Full text of "Chimera"
(fctinERA
REDAWLYAJADniNiSTR^OA
WARSZAWA KSIĄŻĘCA T
TREŚĆ
Xo 7 . 8. — LIPIEC - SIERPIEŃ 1901.
RAMON DE CAMPOAMOR.
Inlcyały EDW. OKUNIA.
CHRYSTYAN D. GRABBE .
Licencyat Torralba (Część II)
Żart, satyra, ironia i głębsze zna-
czenie 41
Nagłówki ł zakończenia — z Libii Sententiarum z XIV w. (Mss. .V 12.-
Bibl. Bawor. we Lwowie), przerysowane przez ST. DĘBICKIEGO
(str. 41, 69 i 70), oraz ze starego rękopisu francuskiego (str. 102).
JAN KASPROWICZ Hymn św. Franciszka z Assyżu. . 103
Ozdoby M. WAWRZENIECKIEGO.
WACŁAW BERENT Próchno 123
Ozdoby ST. TURBIA-KRZYSZTALOWICZA.
STANISŁAW WYRZYKOWSKI. . . Skrzydlate ognie 221
Nagłówek M. WAWRZENIECKIEGO; zakończenie ST. DĘBICKIEGO.
MARCELI SCHWOB Krucyata dziecięca . ... 229
Inicyały M. WAWRZENIECKIEGO,
JOHN KEATS Hyperion (Księga II) . . . 255
Nagłówek HIROSHIGE'A; zakończenie M. WAWRZENIECKIEGO
WASYL STEFANYK Dziadek, Skon, Szara godzina. Dro-
ga, Zwiastuny 271
Nagłówek i zakończenie z motywów ludowych, według rysunku
W. MATLAKOWSKIEGO.
JAN LEMAŃSKI Towarzystwo 28G
Inicyał z Biblia Sacra z r. 1389 (Mss. Ns 7. — Bibl. Baw. we Lwo-
wie), przerysowany przez ST. DĘBICKIEGO.
KRONIKA MIESIĘCZNA 300
TREDECIM Olossy
MIRIAM Powieść
Z. P Teatr
łk Muzyka
Książki i czasopisma nadesłane
CHIMERA Yaria
FELICYAN ROPS Wielka lira.
JAN STANISŁAWSKI Topole (litografia oryginalna w pięciu kolo-
rach, odbijana w zakładzie A. PRUSZYŃSKIEGO w Krakowie).
STANISŁAW DĘBICKI .... Rysunek na okładce
Klisze rysunków wytrawiono w zakładach: B. WIERZBICKIEGO i S-ki, KiPMANA
i SZYDŁOWSKIEGO, oraz w Warsz. Tow. Akc. Artystyczno-Wydawniczem.
Papier wyrobiono dla Chimery w fabryce C. A. Moesa „Pilica."
Składali: FELIKS DĄBROWICZ i MAKSYMILIAN HECKER.
Łamał FELIKS DĄBROWICZ. Odbijał na maszynie ALEKSANDER TATAROWSKJ.
Pod zarządem JÓZEFA LENARTOWICZA.
/loaBoacHO UeHsypoio. BapmaBa, 5 AnpijiH igoa ro^a.
CHIMERA.
OAnncra.
///
^,3
TOM TRZECI. LIPIEC — WRZESIEŃ 1901.
WARSZAWA, KSIĄŻĘCA, 7.
P6
700I
i^mo
Licencyat Torralba.
CZĘŚĆ DRUGA.
MĘŻCZYZNA.
Pieśń piąta.
TORRALBA SZUKA SZCZĘŚCIA W DUCHU.
I.
awsze licencyat z po-
[boźnością kłączy
Przed miłością bez
[żadnej osłony:
Lecz teraz waWą ciała
[jest znużony,
1 nostalgia ducha go
[droczy.
I za fałsz dzisiaj
[wyzna
Te, co niegdyś wygłaszał, doktryny,
Że w niewiernej rasie Mesalifiy,
Dusza, bardziej niż ciało, działa jak trucizna.
II.
Gdy z zasztyletowanego ciała
Dusza kobiety cudnej uleciała.
CHIMERA
]Vidzi Torralba w powietrzu istotą,
Twór, niżli rzeczywisty, raczej widziadlany ,
Co, kiedy się oddala czy też stanie zblizka,
Jako obłoczek biały śród chmurzyska.
Ma księżyca łub słońca cienie bladozłote.
To Kataliny dusza ukochanej.
Co zda sią światłem zblizka, cieniem w dali,
I dookoła głowy licencyata
W nieokreślonej fali
Krąży wciąż i ulata,
W niewyraźne zmieniona kontury
Snu niecałkiem przerwanego . . .
Przeto, gdy licencyatem owłada
Ten cień nieziemskiej natury.
On pyta i sam odpowiada:
Do czego służy dusza? — Do wszystkiego!
III.
Mija czas — a choć do rycerzy
Licencyat Torralba należy.
Powiem, siebie do świętych zapisując cechu.
Ze w miłości mu wszystko zdaje się bez grzechu.
Zawsze kusiciel! Teraz żądza go pożera.
By ta powietrzna, droga mu istota
Zapłonęła istotnym płomieniem żywota,
Co rodzi się i płonie, pali i umiera.
Ale na jego uczuć rzeczywistość.
Ona się platoniczną czułością odzywa,
I — jak to zazwyczaj bywa —
Niby zło, tak go drażni ta miłosna czystość.
Melancholia w nim budzi się straszliwa;
Szaleje, ducha spokój traci.
LICENCYAT TORRALBA
I coraz w nim si^ żądzy powiększa ognistość
Ku tej nieziemskiej postaci:
Podobnie rozgrzewa
Lodowa piąkność owocu, wprost z drzewa.
I tak czuje Torralba, w jałowej boleści.
Jak żądze w nim są coraz srożej głodne.
Ona zaś tak go czule pieści,
Jak matka dziecię pierworodne.
I, kiedy coraz bardziej wre mu w duszy smątność
Tej nieskończonej ułudy.
Widzi Torralba, że dusza wstydliwa,
Którą nie wstrząsa namiętność.
Jest to małżonka tkliwa.
Co jednak wywołuje samotności nudy.
/V.
PV miłosnej walce tego poganina
Z mistycznym Kataliny cieniem,
Ona boskim gorzała płomieniem.
On sią miłości ludzkiej dopomina.
I w tem zmysłowem przedsięwzięciu.
Piękności jej chcąc być panem.
Ku ustom duszą jej chyli w napięciu —
Co bardziej od rozkoszy, w ułudy zaklęciu.
Pocałowaniem zda się, danem
Jakoby IV e śnie. . .
Ale mu się to przykrzyć zaczyna boleśnie.
Bowiem oddech jej zimny, jako tchnienie lodu,
W oczach ma blask, lecz blask ten świeci niecieleśnie,
I ras, gdy w szale rosnącego głodu.
Chciał się połączyć z ukochanym cieniem.
Wyciągnął ramię, — próżnią ogarnął ramieniem.
CHIMERA
Wiąc, że mu dać nie mogła rozkoszy ta zmarła.
Talia wściekłość jego była,
Że krew wezbrana śród gardła
Niby supeł go dusiła ...
Naciera ! lecz jałowa mara :
Choć sią miłość zwierzęcą swoją wcielić stara,
Niczem nie oddziała na nią.
Żeby sam pełną żądzy nawet był otchłanią.
Prawda! w walce rozpaczna przyświeca mu wiara —
Ale to wdzięczne ciałko z światłości różanej
Pocałunkami swemi usta mu zamraża,
A gdy nakoniec pojmie sprawy tej omany,
Nuda go aż do szpiku gangreną zaraża.
Chwiejny, niezdolny wytrwać dłużej.
Już wyznaje Torralba złamany ,
Że, bardziej niż materya, i cięży, i nuży
Dusza, jako świat oderwany.
Ród Adamowy, grzechów splamiony żałobą.
Żyje skazany na wieczną dwulicość:
Rzeczywistość z marzeniem w powiązaniu z sobą
Toczą wojną, co nigdy pewnie sią nie skończy,
A kiedy jedno z drugiem sią rozłączy :
Rzeczywistość — to śmierć, ideał — to nicość. —
V.
Pojąwszy, że próżnicą marzenia
Jest, czego ludzka nie okrywa glina,
Jego rozum skruszony znów kochać zaczyna
Materyą — almam matrem istnienia.
I z ust mu słowa rozpaczne wybiega:
Do czego służy dusza? Do niczego!
A pragnąc bez odmiany.
LICENCYAT TORRALBA j
Żądze swoje oblec w ciało
W tej istocie z mgły świetlanej.
Po omacku krąci głową.
Jak ten, co kwiatów szuka pod śnieżycą białą.
Wiąc sądząc duszą tą różową.
Od ciała odłączoną.
Jako oszustką, która łamie słowo,
Gdyż żądzą pozostawia w nim nienasyconą:
— Przekląta ! — tak ją zowie w ducha swego zgrzycie.
Wołając głosem chrapliwym od złości:
— Kto jeno duszą kocha, strąca życie
W otchłań otchłani nicości! —
VI.
Gdy potem sobie przekłada
Fałszywe owo po jacie
Mądrca, który wrącz powiada.
Ze miłość — to jedynie jest ciało w fermencie, —
— Zapewne — rzecze —
Kiedy żył bóg Pan na świecie,
Kwitło już rozkoszy kwiecie,
A przecież dusze człowiecze
Spały jeszcze w nicości odmącie.
A że dobrze mi wiadomy
Krąg ewolucyi, co po światach wlecze
Boga materyi nieznikomej.
Który wieczyście igra z życiem i mogiłą:
Kobietą wiąc bez duszy zrobią arcymiłą.
Na cześć owego boga bez chwały na czole,
Który w czasach minionych i nienarodzonych
Widział tyle bóstw strąconych,
Porzuconych w historyi stodole!
CHIMERA
Gdy sią, uwinę.
Za pomocą tajnych panacei.
Które najmędrsi złożyli doktorzy,
Zbudują miłosną maszynę.
Wszelki z rzeczywistości starłszy ślad idei,
A tak moja alchemia kobietę utworzy.
Doskonałą samicę — lecz bez treści bożej. —
VII,
Wziął tygiel, gdzie się na ogniu rozpienia
Fibr pozbawionej krwi rzeka.
Dużo krochmalu z jęczmienia
I twaróg z kobylego mleka.
I dodaje wstrząsając miksturę:
— Zrobię swoją kreaturę
Z całą miłością sztuki pogańskiej geniusza,
I za błąd uznanem będzie
Wierzyć, że piękno — to zawsze i wszędzie
W zdrowem ciele zdrowa dusza. —
A gdy spostrzegł w tyglu na dnie,
Jako światło gęste i drżące.
Ciało śniegiem i różami lśniące,
Torralba, wnet z radością w półobłędnem oku.
W tej piękności bloku.
Z tyłu. z przodu, z boku.
Okrągławe kontury wyrzeźbił dokładnie.
Dość pełne, lecz nie tłuste, właśnie jak wypadnie.
I jak artysta, zaufany w muzach,
Z wiarą, niżeli grzeczną, ślepą raczej
— Niby Wenerze greckiej — licencyat wyznaczy
Czaszkę o doskonałych nierozumu guzach.
I gdy na koniec martwą raczej niż uśpioną
LICENCYAT TORRALBA
Widzi tam, na dnie kotła urodzoną.
Kobietą piąkną niezwyczajnie,
Którą za wielką mógłbyś złota miarą
Do haremu sprzedać na stajnią, —
Straciła jego wiedza i spokój i wiarą.
Bo znów nienasycony — pośród żądz upału —
Zrozumiał ową tajnią.
Ze pochodni konieczne światło, dusza — ciału.
VIII.
Widząc, źe pozbawione duszy
Zadnem drgnieniem go nie wzruszy
To ciało świeże, niby perłowa macica.
Lub marmur wykąpany w promieniach książyca, -
Do chytrego mnicha Fray Pedra mistrz zmierza,
Który mu takich rad udziela:
— Twoje ciało bez ducha jest rodzajem zwierza.
Co zapach górskiej kozicy wydziela.
Wiesz, boś czytał, co pisze Platon, mądrzeć boży.
Że wszystko, co duch tworzy.
Przyodziane w materyą, sią wciela.
Że cokolwiek istniało, cokolwiek istnieje,
Ucieleśnia jakowąś, ideją.
Nie pomiąszałeś nieczystego z czystem,
I tej kobiecie — choć twój empiryczny system
Tej rzeczy wcale nie ocenia —
Braknie owego z góry idącego tchnienia,
Coby w niej niecielesne zbudziło napiącia.
Czy to w formie modlitwy, czy w formie zaklącia.
I dając mu papier — rzecze :
— Weź to. Opuść Rzymu nadrzecze.
Ten drogowskaz rad ci udzieli.
8 CHIMERA
Czarownicy szukaj Esłrelli,
Co nosi szatą długą jak całuny,
A którą nie raz wieszczów opiewały struny.
Dziąki jej, wróżki ci dadzą
Tajemniczą ingredyencyą.
Owoc mądrości, co swą władzą
Granicy nieba dociera,
A sądzą, że na wiedźmy tej zaklącie
Znajdziesz sposób, by odkryć, gdzie to sią zawiera
Owo quid divinum kobiecości.
Co z początku rozczula,
A kończy sią na ckliwości.
Gdy już tak sformowaną bądzie Muliercula,
Zaniesiesz ją i zbliżysz do blasków
Ogni piekielnych, a tak przysmażona,
Bądzie mieć, jak powinna kobieta stworzona.
Nieco boskich, a wiąccj dyabelskich pierwiastków. —
IX.
Posłuszny Fray Pedrowi, który mniej był świadom
Teologii, a wiącej wiedział z czarnoksiąztwa,
Nadtybrowe opuszcza wybrzeże
Torralba i do sprawy tągo sią przykłada.
Chcąc czarownicy przysłuchać sią radom.
Wiąc na hiszpańskie powądrował ksiąztwa,
A gdy tą umówioną drogą przedsiąbicrze.
Tak zniechącony sam do siebie gada:
— Każda córa niewiasty — to błoto i życie,
A choć ta haniebnie począta.
Jako córa mej wiedzy, błotne elementa
Tylko ma, — przecież, jeśli nadzy wiecznej koło
Otacza mią — toć wolą, w miłosnym zachwycie.
LICENCYAT TORRALBA
Niż wsłydliwościom mistycznym,
Z matcryą oddawać sią wesoło
Szałom rozkoszy bezgranicznym.
O brednio ideałów, bądź- że mi przekłąta!
Czyż jest człowiek rozumny, co wierzy.
Ze łyiko wózvczas rozkosz kwitnie w naszem łonie,
Gdy rozkosz ta jest dzieckiem idei - macierzy ?
O, jakiż z ciebie głupiec, ty boski Platonie!
Pieśń szósta.
TORRALBA SZUKA SZCZĘŚCIA W MATERYI.
amiąci zawierzywszy, powra-
[cam do treści
Mojej powieści.
Opowiem więc śród innych
[prawd niezaprzeczonych.
Jak to, pełny rad doświadczo-
[nych,
Fray Pedro dał Torralbie notą,
[co mu wieści.
Gdzie sią laboratoryum wybo-
[rowe mieści
Czarownic, dobrych Izobiet - cór
[tajemnych światów,
Co żyją, mówiąc ku ich części.
Przedziwne kalendarze układając z kwiatów
I mierząc swe rozkosze tonem aromatów.
A są to, jak powiadają.
Mimowolne dziewice, które umierają
LICENCYAT TORRALBA iz
Nie doczekawszy chwały zasłużonej,
W życiu zaś podług woli swej nadprzyrodzonej
Czynią się niewidzialne jak etery.
Tak to wróżki (jak wszystkie naszych dusz chimery).
Niewiem dla jakiej czarów przyczyny głębokiej,
Gdy chcesz ich dotknąć, znikają —
/ znów się ujawniają
0 dwa albo trzy kroki . . .
Bardzo mądre, choć Jiiewinne,
Nie uciekają od ludzi, jak inne.
Przez wstyd fałszywy ; wróżki lotne
Są to dziewice samotne,
Ale przez ogień swój serdeczny.
Są to rodzicielki istotne —
Mające synów w myśli wiecznej.
II.
Pewnego dnia, gdy huczał grom po gromie.
Błyskawica otwarła wyłom u wyżyny
Góry, co na szczytu stromie
Rodziła jodły, na dole cytryny.
1 Torralba na tym wyłomie,
Z rozkazu nieba wywołanym.
Choć krokiem niezdecydozuanym.
Stanął, gotów do dalszej podróży,
I nagle ujrzał krzak róży,
Za którym była grota.
Gdzie już więcej, niż niebo, świecą raju wrota !
III.
Co za piękno, o Boże, w łych świataclt wyśnionych!
Wilgotny zefir wokół się trzepota
12 ^ • CHIMERA
Na skrzydłach rosą uperlonych.
Jakby w konwulsyach ranna żmija,
Szybkiemi zygzakami rzeka sią przewija.
Torralba opątany stał — w oczach zdumionych
Lśnią mu wzwyż tryskające kaskady powietrzne.
Śród których promieniste złocą sią lucziołe.
A wkrąg arabeskowe koronki bajeczne
Na skał wyrzeźbione czole,
Co wszystko zmienia grotą — jakby z czarów mocy —
W streszczoną baśń Tysiąca jednej nocy I
IV.
Licencyat imią swe powiada trwożnie,
A potem zbliża sią ostrożnie
Do Estrelli. najstarszej pani w czarnoksiąztwie.
Co, czekając na małżonka,
Lał siedmdziesiąt przeżyła w panieństwie.
I rzekł jej: — Duch mój rozmarzony,
Żądny anielstwa, w miłości sią błąka.
Kochałem wiele w duchu, ale dziś znużony.
Pragnąc rozkoszy bez wstrąśnień i boli.
Jak inni Homunculusa, królowo.
Drogą nauki szukam Mulierculi.
I stworzą postać, której piąkno swą osnową
Obudzi we mnie płomień żądz bez obłąkania.
Bowiem miłośnik gry i kobiet krasy.
Już jako syn Adama czystej rasy.
Dzisiaj jedynie pragną używania I —
— Rozumiem to, rozumiem ! Chcesz zbudować sobie
Kobietą bez żadnego ułudy pozoru —
Rzekła dońa Estrella — i w takim sposobie
Dojdziesz do tworu
UCENCYAT TORRALBA 13
Bez serca i bez mózgu, bowiem to ci zbrzydło.
Jak owym, którzy, gdy w nich żądze syczą.
Na wagą ciała — miłość liczą. —
Odparł ów: — Chcą nałożyć wędzidło
Na to dziwne obłąkanie.
Co mego ducha utrzymuje w stanie
Wieczystej wojny domowej.
Której pobojowiskiem głąb' serca i głowy. —
Estrella na to : — Nieświadomość licha.
Szukać cię, synu mój, przymusza
Rzeczy tej, co w miłości właściwie odpycha:
Próżnem jest, czego nie napełnia dusza.
Kiedy miłości blask porzucasz złoty
Dla ciała miłosnego bez uczuć istoty,
Przestąpujesz od trwogi do nudy jałowej. —
/ mówiąc: Naprzód — do roboty! —
Wskazuje mulierculą i, pośród jej głowy,
Uśmiech posągu śmiertelnie - lodowy.
V.
Inna z wróżek — na znak Estrelli —
Ciągnie więc kocioł, w którego gardzieli
Drzemie jakiś eliksir wyższego żywota ;
Wróżka zaś tak go użyć umie, że, jeżeli
Dość z wieku określoną jest dana istota,
W młodzieńca starca przemienia, niecnota.
Potem inną zamorą tajemną
Rzuca w fuzu głąbie ciemną
I płyn bełta drewnianem narzędziem.
Szeroki zad kołysząc wolnemi obroty.
Kołysaniem się — rzekłbyś — łabędziem.
By ożywić płomień złoty.
14 ^ CHIMERA
Estrella woła jej rozkazująco :
— Gałązi dorzuć do ogniska!
Duszą rzeczy jest gorąco !
Nie zapominaj nietoły.
Z której żądz odnowa tryska!
Krwi tu dolej wiewiórczynej
I nazbieraj dobrej gliny,
Którą Letejska wskroś przejęła woda.
Zlicz — iw równej mierze dolej
Dwie części pieprzu i dwie soli!
A potem doda:
— Jeszcze ognia — i jeszcze skorpionowy olej. —
Pomocnica wstrząsa i podżarza.
A dońa Estrella powtarza:
— Jeszcze — jeszcze — skorpionowy olej! —
VL
A potem w kotle druga alchemistka
Południowego cedzi promień słońca —
Gdyż wie o tern m,agia wszystka,
Ze duszy jest klimatem Andaluzya wrząca.
Z promieniem słońca promień kojarzy miesięczny
I kunsztownie łączy potem
Rzecz samą z rzeczy przymiotem.
Wywołując w sposób zręczny
Starcie dwóch magnetyzmów przeciwnych.
Później Estrella, pieczar owych pani.
Która z miną słodziutką a w słowach naiwnych
Kończy prawić Torralbie, jak to niegdyś dla niej
Jakiś król opuścił żonę
Czyniąc gałązką z masy złotej
(Symbol pieniędzy) niejasne obroty,
W dwunastu językach mówiła: płonę!
LICENCYAT TORRALBA ij
W czternastu: kocham! odmieniała.
I oto w końcu wiedźma osiwiała.
Brzydsza niż żóraw' zeschnięty,
Jakiś szereg słów zaklęty,
Z przekonaniem, szepcąc wymawiała.
I Muliercula wstała zgalwanizowana —
Choć jeszcze wewnątrz snem opanowana.
VII.
Torralba widzi, szczęsny bez pamięci.
Jak nieomylnie jego kunszt wywoła
Tę powietrznie z miłości, światła i esencyi.
Która kobietę otacza dokoła,
A której woń kusząca (a któż jej nie wącha ?)
Równą jest ostrej woni, jaką dysze koncha
Afrodyty, co ludzi na Cyterę nęci!
Co za dziw! Muliercula była w ochędożny
Jakiś blask naturalny zewnętrzttie odziana.
Jaki niegdyś Wenerze dała cudzołożnej
Macierz czystości wiecznej — mórz egejskich piana !
VIII
Wobec powagi przeczystego zdroju
Światłości, którą piękno jej osnute,
Torralba ją uścisnął pełny niepokoju.
Aż na jej ustach przetrwała minutę
Białość śladów jego pocałowań.
Więc, w prologu miłości swojej oczarowań,
Z Horacyusza ogrodów rzuca wonne kwiecie
Tej tak cudnej kobiecie.
Ze w seraju zjawieniem, byłaby uroczem.
i6 . CHIMERA
Na widok ten, Esłrella myśli — o czem?
Wiem, ale sią ode mnie tego nie dowiecie.
A w końcu wiedźma zamyślona
Rzecze wzruszona:
— Ochrzczona piekieł ognia falą świetlną.
Pierś jej pozbawioną wyjścia bidzie Etną...
Sam ją weźmiesz na ramiona,
Niosąc w piekieł bezdenie,
A gdy ją na przeklęte wysławisz płomienie.
Wnet sią w niej zbudzi przez uroki —
Anima — piąkne światło pogańskiej epoki.
Co jest wiącej niż życie, a mniej niźli dusza. —
Tak opatrzony w drogą wiąc wyrusza
I zakochany unosi na grzbiecie
Swych namiętności sztuczne dziecią.
I w piekieł ciemnej krynicy
Szedł szukać licencyat ateusz
Tej świątej błyskawicy.
Której niegdyś w niebiosach szukał Prometeusz.
IX.
Na pożegnanie, wróżki kołowrotem
Wyszły z swych siedzib. I leciuchno potem.
Wzgórz unikając, po dolinach krążą
I powracają w swoich pieczar głąbie —
Jak wracające do gniazd swoich dążą.
Do gołąbnika, kołując, gołąbie.
Pieśń siódma.
TORRALBA SZUKA SZCZĘŚCIA W PIEKLE.
ak to niedawno Dante Alighieri
Przyniósł dokładny opis piekieł
[sfery:
Za dni Torrałby znanem było
[śród narodu.
Ze ziemia jest płaszczyzną, że
[niebios etery
Ma u szczytu, piekło zaś
[u spodu.
Idąc prosto przed siebie.
Na przełaj, mistrz ze swym
[tworem
Przedzierali sią gąsłym borem.
Szli przez góry o szczytach zawieszonych w niebie,
I poprzez ścieżki krąte, co są niby łoża
Jakiejś wyparowanej żarem słońca rzeki,
I szukali ujątej pomiędzy dwa wzgórza
Pewnej doliny głębokiej.
Która jest dawnem piekłem, a której dziś mroki
i8 . CHIMERA
Zamieniona w powszechne matów ziemskich ścieki ;
Im się zbliżali bardziej do doliny,
Czuli w powietrzu płynące
Jakieś odory cuchnące,
A gdy się zatrzymali
Śród chmur przechodzących fali.
Oddechem grobu ziały dżdżu lawiny.
Wreszcie — ujrzeli, niby gościniec szeroki.
Co dziś łożyskiem stał się rzeki w zimie —
Dolinę, zaciśnioną między dwóch gór boki.
Którą zwie niższem piekłem Dant w swej terza - rimie.
ii:
Gdy stanął u wrót królestwa szatana
Licencyat z Mulierculą u boku.
Wyraz miał taki w obłąkanem oku.
Jakby z pijackiej orgii uciekł z rana.
Tu spotkał Garcię Juana,
Druha swojego. Mąż to wielkiej wagi.
Znaczny w hierarchii i pełny powagi,
W astrologii bardzo uczony.
Kanonik i doktór z Barcelony.
Ale żył on w tej dobie, gdy kwas iuterański
Naruszył świętość eucJiarystyi,
Oraz w tej samej dobie, gdy żołnierz hiszpański
Czuwał nad całym światem, dzierżąc miecz ognisty.
Garda, choć jeszcze wiary rzymskiej nie odmienia.
Lecz woli już, luterskich nowinek świadomy,
Pismo, niż kryteryum Romy
I, czyniąc prawo z własnego sumienia,
Do spowiedzi swej rzekomej
Wziął Boga, co ma minę poczciwego księdza.
Bo słucha — milczy — i do skrucliy nie napędza.
LICENCYAT TORRALBA 19
III.
Swiąte Oficyiim szuka sług gorliwie.
Garda sią nadał do jego wymogów.
Na żądanie ascetów więc i astrologów,
Tajemnemi rozkazy do krainy Biesa
Wysłano go, gdyż wiedział, że w piekieł archiwach
Są całkowite dzieła Arystotelesa.
Ku czci wielkiego Stagiryty,
Którego system znamienity
Naśladuje kościół na swych niwach.
Szukając niemożliwej rzeczy.
By wytłómaczyć boskość z istoty człowieczej,
I wywodząc, jak Tomasz z Akwinu,
Boga oraz pojęcia ze zmysłowości rozczynu, —
Dyabelskim fortelem
Juan Garda zamaszyście
Zawładnął Arystotelem,
Zabrawszy go piekieł archiwiście,
Butibambie. dyabłu uczonemu.
Co wykładał światu chrześciańskiemu
Nauki, zapomniane oddawna przez greków,
A później odnalezione
I znowu zatracone
Przez rzymian, po upływie kilku wieków.
IV.
Kosmaty był i nizki, miał harpii nos długi
Butibamba, tak, że byś rozumiał.
Jako w swem pierwszem wcieleniu papugi
Miał formę, a na pamięć umiał
20 ' CHIMERA
Dzieła wszystkie Słagiryty;
Nadto ukrywa, niby skarb tajemny,
Ksiągą, zkąd czerpać mogą hipokryty
Zasady moralności ciemnej —
Rytuały piekieł świątyni podziemnej.
Patrzcie: z owej rzadkiej ksiągi
Butibamby dyabła (który,
Bądąc uczonym niewielkiej potągi.
Ze nie mógł wyrozumieć nauk swych natury,
Z dziesiąć razy dostał bzika)
Oto niejedna wybora zasada,
Z której dla czytelnika jasno to wynika.
Że moralność, co dyabłom najmilej przypada.
To moralności kościelnej przesada.
V.
Wszystkim najdoskonalszym magistrom obłudy.
Którym nadają miano sprawiedliwych ludy,
I którzy sądzą, że kto książki czyta,
W tego zaraza wchodzi jadowita, —
Polecam, aby, sami wyższe twory,
Topili dobrych pokolenie.
Bo tak bodziemy mieli pełne wory
Piekielnej rasy lepszych w wielkiej cenie. —
2.
Sławcie tą moralną straszliwość,
Że człek zacnego spełnia obowiązek mąża:
Kiedy niedoskonałość w doskonałość wytąża, —
/ uczyńcie z cnoty niemożliwość.
LICENCYAT TORRALBA 21
Rodzaj ludzki na szczycie postawcie z szacunkiem
Jako upadłego Boga —
Aby nigdy ta prawda doń nie siągła sroga,
Że tylko przebóstwionym jest ssaków gatunkiem.
4.
W religii, prawdziwą kochajcie,
A siłą ognia i miecza
Wszystko, co się bluźnierstwem zdaje, wytapiajcie
I do krańcowości rozwijajcie
Wszystko, co dręczy świat i rozkalecza.
Świętość małżeństwa sławcie
Jako przenajświętszości cudy
I zatajcie — mówią szczerze —
Że ten, co małżonkę bierze.
Ma wielkie łoże, na którego hafcie
Więcej, niż snu, przepędza godzin nudy.
Budźcie w ludziach nadzieję! Pierś ludzką przenika
Zaufania głód tak doskonały,
Że każdy wędkę życia napewno połyka.
Na wabik nadziei zuchwałej.
Wprowadźcie w życie zasadę tej cnoty.
Że szlachetnego człowieka zadanie
Jest bić się zawsze o trzy przedmioty :
O swą wiarę — o prawo — i o swoją panie.
22 CHIMERA
8..
/ ostrożnie, a w sposób skuteczny,
Gdy światła zbraknie wam teraźniejszości,
Otwórzcie okno ku przyszłości.
Tak drogą władzy gotując wiecznej
Nieogarnionych tajników ciemności.
Do tej receptury czarciej
Przyłączywszy całkowity
Zbiór dzieł wielkiego Stagiryty,
Butibamba, w dniu pewnym.
Gdy czuł, że w nicestwo już jedzie,
Juanowi Garcii,
Ku czci nauki, zostawił je w schedzie.
Sądząc go, zda sią, swym najbliższym krewnym.
Wielką zasługą, wyznać trzeba.
Położył tym sposobem: gdyż dziąki tej mierze
Swiąłe Ojicyum wielką zbudowało wieżą —
Nową Babel, wiodącą do nieba.
VI.
Licencyat, żądny pośpiechu
W smutnych swych rozkoszach grzechu.
Do Juana Garcii właśnie,
Mulierculę wskazując, rzekł: — Trzeba koniecznie
Przy tym piekielnym ogniu, co już gaśnie.
Tą kobietą (mej sztuki wytworna to maszyna)
Natchnąć duszą — nie ludzką duszą, co trwa wiecznie.
Lecz duszą, jaką żywa, czuła tchnie roślina. —
LICENCYAT TORRALBA 23
— Prawda, rzekł Juan Garda, wyludnione zgoła
I ostygło tego czasu
Piekło — tak, jako niegdyś z Olimpu, z Parnasu
Odpłynęły bogów koła...
Albowiem od tej chwili,
Kiedy ludzie przez Dania szlak piekieł odkryli.
Natychmiast je z tej sfery uniósł precz Jehowa
1 pomieścił na innym firmamencie —
W obawie, że. gdyby weszli z człowiekiem w zetknięcie.
Uczciwość dyabłów się popsowa.
Ale że się zbuntował naród potępiony.
Dalej chcąc zamieszkiwać piekielne regiony,
Bóg zmarszczył brew i cały
Piekieł okrąg starożytny
Spojrzeniem w głazy przemienił i skały!
O miłości ojczyzny, ty, zapale szczytny!
Próżno chciał Bóg ich przenieść na inne planety.
W różnej formie, w różnym stanie.
Przyjmują owszem najwyższe skaranie.
Pełni jakiejś rozkosznej, nadludzkiej podniety . . .
Wszyscy wolą zestąpić, w głazy obróceni,
Z królestwa człowieczego do państwa kamieni.
Bo, gdyby przenieść piekło do innej otchłani.
Jakżeby mógł potępiony
Żyć w przestrzeni oddalonej
Od hiszpańskiej mowy i Hiszpanii?
Sam Butibamba, i jego gromada,
TV postaci granitowego urwiska.
Jest bożyszczem kamiennem, co mu w głębi pyska
Gnieździ się żmija, oraz jajka składa.
A chociaż Dante sprawy tej nie kreśli.
Jaka to męka — być skałą, co myśli, —
Głupcy są ci, co roją, że napewno wiedzą.
Iż nicość wszystko pożera ...
24 ■ CHIMERA
Albowiem to, co umiera,
Obdarzone jest jakąś tajną samowiedzą,
I nigdy ludzie ciemnych tych walk nie wyśledzą.
Jakie w boleści dniach toczą ze sobą
Rzeczy, co widzą, słyszą, co łzawe żałobą
Cierpią, lecz słowa nigdy nie powiedzą ! —
vn.
— Ale przyszła chwila na koniec —
Do Torralby druh rzecze miły —
Zalotny bowiem miłowania goniec.
Wiatr, rozpraszając roślin pyły.
Powszechne budzi śluby i ziemią ukwieca. —
/ Juan rozdmuchuje z całej siły
Popioły, lecz je napróżno podnieca.
Ponieważ jednak rzecz to pewna.
Ze ogień można palić, póki nie brak drewna, —
Licencyat naraz, ślepą swą żądzą popchniąty.
By ożywić gasnące błyskawice.
Spostrzega na wrotach krainy przeklątej
I zrywa z ich szczytu tablicą.
Na której napis jaśnieje:
Wy, którzy tu wchodzicie, porzućcie nadzieję!
/ gdy tablicą ognisko podpala.
Rzecze Torralba: — Teraz zbuduje duch boży
Inne piekło, któremu właśnie że otworzy
Źródła nadziei przeklątej.
Bo nadzieja jest niby pragnienie Tantala,
Który śród wiecznej żyje fal ponąty,
A zawsze od ust ucieka mu fala . . .
