem  ci  przecież),  aby  uwolnić  woj- 
sko od  swych  jęków  i  swej  smrodliwości ;  oto  jego  pierw- 
sze poświęcenie,  oto  jego  cnota,  cokolwiekby  mówił  inne- 
go. Drugą  jego  cnotą  będzie,  że,  straciwszy  swój  łuk, 
znajdzie  pociechę  w  myśli,  iż  to  dla  dobra  Grecyi.  Jakież 
inne  poświęcenie  mógłby  sobie  wyobrażać,  jeśli  nie  dla 
ojczyzny?  Czekał,  widzisz,  abyśmy  przyszli  ofiarować  mu 
je . . .  Ale  ponieważ  mógłby  odmówić,  lepiej  będzie  zmusić 
jego  cnotę,  narzucić  mu  poświęcenie  —  i  zdaje  mi  się,  że 
przezorność  nakazuje  uśpić  go.    Widzisz  tę  łagiewkę... 

NEOPTOLEM. 
Ah !  nie  mów  zbyt  wiele,  Odysseju . . .  Filoktet  milczał. 

ODYSSEJ. 
Bo  nic  już  nie  miał  do  powiedzenia. 

NEOPTOLEM. 
I  zapewne  dla  tego  płakał? 

ODYSSEJ. 
Płakał,  że  się  łudził. 


426  •  CHIMERA 

NEOPTOLEM. 
Nie,  on  płakał  z  mego  powodu. 

ODYSSEJ,  z  uśmiechem. 

Z   twego   powodu?..     Człowiek   zaczyna   coś   przez 
głupotę,  a  potem  z  pycliy  nazywa  to  cnotą. 

NEOPTOLEM,  wybuchając  łkaniem  gwaltownem. 

Odysseju!  ty  nie  rozumiesz  Filokteta... 


AKT  CZWARTY. 


SCENA  I. 

FILOKTET,  NEOPTOLEM. 

Filoktet  sam ;  siedzi ;  robi  wrażenie  człowieka  przygnębionego 
boleścią — lub  rozmyślającego, 

NEOPTOLEM,  wbiega  gwałtownie. 

Abym  go  tylko  wczas  jeszcze  znalazł!..  Ah!  to 
ty,  Filoktecie.  Czas  nagli,  posłuchaj  mnie.  To,  co  przy- 
szliśmy tutaj  zrobić,  jest  niegodne;  ale  bądź  wyższym  od 
nas:  przebacz  mi.  Przyszliśmy...  oh!  wstyd  mi  to  wy- 
znać . . .  skraść  ci  twój  łuk,  Filoktecie ! 

FILOKTET. 
Wiedziałem  o  tem. 

NEOPTOLEM. 

Nie  rozumiesz  mnie . . .  skraść  ci  twój  łuk,  powia- 
dam...   Ah!  broń  się! 

FILOKTET. 

Przeciwko  komu?  Przeciwko  tobie?  powiedz,  mój 
Neoptolemie. 

NEOPTOLEM. 

Nie,  rzecz  prosta,  nie  przeciwko  mnie:  ja  kocham 
cię  i  uprzedzam. 


428  CHIMERA 

FILOKTET. 
I  zdradzasz  Odysseja... 

NEOPTOLEM. 

I  jestem  w  rozpaczy...  Poświęcam  się  dla  ciebie. 
Kochasz  mnie?    Mów,  Filoktecie.    I  czy  to  jest  cnota? 

FILOKTET. 

Dziecko ! . . . 

NEOPTOLEM: 

Patrz,  co  ci  przynoszę.  Ta  łagiewka  miała  cię  uśpić. 
Ale  ja  ci  ją  oddaję.  Oto  masz.  Czy  to  jest  cnota?  — 
Powiedz. 

FILOKTET. 

Dziecię!  Krok  za  krokiem  jedynie  dojść  można  do 
cnoty  najwyższej;    to,  co  ty  robisz,  jest  tylko  podrzutem. 

NEOPTOLEM. 
Więc  naucz  mnie,  Filoktecie. 

FILOKTET. 

Ta  łagiewka  miała  mnie  uśpić,  powiadasz?  Bierze  ją 
ł  przygląda  się.  Drobua  łagicwko . . .  ty  przynajmniej  nie  mi- 
niesz się  z  celem !     Widzisz,  co  robię,  Neoptolemie?  pije. 

NEOPTOLEM. 
Jakto  !  nieszczęśliwy,  ależ  to . . . 

FILOKTET. 
Poświęcam  się.    Uprzedź  Odysseja.     Powiedz  mu... 

że  może   przyjść.    Neoptolem,  przerażony,  wybiega  z  krzykiem. 


FILOKTET  429 

SCENA  II. 
FILOKTET,  później  ODYSSEJ  i  NEOPTOLEM. 
FILOKTET,  sam. 

I  będziesz  mnie  uwielbiał,  Odysseju;  zmuszą  cią  do 
uwielbienia.  Moja  cnota  wzbija  się  nad  twoją,  i  musisz 
uczuć  się  zmalałym.  Uwielbij  siebie,  cnoto  Filokteta! 
uraduj  się  pięknością  swoją!  Neoptolemie,  czemu  nie  za- 
brałeś zaraz  mego  łuku?  Im  bardziej  mnie  kochałeś,  tem 
ci  to  było  cięższem :  nie  poświęciłeś  się  dostatecznie.  Bierz 
łuk  i  strzały...    ogiąda  się.   Już  go  niema... 

Ten  napój  miał  smak  okropny;  mdło  mi  się  robi,  gdy 
o  nim  myślę ;  chciałbym  zasnąć  jak  najprędzej ...  Ze  wszyst- 
kich poświęceń  najszaleńszem  jest  poświęcenie  dla  innych 
ludzi,  bo  wówczas  człowiek  staje  się  wyższym  od  nich. 
Poświęcam  się,  tak,  ale  nie  dla  Grecyi . . .  Żałuję  tylko 
jednego:  że  poświęcenie  moje  przyniesie  korzyść  Grecyi... 
Zresztą  nie,  nie  żałuję  tego  nawet...  Ale  w  takim  razie, 
nie  dziękuj  mi:  co-m  uczynił,  uczyniłem  dla  siebie,  nie 
dla  ciebie.  —  Odysseju,  będziesz  mnie  uwielbiał,  niepraw- 
daż ?  —  Ale  ,  czy  będziesz  mnie  uwielbiał,  Odysseju  ?  — 
Odysseju!  Odysseju!  gdzież  jesteś?  Pojmij -że:  poświę- 
cam się,  ale  nie  dla  ojczyzny . . .  dla  czegoś  innego,  poj- 
mij-że;  dla...  czego?  Nie  wiem.  Czy  zrozumiesz  to? 
Odysseju!  będziesz  myślał  może,  iż  poświęcam  się  dla 
Grecyi!    Ah!  ten  łuk  i  tj  strzały  mają  służyć  do  tego!.. 

Gdzież  je   rzucić?  —  Morze!    morze!    Chce  bledz,   ale  opada  zmożony 

przez  napój.   Nie  mam  sił.    Ah !  w  głowie  mi  się  mąci . . .   On 
zaraz  nadejdzie... 

Cnoto!  cnoto!  szukam  w  gorzkiem  imieniu  twojem 
nieco  upojenia;  czyżbym  je  wyczerpał  już  do  dna?  Py- 
cha,   która   mnie   podtrzymywała,    chwieje    się    i    ugina; 


430  CHIMERA 

uchodzę  i  rozpływam  się  ze  wszech  stron.  „Bez  podrzu- 
tów; bez  podrzutów,"  mówiłem  mu.  Co  się  przedsiębierze 
ponad  własne  siły,  Neoptolemie,  —  oto  jest  cnota.  Cnota. . . 
nie  wierzę  w  nią  już,    Neoptolemie !     Neoptolemie,  niema 

cnoty.  —  Neoptolemie ! .  .      Nie   słyszy.  .  .     Pada  zmożony  l  zasypia. 
ODYSSEJ,  wchodzi  z  Neoptolemem  i  spostrzega  Filokteta. 

A  teraz,  zostaw  mnie  z  nim  samego. 

Neoptolem,   miotany   najżywszem    wzruszeniem,    waha  się   z   odej- 
ściem. 

Ależ  tak!  idź  gdziebądi;  biegnij  przygotować  łódź, 
jeśli  chcesz. 

>'eoptolein  wychodzi. 
ODYSSEJ,  sam.    Zbliża  się  do  Filokteta  i  pochyla  się  nad  nim. 

Fiłoktecie ! . .  Nie  słyszysz  mnie  już  zatem,  Filokte- 
cie?  —  Nie  usłyszysz  mnie  już?  —  Co  robić?  Chciałem 
ci  powiedzieć ...  że  zwyciężyłeś  mnie,  Fiłoktecie.  I  widzę 
teraz  cnotę;  i  czuję  taką  jej  piękność,  że  w  obecności 
twojej  nie  śmiem  już  działać.  Obowiązek  mój  wydaje  mi 
się  okrutniejszym  od  twego,  bo  nie  widzę  w  nim  takiego, 
jak  w  twoim,  dostojeństwa.  Twój  łuk . . .  nie  mogę  już,  nie 
chcę  już  go  brać :  ty  sam  go  dałeś.  —  Neoptolem  jest 
dzieckiem :  musi  być  posłusznym.  Ah !  oto  on !  Rozkazująco. 
A  teraz,  Neoptolemie,  bierz  łuk  i  strzały  i  nieś  je  do 
łodzi. 

Neoptolem,  strapiony,   zbliża  się  do  Filokteta,   skłania  głowę,   potem 
rzuca  się  na  kolana  i  całuje  Filokteta  w  czoło. 

ODYSSEJ. 

Rozkazuję.  Niedość-że  ci,  że  mnie  zdradziłeś?  Chcesz- 
że  zdradzić  także  ojczyznę?  Patrz,  jak  on  się  dla  niej  po- 
święcił. 

Neoptolem  bierze  z  poddaniem  łuk  i  strz^  i  oddala  się. 


FILOKTET  431 

ODYSSEJ,  sam. 

A  teraz,  żegnaj,  twardy  Filoktecie.  Czy  bardzo  mną 
gardziłeś?  Ah!  chciałbym  wiedzieć...  Cliciałbym,  aby  on 
wiedział,  że  znajduję  go  uwielbienia  godnym...  i  że... 
dzięki  jemu,  zwyciężymy. 

NEOPTOLEM,  woła  zdaleka. 

Odysseju ! ! 

ODYSSEJ. 

Oto  jestem. 

Wychodzi. 


AKT  PIĄTY. 


Filoktet,  sam,  siedzi  na  skale.  Słońce  powstaje  na  niebie  zupełnie 
błękitnem.  W  oddali  na  morzu  pierzcha  łódź.  Filoktet  spogląda 
za  nią  długo. 

FELOKTET,  szepcze  bardzo  spokojnie. 

Nie  powrócą  już ;   niema  już   łuku   do  wzięcia ...  — 
Jestem  szczęśliwy. 

Głos  jego  nabrał  niesłychanej  piękności  i  słodyczy;  kwiaty  dokoła 
niego  wystrzelają  z  pod  śniegu,  ptaki  niebieskie  zlatują  się,  nio- 
sąc mu  pokarm. 


PRZEŁOŻYŁ 


Zenon  Przesmycki 
(Miriam). 


Andrzej  Gide. 


Sonety. 


CHWILE. 


Bywają  chwile  dziwnego  olśnienia, 
Kiedy  z  powszedniej  rzeczy  i  zjawiska 
Nagle  nieznana,  piąkna  twarz  wybłyska 
I  w  nieśmiertelną  treść  sią  wypromienia. 


Bywają  ludzkie  słowa  bez  znaczenia, 
Z  których  melodya  nagle  cudna  tryska. 
Płynąca  ztamtąd,  gdzie  rzeczy  kołyska. 
Bywają  chwile  dziwnego  olśnienia. 


Bywają  chwile  palące,  jak  płomień. 
Bywają  chwile  mocne  wiekuiście. 
Bywają  chwile,  które  stać  się  muszą. 


Bywają  chwile  wielkich  uświadomień, 
Kiedy  się  wierzy  w  jasnych  cudów  przyjście 
I  na  spotkanie  im  wybiega  —  duszą. 


4J4  CHIMERA 


SKARBY. 


Jest  skąpiec,  który  mienie  swoje  chowa 
I  bóstwu  swemu  składa  na  objaty. 
To  dusza.     Skarb  ma  dziwny  i  bogaty: 
Niewymówione  nigdy,  świąłe  słowa. 


I  jest  skarbnica  złotopupurowa. 
Jedwabiem  kryta,  wśród  ciemnej  komnaty. 
Jak  muszle,  szumią  tam,  pachną,  jak  kwiaty, 
Niewymówione  nigdy,  świąte  słowa . . . 

A  gdy  nadchodzi  Swiąto  duszy:  oto 
Perły,  rubiny  płoną,  jak  pożoga  — 
/  te,  co  były,  jak  myśl  piorunowa. 


1  te,  co  były  pełne  snu  i  Boga, 
I  te,  co  były  mąką  i  tęsknotą  — 
Skarby  nadludzkie  —  zamilczane  słowa! 


Władysław  Sterling. 


Prorok. 


Nad  nimi  słońce  gorejące . . . 

Z  okiem  w  ziemię  wbitem  słuchają... 

Słowa  starca  płyną  cicłio,  jednostajnie,  spadają  z  głu- 
chym, dalekim  łomotem  na  zmęczone  ich  mózgi  —  tłoczą, 
przybijają  je  do  ziemi . . . 

Jak  zmory  sennej  nękające  mary,  przewiewają  przed 
nimi  straszne  przebytych  czasów  dzieje . . , 

Jak  złowrogiej  pieśni  pogrobowej  upoma,  ponura 
zwrotka,  wraca  wciąż,  ponownie  i  ponownie,  bezlitosny 
wyrzut: 

Sami  winni,  sami  winni,  sami  winni!.. 

Sto  razy  ich  podniósł  —  sto  razy  od  niego  odpadli,  sto 
razy  ku  zbawieniu  ich  powiódł  —  sto  razy  się  odwrócili, 
sto  razy  ich  ocalił  —  sto  razy  haniebnie  go  zdradzili . . . 

—  Sami  winni . . .  sami  winni . . .  sami  winni! . . 


Słońce  gorejące  pali  im  rozbolałe  głowy,  słońce  go- 
rejące  zawistnym  żarem   wpija,   wżera  im  się  w  pękające 


436  CHIMERA 

czaszki  —  ciche,  jednostajne,  ponure  słowa  starca  spadają 
z  dalekim,  głuchym  łomotem  na  znękane  ich  mózgi  —  tło- 
czą, gnębią,  przybijają  do  ziemi... 

—  Nieszczęśni,  potrzykroć  nieszczęśni!  —  po  tylu 
próbach  i  ponownych  zawrotach,  po  tylu  zbawieniach 
i  ponownych  zdradach  —  czego  chcą  od  niego,  czego 
chcą...  czego  chcą?.. 

Stoją  w  posępnem  milczeniu.  Czasem  niewiasta  któ- 
ra zdławionem  zaniesie  się  łkaniem,  czasem  westchnienie 
stłumione  w  ciszy  się  rozpłynie,  czasem  dziecię  które  u  mat- 
czynego łona  zgubionym  jękiem  zakwih... 

—  Czy  nie  da  się  przebłagać,  czy  po  raz  ostatni  nie 
ulituje  się  ich  potrzeby? 


Wielka,  pusta  kotlina  w  rozszalałych  słońca  żarach 
omdlała  gore. . . 

Z  poza  czarnych  zwałów  kamiennych,  z  poza  ze- 
schłych traw  i  ostów  żółtej  powodzi,  dzikiego  anyżu  kęp 
najeżonych,  płonie  krwawą  łuną  spękana,  rozrysowana, 
rozszczepiona  w  głębokie  jary  ruda  ziemia . . . 

—  Czy  nie  da  się  przebłagać?  Czy  po  raz  ostatni 
nie  ulituje  się  ich  potrzeby  ? . . 

Niech  się  zmiłuje  nad  nimi,  bo  zginą . . . 

Niech  się  zmiłuje  nad  nimi,  bo  zginą,  zczezną,  prze- 
padną!.. 

Gorejące  słońce  pali  im  rozbolałe  skronie,  gorejące 
słońce  rozsadza  im  rozwiezione  czaszki,  gorące  rozszalałe 
tchy  anyżu  kłębią  się,  wirują  w  ich  znękanych  mózgach  — 
pustej,  rozgorzałej  kotliny  krwawy  pożar  wielkiem,  szero- 
kiem  kołem  wkrąg  poczyna  się  toczyć 


PROROK  43J 

TLt.  ściśnionego  zastępu  jeden  z  mężów  leniwie  się  wy- 
suwa . . . 

Z  prz3^mruźonych  jego  oczu  błyskają  raz  po  raz 
ukośne,  chytre  spojrzenia.  Po  wykrzywionych  ustach  ja- 
dowity błąka  się  uśmiech... 

Milczenie 

W  gorejącego  słońca  rozwścieczonych  żarach,  w  dzi- 
kiego anyżu  rozpasanych  oddechach,  pustej  kotliny  wielki, 
krwawy  pożar  szalonym  pędem  wiruje... 

—  Wielki,  wszechmocny  Boże!  co  będzie...  co  bę- 
dzie.. .  co  będzie?.. 

Mąż  o  ukośnem  spojrzeniu,  o  jadowitym  uśmiechu, 
chyli  się  ku  ziemi . . . 

Jak  kot  kuli  się,  zczaja  —  przymknięte  oczy  rozwie- 
rają się  szeroko,  błyskają  białkami,  zieją  straszną  chucią . . . 

Dygocącą  ręką,  rozwartemi  jak  szpony,  kurczo- 
wo skrzywionemi,  trzęsącemi  się  palcami  dobywa,  dźwiga 
ciężki  krągły  głaz... 

—  Wielki,  wszechmocny  Boże!  —  co  będzie?.,  co 
będzie  ? . .  co  będzie  ? . . 

Mąż  rzucił  się  w  górę  —  błysnął  rąk  rozmach  —  ru- 
nął starzec  rażony  kamieniem... 


Milczenie .   .  stoją  w  głuchem  milczeniu , . . 

Tylko  dreszcz  raz  nimi  wstrząśnie... 

Jeden . . .  drugi . . . 

I  coraz  nowe . . . 

I  coraz  częstsze . . . 

I  nagle:  huragan,  wielka,  wyjąca  burza  zapamiętałej, 
ryczącej  wściekłości,  spienionego  obłędu... 