O nadziejo, ty, równie piąkna jak szalona!
Jakież mogą dać mąki piekielne otchłanie.
LICENCYAT TORRALBA 2/
Jeśli nadzieja bidzie z piekieł wypędzona,
A z nią trwoga, niepokój i rozczarowanie! —
Wiąc, kierując błysk źrenicy
Na to jakby gasnące płomią.
Co jeszcze pozostało w straszliwej stolicy
Żądz potwornych i grzechów umyślnych świadomie.
Garcia zrącznemi półobroty
Pochyla się, w dłoń zbiera ziemią,
Zbliża sią do tej kobiecej istoty
I sypie garść popiołu na jej głowy ciernią.
Mówiąc: — W imieniu świątej i wieczyście młodej
Matki przyrody ! —
I jeszcze brzmią słowa Juana:
— Id&, kochaj i bądź kochana ! —
Tak, dnia owego, sztuczna Torralbowa żona
W piekielnym ogniu została ochrzczona.
VIII.
Gdy Butibamby przyjaciel uczony
Te okropności poczyna, —
Coż robili w dobie onej
Zakiel i Katalina,
Grzeszników dwoje.
Którym jeszcze zamkniąte niebieskie podwoje ?
Nie mając już na głowie rogów.
Ozdoby naturalnej u dziatwy piekła progów,
Zakiel u Kataliny boku
Stał w anioła znów przeobrażony.
I oboje ze łzą w oku.
Pełni troski niepocieszonej,
CItcąc odkupić rzecz nieodkupioną,
Modlą sią z wiarą niezwalczoną
26 . CHIMERA
0 los duszy człowieka występnej,
Na wierzchołku góry niedostępnej ,
Gdzie powietrzem ledwie dysze łono!
Ona — wierną pamięci Torralby została
1 modlitwą złagodzić chce jego cierpienia,
Gdyż nietylko rozkosz to, ale też i chwała,
Żyć dla cudzych win odkupienia.
Twarz jej oblewa mistyczna poświata,
A usta jej różane
Powinnyby być całowane
Nie przez kochanka, lecz raczej przez brata . . .
Dla tego. który dotąd nie zaczął pokuty.
Błaga o przebaczenie pychy win zatrutej . . .
A tymczasem jej czoło
Olśniewała w około
Tacza, co barwy rozpala
Nad doliną, niby most świetlany.
Który — zda si^ — łączy dwu gór ściany.
IX.
Aż Juan Garcia spojrzy niespodzianie
W stroną, kądy słoneczne rodzi sią zaranie,
I zawoła : — O, patrzcie, jak Demon, król biesów,
Z tej niezmiernej wyżyny.
Synom swoim ostatnie daje pożegnanie.
Idąc w świat, gdzie ma władcą innej być głąbiny.
I oto na horyzoncie, u kresów.
Widzą, jak sią jego postać wspina
Na śnieżnym wierzchołku góry.
Tam, gdzie kończy sią życie, ale nie wyżyna.
I mówi Demon : — Nądzne kreatury.
Na noc przez Boga skazane wieczystą
LICENCYAT TORRALBA 2^
Za to. żeście sią nieczystą
Napawali rozkoszą,
Której niebieskie kanony nie znoszą;
Gdy piekło na kostnicą przemieniono wieczną,
Opuszczam was, a razem ludzkie plemią
I tą mą twierdzą stołeczną,
Zkąd siedem grzechów głównych schodziło na ziemią;
A ponieważ żarliwe wasze duchy
W głazy przemienić dały sią bez trudu,
I jako wiąźnia łańcuchy
Miłość piekła cią trzyma tutaj, o mój ludu!
Ponieważeście znieśli zawieruchy
Przeznaczeń niełaskawych, —
Zostańcie tu! Zawsze tu mieć bądziecie
Rozkosz boleści krwawych!
Raso grzeszna, nie czekaj zbawienia!
Nądznem jest wszystko na świecie ;
Od cierpienia do cierpienia
Pieśń bólu nieskończenie żywą
Budzić w was bądzie — wieczny łącznik sił — tworzywo !
Przebiegając gamą olbrzymią boleści.
Poznacie miłość w ruchu wieczystym, zażywszy
Jej łez od ognia nieskalanej treści
Do nienawiści najtkliwszej.
Śród skał i roślin zatrutych,
W postaci barw, cieniem osnutych,
Śledzić bądziecie tą wojną surową.
Której — nienawiść i miłość —^ osnową.
Gdyż ziemi wieczne przekleństwo —
To stałe, wrogie rzeczy przeciwieństwo.
Napróżno rojąc, że szlak łez ominie.
Nowe przybiera kształty substancya śmiertelna —
W człowieku, w marmurze, w roślinie!
Na dnie wszystkiego gorycz żyje niepodzielna.
28 CHIMERA
Ludu mój ! Prawem nigdy niewzruszonem
Znaj, że wszystko, co jest i co było,
Skończy sią, jak to piekło sią skończyło.
Bo milczenie wieczyste — na mroków ruinie —
Wszelkiej wrzawy istnienia jest dyapazonem. —
X.
I, na dowód posłuszeństwa.
Wielki Demon, żywiąc przekonanie.
Ze już wobec Bożego stoi dostojeństwa,
Jak gdyby echem woła: — Idą, Panie! —
Na głos, co mu w sumieniu bije..
I wypełnia w czci głąbokiej
Boże wyroki!
A tymczasem na skroniacJt mu żmije
Tąsknoty razem z grozą zabłysną złowrogą,
I znów na piekło spojrzy, i w żalu sią wije,
I śnieg odwieczny uderzywszy nogą
Na szczycie góry, w głąb' go odpydia,
I na przelatującej zasiądzie komecie,
A jego wargi szepczą z cicJia:
— Zegnaj mi, żegnaj, piekielny mój świecie! —
/ gdy noc rozwijała, jak całun szeroki.
Swe milczenie, i chłód swój, i mroki.
Posłuszna gwiazda komety.
Na rozkaz Pana
Świat przelatując, uniosła szatana.
By władał w innem piekle śród innej planety.
Pieśń ósma.
TOBRALBA ZNAJDUJE SZCZĘŚCIE W ŚMIERCI-
— Natknęliśmy się na kościół, mój
Sanczo.
— Widzę to, odparł Sanczo. Racz
sprawić. Boże, abyśmy się nie natknęli
na swój grób.
(DON KICHOT, Cz. II, Rozd. IX)
rągiem wzgórz ołoczo-
[na i cieniami lasu.
Cuenca zbudowana
[leży
Na górze w formie
[ananasu,
A kiedy z góry spły-
[wa, jej obwód sią
[szerzy.
Jakby szukając miej-
[sca śród niwy falistej.
Miastem była walecznem i w bojach wsławionem.
Które za Maurów jut czasu
Miało w herbie kielich złocisty
I srebrną gwiazdą na polu czerwonem.
30 . CHIMERA
II.
Był dzień szóstego maja. Ledwie świt zamiga,
IV jednej Swiątego OJicyum ciemnicy
Mówił do kawalera Diego de Zuńiga
Torralba: — Jesteś zbieg z pod szubienicy ! —
— Rycerzem jestem, panie. — rzekł Don Diego.
— Tak. tak ! — odrzecze Torralba z zapałem —
Co zdradził przyjaciela swego
Przed świętym Trybunałem.
Ze niby Lutra upowszechniać miałem ! —
— Bo jestem prawdziwy chrześcianin ... —
— Bo jesteś oszust, mości panie.
Co okłamuje tłumu zaufanie.
I zyskawszy śród ludzi uznanie.
Pieniądzy pożądasz i danin 1 —
— Prawo boże jest rzeczą świątą —
Odpowie mu Zuńiga.
Ów zaś: — To hipokryzyi intryga!
Grzech jest rzeczą mniej przcklątą.
Bo gorszem obłudy szalbierstwo
Pewnych hidalgów mizernych.
Co pragną być u dworu i udają wiernych,
By uniknąć podejrzeń o kacerstwo.
III.
I gdy powolnym krokiem
Wschodził dzień, złotem słońcem lśniąc śród widnokręga.
Gromadka ludzi weszła do ciemnicy.
Na których przez pół obłąkanym wzrokiem
Torralba patrzał trupiolicy.
Jeden z braci, w którego raku była ksiąga,
LICENCYAT TORRALBA 31
Mająca na grzbiecie oprawy
Napis, w literach wielkich barwy krwawej :
Śledcze akta spraw}',
Licencyatowi Torralbie wytoczonej
Za kłamstwa, kradzież, oraz inne zbrodnie, —
Wystąpił, i głosi mu zwolna, niewzruszony.
Wszystkie jego szaleństwa, każdy grzech za grzechem :
On zaś z takim słuchał go uśmiechem.
Jakim się czarny anioł śmieje niezawodnie.
Mnich przyzywa jednego ze swoich dworzanów.
Który zdał sią z rodzaju wiejskich zakrystyanów,
I wielki inkwizytor każe mu powoli
Czytać fatalny wyrok Bractwa woli:
— Zważywszy, trybunał Hermandady świątej,-
Ze pod wpływem pewnego anioła Zakiela,
Który ekskomuniką został już dotkniąty,
Licencyat Torralba, pośród grzechów wiela.
Oddawał sią czarowstwu i magii przeklętej ;
Zważywszy, że się uczył nauk zakazanych.
Proboszczowi Bargoty nieznanych ;
Ze w parę mgnień, na miotle, w powietrznej otchłani,
Tam i z powrotem latał od Włoch do Hiszpanii,
I że — jak czarnoksiężnik — pewnej nocy,
Przy upadłego ducha Zakiela pomocy,
Jednym skokiem się znalazł w Rzymie śród ulicy —
/ w kilka godzin po rzeziach w stolicy
Od niego Valladolid wiedziała zdumiona,
Ze Rzym opanowany został przez Bur bona;
Zważ3rwszy, że nie czci on żadnego dogmatu.
Ze, stworzywszy kobietę, niby dla zabawy.
Spokojnie żył śród ciżby dzikich zwierząt krwawej,
W pieczarze jednej z gór tego powiatu.
Między Tragacetem a Cuencą;
Dodając jeszcze do tej sprawy.
Ze w jaskini, gdzie władza ujęła go ręką.
^2 CHIMERA
Pozwalał sobie zbytków babilońskich z gminem
Czarowników i liczne wzywał czarownice.
Urządzając wieczornice
Z chlebem i serem i winem;
Zważywszy, że chciwości nic mu nie nasyci —
Że starał sią wynaleźć tak poszukiwany
Kamień filozoficzny, nigdy nie zyskany ;
I że, gdy chciał w zawody z dyabłem iść iv ambicyi.
Bezbożna żyła w nim pokusa.
By stworzyć Homunculusa,
Co byłby tylko synem ziemi
Na wzór Anteusza;
I że pomiędzy sekciarzami swemi
Sam jeden zyskał palmą stworzyciela.
Bo stworzył postać, w której nie istnieje dusza,
Lecz która całą piąkność materyalną wciela;
Zważywszy, że gdy go opątała nowina
Głoszona przez Erazma i Lutra Marcina,
Kocha tylko materyą, — że wiąc taką drogą
Nauka jego jest herezyą srogą.
Bo duszy ludzkiej nienawistnie przeczy.
Kochając tylko duszą powszechną wszechrzeczy ;
Zważywszy, że ta kłamstw szkarada
Na blizką przyszłość zapowiada
Religią Ojca, w której zapomina
Matki i Ducha i Syna;
Zważywszy, że — jak nieraz wypowiadał zdanie —
Bóg - Syn to dlań jedynie mąż niezwykłej miary,
1 że przekląty owy syn niewiary
Czasami wątpił nawet o szatanie:
Przez niebo natchniony z góry.
Trybunał stanowi.
Ze Torralbie - licencyatowi
Zadane bądą ku mączarni — sznury. —
LICENCYAT TORRALBA 3)
IV.
— Czy sią serce twoje skruszy ? —
Pyła go lektor surowy.
W dręczącym rozstroju duszy,
Torralha rzecze temi słowy:
— Czego pragnie Oficyum Święte, niech wykona.
Bardziej jam zrezygnowan, niż mię żal przygniata.
Nie przeklinam już dnia, gdym wyszedł z matki łona.
Dzięki chwili, gdy pójdę precz z waszego świata!
Bardziej niźli klerowi wstrętną mi jest pycha
I ignorancya Lutra, opornego mnicha,
A jeśli badam, dylemat.
Czy gorsza nicość czy życia natura.
Wiem to z Pirrona, którego systemat
Jednem pociągnięciem pióra ''
Wykreślił dziejów stworzenia problemat.
Co się tyczy rozkoszy,
To w pięknie dla swych zmysłów szukałem słodyczy.
Odkąd ta prawda w mózgu mi zasyczy.
Ze dusza — to spoczynku wróg macoszy.
Mulierculę stworzyła moja własna wiedza,
Com uczynił, gdy pojąłem.
Jakiej otchłani jestem otoczony kołem.
Bowiem, spokojnie ważąc, owa miedza.
Którą Bóg ciało od duszy oddziela.
Sprawia w człowieku — cóż? nieprzyjaciela.
Co wiecznie walczy z swem własnem istnieniem.
Nie dziwcie się, że mojem rozumieniem
— Święte Oficyum niech mi to wybaczy —
Lepsza śmierć od ascetyzmu rozpaczy.
Miłość to życia promień całkowity —
/ nienawidzę ciżby, która życie paczy.
$4 CHIMERA
Na włosienicQ zmieniając pas Afrodyty.
Wątpią wiele — to prawda; a w przeczeń sposobie
Naśladują wzniosłość stylu
Sokratesa, co, bądąc w swej ciemnicy grobie.
Zowąd w świat słów szyderczych rzucał manifestem.
Niby tragiczne potągi w Eschylu.
I spokojnie posłuszny jestem
Sprawiedliwemu, który
Ze szczytu Olimpijskiej góry
Bogów Katona jednym strącił gestem.
V.
Odpowiedział mu lektor: — Z łemi słowy zgodnie.
Raz jeszcze potwierdzone mamy jego zbrodnie.
Rzecz zbadawszy. Trybunał wyroku nie zmieni:
Torralba wiąc zostanie karany torturą,
Lecz nie podlega kaźni, którą
Czasami znoszą potąpieni.
Którzy na ośle grzbiety
Bywają wsadzeni.
Którym sią głową przystraja korozą
I których tak na auto - da- fe wiozą,
Na szafot śród stosu płomieni.
Rozkazujem natomiast, aby po torturze,
Przywiązany u stosu sztachety,
Widział śmierć swej bezbożnie stworzonej kobiety.
Jak bądzie na ognisku spaloną w naturze. —
Torralba rzekł: — Panowie, dziąki wam, o, dziąki.
Z chącią to życie oddam za nic.
Byłem ^ nim dzień dzisiejszy dojdzie mroku granic,
Porzucić mógł ten ciążar zawodów i mąki. —
Gdy wyrok ogłoszono.
Na żelaznem łożu rozciągitiąto
LICENCYAT TORRALBA )s
Grzesznika — z duszą w winach nieugiętą —
Co już sią zdał istotą przez pół pogrzebioną.
I w czasie tym, gdy jeden z książy
Głosi Torralby wszystkie złośiiwości.
Inny garrotą mu natąży.
Aź go sznur przenikał do kości.
Torralba z bólu bez miary
Szepcze jak Hiob albo Jerobeam:
— Taedet animam meam ! . .
Duch mój jest zniechęcony do żywota mary. —
/ mówi: — Dalej, dalej!
Nie chcą, byście o moment choćby przedłużali
To życie, co mią przytłacza!
Toć żywot wieczny karą był Żyda Tułacza,
Karą, od której nigdy śmierć go nie ocali. —
Bracia sią modlą, krążąc dookoła,
A jeden (światy w duszy swej — natchnieniem.
Lecz który głosił Boga mieczem i płomieniem)
Z prawdziwym żarem tak woła:
— Niech zginie grzech wytąpiony !
Kościół, póki się znajdzie bezbożnik śród świata,
Coby naruszał dogmat uświęcony.
Tępić go będzie, aż wytępi zgoła
Rasę Torralby licencyata ! —
A inny święty odpowie.
Na inkwizytorów patrząc Trybunału:
— Niech zginą grzesznikowie !
Niechaj grób ich pochłonie! Tam, w mogilnym rowie.
Duch nasz z grzechów ziemskiego oczyszcza się kału ! —
VL
Gdy tak Torralba pada w tortury omdlałość.
Widzi przebiałą jakąś białość:
^6 . CHIMERA
To Zakiel płynie uskrzydlony
Do tamtego świata progu,
Obok kochanki swojej odkupionej,
I razem hymn śpiewają Bogu...
I w chwili, gdy się od świata oddalą
Duch Zakiela i duch Kataliny,
Boskiej promienności falą
Zapłoną światła edeńskiej krainy!
VIL
Torralbą z łoża podjąli
I długi czas go ciągnęli
Śród nieludzkiej gawiedzi.
Wreszcie u kraty przywiązany siedzi,
I gdy śród skazańców gromady
Z rozpaczy usta zębami kaleczy.
Zda się pijakiem krwi człowieczej.
W gorączce, od męczarni blady,
W piersi ma ogniste żary ;
I gdy go mglista wątpliwość przygniata.
Roi Objawień religijnych mary.
Co gotują przyszłość świata.
I gdy naraz, stos ujrzy, oko w oko,
I dokoła tłum narodu.
Poczuł w sercu ostatni dreszcz chłodu.
A gdy ciżbą szli szeroką
Wierni i bezbożnicy
Wzdłuż ciasnej ulicy.
Co była bagnem i rzeki rozlewem
Na wiosnę, w zimie, oraz w letnim czasie, —
Wielka procesya potępionych.
Raczej niż żywych tłumem, zda się
Huraganem widm zrozpaczonych.
LICENCYAT TORRALBA ^7
/ gdy procesya wreszcie wkracza,
Kądy był stos, na wzgórze.
On patrzy już nie widząc; w dzikich myśli chmurze
Taka wściekłość go przytłacza.
Że sam miał twarz Nerona, Rzymu podpalacza.
Łka z bólu, coś go dusi, w skroniach szybko łątni,
I gdy zachodzące słońce
Rzucało najoboj^tniej
Blaski tak nałążone, &e a& wzrok ślepiące,
I gdy ujrzą jego oczy.
Jak się ta ciżba ślepa tłoczy, —
Licencyat szepcze:— To litości godne!
Że na to ścierwo zgniłe i cuchnące
Spływa światło tak czyste, piękne i pogodne! —
/ tak, u kraty zawisły.
Patrząc wokół, zda sią, traci zmysły.
Skrami błyskają oczy gorejące,
A w gorączki dreszczach ognistych.
Śród rzeczy urojonych oraz rzeczywistych,
W powietrzu ptaków obaczy gromady,
A na ziemi pełzające gady,
A dokoła widm tysiące.
Cienie, duchy, i wiedźmy, i strzygi krążące.
I śród bólu, co śmierci pokrewny.
Widzi białą postać anioła.
Co z nieba doń sią chyli — iw melodyi rzewnej:
Żałuj grzechów! tak mu woła
Kataliny dusza skrzydlata
Namaszczonym głosem z nieziemskiego świata.
VIII.
Zanim chórem ucichł wrzask cały.
Podobny do szmerów spienionych,
38 . CHIMERA
Jakie czynią rozcierane kryształy.
Gdy skacząc ze skał na skały
I losem wybierając urwiska
Z szumem Huecar sią ciska:
Słychać jaki potępieńców,
Jedni modlą sią bez skargi,
A drugie tłumy jeńców
W kratery przekleństw zmieniają swe wargi.
Tymczasem śród ogni młyna.
Leżąc, niby w miłosnej łożnicy,
Muliercula albo Torralbina
Nie bez piąkności i gracyi
Ujawniała w swej postaci
Naturalny wdziąk tygrysicy!
Choć cierpi, pewnie tak to czyni.
Ze gdy za tego ginie, co go kocha,
W płomieniach nie jest ani trocha
Mniej spokojna, niż ptak na pustyni.
Nieświadoma jak bestya, chociaż ją pożera
Przerywany ogień stosu.
Gdy dla kochanka umiera.
Głupia! uszczęśliwiona jest ze swego losu.
Bo kierując sią zmysłem wrodzonym, koniecznym.
Dążąc w przyszłości
Do spokoju wielkiej nicości.
By koniec tu był końcem ostatecznym,
Nawskroś, z animą sivą całą
Na płomienisku świetlanem
Jak na łożu umarło różanem
Owo ciało bez duszy człowieczej.
Co naśladuje swą ciszą wspaniałą
Światy majestat wszechrzeczy!
LICENCYAT TORRALBA 39
IX.
Dymy i popiół rozproszony
W powietrzu unosiły sią, niby welony.
I póki słońca gorzało ognisko.
Ostatni dzień jej życia lśnił śywemi blaski,
A gdy zamilkły wreszcie rozpaczliwe wrzaski
Gromady potąpionej,
I gdy spłonąło wszystko,
Dym uleciał w górą uniesiony
I cały sią rozpłynął w nocy przeminionej !
Smutno, gdy znika z żywota
Tak niewinna i piąkna istota.
Lecz gdy owa tragedya nieczysta przeminie^
Gdy znów się wody wiosenne zapienia.
Na górze, na dolinie, na równinie
Znów sią pola okryją zielenią,
A zieleń różami,
A róże motylami!
W Torralbie zwolna gaśnie duch człowieka
I budzi sią w nim piekła śmiech wszeteczny —
/ obojętnie czeka
Na kresu kres ostateczny.
Na sen — ach ! na sen wieczny . . .
A wtem wirem w nim zagrzmią myśli huragany —
/ w ostatniej chwili, jak zmory.
Dym ognisk rozkołysany,
Palonego tłuszczu fetory,
Kadzideł i wosku powiewy.
Zwilgotniałej ziemi wyziewy.
Cały ten koncert jadem przesycony
Ohydnych woni w powietrzu cuchnącem.
Zda mu się, chociaż sam jest nawpół zaczadzony.
40 CHIMERA
Jak odór, którym bucha, nagle otworzony.
Grób zamknięty przed lat tysiącem.
I, przywiązany do kraty,
W zniechęceniu szepcze złowrogiem:
— Dość tej ohydy życia! Chcą życia zatraty!
Życie, co mią opuszcza, niechaj idzie z Bogiem. —
Widzi Torralby duch bolesny,
Że już do tej krainy wchodzi nieokreślnej ,
Gdzie sią Żywota kończy panowanie
I gdzie już śmierci przeczuwa sią sferą —
A choć wiary tej nie ma w sobie.
Która Boga ujawnia w próżni oceanie.
Szepcze: Miserere!
/ przeklinając zło, co włada na tym globie,
W końcu — z grozy i wsłrątu — zamyka powieki.
Czka śmiertelnie, zastyga, usypia na wieki ...
/. .. O, boskie Złudzenie! W agonii — z zamgławi
W chwili ostatniej biała postać mu sią zjawi —
/ słyszy Kataliny czysty głos, co woła:
Tądy. tądy! Idż naprzód za lotem anioła.
Niebo cią moją rąką błogosławi!
PRZEŁOŻYŁ
Antoni Lange. Ramon de Oampoamor.
ŻART, SATYRA, IRONIA I GŁĘBSZE ZNACZENIE.
AKT DRUGI.
SCENA I.
Sala na zamku. Wchodzi DYABEŁ z owiniątem kopytem.
DYABEŁ.
Wałęsa się tu jakieś olbrzymie chłopisko, długie jego
palce wskazują, zda się, bezustanku na szubienicę, na któ-
rej kiedyś jeszcze zawiśnie. Ten nada się może do mo-
jego planu. — Ale otóż i on ! Odstąpmy na bok i posłu-
chajmy, co powie.
Baron MORDAX.
Przepyszna bestyjka z tej Liddj/' i smakowałaby mi
bardzo. Ożenię się z nią, albo ją zamorduję.
DYABEŁ, występując z ukrycia, do siebie.
Czcigodny człowiek ! giośuo: Hrabia Bydlę, jeśli się nie
mylę?
Baron MORDAX.
Baron Mordax, jeśli pana skóra nie świerzbi.
42 CHIMERA
DYABEŁ.
Jaśnie pan jest zadurzony w młodej baronównie?
Baron MORDAX, jękliwie.
O, ponad miarę!
DYABEŁ.
Ja ją panu dostarczę.
Baron MORDAX.
Jak?
, DYABEŁ.
Jednakże zastrzegam sobie pewien warunek.
Baron MORDAX.
Zastrzegaj pan sobie, co się panu podoba.
DYABEŁ.
Przedewszystkiem, musisz pan najstarszemu synowi
kazać studyować filozofię.
Baron MORDAK.
Zgoda.
DYABEŁ.
Po wtóre, musisz pan zamordować trzynastu krawczy-
ków.
Baron MORDAK.
Kpisz sobie ze mnie, łotrze jeden? Co za waryackie
żądania ! Zamordować trzynastu krawczyków ! Dlaczegóż
właśnie krawczyków?
ŻART, SATYRA, IRONIA i L d. 4)
DYABEŁ.
Ponieważ ci są najniewinniejsi.
Baron MORDAX.
Ach tak ! — Ależ trzynastu ! Co za ilość niepomier-
na! No, od biedy gotówem siedmiu łby poukręcać, lecz
ani jednemu ponadto.
DYABEŁ, obrażony.
Pan myślisz, że, jak żyd, będę się z nim targował?
Chce odejść.
Baron MORDAX.
Stójże pan ! — zabiję dziewięciu, — jedenastu, — dwu-
nastu wreszcie. Ale trzynastego musisz mi pan darować.
To byłoby ponad okrągłą liczbę.
DYABEŁ.
Zgoda, zadowolnię się i tem, jeżeli trzynastemu poła-
miesz pan choć kilka żeber.
Baron MORDAX.
No, O kilka parszywych żeber nie będziemy się chy-
ba sprzeczali. — Ale — ale —
DYABEŁ.
Jeszcze: „ale"?
Baron MORDAX.
Widzisz pan, mam nowy tużurek i białą kamizelkę:
przy tylu morderstwach gotówem się bardzo zawalać.
DYABEŁ.
Jeżeli tylko o to idzie ? Toć możesz pan zasłonić się
serwetką.
44 CHIMERA
Baron MORDAX.
A niechże mnie piorun! Racya, wszak mogę zasło-
nić się serwetką.
DYABK..
A więc jutro oczekuję pana przy leśniczówce w Schall-
brunie. Tam odwiążesz pan serwetkę i weźmiesz baro-
nównę w objęcia.
Baron MORDAX.
Ho, ho, ho! Do tego nie będzie mi potrzeba ser-
wetki. Wychodzi.
DYABEŁ.
To się powiodło! — jak mówi Oktawiusz Piccolomi-
ni. Wnioskując z moich wiadomości fizyognomicznych,
z panem von Wernthal, rzecz również powinna pójść gład-
ko, gdyż wygląda mi on akurat jak pobożny Eneasz,
gdym go wczoraj w południe, przed trzema tysiącami lat,
spotkał zmykającego od Dydony.
Wchodzi pan Wernthal w rozmowie z samym sobą.
WERNTHAL.
A więc niebawem wesele! Moja narzeczona jest
dowcipna, wesoła i szlachetna. — Ale ja mam 12000 tala-
rów długu, ona zaś jest zbyt mądra, aby mi tak wielki
kapitał do rąk powierzyć. — Żebyż ona siedziała na łysej
górze, a ja obym dźwigał na grzbiecie jej złote sakwy!
DYABEŁ występując z ukrycia, do siebie.
Również czcigodny człowiek ! Głośno: Sługa, panie von
Wemthal! Co u pana słychać?
ŻART, SATYRA, IRONIA i t d. 4^
WERNTHAL.
Oj, źle, panie Kanoniku!
DYABEŁ.
Ile pan chcesz za swoją narzeczoną?
WERNTHAL, wybuchając gniewem.
Panie, pan — !
DYABO..
Jestem namiętnym zbieraczem nieżonatych chrabąszczy,
tłustych oberżystów i młodych narzeczonych; dobrej ceny
nie poskąpię.
WERNTHAL.
Hm! hm! A więc kolekcyonista ! Nie poskąpisz
pan dobrej ceny! A więc ile dajesz za Liddy? Jest
niezmiernie piękna.
DYABEŁ.
Za piękność płacę 2000 talarów w monecie konwen-
cyjnej.
WERNTHAL.
Jest rozumna!
DYABEŁ.
Za to odciągam panu 5 groszy i 2 fenigi, ponieważ
rozum jest wadą u dziewczyny.
WERNTHAL.
Ma wykwintną, miękką rączkę.
46 CHIMERA
. DYABEŁ.
Policzkuje, znsLCzy się, łagodnie. Za to płacę 7000
talarów w złocie.
WERNTHAL.
Jest jeszcze niewinną.
DYABEŁ, z miną kwaśną.
Acli, niewinność tędy, niewinność owędy ! — Za to
nie dam więcej nad 3 grosze i i fenig w monecie mie-
dzianej,
WERNTHAL.
Ale Liddy posiada nadto uczucie, wyobraźnię.
DYABEŁ.
Uczucie psuje płeć, wyobraźnia wywołuje niebieskie
podkowy pod oczyma i warzy piwo w dzbanie. Za ten
cały kram daję z ironii tylko trojaka.
WERNTHAL.
Pan masz dość wstrętny smaczek.
DYABEŁ.
Ostatecznie — abyś pan wreszcie zamilczał o możli-
wych moralnych właściwościach baronówny (rzeczy tych
zdrowie moje nie znosi), zapłacę panu jeszcze iiooo tala-
rów w holenderskich karbowańcach. — Pytam teraz, czy
warunki moje wydają się panu możliwemi do przyjęcia?
WERNTHAL.
Ileż to wszystko czyni razem?
ŻART. SATYRA, IRONIA i t d. 47
DYABEŁ, obliczając na palcach.
Za piękność — 2000 talarów w monecie konwencyjnej,
za niewinność — 3 gr- i fen. w miedzi,
za miękką rączkę — 7000 talarów w złocie,
za uczucie i wyobraźnię — trojaka, z ironii,
za przemilczenie o właściwościach moralnych oso-
by — 1 1000 talarów w karbowańcach holenderskich.
To czyni razem: 20000 talarów 3 grosze i 4 fenigi.
Z czego odchodzi: 5 groszy, 2 fenigi za rozum;
pozostaje saldo: 19999 talarów, 22 grosze i 2 fenigi.
WERNTHAL.
Dawaj rękę, panie zbieraczu narzeczonych i chra-
bąszczy! Kiedyż dostanę pieniążki?
DYABEŁ.
Natychmiast ! — Musisz mi pan tylko wprzód przy-
rzec: iż zwabisz jutro Liddy do leśniczówki w Schallbru-
nie, iż potrafisz zapobiedz, ab}^ jej służba nie towarz5''szy-
ła, iż nie będziesz dochodził, kto tam wówczas porwie
panienkę.
WERNTHAL.
Zobowiązuję się do wszystkiego, z wyjątkiem zwa-
bienia baronówny do Schallbrunu, gdyż mogłoby to podać
mnie w podejrzenie. Radzę panu skłonić estetyka Trutkę,
aby namówił Liddy na przejażdżkę w te strony. On czy-
tuje namiętnie utwory noworomantycznej szkoły i kocha
się do szaleństwa w samotnych chałupach leśnych.
DYABEŁ.
Spróbuję użyć jego. Jednakże, wobec tego ograni-
czenia naszej umowy, musisz pan pozwolić, że połowę na-
leżnej sumy wypłacę mu w papierach austryackich.
48 • CHIMERA^
WERNTHAL.
O, pem jesteś dyablo kutym sknerą!
DYABEŁ, uważając to za pochlebstwo, wdzięczy się wstydliwie.
O, proszę bardzo. . . Rumienić się muszę! Wprawdzie
rad jestem ze swego potępienia, wprawdzie nader chętnie
bywam skąpy, z szaloną ochotą bywam kuty, ale wciąż
jeszcze nie czuję się dosyć kutym sknerą.
Wychodzi z Wernthalem.
SCENA II.
Pokój Trutki.
TRUTKA, siedzi przy stole i pragnie tworzyć.
Ach, — te myśli! Rymy są, ale myśli, myśli! Oto
siedzę, piję kawę czarną, żuję pióro, piszę, przekreślam,
i nie mogę znaleźć myśli, ani jednej myśli! Hm, jakże ją
tu ułowić? — Stój, hola! Co za idea błysła mi w tej
chwih? — Bajecznie! bosko! Oto, napiszę sonet o myśli,
że nie mogę znaleźć myśli, i dalibóg ta myśl o bezmyśl-
ności jest najgenialniejszym pomysłem, jaki mógł mi zaświ-
tać! Zrymuję utwór właśnie o tem, że nic stworzyć nie
mogę! Jakież to będzie dowcipne, jakie oryginalne. Biegnie
przed lustro. Na honor, mam minę wcale genialną! siadaprzy
stole. No, teraz zacznijmy! pisze.
SONET.
. Przy stole siedzą, pióro w zębach szarpię
Jako
Hę? Cóż, na Boga, wygląda, siedząc, jak ja, gdy
pióro gryzę ? Zkąd tu wziąć stosowne porównanie ? Sko-
czę chyba do okna i spojrzę na dwór, może zobaczę przy-
padkiem coś podobnego, otwiera okno i wygląda. Tam sicdzi oto
ŻART, SATYRA, IRONIA i t d. 49
chłopak pod murem i Nie — to nie tak wygląda ! —
Tam znów na ławie siedzi żebrak i gryzie kawał suchego
chleba. — Nie, to byłoby zbyt tr3rmalne, zbyt pospolite !
Zamyka okno i przechadza się po pokoju. Hm, hm ! CZyŻ istOtnie Żaden
pomysł do głowy mi nie przyjdzie? Wyliczmy po kolei
wszystko, co gryzie i żuje. Kot gryzie, tchórz gryzie,
lew — hola! lew! — Co gryzie lew? Gryzie owcę, wołu,
kozę, konia. Stój! konia! — Czem diakonia grzywa, tem
dla pióra gęsiego chorągiewka : — podobieństwo jest zatem
dość blizkie. w radosnym okrzyku; Zw3''cięztwo! — oto jcst obraz!
śmiały, nowy, kalderoński!
Przy stok siedzą, pióro w zębach szarpię
Jako — dopisując: lew srogi, zanim dzień zaświta,
Konia, swe pióro bystre szarpiąc, zgrzyta —
Czyta dopisane dwa wiersze szeptem, potem głośno, wreszcie mlaska językiem,
smakując w nich widocznie. Nie, nie! Takiej mctafory jcszcze nie
było. Przeraża mnie własna siła poetycka! Błogo wjcedza do
dna filiżankę kawy Koń — Iwic pióro! i W dodatku przymiotnik
„bystre." Jakież to niesłychanie trafne! Jakież pióro mo-
że być prędsze od konia? Zaś słowa: „zanim dzień za-
świta" — nie są-ż wprost homeryczne? Nie pasują one
tam wprawdzie bynajmniej, czynią jednak obraz samodziel-
nym; podnoszą go do małego eposu! O, muszę jeszcze
raz przejrzeć się w lustrze! Przegląda się. Dalibóg, wysoce
genialne oblicze ! Nos wprawdzie nieco za kolosalny, ale to
należy do rzeczy. Ex ungue leonem, po nosie geniusza!
Wchodzi DYABEŁ.
DYABEŁ.
Bonjour, panie Trutka.
TRUTKA, odwraca się i chce już powitać dyabła, gdy wtem spostrzega jego ko-
pyto, z którego opadły w tej chwili chusty.
Wszechmocny Panie — dyabeł ! Chce wymknąć mu się bokiem,
aby dopaść do drzwL
JO , CHIMERA
DYABEL, zauważywszy swe nagie kopyto, tupie niem z wściekłością.
Obrzydliwa nieostrożność ! do Trutki. Nie przerażaj się
pan. Czytałem pańskie utwory,
TRUTKA, stając się nagle układnym.
Czytałeś pan? czytałeś pan naprawdę?
DYABEŁ.
Tak jest. I podobały mi się niesłycłianie.
TRUTKA, z zupełnem już zaufaniem.
Pan udzielasz mi pochwały, na którą prawdziwie —
Czy piszesz pan sam?
DYABEŁ.
Ja-
TRUTKA, nie dając mu dojść do słowa.
Pan musisz pisać! Spróbuj pan tylko! Pan bę-
dziesz pisał cudowne poematy
DYABEŁ, na stronie.
Ponieważ pochwaliłem twoje.
TRUTKA.
Tylko, proszę, podpisuj pan pod poezyami inne, nie
własne nazwisko. Nie dla tego, abyś pan, według dzisiej-
szej mody, miał się wstydzić swych utworów, lecz aby
ukryć charaktery styczność swego imienia. Jeżeli np. ktoś,
czyja głowa jest pełna mrocznych i ślepych zaułków, zwać
się może jasnym, *) dlaczegóż pan nie mógłbyś się tytuło-
wać aniołem, niebem lub cnotą?
*) Prawdopodobnie aluzya do wspomnianego już w akcie
I-szym Teodora v. Helia (heli ^ jasny). Wbrew ogólnemu prądowi
ŻART, SATYRA. IRONIA i t d. ji
DYABEŁ.
Udzielasz mi pan, panie Trutka, zbawiennej rady ! —
Zresztą, niejedno z dzieł moich ujrzało już światło dzien-
ne, cliociażby niedawna rewolucya francuska, tragedya
w czternastu latach z prologiem Ludwika XV i chórami
emigrantów. Sztuka została nader źle przyjęta, głównie
z powodu tej wady, iż gilotynowała krytyków. Nie mo-
gę również, mimo tajemnych wysiłków wielu moich przy-
jaciół, wystawić jej po raz drugi w Prusach, w Austryi
lub w Anglii. Cenzura jest tam zbyt surowa. Mam
wszakże nadzieję, iż z drobnemi zmianami ujrzy ona świa-
tło kinkietów w Hiszpanii, o ile książę d'Angouleme nie
wypije mi do reszty mego hiszpańskiego winka goryczko-
wego. — Na razie pracuję nad farsą pod tytułem : walka
Grecyi o niepodległość, przez autora rewolucyi francuskiej.
Wydaję ją nakładem sułtana tureckiego.
TRUTKA.
Pańskie dzieła, które, jak widzę, znałem oddawna,
nie wiedząc, że pan jesteś ich autorem, — pańskie dzieła
mają w sobie coś olbrzymiego, panie Dyabeł! Jednakże
nieprawdopodobieństwa, swobody co do miejsca i czasu,
na jakie pan sobie pozwalasz, są już zbyt wielkie ! I w do-
datku wiersze! wiersze! Rówież i światopogląd, jaki się
w tych dziełach wyjawia, może niejako —
DYABEŁ.
A wiesz pan też, czem jest świat?
romantyzmu, próbowali niektórzy pisarze, a na czele ich Teodor v.
Heli, uprzystępniać wielkie wówczas zdobycze nauk eksperymental-
nych. Czynili to jednak „w dawkach nieszkodliwych, rozwodnionych,
©cukrzonych i uperfumowanych."
S2 . CHIMERA
TRUTKA.
-Co za pytanie? Świat jest łącznem pojęciem wszyst-
kiego, co egzystuje, począwszy od najdrobniejszego ro-
baczka, a skończywszy na najbardziej nieogarnionym sy-
stemie słonecznym.
DYABEŁ.
Wiedz -że pan, iż to łączne pojęcie wszectibytu, ja-
kie zaszczycasz pan mianem świata, nie jest niczem więcej
jak mierną komedyą, skleconą podczas wakacyj szkolnycłi
przez gołowąsa i żółtodzioba anioła, — anioła, jeśli się nie
mylę, z ósmej klasy gimnazyalnej, żyjącego w świecie
niepojętym zresztą dla ludzi. Exemplarz, w którym my
się znajdujemy, wypożycza księgarnia w X; obecnie czy-
ta go piękna dama, która zna autora, i dziś jeszcze, to jest
za sześć trylionów lat, wypowie swój sąd o książce przy
wieczornej herbacie.
TRUTKA.
Panie, ja oszaleję ! — Jeżeli świat jest komedyą, czem-
że jest piekło, które przecie również na świecie się znaj-
duje?
DYABEŁ.
Piekło jest wspomnianej sztuki fragmentem ironicz-
nym, który udał się ośmioklasiście, jak to zwykle bywa,
lepiej niżli niebo. Niebo zaś ma być pogodną częścią
utworu.
TRUTKA.
Czyżby piekło naprawdę nie było niczem więcej?
Jakże więc — jak każecie przestępców?
DYABEŁ.
Mordercę wyśmiewamy tak długo, póki sam z nami
śmiać się nie zacznie, że zadał sobie trud zgładzenia czło-
ŻART, SATYRA. IRONIA i t. d. S3
wieka. Najsroższą karą dla potępieńców jest przymus
codziennego odczytywania „Gazety wieczornej" i Wolno-
myślnego" bez możności naplucia na nie z obrzydze-
niem..
TRUTKA.
Na Boga, panie Dyable, widzę że w piekle znają nie-
tylko moje poezye, lecz całą literaturę niemiecką! Czem
się to tłómaczy?
DYABEŁ.
Rzecz nader prosta! Do piekła dostaje się nietylko
samo zło, lecz i wszystko mizerne oraz trywialne : poczci-
wy Cyceron siedzi obok złego Katyliny. Ponieważ zaś
dzisiaj najmizerniejszą ze wszystkich nędzot jest współcze-
sna literatura niemiecka, zajmujemy się nią tedy prze-
ważnie.
TRUTKA.
Hm, jeśli literatura niemiecka stanowi w piekle głó-
wne zajęcie, — jakże dziwacznemi muszą być Wasze zaję-
cia uboczne!
DYABEŁ.
W godzinach, wolnych robimy sobie z niewidzialnych,
a więc przezroczystych duchów szyby do okien, lub szkła
do okularów. Ostatnio, naprzykład, babka moja, gdy jej
strzelił do głowy szczególniejszy kaprys ujrzenia właści-
wego jądra cnoty, nałożyła sobie na nos dwóch filozofów :
Kanta i Arystotelesa. A że przez to coraz ciemniej robi-
ło jej się przed oczyma, wzięła zamiast tamtych na lor-
netkę — dwóch chłopów pomorskich, dzięki czemu zaczę-
ła widzieć tak dokładnie, jak tylko sama zechciała.
S4 CHIMERA
TRUTKA, klasnąwszy w ręce.
Szczególne, niesłychane! — Powiedz mi pan, czy wie-
cie wy tam cośkolwiek o niebie?
DYABEŁ.
Czemu nie? Niedawno miałem kłopot z Samielem
z „Wolnego strzelca," który przyszedł do piekieł i chciał
się koniecznie pokumać ze mną; za szlachetność okazaną
za życia gajowemu Maxowi, musiałem go jednak przemo-
cą zawlec do nieba. Opierał się bardzo; wreszcie gdym
mu żelazną obrączkę przez nos przeciągnął, rzekł głucho:
„To się pokaże ! " U wrót nieba przyjął go Sokrates
z otwartemi ramionami i zaprowadził czemprędzej do bal-
wierza, aby sobie brodę mógł zgolić i nabrać nieco cywili-
zowańszej powierzchowności,
TRUTKA.
O, skoro pan tak znasz sprawy nieba, zaklinam pa-
na, powiedz mi, co czynią ci nieśmiertelni bohaterowie
cnoty, których obrałem za gwiazdy przewodnie życia me-
go i moich utworów. A więc, przedewszystkiem, co po-
rabia ten wzniosły wzór przyjaźni, boski markiz Poza?
DYABEŁ.
Czy masz pan na myśli markiza, który występuje
w Don Carlosie?
TRUTKA.
Tak jest, — maltańczyka!
DYABEŁ.
W takim razie, mylisz się pan grubo, szukając go
w niebie; on siedzi u mnie w piekle.
ŻART. SATYRA, IRONIA i t. d. SS
TRUTKA.
Co takiego!?
DYABEŁ.
Tak jest, tak, drogi panie. Podobnie jak Samiel zdzi-
wił się, gdy mu do nieba kazano, tak markiz Poza osłupiał,
znalazłszy się nagle w piekle. Ale zabraliśmy mu zaraz jego
grzmiącą tubę głosową i daliśmy mu rolę, do której naj-
większy okazywał talent : został suflerem i założył piwiar-
nię z szyldem: „pod królową Elżbietą."
TRUTKA.
Niemożebne, nieprawdopodobne ! Poza — szynkarzemf
Pomyśleć tego wprost nie mogę!
DYABEŁ.
Uspokój się pan! Jak się zdaje, upodobał on sobie
dzisiejszą swą czynność: pełnieje, tyje, brzuch mu już
zwisa ...
TRUTKA.
Markiz Poza z obwisłym brzuchem ! — A cóż pora-
bia drugi wzniosły wzór poświęcenia, szlachetny, serdecz-
ny malarz Spinaroza? *) Zasiada pewnie w pierwszym
rzędzie niebiańską jaśniejących świetnością, tuż obok Kur-
cjrusza i Regulusa?
DYABEŁ.
Ej nie, mylisz się pan po raz drugi. Spinaroza peł-
ni obowiązki markiera w szynku Pozy; tam ćwiczy się
w samopoświęceniu, które tak chętnie odgrywał na ziemi,
mimo że mu się ono ani rusz udać nie chciało. Teraz wszakże.
^) Patrz dopisek o MflUnerze w akcie I-szym.
S6 . CHIMERA
gdy podaje gościom dzban Merseburgera, nawpółot warta
jego gęba świadczy wymownie, że zrzeczenie się tego
dzbana kosztuje go stokroć więcej, aniżeli zrzeczenie się
drewnianej Kamilli. Niedawno próbował nawet ukradkiem
zmoczyć wargi w dzbanie, ale wówczas wyciął go Poza
tak dzielnie w ucho, że ruski miesiąc o tem nie zapomni.
TRUTKA.
Boże! Jakże to człowiek się myli! Spinarozę po-
liczkuje Poza! Ginę po prostu! — A Kamillę zwiesz pan
drewnianą! Czyżbyś pan na seryo tak myślał, panie dya-
ble? — O, proszę cię: jak się miewa ten idealny twór mi-
łości, który nawet w późniejszych, w tak zwanych naj-
lepszych latach, gdy sj^^nowi minęło już szesnaście wiosen,
niezapomina o kochanku i dobywa dlań z piersi słodkie
westchnienia, niby osiemnastoletni podlotek? O, ta czci-
godna unosi się zapewne wraz z Teklą i Julią nad błonia-
mi wiecznej szczęśliwości!
DYABEŁ.
Tak, ona dostała się do nieba i przyłączyła się do
obu dziewcząt. Ale gdy raz Tekla nazwała ją w myślach
„matką", wpadła ta czcigodna w tak zawziętą złość, że
znalazła się niebawem u nas w piekle. Tu spędziła trzy
tygodnie w samotności, snując wciąż wszczęte już w nie-
bie rozważania: czy właściwie widzi czy nie. Wreszcie
mijał ją przypadkowo Falstaf, pełen jak zawsze pragnie-
nia, i nie wiem, jak to się stało, dość że wziął ją za szklan-
kę syropu, pochwycił i wypił doszczętnie. Potem uskar-
żał się przede mną, że syrop musiał być bardzo niedobry,
ponieważ dostał niebawem okropnych boleści.
TRUTKA.
Zwątpiłem już o własnym sądzie: tracę niemal od-
wagę, aby pytać dalej. A jednak, co porabiają moi ulu-
ŻART. SATYRA, IRONIA i t d. /7
bieni bohaterowie tragedyj : Wallensztąjn S2yllera i Hugo
Miillnera?
DYABEL.
Obaj są w piekle. Hugo sądził wprawdzie umiera-
jąc, że niebo otwiera się przed nim, przywidziało mu się
to jednak, co zresztą u konającego jest rzeczą łatwo zro-
zumiałą. Wprawdzie brat jego wyrwał z rąk Cłierubo-
wi straszny miecz zemsty, lecz nie na to, aby go odrzucić,
lecz aby osobiście uciąć łeb swemu mordercy. Jeżeli zaś
przytem wabił go uśmiechem, czynił to tylko jak ktoś, co
uśmiechem i wołaniem nęci nieposłusznego psa, by go na-
stępnie tem mocniej przetrzepać. — Co się znów tyczy
Wallensztajna, przeegzaminowawszy go należycie, odkryliś-
my w nim zalety kwalifikujące go na rektora szkoły; to
też poruczyliśmy mu niezwłocznie kierownictwo gimna-
zyum piekielnego w Z. Bylibyśmy z niego w wysokim
stopniu zadowoleni, gdyby nie jedna wada: oto ilekroć
podnosi kij, aby przetrzepać jakiego małego nicponia, po-
ty woła: „nie miejsce tu, aby bić!" — „przeto, niech bę-
dzie ! " — „jednak wolę nie czynić tego ! " i t. d., póki mu
chłopaczysko nie przyczepi z tyłu papierowego warkocza.
TRUTKA.
Niech mnie dyabeł . . . poprawia się czemprędzej z ukłonem: Niech
mnie pan Dyabeł porwać raczy, jeśli zdumienie i podziw
oddechu mi nie zapiera ! Ale mów pan dalej ! Co pora-
biają sami poeci? Szyller, Szekspir, Kalderon, Dante,
Ariosto, Horacyusz?
DYABEŁ.
Szekspir pisze objaśnienia do Franciszka Horna;
Dante wyrzucił przez okno Ernesta Szulce *); Horacyusz
*) Autor wielbionej swego czasu „Zaczarowanej róży" poema-
tu miękkiego, płaczliwego, pisanego w gładkich stanzacli.
j8 • CHIMERA
ożenił się z Maryą Stuart; Ariosto kupił sobie nowy pa-
rasol; Kalderon czyta pańskie poezye, każe się panu ser-
decznie kłaniać, radzi, abyś w towarzystwie Liddy odwie-
dził leśniczówkę w Schallbrunie, ponieważ ten samotny do-
mek leży w miejscowości prawdziwie romant jucznej.
TRUTKA.
O ja szczęsny! nad wyraz szczęśliwy! Na szczyt
dachu się wdrapię! Kalderon czyta moje poezye! Kal-
deron każe mi się kłaniać! Zjem z radości świeczkę ło-
jową! Kłaniaj się pan tysiąckrotnie panu delia Barca.
Powiedz mu pan, że jestem szalonym jego wielbicielem,
że odwiedzę z Liddy leśniczówkę, chociażbym miał nogi
jej połamać, że , . .
DYABEŁ.
Dosyć! Nie mam więcej czasu. — Gdybyś mnie pan
kiedy potrzebował: mieszkam w piekle, jak pan wiesz.
Ztąd, ze wsi, jest to wprawdzie nieco daleko; gdybyś
pan wszakże chciał z wyjątkowym pośpiechem tam się
dostać, jedź, proszę, do Berlina, Drezna lub Lipska, i za-
gadnij portyera w pierwszym lepszym hotelu na ulicach
uczęszczanych wieczorami. Od tych hoteli do Tartaru
pięć minut drogi zaledwie, a prowadzą doń wyśmienite,
nader często poprawiane szosy. — Ale wieczór się zbhża !
Spij pan średnio, chce odejść.
TRUTKA, zatrzymując go.
A propos! Słóweczko tylko! Czy nie mógłbym
wiedzieć, dlaczegoś pan teraz zstąpił na ziemię?
DYABEŁ.
Ponieważ w piekle mamy świąteczne porządki: szo-
rują podłogi.
ŻARZ SATYRA, IRONIA i t. d. S9
TRUTKA.
Dziękuję panu za uprzejmą odpowiedź. Śpij pan
smacznie !
DYABEŁ.
Śpij pan średnio! wychodzi
SCENA III.
Wzgórze pod wioską. Wchodzi MOLLFELS.
MOLLFELS.
Oto ona wreszcie, wieś rodzinna! A oto szara wie-
ża kościelna odzywa się na Anioł Pański ! Jak serdecznie
dzwoni mi na powitanie po czterech latach rozłąki! —
I stary zamek pozostał, jakim był: dumny i wyniosły,
króluje pośród kwitnących swych ogrodów ; na potężnych
jego oknach igra purpurą pierwszy błysk zórz wieczor-
nych ! — O Liddy ! Liddy ! Jakże cię kocham ! Gniewnie: Gdy-
bym tylko nie był tak potwornie brzydki!
Wchodzi BAKALARZ, nie spostrzegając Mollfelsa.
BAKAŁARZ.
Tu się zatrzymam, ztąd spozierać będę na niwy me-
go okręgu szkolnego i puszczę wodze mej fantazyi patryo-
tycznej. Jakżeby wszystko wokół ulepszonem być mogło !
Gdyby chłopi mieli obowiązek chodzić do szkoły, póki się cze-
goś nie nauczą, musieliby nawet po końcu świata douczać
się o chlebie i wodzie przez jakie sześć tygodni. — Nastę-
pnie, jakiż użytek możnaby zrobić z wielkiego lasu dębo-
wego, leżącego tam w dali? Kiedyż nastanie ta błoga
doba powszechnej oświaty, gdy las ten cały porąbią na
6o . CHIMERA
ławki szkolne, ławki poustawiają systematycznie po wszyst-
kicłi polacli, łaknącą wiedzy młodzież na nie spędzą, mnie
zaś dyrektorem tego wszystkiego mianują? O, wówczas
przy pomocy balonu uczynię słońce mą jaśniejącą kate-
drą, — wieży kościelnej będzie używał jako pióra, — je-
zioro w dolinie będzie mym kałamarzem, — zaś niedalekie
wzgórza — kawałem słoniny, ofiarowanej mi w dowód
wdzięczności przez rodziców i przyjaciół oświaty, zapada
w głęboką zadumę.
MOLLFELS, zbliża się i uderza go po ramieniu.
Zatonąłeś pan w prawdziwie pedagogicznycłi marze-
niach, panie bakałarzu!
BAKAŁARZ.
Pan Mollfels! — Jestem olśniony tą radosną niespo-
dzianką! Jakże się panu podobały Włochy, kraj, w którym
kamienie przemawiają? Czy na Wenus medycyjskiej wciąż
jeszcze nie znać śladów uwiądu starczego? Czy
MOLLFELS.
Opowiem panu to wszystko przy sposobności. Tym-
czasem, co słychać tu na miejscu? Wszystko po dawnemu?
BAKAŁARZ.
Nic ważnego nie zdarzyło się tu podczas pańskiej
nieobecności. Wczoraj przygotowywano sikawkę, aby za-
pobiedz przedwczorajszemu pożarowi; zaś bogaty Bartło-
miej, ożeniwszy się wreszcie z Katarzyną, w której tak tę-
sknie się kochał, sprawił sobie obecnie analogon do swych
spodni : kurtkę ze skóry jelonkowej ; łagodzi ona nieco twar-
dość kułaków żony. Co się tyczy mojej niskiej osoby, wio-
dło mi się jak ojcu Homerowi: od dwóch lat nie jadłem
świniny.
ŻART. SATYRA, IRONIA i t d. 6i
MOLLFELS.
Z czego pan wnosisz, że Homer nie jadał świniny?
BAKAŁARZ.
Z tego że opisuje ją tak subtelnie, panie Mollfels.
MOLLFELS.
W takim razie, musisz pan fatalnie opisywać wódkę?
BAKAŁARZ.
Wódkę nie koniecznie, — ale cnotę.
MOLLFELS.
Pokazuje się, że niema reguły bez wyjątku. — Ale
powiedz mi pan, co słychać na zamku? Cóż panna Lid-
dy? zawsze wesoła?
BAKAŁARZ.
Na zamek przybył kominiarz, który się podaje za ka-
nonika i rości pretensye do utraty niewinności już na dwa
tygodnie przed przyjściem na świat. — Zresztą, wesołość
baronówny i cierpki humor jej wuja są in słatu quo.
MOLLFELS.
Służę! W zamian za dobre nowiny egzemplarz Pa-
miętników Jakóba Casanowy de Seingalt. Choć w safian
oprawne i związane, jednakże niepoprawnie rozwiązłe.
Kupiłem je od żyda, którego pozbyć się inaczej nie mo-
głem. Po za tern, nie są mi one na nic przydatne. odchodzL
BAKAŁARZ.
Pamiętniki Jakóba Casanovy de Seingalt? Tego
Napoleona wszeteczeństwa ? Tego jenarała najbardziej
62 • CHIMERA
zwycięzkich porażek? I cóż ja, mizerny bakałarzyna,
pocznę z temi rzeczami? — Już wiem. Daruję książkę
pani sędzinie, wywdzięczając się za przysłany mi garnek
grochu. Ona rozumie się na wszystkiem: potrafi grunto-
wnie przestudyować Jakóba Casanovę de Seingalt.
Wchodzi Tobiasz.
TOBIASZ.
Dobry wieczór, panie bakałarzu!
BAKAŁARZ.
Dobry wieczór, panie Tobiaszu. Na stronie.- Do dyabła,
jakże się tu pozbyć tego durnia?
TOBIASZ.
No, cóż porabia Bogumiłek? Byłeś pan z nim na
zamku?
BAKAŁARZ.
Nie słyszałeś pan, panie Tobiaszu, że przed niespeł-
na półgodziną przybył do karczmy dentysta, który darmo
wyrywa zęby?
TOBIASZ.
A niecił go tam! Patrz pan, mam dwa rzędy tak
zdrowycli zębów, że mógłbym o nie widły ostrzyć.
BAKAŁARZ.
Cóż to szkodzi? Toć wyrwanie masz pan za darmo!
Należy i to brać w rachubę.
TOBIASZ.
Dalibóg prawda! Dobra psu i mucha! Pójdę i ka-
żę sobie wyrwać kilka trzonowych. wychodzL
ŻART, SATYRA, IRONIA i ł. d. 6}
BAKAŁARZ.
O Święta naiwności ! słodka prostoto ! Opuściłaś prze-
pycti miast i ukryłaś się w chałupie cłiłopa ! Tobiasz każe
sobie wyrywać zęby, ponieważ ma tę przyjemność za dar-
mo! O! O! O! WychodzL
SCENA IV.
Pokój na zamku. Wchodzą LIDDY i BARON.
BARON.
Pozwól się ostrzedz, dziewczyno. Niedowierzam pa-
nu von Werntłial.
LIDDY.
Ma swoje wady; że posiada jednak i zalety męż-
czyzny dowiódł tego niedawno w pojedynku z hrabią von
Naubek.
BARON.
W pojedynku? Oho, wczoraj pojedynkowało się
dwóch młodych paniczów o to, że gdy jeden upewniał na
swój honor, iż stał już kilkakrotnie pod pręgierzem, dru-
gi nie chciał temu wierzyć. — Dobranoc. Co do pana
Wernthala — powiedziałem swoje, wychodzi.
LIDDY.
Doprawdy, ostrzeżenia wuja poczynają wywierać swój
wpływ. Wernthal nie jest takim, za jakiego go miałam
w pierwszych dniach naszej znajomości. — Szczególna
rzecz, — przychodzi mi w tej chwili na myśl niejaki pan
Mollfels. Miał on wprawdzie najbrzydszą twarz, jaką tyl-
ko można sobie wyobrazić, b3'^ł jednak najdowcipniejszym
i najmilszym człowiekiem, jakiego znałam, wchodzi służący.
64 . CHIMERA
SŁUŻĄCY.
Jakiś pan Mollfels oczekuje w sali.
LEDDY, zdumiona.
Kto taki? — Mollfels? — Jakże on wygląda?
SŁUŻĄCY.
Przed chwilą wyciągnęliśmy ze stawu zamkowego
siedm starych bab, które spojrzawszy na jego oblicze po-
wskakiwały ze strachu do wody.
LIDDY, do siebie.
Niema wątpliwości, to on! Głośno: Proś tutaj, służący
wychodzi. Będzie mię to trochę kosztowało, aby ukryć przed
nim zdziwienie, wchodzi moikois.
MOLLFELS, do siebie.
Oto oglądam ją znowu! Głośno.- Pani, powracam
z Włoch i śpieszę ją powitać.
LIDDY.
Witam pana na zagonie ojczystym, witam serdecz-
nie! — Nie zawiodły pana oczekiwania? Jakże Rzym?
MOLLFELS.
Szare ruiny wyzierają z poza zielonych gajów, gło-
śne kroki rozlegają się po samotnych ulicach, zaś słuchając
z Kapitolu, z całem wymarłem miastem siedmiu wzgórz
przed oczyma, dobrzmiewających gdzieś na dalekim horyzon-
cie ostatnich grzmotów przeminionej burzy, odczuwa się zu-
pełnie innego rodzaju wzruszenie, niż gdyby się stało
w takiej chwili na kościelnej wieży w Berlinie.
ŻART, SATYRA, IRONIA i ł. d. 6s
LroDY.
Wydaje mi się, że w Rzymie nawet myśl o śmierci,
nie powinna boleć.
MOLLFELS.
Oczywiście I Tam człowiek wstydzi się niemal tego,
że żyje.
LroDY.
Widziałeś się pan we Florencyi z bratem moim?
MOLLFELS.
Oto są listy od niego i od jego małżonki.
LroDY.
O, dawaj pan! Łamie pieczęcie.
MOLLFELS, przygląda jej się bacznie, podczas gdy Liddy odczytuje listy.
Co za rozkoszna kobieta! słyszy się niemal muzykę
jej ruchów! Jak dwa uduchowione ognie naftowe, błysz-
czą niegasnące płomienie jej oczu, jako jezioro nad swem
źródłem faluje jej pierś ponad sercem! Szczęśliwy wybra-
niec, którego zmęczona głowa na takiem łonie wypocząć
będzie mogła! przechodzi się niecierpliwie po pokoju. Niech będę prze-
klęty, jeśli dłużej wytrzymam w tym stanie ! Muszę wresz-
cie dowiedzieć się, czy mogę mieć nadzieję, czy też mam
się powiesić na pierwszym lepszym dębie! Mimo swej
brzydoty, wyznam jej miłość — i wóz albo przewóz ! Przystę-
puje do Liddy. Pauno Liddy ! Niech pani nie przeraża moja
propozycya, gdyż zdaję sobie aż nadto dobrze sprawę, iż
postać moja zwykła płoszyć konie, że buty moje, mimo iż
tkwią w nich me łydki, są tak puste jak dwie wierzby
dziuplaste, że uszy moje
u CHIMERA
LroDY.
Na miłość boską, panie Mollfels, czy pan zaczynasz
majaczyć?
MOLLFELS.
Zaś mój nos! Hohoho, mój nos! Ludzkość cała
wzdryga siQ na jego widok! Niekształtny i pofałdowany
jak kryzki tygrysie, czerwony jak lis, płaski jak nowela
Karoliny Pichler, a krótki jak sekunda!
LroDY.
Jak sekunda! — Jakże długiem jest w takim razie
pańskie prawe ramię?
MOLLFELS.
Jak rok przestępny! Stojąc wyprostowany, mogę
sobie odpinać trzewiki. To moje proste trzymanie się nie
przypomina oczywiście pruskiego gwardzisty, przywodzi
raczej na myśl sny i marzenia sierżanta lipskiej gwardyi
municypalnej ! Kat wiedzieć raczy, zkąd me plecy nauczy-
ły się swej nieskończonej skromności : czynią one ze mnie
stereotypowy komplement, niezmordowanego badacza wła-
snych nóg, które możnaby nieźle porównać do dwóch
obrzękłych szabli tureckich.
LroDY.
Oszczędź mi pan tych obrzękłych szabli tureckich,
i wybaw mnie pan wreszcie z podziwu i zdumienia. Do
czego prowadzi ten natchniony rysopis własnej osoby!?
MOLLFELS.
Do tego, by pani do nóg upaść, do tego, że panią
ubóstwiam, że panią kocham!
ŻART. SATYRA, IRONIA i U d. 6j
LroDY.
Muszę panu przyznać, że potrafisz zręcznie nawłó-
czyć nić oświadczyn miłosnych ! Uprzedzasz je pan przy-
najmniej dokładnym opisem swej powierzcliow^ności. Sądząc
z tego opisu, przypuszczałabym raczej, że ze względu na
swoje nogi zapiszesz się pan do cecłiu piekarzy, niż że mi
się z miłością oświadczać będziesz.
MOLLFELS.
O, nie rozdzieraj mi pani serca memi nogami! Nie-
ma człowieka, któryby żywił bardziej zajadłą nienawiść
do tycli dwucli biegunów wstrętu, do tycli dwócti bu-
rzycieli przyjaźni, do tych dwóch środków uniwersal-
nych przeciw miłości! Gdybym naprzy kład jakiemu szla-
chetnemu człowiekowi, który wpadł w bagno, uratował
życie, ten, rzuciwszy okiem na moje nogi, wytnie mi
policzek i uciecze co tchu! — Mimo wszystko, droga
pani, siła namiętności zmusza mnie do wyjąkania po raz
drugi mej przysięgi miłosnej, zaszedłem już tak daleko, że
wstydzę się jeść wołowinę z musztardą, ponieważ wydaje
mi się to zbyt trywialnem dla zakochanego W mej eksta-
zie miłosnej, napisałem tragedyę, której treść jest zbyt idyo-
tyczna, abym mógł się powstrzymać i nie opowiedzieć jej
pani natychmiast. A więc : w utworze moim, zamiast do-
li, każę rządzić bogini antifatalistów : nudzie ! Przy podnie-
sieniu kurtyny, bogini zostaje uczczona odczytaniem wy-
jątków z dzieł dramatycznych Edwarda Gehe. — Nagle
ze świątyni rozlega się wyrok, że oto bogini postanowiła
zagładę szlachetnej księżniczki Salvavenii. Lud wyje,
dzwony biją, księżniczka jęczy, jak gdyby ją szatan w szpo-
ny już chwytał; wszystko w szalonej rozpaczy rzuca się
ku wyjściu, precz ze sceny. Potem wchodzi Ossyan i zja-
68 • CHIMERA
da butersznyt. Gdy skończył z tern, zmienia się nagle
scenerya i ukazuje salę audyencyjną pałacu cesarskiego.
Cesarz ma na sobie kamizelkę napoleońską, zaś wielcy
tego świata stoją dokoła w szarych kamaszach, poodpina-
nych w zgryzocie wielkiej. W kącie pokoju leży para
rozgoryczonych na siebie pończoch, które pragną zatruć
się nawzajem. Tuż wisi pluszowy kaftan i przerzuca kartki
Encyklopedyi, popijając herbatę z filiżanki. Ale oto pełza
już krwi żądne, mściwe, hypochondryczne pióro od ku-
rzu —
LODY.
Zatrzymajcież go, sprawiedliwe nieba ! Drżeć zaczy-
nam o swój rozsądek!
MOLLFELS.
Chciałem pani tylko pokazać, że mój zaprzepaścił się
już w miłości.
LIDDY.
Mam nadzieję, że pan tej miłości nie bierzesz zbyt po-
ważnie, chociażby dla tego, że jestem już zaręczoną z pa-
nem von Wemthal.
MOLLFELS.
O, niechże mnie zatem ziemia pochłonie, — jestem
najnieszczęśliwszym człowiekiem na świecie ! — Zaręczo-
na? — Dalibóg, łzy uderzają mi do oczu. wodzi dłonią po czoie.
Jeżeli — jeżeli w 'bólu tym targnę się na siebie, zastrzelę się
najprawdopodobniej, gdyż topiąc się mógłbym dostać katana,
a z katarem zjawiać się przed tron sędziowski Boga Oj-
ca byłoby, ze względu na kichanie, i zbyt hałaśliwie, i nie-
przyzwoicie. WychodzL
ŻART, SATYRA, IRONIA i t d.
69
LIDDY.
Ten człowiek mógłby się podobać kobiecie bardziej,
niż sam przypuszcza.
;^«ll*;;.^■r.ll^^«l^'-«ll»r>ll»'r«ll>~'^^-t^»;«M»>'jl'■^l^»^Wl'^«l|^^^
©
o
©
^
*v
i> iMi'ioi»:«ii>:¥:''ii»^ii>:'ii^'ii»:«ii'j i v^H
AKT TRZECI.
SCENA I.
Izba bakałarza oświetlona lampą. Kowal i bakałarz rozma-
wiają.
KOWAL.
Tak jest, panie bakałarzu, miał kopyto końskie i pę-
dne powyżej.
BAKAŁARZ.
To dyabeł, Konradzie, dyabeł we własnej osobie!
Możecie przeczytać w każdej łiistoryi naturalnej, dyabeł
ma końskie kopyta.