Zatłoczyli  się,  skłębili,  sparli  —  zwarły  się  dyszące 
oddechy,  zatętnił  huczący  szał  w  rozmiotanych  skroniach  — 


4j8  CHIMERA 

w  kurczowych  podrygach  rzucają  się,  spychają,  zwalają, 
duszą,  rwą,  szarpią,  rzężą  —  krwawemi  palcami  rozdrapują 
twardą  ziemię  —  dobywają,  dźwigają,  miotają  na  oślep  krą- 
głe, czarne,  ciężkie  głazy... 

Nad  martwem  ciałem  zwiera  się  —  wypiętrza  wyżej, 
wyżej,  wyżej,  kamienna  mogiła 


Cisza  . .  pustka . . . 

Skroś  zwału  kamieni,  złomów  zwietrzałych  kolumn, 
kapiteli,  łuków  —  z  wielkiej,  pustej  kotliny  krwawego  po- 
żaru czarno  wypiętrzony  kamienny  kurhan . . . 

Wpoprzek  w  cienką  staU  lamę  wyciągnięty  jeziora 
blask  skrawy... 

Wyżej  gór  białe  żary... 


Czasem  z  pod  czarnego  kamienia  jaszczurka  szara  wy- 
pełznie, jak  błyskawica  po  zwałach  się  przewinie  i  w  zie- 
mię zapadnie... 

Czasem  zkądś  szakal  z  wtuloną  kitą  przybiegnie,  mo- 
giłę dokołoła  obejdzie,  jak  dziecko  żałośnie,  przeciągle  raz 
i  drugi  zapłacze  i  znowu  pomknie... 

Czasem  gazela  rozpędzona  jak  wryta  przystanie,  zdu- 
miona brązowe  oczy  szeroko  rozewrze  i  znowu  poprzez 
spękanej  ziemi  ziejące  szczeliny  w  wielkich  skokach  po- 
pędzi ... 

Czasem  skrajem  kotliny  jeździec  jakiś  chyłkiem  jak 
mara  się  przesunie,  rozwianą  szatą  biało  w  słońcu  zabły- 
śnie i  w  widnokręgu  się  zgubi . . . 


PROROK  439 

I  tylko  kraczącego  ptactwa  chmury  kupią  się  i  roz- 
pływają... 

I  tylko  wysoko,  w  blaskach  zgubiony,  orzeł  samotnie 
się  waży . . . 

Nad  wysoko  wypiętrzonym  kamiennym  kurhanem, 
nad  rozgorzałej,  pustej  kotliny  wielkim,  krwawym  pożarem 
gorejące  słońce . . . 


Zygmunt  Bytkowski. 


z  „Sonetów  Królewskich." 


WANDA. 


Rzucam  tobie,  Wisło,  mój  wiantiszek  z  ruty: 
Nie  popłynie  z  wodą,  jeno  w  gł^bi  ląże . . . 
IV  mym  wianuszku  z  ruty  zagnieżdżą  sią  wąże. 

Jako  we  mnie,  winnej,  miłowaniem  strutej. 


Rzucam  tobie,  Wisło,  miecz  o  krzemień  kuły. 
Bo  niemieckich  wojów  już  on  nie  dosiąże, 
I  mój  pancerz  złoty,  i  hełm,  i  pawążą. 

Co  mią  strzedz  nie  znały  od  miłości  łutej. 


Chwyć  mnie  ninie,  nurcie,  Moraną  zasnuty . . . 

Rytygiera-m  zmogła...  siebie  nie  zwy ciążą! 
Mnie  sią  nie  imały  niemieckie  orąże. 


Choć  ciebie  krwi  naszych  zbroczył  dopływ  suty  — 

Niech  mią  lud  mój,  Wisło,  zna  z  fal  twoich  nuty . 

Niech  koją  niewiasty  i  ukrzepiam  maże  I 


z  SONETÓW  KRÓLEWSKICH  441 


LUDGARDA. 


Do  nóg  Przemysława  rozpacznie  sią  winie: 

„O  mój  królu  panie...     Niegdyś  tobie  droga. 
Błagam  zmiłowania...  przez  żywego  Boga, 

Nie  bierz  mi  żywota . . .  daj  mi  odejść  ninie . . . 


Do  rodzica  odpuść . . .  boso  w  koszulinie . . . 
U  nóg  jego  życia  dokonam  nieboga, 
I  będzie  mi,  panie,  twoja  pamięć  błoga  — 

Nie  rzucą  ci  klątwy . . .  choć  pojmiesz  niemkinią. 


Do  rodzica  odpuść  ...w  kraj,  gdzie  Łaba  płynie . . . 

Milczysz?. .     Jakaż  straszna  mnie  ogarnia  trwoga/ 
Przebóg/    Już  oprawca  stoi  w  drzwiach  u  proga.  - 


Pomnij/    Jak  Ludgarda  bez  winy  tu  ginie, 
Tak  miecz  braniborski  ciebie  nie  ominie... 
Pomnij/ 

O  mój  ojcze/    Doloż  moja  sroga/ 


442  CHIMERA 


JAN  OLBRACHT. 


Hej!  w  gospodzie  na  Kleparzu  dworak  wodzi  Basią... 
Wierą . . .  nie  znam,  jak  Bóg  miły,  gładszej  nad  cią 
Urzekły  mnie  modre  oczy  twe  i  krucze  brewki,  [dziewki. 

Żem  na  umór  rozmiłowan  w  cudnej  twojej  krasie. 


Nie  w  zgrzebnem  ci  płótnie  chodzić,  jeno  w  alłembasie . . . 

Panią  być...  a  nie  szynkować  miody  i  nalewki... 

I  raz  po  raz  garść  czerwieńców  wyrzuca  z  sakiewki, 
I  raz  po  raz  mocniej  Baśką  obejmuje  w  pasie. 


A  tu  wpada  do  gospody  cała  tłuszcza . . .  zda  sią. 

Najazd  żaków  i  żołdaków  ...i  grzmią  huczne  śpiewki . . . 
Hej.  paniczu  1   Tam  do  dworek  sobie  smal  cholewki.. 


A  od  naszych  wiejskich  dziewek  wara  tobie...  zasiał 
Błysły  kordy,  krwią  spłynąły . . .   wstał  krzyk  poniewczasie: 
„Dyć  to  król  nasz  miłościwy...  jasny  pan  i  krewki!" 


z  SONETÓW  KRÓLEWSKICH  44} 


ZYGMUNT  AUGUST. 


Szept  złotowłosej  słychać  Isaotty... 

Do  ust  przypadła  mu  w  cieniu  kotary: 
„Ja.  królewiczu,  kocham  cią  bez  miary, 

A  ty  —  ty  moje  odtrącasz  pieszczoty... 


Wszystkich  ku  tobie  drżą  pożądań  loty! 

Wszystkich  ku  tobie  płoną  tąsknot  żary! 

Słuchaj !    Okrutnej  wzywam,  niebios  kary 
Na  tą,  co  ócz  twych  zabierze  mi  groty ! 


Bodaj  miłości  twojej  promień  złoty 

Złudne  jej  tylko  przywiódł  szczęścia  mary 
I  rychło  w  straszne  zmienił  je  maszkary  — 


Bodaj  by  zczezła  z  bólu  i  zgryzoty!^'' 

A  królewicza  —  rąk  liliowe  sploty 

Palą . . .  rwie  duszą  cichy  płacz  Barbary . . . 


Władysław  Nawrocki. 


Wyznania. 


Z  czegóż  mamy  w  tych  czasach  dzisiejszych  czerpać 
podnietę  do  tworzenia  artystycznego?  —  W  czasach  sta- 
rożytnych dawało  ją  życie;  bieg  dzisiejszego  życia  tłumi 
raczej  wszelką  produkcyę  duchową.  „Żyjemy"  dziś  talv 
mało!  Jakże  my  mieszkamy,  naprzykład?  Te  ubikacye 
nasze  wystarczają  zaledwie  do  „egzystencyi."  Spędzam}^ 
dni,  stłoczeni  po  cudzych  kamienicach,  zkąd  wygnano  na- 
turę, światło,  powietrze.  —  W  jakież  stroje  ubierają  nas 
przesądy,  nasz  smak  obcy  wszelkiej  sztuce  i  pruderya  na- 
sza? I  tu  niema  nic  dla  oka,  nic  dla  zmysłów!  Kształty 
ludzkie,  zwłaszcza  kształty  kobiece,  oglądamy  chyba  w  ra- 
zie wypadku  lub  katastrofy.  (Mimo  że  kobiet}'-,  w  tem  obo- 
wiązkowem,  a  skrzętnem  ukrywaniu  tajemnic,  same  schną 
i  przekwitają  w  tęsknocie).  —  Rodzina?  —  my  jej  nie  ma- 
my, ona  nas  ma.  Żona  ?  —  bądźmy  szczerzy !  żadna  z  nich 
nie  przejmuje  się  przecież  poważnemi,  prawdziwemi  zada- 
niami życia.  —  Dzieci? — z  początku  może  wiele  radości, 
potem  walka  i  troski. 

Z  czegóż  więc  czerpać  dziś  twórczość  artystyczną? 
Pozostaje,  dalibóg,  tylko  wino.    Ono  jedynie  jest  prawdzi- 


WYZNANIA  44^ 

wem  użyciem,  ono  czyni  z  nas  dopiero  ludzi.  Tylko  wi- 
no pozwala  nam  tworzyć  wbrew  życiu  samemu,  ono  je- 
dynie darzy  nas  niekiedy  godzinami,  w  których  się  zapo- 
mina o  tym  całym  kieracie  i  w  których  zda  się  człowieko- 
wi, że  Bóg  jeden  wie,  kim  jest  i  gdzie  się  znajduje. 


Kto  nie  uczy  się  ze  wszystkiego  (mówi  Bócklin  o  ksią- 
żkach i  obrazach),  ten  się  nigdy  niczego  nie  nauczy. 


Niepodobna  nauczyć  się  czegoś  bezpośrednio  od  in- 
nych. Trzeba  wsz3^stkiego  samemu  doświadczyć.  Starz]^^ 
zwłaszcza  mistrze  niewiele  nauczyć  mogą.  Toć  ich  obrazj- 
tak  się  zmieniły,  że  tiiidno  dziś  wiedzieć,  czego  oni  sami 
niegdyś  chcieli. 


Nie  powinnoby  się  nadawać  żadnych  tytułów  obra- 
zom. Istotę  rzeczy,  o  którą  chodzi  malarzowi,  zatrącają  one 
zaledwie,  i  skutkiem  tego  przysłaniają  lub  nawet  z  fałsz}'^- 
wej  przedstawiają  strony  sam  zaród  dzieła.  Widz,  dzięki 
im,  zajmuje  się  materyałem,  który  można  spotkać  na  ka- 
żdej ulicy  —  i  za  którym  chętnie  kryje  się  niezdolność  —  za- 
miast autorem,  który  ma  coś  do  powiedzenia.  Na  co  on 
patrzał,  co  on  odczuł,  —  tego  nie  widzi  nikt,  o  to  nikt  nie 
pyta. 


Kształty  i  barwy  muszą  być   podporządkowane  idei. 


Jeżeli  w  ciągu  roboty  nagle  się  gdzieś  urwie,    to  ur- 
wało się  nie  tu,    nie  w  robocie,    lecz  z  samego  zaraz  po- 


446  '  CHIMERA 

czątku,  w  idei.  Na  nic  wtedy  wszelkie  poprawki  i  prze- 
róbki —  wszystko  to  jest  daremnem  zapychaniem  dziur, 
wszystko  to  nic  nie  pomoże.  Coś  urwało  się  w  samym 
początku,  przed  zaczęciem  pracy,  przy  obmyślaniu  i  oblicza- 
niu. Przeoczyliśmy  wtedy  właśnie  ten  wadliwy  punkt,  w  któ- 
rym —  jak  teraz  nam  się  zdaje  —  środki  nas  zawodzą. 


Uważaj,  co  na  tobie  wy wiera  wrażenie ;  gdy  pojmiesz 
dla  czego,  potrafisz  sam  oddziaływać. 


Nie  jesteś  przy  malowaniu  tak  niezależnym,  jak  ci  się 
wydaje.  Zależysz  od  tego,  co  jest  dla  pracy  twej  korzystnem. 


Im  prostsze  środki,  im  szybciej  wypowiedzieć  można 
to,  co  się  ma  własnego  do  wypowiedzenia,  tern  mniej  za- 
traca się  siły  na  pokonywanie  oporności  materyału. 


Prócz  szczęśliwej  zgody  wyobrażeń  i  środków,  pole- 
ga sztuka  na  poznawaniu  i  usuwaniu  zbyteczności.  To 
pochłania  najwięcej  czasu.  Tem  bardziej  nie  należy  chcieć 
coś  włączać.  To  precz,  tamto  precz,  —  wtedy  dopiero 
błyska  nagle  światło,  przyznające  słuszność  naszym  wyobra- 
żeniom, oraz  wskazujące  jak  je  wykonać  należy:  —  o  to,  to ! 
tegośmy  szukali  w  rzeczywistości.  Wszystko  inne  robi 
się  potem  już  samo  przez  się  i  szybko :  wówczas  budzi  się 
i  przychodzi  nam  z  niewołaną  pomocą  wszystko  to,  czem 
się  jest,  co  się  wie,  umie,  w  pamięci  ma,  —  nieraz  niewia- 
domo, zkąd  się  to  wszystko  bierze.  Tylko  niech  Bóg  broni 
być  pełnym  fantazyi,  —  wyobraźni  będziemy  potrzebowali 
jeszcze  dosyć  ad  hoc,  aby  ożywić  rzeczy  najistotniejsze.  I  ni- 


WYZNANIA  447 

gdy  zbyt  wybujało,    lecz  z  rzetelną   prostotą,    nigdy  arty- 
stycznie, lecz  naturalnie! 


Kierunki!  Jest  tylko  jedna' sztuka,  lecz  zarazem  tyle 
indywidualności,  ilu  prawdziwych  artystów,  lub  tych,  któ- 
rzy nimi  rzetelnie  zostać  pragną.  Aferzyści  i  ludzie,  którzy 
zatrzymują  się  przed  dowolnym  ułamkiem  natury,  aby  go  na- 
śladować, dając  w  najlepszym  razie  tylko  wykrawek  całości, 
naśladując  kształt  zewnętrzny,  —  ci,  artystami,  oczywiście, 
nie  są. 


Malarz  widzi  i  żyje  oczyma.  Tętni  w  nim  coś  nieu- 
chwytnego, co  łączy  się  z  kształtami  i  barwą,  ożywia  rze- 
czy widziane  i  staje  się  wskutek  tego   czemś  określonem. 


Wolę  chcę  widzieć  w  każdem  pociągnięciu  pędzlem, 
nie  zaś  niewolnika! 


Co  nie  jest  zdecydowane,  nie  działa.  Widz  powinien 
się  dowiedzieć  z  mego  obrazu,  jak  przemawiało  do  mnie 
życie,  natura  i  t.  d.;  dla  tego,  ja  sam  muszę  to  wiedzieć 
jasno  i  módz  jasno  wyrazić. 


Kogoś,  kto,  zamiast  szukać  ogólnego  wrażenia,  zata- 
pia się  w  szczegółach,  mam  za  durnia.  Nie  malujemy  prze- 
cież rąk  i  nóg  dla  kogobądź. 


Gdy  się  ma  parę  barw  i  parę  kontrastów,  można  już 
w  zamierzony  sposób  oddziałać  na  duszę  ludzką. 


44S  CHIMERA 

G.  Floerke:  Co  to  jest  obraz?  Możliwie  ścisły  i  wy- 
razisty, pełny  jedności  wnętrznej  wyraz  czysto  malarskiej, 
t.  j.,  zamykającej  się  w  granicach  środków  malarskich,  wi- 
zyi,  ze  wszystkiemi  wiążącemi  się  z  nią  asocyacyami  my- 
ślowemi. 

„No,  tak,"  rzekł  Bocklin,  a  potem  musi  on  jeszcze 
wywierać  wrażenie  ściśle  dekoracyjne.  Musi  nietylko  wy- 
rażać to,  co  malarz  odczuł,  lecz  być  nadto  czemś  wspania- 
łem,  czemś  naj piękniej szem,  dominującem  w  miejscu,  do 
którego  jest  przeznaczony." 


Nie  widzę  przyczynj;^,  dla  której  miałbym  malować 
piękne  kobiety.  Nie  maluję  przecie  z  grzeczności,  ani  też 
na  to,  aby  się  przypodobać  jurnym  gamoniom. 


Gdy  maluję  wodę,  nawiedza  mnie  wówczas  to  i  owo: 
igraszki,  o  których  nie  wiem,  kiedy  i  jak  je  widziałem, 
a  które  pozostały  mi  jednak. 


Czego  się  nie  szuka,  tego  się  nie  widzi. 


Na  miłość  Boską,  nie  powinno  się  nigdy  okazywać 
w  nieodpowiedniem  miejscu,  że  się  było  pilnym  uczniem, 
że  się  zdobyło  umiejętność,  że  się  dobrze  rysuje  i  t.  p. 
Na  takie  chłopięce  samochwalstwa  nie  masz  miejsca  w  peł- 
nem  jedności  wnętrznej  pragnieniu  artystycznem.  Wszyst- 
ko, gdzie  trzeba. 


W  naturze,    pomiędzy  światłem  i  ciemnością  istnieje 


WYZNANIA  449 

dla  oka  ludzkiego  skala,  którą  można  wyrazić  stosunkiem : 
I  —  IGO.  Na  palecie  zaś,  skala  ta  da  się  wyrazić :  45  — 
55.  —  50  zatem  będzie  moim  środkiem,  jeżeli  chcę  wy- 
starczyć równie  w  świetle  jak  w  cieniu.  Już  dla  tego  sa- 
mego, niepodobna  malować  bezpośrednio  z  natury,  bo  za- 
zwyczaj mimo  wszelkich  przystosowań,  obiera  się,  w  sku- 
tek wysiłków  naśladowczych,  za  wysoką  skalę  w  stosunku 
do  środków  rozporządzał ny eh  i  popada  w  niemożność  wy- 
starczenia  efektom  natury.  —  Nie,  wszystkie  stosunki  skali 
muszą  być  przemyślane  pierwej  w  głowie  i  następnie  z  pa- 
mięci oddane  na  płótnie  Podług  natury  należy  tylko 
sprawdzać,  ale  nigdy  z  paletą  nie  ślęczyć  przed  naturą. 