KOWAL.
To też wołał za mną, że jest szatanem, i groził, że
mi szyję ukręci, jeśli się z tem wygadam.
BAKAŁARZ.
Hoho, o to troskać się nie potrzebujecie! Mam ja
inne zamiary co do niego. — Cóż wy na to, gdybyśmy
ŻART, SATYRA, IRONIA i t d. 71
tak pana Wojtka złapali, zamknęli do klatki i obwozili po
odpustach i jarmarkach jako dziewicę morza, lub — dla
uczj^^nienia afiszów jeszcze bardziej zdumiewaj ącemi — jako
wdowę morza? Sami nadalibyśmy sobie tytuły dwóch
profesorów od dziewictwa morskiego.
KOWAL.
Stalibyśmy się niebawem wściekłymi bogaczami?
BAKAŁARZ.
Moglibyśmy również prezentować go publiczności ja-
ko to, czem jest, mianowicie jako dyabła. Wnękalibyśmy
w niego taniec: kazalibyśmy skakać o kiju podług melo-
ó.y\ „jak pięknie błyszczy dziś jutrzenka!" — wreszcie dla
zdumienia widzów wsadzalibyśmy mu, niby tresowanemu
lwu, głowy w paszczę.
KOWAL.
No, tę sztukę trudno będzie w niego wpoić; on ma
dosyć małą gębę.
BAKLAŁARZ, mierząc pokój damnym krokiem.
Współczucia godny, niewierny Tomaszu! Wpajałem
w uczniów moich daleko trudniejsze rzeczy.
KOWAL.
No, nie zauważyłem tego jakoś dotychczas na swym
Jurku.
BAKAŁARZ.
Wasz Jurek ! To tępe, kartoflowe brzuszysko ! Przy
nim nawet Konfucyusz — mimo iż mędrzec ten nie wie-
dział zapewne, co to świeca — daremnie świeceby palił.
Wchodzi Małgosia.
^2 CHIMERA
MAŁGOSIA.
Dobry wieczór, panie bakałarzu! Pani sędzina ka-
zała mi nazwać pana bezczelnym wołem i rzucić mu na
głowę przysłane pamiętniki Jakóba Casanovy.
BAKAŁARZ, zbierając z ziemi pojedyncze tomy.
Hm! tim! A więc książki te nie przydadzą się pani
gwoli nauce lub dla studyów kuchennych?
MAŁGOSIA.
Ależ panie bakałarzu, jakiż on jest głupi! Że to nie
towar do studyów kuchennych, czuje o milę każda dusza
chrześciańska. Pani pieni się ze złości.
BAKAŁARZ.
Hm! hm! Ale tu widzę tylko trzy tomy, ja zaś po-
słałem pani cztery; — gdzież się podział czwarty?
MAŁGOSIA.
Właśnie podczas najgorszych wymysłów, pani scho-
wała żywo ten czwarty tom do woreczka podręcznego.
BAKAŁARZ.
Podczas największych wymyślań do woreczka pod-
ręcznego! Co za kłopotliwa niekonsekwencya !
MAŁGOSIA.
Do widzenia, panie bakałarzu, wychodzi.
BAKAŁARZ.
Kowalu, kowalu, teraz wiem już, jak dyabła przy-
chwycimy! Czy moglibyście zbudować klatkę?
KOWAL.
Chyba że zrobię ją dobrze.
ŻART, SATYRA, IRONIA i t d. 7^
BAKAŁARZ.
A wiąc biegnij, leć do domu i zrób mi, dziś w nocy
jeszcze, klatkę wielkości człowieka, z drzwiami na dwa
łokcie. Postawię tę klatkę jutro wieczorem w lesie, po-
łożę wewnątrz pamiętniki Jakóba Casanovy de Seingalt
i ukryję się w gąszczu. Takiego łotra jak dyabeł należy
zawsze podejrzewać, że chodzi do lasu kraść drzewo. Gdy
nadejdzie, mam nadzieję, że pamiętniki Jakóba Casanovy
de Seingalt — które, sądząc z tego, iż sędzina zatrzymała
sobie czwarty tom, muszą zawierać coś wyjątkowo grze-
sznego — znęcą go do klatki tą magnetyczną siłą, jaką zło
przyciąga szatana. Wówczas wyskoczę, zatrzasnę drzwi
i zagwiżdżę w palce.
KOWAL, chcąc widocznie powiedzieć bakałarzowi nader ujmujący komplement.
O, panie bakałarzu, tożeś pan wykalkulował, praw-
dziwie filo — filu — No, jak . . . jakby to płaskosz mozol-
nie wydukwił!
BAKAŁARZ, klepiąc go protekcyjnie po ramieniu.
Mówi się: filozoficznie, mój drogi, filozoficznie! Ety-
molodzy niemieccy wywodzą to słowo od ,,viele Słroh-
wtsch," co znaczy wiele wiechci słomianych. Należy tylko
ostatnie „e" w słowie „viele" zamienić na „o", „sfroh"
czytać jak „so", zamiast „w" wymawiać „/" i słowo „phi-
losophisch" zostanie w sposób wysoce niefilozoficzny, ale
za to prawdziwie filologiczny wyeksplikowane i wydedu-
kowane.
KOWAL, udając, że go zrozumiaL
Bardzo słusznie, panie bakałarzu! Wydedukowane !
Tu siedzi zając w pieprzu, owdzie kot z garnczka wyglą-
da. Zaś oficer to znowu coś zupełnie innego. — Oho, my
kowale nie jesteśmy głupi, my kowale nie jesteśmy głupi!
WychodzL
7^ CHIMERA
BAKAŁARZ, nakładając szlafrok.
Późna już godzina. Dla wzmocnienia żołądka naleję
sobie jeszcze kieliszeczek, a potem czemprędzej pod pie-
rzynę, — Hola, ktoś puka jeszcze? Proszę!
Wchodzą TRUTKA i MOLLFELS.
TRUTKA.
Jużeś się pan do snu układał, panie bakałarzu? Bar-
dzo nam przykro, że przeszkadzamy. — Nie znasz pan ja-
kiego środka na samobójcze zapędy? Pan Mollfels cierpi
na tę dolegliwość.
BAKAŁARZ.
Gdybym śmiał doradzać, zaproponowałbym nieomyl-
ną w takich razach dryjakiew z ośmiu lub dwunastu bu-
telek wina; te przynajmniej odwloką nieco zło.
TRUTKA.
Bene, panie bakałarzu! Tuzin butelek wina! Ży-
wo! Okiennice zamknąć! Urządzimy sobie dziś wesołą
nockę. Zgoda, panie Mollfels?
MOLLFELS.
A, niech się piekło raduje! Męka jest lustrzaną po-
dlewa radości, zrobię dziś taki użytek z mego bólu. — Ba-
kałarzu — wina! Oto pieniądze. — Jeżelibym mimo wszyst-
ko chiał uparcie wytrwać przy swych zamiarach, mam ju-
tro dosyć czasu, aby wykonać to, czegom dziś zaniechał.
BAKAŁARZ, stając się nagle ruchliwym jak fryga.
Hejsa! Hopsasa ! To były męzkie słowa, panie Moll-
fells. Zaś mojem hasłem będzie: — wino sprowadzić.
Biegnie do alkierza. Bogumiłku, Bogumiłku, wyłaź Z łóżka. Raz,
ŻART, SATYRA. IRONIA i t d. 7/
dwa! — Wdziej latarnię, zapal spodnie. Wyłaź z łóżka!
wyłaź natychmiast! Pójdziesz ze mną do karczmy, pomo-
żesz mi nieść wino.
BOGUMILEK, wyłazi z alkierza, nawpół senny, w crabym negliżu; mruży oczy
płaczliwie.
Hi, hu, hi!.. Izba dymi... Xurki trąbią...
BAKAŁARZ.
Cóż ty, hultaju? Klepki ci się w głowie przewróci-
ły? Na, masz, wetrzyj -że sobie wody w oczy! Z3'avo!
żywo! Gdzie masz spodnie, gdzie kamizelkę? Na, wdzie-
waj mój tużurek! Tak! Widzisz, jak majestatycznie leży
na tobie? Jak czarna aksamitna suknia z ogonem. Wy-
glądasz jak teatralna królowa! Chodź, chłopcze, chodź,
chodź ! Wybiega z Bogumiłkiem.
MOLLFELS.
Ha! ha! Trutka, tę scenę możesz pan wsadzić żyw-
cem w jedną ze swoich komedyj!
TRUTKA.
Panie Mollfels, czyś pan niespełna rozumu? Taki
trywialno -komiczny występ? Komizm musi być dziś sub-
telnym, tak subtelnym, że go się zgoła już nie spostrzega.
Gdy widz mimo to coś zauważył, cieszy go wówczas, me-
tyle sztuka, ile własna bj^strość, która tam nawet coś zna-
lazła, gdzie nic zgoła nie było. Wogóle niemiec jest za-
nadto wykształcony i rozsądny, aby znosić zuchwałą, tę-
gą wesołość.
MOLLEELS.
Oj tak, niemiec nie śmieje się, póki nie ma pewno-
ści, że będzie mógł najformalniej zdać sobie sprawę, z cze-
go się śmiał.
rjó CHIMERA
TRUTKA.
Wierz mi pan, gdyby dziś ktoś napisał sztukę, aż do
najdrobniejszych szczegółów opartą na wyższycłi zasadacłi,
gdyby odważył się przeprowadzić idee swe śmiało i ory-
ginalnie, przeważna część publiczności zapoznałaby go
dla tego właśnie, nie mogąc śród gąszczu drzew dojrzeć
lasu.
MOLLFELS.
Pan-eś się pewno przewalił z taką komedyą, napisa-
ną w imię wyższych zasad?
TRUTKA.
Ach, nie mów pan „przewalił", — to brzmi zbyt twar-
do. Powiedz pan raczej „upadł", — jest to, bądź co bądź,
Avyrażenie łagodniejsze.
MOLLFELS.
Czy mogę panu służyć radą? W przyszłości pisz
pan wyłącznie tragedye. Jeżeli tylko zdołasz nadać im należy-
tą mierność, upoisz się poklaskiem. Przedewszystkiem, plan
sztuki musi być odpowiednio błahy i płaski, w przeciwnym
razie gotów niejeden krótkowzroczny łeb barani całości
nie ogarnąć. Następnie, nie powinieneś w najmniejszym
drobiazgu polegać na rozumie i badawczości czytelnika;
a jeżeli nieszczęście chciało, że w całość wplątała się jaka
wybitna scena, powinieneś wnet potem najstaranniej za-
znaczyć, co ona ma na celu i w jakim stosunku do cało-
ści należy ją pojmować. Przy tem, na miłość Boską, ugnia-
taj wszystko na miękko, gdyż, co miękkie, podoba się,
choćby to było tylko mokre łajno. Upodobania dam miej
zawsze przed oczyma, jako pierwszą wskazówkę, gdyż —
mimo iż żaden prawy poeta nie uznał ich za powołane do
sądzenia w rzeczach sztuki — są one obecnie w jej kró-
Żart, satyra, ironia i t d. 77
lestwie najwyższą instancyą apelacyjną. Rzeczą pozo-
staje nierozstrzygnioną, co je powołało na to wysokie sta-
nowisko: słabowite nerwy, czy też zręczność w skubaniu
szarpii. Natomiast pewnem jest, panie Trutka, że jeśli
masz pan dosyć potęgi, aby przełamać jedną z powyższych
reguł, zostaniesz niebawem okrzyczany jako na ślepo gdzieś
pędzący, szalony, surowy fantasta, który w dzikim rozma-
chu smaruje do kupy piękno z potwornością. Gdyby
Szekspir i Homer powstali dziś z grobów ze swemi dzie-
łami, należałoby oczekiwać krytycznych wyroczni, w któ-
rych Iliadę nazwanoby bezsensowną mieszaniną, zaś Lear*a
bombastycznym chlewem. Niedość tego! znaleźliby się
prawdopodobnie recenzenci, którzy udzieliliby Homerowi
życzliwej i delikatnej wskazówki, aby próbował drogą pracy
i naśladownictw wedrzeć się na wyżyny „Zaczarowanej róży",
a Szekspirowi nie oszczędzili rady, aby, studyując pilnie
powieści Helminy von Chezy i Fanny Tarnów, nauczył się
z nich znajomości ludzi.
TRUTKA, chrząka co chwila podczas powyższych słów Mollfelsa i gestami oka-
zuje, iż nie godzi się na jego sądy.
Moje zasady nie pozwalają mi całkowicie potakiwać
pańskim wycieczkom satyrycznym przeciw wszelkim regu-
łom. Reguły wydają mi się niezbędnemi; są one niejako
spodniami geniuszu. Na czemże ma się opierać artj^^sta,
po czem poznać siebie samego, jeśli, w stosunku swoim do
krytyków, nie —
MOLLFELS.
Artysta winien się wspierać tylko na własnym ge-
niuszu, poznawać siebie tylko po spokojnej i jasnej samo-
wiedzy twórczej. Co się zaś tyczy jego stosunku do kry-
tyków, należy pamiętać, że krytycy mozolnie budują tamy
na przestrzeni tak szerokiej jak ich mózg, a więc bardzo
^8 • CHIMERĄ
ważkiej; zjawia się geniusz, widzi żałosną naokół ciasnotę,
burzy tamy i rzuca je krytykującym panom na głowy tak
energicznie, że wyć zaczynają. Gdy pospolity tłum usły-
szy te wrzaski, powiada sobie w prostocie duclia: oni
krytykują.
TRUTKA.
Hm, tym sposobem, każdy niekorzystnie skrytyko-
wany poeta miałby w panu żarliwego obrońcę.
MOLLFELS.
Jak daleki jestem od czegoś podobnego, świadczy bo-
daj to, żem niejednokrotnie wyrzucał rządom okrucieństwo
względem publiczności, wzywając je, aby bez wahania po-
wiesiły dobrą kopę poetów za ich nikczemne poezye. z
TRUTKA, w niepojętym niepokoju.
Nie! Nie! Tego byłoby zanadto! Wieszać! Spra-
wiedliwe nieba, co za okropny pomysł . . . Henryk Doering,
Fryderyk Gleich, Metuzalem Muller, Karol Stein. . . o, zęby
mi dzwonią, dalibóg zęby mi dzwonią, wzdycna z uigą widoczną.
Ach, nareszcie powraca bakałarz z winem!
BAKAŁARZ z BOGUMIŁKIEM, obaj obładowani butelkami wina.
BAKAŁARZ, śpiewa. :
Vivat Bachus, Bachus górą,
Bachus był to tęgi mąż!
Do Bogumiłlca:
Śpiewaj -że razem, głupi knocie!
BOGUMIŁĘK, piskUwie,
Vivat Bachus, Bachus górą,
Bachus był to tęgi mąż!
ŻART. SATYRA. IRONIA i t. d. 79
MOLLFELS.
Bogumiłku, skrzeczysz tak, że kamienie chciałyby
mieć uszy, aby je módz pozatykać.
BAKAŁARZ.
Hehe? Czyż ten chłopczyna niema milutkiego głosiku?
Mam w biurku już 22 listy od Syren; pragną go zaanga-
żować do swego chóru; odpisuję jednak za każdym razem,
że chłopiec jest jeszcze za młody.
TRUTKA.
Długonosy arcyzrzędo, dość tego świszczypalskiego
mielenia językiem. Szklanki na stół!
BAKAŁARZ, stawiając je na stole.
Oto są!
TRUTKA.
A teraz, nalewać!
BAKM.ARZ.
Cierpliwości! cierpliwości! Małą chwileczkę!
Biegnie do łóżka, zrywa prześcieradło i owija niem sobie głowę.
MOLLFELS.
Co znaczy, do pioruna, ten kaptur waryacki?
BAKAŁARZ.
Drobna przezorność, panie Mollfels, tylko przezor-
ność! Mając na względzie obalenie się na ziemię, upijam
się rad z owiniętą głową.
MOLLFELS.
O Światły, doświadczony praktyku! Jako twój po-
8o • CHIMERA
korny uczeń, naśladuję cię natychmiast co do tych środ-
ków bezpieczeństwa!
TRUTKA.
I ja również!
Obaj zrywają prześcieradła z łóżek i owijają sobie głowy.
BAKAŁARZ.
DaUbóg, moi panowie, nasze trzy głowy w tych po-
twornych prześcieradłach wyglądają jak trzy nieszczęśliwe
muchy, które wpadły w sagan mleka!
dości.
MOLLFELS.
Opowiedzcie, bakałarzu, jaką historyjkę z waszej mło-
TRUTKA.
Oj to, to ! coś z waszej młodości. zasiadają przy stole i na-
lewają wino.
BAKAŁARZ, pije.
Fuimus Troes! Minęły złote, cielęce lata! — Bogu-
miłku, gdzieżeś ty? — Otwórz dziób, dudku! Łyk zger-
manizowanego szampana nie może zaszkodzić twemu pa-
tryotyzmowi. — A więc, moi panowie, opowiadanie z tempi
passati dla pedagoga, który pragnie zachować należyty
respekt u swych elewów, oraz dla małżonka, którego nę-
ka żona zazdrością, jest przedsięwzięciem bądźcobądź
drażliwem.
MOLLFELS.
Bez wstępów! Kochałeś się pan! Zdać więc raport
ze swej pierwszej miłości!
ŻART, SATYRA, IRONIA i ł. d. 8i
TRUTKA.
Hu, jakim dreszczykiem wstrząsa chudego pedago-
gicznego kozła wspomnienie pierwszej miłości!
BAKAŁARZ.
O wy piękne, marzeń słonecznych pełne, nieodwo-
łalnie minione dni, kiedym . . . Panowie, trąćcie się ze
mną : — niech żyje Hanusia Miodziuś !
MOLLFELS i TRUTKA.
Niech żyje!
BAKAŁARZ.
Wybaczcie, proszę, cenię to dziewczę tak nieskoń-
czenie, że nie mogę zadowolnić się jedną szklanką, pijąc
za jej zdrowie. Wypya po kolel sześć kieliszków.
MOLLFFLS i TRUTKA.
Brawo, bakałarzu! I my potrafimy cenić Hanusię.
Wypijają również po sześć kieliszków,
BAKAŁARZ.
Skorośmy społem uczcili Hanusię w należyty spoób,
mogę opowiadać dalej. Lube dziecię było aniołem, zaś
jej ojciec podinspektorem w szkole miejskiej, a nadto
nędznym Jilou. Nosił perukę z harbajtlem, za którą od
rana do północka uganiały się wszystkie psy i koty, bio-
rąc ją widocznie za gniazdo wodnych szczurów. Jego skó-
rzane, wycieńczone długim żywotem spodnie stały się kie-
dyś przedmiotem sporu między naszymi historykami, któ-
rzy debatowali o najdawniejszych śladach stosunków han-
dlowych plemienia niemieckiego z obcymi narodami; zde-
terminowano podówczas te spodnie jako pogrobowy za-
bytek fenicki.
82 • CHIMERA
MOLLFELS i TRUTKA.
Hoho! Pogrobowy zabytek! pyą.
BAKAŁARZ, do fiogumiłka, który stoi bezczynnie w kącie.
Ty złośliwy, zazdrosny, zimnokrwisty, podstępny
kundlu ty ! — czemuż stoisz jak kołek w kącie i wargą
nie ruszysz? Chcesz zostać trzeźwym, aby módz po-
tem wyśmiewać nasze pijaństwo? Wypijesz mi stanie
pede tę butelkę, albo każę ci odgryźć sobie kciuk lewej
ręki ! Bogumlłek porywa butelkę i zabiera się do niej radośnie.
BAKAŁARZ, zwracając się ponownie do Mollfelsa i Trutki.
Podinspektor byt więc drapieżnikiem, my uczniowie
nienawidziliśmy go równie serdecznie, jak szczerze kocha-
liśmy jego córkę. Ponieważ byłem rozwiniętym chłopcem,
a on, nudząc się w długie wieczory zimowe, podczas któ-
rych nigdy nie zapalał światła, poszukiwał skracającego
czas towarzystwa, miałem więc u niego dobrą notę, i mu-
siałem go odwiedzać codziennie, jak tylko mrok zapadł.
Siad3rwałem z nim i z jego córką w ciemnym pokoju, je-
go mając po lewej stronie, ją po prawej. Recytując przed
nim jak papuga ustępy z jego edycyj Pliniusza, ściskałem
rączkę córki, a gd5nn poczuł uścisk wzajemny, zachodzi-
łem dalej : otaczałem ramieniem jej wdzięczną szyję, sku-
bałem żabocik na piersiach, szczypałem w karczek. Na
moje nieszczęście stary zajął raz jej miejsce ; nie zauważy-
łem tej zamiany i zacząłem jak zwykle manewrować rę-
ką. Wprawdzie uderzyło mnie, że Hanusia ma na sobie
szczególną, wielkiemi stalowemi guzami ciasno opiętą su-
knię, lecz zaślepiony miłością, nie zwracałem na to uwagi.
Pan Inspektor, oddawna już wdowiec, przyjmował te moje
pieszczoty z błogiem widocznie uczuciem, gdyż nie ruszył
nawet palcem i milczał jak ryba. Dopiero gdym mu na
ucho szepnął: „Hanuś, Hanuś, cóżeś ty dziś taka płaska,
ŻART, SATYRA, IRONIA i t d. 8}
pomarszczona, sucha i brzydka", — oburzony widocznie
tern zelżeniem swej piękności, wpadł w pasyę i zbombar-
dował mnie potężnym pogębkiem, który nietylko wyrwał
mnie ze złudzenia lecz nadto sprawił, że nazajutrz wszyscy
wypytywali mnie, czym nie kazał sobie przypadkiem za-
szczepić naturalnych policzków.
MOLLFELS.
Cudowne, bakałarzyno, cudowne! Starego inspekto-
ra szczypać w kamizelkę! O rozkosz! rozkosz! rozkosz!
BAKAŁARZ.
Niech żyje szczypanie!
MOLLFELS.
Wiwat ! Piją bez młary.
BAKAŁARZ.
O rety, panie Mollfes, jakże Trutce oczy puchną!
TRUTKA, chwyta po pijanemu bakałarza za piersL
Mów, czyż nie? czyż nie? Czy moje wiersze nie są
oklepaną, jałową bazgraniną, na którą napluć warto?
BAKAŁARZ.
Są one akurat tyle warte co poezye Elizy von Ho-
henhausen, z domu Ochs.
TRUTKA.
Zmiażdż mnie, bakałarzu, zdepcz mnie! Jestem ro-
bakiem, jestem nędznym półgłówkiem! Moje wiersze nie
mają w sobie mocy i jędmości, moje myśli nie mają sen-
su. Jestem robakiem, jestem nikczemnym robakiem ! Rzuć
mnie w bagno, bakałarzu, rzuć mnie w bagno!
84 . CHIMERA
BAKLAŁARZ, pijąc wciąż i powoli tracąc również przytomność.
Nie płacz, Truteczko, i mów cicho, aby stróż nocny
nie usłyszał! Wpadłeś w ragę! — Czyż nie, Mollfels?
MOLLFELS, rzuca się bakałarzowi na szyję.
Acłi moja Liddy, moja Liddy!
BAKALARZ, dziewiczym głosem.
Pognieciesz mi żabocik na piersiacłi, drogi Karolu.
Wskazując na Bogumiłka, który z pustą butelką w ręku wytacza się z kąta. Ale
ukryj się czemprądzej, ukryj, najdroższy! Bo oto zbliża
się ojciec.
MOLLFELS.
Tyś chyba cokolwiek pijana, moja Liddy?
BAKALARZ.
Niestety, drogi Karolu, podochociłam sobie coś nie coś.
TRUTKA, waląc się na ziemię.
„Niedorzeczności, — ty zwyciężasz, a ja zginąć mu-
szę. Zasypia.
BOGUMILEK, wdrapuje się bakałarzowi na kolana i mówi mu prosto w twarz.
Niepoczciwy bakałarzu, ty ! Biłeś mnie, tłukłeś mnie,
kląłeś na mnie ! — Jestem pijany. Teraz ja cię biję, ja cię
tłukę. A widzisz!
BAKAŁARZ.
O czcigodny mój ojcze! Przebaczenia! Nie mogę
inaczej: albo wyjdę za Karola, albo umrzeć muszę. O nie
bądź tak okrutnym, najwspaniałomyślniejszy z ojców! Na
kolanach cię błagam, nie bądź okrutnym: nie zabijaj twej
nieszczęsnej córki! Pardonnez moi, Monsieur !
ŻART, SATYRA. IRONIA i t d. 8j
MOLLFELS.
O tak, panie Baronie, nie zabijaj nas, nie burz nasze-
go szczęścia doczesnego i wiecznego.
Bogumiłek stacza się na ziemią.
BAKAŁARZ, radośnie.
Zwyciąztwo ! zwycięztwo ! On przebacza, on na zie-
mię się stacza. Karolu, Karolu, chodź w moje objęcia!
Wolno nam się kochać!
MOLLFELS, przypatnije się uważnie Bogumiłkowi.
Gdy się tak pani ojcu dokładniej przyjrzę, wydaje
mi się dyablo ma;łym w porównaniu z tem, jakim był
dawniej.
BAKAŁARZ.
Przechodził ospę, mój najdroższy!
MOLLFELS.
Uhl Uh!
BAKAŁARZ.
Boże, czemuż tak wzdychasz?
MOLLFELS.
Biada mi! biada! Boję się, że zlecę ze stołu.
BAKAŁARZ.
Na to niema innej rady, jak abyś nań wlazł czem-
prędzej.
MOLLFELS wdrapuje się na stół, aby z niego nie zlecieć, i spada
na ziemię.
BAKAŁARZ, uderza w krzyk przeraźliwy, załamując ręce na głową.
O doloż, dolo, nieubłagana dolo! Żadna mądrość
86 CHIMERA
ludzka ciebie nie uchyli, żaden śmiertelny tobie nie ujdzie !
Mimo że Mollfels na stół się wdrapał, jednak musiał z nie-
go zlecieć! O ty okrutny, jak marmur twardy potworze!
MOLLFELS.
Czyż mi nikt nie pomoże powstać na nogi? Baka-
łarzu! Liddy! Gdzieżeście się podzieli?
BAKAŁARZ.
Zayre, vous pleurez? Boli mnie to. Ma parole, to
mnie boli! — Venez, ma chere! Na dworze ciemno jak
w piekle! Pójdźmy do kościoła, zagramy sobie na orga-
naCll. Ujmuje Mollfelsa pod ramię, i wytaczają się razem za drzwi.
SCENA II.
Łąka o świcie. Baron MORDAX wychodzi na przechadzkę,
spotyka trzynastu krawczyków, zasłania sobie piersi serwetką i za-
rzyna ich wszystkich po kolei.
SCENA III.
Wygon we wsi. Wchodzi CZTERECH NATURALISTÓW
z okrwawionemi głowami; każdy z nich ma w ręku potężny krze-
mień.
WSZYSCY RAZEM.
Oto krzemieniami rozbijamy sobie umyślnie głowy
na to tylko, aby dojść wreszcie, czem jest ów, tak zwa-
ny kanonik, co wtyka palce w ogień! I ani rusz! O! O! O!
JEDEN Z NICH.
Tylko nie wątpić, panowie ! Nauka nas wzywa ! Spró-
bujmy jeszcze raz. Odwagi ! Raz jeszcze połammy sobie
głowy!
ŻART, SATYRA, IRONIA i t d. 8y
RAZEM.
Tak jest Jeszcze raz połammy sobie głowy! Tłuką
się kamieniami po głowach, aż skry lecą; nie docliodzą do żadnych rezultatów i oddalają
się wśród klątw.
Wchodzą — BAKAŁARZ, MOLLFELS i TRUTKA.
BAKAŁARZ.
Szalona to była noc ! Szalona noc ! Gdym się zbu-
dził, leżałem ku swemu zdumieniu obok pedału organów
kościelnych.
MOLLFELS.
Jam siedział jak turek z podwiniętemi nogami na je-
dnej z trumien rodzinnego grobowca baronów.
TRUTKA.
Ja zaś, bakałarzu, spałem pod waszem biurkiem ; tuż
obok chrapał Bogumiłek jak borsuk.
BAKAŁARZ.
Podług mej, oczywiście nie miarodajnej propozycyi,
byłoby nieźle zjeść wspólną przekąskę ranną; powinna
ona złagodzić popołogowe bóle pijaństwa, albo powie-
dziawszy z niemiecka, przepędzić katzenjammer.
TRUTKA.
Przykro mi, że nie mogę wam towarzyszyć; mam
niecierpiące zwłoki polecenie do baronówny. odchodzL
MOLLFELS.
Idę z panem, panie bakałarzu. Chodź pan! Mam
potężny apetyt, wychodzą.
88 CHIMERA
SCENA IV.
Pokój na zamku. Wchodzą TRUTKA i LIDDY.
TRUTKA.
O, niech pani nie odmawia mej prośbie; proszę dac
się namówić na tą przejażdżkę. Schallbrun jest jednym
z najpiękniejszych zakątków ziemi: jak chata pasterska
z pastor jido Guariniego, stoi leśniczówka w samotnej zie-
leni dębowego lasu; niby dwa długie i płynne słowiki
ćwierkają dwa szemrzące strumienie w ciszy okólnej ; pątni-
cy zaś, jak się wyraża uczuciowo pewien hrabia i skrzę-
tny zarazem poeta, pątnicy kwitną tam wśród zieleni i sze-
leszczą cicho swe pacierze w słodkiem ustronnem rozmo-
dleniu leśnem.
LIDDY.
Składnie przedeklamowane, panie Trutka! Jak dale-
ko ztąd do Schallbrunu?
TRUTKA
Niespełna mila, droga prowadzi przez uroczą okolicę,
pośród wzgórz lesistych i kwietnych łanów.
LroDY.
Bądź pan więc na pogotowiu i niech woźnica za-
przęga. Za godzinę pojedziemj?^ do leśniczówki w towa-
rzystwie wuja. Wychodzi wraz z Trutką.
ŻART, SATYRA. IRONIA i t d. 89
SCENA V.
Podszyty gęsto las. Wieczór. Wchodzi Bakałarz, dźwigając
na plecach olbrzymią klatkę.
BAKAŁARZ.
Słońce zaszło, znużony świat wdział gwiaździstą
szlafmycę, jedna połowa ziemi zda się martwą, złe ma-
rzenie straszy z po za kotary bezbronny sen, czarownictwo
rozpoczyna swą straszną służbę u bladej Hekaty, wystra-
szony przez wyjącego stróża nocy wilka, skrada się mord
olbrzymiemi krokami bandyty, by rozpocząć swe krwawe
dzieło, kowal ukuł mi klatkę, tu w gąszczu ją postawię,
zdała echo donosi uderzenia siekiery, to dyabeł kradnie
drzewo, bardzobym się mylił, gdyby magiczny wpływ
trzech części Jakóba Casanovy de Seingalt, wydanych przez
Wilhema von Schuetza, nie zwabił go tutaj ! Dla pewno-
ści, wzmocnię efekt pośmiertnemi pismami nieboszczyka
Althinga i położę je na Casanovie, niby zły pieprz na
szynce wieprzowej.
Ustawia klatkę w zaroślach, otwiera drzwi, kładzie wewnątrz Casa-
novę i pośmiertne pisma Althinga, sam zaś ukrywa się na ubo-
czu. Pauza. Wchodzi dyabeł i węszy.
BAKAŁARZ.
Aha, już się zjawił! I jakże go to w nos kłuje!
DYABEŁ.
Węszę tu dwojaką strawę: z lewa coś wstrętnego,
sprośnego, — z prawa coś opiłego, chłoszczącego dzieci.
; BAKAŁARZ.
Tam do licha! byłżeby to przytyk do mojej osoby?
go CHIMERA
DYABEŁ, idąc w stronę Casanovy,
SprOŚnOŚĆ wabi mię potężnie, zawracając w stronę Bakałarza:
ale opilstwo nęci mnie w równej mierze, zatrzymuje się wpośrodku
Żeby tylko wiedzieć, co z dwojga jest bardziej niemo-
ralne . Węszy jeszcze mocniej.
BAKAŁARZ.
Oj do kata, moje sumienie!
DYABEŁ.
Mam wreszcie! Tamto, nawskroś przepite i dzieci
przytem chłoszczące, jest stokroć gorszem ; najobrzydliwsza
rozpusta jest w porównaniu prawdziwą niewinnością.
Biegnie w stronę bakałarza.
BAKAŁARZ, umyka przed nim wkrąg, ukrywając się za pniami drzew.
Psiakość, a tom wlazł w ładną kaszę! Niepomyślała
o tem dusza moja, że jest bardziej grzeszną, niźli Pamię-
tniki Jakóba Casanovy de Seingalt i pośmiertne pisma
Althinga! Bo też to jest tylko potwarzą złośliwego pana
Mefistofelesa ! — Bogu dzięki, mam oto w kieszeni kawa-
łek konfesyonału, com go wczoraj w nocy po pijanemu
zagarnął. Trzeba mu to pokazać, to go spłoszy natych-
miast. Czyni, jak powiedział
DYABEŁ, parska i odskakuje w tyŁ
Tfu! Opilstwo umoralniło się wiórem z konfesyo-
nału. Tfu! — No, wobec tego, zwrócę się lepiej do roz-
pusty, choć ona jest moralniejszą.
Wskakuje chciwie do klatki; w chwili gdy wziął Casanovę do ręki
przybiega bak^arz i zatrzaskuje za nim drzwi.
DYABEŁ, zrj-wa się z krzykiem.
Przekleństwo, zamknięto mnie, jestem uwięziony!
Wstrząsa gwałtownie sztabami. Daremnie, daremnie ! Sztaby wiązane
ŻART. SATYRA, IRONIA i ł. d. 91
są na krzyż : nic tu nie poradzę, spostrzegłszy bakałarza: A więc
to ty, szelmo, łajdaku, łotrze jeden — nie, nie ! chciałem
powiedzieć: więc to ty, luby, uprzejmy, dobry człowiecze!
O, wypuść mnie, wypuść mnie, poczciwa duszo!
BAKALARZ.
Prosił, smacznego! Na sadło łapie się myszy, na
Casanovę i Althinga łowi się dyabła.
Bierze klatkę na plecy i wynosi dyabła.
Baron MORDAX wchodzi z opryszkami.
Baron MORDAX, odchrząkuje, spluwa i rozpoczyna mowę.
Panowie opryszki ! Baronówna Liddy przebywa obe-
cnie w leśniczówce w Schallbrun. Ile że wspomniana
osoba po dobrej woli mych dziewosłębów akceptować nie
życzy, zmuszony jestem porwać ją par force. Czyście
zczesali grzywy na swe fizyognomie szubieniczników, abym
sobie przez was wstydu nie narobił?
OPRYSZKI.
Tak jest, zczesaliśmy.
Baron MORDAK.
Pięknie, wychodzą.
MOLLFELS, wchodzi z trzema uzbrojonymi służącymL
Wałęsają się tu po lesie podejrzane bandy. Panna
Liddy jest w Schallbrunie — obawiam się, że jakiś zamach
knuje się na nią. Nabijcie broń! nadarzy się może spo-
sobność wypalić w łeb jakiemu łotrowi.
Nabijają pistolety i wychodzą.
c2 CHIMERA
SCENA VI.
Uboga izba w leśniczówce Schallbruńskiej. Wchodzą: BARON,
LIDDY i TRUTKA.
LIDDY.
O, panie Trutka, zawiodłeś nas pan strasznie. Jeżeli
tu jest romantycznie, w takim razie . . . Hu, wujaszku dro-
gi, grozą mnie tu wszystko przejmuje. Każ zaprzęgać,
aby uciec jaknajprędzej z tej nory zbójców.
BARON.
Dziewczyno, ty drżysz! — Cóż u Boga, to nie
w twoim zwyczaju?
LroDY.
O, błagam cię, każ zaprzęgać, każ czemprędzej zaprzę-
gać!
BARON.
Hej tam ! Gospodarzu ! wchodzi gospodarz. Nakarmiłeś
moje konie?
GOSPODARZ.
Nie karmię cudzycłi koni. wychodzi.
LIDDY.
Stary niedźwiedź!
BARON, wybiegając za nim.
Zucłiwały łotrze! Masz je nakarmić!
LffiDY.
Wuju, dokąd? — Nie słuclia! — Pędzi na dół po scłio-
ŻART, SATYRA, IRONIA i t d. 93
dach. — I żeby choć trochę światła w tym ponurym po-
koju — ! Panie Trutka, gdzież pan jesteś?
TRUTKA, zdławionym głosem.
Ja, łaskawa pani, ja —
LIDDY.
Boże, co to jest? Co za szmery pod podłogą?
TRUTKA, dzwoniąc zębamL
O, to pewno mysz tylko przebiegła.
LIDDY.
O, drżę niemal na odgłos własnego oddechu. Ta-
kiego niepokoju, jak żyję, nie zaznałam! Ach, nareszcie!
Wuj wraca ze świecą.
BARON, ze świecą w rękn; gwedtowne jego ruchy świadczą o wielkiem
wzburzeniu.
Pokaż mi pan oczy, panie Trutka ! świeci mu w twarz. Nie,
pan nic o tem nie wiesz! Uwalniam pana od odpowie-
dzialności.
LIDDY.
Na miłość boską, co to wszystko znaczy!?
BARON.
Gospodarz jest zdradzieckim łotrem. Wpuszcza gro-
madę zbójów do domu i odmawia mi koni.
LIDDY.
Jezus Marya! Jesteśmy zgubieni!
BARON.
I gdybyż tylko szło o pieniądze, ale zamiary rabu-
siów dotyczą ciebie, Liddy, ciebie!
94 . CHIMERA
TRUTKA.
O jeśli tak, ratuj nas pani, ratuj nasze życie! To-
nący brzytwy chwycić się musi. Jeśli pani zechcesz do-
wódcy tej bandy, w prywatnej audyencyi, której możliwe
skutki dadzą się łatwo ukryć w tak zwanej podróży do
wód —
LroDY.
Milcz, nędzny rymokleto, i ukryj się za piecem wraz
z mizernem swem życiem ! wyrywa szpukę z włosów. Zanim któ-
ry z tych łotrów ręki mej dotknie, szpilka ta dziesięćkro-
tnie pierś moją przebije. Dalejże, drogi wuju, barykaduj-
my drzwi ! W niebezpieczeństwie, najsłabszy bywa nieraz
najsilniejszym.
BARON.
Szlachetne, bohaterskie dziecko! zatarasowują drzwi
LIDDY.
Stołem je zastawić I
BARON.
Za ciężki.
LIDDY.
Sama go przeniosę.
BARON.
Liddy, Liddy, piersi sobie zgnieciesz tą deską olbrzy-
mią ! — Na litość boską, zkąd tyle sił bierze się w tobie ?
LIDDY.
Weź tę szpadę, a mnie daj swój nóż myśliwski. —
Ha, oto zbliża się banda!
ŻART. SATYRA, IRONIA i t. d. g^
Baron Mordax i jego opryszki szturmują do drzwi i wywalają je
po kilku uderzeniach; Liddy rzuca w nich nożem myśliwskim;
banda waha się przez mgnienie oka; po chwiU słychać głos Moll-
felsa, padają strz^y, napastnicy uciekają w popłochu, wpada
MoUfels, za nim służba jego, prowadząc uwięzionego barona
Mordaxa.
LIDDY.
Jesteśmy uratowani! Mdleje l stania się w objęcia Mollfelsa.
MOLLFELS, do Barona wszazując na Mordaxa.
Oto jest sprawca nikczemnego napadu. Dwaj służący wpro-
wadzają von wernthaia: Ten zaś oto, którego Znaleźliśmy w pobli-
żu, otrzymał za baronównę, według zeznań barona Mor-
daxa, 20000 talarów; przyczem naładował przezornie obie
kieszenie cebulami, aby sobie niemi łzy żalu wyciskać.
Służba wywraca kieszenie pana von Wemthal; mnóstwo cebul wy-
pada na podłogę.
LIDDY, przychodząc do siebie.
Więc pan, panie Mollfels, narażałeś dla mnie życie?
Jeśli ma ręka wynagrodzić pana może, — oto ona !
MOLLFELS.
Uszczęśliwiony, chylę się do nóg pani —
LIDDY.
O nie! Taki człowiek, jak pan, nie powinien się
schylać przed żadną kobietą. Radośnie wyciskam pocału-
nek na ustach, które tak często sam pan wyszydzałeś!
BARON.
Doskonale! Błogosławię wasz związek.
TRUTKA,
A ja zgotuję epitalamium weselne.
96 . CHIMERA
LIDDY, z uśmiechem.
Oj, panie Trutka, jakiż z pana wstrętny tchórz!
TRUTKA.
Jestem poetą, łaskawa pani.
BARON, do Wernthala i Mordaxa.
A wy, nędznicy, hańbo szlachty, otrzymacie bezlito-
sną karę, na jaką zasłużyliście obaj. Jak najpospolitszych
złoczyńców, każę skuć was razem w dyby i wśród białe-
go dnia zawieźć do miasta.
Baron MORDAX, wpada w pasyę.
Mord i śmierć! to przechodzi już moją cierpliwość.
Transportować mnie w dybach do miasta! Więc to jest
nagroda za to, żem tak bosko zagrał swą rolę? Sądzisz-
że pan, panie teatralny baronie, iż nie wiemy, że jesteś
tylko aktorem W skim, i że nic mi zrobić nie możesz?
Dalejże, panie von Wernthal, złaźmy do orkiestry, do mu-
zykantów; to są moi serdeczni przyjaciele, pośród nich
włos nam z głowy nie spadnie.
Baron Mordax i pan von Wernthal złażą do orkiestry. Wchodzi Ba-
kałarz, niosąc na plecach klatkę z dyabłem.
BAKAŁARZ.
Gratuluję, panie baronie, żeś się z siostrzenicą szczęśli-
wie wydobył ze szponów barona Mordaxa.
BARON.
Czym ja zmysły postradał, bakałarzu? Wszakże to
kanonika dźwigasz pan w klatce na plecach?
BAKAŁARZ, stawiając klatkę na stole.
Hm, jeżeli dyabeł jest księdzem, to może być również
ŻART, SATYRA, IRONIA i ł. d. P7
kanonikiem i nawet biskupem, bo ten zmarzły kominiarz
jest całe życie szatanem we własnej osobie.
WSZYSCY OBECNI, nie wyłączając Barona Mordaxa i pana Wem-
thala w orkiestrze, wołają zdumieni :
Co takiego? Szatan? O cudzie!
BAKAŁARZ.
Tak jest. Po raz drugi oto zbawiam od niego ucie-
miężony glob ziemski i jako wróbla przekażę go w klatce
rodowi ludzkiemu dla dowolnej obsygillacyi.
DYABEŁ.
Panie Baronie, zaklinam pana, wyswobodź mnie
z klatki, wybaw mnie od tego bakałarza. On drażni mnie
bez końca, przejeżdża się po mnie bez litości, łaskocze
długiemi pokrzywami, sypie mi trzy razy na minutę dro-
bny piasek na głowę —
BAKAŁARZ.
To dyabeł, panie Baronie, to dyabeł! Zasłużj^ł
na to! Niech pan spojrzeć raczy: spróbuję wykonać
mój główny eksperyment. Każę mu zjeść modlitewnik
i podać potem łapkę. Podaje mu modUtewmk. Jcdz 1 Dyabeł wzdryga się.
^ryj, psie plemię! Dyabeł wzdryga się jeszcze gwałtowniej.
SŁUŻĄCY, we drzwiach.
Jakaś młoda, piękna dama, w ciepłem futrze, zjawiła
się w sieni, niewiadomo zkąd.
DYABEŁ, rzuca się radośnie w klatce.
O, to moja babka! to moja babunia! Wdziała futro,
aby się nie przeziębić.
^ . CHIMERA
TRUTKA.
Pan się mylisz, panie szatanie. Służący mówi nie
o pańskiej babce, lecz o damie młodej i pięknej.
DYABEŁ.
Jesteś cielę ! Jakgdyby moja babka mogła być starą
i brzydką! Czyż nie wiesz, że my, nieśmiertelni, pozosta-
jemy wiecznie młodzi? Jeżeli mimo to zestarzałem się
i dostałem zmarszczek, winny temu moje specyalne zgry-
zoty z powodu wynalezienia zupy rumfordzkiej.
Wchodzi BABKA DY ABLA, kobieta piękna, kwitnąca, w modnym
kostyumie zimowym, i wita obecnych niemem skinieniem głowy.
BABKA DYABŁA.
Panie bakałarzu, proszę wypuścić mego wnuka z klat-
ki! Możesz pan w zamian żądać uprzejmości, jakiej tylko
zapragniesz.
BAKAŁARZ.
A więc, Ekscelencyo, niech on poda mi łapkę.
BABKA DYABŁA.
Podaj łapUChnę ! Djabel podaje bakałarzowi łapkę, poczem ten wj-
puszcza go z klatki. Więc tak, drogi wnuczku . . ! Bądź wesół,
chłopcze I — Szorowanie skończyło się w piekle. Możesz
natychmiast ze mną powracać. Gorąca kawa, która cię,
biedaczku, rozgrzać powinna, czeka już na stole.
DYABEŁ.
Doskonale, wybornie, babuniu! Ale przy kawie rad
coś czytam. Panie bakałarzu, nie masz pan przypadkiem
przy sobie pism profesora Kruga, zwłaszcza traktujących
o najnowszem stadyum sprawy greckiej?
ŻART, SATYRA, IRONIA i t. d. 9P
BAKAŁARZ.
I owszem, przysłano mi właśnie dzisiaj paczkę zgni-
łycłl śledzi. wyciąga kUka paczek z kieszeni. Mogę panU FÓWnieŻ
służyć opowiadaniami Van der Veldego *), zbiorowemi pis-
mami topielicy Luizy Brachmann i, jeśli się nie mylę, na-
wet zachodnio - wschodnim Dywanem oraz Latami wę-
drówki Wilhelma Meistra przez Goethego.
DYABEŁ.
Ho, jakież stosy zadrukowanej bibuły ! — Wzięłaś ze
sobą, babuniu, służącego, aby to wszystko zaniósł za mną?
BABKA DYABŁA.
Oczywiście, cesarz Neron przyszedł ze mną. Stoi
w tej chwili na schodach i czyści twe buty rajtarskie, któ-
re z sobą przywiozłam.
DYABEŁ, wola:
Neron! -Neron!
Wchodzi rzymski cesarz NERON w lokajskiej liberyi, niosąc w ręku
buty rajtarskie dyabła.
NERON.
Jaśnie pan rozkaże?
DYABEŁ.
Dawaj buty. Naciąga buty; do Nerona: CóŻ porabia tWÓJ
kamrat Tyberyusz?
NERON.
Leży na blechu i suszy swą bieliznę.
*) „Niegdyś niezmiernie czczony, dziś przebrzmiały zupełnie
w Niemczech autor powieści historycznych w guście Walter Scotta."
100 . CHIMERA
DYABEŁ.
Mądrze czyni ! Mój poczciwy Neronie, weźmiesz pod
lewą pachę najnowsze stadyum sprawy greckiej, pod pra-
wą dzieła poetyckie Luizy Brachmann i poniesiesz to za
mną.
NERON.
Do usług, jaśnie panie.
DYABEŁ, zwracając się do towarzystwa z szelmowskim uśmiectiem.
Do widzenia, moi państwo!
Dyabeł, jego babka i cesarz Neron wychodzą, obładowani książkami.
BAKAŁARZ.
Co to było, panie Baronie?
BARON.
Ja pana o to pytam, panie bakałarzu?
TRUTKA.
Błyska mi idea do naiwno -szalonej balady pod ty-
tułem : „Neron czyści dyabłu buty rajtarskie " !
BARON.
A ciebie, Liddy, nie zdumiewa to wszystko?
MOLLFELS.
Panna Liddy i ja nie zwróciliśmy uwagi na to, co
się działo.
BARON.
To się wam chwali; tak przystało zakochanym, do
wchodzącego lokaja. Czy powóz uasz bardzo uszkodzony?
ŻART, SATYRA, IRONIA i t d. loi
LOKAJ.
Nikt go nie tknął.
BARON.
A więc przynieś z pod kozła kosz butelek. Lokaj wy-
chodzi. Orzeźwimy się nieco kilkoma szklankami ponczu.
BAKIALARZ, jakby z nieba spadłszy.
O panie Baronie, jakiż z pana rozsądny człowiek!
Lokaj wnosi kosz wina.
TRUTKA, przy oknie.
Ale któż to tam jeszcze chodzi po lesie z latarką?
Bodaj że ku nam tu zmierza!
BAKAŁARZ, podbiegając do okna.
A niech cię kaci zduszą ! I wałęsa się takie oto chło-
pisko o późnej nocy po lesie, na to tylko, by zupełnie
zbytecznie pomagać nam przy żłopaniu ponczu ! — A toż
to ten przeklęty Grabbe, albo jak go właściwiej nazwać
powinienem: ten karłowaty krab, autor tej komedyi! Głupi
jak cielęce kopyta, wymyśla na wszystkich pisarzy, a sam
nic nie wart; ma nogi pokraczne, zezowate oczy i małpią
fizyognomię. Panie Baronie, zamknijmy przed nim drzwi^
zamknijmy drzwi!
GRABBE, za drzwlamU
o ty przeklęty bakałarzu! Ty bezdenny worze
łgarstw !
BAKAŁARZ.
Każ pan zamknąć drzwi, panie Baronie, każ pan
zamknąć drzwi!
102
CHIMERA
LIDDY.
Bakałarzu, bakałarzu! jak można być takim rozgory-
czonym na człowieka, który pana napisał! Ktoś puka do drzwi.
Prosimy !
Wchodzi GRABBE z zapaloną latarką.
PRZEŁOŻYŁ
Wacław Berent.
Chr. D. Grabbe.
Hymn św. Franciszka z Assyżu.
Bądź pochwalony. Rozdawco cierpienia!
Rące-ś mi przekłół i nogi,
i krew mi cieknie z głowy,
a oto z Krzyża
zstępuje ku mnie w przechwalebnych ogniach
biały Serafin,
i radość w serce mi leje,
i z duszy śpiewne wytwarza narządzie,
ażebym śpiewał i grał,
ażebym sławił i wielbił
Rozdawcą bolesnych stygmatów.
z których sią rodzi wesele
i Miłość ...
/ śpiewam i gram
do wtóru anielskich zastępów,
mogących patrzeć w oblicze
Twórcy . . .
/ śpiewam: bądź pochwalony !
A wy, stworzenia boże, słuchajcie mej pieśni
i chwalcie razem ze mną Tego, co was kocha.
104
CHIMERA
Ty, słońce przedewszysłkiem, zestrój swoje blaski
w hymn płomienisty,
albowiem przezeń nam świecisz
i przezeń siewców rozbudzasz,
ażeby ziarno siewali
na sytny chleb Ducha . . .
Długomci-ć czekał na przedwieczne Słowo,
jakkolwiek we mnie było i poza mną,
we wszystkich drzewach i we wszystkich trawach,
w wszystkich jasnościach i w wszystkich ciemnościach,
w róży i lilii,
w robaku i płazie.
HYMN ŚW. FRANCISZKA Z ASSYŻU los
w głąbinach wody i w górach pustynnych,
w płaczu, nadziei, w uciesze i trwodze.
Dlugomci-ć czekał, albowiem me plecy
okrywał jedwab, i pasem błyszczącym
były ściągnięte me biodra,
i drogocenne trzewiki
chroniły stopy me, . •
aby ich piasek nie zbrudził,
po którym stąpa — człowiek.
Długomci-ć czekał, o Panie,
żądny sią oprzeć na Twojej światłości,
albowiem w raku moich była laska,
w kosztowny metal okuta,
a zaś w marzeniach siągałem po berło,
by rozkazywać wszystkiemu, co żyje.
A oto dzisiaj spłynął na mnie zdrój
Łaski,
iż mogą patrzeć w Krzyż
z wyciągniątemi rąkoma
i z ran rozkosznych przelewać
Krew.
I widzą twarz Serafina,
całą w ognistych rozbłyskach,
i słucham wiewu, któryś dał nam. Panie,
abyśmy przezeń rozumieli tchnienie
Twojej Istoty ! . .
I słucham szeptów, któreś dał nam, Panie,
w eukaliptowych koronach,
w cichych gałęziach oliwek i pinij,
byśmy w nich mieli oddźwięk tajeynnicy
Twojego bytu!
I słucham dzwonu, jak dzwoni
w sferach powietrznych, pełnych Twego Ducha,
wzywając ludzi i głazy,
io6 CHIMERA
i ryby w rzece, i ptactwo.
nim jeszcze zaśnie po gniazdach.
i muchy na dachach, i zielsko w szczelinach
zwalonych bramie i schodów,
i te różowe cyprysy
na światem miejscu umarłych,
i kości złożone w ziemi,
aby ci bracia moi i me siostry
zmówili pacierz wieczorny,
aby na jego rozbrzmieniach,
na śpiewnych rozlewach dzwonu,
płynęli duchem ku Tobie ...
Raduj sią, serce, weselem
Swojego Zbawcy!
Dzwoń, szumij i szeptaj poszumem,
szeptem i dźwiękiem okręgów,
boś oto cząstką ich serca.
bo oto przyszło ku tobie
ocknienie I
O miasto, z zimnych zbudowane głazów,
na których zorza przygasa!
Ciepło jest w tobie i ogień,
albowiem w twojem ubóstwie
kryje się Miłość!..
O moi bracia i siostry
z jarzmem na plecach,
z ciężarem konwi na głowie!
Już ja w rzemiennem przepasaniu swojem
nie mam -ci złota ni srebra,
już ja rzuciłem laskę i trzewiki
i śpieszę ku wam, ubogi,
tylko bogaty tem Słowem,
co mnie przy słońca zachodzie,
przy dźwięku dzwonów i przy szepcie traw.
HYMN ŚW. FRANCISZKA Z ASSYŻU
wyrwało z obieży zła.
Już ja sią nie gną przed blichtrem i próżnią,
lecz idą ku wam, aby jarzmo wasze
wziąć na swe barki
i, konwie wasze dźwigając na głowie,
nierozerwalny zawrzeć ślub
z wyzwalającą miłością!
Zbliżam sią ku wam, pragnąc razem z wami
i razem z wszysłkiem rodzeństwem,
co kwitnie, pełza, i świeci, i gaśnie,
mążnie anielską oślepiwszy bronią
Centaura pychy,
zaśpiewać pieśń tą jedyną:
Bądź pozdrowione Cierpienie,
gdyż z ciebie rodzi sią Miłość! . .
lOJ
O bracie mój książycu, o siostry me gwiazdy!
Świecicie nad mrokami mojej siostry ziemi,
io8 CHIMERA
co, mając jutro przed sobą,
nie umie zasnąć w łasce i spokoju,
a tylko w myślach sią wije,
jakby, powstawszy rano,
rozpuścić wszystkie swe żądze ...
I zazdrość sią zerwie.
i bidzie zazierała pod okna sąsiada,
żali nie bielszy chleb na jego stole . . .
A potem przeklinając dzień, który ją zrodził,
pod fartuch schowa garnek z rozżarzonym wagiem
i pójdzie go podłożyć między snopy zboża . . .
O bracie mój księżycu, o siostry me gwiazdy/
chwalcie wraz ze mną Miłość,
ażeby chciwość
nie wyciągała pokurczonych palców
po kruszec drogi, schowany w piwnicach
zamków, ujętych w parów i ostrokół:. .
Albowiem wszystko jest marność.
i blichtrem i próżnią
potęga mnożnych,
a błogosławion li ten,
który w rzemiennem przepasaniu swojem
nie nosi złota ni srebra,
lecz bosy, z odkrytą głową,
idzie pomiędzy swą brać. . .
O bracie mój księżycu, o siostry me gwiazdy!
na Iśnistych waszych drogach, w tęczach waszych blasków
rząd apostołów i świętych.
HYMN ŚW. FRANCISZKA Z ASSYŻU 109
proroków i pustelników,
i zachwyconych dziewic,
oczy utkwiwszy w krzyż,
wyrzeczeń nuci psalm.
I słodkość mają w o czach ,
na głowach kwiaty lilij.
krew z nich strumieniem ciecze,
a r^ce ich oparte
na przewiązanych słupach,
na rozżarzonych rożnach,
na kołach żelazistych,
na mieczach i toporach,
a z warg im uśmiechniątych
wypływa zbożny psalm.
Zaś tutaj y w mrokach ziemi, śród pałacu Zbytku
na stopniach bazaltowycJt, pod urną z porjiru,
ciężki zasypia Przesyt. . .
O zwisłe piersi oparł
obrzękłą twarz i śpi...
Dłoń jego ściska puhar,
z niego sią wino leje
na róże, pozrywane w wirydarzu wiosny !
O róże, siostry moje, o najmilsze dzieci
kochającego Twórcy,
co posiał was, by upleść niebiańską koroną
dla Przenajświętszej Panny:
przebaczcie, że was race dotknęły nieczyste!
O zbudź sią. grzechu grzechów, i patrzaj: łam Szatan
na barki wziął Rozpustą,
zbiegłą z uścisków twych,
i, skrzydła rozpostarłszy, wzniósł ją nad twój gmach.
iio CHIMERA
i rzuca z wysokości, sięgającej niebios,
na wieków wiek zamkniętych, w straszne widmo Sądu.
Słyszą —
anielskie huczą trąby —
widzą —
umarli wstają z grobów,
kłąb ciał w śmiertelnych kurczach
przeklina, ryczy, wzdycha
westchnieniem, od którego ślepnie przerażenie .
Potworne sznury wążów
wpiły sią w potąpieńców,
a czarny Szatan- zwierz
rozrywa ich widłami
i strąca zv piekielny ogień.
A nad ostatnim szczeblem
drabiny Jakubowej,
na chmurze spłomienionej
siadł sprawiedliwy Sądzia,
i sądzi złych i dobrych,
i sądzi tak przez wieki, długie, straszne wieki.
Zasią Bóg-Człowiek,
krzyż dźwigający w jednej,
a drugą na swe blizny wskazując otivarte^
cierpienia wzywa głosem,
aby ukochać Miłość,
gdyż ona -li odwlecze
dzień Sądu ...
A na maleńkiem ziarnku.
dokąd dotychczas nie dotarły jeszcze
HYMN ŚIV. FRANCISZKA Z ASSYŻU iii
grzmoty anielskich surm,
wykwita kwiat ostatniej,
najhaniebniejszej zbrodni:
tam chciwość, pycha, zazdrość
do walki bratobójczej pogania plemiona.
Widzą —
leje sią krew człowieka,
wilk, szakal i hyena
rzucają legowiska.
Łuna za łuną bije,
sieroty płaczą głodne
i matka pierś rozrywa!
Widzą —
kalekom z rąk wyschniętych
na ziemią lecą krokwie,
a starce, bez podpory, daremnie oczyma
szukają oślepłemi, gdzie znaleźć kąs chleba.
A dżuma., owiniąta w szary, długi całun,
przebiega z kosą zv raku zagon za zagonem
i kosi resztą kłosów, których nie stratował
szalony, miłosierdziu wrogi tabun wojny.
O biedni staruszkowie! o słabe sieroty!
O matki zrozpaczone! do was li ja idą!
O ziemio, siostro moja, rodzicielko winy,
do ciebie ja przychodzą bez złota w rzemieniu,
pokorny i ubogi.
tylko bogaty tern Słowem,
co dziś przy słońca zachodzie,
przy dźwiąku dzwonów i przy szepcie traw.
słało sią dla nas orądziem pokoju!
112 CHIMERA
O ziemio, siostro moja, żądna krwi i hańby,
do ciebie ja przychodzą,
bosy, z odkrytą głową,
i jarzmo twe i grzech twój i wszystką twą grozą
chcą dźwigać razem z tobą,
i razem z tobą śpiewać
przedziwny hymn Miłości,
boć ona łi odwlecze
dzień Sądu... ^
O bracie mój książycu, o siostry me gwiazdy!
O róże, które dłonie zrywają nieczyste —
chwałcie wraz ze mną i z wszystkiem stworzeniem,
z mym drogim bratem ogniem,
i z siostrą moją wodą,
z wszystkiem, co rośnie i pełza i kwitnie,
z wszystkiem-, co szumi i szepce i dźwiączy,
z wszystkiem, co płonie i gaśnie —
chwałcie! chwałcie! chwałcie
sprawiedliwego Sądzią,
który odwłecze dzień Sądu
przez Miłość...
Rące-ś mi przekłół i nogi
i w bok mi włócznią wbiłeś,
a biały twój Serafin
zstąpuje ku mnie z krzyża,
zaś na promiennym obłoku
ptasząta wiją gniazda
i nucą...
Uciszcie się ptaszkowie / brat wasz pieśni chce
albowiem serce mu rośnie, [śpiewać,
że może cierpieć cierpieniem,
z którego rodzi się Miłość. . .
Ze wyciągnąwszy ramiona
i zapatrzony w tę jasność,
opływającą ciernie
zwite na krzyża wiązaniu.
może dziś słuchać wiewów,
któreś nam dał,
abyśmy przez nie rozumieli tchnienie
Twojej Istoty —
że może słuchać tych szeptów,
któreś nam dał
w eukaliptowych koronach,
w cichych gałęziach oliwek i pinij,
byśmy w nich mieli oddźwięk tajemnicy
Twojego bytu!..
Lub nie! śpiewajcie wraz ze mną
hymn, jaśniejący jak słońce,
gdy pada na tę łąkę, na złomy te stare,
na moje miasto rodzinne,
na grzbiety tych mgławych gór!
Chwalcie Go razem ze mną.
Mm
A
ri#
boć On wam dał skrzydła,
abyście mogły kąpać sią w błękitach!
On to wam krągłe dał oczy,
abyście mogły patrzeć na ten krzyż,
na Serafina twarz!
On wam dał bruzdy i miedze,
krzewiną głogu i wierzchołki drzew,
abyście miały gdzie spocząć!
On- ci tak swoim każe świecić żarom,
iżby sią ziarna kruszyły
na zapas dla waszych spichlerzy !
Śpiewajcie, braciszkowie, i ty siostro pszczółko,
i ty mój świerszczu polny,
i ty moja muszko,
i ty mój kwiecie rumianku,
i ty daleki a głąboki szumie
mojego brata wiatru,
i ty jedwabny promieniu,
który oprządzasz ten stok!
I ty, siostro Klaro,
którą wybrałem miądzy niewiastami,
albowiem wdzięczna jesteś i zachodna,
a zasią dusza twa
jest jak przedziwne zwierciadło,
odbijające świątą wolą Twórcy!
W wysokiej, białej wieży
zamknąłaś swe dziewictwo,
a świąci aniołowie
znoszą mu kwiaty hołdu.
Strzeże go czystość i mąztwo.
HYMN ŚJV. FRANCISZKA Z ASSYŻU uj
wszystko sią przed niem kłoni,
i jam cią nie obraził
choćby najmniejszem drgniąciem
przyczajonego grzechu.
Zaś patrząc w twoje oczy,
w ciche, głąbokie oczy,
w których się zamknął raj.
nim jeszcze zdradny wąż
owinął w swoje kr^i drzewo zła i dobra,
miłości czują prawdą,
jeżeli jest jak oddech,
którym poranna zorza
owiewa tron niebieski w dzień Wniebowstąpienia.
A oto wczoraj w nocy,
gdym legł na garści słomy,
kusiciel, wszedłszy do mnie,
celą mą zmienił w kościół.
O Sądzio, przebacz grzech I
Książa siedzący w stallach
śpiewali Miserere,
a każdy dżwiąk sią stawał
czerwoną lub białą różą
i padał na marmury.
O Sądzio, przebacz grzech!
W kosztownych kadzielnicach
paliły sią kadzidła,
a na opalach dymu
słały sią chóry świątych,
pomiądzy nimi Szatan.
O Sądzio, przebacz grzech!
A kiedy zaśpiewali:
„Wieczysty spokój. Panie,
racz dać tej grzesznej duszy ! "
z pomiądzy grona świątych.
jj(, CHIMERA
na drodze róż i blasków,
tyś zeszła ku mnie naga —
0 Sędzio, przebacz grzech!
1 kościół się przemienił
w kosztowny pałac zbytku;
świat wszystek się rozszalał
jak tabun dzikich koni
bez uzdy i wędzidła.
Wino się strugą lało,
gięły się srebrne stoły
od pozłocistych zastaw.
Śpiew, harfy, chutne krzyki
i nagie ciała w pląsach:
świat wszystek się rozszalał
jak tabun dzikich koni '
bez uzdy, bez wędzidła.
Sam szatan mu przygrywał,
i suknie zdzierał z kobiet,
i warkocz im rozplatał,
i rzucał je pijane
w szalony tłum pijanych.
Śpiew, harfy, chutne krzyki
i nagie ciała w pląsach:
świat wszystek się rozszalał,
jak tabun dzikich koni —
sam Szatan mu przygrywał...
A ja, zluźniwszy rzemieńca.
pełnego srebra i złota,
ległem pod urną z porfiru,
na stopniach bazaltowych.
I twarz skłoniwszy obrzękłą
na tłustą pierś satyra,
z jedwabiów odsłoniętą,
ledwiem udzierżył puhar.
HYMN SW. FRANCISZKA Z ASSYŻU
117
^ ł)jffli"wiiii? — ; ^
«« rć>;ś^ podeptane.
a z objąć mych uciekła —
wyrwała się Rozpusta,
mająca twoje oczy . . .
/ raj sią w nich zamykał
z oślizłym wężem zdrady,
kiedy już w swoje kręgi
owinął zło i dobro.
Uciekła przesycona —
Szatan ją wziął na skrzydła
i uniósł nad mój gmachy
w którym się świat rozszalał
jak tabun dzikich koni . . .
Do wysokości niebios,
na wieków wiek zamkniętych,
wzniósł ją na swoich barkach
i rzucił w widmo Sądu.
Anielskie grały trąby,
świat wszystek jęczał, płakał,
klął, wił się, ryczał, wzdychał,
że od tych westchnień strasznych
oślepło przerażenie . . .
Zaś na maleńkiem ziarnku,
leżącem u mych stóp,
wykwitał kwiat ostatniej,
najhaniebniejszej zbrodni:
to pycha, chciwość, zazdrość
do walki bratobójczej popchnęła plemiona
Ale nad srogi Twój rozgniew
możniejszą. Sędzio, Twa litość,
co, z straszliwego zbudziwszy mnie snu,
kazała iść między ciernie
i żądze wytarzać w ich kolcach . . .
ii8 . CHIMERA
I popłynąła ma krew,
i ciernie zakwitły różami,
ażebym razem z niemi
i razem z tobą, o siostro ma Klaro,
mógł sławić i wielbić Twórcą!
Ażebym razem z wonnym kwiatem róż
i razem z duszą twą
mógł dziś zaśpiewać hymn,
że miłość idzie przez ciebie,
miłość niewinna i czysta,
która zwy ciąży nas!
O nućcie razem ze mną, braciszkowie moi,
płasząta, na promiennym siedzące obłoku!..
Serafin stoi przy mnie,
i patrzy jej oczyma,
i rodzi sią Miłość —
i świat sią obsypuje kwiatem i zielenią!
O nućcie, braciszkowie, i ty siostro pszczółko,
albowiem rodzi sią Miłość,
i dżwiąk płynie po ziemi, nigdyć niesłyszany,
gdy życie było li ciałem!
O nućcie, me ptasząta, i ty siostro muszko,
i ty mój świerszczu polny,
i ty mój bracie wietrze,
i ty mój ogniu, wiekuisty ogniu,
albowiem Miłość sią rodzi,
i pokolenia idą w imią Ducha
do walki z przemocą i zdradą!
A w bohaterstwo okuta ich pierś —
we wielkiej idą procesyi,
w śmiałym szeregu,
a czystość wieńczy im skroń,
a hasło: Zbawienie przez Miłość!..
HYMN ŚW. FRANCISZKA Z ASSYŻU 119
Raduje sią moje serce,
raduje sią wielką radością,
żeś race mi przekłół i nogi,
&e krew mi z boku ciecze,
że mogą patrzeć w krzyż.
że mogą cierpieć cierpieniem,
z którego rodzi sią Miłość . . .
Raduje sią moje serce,
raduje sią wielką radością,
że Twój Serafin biały
śmierć już prowadzi ku mnie :
bądź pochwalony przez mą siostrą Śmierć!