Malowanie  studyów  powinno  być  wzbronione.  W  pra- 
cowni, studya  do  niczego  nie  są  przydatne.  Nawet  ze  sta- 
nowiska mnemotechnicznego,  studya  są  głupstwem.  Taki, 
co  wciąż  tylko  chwilowe  maluje  z  natury  wrażenia,  nicze- 
go się  nie  uczy  i  przy  pierwszym  odmiennym  wypadku 
znowu  staje  bezradnie.  —  Weźmy  prosty  przykład.  Rysu- 
ję z  natury  niezapominajkę.  Przez  to  jednak  nie  dochodzę 
do  jej  zrozumienia,  nie  mogę  jej  sobie  wyobrazić,  kiedy 
i  jak  zechcę.  Nie  wiem,  jak  się  to  rozwija,  jak  cząstka 
jedna  z  drugą  się  łączy,  jak  barwy  niebieska  z  żółtą  do 
siebie  przystają.  Mogę  tylko  skopiować  znowu  to,  co  wa- 
dzę. Ale  spróbujmy  przyjrzeć  się  niezapominajce  i  nary- 
sować ją  z  pamięci,  czyli  zdać  sobie  z  niej  sprawę,  a  po- 
tem dopiero  porównajmy  to,  cośmy  zrobili,  z  naturą, 
sprawdźmy  i  umocnijmy  swe  wyobrażenia.  Wyobraźnia 
jest  niezbędną ;  naśladownictwo  —  zabójczem. 


To  mi  artysta,  to  mi  twórca,  który,    potrzebując  np. 
małego  palca,  czeka,  aż  model  czas  mieć  będzie. 


4S0  CHIMERA 

Niech  rzecz  będzie  jak  chce  niezręczną,  lub  źle  nary- 
sowaną, —  nie  dbam  o  to :  chcę  w  każdem  pociągnięciu 
widzieć  wolę,  —  to  jest  dla  mnie  wszystkiem,  poprawność 
niczem. 


Istotnie  monumentalne  malowidło  powinno  być  wiel- 
ką improwizacyą. 


Ogromnie  wiele  rzemiosła  jest  w  sztuce;  wiele  do- 
świadczenia, wiele  prób  wszelakich  potrzeba,  wiele  me- 
chanicznej pracy.  My  wszyscy  jesteśmy  przecież  awan- 
turnikami bez  kotwicy,  bez  steru,  bez  kompasu;  —  każdy 
w  swojej  łupinie  orzechowej.  Żaden  z  nas  nie  ma  oparcia 
na  rzeczach  przeszłych.  Każdy  nic  nie  wie,  w  nic  nie 
wierzy ;  —  patrzy,  próbuje. 


Do  śmierci  się  uczymy.  Po  latach  dwudziestu,  znajduję 
rozwiązanie  czegoś.  Gdyby  ktoś  był  mi  to  wcześniej  po- 
wiedział, gdybym  to  był  wiedział  wówczas,  —  iluż  głupstw 
byłbym  uniknął,  o  ileż  dalej  byłbym  już  teraz. 


Właściwość,  „indywidualność"   materyału  pragną  się 
również  wypowiedzieć  w  dziele. 


Głowa  —  to  „fraszki!"  Ale  w3'^dobyć  naprzykład  to, 
że  tak  niedbale  oto  spoczywa:  —  w  tern  sęk!  Nogi  są 
najtrudniejsze,  nie  dlatego,  że  na  nich  wokół  wszystko 
chodzi  —  (ruch  ramion  nie  jest  wcale  rzeczą  łatwiejszą),  — 
lecz  że  się  stoi   na  nogach,    że  dźwigają  one   postać  i  jej 


WYZNANIA  4SI 

ruch.     Niech    tu   brakuje    najmniejszego    drobiazgu,    cał}- 
chłop  jest  wnet  w  nieporządku. 


Et,  co  tam,  piękne !  Rzecz  każda  na  właściwem  miej- 
scu jest  piękną.  Kolorystyczność !  Brednie.  Farba  jest 
wtedy  piękną,  gdy  cel  swój  osiąga. 


Ci  florentczycy !  Gdy  się  powraca  z  Holandyi,  —  noc 
nas  ogarnia.  Toż  to  są  dzieci!  Obserwacyi,  spotrzegawczo- 
ści,  tego  u  nich  nie  znaleźć.  Po  50  latach  nie  zauważył 
jeszcze  Ghirlandajo,  że  niektóre  barwy  zawsze  się  wybi- 
jają (to  jest  ich  charakterem,  który  malarz  uchwycić  powi- 
nien), nie  wie,  że,  naprzykład,  niektóre  czerwienie  (w  na- 
turze oczywiście)  w  rozmaitych  odległościach  rozmaicie 
działają.  On  ładuje  to  samo  na  przedzie,  co  i  na  tylnym 
planie.  Ztąd  brak  przestrzeni,  a  więc  brak  spokoju.  A  po- 
za tern:  nawet  obliczenia  artystycznego,  rachunku  nieco 
większego  nie  byli  w  stanie  ci  ludzie  zrobić.  Nigdy  nie 
wpadnie  im  nic  do  głowy,  co  się  do  rzeczy  odnosić  może. 
Gdzie  został  pusty  kawał  przestrzeni,  tam  maluje  się 
czemprędzej  chwaścik,  lub  ogonek  sukni,  albo  doniczkę 
z  kwiatami.  Jeden  efekt,  np.  dywanu,  muru,  skoro  raz  zo- 
stał odkryty,  powtarza  się  nielitościwie  w  kółko:  chodziła 
czapla  po  czerwonej  desce . . .  Nigdy  nie  mają  oni  nic  do 
opowiedzenia,  nic  do  udzielenia:  holendrzy  pełni  są  tego 
aż  po  końce  palców.  Dziećmi  są  ci  florentczycy!  Bie- 
dne i  puste  stworzenia  ci  Botticellowie  i  t.  d.  Gdy  tymcza- 
sem taki  uczeń  van  Eycka  jest  pełen  uczucia  aż  do  naj- 
mniejszego drobiazgu,  a  mimo  to  każdj'^  ten  drobiazg  zo- 
stał wysnuty  z  wielkiej  całości,  z  ożywiającej  wszystko, 
głęboko  umiłowanej  i  nawskroś  odczutej  idei. 

Nie!  —  taki  np.  Rogier  van  der  Weyden!   Aż  do  osta- 


4^2  CHIMERA 

tniego  wątku,  do  najmniejszej  małostki,  takie  to  wszystko 
ożywione,  tak  przedziwnie  zrozumiane,  takie  artystyczne, 
tak  nigdzie  nie  „puszczane."  Czem  i  jak  to  jest  zrobione, 
pozostanie  dla  mnie  wieczną  zagadką.  To  wogóle  nie  wy- 
daje się  malowanem.  Nie  widać  w  tern  pracy,  nie  czuć 
borykania  się  z  opornym  materyałem.  Olejem,  werniksem, 
tern  wszystkiem,  czem  my  dziś  rozporządzamy,  malowane 
to  nie  jest. 


Kto  robi  ciągle  to  samo,  jest  prostym  świntuchem. 
Człowiekowi,  póki  się  zwie  artystą,  nie  wolno  mieć  żadnej 
maniery.  Każdy  dzień  nas  odmienia.  Co  podobało  się 
i  wydawało  dobrem  20 -letniemu  młodzieńcowi,  nie  może 
już  poruszać  dojrzałego  mężczyzny.  Co  raz  zostało  osią- 
gnięte, to  już  minęło.  Każdy  obraz,  w  tem  znaczeniu,  wi- 
nien mówić  coś  innego,  nawet  gdyby  był  jakiemś  powtó- 
rzeniem. 


Artysta  nie  powinien  mieć  ani  specyalności,  ani  ma- 
niery. Karyerowicz  i  zręczny  rzemieślnik  musi  ją  posia- 
dać: wszak  po  niej  poznać  go  jedynie,  ona  W3^szukuje 
mu  swoistych  wielbicieli,  „jego"  miłośników  sztuki.  Mó- 
wię to  w  umyślnem  zastosowaniu  do  spółczesnej  sztuki 
francuzkiej.  Niemiec,  który  tak  wiele  umie,  tak  dalece  już 
się  przegryzł,  zrobi  potem  coś  odmiennego ;  —  rzecz  będzie 
może  nie  lepsza,  on  wszakże  pragnie  czegoś  więcej.  Taki 
paryżanin  —  nie !  On  stanie  na  miejscu  i  zrobi  z  siebie, 
wytwornego  chicqueur'a.  A  to  jest  chamstwem!  Gdyż 
ten,  co  tyle  już  umie,  wie  także,  iż  jest  zawsze  jeszcze  coś 
wyższego,  coś  artystyczniejszego.  Czy  takie  dążności  da- 
dzą „hótel'^  lub  sławę  dnia  u  „Nałion/^  —  to  oczywiście 
będzie  rzeczą  mniej  pewną. 


WYZNANIA  4S3 

Musiałbym  być  malarzem  rodzajowym,  gdybym  nie 
wiedział,  że  cliodzi  o  ło  i  o  to,  i  że  tylko  nierozum  arty- 
styczny może  żądać  jeszcze  czegoś  innego.  Taki  fryc  ro- 
dzajowy, w  którego,  dajmy  na  to,  bardzo  porządnej  sce- 
nie chodzi  jednak  jedynie  o  dwie  np.  miłe  twarze  Jej  i  Je- 
go i  co  najwyżej  o  taki  jeszcze  lub  inny  ruch  pomocni- 
czy, —  robi  nadto  psa,  i  kota,  i  piec  (nawet  z  kalendarzem 
z  danego  roku),  i  wszystkie  gwoździki  fotelu,  i  jest  —  bar- 
dzo dumny  z  tego . . .  mianowicie,  że  zdołał  oderwać  spoj- 
rzenie od  głównej  rzeczy  i  rozproszyć  po  różnych  szczegó- 
łach. 

Oponent:    Można  wszakże  zrobić  i  to  i  tamto . . . 

Bócklin:  Nie,  niemożna  robić  naraz  jednego  i  dru- 
giego, jeśli  się  chce  być  malarzem.  Niemożna,  jeżeli  cho- 
dzi wyłącznie  o  dwie  głowy,  wykonywać  nadto  w  sposób 
zajmujący  butów  i  guzików.  Bo,  przede wszystkiem,  wtedy 
właśnie  nie  osiąga  się  zamierzonej  rzeczy  głównej,  a  po- 
wtóre,  mnóstwo  równoważnych,  skupionych  koło  siebie 
szczegółów  nudzi  poprostu. 


Technika!    Techniczną   sprawność  może   mieć  byle 
głupiec,  każdy  może  się  nauczyć. 


Kto  do  sztuki  wprowadza  tendencyę,  ten  nie  jest  ar- 
tystą. 


Ach,  te  wystawy!  Łatwo  byłoby  na  nie  malować. 
Ale  zabijają  one,  tak,  jak  „salony"  zabiły  Francuzów.  Ka- 
żdy zadaje  sobie  jedno  tylko  pytanie:  co  „robi  efekt,"  i  na 
tem  opiera  całe  swoje  obliczenie.  Zwłaszcza,  co  robi  efekt 
zdaleka:  —  taki  lub  inny  niezwykły  figiel  perspektywiczny. 


4S4  CHIMERA 

jakiś  widok  z  góry,  lub  z  dołu,  jakiś  brak  hory^zontu  w  obra- 
zie, jakaś  zygzakowata  perspektywa  i  t.  p.  Wtedy  celem 
artystycznym  staje  się  poszukiwanie  rzeczy  silniej,  brutal- 
niej działających.  I  widzimy  wszyscy,  jakie  powstają  ztąd 
„kicze." 


W  Niemczech  niema  słońca.  Leży  mi  ono  na  ple- 
cach, ale  go  nie  czuję.  Cienie  przymglone,  chociaż  niebo 
błękitne.  Dopiero  po  drugiej  stronie  Alp,  wszystko  prze- 
sycone, przepalone  światłością.  Dzień  cały  karmiłem  się 
światłem. 


PRZEŁOŻYŁ 

Maryan  Wawrzeniecki.  Arnold  Bocklin, 


Sonety. 


FECONDITAS. 


Chwila  zachodu . . .  wśród  obłoków  wieńca 
Dogasa  słońce  . . .  chmura  zwiewna,  biała. 
W  przestrzeniach  nieba  jak  szept  skamieniała. 
Czeka  na  przyjście  swego  oblubieńca. 


Słońce  jak  gloria  na  świątym  obrazie 
Zniża  sią,  pasy  rozrzuca  pąsowe. 
Na  pierś  jej  śnieżną  skłania  złotą  głową. 
Stapia  sią  w  krwawej  miłości  ekstazie. 


Błogosławiona  niech  bądzie  m,oc  twórcza!! 
Pąkają  drzewa,  wiatr  do  nieba  spiętrza 
Pył  płodny  kwiatów  —  łaiiy  zbóż  sią  złocą 


Ziemia  swe  łono  brzemienne  rozkurcza 
Tysiące  istnień  wyrzucając  z  lonątrza 
Tkniąta  tworzenia  przenajświętszą  mocą!! 


456  •  CHIMERA 


WIERZBY  W  POLU. 


Białe  bezkresne  pole  —  pusto,  szaro,  mąłno . . . 
Słońce,  od  białych  śniegów  za  mgłami  oślepłe. 
Patrzy  chorą  źrenicą  na  ugory  skrzepłe. 
Gdzie  pod  śmierci  całunem  kona  ziemi  tątno. 


Tylko  wierzby  na  polu  jak  szkielety  sterczą, 

W  jakiejś  strasznej,  rozpacznej  pokurczone  mące, 

Z  pod  śniegu  zamarznięte  wyciągają  race 

Z  groźbą  dla  szarych  niebios  bezsilną,  bluźnierczą. 


Głuchy,  samotny  cmentarz  wśród  śniegowych  łanów. 
Jakiś  orkan  olbrzymi,  spadły  z  sinej  chmury. 
Górą  śniegu  przywalił  do  ziemi  tytanów. 


Jeszcze  widać  po  wydmach  cielsk  groźne  kontury 
I  jeszcze  sterczą  w  niebo  po  minionej  walce 
Długie,  agonią  śmierci  poplątane  palce!! 


SONETY 


4S7 


KIEDY  ROSY  SPADNĄ... 


Krąg  wody,  jakąś  niewidzialną  rąką 
Miądzy  frazu  sploty  rzucony  na  łące, 
Całując  falą  kwiatów  stopy  drżące. 
Utworzył  w  ziemi  zatokę  maleńką. 


Codzień,  gdy  róże  zapalą  sią  świtu, 
Przez  traw  gęstwiną,  wonne  kwiatów  sady 
Cisną  sią  rojne  owadów  gromady 
Do  zgubionego  wśród  trawy  błękitu. 


I  zaglądają  do  nieba  ciekawie, 

Które  na  fali  pocałunki  kładnie 

Z  ogromnem  słońcem  zatopionem  na  dnie. 


A  kiedy  rosy  rozperlą  się  w  trawie, 
Z  kwiatów  chylących  kielichy  nad  tonią 
Spadają  krople  i  dzwonią . . . 

i  dzwonią . . , 


4s8  .  CHIMERA 


I  PRZYSZŁA  SZARA  WIECZORNA  GODZINA... 


/  przyszła  szara  wieczorna  godzina . . . 
—  Wszystko  w  naturze  ścichło  w  jednej  chwili. 
Zanim  sią  księżyc  z  poza  wzgórz  wychyli, 
Zasnuwa  ugór  jakaś  martw  ość  sina. 


Wiatr  lekko  zmarszczył  sennych  wód  powierzchnie 
I  między  trawy  ułożył  się  na  dnie  — 
Czasem  się  promień  na  wód  tafle  kładnie, 
Rozświetli  głębie  i  bez  śladu  pierzchnie. 


Za  chwilę  światła  rozpłoną  śród  ciszy 
I  noc  zapali  złotych  gwiazd  miryady. 
Tak  cicho . . .  zwolna  zasypiają  kwiaty. 


Zda  się,  że  teraz  ludzki  duch  usłyszy. 

Jak  w  sennych  chmurach  dzień  przekwita  blady 

1  jak  się  rodzą  jakieś  złote  światy. 


SONETY  4S9 


MODLITWA  DO  DUSZY. 


Pani  gwiazd  złotych  i  smutku  królowo! 
W  ciemnościach  życia  do  ciebie  się  modlę  — 
Żem  Cię,  syn  własny,  oszukiwał  podle. 
Udając  wielkość  myśli  piorunową. 

Żem  był  jak  pielgrzym,  to  przez  ugór  idzie. 
Pytając  drogi  pobladłemi  usty. 
Żem  skrzydła  szargał  po  domach  rozpusty, 
Chociaż  coś  we  mnie  w  niemym  łkało  wstydzie. 


Pozwól  się  tylko  odrodzić  odnowa, 

Bo  drzemie  we  mnie  moc  huraganowa, 

I  zachowałem  niby  skarb  w  tej  męce 

—  Kiedy  mię  porwie  grzechu  toń  zdradziecka  — 


Ból,   co  nad  wszystkiem  załamuje  ręce, 
I  niezmącone  jasne  oczy  dziecka ! 


Henryk  Zbierzchowski. 


Fragmenty. 


Cicho;  ani  jedna  krzewina  się  nie  zachyboce,  ani  jedna 
trawka  nie  zaszeleści,  ani  jeden  ton  najcichszego  szmeru 
nie  wionie  w  powietrze . . . 

Upał  duszący  legł  ciężką  piersią  i  tysiącem  żarzących 
ust  ssał  soki  ziemi . . . 


W  wielkim  ogrodzie,  gdzie  stoją  zwarte  drzew  olbrzy- 
mich trzony  —  słońce  z  trudem  przedziera  się  rzadkiemi 
okami  światła  i  rzuca  tu  i  owdzie  wysilone  białe  kwiaty 
słonecznych  promieni  na  spopieloną  ziemię. 

Te  oka  świetlne  mienią  się  czerwonawym  blaskiem 
smolnych  igieł  sosnowych  na  wielkiem  mrowisku . . . 

Mrówki  dźwigają  spróchniałe  resztki  badyla. 

Mrówki  upału  nie  czują. 

Idą,  idą  nieprzerwanie,  zwartą  lipką  masą,  rozsypują 
się,  jak  czarne  paciorki  szklane ... 


FRAGMENTY  461 

Idą,  idą,  dalej . . .  dalej . . . 

Jak  armia  życia  nieustannie,  wiecznie  czynnego . . . 

Nagle,  oderwała  się  od  pnia  ciemnej  lipy  postać  dziw- 
na, niewidziana...  Zjadliwy  błysk  kosił  zielonawo- żół- 
te jej  oczy . . . 

Jak  wielki  szary  motyl  była  jej  twarz,  jak  przezna- 
czenie były  zimne  jej  usta,  białą  kreską  odznaczone. 

Wężowym  ruchem  wyśliznęła  się  z  cienia  i  —  stąpa 
raz,  drugi,  trzeci,  dziesiąty  w  sam  środek  mrowiska . . . 

Jak  wody  potoku,  gdy  nagle  wichura  głaz  w  nie 
rzuci,  zalewają  brzegi,  —  tak  fala  żywych  ciał  wyl^a  się 
z  pod  straszliwego  nacisku  stóp  oszalałych. 

Biegną,  tłoczą  się,  spychają,  walą  ogłupiałe  mrówki . . . 

Daremnie ! 

Już  ostatnie  padły  pod  zajadłemi  ciosami  niszczącej 
mocy . . . 

Co  za  tryumf  piekielny  drga  na  rozciągniętych  war- 
gach! 

Jakże  lekką  i  radosną  staje  się  pocz warna  postać!.. 

Nie  dotyka  prawie  ziemi,  mknie  dalej . . . 


Jaśminy  tchną  mdlejącą  wonią,  róże  roztulają  purpu- 
rą przesiąkłe  płatki. 

Nad  ziemią  zawisł  mistyczny  welon  z  woni  kwiatów 
i  zbóż  kwitnących  utkany. 

W  lubieżnem  wygięciu  liszka  rozpręża  wężowe  ciało 
w  objęciach  kwietnych . . . 

Jednym  ruchem,  jak  myśl  nagłym,  ciemna  postać  do- 
sięga jej,  miażdży  piękne,  włochate  ciało  rozkosznisi . . . 

Z  drgaj ącemi  niezaspokojoną  żądzą  usty  —  chwyta 
motyla,  co  zatulony  w  pąku  róży  słodycze  spijał,  i  zwolna 
sypie  nań  garście  spopielonej  ziemi . . . 

Motyl  rozpacznie  bije  skrzydłami,  rwie  się,  walczy... 


462  •  CHIMERA 

Już,  już  wynurza  się  z  pochłaniającej  go  ziemi. 

Napróżno!     Nowa  garść  spada  na  wątłe  jego  ciało. . . 

Słycliać-  chrzęst  łamiących  się  słcrzydeł . . . 

Coś,  jakby  głębokie  westchnienie,  osypuje  kilka  ziar- 
nek z  mogiły  tej  strasznej  —  i  nic . . .  zgasło . . . 

Chciwe  bólu  źrenice  pasą  się  tą  męką,  —  zwężają 
się,  jad  sączą  w  spojrzeniu . . . 

Pochylona  postać  prostuje  się  i  —  upojona  —  leniwie 
kroczy . . . 


Tam,  na  końcu  długiej,  cienistej  alei — jasny  pióro- 
pusz złotego  światła  rzucił  się  na  wielką,  żółtą  muchę,  co 
wisiała  nieruchoma,  ze  sztywnie  rozpostartemi  skrzydłami, 
wydając  delikatne,  drżące  brzęczenia. 

Małe,  srebrne  muszki,  jak  oczarowane,  otoczyły  ją 
kołem;  najśmielsza  —  zawisła  tuż  nad  głową  dźwięcznej 
śpiewaczki. 

Nagle,  mucha  podrzuciła  się  w  górę,  chwyciła  srebr- 
noskrzydłą  słuchaczkę ...  I  znowu  —  w  pióropuszu  sło- 
necznych blasków  —  cicho,  śpiewnie  zawisł  punkt  złoci- 
sty... 

Śmiech  dziwny,  straszny  zagulgotał  i  chrapliwym  to- 
nem przywarł  do  ust  szarej  postaci. 

Przebiegle  zadrgały  blade  wargi,  wązkie  źrenice  skosi- 
ły się  jeszcze  bardziej  rozradowaniem . . . 

Zwysoka,  zwysoka  spuszczał  się  wielki  pająk . . . 

Chwila,  i  przeraźliwe  brzęczenie  rozdarło  welon  z  aro- 
matów kwietnych  utkany! 

Już  trzyma  pająk  w  szponach  brzęczyzłotkę  chytrą. .. 

A  wtedy  wyciągnęła  się  koścista,  sztywna  ręka... 

Ciemna  postać  rosła,  rosła . . . 

I  —  jak  kosa  trawę  —  zmiotła  nagle  kata  i  ofiarę. 

Hahaha! 


FRAGMENTY  463 

•     Hihihi! 

Piekielny  skowyt  wstrząs!  krzewinami. 
Zbudzony  pies  —  gdzieś  zawył. 
I  cicho. 


Ogniste  igły  kłują  ziemię,  aż  pęka  jej  łono  spopie- 
lone. 

Jaśminy  wyziewają  wonie  mdlejące.  Róże  roztulają 
purpurą  przesiąkłe  płatki... 

Bezszelestnym  jak  cień,  ukradkowym  krokiem  —  idyot- 
ka  mknie  dalej. 


464  '  CHIMERA 


n. 


Wiem,  napewno  wiem... 

Myślisz  o  mnie ... 

Myślisz  i  chciałbyś  mię  czuć  blisko,  blisko  . . . 

W  jaki  szary  zmierzch,  mówiłbyś  długo,  cichuchno 
o  tern,  czem  byłeś  niegd3'^ś,  niegdyś,  czem  jesteś  i  co  ci  się 
śni  w  niespane  noce ... 

Prawda  ? 


Jakże  ci  mnie  brak ! , .  jak  brak ! 

I  duszy,  i  serca,  i  oczu  pieszczących  twoje  oczy . . . 

Wiesz,  że  my  już  przeszli  i  milczenia  tajnie  najstra- 
szniejsze ... 

Wiesz,  że  się  go  nie  lękamy,  lecz  dążj^my  poprzez 
życie  ku  czarze  jego  rozkoszy . . . 

I  przenika  cię  żar  tęsknoty . . . 

Ja  wiem,  ja  wiem ...  ja  wiem  wszystko . . . 


FRAGMENTY  46J 

Ile  wtenczas  w  tobie  buntu,   żalu,   że  mija   to  życie, 
a  ty  nie  mnie  kochałeś  wtedy!.. 


Dlaczego  to  nie  ja  byłam  ? . . 

Dlaczego  ? . .  a  dziś  —  zapóźno,  dziś  nie  pora,  nie  jk)- 
ra  już . . . 

Zapóźno,  na  to  życie,  które  uchodzi. 
Zawcześnie  na  to,  które  nadejdzie. 
Czekajmy ... 

Śmierć  —  ta  najbliższa  —  już  blizka. 
Czekajmy .... 


Że  mówię  ci  /y  —  nie  dziwisz  się,  prawda? 

Nigdy  inaczej  cię  nie  nazywałam,  nawet,  gdy  wątpi- 
łam, żeś  mi  tak  bliski... 

Chciałabym  cię  nazywać  ja,  byś  w  nazwie  nawet  był 
mi  najbliższy,  najszczerszy . . . 

Uśmiechasz  się... 

Razem  jesteśmy,  —  my  przecież  jedno . . .  Cóż,  że 
nas  morza  głów  ludzkich  dzielą?.. 

My  jedno... 

Ironia ! . . 


Słuchaj,  czy  ty  kochając  ją,  tę  nieznaną  mi  ją,  —  na- 
prawdę, naprawdę  ją  kochałeś?.. 
Tak,  tak  —  wiem  przecież . . . 
Tak  być  musiało . . . 
Ja  musiałam  przyjść  zapóźno. 
Oczy  ludzkie  otwierają  się  zawsze  zapóźno . . . 
To,  co  wiemy,  wiemy  zapóźno . . . 
A  ty,  a  ja  —  to  jedno. 


466  .  CHIMERA 

Zapóźno   stanęłam  ci   w  oczach,    i   w   marzeniu  za- 
późno ... 


Ale  przypomnij  sobie  ten  gaj  pełny  blasku  rosy  roz- 
słonecznionej  w  tęczodrżące  klejnoty? 

Przypomnij  sobie  toń  wody  modrej,  i  białe  progi  mar- 
murowe, i  wielkie  kwiaty  o  oczach  sennie  zmrużonych,  i  nas 
zapatrzonych  w  siebie . . . 

Byłeś  —  niebem. 

Ja  —  byłam  ziemią. 

Przeniknął  duch  twój  we  mnie. 

Dałam  ci  ciało  moje  i  staliśmy  się  jednym  światem. 

Ile  w  tobie  ziemi,  tjde  we  mnie  bóstwa  twego . . . 

Harmonia . . . 

Pradawne  to  czasy. 


Bajka? 

A  więc  bajka. 

Była  ziemia.     Był  wiatr. 

Wiatr  pożądał  ziemi. 

Ziemię  —  wstrętem  wstrząsał. 

Rozkiełznane  poszepty  żądz  szarpały  jego  spokojność 
wieczorną . . . 

Sama  mi  się  odda,  sama  —  marzył. 

—  Ciszo,  raju,  cudzie,  kocham  cię,  kocham . . . 

Szmerem  tchu  kolistego  otaczał  ciało  ziemi.,. 

Zbliżył  ku  niej  gorące  wargi  i  rozbłysnął  jak  słońce, 
najwspanialsze  ze  wszystkich  słońc  miłości... 

Słuchała  Ziemia  szeptu,  słuchała  chciwie,  nie  wie- 
dząc, czyje  to  wargi  płomieniem  ku  niej  płoną... 


FRAGMENTY  467 

Otworzyła  oczy  mdlejące  rozkoszą  i  nagle  —  ujrzała 
nagość  swoją ... 

Zrumienił  ją  wstj^d . . . 

Wstyd  nasunął  jej  srebrzyste  włosy,  jak  świeżo  zro- 
szoną ruń,  na  piersi  nagie . . . 

Z  oczu  padły  łzy  dziewiczego  sromu . . . 

Tysiące  fiołków  zakwitło,  a  kolor  źrenic  jej  miały, 
zapach  —  jej  ciała. 

Owinęły  ją  liliową  mgłą  blasku  swego,  i  w  zieleni 
włosów,  z  oczyma  rośnemi.  Ziemia  gorzała  nie  dla  niego. 
Kochała  niebo.  Czekała  na  kochanka  swego,  czysta  w  swo- 
jej nagości... 

Wstyd  ją  okrył  —  przed  wzrokiem  żądzy  wiatru . . . 

A  jemu  szarpnęły  żyły  drapieżne  dłonie  pożądania, 
zburzyły  mu  krew  kłębem  wężów  zielonej  zawiści... 

Oddech  jego  świszczał,  dyszał . . . 

Palił  spojrzeniem  jej  delikatną  szatę,  —  włosy  jej  bla- 
dły i  szarzały,  spopielone  piekłem  żądzy  jego. 

Oszalałą  wściekłość  rozpętał  w  sobie,  patrząc  na  jej 
zgrozę,  pełną  pogardy ...  —  Jak  zwierz  dziki,  rzucił  się  na 
bezbronną . . . 

Jak  zwierz,  opasał  ją  tysiącem  ramion,  cisnął  w  sza- 
leństwie uścisków  niepodzielanych . . . 

Kąsał  i  szarpał  jej  ciało . . . 

Wysysał  oddech  z  ust  omdlałych... 

Zdarł  w  strzępy  szatę  jej  liliową. 

Ginótł  jej  członki. 

Wpił  się  w  obłąkane  jej  oczy  tysiącem  błyskawic... 

W  zapamiętaniu  uniesień  wszechpotęgi  rodzaju  —  ru- 
nął na  jej  pierś  młodzieńczą  rozognionem  cielskiem  .     .     . 

Odszedł . . . 


46B  .  CHIMERA 

Długo  leżała  w  omdleniu  ziemia  obumarła... 

Nagość  jej  świeciła  wśród  mroku  światów  jak  lilia 
biała,  strącona  przez  huragan . . . 

A  gdy  rozwarły  się  bolesne  oczy  Ziemi,  ujrz^a  swe 
łono  rozdarte  hańbą... 

W  górze  —  Niebo  leżało  zimne,  zczemiałe . . . 

Umarło. 

Widziało  zbrodnię  i  w  niemocy  rozpacznej  —  umarło. 

Ostatnim  wysiłkiem  w  przedzgonnej  już  odrętwiałości 
rzuciło  szatę  swoją  na  nieszczęsną  Ziemię... 

Umarło. 

A  Ziemia,  pod  płaszczem  kochanka,  w  bolesnej  nędzy 
i  hańbie  —  zrodziła  poczęte  w  gwałcie  —  Życie. 

Bajka.  —  A  więc  bajka . . . 


FRAGMENTY  469 


in. 


Zamknijcie  usta  Ciszy!.. 

Wyrwijcie  jej  język  gadzinowy! 

Uciszcie  ją... 

Niech  zmilknie  ta  wiedźma  ohydna. 

Niech  się  nie  pastwi  nade  mną... 

Dość . . .  dość ! . . 

Głowa  mi  pęka  od  straszHwych  jęków  tej  straszhwej 
Ciszy . . . 

Wiję  się,  zrywam  i  padam  bez  tchu . . . 

Aaaa! 

Masz ! 

Masz  —  tak !    Masz ! 

Sztylet  —  w  samo  serce . . . 

Nie,  to  nie  serce,  to  kamień. 

Nie  drgnęło  nawet  pod  żarem  nadprzyrodzonym  roz- 
palonego bólem  żelaza. 


410  ,  CHIMERA 

Cóż  znaczy,  prawda,  cóż  znaczy  mój  ból,  mój  krzyk 
śmiertelnej  kaźni? 

Dla  niej  —  Ciszy  —  to  szmer  opadającego  listka  róży 
polnej . . . 

Dla  niej  —  Ciszy  —  to  posiew  rosy . . . 

W  zapamiętałej,  zdrętwiałej  bezsile  rozpaczy,  gwałcisz 
sama  siebie  —  Ciszo ! 

Nie  słyszysz  już  nic . . . 

Nic... 

Gdybyś  usłyszała  jeden  z  tysiąca  swych  jęków  krwa- 
wiących, nieszczęsna  Ciszo,  w  łzach  litości  spłynęłabyś 
nad  sobą. 

Ogłuchłaś,  Ciszo. 

Nieszczęsna  Ciszo! 

Wszj^stkie  bóle  narodzin  i  śmierci  światów  —  tych, 
co  przeszły  —  i  tych,  co  się  staną  —  w  tobie  pieklą  się, 
Ciszo. 

Wszystkie  je  masz  pod  sercem,  pod  sercem  z  głazu. 

W  konwulsyjnie  rozdartych  szczękach  twoich  jeden 
szatański  skowyt  i  jęk  —  wiedźmo  dusz  czuwających . . . 

Litości,  nie  mogę  patrzeć  w  ciebie.  Ciszo  ukrzyżo- 
wana... 

Jad  sączą  twe  wargi . . . 

Jad  twój  palący  kąsa  i  rozdziera  mi  piersi  omdlałe 
rozpaczą . . . 

Uciszcie  Ciszę!.. 

Spłyńcie  ku  niej  niewinne  uśmiechy  dzieci  i  małych 
staruszek  białych . . . 

Opaszcie  jej  głowę  umęczoną  tchnieniem  ust  miło- 
snj^^ch  i  miłujących . . . 

Do  niej,  przeczyste  rąbki  lilij  śnieżnych!.. 

Do  niej  spływajcie,  łzy  rozkoszy!.. 

Falujcie,  ciała  piękne  i  niepokalane... 

Wiążcie  się,  kwietne  kopuły  aromatów . . . 


FRAGMENTY 


471 


Niech  spocznie  ta  wieczna  tułaczka , . . 

Niech  śpi,  śpi  —  wieki. 

Odpocząć,  odpocząć  —  od  jej  straszHwego  ryku,  od 
klęski  jej  wrzasku. 

Litości!.. 

Zamknijcie  usta  Ciszy . . . 

Piekło  z  niej  się  toczy  na  Ziemię  u  nóg  jej  sku- 
loną . . . 

Zamknijcie  te  wargi  bólem  zczerniałe . . . 

Litości ! . . 


Marya  Zawiejska. 


Strofy. 


PEAN. 


Część  duszy  świata  dał  mi  Apollo  w  len,  — 

Z  istotą  rzeczy  splątał  w  mistyczny  sen. 

Na  pianą  życia  rzucił  z  góry  — 

W  dźwięki  fal,  w  twardą  stal,  w  gór  marmury. 

I  związał  mocą  dziwną  —  a  pewną  tak. 
Na  tłumy  zjawisk  w  boski  wprowadził  szlak, 
W  rozdziale  ją  połączył  znowu  — 
W  świata  tło  życie  szło,  dzięki  słowu. 

Po  kres  przestrzeni  rozwiał  ją  lotną  mgłą, 

I  łzą  bolesną,  ruchu  pragnącą  skrą 

Na  tętna  złożył  ją  naturze  — 

/  dał  czar  bożych  mar  widzieć  w  chmurze. 

Lecz  czuł  Apollo  w  duszy  wieczności  mus. 
Jej  nieśmiertelność  czuł  w  zmianie  form  i  póz. 
Więc  część  jej  oddał  wszechistoty: 
Niby  kwiat  padł  w  nią  świat  czarno -złoty. 


STROFY  473 


STROFA  SAFONY. 


Powiedz  —  czemu  płatki  róż  tracą  wonie, 
Czemu  jesień  liśćmi  mży  ziemia  czarną. 
Czemu  chmurnie  tuli  mgła  dumne  skronie 
W  tęsknią  cmentarną? 

Czemu  dzwoni  smutnie  tak  rozdżwiąk  duszy 
W  opałowy,  jasny  dzień  mdłej  jesieni  ? 
Iskry,  plamy,  gamy  farb  wicher  prószy. 
Miecie  wśród  cieni? 

Na  podłożu  błysków,  barw  —  czemuż  dusza 
Tak  uczuwa  śmierci  sen  strojny  w  złoto. 
Klingą  noża  skrytą  w  mgle  pióropusza. 
Rozkosz  z  tęsknotą? 

I  dlaczego  jaźni  dreszcz  tak  ją  trwoży 
Zgonem  w  ciemni,  w  wichru  szum,  gdy  mży  rosa 
Ciężkich,  brudnych  kropel  dżdżu  śród  przestworzy . 
—  Mów  —  czarnowłosa! 


4^4  ■  CHIMERA 


STORNELLE. 


Miłości  cicha! 
Jakże  ten  szcząśliw,  w  czyjem  sercu  gości 
Twój  boski  powiew,  —  kto  tobą  oddycha. 

Cicha  miłości! 
Z  opalowego  dajesz  pić  kielicha 
Ekstazy  pełne  zaziemskiej  jasności. 


Chuci  namiętna! 
Gdy  orkan  gorgon  na  serce  się  rzuci. 
Krwawe,  drgające  wypala  w  niem  piętna.  — 

Namiętna  chuci! 
Tobą  pulsują  szaleństw  dzikich  tętna 
Tobie  klną  ludzie  z  spokoju  wyzuci. 


STROFY  4yj 


JESIEŃ. 


Cicha  tąsknoła  późnej  jesieni. 

Liście  pożółkłe  i  szeleszczące 

Wolno  na  ziemią  spływają  drżące 

Umierającej  smąłnej  królewny 

Zgon  w  purpurowej  złota  czerwieni  — 

Zgon  cichy,  cichy  — prosty  a  rzewny  — 

Wśród  żółtych  płatków,   uschniętych  liści. 