Nie na to ją stworzyłeś,
aby nam była zniszczeniem,
tylko w łagodnych jej oczach
patrzących na mnie błąkitną światłością
źrenic mej siostry Klary,
potągą-ś zamknął zbawczą,
przez którą człowiek sią staje
szcząśliwym uczestnikiem
nieśmiertelnego Żywota!
Rące-ś mi przekłół i nogi
i w bok mi włócznią wbiłeś,
a biały Twój Serafin
zstąpuje z Twego krzyża
i w blaskach promienistych
Śmierć już prowadzi ku mnie —
bądź pochwalony przez mą siostrą Śmierć!
Nie szukam- ci ja ulgi,
bom na to jest, by cierpieć,
a tylko -m wielce spragnion
wiekuistego Żywota,
120
CHIMERA
którego bramy, pełne chwały Twej,
otwiera mi w tej chwili
siostrzyca ukochana,
przednia śród Twoich córek —
Śmierć !
"^'■'"^CsĄafci.
Bądź pochwalony
przez jej wybawczą moc!
Bądź uwielbiony
przez ukochanie Śmierci!
HYMN ŚIV. FRANCISZKA Z ASSYŻU 121
Oto spogląda na mnie
giąbią łagodnych źrenic
twojej wybranki Klary,
a świeżych ust dziewiczość
szepcze mi słodkie słowa,
że już sią zbliżył utęskniony czas
tych moich z nią zaślubin ...
Krew sączy mi kroplami
z przekłótych rąk i nóg,
strumieniem krew mi cieknie
ze zranionego boku,
a ciało przebiega dreszcz . . .
Kleją się ciężkie powieki,
bezwładnie opadają
ponad gasnącą jaśnią moich ócz,
które za chwilą, za chwilą
blask ujrzą przewspaniały
Twojego majestatu.
O wschodzie nowego bytu !
Płonie już moja góra,
pali sią ogród róż,
anieli na skrzypcach grają
u wejścia Porciunkuli,
ptasząta wyśpiewują,
oliwek liście szepczą
poranny cichy pacierz,
a korni braciszkowie
na prostych niosą marach
to grzeszne ciało moje,
owite w czarny habit . . .
Serafin schodzi z krzyża,
i Śmierć spogląda ku mnie
łagodną głąhią źrenic
Twojej wybranki Klary —
bądź pochwalony przez mą siostrą Śmierć.
Jan Kasprowicz.
Próchno.
eh, Boże! — myślała Borowska — od
czasu jak dostał te książki od Jel-
sky'ego, nie wychodzi wcale z domu.
Zamyka się w pokoju, mruczy, dekla-
muje i chodzi, bezustanku chodzi: ró-
wno, miarowo, jak wahadło. I pije.
Znowuż ! "
Zajrzała przez dziurkę od klucza.
„Tużurek włożył na siebie. Po co?
Zapięty i sztywny chodzi jak żołnierz
na warcie. Staje przy biurku, prawa dłoń na piersiach:
czeka dumnie na coś. — O czem on myśH?"
— Właduś? — szepnęła w szparę.
Spojrzał wyniośle w stronę drzwi, odwrócił się i nic
nie odpowiedział. Znowuż chodzi.
— Władek, ja nie chcę ! — poczęła szarpać się u drzwi.
A gdy ją wpuścił do siebie, rzuciła badawcze spoj-
rzenie na biurko i przeniosła na niego czujne, niespokoj-
ne oczy.
— Wiesz, dla czego mieszczka książek nie lubi? —
pytał cierpko.
124 CHIMERA
— Wiem. Bo tamte — mówiła, wskazując na książ-
kę — są zawsze w balowej toalecie we wszystkiem, co mó-
wią, czują, myślą, bo tamte są fałszywe, wszystkie bez
wyjątku, — te napisane kobiety.
— A więc zazdrość? — szeplenił mąż, wyciągając twarz
w hrabiowski grymas. — Vous tombez dans la risee du
monde. margrabino! — zagrał jej na poczekaniu. I wnet
potem, ujmując ją za łokieć:
— Zosieńka — zmanierowałaś się coś niecoś na mał-
żeństwie.
— Piłeś? — zapytała wobec tego niespokojnie.
— Nie, nie piłeś! Teraz będzie Yolksstiick, — co?
— Och ! — westchnęła ciężko.
— Klempusia! — mruknął pod nosem i zagwizdał jej
głośno w odpowiedzi. Wtłoczył ręce do kieszeni i chodził
z kąta w kąt, przelewając się z nogi na nogę. Ona osu-
nęła się na kanapę, zwyczajem swoim zatopiła dłonie we
włosach i zapatrzyła się smutnie na niego.
— Kochasz? — szepnęła po chwili.
— Którego? — odparł, zatrzymując się przy niej
w zwrotnym piruecie.
— Władek! — żachnęła się gniewnie.
— Względem czego?
Zochna rozpłakała się bezradnie.
— Ciupuś ty! — rozpromienił się mąż nad tym pła-
czem. Odgarnął jej włosy z czoła, odjął ręce i kazał sobie
podać pyszczek. — Nie płakam, nie! — Pocałować mę-
ża. Przeprosić za malutkie zmanierowanie się w małżeń-
stwie. Tak ! — Już się na kolana ładujemy. Oczywiście ! —
Oko? — nadzwyczajne! Mięciusie, wilgotne spojrzenie!
— Kochasz ! ? . .
— Mhm ! — Borowski potrząsał głową.
— Ugryzę!
PRÓCHNO
I2S
boli.
szek,
— Gryź. . . Zocha! — I dałby to kto wiarę? — Toż
. . Oj, kot, kot! — już się tuli, już zwija w kłębu-
— Jak ja ciebie lubię, Właduś!..
Zaparło się westchnienie w piersiach Zochny.
— Ale nie chodź tak, Władek, całemi dniami po po-
koju : — to takie smutne.
— Zupełnie tragiczne — hę ? To wskazuje, że mąż
jeszcze myśli.
Drgnęła mu czujnie w ramionach, odrzuciła w tył
głowę i wpiła się w niego trwożnem wejrzeniem. Borow-
ski sięgnął po papierosa i ukrył się niebawem w chmurze
dymu. Siedzieli tak w milczeniu; on ćmił papierosa i ma-
chinalnie, niemal automatycznie głaskał ją po włosach.
— Rozpleć . . .
Miękkim ruchem ramienia dotknęła ciężkiego zwoju
na potyHcy, potrząsła głową: jasne pęki rozprysły się sa-
me. Zapachniały włosy.
Wyrwała mu z ust papieros i odrzuciła precz.
— Nie chcę, żebyś palił ! . .
— I znowuż chodzisz ? — szeptała potem cicho, łza-
wo, wtulona w kącik kanapy.
Przez dłuższy czas nie odpowiadał jej wcale. Potem,
zatrzymując się nagle przed nią, wołał gorączkowo:
126 CHIMERA
— Widzisz, tam u nas, w budzie, najczęściej tak by-
wało, — w spektaklach niby. W czarnym szlafroku i ze
świecznikiem w ręku wpadam jak bomba na scenę, rzucę
się o prawą kulisę i wrzasnę: „Ojcobójca!" A że fajerwerk
zapalą, więc się spłoszę i buch o lewą kulisę, „Bratobój-
ca!" I tam fajerwerk, — więc walę we drzwi: — „Ojco-
bójca! Bratobójca!" — i buch w szlafroku na ziemię! Atu
kulisa się wali, ognie dymią, kamienie obracają się w becz-
ce... A ludzie ryczą. Im aby fajerwerki, aby aktor wył,
aby konie na scenie... Tfu!
A nie, to familiendramy ! Pijesz kawę z pustej fili-
żanki, jesz gęś papierową i ględzisz i pleciesz przez pięć
zbytecznych aktów. I kucharki się szwendają i gospodynie
sapią; dzieci nękają ojca, ojciec nęka dzieci, ponieważ
pierwsze nie wiedzą, czego chcą, a drugi dusi pieniądze:
zamiast kupić szczęście sobie i innym, dobija siebie i oto-
czenie. Synków takich przewinąłbym przez kolano, ską-
pca papę okradł zaraz w pierwszym akcie: — i niema fa-
miliendramy! Co tu grać? A nie, to kupuj lakiery, po-
życzaj tużurek, pucuj zęby i rób hrabiego! „Dokąd -że to
pan?" — zapyta zazdrosna żona. — „Do klubu, hrabino." —
„Żegnam ! " — „Pani ! . . " — „Hrabio? . . " — westchnie. Zwra-
casz się więc ode drzwi i kładziesz cylinder na krzesło:
„Pani?" — „O nic, nic! — do widzenia, hrabio." — Zdej-
mujesz wobec tego rękawiczki i całujesz. Wchodzi lokaj,
więc mówisz smutnie: „Każ odprzęgać, mój biedny Pawle.
I każ posłać łóżko, mój biedny Pawle." — I taką małpę
bez krwi, bez myśli, bez sensu, bez krzty człowieka w so-
bie robić musisz przez 3 godziny. A jak się oblizują re-
cenzenci! „Co za bajeczna rzecz! Paryż, Paryż — kultu-
ra! Jak to zrobione, jak wycyzelowane! Co za mae-
strya machy ! " — Dziwię się, żem żadnego recenzenta
jeszcze nie pokopał w życiu. Albo te adwokaty, te doktory
nasze i ich klempy ospałe po łożach. Cholerna publika!
PRÓCHNO i2y
— Tęsknisz tam Władek?..
Zamiast odpowiedzi rzucił się do biurka i porwał
książkę.
— Wiesz, tu jest tak! — Zbankrutował. Runęło
wszystko tak, że te gruzy, wiesz, aż w celi więziennej go
zasypały. A potem jeszcze gorzej. Z gruzów wypełzły
żmije, wiesz: ludzka krzywda, złość, podłość, i ułożyły mu
się tam, pode drzwiami; nie dopuszczają ludzi. Samotny!
Przychodzi tylko jakaś klempa bębnić mu na fortepianie.
Ale przez tylne drzwi, od bocznej kulisy. Do niej nawet
się nie pali: już mu wszystko nic! A żonę ma podłą!
Biłbym przecie szelmę, że aż ! . . I widzisz : — chodzi.
Słuchaj, co mówię! Tam na dole kobieta, która się ze-
starzała w miłości ku niemu : taka wielka, bolesna miłość !
Ona tam na dole z tą szelmą żoną rozmawia. — A potem
cisza. Smutek wspomnień się zrobił, daleki smutek mło-
dości. A tam u góry : łup ! łup ! łup ! . . Widzisz, — cho-
dzi! Chodzi jak lew po klatce, ten lew jej młodych ma-
rzeń. W klatkę życie zamknęło! A na scenie cisza, ci-
sza... Zaś ludziom tam w sali, który lepszy, tu coś pod
gardło . . . Widzisz, Zochna, — nazywa się Ibsen. Autor
niby. Z Norwegii będzie, powiadał Jelsky ... Z Norwe-
gii... będzie... powiadał...
Zochna zaniepokoiła się i powstała z kanapy.
— Właduś, co tobie?
— Powiadał Jelsky ... — Borowski skrzyżował ręce
na czole i wciskał dłonie w oczy. A gdy go żona objęła
troskliwie, pocałował ją szybko w rękę i, odsunął od sie-
bie. Poczem sięgnął po papierosa i, ukrywszy się w dym-
nicy, znowuż biegał po pokoju.
— I wiesz, ciągle czeka, — mruczał przez pół do sie-
bie. — Co kto na schodach się ruszy, on . . .
Borowski rzucił się do biurka i stanął we wspaniałej
pozie dumnego wyczekiwania.
J28 CHIMERA
— A! — wyszeptała żona, teraz dopiero zrozumiawszy
jego zachowanie się w ciągu ostatnich l^ilku dni. — O, te-
go nikt na świecie tak nie zagra, jak ty! — westchnęła
prawie bezwiednie. — Chodź tu, Właduś, siądź przy mnie.
Weź za ręce i tak opowiadaj.
Usiadł posłusznie.
— Widzisz, Zochna, — potem przychodzi tam do nie-
go robak zdeptany przez życie. Wygniotło mu ono z du-
szy wszystko, prócz tego, co w młodości kiedyś napisał:
dramat, czy Hcho. Nosi się z tem wszędzie ; — wszyscy
drwią. Przywlókł się więc do najbardziej wzgardzonego.
Gęba potwornie żałosna, ruchy chwytne: obrzydliwość
i łzy . . . Wielki złamany czyn i robacze, jak plwocina nie
dające się zdeptać marzenie!
— Powiadał Jelsky, — zaczął po chwili i zwiesił gło-
wę.— Jelsky mówił... Jezus Marya, nie módz grać! nie
módz grać ! ! . .
Zochna westchnęła i wsparła mu jasną głowę na
piersiach. Oddychała głęboko w zamyśleniu.
— Władek, — mówiła z trudem wielkim, marszcząc
jasne czoło i przysłaniając oczy rzęsami, — Władek, jeże-
libym ci kiedy na drodze stanęła . . .
— To co, Zocha?
— To zdepcz !
I nagłym ruchem osunęła się przed nim na kolana.
Chciała coś mówić, lecz słów nie znajdując w przepełnio-
nej duszy, wsparła bezwładną głowę na jego piersiach.
Podjął z ziemi, przytulił twarz do jej policzka: pomieszały
się łzy obojga. A gdy ją potem coraz to mocniej do sie-
bie przygarniał, wysilił się z po za tych łez uśmiech błę-
dny i ogromnie zmęczony . . .
PRÓCHNO 129
— I znowuż chodzisz ? — grymasiła, wydymając war-
gi, i z dwóch poduszek pluszowych wyściełała sobie przy-
tulne gniazdko w kącie kanapy.
— Opowiedz co, — uprzedzała z bezwiedną chytro-
ścią jego ciężką zadumę. — Co tam jest więcej w tych
książkach ?
— Tam? — Dużo, bardzo dużo: świat nowy! — Wróg
ludu, — rozumiesz? Chodzi tam o jakieś kąpiele... Ale
co mi! Widzisz, — tłum, tłum wielki i jednostka, która
czegoś pragnie... Poczekaj, ja ci zaraz...
— Nie pij, Właduś...
— Ach, daj mi pokój ! . . Widzisz, jednostka ! — jedno
małe drgające serce ludzkie, — a tam wielka bierna masa:
nazywa się kuryerek, gazeta, publiczność. Chciał czegoś,
pragnął, kochał, cierpiał . . . Patrz ! widzisz, idzie przez uli-
cę. Tam u nas po Nowym Świecie, A za nim tłum. Wi-
dzisz, Zochna, — tłum.
Skoczył w kąt, przyparł się do ściany, zebrał się,
stulił w sobie, ramiona łokciami do się przycisnął, wska-
zujące palce dłoni z żarłoczną ciekawością przed się wy-
stawił i zrobił straszną maskę : zabijał kogoś złośliwym, ja-
dowitym śmiechem.
— Tłum ! ! — wołał. — ... On idzie tam przez ulicę,
a tłum za nim! „Patrzcie! — syczał Borowski jak żmija, —
patrzcie, to idzie ten, o którym w gazecie stało, któremu
pożerająca ambicya tak niepotrzebnie roztworzyła głupią
gębę . . . Patrzcie, jak on idzie, jak się rusza . . Widzie-
liście kiedy taki nadzwyczajny egzemplarz durnia? — A czy-
tałeś ty, co tam właściwie w gazecie było ? — Nie. — No,
można być łotrem, — to nikogo dziś nie zdziwi; ale, mając
takie nieczyste sprawy za sobą, jeszcze gębę otwierać, wy-
nurzać się jak piskorz z błota ludziom pod nogi, — na to
trzeba być czemś więcej: osłem kapitalnym.
1)0 CHIMERA
„Patrzcie, patrzcie, jak on idzie! jak się rozkracza
On jest słaby na żołądek ! Widzicie, widzicie, jak się ukło-
nił, jak się w pałąk zgiął ! Jaki szczęśliwy, że stróż przed
nim czapkę zdjął. On tego stróżo w udo z wdzięczności
pocałuje!.."
Ha! lia! łia! — tłum się śmieje!
Tu Borowski zatrząsł się tak potwornym śmiecliem,
że Zochna drgnęła na kanapie.
— Właduś, — nie ! . ,
— Stój, ty, proroku! — wołał tymczasem mąż. — Stój,
apostole o wykrzywionych kamaszach. Stój ! — swój czło-
wiek cię woła . . . Nie wierzy ! — On już nikomu nie wie-
rzy. . . Stój, opowiedz: czy bardzo palą ci grzbiet te odpro-
wadzające na ulicy spojrzenia? Ale ty życia jeszcze nie
znasz, proroku ! . . A znasz ty te nagłe milczenia, gdy wcho-
dzisz? te szepty i gawędy najpospolitszych kretynów? te
po kątach parskania niepowstrzymanego śmiechu, skanda-
lizujące nawet twoich wrogów?. . Tyś pewno zakochany?
Taki doktryner b3rwa zwykle zakochany?.. Bój się Boga,
człowieku, i ty śmiesz walczyć z tłumem ! ? . . A znasz ty
ten wyraz niesmaku u kobiety, co cię wczoraj jeszcze ko-
chała? Kobieta pokocha łotra, lichwiarza, handlarza ży-
wym towarem, szpiega. — Ale nie było jeszcze kobiety,
któraby umiała zachować miłość dla człowieka ośmieszo-
nego przez tłum!.. A wiesz ty, ile jadu jest w udanem
zainteresowaniu życzliwych? A wiesz ty, jaką wściekłość
wzbudza współczucie głupich? A znasz ty niemoc du-
mnych? A znasz ty niezaradność choć trochę szlachetniej-
szych natur?.. Chcesz zrozumieć oszołomionej wiewiórki
bezwład? Chcesz poznać potęgę wężowego spojrzenia
najbrutalniejszego łotra, gdy się czuje w posiadaniu
twej tajemnicy? Ale jakiej? jakiej? Ty nie masz tajem-
nic! Wiesz, jakim kałem obrzucić cię pragną wokół? Już
PRÓCHNO iji
słyszysz! — już czujesz! — już tę hydrę za łeb cliwytasz! —
A jednak — nie ! Nic nie wiesz, nie masz nic prócz smut-
ku i przygnębienia twoich najbhższych. „Co tobie? —
pytają — Co tobie ! ? . . " Pochwycisz pierwszego szakala
z brzegu za bary i krzykniesz mu: „Człowieku, ja prawdy^
tylko prawdy w życiu chciałem!" Pryśnie ci śmiechem
w twarz: „Waryat!" — Naokół widzisz tylko oczy! —
oczy ! — oczy ! — I na piersi spada ci ciężar : — czujesz
się winnym zbrodni.
Taką jest potęga motłochu. — Ha! — ha! — ha!
Ten śmiech mrozem przebiegł Zośce po krzyżach.
Podbiegła i przytuliła się do męża.
— Właduś, przestań . . . Boję się.
— Idź precz ! — wołał jak opętany i odtrącił ją od
siebie. A potem powracając do swej wizyi:
— Proroku z prowincyi polskiej, stój ! Twój człowiek
do ciebie mówi: w każdym proroku jest i musi być tro-
cha aktora. Czy ty nie wiesz, że tam gdzie niema pu-
blicznego życia, gdzie „młynek na strudze miele plewy
swoje i cudze," tam gazeta poranna przynosi ludziom sze-
mat myśli na cały dzień ? że tam spiritus fiat ubi reporter
vult? że tam człowiek, który ma coś do powiedzenia, cze-
go szemat ten nie ogarnie, nazywa się chaotycznym umy-
słem? że ledwo usta otworzył, już się w oczach ludzi śmiesz-
nością okrył, a ledwo je zamknął, już się maniakiem dla
nich stał? że już mu czapeczkę z dzwonkami na czoło
wcisnęli? Widzisz, o tej czapeczce z dzwonkami zapo-
mnieli Ibsenowie. A to jest rzecz bardzo ważna, bardzo
współczesna ! Dla tego drobiazgu, proroków nawet w po-
wiecie być nie może, nawet tych skromnych, co to chcą
czystej wody w studniach i czystych rąk przy publicznjxh
sprawach. Każdy, każdy bez wyjątku czapeczkę dosta-
nie ! — Czy ty masz dość mocne nerwy, Samsonie, wobec
132 CHIMERA
wojska podejrzeń? wobec ciżby złej woli? wobec tłumu
ciekawości? Jak muclia w pajęczynie, owikłasz tylko, oplą-
czesz i zamotasz ducha swego nienawiścią... A znasz ty
proroku, szpitalne cele puste? A znasz ty tę w samo^
tności aż do bezkresów rozrosłą nienawiść, która w roz-
bolałej duszy już się nie mieści? O, bo do nienawiści tłu-
mu trzeba potęgi ducha ! . . Więc się rzucasz opętany sza-
łem nienawiści : chcesz kąsać, szarpać, dusić . . . Ale ścia-
ny wybite już materacem, a w pokoju niema nic więcej
prócz siennika. Ujrzysz może jeszcze tylko w małym
otworze drzwi parę wydłużonych kretyńskim uśmiechem
oczu dozorcy.
Ha! — ha ! — ha ! — proroku . . .
Zochna stała wsparta o framugę drzwi; oczy rozsze-
rzyły jej się i zwilgotniały; źrenice pogłębiły się, blada
była na twarzy : — wciągnął ją w wir chaotycznych swych
myśli. Bezwiednie grała już z nim razem ! — grała niemo,
trwożnem biciem serca.
— Nie trzeba się było dać, Właduś ! — próbowała
dorzucić swoje i rumieńce wytrysły jej w jednej chwili na
policzki. — Mężczyzna nie da się ! — zawołała, prężąc się
dumnie, wyrosła, spotężniała w jednej chwili. — Męż-
czyzna zdepcze, zabije bodajby nawet tłum ! . .
Rzucił na nią zdziwione, przelotne spojrzenie i ocenił
natychmiast zarówno siłę ekspresyi i metaliczny, szczery
dźwięk tego kobiecego wybuchu.
— Dobrze zrobione, — rzekł mimowoli.
Niebawem powrócił jednak do swoich myśli.
— A było takich proroków po wszystkich guberniach
tylu ! — tylu ! — tylu ! — Osunął się na kanapę, rozkrzy-
źował ramiona na jej oparciu i z pochmurnym uporem
zapatrzył się gdzieś w pułap.
— A jednak, — westchnął po chwili ciężko, — pójdź
do mnie, tłumie, abym cię umiłował!
PRÓCHNO I}}
— Nie, Władek!..
— Zlituj się, Zochna, przecież ja o nim tylko marzę,
przed nim korzę się w myślach.
— Właduś, nie ! nie ! nie ! — wołała, tuląc się do
niego w bezwiednym, instynktowym strachu. Usłyszał,
wyczuł to kołacące się serce ptaka i zdjęła go litość
wielka. Posadził ją sobie na kolanach i głaskał obie jej
dłonie.
— Pamiętasz, coś mówiła przed chwilą?
— Co, Właduchna?
— Zdepcz, powiedziałaś.
— Ty tego nie uczynisz.
— Wierzysz mi?
— Kocham.
— Nie płacz, nie płacz, Zocha . . . Wiesz, dla cze-
go, — pytał, ocierając jej palcem łzy z pod oczu, — wiesz,
dla czego nasze życie jest takie smutne? takie bardzo
smutne ?
Uniosła mu się w ramionach jak dziecko, popatrzała
uważnie, pilnie i po chwili potrząsła bezradnie głową.
— Nie wiem, — szepnęła.
— Pokazać ci raz jeszcze ten ziejący śmiechem po-
twór?
Zochna zaczęła dygotać na całem ciele.
— O, ty możesz mnie i bez tego swemi urojeniami
na śmierć zamęczyć. — Ja słaba jestem, coraz słabsza.
Nie widzisz tego, Właduś?.. Pamiętasz, jaką dawniej by-
łam?.. Patrz, jąkam ja chuda!..
Powiódł dłonią po czole, jakby siłą nawracając myśl
w stronę, dokąd ona ją ciągnęła. Ujął żonę za ramio-
na, odsunął nieco od siebie i przypatrywał jej się długo,
badawczo.
— Zbrzydłam?
XM
CHIMERA
Nic nie odpowiedział, tylko nachmurzył się jeszcze
bardziej.
— Nie ! — szarpnęła się kapryśnie i zatargała go za
czuprynę. — Ty nie myśl, Włada, żebym ja znowuż tak
schudła. Piersi mam jeszcze . . .
— Ach ty ! — Zamknął jej usta mocnym, długim po-
całunkiem. — Przecież ty chyba nie wątpisz, że ja nie za
to tylko?.. Zlituj się, Zocha!..
Potakiwała pośpiesznie głową, przeważnie na to tyl-
ko, aby ukryć łzy tryskające do oczu.
— No więc ? . . I czemuż znów płaczesz?
— Sama nie wiem, Właduś . . . Nie gniewaj się.
Pochwyciła jego rękę i przycisnęła przelotnie do ust.
— Coraz słabsza jestem. Czasem całemi dniami tyl-
Icobym płakała.
Borowski schwycił garściami pęki sw3'^ch włosów na
<:iemieniu i targnął je z całych sił.
I stał się pieczołowity, spokojny, dobry dla niej.
— Poczekaj, położę cię tu na kanapie, okryję. . . Albo,
wiesz, do łóżka już cię ułożę. Gorączkę masz, biedactwo?. .
Zochuta moja!.. Co to za aktorka z niejby była! Jak
to ona bić i zabić tłumy nakaz3rwała ! . . Duszo ty moja
skrzypcowa! Spać już .. . Spa-ać.. . „Aa! — koty dwa,
szare bure obydwa. . . "
Zochna wyprostowała się nagle żwawo, senność strze-
pnęła ręką z czoła.
— A chciałbyś . . . ?
— Nie chciałbyś, — odparł jej kwaśno, domyślając
się pytania. — Ja mam Zochę i mnie to wystarcza. Teraz
zaniosę do kołyski. Hop! — Zimno w nożyny? Dajże
tu jedną, — w kułak schowamy.
Po drodze, gdy ją w czoło całował, przymykając mi-
mowoli oczy, rzekł nagle złamanym, bezsilnym głosem.
— Wiesz, Zocha, com ja w tej chwili ujrzał?
PRÓCHNO I3S
— Co, Właduś?
— Ach, — szarpnął się, — i to twoje bezdennie nai-
wne zaufanie! „Co Właduś?" — przedrzeźniał jej spo-
kój ... — Ujrzałem tego potwora, ziejącego śraiecliem, i zda-
wało mi się, że ciebie w tej oto chwili wprost z ramion
jemu w paszczę.. .
Rozpacznym ruchem ramion oplotła go w jednej chwi-
li jak powój. „Trzymaj mnie! " — chciała, zda się, krzy-
knąć. Pochwycił, utulił, przygarnął . . .
— Litości ! — Zmiłowania ! — wyszeptały jedne usta
wspólną myśl.
Leżał na wznak. Światło czerwonej ampli u sufitu
sączyło ckliwą, duszną, jakby wonią miękkich perfum prze-
syconą mgłę. Rozsnuwały się w niej leniwie i grzęzły
długie, kręte taśmy dymu od papierosa. I zdawało się
Borowskiemu, że te sine taśmy oplatają go siecią pajęczą,
obezwładniają powoli i przykuwają do kanapy. Na tyle
głowy, tam gdzie się nią o poduszkę wspierał, czuł mo-
cne, lecz coraz to powolniejsze uderzenia pulsu. Oczy
błądziły po suficie, patrząc jakby w przyczajone gdzieś
w kącie olbrzymie cielsko kosmatego pająka, co kolcza-
stemi łapami grzebie, snuje i przędzie swe jadowite nici...
1)6 CHIMERA
Miękkie uczucie bezwładu zatapiało myśli w bezgra-
niczną bierność, kołysało wszystkie zmysły w rj^tmikę
nieucliwytną, senną, coraz to łagodniejszą; zasnuwały się
pajęcze nici, kłębiły różowe mgły... Słodka, lepka, ha-
szyszowa woń rozchylała usta w leniwej niemocy; rozta-
piały się niemal członki.
„ Sen ? . . " „ Śmierć ? . . "
Puls już bić przestał . . . Uderzył przecie raz jeszcze
mocno, jakby młotem, w tyle głowy. Rozchylił powieki.
Tuż ponad nim żarzy się zieloną głębią para oczu . . . Pło-
ną i wpijają się w niego okrągłe, wielkie, ciemne oczy! . .
— Zocha!?. .
Poczuł długi, wilgotny pocałunek na wargach,
— Zapomniałeś? — wwionęła mu niemal w usta.
Skinął głową. „O czem ja zapomnieć miałem? —
przyszło mu do głowy. — O czem ja myślałem wprzódy?"
— Już nie jesteś smutny?
I znów głową skinął.
— Myśl o mnie. Włada. Myśl zawsze tylko o mnie.
Po raz trzeci chciał skinąć głową, lecz zamiast tego
westchnął głęboko i zarzucił dłonie na twarz.
— Duszno ! . . Ciężko ! . .
Słuchał ... Po za oknem turkot zwykły ; ciągły, bezu-
stanny ; toczą się fale życia, szumią i pędzą, pędzą w dal . , .
I nagle ta dziwna chwila wieczoru, kiedy w łoskot i po-
gwary uliczne spada nagła cisza niby czarny ptak.
Borowski drgnął i otworzył szeroko oczy.
Tam na ciemnej toni skrzy się niespokojnie mrowie
gwiazd. A cisza krzepnie, ciężarem wali się na piersi,
skrzypi w uszach jak miliony drobnych nocnych świerszczy
po łąkach.
Pajęczyna tuż przed oczyma staje się połyskliwą,
złotą, wonną. Bije ten zapach...
PRÓCHNO
137
— Zapleć włosy, Zochna. Zapleć ... I nie patrz
tak ! . . Idź, zostaw mnie. — Idź, otwórz okno . . . Posłu-
chaj, — majaczył na w pół senny. — W takie kryształowe
noce, gdy cisza znienacka opada, słychać czasem . . . Nie
widać, tego nigdy nie widać ! — Głosu po nocy nigdy nie
wydadzą . . . Ale z góry, z pod gwiazd, łopotanie skrzydeł
czasami ucho pochwyci . . . Żórawie ciągną . . . Wiosna !
Przegięła się leniwie w tył, — upinała włosy. Po-
czem powstała cicho i odeszła jak cień.
— Zgaś to światło!
Drgnęła. I ją jakby przestraszyło w tej chwili to
czerwone, ckliwe światło. Gorączkowym, niechętnym ru-
chem ściągnęła na dół amplę i zgasiła ją czemprędzej.
Otworzyła okno. Borowski, nie oglądając się, czuje,
jak stoi tam biała we framudze okna i w obnażonych ra-
mionach ukrywa twarz. Po chwili spytał sennym, znużo-
nym głosem.
— Płaczesz?..
Milczy, nie chce odpowiadać. „Zocha?" — szepnął
po raz drugi.
— Toś ty!., ty! ze mnie taką uczynił!..
I zerwało się w jej drobnych piersiach serdeczne,
bezradne łkanie . . .
ochna stała wciąż jeszcze
przy oknie i tłumiła z wy-
siłkiem płacz. Mąż zaciął
się w poctimumem zapa-
miętaniu; nie mówiąc ani
słowa przygotowj^wał się
do wyjścia. Wdział już pal-
to i rękawem czyścił kape-
lusz, gdy ona wydała cichy
okrzyk i cofnęła się czem-
prędzej w głąb pokoju. Borowskiego i to nie wyprowa-
dziło z równowagi; zbliżył się powoli do okna i wychylił
się na ulicę.
— Dureń! — mruknął'przez zęby. — A ty ubierz się,
lub idź do łóżka, bo się zaziębisz ! . . Powiedz-no mi, cze-
mu ten Kunicki woli tam pod oknami marcować, zamiast
tu do nas na górę przyjść? Oj, ci doktrynerzy ! . . Jakież
te ich uczucia i afekty są nieszczere, podziemne. Brr! . . On
ci pewno broszurki i tendencyjne powieści przysyła. Co?
— Daj mu pokój, — szepnęła cicho.
— Pro - oszę ! Rozrzewnił ? . .
PRÓCHNO 139
— Dawniej bardzo go lubiłam. Brak mi go b37^ło
poprostu. Miał taki spokój, taką dobroć bezinteresowną .. .
O, i my kobiety potrzebujemy czasem przyjaźni, tylko
przyjaźni ! Ale wy mężczyźni tego nigdy nie zrozumiecie.
— Bagatela! Żona potrzebuje przyjaciół. Daruj, ale
to już operetką trąci.
— Oj Władek, myśmy zaprzepaścili przyjaźń wza-
jemną.
— No, a Muller? Czy i on?..
Przymrużyła oczy i zagryzła wargi jakoś boleśnie.
— Bardzo mi go żal.
— A Jelsky? — indagow^ mąż.
— Jego się boję.
— Och, ba ! . . Ty ich wszystkich możesz jednem ski-
nieniem sobie pod nogi . . .
— Władek!..
— No?
— Czy ty nie czujesz, że to jest wstrętne, co mówisz
w tej chwili?
Wzruszył ramionami.
— Mam oczy, — widzę. Do zazdrości nie mam tym-
■ czasem powodów, ale takie rzeczy mszczą się — flirt, niby.
Nerwowym ruchem poczęła nagle dłońmi twarz i czo-
ło sobie wycierać; a potem jakby z ramion, z rąk coś ze-
trzeć, zmyć pragnęła.
— Idź już, idź ! Tyś się mną dziś już przesycił i za-
czynasz mnie traktować jak... — Osunęła się na krzesło
i ukryła twarz w dłoniach.
Zatrzymał się na progu i, spoglądając uważnie na żo-
nę, wydymał wargi. Wreszcie aktorskim gestem narzu-
cił kapelusz na tył głowy.
— Non capisco ! — mruknął, zwrócił się na pięcie i wy-
szedł. Za chwilę jednak był z powrotem, niosąc w ręku
luźną garść kwiatów.
140
CHIMERA
Na Mullera coś
suchotnika. — Ci-
— Na słomiance w sieni leżało . .
bardzo patrzy. Białe lilie ! . . To afekt
snął kwiaty niedbale na kanapę.
— Primadonny hołdy to,
Za jeden kwiat ploteczek sto,
zanucił na poczekaniu kuplet, ze złośliwym śmiechem odbi
jając każdą zgłoskę.
Ale żony nie było już w pokoju.