Widać  koronką  gałązi  ciemną 

Z  osypujących  złoto  swe  kiści 
Morze  kolorów  leży  przede  mną  — 

Jak  smutnie  szumi  pod  moją  nogą 
To  zeschłe  morze,  jak  mi  sią  mieni  — 
/  w  dal  tęczową  ściele  się  drogą. 

Na  którą  zżółkłe,  szeleszczące 
Liście  powoli  spływają  drżące 

Cicha  tęsknota  późnej  jesieni. 


4^6  CHIMERA 


ZWĄTPIENIE. 


Żem  wiele  wycierpiał,  choć  krótkie  me  tycie, 
Żem  z  duszą  swą  w  boje  szedł  wciąż  płomieniste. 
Żem  jest  nad  przepaścią  w  bolesnym  zachwycie  — 

Zmiłuj  si^,  Chryste! 

Że  stoją  w  zadumie  nad  dziełem  stuleci. 
Że  zrywam  sią  atom  w  przestwory  gwiaździste. 
Że  w  duszy  ciemnościach  sto  komet  mi  świeci  — 

Zlituj  sią,  Chryste! 

Żem  padał  znużony  pod  prawdy  ciążarem, 
Żem  patrzał  nie  widząc  w  kryształy  słów  czyste, 
Żem  Ciebie  nie  odczuł  w  cierpieniu  prastarem  — 

Zlituj  się,  Chryste! 

Zlej  w  duszą  łask  światło  na  mączeństw  Taborze, 
Bym  w  ziemią  te  blaski  słał  niebios  świetliste, 
Daj  życie,  lub  weż  je,  —  lecz  całe,  o  Boże !  — 

Usłysz  mnie,  Chryste. 

Kazimierz  Wroczyński. 


Kronika  miesięczna. 


GLOSSY. 

Walka,  o  snobów.  Gdy  świeży  powiew  europejskiej 
myśli  minie  rogatki  warszawskie  i  uzbroi  polemistów  i  dziennikarzy, 
wszczyna  się  gwarna  i  hałaśliwa  bitwa  przed  forum  znudzonych  ko- 
biet, gadatliwych  wyrostków  i  gnuśnych,  napółsennych  poczciwców. 
Z  szańców  nowych  idei  eksplodowały  niegdyś  jak  bomby  nazwiska 
Spencera,  Comte'a,  Buckle'a,  Malthusa,  Darwina  i  Haeckla;  hufcem 
następowały  dewotki;  a  z  okopów  św.  Trójcy  grzmiały  ciężkie  dzia- 
ła obywatelskości,  społecznego  zdrowia  i  wszelakich  cnót  i  obowiąz- 
ków. Coram  indolentia  puhlica  toczyła  się  dowcipna  walka  o  ide^y, 
ścierali  się  styUści,  parując  nawzajem  plotkę,  fałsz  i  oszczerstwo. 
Zwycięzcy  (oha  obozy  zwyciężają  w  takich  razach  równocześnie)  zwy- 
cięzcy składają  broń  wtedy  dopiero,  gdy  indolentia  puhlica  znuży  się 
walką,  gdy  w  arsenale  zbraknie  bomb,  gdy  zatrute  strzały  dzienni- 
karskie obezwładnią  lub  zniechęcą  tych,  co  w  gwar  bitwy  nieśli 
z  dobrą  wiarą  rzetelną  wiedzę  i  prawdziwy  talent.  Filozofia,  nauki 
społeczne,  a  przedewszystkiem  wiedza  przyrodnicza,  wywiązawszy 
się  znakomicie  z  roh  publicystycznej  tarczy  i  oręża,  zakończyłyby  peł- 
ny chwały  żywot  swój  u  nas,  gdyby  nie  rozpaczliwe  wysiłki  garstki 
nieznanych  ogółowi  specyalistów,  którzy  poprzez  hałaśliwą  lecz  jało- 
wą epokę  walki,  sięgnęli  wstecz  i  próbowali  nawiązać  zerwane  w  po- 
czątkach wieku  nici.  Bo  w  gwarze  waUd  zapomniano  bodaj  i  o  tern, 
że  przed  tak  niedawnemi  stosunkowo  czasy  żyUśmy,  jak  każdy  na- 
ród oświecony,  nauką  i  sztuką  równocześnie.  Dziś  wydaje  się  lu- 
dziom, że  mała  garstka  tych,  co  swe  życie  sztuce  poświęcUi,  —  zgnę- 
bić pragnie  naukę !  —  Publiczność,  rozochocona  widowiskiem  walki, 
nudzi  się  w  czasach  spokoju,  wyrzeka  na  oportunizm  zapaśników, 
na  brak  zapalnych  podniet,  czyU  wielkich  haseł,  na  bankructwo 
idedów   i   nauki;   pragnie  polemiki   bodajby   kosztem  myśU,   łaknie 


4^^  '  CHIMERA 

dziennikarskich  circenses,  grożąc  w  przeciwnym  razie  gnuśnem  i  tę- 
pem  zobojętnieniem  na  wszelkie  objawy  duchowego  życia. 

To  „zdziennikarzenie"  społeczeństwa  pragnie  z  kolei  wprowa- 
dzić i  nas  na  arenę.  Już  się  snoby  po  amfiteatrach  roją,  już  so- 
bie obiecują  widowisko,  już  gotowi  klaskać,  gwizdać,  szczuć  jednych 
przeciwko  drugim. 

Tym  razem  zawiodą  się  gorzko.  Stokroć  ważniejszą  niżli 
wszelkie  polemiki,  wydaje  nam  się  konieczność  rozjaśnienia  atmo- 
sfery wokół  siebie,  rozejrzenia  się  wśród  naszych  przyjaciół,  oraz 
tych,  co  za  nich  uchodzić  pragną. 

Po  smutnym  typie  słruggle  -  lifera,  któremu  było  wygodnie 
z  teoryą  walki  o  byt,  z  Darwinem  i  Malthusem,  z  patosem  hasła 
„pracy  u  podstaw,"  —  zjawił  się  oto  typ  nowy. 

Artysta  symulant,  ten  obrotny  rzemieślnik,  żądny  popularności, 
a  chciwy  użycia — to  najweselsze  dziecko  owej  sztuki,  dla  której  geniu- 
szem jest  lekkonogi  Hermes,  muzą  —  Venus  vulgivaga,  wyrocznią  — 
dzień  dzisiejszy.  Kto  nie  zna  tych  zwinnych,  skrzętnych,  na  wszystkie 
strony  zezujących  i  wszędzie  szukających  sympatyi  —  artystów  ?  Na- 
dewszystko  skrzętnych?  Kto  nie  zna  tych,  co  mają  przyjaciół  przy 
każdej  rogatce,  protektorów  w  każdej  sferze  towarzyskiej,  w  każdym 
piśmie  swych  życzUwych,  swoje  warszawianki  w  każdym  salonie, 
i  na  każdej  ulicy  co  najmniej  jedną  alkowę  z  wielbicielką  talentu? 
Panowie  ci  bywają  zawsze  kwintesencyą  czasu,  o  ile  atmosferę  jego 
wchłonąć  można  na  ulicy  i  w  salonach;  są  ekstraktem  nowych  prą- 
dów, o  ile  wwionie  je  do  uszu  gazeta  lub  moda.  Są  tak  doskonale 
„w  stylu..."  tak  znakomicie  „d  la..."  że  służą  recenzentom  za  fre- 
blowskie  wprost  pokazy  w  ich  prelekcyach  o  sztuce.  Dzieje  się  to 
dla  bardzo  zrozumi^ego  powodu:  szerokie  koła  wolą  od  nowej 
myśli  i  indywidualnych  usiłowań,  zmuszających  bądź  co  bądź  do 
zastanowienia,  —  ich  karykaturę,  dającą  miłe  poczucie  wyższości 
i  pozwalającą  przy  tanim  nakładzie  wiedzy  i  inteligencyi  odnosić 
łatwe  zwycięztwa,  lub,  co  dziwniejsza,  z  tąż  karykaturą  jako  z  rze 
czą  bądź  co  bądź  przystępniejszą  zawierać  ugodowe  pakty.  Przy- 
puszczalny chorąży  „nowego  kierunku"  pokonywa  tymczasem  sno- 
bów, którzy  codziennemi  pogromami  wszak  żyją  i  żyć  pragną,  i  z  tą 
armią  ciągnie  na  sceptyków,  którzy  jako  nieobecni  mogą  być  uwa- 
żani za  pokonanych.  Wreszcie  czeka  go  główna  batalia  z  filistrem. 
Czyjś  indywidualny  motyw,  przetransponowany  na  jaskrawy  i  kom- 
promisowy efekt,  stacza  walkę  z  całkowitą  indolencyą:  zwycięża 
oczywiście    efekt.  —  I  tak  oto   po  bezkrwawej   wojnie   tryumfuje  — 


GLOSSY  479 

„kierunek,"  Oczywiście  kierunek !  —  artysta  symulant  zawsze  wal- 
czy w  imię  nowego  kierunku,  w  imię  „stylu...",  na  chwałę  „a  la..." 
ponieważ  on  sam  nic  nie  przedstawia,  ponieważ  w  sobie  niema  nie- 
tylko  nic  takiego,  coby  zwyciężać  potrzebowało  i  mogło,  lecz  nawet 
nic,  z  czemby  walczyć  było  można. 

Takimi  są  popularni  chorążowie  secesyi  i  modernizmu,  ró- 
wnie secesyjni  jak  dekoracye  modnych  kawiarni,  równie  moderni- 
styczni jak  okładki  na  książkach  nowych  firm  wydawniczych,  równie 
przystępni  jak  wszystkie  płaskości  repertuaru  nadsceny,  równie  po- 
pularni jak  proklamowana  i  w  zaczątkach  już  będąca  Localkunsł, 
równie  niezmordowani  jak  pp.  Bierbaum,  Wolzogen  i  inni  „pstrych 
teatrów  inicyatorzy." 

„Trzeba  z  żywymi  naprzód  iść ! "  —  słychać  wokół  artysty  sy- 
mulanta. Złośliwe  echo  powtarza  niesmacznym  akcentem  przezor- 
ne :    „Naprzód  z  młodymi  trzeba  iść ! " 

Gdy  ze  wszystkich  barwnych  kwiatów  puszek  efektu  został 
zebrany,  nektar  popularnych  sensacyj  doszczętnie  wypity,  nawraca 
się  artysta:  w  wehikule,  który  go  niósł,  niema  już  nic  do  roboty. 
Z  rozmachem  życiowca  skacze  we  wprost  przeciwną  stronę,  w  sku- 
tek czego,  siłą  bezwładu,  runąć  musi  nieraz  na  ziemię.  Nazywa  się 
to :  artysta  znalazł  wreszcie  siebie,  prawdopodobnie  dla  tego,  że  usta- 
wicznie uganiając  się  za  cudzemi  cieniami,  nakrył  wreszcie  swój 
własny. 

Jest  i  drugi  typ  artysty  symulanta,  daleki  od  bezpośrednich 
widoków  praktycznych,  a  więc  znacznie  sympatyczniejszy ;  —  czło- 
wiek temperamentu  i  życiowej  energii.  Wywiązuje  się  bardzo  po- 
prawnie ze  swych  robótek,  jest  przytem  pełen  zapału  i  ognia  w  spra- 
wach tyczących  kierunków,  celów  i  idedów  sztuki,  podnosi  tyle 
wrzawy,  gwaru  i  kurzu  wokół  siebie,  że  gotów  sprawić  wrażenie 
człowieka,  który  rozpaczliwie  czegoś  szuka.  Dziś  go  porywa  głębia 
da  Vinciego,  jutro  zwycięża  potęga  Michała  Anioła;  zrana  jest  spo- 
kojnym, jasnym  i  krzepkim  grekiem,  po  obiedzie  przeczulonym  i  ła- 
godnie zn^ysłowym  prerafaelitą,  po  kolacyi  błąka  mu  się  po  głowie 
Fragonard,  po  winie  Rops,  po  likierach  Przybyszewski,  a  po  tak 
spędzonym  wieczorze  wśród  bezsennej  nocy  trapią  go  wizye  Goyi. 
Ale  to  wszystko  nie  ma  nic  wspólnego  z  jego  pracą,  —  temperament 
artysty  wyładował  się  doszczętnie  w  słowach,  sprzeczkach,  kryty- 
kach i  projektach:  dzieła  zostają  po  staremu  bardzo  poprawną,  bez- 
osobową robotą,  bez  śladu  dążeń  w  jakimbądź  kierunku,  bez  naj- 
lżejszych prób  pogłębienia  swej  pracy  uczuciem  i  myślą.    Da  Vinci 


4Bo  .  CHIMERA 

z  Fragonardem,  Michał  Anioł  z  Ropsem,  prerafaelici  z  Goya,  Helleni 
z  Przybyszewskim  poszli  spać;  indywidualność,  o  której  się  z  takim 
łoskotem  rozprawiało,  wytarła  się  w  słowach,  postrzępiła  w  sprzecz- 
kach, rozwija  w  krytykach;  do  pracy  niestarczyło  jej  wcale. 

Jest  to  artysta  czy  filozof  wypowiadający  się  jak  Sokrates  — 
przy  winie  wyłącznie ;  typ  twórcy  —  pofajerantowego. 

Jest  to  tragedya  filistra  rewolucyonisty,  o  ile  dla  filistra  by- 
wają tragedye,  i  o  ile  rewolucyonista  przyzna  się  bodaj  przed  sa- 
mym sobą  do  filisterstwa.  Jakkolwiekbądź,  na  tej  drodze  dochodzi 
filister  najłatwiej  do  symulacyi,  zaczyna  się  sobie  podobać  w  groźnej 
roli  rewolucyonisty,  lubi  być  czerwieńszym  od  swego  sztandaru,  by- 
wa plus  Tartarin  que  Tartarin  de  Tarascon. 

I  to  są  także  heroldzi  secesyi  wraz  z  modernizmem,  równie 
secesyjni  jak  miejscowi  gaduli  o  sztuce,  równie  modernistyczni  jak 
były  „Strumień"  (z  nielicznemi  wyjątkami  co  do  treści  i  współpra- 
cowników) i  jak  wszyscy  debiutanci  dramatyczni  (ci  w  czambuł  nale- 
żą do  krańcowych  modernistów,  prawdopodobnie  z  racyi  kontrastu 
do  archaizmu  naszego  repertuaru),  równie  popularni  i  wytrwali  bo- 
jownicy jak  pan  Bahr  w  Wiedniu,  jak  pani  Laura  Marholm  na  pół- 
nocy, jak  podobni  tym  francuzi,  czy  holendrzy,  czy  skandynawi. 

I  ci  się  nawracają  siłą  tej  konieczności,  z  jaką  człowiek  na  swej 
wewnętrznej,  najistotniejszej  prawdzie  w  życiu  skończyć  musi.  Ten 
rozłam  upodobali  z  przyrodzonemi  skłonnościami,  sam  przez  się  nie- 
logiczny, długo  trwać  nie  może;  niepodobna  w  atłasowych  pantofel- 
kach Pierrota  czy  Kolumbiny  pląsać  lekko  przez  całe  życie  wokół 
tych  ciernistych  ścieżek  sztuki,  na  których  inni  bose  nogi  krwawią.  — 
I  oni  się  nawrócą,  to  jest,  właściwie  pozostaną  tem,  czem  byli,  tylko 
w  miarę  jak  młodość  i  temperament  opuszczać  ich  zaczną,  opadnie 
i  ten  zap^  do  spraw  tyczących  kierunków,  celów  i  ideałów  sztuki. 
Celem  ich  i  ideałem  stanie  się  oczywiście  to,  co  przy  wrodzonych 
skłonnościach  osobiście  osiągniętem  być  może,  na  wszystko  inne 
zaczną  spozierać  z  tak  bardzo  zrozumiałym  i  tak  łatwo  nawet  wyba- 
czalnym  wówczas  sceptycyzmem. 

Nazywa  się  to:  artysta  znalazł  wreszcie  siebie,  ponieważ  krę- 
cąc się  zupełnie  zbytecznie  na  miejscu,  na  temże  miejscu,  na  którem 
st^  od  dawna,  położył  się  wreszcie  spać  —  na  laurach  oczywiście. 
Te  były  już  oddawna  gotowe. 

Jest  wreszcie  cała  falanga  symulujących,  po  salonach,  rautach 
i  buduarach,  już  nie  artyzm,  lecz  zamiłowanie  do  niego,  ta  pospolita 
rzesza  estetyków  symulantów,   głęboko   przekonanych,   że  muzy  ze 


GLOSSY  4S1 

szczególną  lubością  usługują  sytym,  próżnym  i  wykwintnym,  wy- 
kwintnym na  zewnątrz.  Są  nawet  kobiety,  co  na  ten  tonik  artyzmu 
nastroiły  swe  nerwy  seksualne.  O  nich  mówićby  wprost  nie  war- 
to, gdyby  nie  dziwny  objaw  zawiści,  jaki  wywołują  w  pewnych 
sferach  ci  nasi  na  razie  (niestety!)  zwolennicy.  „Nastały  czasy  na 
kwiaty,  społeczeństwo  rzuciło  się  ku  estetyce"  (? !).  Tych  zwolenni- 
ków odstąpić  gotowiśmy  każdemu,  co  się  po  nich  jawnie  i  bez  wsty- 
du zgłosi.  Będziemy  najszczęśliwsi,  kiedy  nastaną  dla  nich  mody 
i  czasy  na  inne  nowinki.  Tem  łatwiej  porozumiemy  się  z  tymi,  do 
których  jedynie  zwracać  się  pragniemy. 

Tak  więc,  przyjaciele  nasi,  słowa  nas  nie  powiążą,  zwłaszcza 
tak  wytarte  jak  secesya  i  modernizm.  Połączyć  nas  może  tylko 
sztuka,  —  ta  jedyna  i  wieczna,  co  nie  zna  kierunków  i  haseł,  lecz 
tylko  twórczą  moc  i  głębię  artysty,  który  na  niej  swoje  piętno  wy- 
ciska, sztuka  poczynająca  się  nie  z  prądów  dzisiejszego  dnia,  lecz 
z  twórczej  potrzeby  jednostki,  sięgająca  w  głąb  jej  duszy  po  indy- 
widualne źródła  poezyi  i  artyzmu,  sztuka  dojrzewająca  w  samotno- 
ści, bez  której  twórcy  niema,  i  przy  rzetelnych  darach  rzetelną 
wypowiadająca  się  pracą.  Więc  w  pracy  tylko  spotkać  się  możemy^ 
po  jej  owocach  poznać  się  i  ocenić  wzajemnie.  A  na  to  nie  trzeba 
koniecznie  za  ręce  się  trzymać,  niekoniecznie  trzeba  się  skupiać  w  je- 
dnym salonie  czy  w  jednem  czasopiśmie.  Po  przez  dalekie  kraje 
i  obce  mowy,  po  przez  drobiazg  osobistych  niechęci,  wbrew  drażnieniu 
dziennikarzy  i  szczuciu  polityków,  a  więc  wbrew  nienawiściom  ple- 
miennym, rasowym  i  narodowym,  tacy  ludzie  poznają  się  i  oceniają 
wzajemnie.  Lecz  jeśli  gdzieś  w  głuchym  zakątku  zapragnie  mała 
garstka  swe  najskromniejsze  bodajby,  lecz  rzetelnie  podjęte  usiłowa- 
nia zanieść  pod  ten  wieczny  znicz  sztuki,  jeśli  na  samym  początku, 
przy  pierwszych  krokach  spotka  się  z  gniewnym  pomrukiem  sąsia- 
dów lub  arcywymownem  ich  milczeniem,  jeśU  z  pomruków  tych  czy 
niemoty  wyłaniać  się  poczną  po  kątach  ciche  zaklęcia,  że  zniszczy 
się  te  usiłowania,  jeśli  się  sąsiedzi  gdzieś  po  kątach  zaroją,  denun- 
cyując  sobie  wzajemnie  na  ucho,  że  oto  są  ci,  co  wnoszą  rozkład  oby- 
czajowy w  smutek  naszego  życia,  wówczas  ta  garstka  podać  sobie  mu- 
si na  chwilę  ręce,  lecz  na  to  tylko,  by  w  gnuśnej  atmosferze  czci- 
godnej obłudy  i  szlachetnego  f^szu  wywalczyć  prawa  jednostce,  je- 
dnostce twórczej. 

Nicht  sum  Gułen,  nichł  vom  Bósen 
Wollen  wir  die  Welt  erlósen, 


482  •  CHIMERA 

Nur  zum  Willen,  der  da  schafft  — 
Dichterkraft  isł  Gołteskraft! 

Po  za  tern,  życie  płynie  bądź  co  bądź  i  u  nas  szerokiem  kory- 
tem, niosąc  i  inne  zagadnienia,  na  które  każdy  zosobna  rozmaicie  za- 
patrywać się  może.  Lecz  wszystkich  tych,  którzy  w  rzeczach  twór- 
czości cośkolwiek  mają  wspólnego,  łączy  wiara,  że  na  owym  zniczu 
sztuki  płoną  trwalsze  od  miejsca,  czasu  i  sąsiedzkich  zapatrywań,  nie- 
zależne, najistotniejsze  i  wieczne  pierwiastki  życia. 

Tredecim. 


SZTUKI  PLASTYCZNE. 

W  ostatnich  8  —  10  miesiącach,  ruch  w  dziedzinie  sztuk 
plastycznych  wzmógł  się  u  nas  imponująco.  Wprawdzie  do  gło- 
szonego (i  opłakiwanego  rzewnie)  przez  prasę  „rozestetyzowa- 
nia  całego  społeczeństwa"  bardzo  jeszcze  daleko,  wprawdzie  za- 
jadła reakcya  różnych  „nierozumiejących"  elementów  doby  wczo- 
rajszej harcuje  właśnie  w  najlepsze,  w  parze  z  godnie  jej  odpowia- 
dającym snobizmem  bezmyślnym,  wprawdzie  wiele  najpiękniejszych 
zapoczątkowań  znajduje  się  dopiero  w  stadyum  próby,  dążenia,  wy- 
siłku, i  udaremnia  się  niejednokrotnie  lub  deformuje  pod  nieprzyjaz- 
nemi  wpływami,  —  ale,  bądź  co  bądź,  zatęchłą  atmosferę  artystyczną 
przebiegło  świeże,  ożywcze  jakieś  tchnienie,  a  śród  całego  szeregu 
dobrowróżbnych  objawów  są  i  takie,  którym  epokowe  wprost  zna- 
czenie z  góry  przypisać  można.  W  rzędzie  tych  ostatnich  zwrócić 
dzisiaj  chcemy  uwagę  na  dwa  fakta  z  zakresu  szkolnictwa  artystycz- 
nego: ministeryum  Najwyższego  Dworu  zezwoliło  na  otwarcie  pro- 
jektowanej w  Warszawie  szkoły  sztuk  pięknych,  a  jednocześnie  pra- 
wie reforma  t.  zw.  średnich  zakładów  naukowych,  ze  względu  na  nie- 
zmierną doniosłość  wychowawczą  rysunków,  uczyniła  je  przedmiotem 
obowiązkowym  i,  co  ważniejsza,  uznała  za  konieczne,  aby  nauczycieli 
tego  przedmiotu  rekrutować  wyłącznie  z  osób  posiadających  należyte 
wykszt^cenie  artystyczne.  Ogromnego  znaczenia  miejscowej  szkoły 
sztuk  pięknych  niepotrzeba  prawie  objaśniać.  Daje  ona  możność  kształ- 
cenia się  pod  swojem  niebem,  śród  swojej  przyrody,  i  pozwala  adeptom 
sztuki  łatwiej  „pozostać  sobą,"  aniżeh  podczas  studyów  śród  zupełnie  ob- 
cego otoczenia.  Usuwa  potrzebę  zbyt  wczesnych  wyjazdów  za  granicę, 
co  zwykle  prowadzi  olśnionych  znajdowaną  tam  brawurową  techniką 
wędrowców  do  niewolniczych  naśladownictw.    Skupia  wreszcie  na 


SZTUKI  PLASTYCZNE  483 

miejscu  grono  ludzi  (zarówno  profesorów  i  uczniów)  oddanych  tylko 
sztuce,  klnących  się  tylko  na  sztukę,  mówiących  i  myślących  tylko 
o  sztuce,  i  wytwarza  przez  to  istotną,  od  obcych  przymieszek  wolną 
atmosferę  artystyczną,  która  pom^u  oddziaływa  na  cale  spcrieczeństwo, 
uszlachetnia  jego  wrażliwość,  krępuje  zbyt  „swobodne"  sądy  i  wpro' 
wadzą  w  traktowanie  kwestyj,  spraw  i  dzieł  sztuki  należną  powagę. 
Dzieje  się  to  wszakże  tylko  wtedy,  gdy  szkoła  jest  szkołą,  nie  zaś 
siedzibą  takich  czy  innych  doktryn.  Chodzi  zatem  tylko  o  jedno,  aby 
założyciele  szkoły  i  wogóle  członkowie  komitetu  mającego  obierać 
kandydatów  na  kierowników  artystycznych  nie  uważali  tej  chwili  za 
odpowiednią  do  ujawniania  jakichś  anti  -  nowo  -  kierunkowy  eh  tenden- 
cyj,  lub  do  propagowania  czy  to  sentymentalnej  czy  też  sformułowa- 
nej przez  pewnego  krytyka  „gnojówkowej"  swojszczyzny.  Szkc^a 
nie  zna  żadnych  kierunków,  zna  tylko  zdolność  lub  niezdolność,  a  do- 
brym nauczycielem  jest  jedynie  ten,  co,  pomijając  wszelkie  -  izmy, 
najskuteczniej  pomaga  uczniowi  do  odnalezienia  siebie  samego,  swo- 
jej najgłębszej  istoty,  do  widzenia  po  swojemu  i  po  swojemu  wcie- 
lania tej  wizyi.  —  Artystycznie  prowadzona  nauka  rysunków  w  t.  zw. 
średnich  zakładach  naukowych  niemniejszej  jest  wagi.  Ma  ona  na 
celu  nie  wychowanie  artystów,  lecz  wyrabianie  śród  ogółu  zdolności 
do  odczuwania  sztuki  i  piękna.  Powszechny  dzisiaj  brak  smaku, 
oraz  wybitna  gruboskórność  estetyczna  mas,  nawet  inteligentnych,  są 
niewątpliwym  rezultatem  zupełnego  w  ciągu  ostatnich  lat  50-ciu  za- 
niedbania tej  strony  w  wychowaniu.  Smak  i  wrażliwość  na  piękno 
są  w  części  tylko  darem  natury,  w  drugiej  zaś,  może  znaczniejszej, 
owocem  należytego  pielęgnowania  zadatków  wrodzonych.  Kultura 
odpowiednia  rozwija  je  wspaniale;  bez  kształcenia  zaniknąć  mogą 
zupełnie.  W  krajach  niektórych,  np.  we  Włoszech,  poczucie  este- 
tyczne wyrabia  się  mimowiednie,  pod  wpływem  otoczenia,  niezwy- 
kle harmonijnej  przyrody  i  co  chwila  rzucających  się  w  oczy  zabyt- 
ków wielkiej  sztuki.  Gdzie  tego  brak, — tem  większy  kłaść  trzeba  na- 
cisk na  świadome  i  celowe  wychowanie  estetyczne,  i  to  od  lat  mo- 
żebnie  najmłodszych,  póki  wszystko  żywiej  i  łatwiej  „drugą  naturą" 
się  staje.  To  tylko,  to  jedynie  może  powstrzymać  szerzącą  się  za- 
razę snobizmu,  położyć  kres  pysze  gruboskórców  estetycznych,  chlu- 
biących się  niejednokrotnie  swym  analfabetyzmem  w  tym  kierunku, 
i  zwiększyć  poczet,  zbyt  dzisiaj  nielicznych  i  wyosobnionych,  szczerych, 
istotnych,  gorących  miłośników  sztuki.  —  Oba  te  fakta :  powstanie  spe- 
cyalnej  szkoły  sztuk  pięknych  i  zwrócenie  uwagi  w  szkołach  średnich 
na  kulturę  estetyczną,  są  właściwie  posiewem  na  przyszłość,  którego 
znaczenie   kiedyś  dopiero   w  całej  pełni   da  się  ocenić.    Dzisiaj  już 


484  '  CHIMERA 

wszakże,  przed  ostatecznem  urzeczywistnieniem  i  plonowaniem,  mają 
one  wagę  jako  dowód  zbudzenia  się  pewnych  drzemiących  do  nieda- 
wna potrzeb  i  pragnień,  które  zaspokoić  było  ich  celem.  Zwłaszcza 
zaś  zwożenie  szkoły  sztuk  pięknych,  jako  rezultat  inicyatywy  i  ofiar- 
ności prywatnej,  wprowadza  nas,  przez  tę  mecenasowską  cechę  swo- 
ją, w  dziedzinę  objawów  rosnącego  zainteresowania  sztuką  śród  osób 
poza  sztuką  stojących.  Zainteresowanie  to  najrozmaitsze  przybierać 
może  postacie :  kolekcyonerstwa  dzieł  sztuki,  pomagania  kształcącym 
się  artystom,  wielkich  realizacyj  artystycznych,  opieki  nad  zabytkami 
sztuki  dawnej,  dążeń  wreszcie  do  uartystycznienia  nawet  przedmio- 
tów codziennego  użytku.  "We  wszystkich  tych  formach  i  rodzajach 
doba  ostatnia  godne  najbaczniejszej  uwagi  przyniosła  zjawiska — i  nie- 
mi to,  oraz  ożywieniem  niezwykłem  śród  artystów  i  w  instytucyach 
sztuce  poświęconych,  zajmiemy  się  w  przeglądzie  następnym. 

Z.  P. 


KSIĄŻKI  NADESŁANE. 

POEZYA.  —  Stanisław  Barącz.  Impresye.  Księgarnia  Polska.  Lwów.— A.  O. 
Stare  Miasto.  Obrazki  z  niedawnych  lat.  J.  Fiszer.  Kraków.— Leopold  StafL  Mistrz 
Twardowski.  Piąć  śpiewów  o  czynie.  Księgarnia  Polska.  Lwów.  —  Józef  Sladek. 
Urywki  poetyczne.  Przekład  Konrada  Zaleskiego.  Skł.  gł.  u  Gebethnera  i  Wolffa. 
Warszawa. 

POWIEŚĆ.  —  Jan  Augustynowicz.  Pociągnięcia  pędzlem.  Gebethner  i  Wolff. 
Warszawa.  —  Renś  Bazin.  Bodzina  Oherli.  2  tomy.  BibL  Dz.  Wybór.  Warszawa.  — 
Wanda  Grot- Bęczkowska.  W  szponach.  Gebethner  i  Wolff.  Warszawa.— G.  Daniłow- 
ski. Z  minionych  dnu  Gebethner  i  Wolff.  Warszawa.— Sewer.  Wybór  pism.  Jedna 
noc  w  Londynie.  Pan  Piotr.  Nakład  „Wędrowca."  Warszawa.  —  Sewer.  Wybór 
pism.  Głodowa  pożyczka.  Pozytywizm  w  praktyce.  Nice.  Nakład  „Wędrowca." 
Warszawa. 

TEATR.  —  J.  ŁuszczewskL  Janusz  Korczak.  Dramat  w  3  aktach.  Friedlein. 
Kraków.  —  Maurice  Maeterlinck.  Theatre.  l-er  toI.:  La  princesse  Maleine.  L'in- 
truse.  Les  aveugles.  3-me  vol.:  Aglavaine  et  Selysette.  Ariane  et  Barbe-Bleu. 
Soeur  Bśatrice.  P.  Lacomblez  óditeur.  Bruxelles.— Jan  Zakrzewski.  Ananke.  Dra- 
mat liryczny.    Skł.  gł.  u  Gebethnera  i  Wolffa.    Warszawa. 

STUDYA  LITERACKIE  I  ESTETYCZNE.  —  Antoni  Jasieńczyk  Jabłoński.  Przo- 
downica sztuk  plastycznych.  Studyum.  Skł.  gł.  u  Wendego.  Warszawa.— Ignacy 
Matuszewski.  Słowacki  i  nowa  sztuka.  Twórczość  Słowackiego  w  świetle  po- 
glądów estetyki  nowoczesnej.  Gebetłmer  i  Wolff.  Warszawa.— Jerzy  Żuławski.  Pro- 
legomena.   Uwagi  i  szkice.    Towarzystwo  wydawnicze.    Lwów. 

HISTORYA.  —  Karol  Szajnocha.  Jadwiga  i  Jagiełło.  Część  III  i  IV.  Bibl. 
Dz.  Wybór.    Warszawa. 

PAMIĘTNIKI.  —  Aleksander  Wybranowaki.  Ongi  w  dworach  i  dworkach 
szlacheckich.    Bibl.  Dz.  Wybór.    Warszawa. 

HERALDYKA.  —  Adam  Boniecki.  Herbarz  Polski.  Część  L  Tom  IV,  zesz. 
3-cl.    Skł.  gł.  w  księg.  Gebethnera  i  Wolffa.    Warszawa. 


CZASOPISMA  NADESŁANE  48$ 

NAUKI  FILOZOFICZNE.  —  Emil  Boutroux.  Pojęcie  prawa  przyrody  w  nauce 
i  filozofii  spółczesnej.  Przełożył  Wł.  Spasowski.  Przedmowa  Ad.  Malirburga.  Nakł. 
E.  Wendego  1  S-ki.  Warszawa.  —  Jan  Mazurkiewicz.  Andrzej  Towiańaku  Studyum 
psychologiczne.    Skł.  gł.  w  kslęg.  Gebethnera  i  Wolffa.    Warszawa. 

PODRÓŻE.  —  Jan  Grzegorzewski.  Z  pod  nieba  wschodniego.  Nowele  i  frag- 
menty z  podróży.    Towarzystwo  Wydawnicze.    Lwów. 

ANTOLOGIE.  —  Julius  Zeyer.  Myszlenky.  Se  spisu  basnikoTych  yybrala  Ma- 
rie Kalaszova.    Nakl.  F.  Szimaczka.    Praha, 

YARIA.  —  Klebs,  Lepsius,  Meynert,  Bouchard,  Weigert.  Zagadnienia  z  medy- 
cyny i  nauk  przyrodniczych.  Piąć  odczytów  zebrał  ł  spolszczył  Dr.  W.  D.  Mo- 
raczewski.  Lwów.  H.  Altenberg.  —  Pierre  Leroy-Beaulieu.  Nowe  społeczeństwa 
anglo  -  saksońskie.  Tłómaczył  Klemens  Podwysocki.  2  tomy.  Bibl.  Dz.  Wybór.  War- 
szawa. —  Stanisław  Piotrowski.  Wspólna  własność  ziemska  w  gminie  wielkorosyj- 
skiej.  Studyum  ekonomiczno  -  społeczne.    Nakł.  księg.  E.  Wende  i  S-ka.    Warszawa. 


CZASOPISMA  NADESŁANE. 

MERCURE  DE  FRANCE.  (Parts).  Novembre,  decembre,  1901.  —  Fr.  de  Mioman- 
dre:  Remy  de  Gourmont.  —  A.  Rivoire:  Caresses.  —  M.  Gorki:  les  Fermoirs  d'ar- 
gent.  —  E.  Dujardin:  Petits  poemes  Wautrefois.  —  L.  Bloy:  Exćg6se  des  lieuoo- 
communs.  —  V.  Josz:  le  CHron  d''Antoine  Watteau.  —  L.  Delarue-Mardrus:  Yisions.— 
Rachilde:  Leur  Yiau.  —  M.  A.  Leblond:  Leconte  de  Lisie  1870  — 1871,  la  fin  de  sa 
vie.  —  G.  Danville:  rAmour  magicien.  —  A.  Beaunien  Francis  Viel6  -  Griffin.  — 
Em,  Yerhaeren:  VArt.  —  H.  de  Rógnien  VAmour  et  le  plaisir,  histoire  galante.  — 
Stuart  Merrill:  Trois  poimes  du  cr^.puscule.  —  Dr.  A.  Prieur:  La  science  et  le  thśd- 
tre.  —  Oh.  Gućrin:  les  Nymphes  de  la  Foret.  —  R.  de  Bury:  F Almanach  des  Muses 
pendant  la  Rćvolution.  —  L.  Dumur:    Un  coco  de  gćnie.  —  ReTue  du  mois. 

MODERNI  REYUE.  (Praha).  Rzijen,  listopad,  prosinec  1901.  —  W.  G.  Tan  Nou- 
huys:  Egidius  a  cizinec.  —  Miłosz  Marten:  Mimo  dobro  a  zlo.  —  Remy  de  Gourmont: 
Moralka  lasky.  —  Arthur  Machen;  Yelky  Buh  Pan.  —  J.  K.  Huysmans:  Obłuda  v  umie- 
ni.  —  J.  Hilbert,  St.  Neumann,  J.  Holy,  Yiktor  Dyk,  Kareł  Toman,  Ot.  Brzezina:  Baśnie.— 
J.  Holy,  V.  Dyk,  K.  Srdce,  O.  J.  Bierbaum:  Satyricon.  —  Miesiczni  hlidka.  -  Kroni- 
ka. —  Nove  publikace.  —  J.  Aarts,  J.  Szir,  H.  Steiner,  Steinlen:  Kresby  a  litografie. 