O piętro niżej spotkał się oko w oko z Jelskym.
— Da ist er ja ! — ucieszył się przebiegle Jelsky,
rad niby, że nie potrzebuje się fatygować o piętro wyżej. —
Jak się masz^ Borowski, — wołał podając mu rękę szeroko,
po burszowsku, z niemiecką dobrodusznością.
„Będziemy pili ! " — pomyślał nie bez zadowolenia
Borowski, który w mowie ludzkich gestów czytał jak
w otwartej księdze. „Od niego bije zawsze glans, jak od
oficerskiego buta," — dodał w duchu na widok starannej
toalety Jelsky'ego oraz jego cylindra. Tego stroju głowy Bo-
rowski nie znosił, uważając cylinder za „złe copcysko." —
Przed tygodniem wypili obaj z Jelskym na braterstwo,
to też fraternię akcentowali teraz usilnie, dodając do każde-
go „ty" nazwisko.
— O wilku mowa, a wilk tuż, — witał go Borowski
głośno. — Przed chwilą mówiłem o opinii publicznej.
PRÓCHNO 141
— Opinia wzywa cię do swego warsztatu. „Rudy
kot," — nasz stół... Będzie, uważasz, mecenas: można
liczj'^ć reńskie^ burgundzkie, sekt krajowy ; — oraz młoda wa-
sza, polska sława . . . etranżerek, młodziucłiny autor dra-
matyczny . . : — kalkuluję szampan. Idziesz ?
Borowski zwiesił wargę.
— Autorkowie dramatyczni mnie dotychczas szukali.
— O, on prosił cię, bardzo prosił, chciał poznać, —
łagodził Jelsky. Ujął go pod ramię i wyprowadził na uli-
cę. — Cuda o twojej grze tam w kraju opowiadał.
Gdy skręcili w boczną ulicę, spostrzegli po drugiej
stronie Kunickiego. Nastawiał kołnierz i starał się obejść
ich kołem jak dzik.
— Szacunek doktorowi ! . .
Skrzywił się i powitał ich niechętnie.
— Opowiadają sobie ludzie, że doktór przenosi się ztąd,
wyjeżdża do Szwajcaryi? — rozpytywał Jelsky. — Tegom
nie przewidział, — zaśmiał się, nie dając mu dojść do sło-
wa. — Przeszkody wprawdzie nie przeskoczył, ale się pod
nią podkopie i wygrzebie się przecież na prawowitą dro-
gę rozsądku i karyery.
— Pańska złośliwość zaimponowała mi raz tylko
w życiu, w dodatku po ciężkiem winie, — odciął się cierp-
ko Kunicki. — Co porabia Muller? — zwrócił się do Bo-
rowskiego.
— Pluje krwią, pije i pisze.
— Bajeczną, potężną rzecz, — dorzucił Jelsky z na-
ciskiem.
— Wiem. I dla tego robię wszystko, aby przedłu-
żyć to krótkie życie, póki się da.
Borowskiemu rozpromieniła się twarz. — „A wiesz,
jak-eś to doktór byczo powiedział! Jakie to spokojne!
akie męzkie ogromnie! jakie mocne!.. Czemu on nie je-
dzie do Davos?"
142 CHIMERA
— Środki znalazły się dwukrotnie. Przepił.
— Zucli ! — ucieszył się Borowski.
— Mówi, że go tu coś trzyma, alkohol w gardło wle-
wa i że mu się w tej rozpaczy lepiej pisze.
— Widzisz pan ! . . — Borowskiemu rozszerzyły się no-
zdrza. — I to jest bycze, potężne z tym Mullerem! Wiel-
ka dusza!
Kunicki wzruszył ramionami. „Smutna," — poprawił.
— My z żoną lubimy go bardzo.
Kunicki podniósł na niego oczy. — „Co się z tym
człowiekiem stało! — przemknęło Borowskiemu przez
myśl. — Pod nudnem połyskiwaniem okularów tego kreta
kryją się sarnie, żałośliwe oczy." On tymczasem otwierał
już usta, ale zdecydował widocznie inaczej, gdyż machnął
niedbale ręką.
— A może tak jest dobrze, — mruknął. — Może tak
być powinno.
— Co takiego ? — zainteresował się Jelsky.
— Ot, cały ten smutek życia! Może on jest ko-
nieczny? Może ten jest potężnym, kto go hojną dłonią
sieje? Może z tych właśnie nasion wyrastają najszlache-
tniejsze kwiaty?
„Inaczej to brzmi niż wówczas na przedmieściu," —
pomyślał Borowski i nie czuł już do niego ani cienia nie-
chęci. Miękkie, szerokie jego wargi, wyrażały w tej chwi-
li tkliwe, kobiece prawie, współczucie.
— Chodź pan z nami! — krzyknął, chwytając go od-
ruchowo pod ramię. I wraz z tem dotknięciem wyczuł
instynktem aktora, że tego człowieka smutek wtrącił w ja-
kąś niezmierną bierność, że gotów iść wszędzie, robić co
mu każą.
— Mogę, — odparł. — Ja już od dwóch tygodni nie
pracuję wcale i po mieście się wałęsam.
PRÓCHNO 143
— Chodź pan do „rudego kota." Pójdziemy potem
gromadą na Yvettę.
— A któż to jest Yvetta?
— Jakto, nie wiesz doktór? Szansona — bycza ! Yvetta
Gilbert.
— Ach ! Tynglówka ?
■ — Fenomenalna, nadzwyczajna, boska ! — krzyczał
Borowski tubalnym głosem. — Księżna cynizmu współ-
czesnego! pani ostrych zgrzytów!.. Wiecie, jej cynizm
pada podobno, bryzga, chlapie wprost w gęby słuchaczów
i widzów, — a ona czysta zostaje. Czysta, dumna, karzą-
ca,— jak sztuka; Cela veut dire quelquechose. — co?..
Rękawice nosi aż po pachy, — czarne, okropnie czarne
i połyskliwe.
Suknia — wiesz doktór — ni za długa ni za krótka
jak na szansonę: matematycznie jakby wykreślony ten
właśnie największy smaczek... I brzydka! — tą właśnie
fascynującą brzydotą, potężną jak kaprys mistrza. O, to
zaciekawia, rozdrażnia, bierze! Nie wiem, ilu ludzi w łeb
sobie dla niej strzeliło, ale gruba, gruba liczba . . . Jednem
słowem, boska, nadzwyczajna kobieta! Le genie du sexe!
Das kategorische Imperałiv ! Nosi czarne majteczki.
Jelsky schwycił go w pół.
— Kapitalne aktorzysko ! — wołał ze śmiechem. —
On to sobie tymczasem z moich reklamek wykoncypował.
Jesteś wdzięcznym czytelnikiem. Borowski!
Minęli tymczasem zaułki i wydostali się na bulwar.
Uderzył ich w uszy huk i zgiełk, przed oczyma roztoczył
się świat jaskrawy i rojny. Wpadła w ucho muzyka, zry-
wająca się co chwila w skoczne tempo i tonąca w turko-
cie uHcznym. W takt jakby tej muzyki, pod świeżą zie-
lenią drzew bez cienia, ostrą, dziwną i jakby zastygłą
w jaskrawem przepojeniu sztucznem światłem, roił się
i przelewał czarny tłum. Na ciemnem tle męzkich sylwe-
144 • CHIMERA
tek kołysały się mieniące i barwne kapelusze kobiet, szu-
miał jedwab, szeleściły suknie. Wzdłuż ulicy pędziły
jak wichry długie jasno oświetlone wagony tramwajów
elektrycznych, dorożki snuły się w nieskończonych szere-
gach.
Jelsky zbliżył się do Kunickiego i, ssąc cygaro, sze-
ptał mu na ucho.
— Horror vacui . . . wiesz doktór, — w fizyce średnio-
wiecznej. Warto tę siłę wskrzesić dla wytłómaczenia
współczesnych dusz. I potęgi kobiet dzisiaj. Kobiety sta-
wały się zawsze potężne wtedy, gdy idee się kurczyły
i zasychały w doktryny. Dla czasów i ludzi żywych ma-
ją one tylko wartość markietanek na postoju nocnym.
— Jelsky cytuje oczywiście Miillera, — wtrącił Bo-
rowski, posłyszawszy ostatnie słowa. — Wogóle, radzę
bliżej poznać Mullera. Odkryjesz doktór źródło elokwen-
cyi i erudycyi wielu dziennikarzy —
— Potwarz ! — oponował Jelsky i wetknął Borow-
skiemu cygaro w usta na znak, by milczał.
— ... Oraz niewyczerpany skład sentencyj tyczących
się kobiet, — mówił mimo to Borowski. — Wielki, lecz
dziwaczny łeb siedzi na tem suchotniczem ciele. — Kobie-
ty, — mówił, naprzykład, mej żonie, — są jak żuki : skła-
dają najpłodniejsze nasiona w to, co próchnieje i gnije. —
Prusy, — mówił innym razem, — są dla tego najpotężniej-
sze w Europie, ponieważ pruskie kobiety są najgłupsze na
świecie. — Miillerek, choć niemiec, nie cierpi prusaków.
Albo raz, pamiętam : kobiety dawniejsze perfumowały się
ideą, ciągnęły do żelaza i wszystkie razem cuchnęły
krwią; — dzisiejsze spryskują się sztuką, ciągną do złota
i wszystkie razem śmierdzą prostytucyą . . . Novissima
gloria cupido. — mówił dziś o Yvecie, — jest kobieta ar-
tystka, kobieta droga i cuchnąca jak wszystkie ścieki ży-
PRÓCHNO I4S
cia razem wzięte . . . Muller, — kończył Borowski, — nie-
nawidzi kobiet ponieważ jest erotomanem.
Kunicki parsknął suchym śmiechem na tę ostateczną
i najgłębszą sentencyę. Ale śmiech jego zerwał się na-
gle i uciął jakby pośrodku. Na twarzy jego odbiło się ta-
kie ogromne cierpienie, że Borowski nachmurzył się, a Jel-
sky skrzywił z niesmakiem.
— To jest otchłań, — rzekł.
— Kobieta?
— Nie, ona jest najczęściej kałużą, — tylko nasze
myśli i uczucia dla niej.
— 1 to jest niezłe, — notował w myślach Jelsky.
Kaprys wspomnień stawiał Kunickiemu przed oczy
tę chwilę z przed kilku dni, kiedy Borowska, widząc smu-
tek w jego oczach i kierując się tym ciepłym, kobiecym
instynktem dobroci, uścisnęła mu mocno obie dłonie. Wów-
czas chciał jej powiedzieć wszystko. Ale oto rozległ się
dzwonek w przedpokoju. Ona wybiegła i powróciła za-
wieszona na szyi męża. Było w tym ruchu takie całko-
wite, niepodzielne oddanie się, taka łączność tych dwojga
ludzi, że Kunicki zrozumiał odrazu wszystko. Lubiła go
jak się w chaosie bezładnego życia lubi ludzi spokojnych
i pewnych siebie; — odpoczywała przy jego równowa-
dze. — Ale w chwili gdy ją ujrzał na szyi męża, zapalił
się w nim cały żar piekła, rozpętała się nienawiść, niepo-
mna siebie, ludzi i świata, odwołująca się na ślepo do osta-
tniej instancyi praw jednostki, — do siły fizycznej ! „I ja
mam prawo do pełni życia! Patrz, oto mam mocne mię-
śnie, pierś szeroką! . . " Zwierzę zaryczało. — Ale jak na-
gle płomień ten buchnął, tak też szybko wytlił się pod
popiołem nawyknienia do ładu, spokoju i trzeźwości. Po-
został tylko smutek, bezwład duszy i bezczynność ogro-
mna. Rozumiał, że w życiu jego nastały te szare, ciężkie,
mroczne dnie, co zwiastują nieszczęście. Rozumiał i to,
i4b • CHIMERA
że ten ból ryje mu na czole straszne słowo: improduk-
ływ ! — I nie miał nawet sił złorzeczyć.
— Dziwny ten Muller !.. — mruczał tylko, postępu-
pując obok Jelsky'ego.
Tramwaje elektryczne śmigały po asfalcie z suchym
pluskiem, w równych rzutach, jak łodzi parowe po za-
skrzepłej powierzchni stawu. Dzwonki grały. Powozy
biegły lekko i równo; miarowy grzechot kopyt końskich
wybijał się ponad krótkie okrzyki, dzwonki, świstki,
gwar i huk tłumu. Kiedy niekiedy zadudniała głucho
trąbka i z niecierpliwem warczeniem potwornego żuka
przeleciał jak strzała dygocący automobil.
Z ciężkiej machiny omnibusu wywinął się chłopak
w dżokiejskiej czapce, stosem gazet jak chorągiewką mi-
gnął i wrzasnął:
— Katastrofa w Nowym Yorku ! . . Zamach anar-
chistów !
I tem wołaniem jakby echo zewsząd zbudził. Wzdłuż
i wpoprzek ulicy rozbiegła się krzykliwa banda kamlo-
tów.
— Katastrofa w Nowym Yorku ! . .
Skłębił się, zwichrzj^^ł, poplątał tłum na trotoarach.
Porywał ten gorączkowy wir, ten kierat pełny zgieł-
ku, krzyku i tumultu; krew żywiej krążyć poczynała, ru-
chy stawały się w tłumie giętkie, elastyczne. Czaiły się
zmysły. — Muzyka w sąsiedniej kawiarni grała coś z Car-
men.
„To-re-ador! To-re-ador!" — brzęczało w uszach
jak natrętna mucha.
— Katastrofa w Nowym Yorku ! . . Straszna kata-
strofa!..
Ponad rynsztokiem posuwał się zgarbiony, ogromnie
obojętny i głuchy na wszystko starzec: — szukał w ści-
sku odpadków od cygar.
PRÓCHNO 147
— Patrzcie, — wolał Kunicki, — oto jest człowiek
w mieście, który dziełem swojem żyje.
— Dobry! — aprobował krótko Jelsky i rzucił star-
cowi dymiący jeszcze ogarek.
Kupili gazetę. Kunicki wetknął w nią nos na dłu-
go, Jelsky przebiegł ją oczyma i oddał Borowskiemu, ten
spojrzał od niechcenia i oddał któremuś z przechodniów.
— Słuchaj, Jelsk}'^, czy ten nasz autor dramatyczny . . .
czy on mnie widział w „Kupcu weneckim"?
— Widział. Tam się dopiero kotłować musi w New-
Yorku!
— A w „Piętro Caruso" ?
— Widział, wszystko widział. Chciałbyś, Borowski,
być kiedy świadkiem czegoś social-pyrotechnicznego?
— A co mnie te hece! A w „Ryszardzie"?
Ktoś im się ustawicznie w drodze nawijał. Przed
oczyma przesuwał się jak mewa wielki, biały kapelusz,
rzucała się natrętnie w oczy fioletowa spódnica pod jasną
suknią, buchały niemal czadem duszne perfumy.
— Idź, duszo, precz, idź ! . .
Wskoczyli do kawiarni.
Wionęło na nich parnym oddechem tłuszczu i zadu-
dniało w uszach od pogwarów ludzkich. Jelsky'emu i Ku-
nickiemu zapotniały w jednej chwili binokle. Borowski
rozglądał się niecierpliwie w toni światła i ostrych refle-
ksów od złoconych ram, kryształowych żyrandoli, purpu-
rowych kanap i jaskrawych fresków.
Tuż za nimi, wskoczył kamlot, wysadził się na śrp-
dek i okrzyknął jak herold:
— Extrablatt ! .. Najnowsze depesze z katastrofy!..
200 osób zabit3'^ch i rannych . . . Teatr wysadzony w po-
wietrze ! . . Extrablatt!
148
CHIMERA
A muzyka grała.
— To-re-ador! To-re-ador!
Borowskiemu rozszerzała się pierś, wyr3rwał się z niej
wielki okrzyk radości:
Życie! życie!..
kłaniając głowę przed
obcemi twarzami,
mruknął kilkakrotnie
swe nazwisko. Kil-
kanaście par oczu pa-
trzało na niego, pod-
niecało to Borowskie-
go ostatecznie; a że
czuł się w pierwszej
chwili nieco zażeno-
wanym, zrobił więc
nonszalancyę. Rzucił
się w głąb' kanapy
pod ścianą i, nie zdej-
mując kapelusza, zsunął go na tył głowy.
— Co się pije? — spytał.
Nikt mu nie odpowiedział, wszyscy rozprawiali krzy-
kliwie o zamachu w New -Yorku.
— Co słychać w kraju ? — zwrócił się tedy po pol-
sku do pana w długim tużurku, nader obfitym krawacie,
jasnych kamaszach i w cylindrze na głowie. „Inaczej, —
ISO CHIMERA
myślał, — nie może przecież wyglądać młody autor dra-
matyczny." — Co słychać u nas? Pan dawno?..
— W kraju?.. Młodzi poeci piszą nowe wiersze,
starzy krytycy pieszczą się staremi wierszami. Tjde w ru-
chu społeczn3^m. Pan X w „Dzwonku codziennym" prze-
pisał artykuł z Presse, zaś pan Y w „Dzwonie tygodnio-
wym" rozprawkę z Contemporary Review. czem ożywili
ruch umysłowy na cały tydzień. Zresztą tygodniki zja-
wiają się co tydzień, co tydzień bywa „czarna kawa" i co
tydzień „herbata"; to wszystko uśpiłoby ruch umysłowy
beznadziejnie, gdyby go nie orzeźwiały poniekąd pojedynki,
przytrafiające się co tydzień. Przelewa się to jak piasek
w klepsydrze z niezmierną dokładnością 52 razy do roku.
„Aha, — myślał śmiejąc się Borowski, — takiś ty nu-
mer!" — A pan zkąd obecnie, jeśli spytać wolno?
— Jaa?.. Z Paryża.
— Pisał pan co?
Autor zasłonił się dłońmi jak przed osobistym ata-
kiem.
— Nic ! Nic, panie ! Żyłem tylko memi nerwami
artysty. . . — I strzeliwszy dymem cygara w sufit : —
Zresztą, moje „Przeznaczenie" będzie grane w Paryżu.
Czytał pan moje „Przeznaczenie"?
— Nie zdarzyło się.
— Zna pan Coąuelina młodszego? — pytał pan Tur-
kuł, nie zmieniając głosu ani o pół tonu.
— Napluć na Coąuelina ! — obraził się niespodzianie
Borowski. — Coąuelin i Coquelin ! Mało aktorów bywa
na świecie!
Zdziwił się niepomału, usłyszawszy po za sobą ró-
wnież polską mowę.
— To pan jest Borowski? — wołał ktoś krzykliwie,
w pół go obejmował i niemal że w ramię całował. — Ja
pana widział w kraju, na scenie... O, to jest gra! Na-
PRÓCHNO iji
pięcie, siła! — wołał, wymawiając forsownie, lecz miękko te
mocne słowa. — Ja pana szanuję, panie Borowski. Oni
wszyscy falsetem biorą, pan piersiami, sercem ! . . Ja je-
stem malarz — Pawluk... Oni jak lisy — wiliajut —
a ogonem zatrą. A sztuka to jest siła, panie Borowski!
1 wyciął pięścią w stół. Borowski nie wiele zrozu-
miał z tych wylewów temperamentu; nie wiedział, kto
i po co merda ogonem i po co zaciera. Mimo to pan Pa-
wluk chwycił go za serce.
— Wiesz, pan Borowski, ja chcę namalować anar-
chię. Pan to zrozumie. Ot — teatr wysadzili, — sztu-
ku zrobili! — Ha? Tak zrobię, uważasz, — rozłożył ra-
miona, gotując się do szerokich gestów, przyczem ode-
pchnął bez ceremonii sąsiadów po obu stronach. — Mia-
sto!.. Wieczór!.. Ciemno. — Domy, domy, domy!..
Błyski chlapnę tu ! tu 1 — tam ! — Wieże. — Kominy. Dy-
mi się. Kłębi! Czujesz, jak się kłębi?.. Zasnuło wszyst-
ko, wszystko ! Nic nie widać ; — ciemno. A na niebie
gwiazdy. (Rozłożonemi palcami dłoni rzucał gdzieś przed
siebie gwiazdy na imaginacyjne tło). A tu na przodzie —
on — morda!.. Już ja ci, bracie, dam mordu! — Złość,
nienawiść, szał ! Siiła być musi ! I . . . (z przymrużonemi
oczyma chwytał coś z powietrza w niespokojne kułaki)..,
podpiszę „Anarchia" — zakończył wreszcie i odsapnął. —
Bo u mnie, widzisz, pan Borowski, farba ma blask! po-
łysk — a ! . . Ja robię tak : asfalt, berlinerblau i — zuch ! —
śmiało trzeba . . . Farba trzęsie się, świeci ! . . Bo nasi
malarze to izwoszczyki, nie artyści.
Ogłuszyły Borowskiego te twórcze erupcye rodaka;
nie wiedział, co na nie odpowiedzieć. Z drugiego końca
stołu odezwał się tymczasem głos cudzoziemski, spokojny
i niedbały:
— Pawluk maluje oczywiście językiem! Nie męcz ty
IS2 CHIMERA
ludzi i zwilż lepiej JQzyk, bo farbie twej zabraknie wnet
blasku.
Mówił ktoś, kogo Borowskiemu przedstawiono jako
pana von Hertensteina. Siedział na kanapie niedbale,
w pozycyi wpół leżącej, białemi dłońmi unosił kolano
i z wyrozumiałą cierpliwością na twarzy słuchał opowia-
dań jakiegoś czerstwego młodzieńca o tłustych policzkach.
„Mecenas" — zgadywał Borowski i „poprawił" czemprę-
dzej twarz, jak ktoś, co, wchodząc do salonu, poprawia
krawat i mankiety. Tenże instynkt starego nawyknienia
sprawił, że Borowski począł nieznacznie, boczkiem, podsu-
wać się na kanapie w tamtą stronę.
Młodzieniec opowiadał o czemś gorączkowo, ustępy
widocznie bardziej intymne szeptał na ucho ; przyczem z mi-
ną i zwinnością wiewiórki obgryzał żarliwie paznokcie.
— Fenomenalna histeryczka, — rzekł wreszcie pan von
Hertenstein. — Ty zaś jesteś wybitnym szelmą... Nota
bene, jeśli to wszystko jest prawdą... Napisz to, na-
pisz, — kończył, klepiąc go po ramieniu.
Młodzieńcowi przerwał Pawluk, który przewinął się
szybko między stołem i kanapą, znalazł się na drugim
końcu, przysiadł, a raczej przykucnął przed panem v. Her-
tensteinem i wgadywał się gorączkowo w jego sympatyę.
— Pan drwi sobie z moich kompozycyj. No, zoba-
czycie kiedyś ! . . Do dyabła, ja czuję, że oni wsz3^scy nie
to malują, nie to, co trzeba. Czuję — o ! (począł się bić
kułakami w piersi). Mnie nie szkoła, a życie uczy. Ot
co ! . . Mnie trzeba jeszcze was literatów zgryźć, przeżyć
i ... i wypluć potem.
— Bardzo ujmujące ! — odparł pan v. Hertenstein
i odsunął go łagodnie od siebie. — Ty lepiej ich nie gryź
i wypluj czemprędzej, bo się nimi już dławić poczynasz.
Pawluk szarpnął się oburącz za włosy.
— Nie rozumieją flegmatyczne niemcy!
PRÓCHNO IS3
Pan V. Hertenstein począł się rozglądać po obecnych.
Zmęczony jakby dotychczas i opieszały, ożywiał się
w oczach, patrząc na Borowskiego. Nagle zerwał się i na-
lał mu wina do kieliszka — Borowski miał ochotę cmoknąć
sobie na pochwałę: „Wziąłem go milczącą gębą — na
odległość ! "
— O panu słyszałem, — mówił pan v. Hertenstein. —
Zmanierowano mi chłopca, — nawiązywał natychmiast
rozmowę, wskazując bez ceremonii na czerstwego mło-
dzieńca. — Ale przedstawiam panu obiecującego autora
konfiskowanych za pornografię nowel. W konkursie
„coups de grace" pobiłby go może Prevost, natomiast
w rekordzie „coups de force" znuży najbardziej łakomego
czytelnika . . . Spojrzyj - no pan proszę na te tryskające
zdrowiem policzki.
Śmiech chóralny nie dał młodzieńcowi dojść do słowa.
— Mój kochany, — perswadował mu spokojnie Her-
tenstein,— nie rób ty z siebie literatury: nie każ nam
wierzyć, że twoja literatura ma cośkolwiek wspólnego
z twem życiem. Gdy staniesz się naprawdę cynicznym,
będziesz pisywał rzeczy sentymentalne i poczniesz rozdzie-
rać szaty nad zepsuciem — w sztuce . . . My wiemy, co to
jest literatura młodych ludzi.
— To jest siiła! — krzyknął malarz i wyskoczył
z krzesła jak z procy, aby pobiedz do Hertensteina.
— Literatura młodych jest jak młode wino, — rzekł,
a raczej ziewnął Jelsky. — Cały smaczek w pierwszej fer-
mentacyi.
— Literatura jest jali kokota, — bąkał niewyraźnie
Muller, żując w zębach papierosa. — Kiedy jest przezorną
i dalekowidzącą, nosi się skromnie, dba o opinię i stara
się o ciche względy starszych panów. Gdy jest młoda
i płocha, lubi nadto modne stroje, nosi zbyt wielkie de-
IS4 CHIMERA
kolty, naraża się opinii ; czem zyskuje entuzyastyczne sym-
patye młodych ludzi.
Jelsky załamał ręce.
— Zlituj -że się, Muller, ty niedługo cały świat pojęć
osolisz sobie erotyzmem.
— Literatura neo - romantyczna, — odezwał się autor
dramatyczny i uniósł się na krześle, aby go dobrze widzia-
no, — literatura neo - romantyczna, zerwawszy wszystkie
związki z życiem, stała się alembikiem na książkach i dzien-
nikach; poezya, tego alembiku destylatem. Dramat jedy-
nie pozostał prawem dzieckiem życia.
— Dramat jest łatanym kostyumem w rekwizytorni ! —
parsknął Borowski. — Wtedy coś wart, gdy się dobry
aktor w niego ubierze. U nas, bywało, w teatrze, na dra-
matach smażyliśmy sobie befsztyki!
Wszczął się więc spór o pierwszeństwo poezyi, dra-
matu czy powieści. Wśród wrzawy, krzyku i brzęku
kieliszków obrzucano się modnemi nazwiskami, cytatami
i naprędce kleconemi aforyzmami niby garściami confetti.
Pan von Hertenstein, leżąc niemal na kanapie, pieścił
w dłoniach swe kolano i raczej patrzał, niż słuchał; ba-
wiły go, zda się, bardziej gesty i okrzyki niźli treść zdań,
i niemniej od tych, co się sprzeczali, ci, co milczeć po-
trafili.
Ale dziennikarz Jelsky krzywił się czegoś i grymasił
nad winem. Dla niego były to zbyt ograne melodye.
„Albo pić lepsze wino, — myślał, — albo dowiedzieć się
PRÓCHNO 7JJ
czegoś nowego! — Jest tu trzech polaków, niechby o swo-
ich tam śmieciach coś powiedzieH. Da się może zrobić
artykuł. "
— Mój Borowski, — zaczął tedy wytrawnie, zdale-
ka, — u was podobno niema kawiarni?
— Niema.
— Bój się Boga !
— Czy to źle?
— I ty pytasz? — Tam, gdzie niema kawiarni, wszyst-
ko, co twórcze, a samotnem być nie potrafi, wkurczy się,
wgrzęźnie, da się wnękać w obmierzłe idealiki mieszczań-
stwa . . . No, a tyngle macie ?
— Jest jeden.
— Strzeżcie go, by nie upadł ! . . No, i cóż wy tam
jeszcze macie? Kobiety ładne ... ?
~Są.
— To się wie. Jeżeli który z panów tw^órców, —
zwrócił się do obecnych, — życzy sobie zaznać nadzwy-
czajnych transów, radzę zakochać się w polce. (Tu Jel-
sky poczuł z prawdziwą satysfakcyą ostre spojrzenia Ku-
nickiego, Mullera i Borowskiego.) — Pomyślcie tylko! —
największe imiona wielkie raczyły robić tu reklamę: By-
ron, Shelley, Heine, Lenau, Napoleon, Szopen, Mickie-
wicz, Balzac . . .
— Millocker, — zadowolił się krótkiem odcięciem Bo-
rowski, i zanucił na poczekaniu aryjkę z Bettelstudenta.
— No, a teatr? Aktorów musicie mieć nadzwyczaj-
nych?
— Tylko repertuar przynoszą nam raki z Europy, —
wtrącił autor dramatyczny. — Nad rakami czuwają augu-
rzy dziennikarscy. Muza komedyi, zestarzawszy się we Fran-
cyi, przyjęła u nas funkcye guwernantki i wyprowadza za
scenę dziecinny dramat. Szekspir, zmęczywszy się sztucznym
entuzyazmem Berlina, przychodzi od czasu do czasu prze-
1^6 CHIMERA
spać siQ na scenie warszawskiej. Szekspira grywają u nas
rzadko, ponieważ autor nie bywa na „czarnej kawie" —
very well!
Jelsky ożywiał się jak rtęć i wyciągał już notes. —
Borowski zerkał bokiem na mecenasa i rozumie, że
jemu milczeć tu nie należy. Gotował się więc i on.
— No, a literatura? — indagował Jelsky z ołówkiem
w ręku. — Co robią nasi pisarze?
— Leją przeważnie w puste miechy współczesnych
dusz tęgie stare wino, — odparł Borowski, przygotowując
twarz do mimiki. — To też przeszłość przypomina się
nam żywo, „rozszerza piersi." Czasami — rozszerzy pier-
si i przypomni się zanadto, jak to zwykle bywa po winie.
Ale my to wszystko połykamy z powrotem, ponieważ
cenimy tradycyę jako sakrament. — Po za tradycyą do-
zwolone są tylko myśli o biedzie i połączone z nią sen-
tymenty, ponieważ charakter narodowy tych poematów
odczuje nietylko głowa ale i kieszeń, która jest zawsze naj-
bardziej narodową i sentymentalną. Recenzent siądzie na
książce i wie, że ma do czynienia z tendencyą sympatycz-
ną, która, jak czuć najwyraźniej, nikogo nie uraża, nikogo
nie kole. „Nie wnosi przeto rozterki między warstwy spo-
łeczne. Aby spokój, aby harmonia! Bo oto czyha na
nas hakatysta ! Zbijmy się do kupy jak owce, — nie poł-
knie nas dzieciożerca. A jeśli połknie, nie strawi groma-
dą... " Łagodni słowianie, przywykliśmy od wieków bro-
nić się przeciw zachodniej kulturze płodnością. Już w uni-
wersytecie zaopatrujemy się w róg obfitości i — co za tern
idzie — w dumę i ostrożność ojca rodziny. Jeśli się potem
jakie myśli w nas rodzą, zanosimy je wnet ze skruchą pod
małe nóżki tłustego bankiera.
— Więc bogate mieszczaństwo nie lubi u was no-
wych myśH?
PRÓCHNO IS7
— Tego nie można powiedzieć. Widzisz, Jelsky, pie-
niądz rusza się u nas żwawiej niźli nauka i sztuka, nic
dziwnego, że i myśl ruchliwszą przy nim się staje. Mie-
szczaństwo nie lubi tylko samodzielnych, zwłaszcza miej-
scowych porodów myśli i, gdzie może, urządza sztuczne
poronienia z namiętnością starych akuszerek. Nie prze-
szkadza to tym panom opiekować się inst3'^tucyą dla poro-
dów fenomenalnie już twardych i uciążliwych, dzięki któ-
rym przychodzą na świat wielkie i ciężkie kobyły rasy
germańskiej, machiny wytrzymałe, juczne i bezpłodne jak
muły! — Jest i nauka w kraju, wbrew prasie i naprzekór
społeczeństwu! Złośliwość tę zawdzięczamy finansom.
Jelsky skoczył z krzesła i nalał Borowskiemu wina.
— Co za aktor kapitalny ! . . Ze wszystkich etran-
żerów najbardziej lubię polaków, nikt tak namiętnie nie
szkaluje stosunków swego kraju jak oni . . . Mój Borowski,
a kto tam u was zajmuje się właściwie literaturą, czytuje
książki?
— Krytycy i panienki.
— A kokoty nie ?
— Kokoty boją się jej, ponieważ jest zanadto cnotli-
wa. Gotowe się nawrócić i wykoleić w życiu.
Pan V. Hertenstein wtulił się w kąt kanapy i patrzał
rozmarzonym wzrokiem na Borowskiego i Jelsky'ego.
— Jelsky, jestem dumny z twej przyjaźni. Chcesz
się czego napić, Jelsky? — pytał raczej z przyzwyczajenia,
gdyż na stole stała pełna butelka.
Ale Jelsky'ego pochłaniał już całkowicie interview.
— Skończyliśmy zatem z literaturą i nauką, — odli-
czał na palcach. — No, a malarstwo? Co tworzą ma-
larze ?
— Oni nie tworzą, lecz malują pilnie to, co stworzył
kto inny.
— Mianowicie kto taki?
1^8 • CHIMERA
— Krawiec.
— Aha! Portreciści mają się zwykle świetnie.
— Bogać tam ! Krzątają się wprawdzie, jak mogą.
Wyprawili kolacyę „w kraju i dla kraju", naspędzali po-
sażnych panien do „zaczarowanego lasu," pokazali społe-
czeństwu łydki w „turnieju rycerskim"... Ale indyferen-
tyzm ogółu!.. Zresztą, u nas mało kto nosi szatę godną
wykwintnego pędzla artysty.
— No, a cóż robi szlachta dla sztuki?
— Każe portretować swe konie, co posłuszniejsze; przy-
czem sądzi się być wolną od zarzutu nieuleczalnego ma-
rzycielstwa. Pochodzi to ztąd, że konie polskie, według
znanego estetyka, powinny posiadać charakter syntetyczny.
— Więc końscy malarze są niejako syntetykami du-
cha narodowego?
— Tak dowodzi estetyk . . , Boże, jak ci końscy ma-
larze świetnie się mają! W rozmowach krytykujemy ich
obficie, ponieważ zemsta jest jedyną rozkoszą naszych bie-
dnych bogów na nudnym Olimpie.
— No, a świeże pomysły w malarstwie ?