THE  OUTLOOK.  (London).  )«  193—204  1901.  —  Stylists  in  Paint.  —  The  re- 
vival  in  english  classics.  —  Mr.  Kipling  at  Kamakura.  —  Robert  Louis  Steven- 
son.  —  The  lotus  eater.  —  The  succesaor  of  Tennyson.  —  260  „Novels  of  the  year."— 
„Patti,  Patti."  —  The  two  Shakespeares.  —  Constable  the  modern.  —  Midnight  mu- 
sie. —  Yerses.  Short  słories.  Reviews.  Literary  Gossip.  A  flrst  glance  of  new 
books. 

PRZEGLĄD  FILOZOFICZNY.  (Warszawa).  Rok  IV,  zeszyt  4.  1901.  —  Prof.  Dr 
H.  Struve,  Ks.  prof.  L  Radziszewski,  prof.  dr.  M.  Straszewski,  dr.  W.  M.  Kozłowski,  dr. 
J.  Kodisowa,  dr.  W.  Heinrich:  Co  to  jest  filozofia.  —  Książki  nadesłane  (bibliografia). 

LARASSEGNA  INTERNAZIONALE.  (Roma).  Ottobre,  novembre,  dicembre  1901.— 
L.  Zuccoli:  Agli  amici  del  grigio,  domini  e  fatti  delia  vita  italiana.  —  D.  Angeli: 
Enrico  Colemun,  Onorato  Carlandi.  —  L  M.  Palmarini:  VArte  di  Oiotto.  —  R.  Pan- 
tini;  I  problemi  delia  via.  — J.  L.  Pagano;  Jaeinto  Yerdaguer,  Angel  Cfuimerd, 
Letteratura  ispano  -  americana.  —  E.  Sansot  -  Orland:  Jean  Morćas.  —  L.  d' Ambra: 
II  nuovo  libro  di  Octare  Mirbeau,  U  nuovo  romanzo  di  Paolo  Bourget.  —  R.  For- 
ster: Molto  strepito  per...  ąualche  coaa,  Nouvelles  conversations  avec  Ecker- 
mann.  —  Jolanda:    U  vincitore.  —  P.  Hortala:    U  regionalismo  in  Francia.  —  C.  Le- 


486 


CHIMERA 


Ti:  Cronaca  dranimatica.  —  V.  Pica:  Aubrey  Beardsley.  —  A.  A.  Bernardy;  Atirea 
consurgena  Roma.  —  R.  de  Gourmont:  Due  libri  d'amore.  —  L.  Capuana:  Forze 
oceulte.  —  Cistlakor.  Caeeia  al  łupo  nelła  steppa.  —  G.  Natali:  la  Critica  del  Leo- 
pardi.  —  F.  Sirola:  Bassegna  łedesca.  —  E.  Corradinł:  Del  teatro  stabile  e  dei  co- 
tnici.  —  A.  Beltramelli:  Giovanni  Pascoli.  —  G.  Gerola:  Candia  alV  epoca  venezia- 
na.  —  A.  Mori:  Charis  e  Marmar.  —  Evelyn:  Studi  critici  di  Ouida.  —  O.  GiglioU: 
Kate  Oreenaway.  —  K  A.  Masino:  Carmine.  —  G.  Eekhoud:  Eassegna  belga.  —  G. 
d'Annunzio:  Francesca  da  Rimini.  —  U.  Ojetti:  Morale  vecchia  e  giornałisti  nuo- 
vi.  —  Sem  Benelli:  La  „Francesca"  di  O.  d'Annunzio.  —  R.  Lothar:  Teatro  tede- 
aco.  —  Appunti  bibliografici.    Notiziario  generale. 

THE  REYIEW  OF  EEYIEWS.  (London).  Sept,,  oct.,  noT.,  dec.  1901.  —  „The 
eternal  city."  —  A  Rabbi  at  Oberammergau.  —  The  futurę  of  the  engliah  łangua- 
ge.  —  The  lateat  Kipling.  —  An  unpubliahed  poem  by  Robert  Burns.  —  Robert 
Louia  Stevenaon'a  life.  —  Rudyard  Kipling' a  „Kim."  —  The  voyage  of  Ithobal.  — 
The  revival  of  phrenology.  —  Mr.  Henley  on  „Lewia"  Stevenaon.  —  The  romance 
of  art  and  poverty.  —  „Anticipationa"  by  Mr.  H.  O.  Weila.  —  Art  in  the  Maga- 
zinea. 

LA  REYUE  DU  BIEŃ.  (Paris).  Novembre,  decembre  1901.  —  E.  des  Essarts: 
HelUniame.  —  H.  Mazel:  Lea  troia  roia.  —  G.  Yanor  Sur  Henri  Heine.  —  M  Le- 
grand: Poemea  WHenri  Heine.  —  P.  Stapfer:  Le  bien  et  le  beati.  —  J.  Bonnefon: 
Solidaritś  intellectuelle.  —  Bibliographie.    Illuatrationa. 

REYUE  FRANCO  -  ITALIENNE  ET  DU  MONDE  LATIN.  (Naples).  Dścembre 
1901.  —  Une  lettre  de  Thiopile  Braga.  —  E.  Gorra:  Francoia  Yillon.  —  J.  P.  Guerre- 
ro:  Espańa  contemporanea.  —  P.  Gourmand:  L'union  panlatine.  —  X.  da  Cunha: 
Lux  aurea.  —  A.  Ferren  Domenico  Morelli.  —  G.  Potee:  L'espoir.  —  Gr...  aeculus: 
Littśratures  latinea  modernes.  —  Portugal  et  Briail.  —  P.  Durel:  Nonce  Caaano- 
va.  —  R.  B.  Binda:  Svolazza.  —  Pli.  Lebeegue:  Le  poetę  Lambroa  Porphyraa.  — 
L.  Porphyras:  Les  navires.  —  Chroniąue  des  lettrea  latinea  (Italie,  France).  Dana 
lea  revuea. 

SRDCE.  (Żamberk).  Rzijen.  1901.  —  J.  z  Wojkowicz:  Yeczerni  piaeń.  —  Ot. 
Theen  Karla.  —  J.  Opolsky:  Na  pouazti.  —  M.  Marten:  O  otazce  czeakeho  romanu.— 
A.  Yenig:  Impromptu.  —  O.  Zenith:  Milenka.  —  J.  Namiestek:  Budhovy  aochy.  — 
Em.  szl.  z  Leszehradu:  Naazi  moderni  kritikove.  —  K.  Bożek:  Zbyteczny  żivot.  — 
K.  R.:  Proti  t.  zv.  krvavym  romanum.  —  Kritika.  —  Literatura.  —  Divadlo.  —  Mora- 
va.  Slezako.  Sloven8ko  —  Drobne  zpravy.  —  Bibliografie  spolupracovniku 
Srdee. 

SLOYANSKY  PRZEHLED.  (Praha).  Rzijen,  listopad,  prosinec  1901.  —  Fr.  Kva- 
pil:  Z  nove  poesie  polskę:  Antoni  Lange.  —  P.  Maternora:  Z  nove  poeaie  ruskę. 
N.  M.  Minakij.  D.  S.  Mereżkov8kij.  —  M.  Zdziechowski:  Ivan  Mażuranicz  jako  ly- 
rik.  —  Szt^  Radić.  Nejdokonalejazi  przedatavitel  slovan8ke  myazlenky  (Jirzi  Kri- 
żanić.)  —  Ig.  Horzica,  Kom.  Zawiliński:  Ke  aporu  czeako  - polakemu  v  Tieszin- 
aku.  —  J.  Polivka:  Ke  aporu  czeako-polakemu  v  Tieazinaku.  —  Dopiay:  z  Petrohra- 
du,  z  Poznanie,  z  Krakova,  z  Chorratska,  z  BuLharska,  ze  Slorenska,  z  Lużice,  z  Lon- 
dyna,  z  haliczske  Rusi,  z  Korutan,  z  Krajiny.  —  Rozhledy  a  zpravy:  Slovane  severo- 
zapadnl,  SloYane  vychodni,  Jihoslovane.  —  Poaudky  a  oznamy.  —  Yyobrazeni. 

THE  SPECTATOR.  (London).  M  3827  —  3835.  1901.  —  Steven8oń'a  peraonnali- 
ty.  —  Mr.  Munby'8  Poema.  —  Miaa  Benaon'a  Animal  Stories.  —  Supęratitiona  of 
the  Scottish  Highlanda.  —  TTie  Annals  of  literary  Judgment.  —  Dreams  and  their 
Meanings.  —  Modern  Meocico.  —  The  laat  of  the  old  Impreasarioa.—Cairent  litera- 
turę. —  Publications  of  the  week. 

TYGODNIK  ILLUSTROWANY.  (Warszawa).  .Nj^s  42—52.  1901.  —  W.  Sieroszew- 
ski:   Jang-Hun-Tay.  —  Sewer.    W  lesie.  ~  Wl.  Bełza,  K.  Gliński,  "W".  Gomulicki,  Adam 


VARIA  48y 

M-ski,  Orkan,  Or-Ot,  Selim:  Poezye.  —  W.  Trojanowski:  Wykształcenie  artystów.  — 
Ign.  Matuszewski'  Krytyka  koleżeńska  i  zawodowa.  —  Kroniki.  Sprawozdania^ 
Ryciny. 

WISŁA.  (Warszawa).  Wrzesień,  październik  1901.  —  WŁ  Olechnowicz:  Rasy 
Europy.  —  St.  Sawicka:  Opis  wesela  w  Biedrzychowic.  —  ProŁ  J.  Krat  Najnowseś 
kierunki  badań  mitologicznych.  —  St.  Zdziarski:  Skarby  tatrzańskie.  —  Wak  Stefan 
Karadzicz:  Pieśni  serbskie.  —  Z.  Weyberg:  Muzeum  tatrzańskie  im.  Chałubińskie- 
go. —  Poszukiwania.  —  Przegląd  czasopism.  —  Drobiazgi  ludoznawcze.  Różne 
wiadomości.    Bibliografia. 

ZVON.  (Praha.)  1901.  Rzłjen  —  pfosinec.  Seszity  1  -  7.  —  A.  Jifasek:  U  nOś- 
G  PreissoTa:  Podjezernicke  sny.  —  K.  Legen  Trzi  8zvadlenky.  —  Zikm.  Winter: 
Amnestie  na  chvilku.  —  Fr.  X.  Svoboda:  Poridka  o  lehkem  srdci.  —  J.  Chalupecky: 
Hudba  barev.  —  J.  Korzensky:  Hostem  u  czeskeho  krajana  ve  Vladivo8toku.  — 
K.  V.  Hajek:  Dobry  czloviek.  —  M.  Jahn:  Bolest.  —  V.  Hugo:  Z  knihy:  Postscrip- 
tum de  ma  vie.  —  J.  Borecky,  S.  Bouszka,  A.  Breska,  K.  Czerrinka,  C.  Daszek,  X. 
Dvorzak,  L  Geisslora,  A.  Heyduk,  B.  Jarovec,  R.  Jesenska,  B.  Kaminsky,  A.  Klaszter- 
sky,  H.  PilbaueroYa,  F.  S.  Prochazka,  K.  Rasver,  M.  Silen,  A.  Szkampa,  J.  Vetterovsky, 
J.  Yrchlicky:    Baśnie.  —  Literatura.    Divadlo,    Hudba.    Vytvarne  umieni.    Tyden. 


VARIA. 

„Stara,  barbarzyńska  Japonia..."  —  war- 
szawa pomściła  Europę.  Niech  znają  naszych!  —  „Uroczy"  kraj 
„wschodzącego  słońca"  długo  tonął  w  barbarzyństwie.  Wielki  prze* 
wrót  w  drugiej  połowie  ubiegłego  wieku  dał  mu  demokracyę,  miU- 
taryzm,  dążności  zdobywcze  —  i  wogóle  smak  do  wszelakich  słodyczy 
„cywilizacyi"  europejskiej.  Maluczko,  a  Japonia  zeuropeizuje  się  na- 
wet w  sztuce,  będzie  miała  w  malarstwie  swoich  Bouguereau,  w  dra- 
macie swoich  Sardou,  Sudermannów  i  Hauptmannów.  1  któż  wte- 
dy nie  nazwie  braćmi  tych  kosookich?  —  Cóż,  kiedy  — ^  właśnie 
w  chwili  gdy  oni  rozwijają  się  tak  pięknie  —  w  Europie  naszej  „znaj- 
dują się  usłużni"  (jacyś  Goncourt'owie,  Duret'owie,  Gonse'owie  i  na- 
wet, o  zgrozo,  poważni,  akademiczni  Larroumet'owie)  i  poczynają 
„na  olbrzymich  trąbach  reklamy"  grać  na  cześć  minionej,  barbarzyń- 
skiej epoki  Nipponu,  wysławiać,  naprzód,  te  pstre  papierki,  które 
zwycięzko  niby  współzawodniczą  z  naszemi  wielkiemi  płótnami 
w  świecących  ramach,  a  potem  rozpływać  się  w  „czułostkowych  za- 
chwytach" nad  „karykaturalnemi,  kuglarskiemi  jasełkami"  teatru  ja- 
pońskiego. Naturalnie,  do  tych  blagierów  i  reklamiarzy  paryzkich 
przyłącza  się  zaraz  „garstka  przesyconych  kulturą  i  tęskniących  za 
barbarzyństwem  naiwnem  modernistów"  (których  nazwisk  znający 
ich  dziennikarz  za  żadną  cenę  nie  wyjawi),  zaczjTiają  po  wszyst- 
kich krajach  brzmieć  peany  i  dytyramby  na  cześć  Sady-Yakko, 
Kawakamiego,    „Kęsy,"    „Gejszy   i   Samuraja,"    u  nas  nawet   zjawia 


^88  .  CHIMERA 

się  pan  (i  to  nie  modernista,  owszem  bardzo  miły  i  łouł-d-fait  tnan- 
geable  wróg  metafizyk),  który  uparcie  powtarza:  „ja  kocham  i  wiel- 
bię japończyków;  czy  wiecie,  że  JA  kocham  i  wielbię  MOICH  braci 
japończyków?"  —  i  biedna  Europa,  lękając  się,  by  jej  nie  nazwano 
„mamuciną"  lub  „mydlarką,"  daje  się  porwać  tym  głosom,  a  choć  po- 
cichu  wzdycha  do  „bardziej  wzruszających"  Sudermannów  i  Haupt- 
mannów,  głośno  nie  śmie  zaprotestować  przeciwko  „kultowi  egzotycz- 
nego barbarzyństwa."  Sada- Yakko,  po  tryumfach  paryzkich,  zjeżdża 
do  Wiednia,  który,  marząc  nieustannie  choć  nadaremnie  o  rywaliza- 
cyi  z  nadsekwańską  stolicą  (Naa,  sagen  sie  mai,  was  ist  Louvre  im 
Yergleiche  mit  unseren  Museen  ? ),  pragnie  opornie  się  postawić  tam- 
tejszej „bladze."  Jakże  nieśmiało  jednak,  jak  tchórzliwie  odzywa  się 
p.  Max  Burckhard:  „Es  ist  ausserordentlich  schwer,  flber  den  wirkU- 
chen  Wert  des  Gebotenen  ein  Urtheil  abzugeben.  Ein  Werturtheil 
kann  nur  auf  Yergleichung  beruhen,  wir  kónnen  aber  nur  mit  dem 
yergleichen,  was  wir  kennen,  und  dieses  ist  wieder  nicht  der  Mas- 
stab  ftir  eine  fremde  in  sich  abgeschlossene  Kunst."  —  U  nas  ina- 
czej, my  mamy  odwagę,  my  czapkami  zarzucać  umiemy.  Co  nas 
obchodzi,  czy  znamy  coś,  czy  nie  znamy?  Toć  mamy  „zdrowy  roz- 
sądek," toć  mamy  smak  wyrobiony  na  Rostandach  i  Suderman- 
nach,  toć  umiemy  greków  nawet  adaptować  i  modernizować.  Toć, 
zresztą,  tak  dawno  już  odkrył  sekret  Jagodyński :  „Zkąd  exystymacyi 
ludzie  nabywają?  Kto  śmiele  trzyma,  śmiele  też  o  tym  trzymają." 
OrzekU  tedy  „śmiele"  wpływowi  krytycy  warszawscy:  że  repertuar 
teatru  japońskiego  sMada  się  z  samych  „szopek,"  będących  jakąś  pa- 
rodyą  teatru,  dobrych  do  areny  cyrkowej  lub  na  zabawkę  dla  dzie- 
ci, ale  dla  smakosza  nie  wytrzymujących  porównania ...  z  operetkami 
angielskiemi ;  że  gra  japończyków — z  wyjątkiem  scen  konania,  zresztą 
także  pozbawionych  „tchnienia  poezyi,  owej  mgły  leciutkiej,  łagodzą- 
cej potworność  strasznego  momentu"  —  jest  wprost  „karykaturalna 
i  groteskowa,"  że  w  „syczącej"  mowie  japońskiej  niepodobna  wyra- 
zić „ani  uczuć  żadnych,  ani  uniesień,  ani  pieszczot,"  że  mimika  akto- 
rów japońskich  polega  wyłącznie  na  chorobliwych  drgawkach  i  akro- 
batycznych podrzutach;  że  słynny  taniec  Sady -Yakko,  przyodzianej 
nie  w  lube  króciuchne  muśliny  i  trykoty,  lecz  w  draperyjne,  powłóczy- 
ste szaty,  nie  daje,  skutkiem  tych  licznych  zwojów  i  fałdów,  miłego  wi- 
dowiska „wdzięcznych  ruchów,  przegięć,  żywości  /  /./>.";  że  waryatem 
trzeba  być,  aby  porównywać  „małą,  chudą  kobietę,  uszminkowaną 
niefortunnie,  o  małych  oczkach,  dużych  zębach  i  ptasim,  piszczącym 
głosiku"  do  Sary  Bernhard,  Rćjane'y  lub  Duse,  a  „parskającego  usta- 
wicznie jak  kot"  Kawakamiego  do  wielkiego  artysty,  jakim  jest  Mou- 


FARIA  489 

net  Sully;  że,  jednem  słowem,  zachwyty  nad  teatrem  japońskim  to 
prosta  „blaga,"  a!bo  też  —  podobnie  jak  zapatrzenie  się  prerafaelitów 
angielskich  w  „naiwne  formy"  prymitywów  —  wyraz  „dekadenckiego" 
nawrotu  do...  barbarzyństwa. 

Uff !  —  „Zachowaliśmy  tedy  właściwy  sąd  krytyczny,  gdy  inni 
tonęli  w  pochwałach  i  reklamie."  Sądy  warszawskie  zrobiły  nawet, 
zda  się,  wrażenie  na  japończykach,  gdyż  p.  Sada-Yako,  poznawszy 
je  w  tłómaczeniu,  „zachowała  wprawdzie  głębokie  milczenie,"  ale 
następnych  dwu  wieczorów  „st^a  dłużej  niż  zwykle  przy  otworze 
w  kurtynie."  Naturalnie,  odezwały  się  także  odosobnione  zdania 
(i  my  mamy  swoich  waryatów  czy  blagierów),  że  teatr  japoński  jest 
„zjawiskiem  wysoce  artystycznem  w  najszlachetniejszem  tego  słowa 
znaczeniu,"  że  ma  on  wyraźny  „koturnowy  charakter,"  że  chodzi 
w  nim  nie  o  żaden  realizm  fotografujący  przejawy  życia,  lecz  „ra- 
czej i  jedynie  o  podniesienie  tych  życiowych  przejawów  do  jakiejś 
wyższej  potęgi,"  że  owe  „nieprawdopodobieństwa,"  tańce,  walki  fan- 
tastyczne są  wspaniałą  symbolizacyą  stanów  wewnętrznych,  że  „całość 
scen  posiada  wartość  malarską,  której  nie  znaleźć  w  naszych  teatrach," 
że  „Sada-Yakko  i'Kawakami  są  szczerymi  i  wielkimi  artystami."  Ale 
w  naszem  „zdrowem"  społeczeństwie  takie  głosy,  na  szczęście,  prze- 
mijają bez  echa  —  i  publiczność  nietylko  poszła  za  „wpływowymi" 
krytykami,  ale  nawet  czynnie  popierała  ich  mniemanie  na  przedsta- 
wieniach. Byłem  na  jednem  z  ostatnich.  To,  co  na  niem  ujrzałem, 
dochodziło  do  szczytności.  Miałem  właściwie  dwa  widowiska:  jedno 
przed  sobą,  drugie  za  sobą  i  naokoło  siebie.  Na  scenie  przewij^y 
się  baśnie  i  legendy  miłosne  i  bohaterskie,  grano  poważnie,  z  prze- 
jęciem i  przejmująco,  tańczono  hieratycznie,  rozwiewano  w  szlache- 
tnie faliste  linie  fałdy  draperyj.  W  sali  widzów  odgrywano  jedno- 
cześnie knajpowo  rozbuchaną  jakąś  farsę,  parskano  głośno,  lepiej 
od  Kawakamiego,  w  najtragiczniejszych  miejscach  wybuchano  śmie- 
chem, rzucano  sobie  pachnące  „gabinetem"  dowcipy,  chrypiały  bez 
żenady  głosy  męzkie,  piszczały  rozkosznie  ptasie  sopraniki  panień- 
skie.   Wyszedłem  nieco  oszołomiony. 

Co  to  było  takiego?  To  umiejąca,  lepiej  od  reszty  Europy, 
zachować  „właściwy  sąd  krytyczny,"  „cywilizowana"  Warszawa  przy- 
patrywała się  „barbarzyńskiej"  Japonii. 


Ok!ła.dtLę  do  zeszytu  niniejszego  narysow^  Konrad  Krzy- 
żanowski. 

CHIMERA. 


490  .  CHIMERA 

Kazimiera  z  Jasieńskich  Za^wisto^w^ska, 

poetka  wielkiego,  pierwszorzędnego  talentu,  zmarła  w  Krakowie  d.  28 
lutego  r.  1902.  —  Śród  pisarzy  ostatniego  pokolenia,  była  to  jedna  z  naj- 
bardziej udarowanych  natur  twórczych:  królewski  przepych  wyo- 
braźni wiązał  się  w  niej  z  dziecięcą  prostotą  i  szczerością;  rośna 
świeżość  dziewczęca,  „woniejąca  stepem,  łąkami  i  borem," — z  ogniem 
namiętności  i  uniesień  mistycznych,  którym  płonęła  „jak  sosna  w  słoń- 
cu rozgorz^a" ;  pogoda  i  słodycz,  w  których  brały  początek  pieśni 
„polne  i  zbożne,  kwietne,  słoneczne,"  —  z  nieukojonym  jakimś  smęt- 
kiem nostalgicznym.  Wszystko  to  —  w  połączeniu  z  wysoką  kulturą 
artystyczną,  czcią  zbożną  dla  sztuki  i  surowością  wielką  względem 
własnej  twórczości  —  składało  się  na  utwory  uderzające  przedziwną 
kobiecością  i  ogromną  mocą  uczucia,  drgające  życiem,  krwią,  a  za- 
razem odsłaniające  głąb'  jakąś  tajemną,  zaświatową,  skupione  niesły- 
chanie i  pełne  wnętrznie,  a  grające  barwami,  jak  owe  „szlaki  zdobne 
na  marginesach  sztywnych  psałterzy."  —  Uzupełniały  tę  twórczość 
oryginalną  przepyszne  tłómaczenia  z  Baudelaire'a,  Vielć  -  Griffin'a, 
MockePa,  Samain'a,  Tr.  Klingsor'a  i  innych.  Przedsięwzięty  w  osta- 
tnich czasach  przekład  wspaniałej  tragedyi  Saint- Pol -Roux'a:  „La  da- 
mę a  la  faubc,"  który  mógłby  być  arcydziełem,  śmierć  przerwała 
w  samym  zaczątku.  —  Mała  liczba  tych  prac  znana  jest  do  dzisiaj 
nawet  wielbicielom  talentu  ś.  p.  Zawistowskiej,  bo  poetka  drukowała 
po  czasopismach  niewiele  i  niechętnie,  a  z  ogłoszeniem  zbiorku  wła- 
snego wah^a  się  do  ostatniej  chwili.  Teraz  dopiero,  zbożna  pamięć  naj- 
bliższych, zabiega  około  zupełnego  wydania  puścizny  rękopiśmiennej. 

Niedośpiewane  zgasło  młode  życie.  Ostatnie  chronologicznie 
utwory  świadczą,  jak  olśniewająco  rozwijać  się  jeszcze  i  potężnieć 
zaczął  talent  poetki  w  chwilach  bezpośrednio  zgon  niespodziany  po- 
przedzających, —  i  nieodparcie  snuje  nam  się  po  głowie,  kiedy  ją 
wspominamy,  ów  pełny  melancholii  niewymownej  refren  urwanych 
przedwcześnie  i  niepowrotnych  rzeczy-: 

Look  in  my  face;  my  name  is  Might-have-been; 

I  am  also  called  No -morę...    (D.  g.  rossetti). 

Dla  pamięci  ludzkiej  wszakże  dość  tego,  co  pozostało.  Krótki 
sen  życia  ziemskiego  przyniósł  plon  wspaniały  —  i  poetka  zmar- 
twychwstanie z  chwilą,  gdy  wydanie  zbiorowe  miłośnikom  go  udo- 
stępni. To  też,  u  drzwi  grobu  żegnamy  ją  z  żalem,  dobrą,  serdecz- 
ną, siostrzaną,  lecz  jednocześnie  witamy  ją  u  progu  tego  nowego  — 

w  duszach  ludzkich  —  żywota 

...in  perpetuum,  soror,  ave  ałgue  vale. 


v7Mo 


SPIS    RZECZY, 

UŁOŻONY  ALFABETYCZNIE  WEDŁUG  NAZWISK  AUTORÓW. 

(TOM  III.  —  190T.) 

JÓZEF  AUCHENTALLER. 
Nagłówek , 460 

TEODOR  DE  BANYILLE 
(przeł.  Miriam.) 

Wyhór  z  poezyj 37^ 

AUBREY  BEARDSLEY. 
Powrót  Tannhausera  na  Yenusberg.    Dodatek  do  Ks  9. 

WACŁAW  BERENT. 
Próchno 123,  339 

ARNOLD  BOECKLIN 
(przeł.  Maryan  Wawrzenieckl.) 

Wyznania 444 

ZYGMUNT  BYTKOWSKI. 
Prorok 435 


02  '  CHIMERA 

^MON  DE  CAMPOAMOR 
(przet.  Antoni  Lange  ) 

Licencyat  Torralba  (Część  druga) i 

CHIMERA. 
Kronika  miesięczna:   Varia 328,  488 

STANISŁAW  DĘBICKI. 

Ozdoby  w  tekście 41-69-70  (prserys.J;  228,  286 

Okładka  do  X2  7-8. 

ANDRZEJ  GIDE 

(przeł.  Zenon  Przesmycki.) 

Filoktet 399 

CH.  DR.  GRABBE 

(przet.  Wacław  Berent.) 

Żart,  satyra,  ironia  i  głębsze  znaczenie 41 

HIROSHIGE 

(przerys.  K,  Krzyżanowski.)-^ 

Nagłówek 255 

JAN  KASPROWICZ. 
Hymn  św.  Franciszka  z  Assyźu 103 

JOHN  KEATS 
(przeł.  Jan  Kasprowicz.) 

Hyperion  (Księga  II) 255 

STANISŁAW  TURBIA-KRZYSZTAŁOWICZ. 
Ozdoby  w  tekście    .    .    .   123,  125,  128,  135,  137,  138,  140,  148,  149, 
154.   159.  165,  166,  170,  174,  175,  177,  179,  180,  183,  186, 
200,  204,  205,  207,  210,  213,  220,  339,  342,  347,  348,  351, 
353,  360,  361,  363,  365,  367,  370,  374.  375i  377,  47i- 

Kronika  miesięczna:   Muzyka 321 

JAN  LEMAŃSKI. 
Towarzystwo 286 


SPIS  RZECZY.  —  TOM  III.  493 

MARYA  MARKOWSKA. 
Babie  lało 331 

W.  MATLAKOWSKI. 
Ozdoby  z  motywów  ludowych 271,  285 

JÓZEF  MEHOFFER. 

Inłcyał 331 

Nagłówek  i  zakończenie 491,  494 

MIRIAM. 
Kronika  MIESIĘCZNA:    Powieść 312 

WŁADYSŁAW  NAWROCKI. 
Z  „Sonetów  Królewskich" 440 

K.  NIEMCZYKIEWICZ. 
Inicyał 394  (przerys.) 

EDWARD  OKUŃ. 
Rysunki  w  tekście i,  10,  17,  29,  338,  399,  432 

Z.  P. 

Kronika  miesięczna:    Sztuki  plastyczne 482 

Teatr 317 

FELICYAN  ROPS. 
Wielka  lira.    Dodatek  do  K2  7-8. 

MARCELI  SCHWOB 

(przeł.  Zenon  Przesmycki.) 

Krucyata  dziecięca 229 

LEOPOLD  STAFF. 
Modlitwa  przed  czynem 397 

JAN  STANISŁAWSKI. 
Topole,  autolitografia  w  5  kolorach.    Dodatek  do  J^s  7-8. 

WASYL  STEFANYK 

(przełożyli:  Michał  Moczulski  i  Dr.  W.  M) 

Dziadek,  Skon,  Szara  godzina,  Droga,  Zwiastuny 271 


494  CHIMERA 

WŁADYSŁAW  STERLING. 
Sonety. 433 

TREDECIM. 
Kronika  miesięczna:   Glossy 300,  477 

MARYAN  WAWRZENIECKI. 

Ozdoby  w  tekście    .    .    .   103,  104,  107,  113,  114,  117,  120,  122,  221, 

230,  233,  236,  241,  244,  246,  249,  251,  270. 

KAZIMIERZ  WROCZYŃSKI. 
Strofy 472 

STANISŁAW  WYRZYKOWSKI. 
Skrzydlate  ognie 221 

''EoTcepe  Tcayta  cpśpsic 394 

MARYA  ZAWIEJSKA. 
Fragmenty 460 

HENRYK  ZBIERZCHOWSKI. 
Sonety 455 


CHIMERA 

revue  mensuelle  de  litterature  et  d'ar1^ 

7,  rue  des  Princes,  Varsovie. 
Somntaire  dti  N-ro  c  Sepłembre  rcoi. 

TEXTE:  M.  Markowska  —  Les  fils  de  la  Vierge;  V.  Berent  — 
Pourriłure;  Th.  de  B anv ille  —  C/?o/a-  de  poesies;  St.  Wyrzykowski  — 
"E'j7re|>e,  7ravTa  cpipsic;  L.  Staff  —  La  prfre  avattł  Faction;  Andrć 
Gide  —  Phiłoctełe;  W.  Sterling  —  Somtełs;  S.  Bytkowski  —  le  Pro- 
phete;  W.  Nawrocki  —  Sonnełs  royaux;  Am.  Bócklin  —  Confessions; 
H.  Zbierzchowski  —  Sonnełs;  M.  Zawiejska  —  Fragments;  C.  Wro- 
czyński —  Słrophes.  —  Revue  du  tnois:  G/osses,  A^t  modernę,  Biblio- 
grnphie,  Dwers. 

PLANCHES  HORS  TEXTE:  Auhrcy  Beardsley:  le  Rełour  de 
Tannliduser  vers  le  Venusberg. 

DESSINS  DANS  LE  TEXTE—de  Auchentaller,  Turbia-Krzy- 
ształowicz,  Mehoffer,  Niemczykiewicz,  Okuń. 

COUVERTURE  de  K.  Krzyżanowski. 

OGŁOSZENIA  W  „CHIMERZE''" 

„CHIMERA"  przyjmuje  w  dziale  ogłoszeń  jedynie  anonse  ta- 
kich firm  i  zakładów,  które  w  bliższym  lub  dalszym  stoją  związku 
z  produkcyą  artystyczną  i  literacką  (fabryki  i  składfy  papierów,  farb, 
przyborów  malarskich,  narzędzi  muzycznych,  zakłady  fotograficzne, 
litograficzne  i  wogóle  reprodukcyjne,  składy  obrazów,  firmy  wy- 
dawnicze książek,  nut  i  plastycznych  dzieł  sztuki,  drukarnie,  gisernie, 
księgarnie,  antykwarnie,  przemysł  artystj^czny,  stałe  i  peryodyczne 
wystawy  sztuki,  sale  koncertowe  i  odczytowe,  sezony  koncertowe 
i  teatralne,  akademie  i  szkoły  sztuk  plastycznych,  konserwatorya 
i  prywatne  szkoły  muzyczne  i  dramatyczne,  lekcye  prywatne  z  za- 
kresu literatury  i  sztuki,  pracownie  do  wynajęcia,  adresy  i  ogłosze- 
nia od  artystów  pochodzące,  itd.  itd.). 

Cena  ogłoszeń: 
Na  stronnicach  poprzedzających   tekst  literacki,  za  wiersz 

petitowy  lub  jego  miejsce 40  kop. 

Na  stronnicach  po  tekście  literackim  za  wiersz  petitowy  lub 

jego  miejsce 30  kop. 

MERCURE  de  FRANCE 

Litterature.  Poesie.  Theatre.  Musiąue.  Peinture.  Sculpture. 
Philosophie.  Hłstoire.  Sociologie.  Sciences.  Yoyages.  Bibliophilie. 
Sciences  occultes.  Critique.  Litteratures  etrangeres.  Portraits,  dessins. 
Revue  du  mois.  —  Paralt  tous  les  mois. 

Rćdacteur  en  chef:     Alfred  Vallełte. 

Abonn:  un  an  24  fr.,  six  mois  13  fr.,  trois  mois  7  fr. 
Paris.  —  XV,  .rue  de  l'Echaudć,  15. 


IL  MARZOCCO. 
Anno  VII. 
^  Fireme  —  Via  S.  Egidio,  16  —  Firenze. 

Conta  fra  i  suci    collaboratori  i  piu    reputati   poeti  e  prosatori 
d'Italia. 

Prezzi  d'abbonamento :  anno  1.  8,  semestre  1.  a,  trimes^re  1.  3. 
Fondatore:  Angiolo  Oruieło  —  Direttore:  Adolfo  Oruieto. 


CHIMERA 

WARSZAWA  —  ULICA  KSIĄŻĘCA  7. 
Skrzynka  pocztowa  Nr  457. 


Dwanaście  zeszytów  rocznie,  każdy  objątości 
10  —  12  arkuszy  druku. 

Redaktor  ZENON  PRZESMYCKI  (MIRIAM) 

przyjmuje  we  wtorki  i  piątki  od  i-ej  do  3-ej  pp. 
Administracya  otwarta  codziennie  od   ii-ej  do  3-ej  pp. 

Rodzaje  wydawnictwa  i  warunki  przedpłaty. 

WYDANIE  ZWYKŁE 

w  Warszawie  z  przesyłką  pocztową  za  granicą 

Rocznie  9  rb.  12  rb.  35  fr.  27  mar.  33  kor. 

Półrocznie  5  rb.  6  rb.   50  k.  20  fr.  1 5  mar.  1 8  kor. 

Kwartalnie  3  rb.  3  rb.   50  k.  11  fr.    8  mar.    1 0  kor. 

WYDANIE  WYTWORNE 

n^a  robionym  dla  CHIMERY  grubym  papierze  żeberkowym. 

w  Warszawie:  rocznie,  30  rb.,  półr.  15  rb.,  kwart.  7  rb.  50  k. 

z  przes.  pocztową:     „       35    „        „       17,50        „        8    „     75  „ 

za  granicą  rocznie  95  fr.,  75  mar.,  90  kor. 

Cena  zeszytu  g-go  rb.  2. 

Przedpłatą  przyjmuje  administracya  (która  odpowiada  wtedy  za  regular- 
ne dostarczanie  pisma),  oraz  ivszystliie  znaczniejsze  księgarnie  iv  kraju 
i  za  granicą.    NUMERÓW   OKAZOWYCH  SIĘ   NIE   WYSYŁA. 
PROSPEKT  NA  ŻĄDANIE. 
: .:  .r.r  '  — 

Wszystkie  wydawnictwa  nadesłane  do  Redakcyi  (książki  czasopisma, 
nuty,  reprodukcye  dzieł  sztuki,  przedmioty  sztuki  stosowanej  i  t.  d  ) 
będą,  w  miarę  znaczenia,  bądź  wzmiankowane,  bądź  omawiane 
w  dziale  sprawozdań. 

IL   SERA    RENDU   COMPTE    DE    TOUTES    LES    PUBLICATIONS 

(LIVRES,   REYUES,  MUSICUE,    GRAYURES,  OBJETS  D'ART   etc.) 

ADRESSEES  A  LA  REVUE. 

RĘKOPISÓW  SIĘ  NIE  ODSYŁA.  Autorowie,  nie  zawiadomieni 
w  przeciągu  dwóch  miesięcy  o  przyjęciu  ich  utworów,  mogą  odebrać 
takowe,  przed   upływem  pół  roku,  osobiście  w  Redakcyi,  lub  drogą 

pocztową  po  nadesłaniu  kosztów  przesyłki. 
ODPOWIEDZI  NA  LISTY  jedynie  za  nadesłaniem  marki  pocztowej. 

Redaktor  i  wydawca  ZENON  PRZESMYCKI. 
Bruk  Warszawskiego  Toiv.  Ake.  Artystyczno-Wydawniczego. 


PG 

Chimera 

7001 

t.  3 

C538 

t.3 


PLEASE  DO  NOT  REMOYE 
CARDS  OR  SLIPS  FROM  THIS  POCKET 

UNIYERSITY  OF  TORONTO  LIBRARY