— Są. Panoramy!
— O jerum ! — westchnął Jelsky.
— „Nietylko malowano, ale i prawdziwie: z fonem
na przodku," — z piaskiem, żwirem, drabiną i starym ka-
maszem.
— Co oznaczają te symbole?
— Wojnę. Na wszystkich cykloramach przedstawia-
ne są mianowicie bitwy. — Jest to przeważnie gust war-
stwy, która tak szybko wchłania narodowe tradycye, że
w krótkim czasie znienawidziła r— żydów. Ztąd pochodzi
antisemityzm, bo dotychczas mieliśmy tylko pisma antise-
mickie.
— A propos pism... Czemu -ś zbladł. Borowski?..
Czy łatwo, czy tanio robi się u was opinia?. . No, mówże!
PRÓCHNO IJ9
— My Polacy nie boimy się wroga, nie boimy się
Boga, nie boimy się sumienia, ale boimy się Kuryera! —
Nie będę nic gadał!
— Opinia, znaczy, robi się u was łatwo i tanio.
Tu Jelsky powstał i ostentacyjnie poprzez stół uści-
snął rękę Borowskiemu.
— Dziękuję ci. Borowski!.. O nazwiska cię nie pro-
szę: niedopowiedzenia i domyślniki są bardziej pożądane
w dziennikarstwie. Natomiast musisz mi opowiedzieć jesz-
cze kilka najświeższych plotek: bez plotek niema publicy-
styki!.. Chcesz się czego napić. Borowski?
Pan V. Hertenstein, leżąc wciąż w rogu kanapy, nie
spuszczał rozmarzonych oczu z Jelsky'ego.
— Jelsky, ty jesteś arcy wzorem aktualności, modelem
dziennikarza.
Wszyscy porwali się z miejsc. „Niech żyje Jelsky! "
Jelsky trącił się ze wszystkimi kieliszkiem, poczem chrzą-
knął znacząco.
— Silentium ! — Jelsky chce powiedzieć speech.
— Krótki, panowie. Przypomnę wam tylko : „Gdym
szatana mego ujrzał, był on poważny, ponury i głęboki.
Naprzód, zabijmyż ducha ociężałości ! " — Panowie, niech
żyje...
— Sztuka, — pisnął ktoś nieśmiało.
— Głupiś ! — szepnął mu z góry Jelsky. — Banalne
zwierzę ! . . Panowie, niech żyje paszkwil !
Na wszystkich podziałało to jak objawienie; ludzi
porwał szał radości.
— Wiwat! Niech żyje!
i6o CHIMERA
Pan V. Hertenstein zwrócił się do drobnej milczącej
figurki w pelerynie francuzkiej.
— Mały, napisz -no jaki kuplet przepotężny i zaśpie-
waj go nam.
— Brawo ! — krzyczano. Towarzystwo było już po
tylu kieliszkach wina, że wszystko je cieszyło. — Pisz, Miil-
lerek, pisz.
Mały błysnął złośliwemi oczyma; miał widocznie go-
tową myśl. Pochwycił podaną sobie kartkę papieru i po-
czął szybko pisać. — Borowski tymczasem rozglądał się
po kawiarni. Ujrzał kilka sztywnych panienek w atłasach,
co sznurując usta zerkały boczkiem na pannę Liii i towa-
rzyszki. Pociągnął nosem z aktorska, skrzywił się i zmru-
żył oczy.
— Mieszczaństwo czuję ! — rzekł, uderzając się po
nosie.
— Brawo, Borowski ! — (Przy stole pito już tylko
i krzyczano „brawo ! " )
Jelsky wezwał czemprędzej kelnera.
— Każ pan orkiestrze grać kankana.
Kelner rozłożył ramiona i wskazywał oczyma na po-
ważną publiczność w sali.
— Poczekajmy trochę, — prosił. — Niech się przerze-
dzi w kawiarni.
— Myśmy nie gimnaziści, panie zahlkelner, aby nas
kankan sam przez się radował, — rzekł z grymasem pan
V. Hertenstein, bardzo niezadowolony z tego, że go kel-
ner zmusza do mówienia. — Nam to właśnie sprawi satys-
fakcyę, że tamci panowie i tamte panienki go usłyszą.
Wobec powagi słów pana v. Hertensteina kelner
skłonił się tylko.
— Ale, — wołał za nim autor dramatyczny, — przy
sposobności każ pan przysłać kilka butelek szampana
Kelner skłonił się panu Turkułowi.
PRÓCHNO i6i
Turkuł wcisnął się plecami w oparcie kanapy; roz-
rzuciwszy szeroko poły tużurka, ukrył podbródek w obfi-
tym swym krawacie i wystawił niby kieł zgasły papieros ;
zimnym wzrokiem prz3rglądał się otoczeniu. Po cliwili
zwrócił się półgębkiem do pana v. Hertensteina:
— Dam im szampana, bo clicę zobaczyć, jak to by-
dło wygląda po pijanemu.
Na bladej i zimnej twarzy pana v. Hertensteina ścią-
gnęły się lekko brwi, syknął po cichu, jak gdyby go na
odcisk nadeptał. Uśmiech niesmaku skrzywił mu lekko
wargi.
— Zbyteczne koszta, — rzekł po chwili spokojnie. —
Oni panu dadzą gratis sposobność do jego głębokich stu-
dyów psychologicznych.
W kawiarni rozległy się lekkie, skoczne dźwięki mu-
zyki. Przy dalszych stolikach zgoła inne towarzystwo za-
bawiało pannę Liii i towarzyszki. Ztamtąd doszła nieba-
wem nieśmiała, przytłumiona zgiełkiem nuta pospolitej
brukowej piosenki:
„Siehst du, das ist ein Geschaefi,
„Das bringt noch was ein,
„Doch es mus verstanden sein..."
Pan V. Hertenstein klasnął w ręce.
— Nastaw uszy, Jelsky ! — tam już kokoty śpiewają
hymn na cześć paszkwilu. Kłaniaj się, kłaniaj się czem-
prędzej ! —
Dotychczas ociężały, zerwał się nagle sprężyście,
przewinął zwinnie między krzesłami i przysiadł do Jel-
sky'ego.
— Kocham cię, Jelsky! — wołał, obejmując go w pół, —
kocham cię za to, że tak gruntownie drwisz sobie z całe-
go świata, że możesz na zawołanie być lirykiem, satyry-
kiek lub reporterem ; — kocham cię za tę przedziwną lek-
kość tanecznicy, nazwaną talentem, a którą ludzie nietylko
i62 CHIMERA
rozrzewniać się, ale i roznamiętniać dają. O, jak cudownie
potrafiłbyś ty roznamiętniać tłumy ! — Kocłiam cię, żeś jest
tak ogromnie dzisiejszą duszą!.. Nieclici żyje paszkwil!
niech wam żyje, serdeczni! On jest ostatniem słowem
"współczesnego talentu, pieśnią twórczej niemocy!
Jelsky zerwał się z miejsca i chciał coś obwieścić,
lecz zagłuszył go piskliwy głos Mullera. I on ocknął się
teraz dopiero : zrzucił z ramion pelerynę i, bębniąc w stół
kościstemi rękoma, zanucił jakąś zwrotkę ; pochwycił ją na-
tychmiast cały chór i w szybkiem tempie galopki odbijał na
nutę kankana:
Tak, tak, tak,
W tern cały sztuki smak,
W tern cały życia sens !
— A wam, panowie, — przerwał im na samym po-
czątku Hertenstein i schwycił za kieliszek, — wam niech
iyje kawiarnia, — ta kwarantanna cierpliwych, ambitnych
a bezpłodnych ! Tu możecie dowoli pisać, malować i rzeź-
bić językiem. Bo wszak my wsz3^scy tak bardzo oszuki-
wać się pragniemy! Wymawiamy „sztuka" to, co się pi-
sze: „vaniły fair,^^ — „szał miłości," co się pisze: „obskur-
ny heteryzm," — „przyjaźń," — co każdy pisze „zawiść," —
czytamy „indywidualista," gdzie rozsądek pisze „zbłąkany
filister."
— O ! . . O ! . . — wszczęły się szemrania przy stole.
— Jest tu człowiek małoduszny, co drwić z siebie nie
potrafi! — huknął Muller i uderzył pięścią w stół, aż się
kieliszki zatrzęsły.
— Bądźcie mi bardziej szczerzy! — prosił Herten-
stein. — Wszakże wy wszyscy, ilu was tu jest, piszecie po
nocach na wyścigi paszkwile na swych przyjaciół i swe
otoczenie. Taką jest dziwna psychologia „amitie de bo-
hemę".
PRÓCHNO ^ 163
Niezmordowany Muller zanucił powtórnie:
Tak, tak, tak,
W tern cały sztuki smak !
— Panowie, — huczał już v. Hertenstein na całą ka-
wiarnię, — oto znalazł się między nami przypadkowo sła-
wny autor „Przeznaczenia." — „Nasz!" krzyczmy, choćby
on w każdem słowie swojem był zaprzeczeniem wszyst-
kiego, czego mybyśmy pragnęli; „nasz!" krzyczmy tem
głośniej, im większą będzie jego popularność. Bo wszak
on nasz byt usprawiedliwia. — Sztuka jest, prócz dla tych,
którzy się dla niej rodzą, jeszcze tylko dla próżniaków,
z których potem traf, kobieta, redaktor wyławiają tak
zwane talenty, zaś policya, przytułki i szpitale — tak zwa-
ne męty . . .
— Silentium! — uderzeniem kułaka w stół zgłuszył
Muller szemrania.
— ... Panowie, przed nami stoi, — źle mówię ! —
przed nami siedzi człowiek, któremu słuszna pycha wzdy-
ma krawat i rozpiera kamizelkę ... W porę przynoszą
szampan 1 Autorowi „Przeznaczenia" niedość widzieć nas
trzeźwymi, on chce nas upić; podobnie, jak kazałby nas
pławić w kałuży, gdyby to było w jego mocy, — nas, mie-
rzwę swego życia, nas, cośmy go swoim bólem wykarmili,
pierwsi odgadli, pierwsi odczuli ! . .
Zaszurano krzesłami.
Turkuł zerwał się dopiero teraz na równe nogi.
W długim aż po stopy tużurku, ze wzdętym krawatem,
z wypiekami, co w jednej chwili wytrysły mu na policz-
ki, — wyglądał jak indor gotowy do ataku.
— Precz z tem winem ! — wrzeszczał tymczasem
malarz.
— Cicho, Pawluk ! — ty stokroć brutalniej rozkoszo-
wać śię nami będziesz za lat dziesięć. I więcej takich
i64 • CHIMERA
znalazłoby się tutaj. Ten człowiek, — Hertenstein z nie-
zmąconym spokojem wskazał na Turkuła, — ten człowiek
może mnie odpycłiać jak zimny metal, a jednak — on jest
dla sztuki stworzony! Zapytajcie się waszej zawiści, ona
jest najszczerszym głosem artystycznego sumienia.
Turkuł osunął się z powrotem na kanapę i ze wzgar-
dą odrzucił od siebie niedopałek papierosa.
— ...Zapytajcie go, ile on uczuć przemódz, prze-
silić, zniewolić w sobie musiał, a zrozumiecie może jego
niechęć ku nam. Jego pycha naszą miękkość czuje. Nie
pytajcie się natomiast, ile ten człowiek szczerych, prostych,
ludzkich uczuć potratował w życiu. Gdzie jest zwy-
cięzca, tam muszą być ofiary, gdzie tryumfuje czyn, tam
musiało być zdeptane uczucie ! . . A ja poprzez męty uczuć
waszych sentyment, biedni, widzę ! . .
Tym razem zaroiło się poważnie przy stole; ktoś ze
złości stłukł kieliszek, kilku porwało się z miejsc.
— Nicht waehnen, Hallunken ! — ich sei einer von den
ihrigen. Przepadniemy ! . . A teraz, kto z was nie jest naj-
nikczemniejszym filistrem, kto nie drży przed losem, jaki
sam sobie zgotował, ten za kieliszek pochwyci. Niech
przepada słabość, — niech żyje sztuka! Niech ginie bez-
płodność,— niech żyje czyn! — Wiwat autor „Przezna-
czenia" ! ! . .
I wszystkich, ilu ich tu było, porwał ten szał dzi-
wnie sprzecznych, nawpół pijanych uczuć. Pereat mun-
dus, fiat ars!.. Zapienił się szampan, zabrzęczały kie-
liszki.
— W górę go ! — krzyczał i miotał się Pawluk, wy-
machując rękoma jak wiatrak. Daremnie bronił się Tur-
kuł. Za chwilę znalazł się w górze na kilkunastu parach
ramion, jak wódz zwycięzki na tarczy.
Jak szampan w kieliszkach, tak pieniły się lekkie,
zwinne, kocie skoki rozpętanej w swawolnym r5rtmie mu-
PRÓCHNO
i6s
zyki. W takt tych skocznych tonów, tempem szalonej
galopki nucił niebawem zgodny chór:
Tak, tak, tak,
W tern cały sztuki smak.
Naszego życia sens.
Ale i tym razem zagłuszono kuplet Mullera, bo od dal-
szych stolików, gdzie siedziała Liii i towarzyszki, zerwał
się śpiew głośniejszy, już śmiały i czelny, już swawolny
i cyniczny. Odbijając twardo kułakami na stolikach, śpie-
wano wodzowi na tarczy:
Siehst!.. du!.. das ist ein Geschaeft.
Das traegt noch was ein.
Doch es muss verstanden sein . . .
Zewsząd rozlegać się poczęły gniewne syki i niecier-
pliwe dzwonienia w naczynia.
— Kelner, płacić ! . . Płacić ! — huczały basowo ochry-
płe od oburzenia głosy tłustych, solidnych obywateli.
o tynglu, panowie!
Pan V. Hertenstein wy-
prowadzał swą drużynę na
ulicę. Pawluka szukano na-
próżno : gdzieś się zawieru-
szył między stolikami, gdzie
siedziały kobiety. Chciano
już wychodzić bez niego,
gdy Borowski przyłożył dło-
nie do ust i w głośny gwar
cudzoziemskiej mowy hu-
knął nagle mazurskie:
— Chodź ino, cho - odź . . . !
Gdzieś z pośród tłumu wyskoczyła nagle głowa
o rzadkiej nastroszonej czuprynie; zaśmiały się ^daleka
małe skośne oczy.
— Ide, idee . . ! — poniosło jak po stepie.
Pan V. Hertenstein zatykał sobie uszy. „Na litość
Boską, — toż nie polska stodoła ! "
Pawluk wywinął się tymczasem z tłumu, rad i uśmiech-
nięty, niby jamnik z borsuczej nory. I zakręcił się koło
Borowskiego jak fryga.
PRÓCHNO 167
— I niemce mają kobiety ! — wołał — Won liań sie-
dzi cielista ! i biała, biała ! A oczy ma cza - arne ! . . . Wło-i
sów na głowie jak Magdalena Ribeiry. Pławić się można,
w tych włosach jak w stepowej trawie . . . Liii się nazy-^
wa . . . Kaby miał broszy, toby się i wypysznił ! . . .
— Nie wrzeszcz ! — strofował go pan Hertenstein.
Ale Pawluk już go wpół chwytał i w kółko nim
obracał; potem jak dziecko przytulił mu się do ramienia.
— Czemu nie lubisz słowiańskiej mowy? Wolisz
francuzki kankan? Hę — baron Hertenstein?
— Co ten kozak plecie? — pan Hertenstein rzucił
ramionami.
— Wisz go — prus ! A ty, bracie, do nas przyjedź.
My tak ciebie polubim! U nas dusza na razpaszku!
Objął go za nogi i podniósł jak piórko z ziemi. Pan
V. Hertenstein zżymał się, gdy stanął z powrotem na no-
gach. Otrzepując starannie spodnie, mruczał niechętnie:
— No, jak się polska dzicz upije, — da hórt die Ge^
muetlichkeit auf\
Jelsky był widocznie innego zdania, gdyż, przecie-
rając chustką binokle, uśmiechał się pod wąsem. Gdy
wraz z Borowskim, zamykając hałaśliwy pochód gromady,
wychodzili na ulicę, spojrzeli równocześnie na Kunickie-
go, który szedł samotnie tuż przed nimi.
— I ten także ! — mruknął Jelsky.
— Co takiego?
— Dziki ! . . . Bo to się czuje przecie, że ten czło-
wiek spiął się tylko w obręcze doktryn, pracy, obowiąz-
ków . Europa na tym karku ciąży. U nas doktryner wia-
domo, co znaczy : — wiór ! — u was tylko : — Europy się
nałykał . . . Powiedz mi, Borowski, po co właściwie przy-
jeżdżacie do Europy?
Borowski wzruszył ramionami.
i68 CHIMERA
Wataha skręciła z bulwaru w cichy zaułek. Dy-
sputując krzykliwie, szła środkiem ulicy. Tuż za nimi
jechał stępa powóz pana Hertensteina. Pawluk tymcza-
sem zawieruszył się znowuż; widać go było zdała, jak
wprasza się uparcie do towarzystwa dwóch przechodzą
cych kobiet.
— Ten się nam zgubi dzisiaj, — rzekł Jelsky, — Na
niego gwizdać trzeba, — czy jak? — I naśladując wcale
nieźle Borowskiego, huknął w ulicę: „Chodź, ino cho-odź! „
— Ide, idee...!
Jelsky^emu opadły binokle na sznurku; począł je
znowu czyścić i mruczeć coś pod nosem. Po chwili na-
cisnął cwikier z rozmachem i zwrócił się do Borowskie-
go najniespodzianej w świecie po polsku.
— Wy Borowski ... z samej Polski bendziecie ?
Borowski stanął jak wryty.
— A zkądże mam być? — odparł machinalnie.
— Bo ja jezdem ze Słońska, aus Oberschlesien ndhmlich.
— Chryste panie ! . . Jesky, toś ty się oszwabił ? ! . .
Dziennikarz uśmiechał się dobrodusznie.
— Wasserpolacke, — was?... Ja hochpolnisch nie-
dobrze gadam . . . Uczyła mnie pańjenka (oder wie sagł
man denn?)... ze dwora, — Marynia.
Jelsky' emu znowuż opadł cwikier i domagał się grun-
townego czyszczenia. Z zaskrzepłym na wąsach uśmie-
chem mruczał coś i opowiadał ; gaworzył jak dziecko z sa-
mym sobą.
— Co dzień się spotykali... „Mojen! Moj en! Jak
spala?..." — „Mówi się: dzień dobry pani." — „Dżin...
dzień. . . Das Patschhdndchen her! . ." — „Fe, brutalny prusak !
Mówi się: proszę pokornie o podanie rączki ... " „Pokor-
nie rączki... rączki... rączki...*' Gott dies Kind!
Niebawem spochmurniał i nasrożył się Jelsky, wąsa
PRÓCHNO 169
szarpał i milczał. — „O la!^* — krzyknął wreszcie i wy-
rżnął laską w bruki, I tym okrzykiem przeciął wspomnie-
nia. Wysławiając się z trudem, — mówił dalej poważnie.
— Po co wy przyjeżdżacie do nas ? Niedawno ja
widział chodziki... Sachsengaenger. Wszystko! jeden jak
drugi! (Jelsky machnął ręką). To Europa daje. — „Wy —
cliciał widocznie powiedzieć — przywozicie coś podobne-
go w duszy, w sercu do swego kraju", lecz zamiast tego
zaplątał się wraz z naiwnemi słowami narzecza w jakiś
bezradnie naiwny krąg myśli. Żachnął się wreszcie nie-
cierpliwie i dokończył twardo, po prusku:
— Inłellektuelle Sachsengaenger et! — To z was uczy-
ni nową odmianę Wasser - polaków : germanisierłe Was-
serintellekłe ! Spojrzyj -no pan na tych żarliwie po pol-
sku się modlących patryotów poznańskich. Czy tam wy-
rasta choć jeden nowy kiełek waszej duchowej kultury?
— Widzisz, Jelsky, bo ciebie tam niema, — syknął
mu w odpowiedzi Borowski, — boś ty w wielkiem morzu
niemieckiem rozwodnił duszę i . . .
— Ja jestem „dobrym europejczykiem", — żachnął
się Jelsky niecierpliwie. — Może to pojęcie zabłądzi do Pol-
ski za lat 200.— Po chwili, krzywiąc się niechętnie w ro-
zmowie z samym sobą: W afektach das iiberschaumend
Temperamente, w polityce das verjluchł senłimenłale : das
Polackische . . . Co się waszą gazetę do rąk weźmie, to
ckliwo się robi. Nee! to już nie dla mnie.
— Jelsky, mnie się coś widzi, że ty z twą europej-
skością w powietrzu wisisz. Tyś poprostu ten tempera-
ment i sentyment poprzestawiał na inne pola i zostałeś
kosmopolitycznym dziennikarzem. A ten zgermanizowany
Wasserintellekt . . . Patrz! — wołał, wskazując na Pawlu-
ka — O, ja jego stokroć bardziej wolę ! . . . Pytasz się,
czemu my tu przyjeżdżamy? Gdybyś ty, Jelsky, wie-
I^o . CHIMERA
dział, jakbym ja chętnie uciekł tam na wscłiód i pokazał
się twej Europie en face z części zachodniej !
— Po coś ty właściwie z wojska uciekał ?
— Dla niej.
— Ba! — Jelsky miał ochotę splunąć. — Czy tam
wciąż jeszcze nie nauczyli się stawiać sobie pytania: co
jutro ?
— Widzisz, Jelsky, nietylko to . . . Myśmy wtedy nie
mieli nic, nic, prócz tej wielkiej chęci do życia. — W ka-
sie teatralnej...
Jelsky chwycił Borowskiego brutalnie za ramię i zwró-
cił go twarzą w stronę najbliższej latarni.
— Pokaż -no ty się! — O takich polskich bohaterach
zdarzało się już nieraz pisać. — Mrużąc oczy, przyglądał mu
się wzgardliwie ; po chwili parsknął śmiechem i odepchnął
go zlekka od siebie. — Cokolwiekby ludzie mówili, wszel-
ka ofiara dla kobiety jest ostatecznie ofiarą dla własnych
zmysłów, lub długą i nudną skruchą za krótkie chwile
wątpliwego szczęścia. Trzeba być bardzo . . . konsekwen-
nym, ażeby dla takich powodów uczynić się dobrowolnie
zerem.
Drużyna pana Hertensteina szła bezładną kupą przy
kakofonii gwizdków, śpiewów i wrzasków. Chwilami
przycichała wrzawa; wówczas dolatywało do ich uszu
czystsze, głębsze nucenie. Borowski wlókł się na końcu.
Kapelusz niósł w garści i, wymachując rękawami szero-
PRÓCHNO 171
kiego płaszcza, szedł środkiem ulicy jak po wiejskim go-
ścińcu.
— Śpiewaj, Borowski!
Rzucając bezładnie długie nuty, minął całą gromadę,
nie rzuciwszy nawet okiem na nicłi; szedł w głębokiej,
upartej zadumie. Na tych ulicacli spało już miasto. Do-
biegające zewsząd gwary skłócały się tu ze sobą pośpie-
sznym, jakby stłumionym szeptem i biegły czemprędzej
dalej na ludne i rojne bulwary. Gdy Borowski wziął
nieco wyżej, wówczas jakieś śpiewne ectia i szmery błą-
kać się zaczęły bez końca po pustycli zaułkach. On za-
sunął wreszcie kapelusz za pazuchę, dłonie splótł na czo-
le, oczy sobie niemi przysłaniał i, idąc szeroko jak po po-
lu, śpiewał sobie, myślom i wspomnieniom swoim:
Niescenśliwe te pokoje,
0-jo-jo-jojoj !
Ka nas było tyło dwoje —
O Bośeć ty mój !
Ludziom zaskoczonym znienacka wysokością i czy-
stością tonu lekki dreszcz po ciele przebiegał. Jelsky na-
wet zdjął cylinder i dłonią w rękawiczce powiódł po
włosach.
— Ta-ak ! — wyrwało mu się z ust.
Inni słów nie pojęli^ rozumiano jednak, że to skar-
ga ludzka z tchnieniem zmroku po polach idzie, źe wsłu-
chuje się w nią wśród poszumów zboża wieczorna cisza
na szerokich rozłogach.
Ludzie czuli coraz bardziej, że ta piosnka zabłąkała
się w te obce mury zdaleka i dalekie smutki młodości
ze sobą niesie. Ale Borowski urwał i szedł coraz to prę-
dzej, wiodąc za sobą zbitą i milczącą gromadę.
Pawluk rzucał się między ludźmi, jak piskorz, sapał
i powtarzał bez końca:
I^2 . CHIMERA
— U nas, jak za duszę chwyci, rady nie ma. Nie mo-
gę nie chcieć! Ne mahu! Choć zabij, wj^^śpiewać się musi.
Jakoż Borowski zmienił melodyę i zaczął na bardziej
jeszcze rozlewną nutę. — Ludzie, nie rozumiejąc czuH, że
ta krzywda ludzka na rozdrożu pod krzyżem stanęła
i skarży się samotna:
„Nad moim wiankiem, nad moim wiankiem
„Druchny płakały,
„A nad twoim złym copcyskiem
„Wrony krakały.
Na samym końcu, wyprzedzeni znacznie przez in-
nych, postępowali Jelsky i Turkuł. Kroki ich stawały się
powolne i ociężałe, głowy w cylindrach chyliły się coraz
niżej. — „O la!^^ — westchnął Jelsky i uderzył laską w bru-
ki. Turkuł próbował gwizdać, lecz zagłuszono go nie-
bawem.
A ludzie czuli, jak krzywda ludzka w wielką pustkę
nagich pól ramiona wyciąga, ku krwawemu słońcu, co
w kłębach rdzawych tonie chmur; jak jesienne wichry po
sinych skibach i rudych ścierniskach kołem się niosą,
żółtemi liśćmi sypią i wirem je pędzą, jak w przydrożnych
badylach dziewanny świszczą i wokół wierzb suchych za-
wodzą a płaczą.
„Nad moim wiankiem, nad moim wiankiem
„Przedmowa było,
„A nad twoim złym copcyskiem
„Sucysko wyło ..."
Jelsky i Turkuł przystanęli w tyle. Nagle strzepnę-
li obaj zadumę z czoła i spojrzeli na siebie. W tejże
chwili odczuli jakby niechęć wzajemną, gdyż przyśpieszj^-
li czemprędzej kroku. Pan v. Hertenstein dogonił Bo-
rowskiego, przedstawił mu się zupełnie zbytecznie po raz
drugi i wyściskał go serdecznie.
PRÓCHNO 173
— Czuję, choć nie rozumiem, czuję wszystko! Żal
i skarga za dawnem, szczerem, prostem, ludzkiem; — za
temi czasy, kiedy to dusza chyliła się do duszy, jak kwia-
ty na słońcu, kiedy tu na piersiach biło nam trwożnie
czyjeś szczere, proste serce... Czy tak, panie Borowski?
Borowski skinął głową, uśmiechnął się doń i schwy-
ciwszy z góry jego rękę potrząsł nią silnie.
„Nad moim wiankiem, nad moim wiankiem.. .^^
łkało jeszcze ponad głowami całej gromady . . .
Lecz oto wysunęły się z poprzecznicy dwie szerokie
sylwetki potężnych drabów w połyskujących mosiężnych
kaskach na głowie. Dwa mrukliwe basy nakazywały ciszę.
Pawluk wyrósł tuż obok nich jakby z pod ziemi.
— Bij w pysk, kto w Boga wierzy !
Ale tym razem zawiódł się fatalnie. Borowski tylko,
oraz Turkuł i Kunicki podrzucili odruchowo głowy i na-
stawili uszu. Panowie zaś, co przed chwilą burzyli wszyst-
kie łady i składy na świecie, co kankanem wystraszali
łyków z kawiarni, zeszli teraz ze środka ulicy, jakby tam
rzeka nagle wystąpiła; szli dalej po trotoarze w spokoj-
nej i cichej rozmowie. — Jelsky wybrał drogę pośrednią :
szedł suchym rynsztokiem. Mruczał coś do siebie, wzdy-
chał; od czasu do czasu cienką trzcinową laseczką ude-
rzał hałaśliwie w bruki, jakgdyby pośród tych obcych lu-
dzi on jeden odczuwał nieświadomą ochotę bicia.
Borowski natomiast wędrował jak wprzódy środkiem
ulicy, niby po wiejskim wygonie. W szerokim swym
płaszczu wydawał się zdaleka niby sylwetka wielkiego
ptaka. Wymachując kapeluszem jak dróżnik latarką, wy-
wiódł całą gromadę na bulwar i wprowadził niebawem
w jaskrawą toń światła pod białe arkady teatru.
Tu Jelsky odzyskał, lub też zapragnął odzyskać hu-
mor. Wysforował się naprzód i obwieszczał głośno:
1^4 • CHIMERA
— Kłamstwem jest, aby ludziom w pewnym wieku
i stanie cywilnym pozostawała po za pracą i tak zwaną
ambicyą jeszcze tylko knajpa, dom publiczny i cudza żo-
na. Panowie, jest jeszcze — tyngiel ! . . . Kwiat zaś społe-
czeństwa, artyści, posiadają passe - partout i skorzystają
dzisiaj z mojej loży dziennikarskiej.
Stanął we drzwiach, zdjął grzecznie cylinder i pra-
wą ręką wskazał na połyskliwe od marmuru, lśniące od
luster i purpurą wysłane schody.
— Zapraszam ! . . .
Po za nimi zaszeleściała w szybkim chodzie jedwab-
na suknia i roztworzyły się z impetem drzwi wiodące za
kulisy. "Wionęły na nich miękkie, tłuste zapachy perfum
i szminki. Borowskiemu rozchyliły się nozdrza, uniosła
pierś. Coś jak uderzenie prądu przebiegło mu wskroś
przez ciało i zakłóło w palcach dłoni. Chwycił się za
poręcz.
— Panie, świeć nad jego duszą!...
— Co, pan Borowski? — Pawluk wytrzeszczał oczy. —
Taż nie kościół?!
— Ojciec mój ! . . . \Viesz, — szeptał Borowski, ści-
skając dłoń Hertensteina jak w kleszczach, — wiesz, to
był wielki, szczery artysta! Ogromnie kochał sztukę...
I dlatego zadusił go ten potwór!
Pan V. Hertenstein spojrzał bystro i pochmurnie
w oczy Borowskiego; poczem zdjął kapelusz i pochylił
nizko głowę.
— Cześć poległj^m!
I weszli do tynglu.
iiller nie mógł patrzeć na
scenę. Coś jakby migota-
nie zwierciadła odrywa-
ło uwagę, drażniło oczy
i zwracało mu je ustawicz-
nie na prawo. W czer-
wonej ramie firanelc, na
zwierciadlanem tle wnę-
trza, w błyskacłi niespo-
kojny cłi refleksów, ryso-
wała się wysmukła sylwetka kobiety; na purpurowem tle
parapetu świeciła jak śnieg biała, od brylantów połyskliwa
i smukła jej dłoń. — Zaś tam na dole, — pod nią, wśród
zastawionych stołów, tworzyły męzkie cylindry rojny, zgieł-
kliwy i bezpłodny kiermasz.
Z pod smyczków skrzypcowych wysnuwała się me-
lodya cicha, dyskretna i kłębiła się sennie po widowni.
Na scenie tańczono. — Sypki, miarowy i melodyjny sze-
lest, jakieś miękkie szmery kobiecych głosów, westchnienia
niespodziane, stłumione i lekkie. Szelest, szmer i zapach
kobiet wiewem szł}'^ na widownię i niosły ze sobą melo-
I^6 . CHIMERA
dyę walca!.. I szeptał jedwab. Tuż ponad kinkietami
sypało się jakieś barwne kwiecie, drobną zmąconą falą
przelewał się wzdłuż błękitny jedwab; drgał, mienił się
i musował, rzucając głębszą, lżejszą jeszcze pianę białych
tiulów i koronek.
Daisy ! . . Daisy ! . . — dygotała niema piosnka na tej
zwiewnej fali; drżały lekko struny skrzypcowe, opowiadał
pieściwie flet.
Migały przed oczyma bystro i zwinnie czarne, wiotkie
nogi w płytkich pantofelkach, rysowały się śmiałe, lotne
linie ich konturu. Górą, na barwnych falach jedwabiu
świeciła żywo ciepła biel ciała na ramionach, uśmiechały
się [kobiece główki w złotych kapturach, drżących niby
dzwonki loków. Czasami zniecierpliwienie zaśmiało się
psotnie na tych rozkołysanych główkach i ciche szepty
jak szmer liści jesiennych mieszały takty.
Śpiewał, szumiał, grał i tańczył falisty jedwab błę-
kitnych sukien.
I rzucał na salę kłęby miękkich, sennych perfum.
Pieścił się flet, drżały struny skrzypcowe.
Zaś w górze, na parapecie loży, na pełnej, soczystej
purpurze, spoczywała, niby śniegu biała kiść, smukła, od
brylantów lśniąca dłoń. Na lustrzanem tle wnętrza, w przy-
ćmionem świetle, wśród niespokojnych refleksów, rysowała
się zimno, nieruchomo i dumnie sylwetka pięknej kobiety.
Na dole rojny, zgiełkliwy kiermasz męzkich głów.
Daisy!.. Daisy! — rozśpiewały się drżące struny
harfiane, rozpieszczał i rozmarzał flet.
Zdawało się, że gdzieś w głębi, po za jasnemi kwia-
tami tych śmiejących się główek, — tam u tylnej kulisy,
gdzie zwieszają się ciężkie, syte słońcem liście palm i kie-
lichy orchidei, tam, w chłodzie cienia leży kobieta, do śnia-
dej piersi pęki kruczych włosów ciśnie i wzdycha głęboko.
— Aa..! — słyszało się niemal to westchnienie.
PRÓCHNO 177
Nagle pada strzał ; za nim w nagłym pośpiechu — dru-
gi, — trzeci, — czwarty: jak w tyralierce. Strzelał szam-
pan! — Klaskania niedbale, przeciągłe, oraz rechotliwe, peł-
ne nonszalancyi wołania:
— Brawo, brawo, brawo, — bis !
Cafó chanłanł!
— Dobre ! — pochwalił Jelsky protekcyjnem skinie-
niem dłoni w stronę sceny. — Błękitny kankanik amore-
tów, — komentował swemu otoczeniu. — Niema jak an-
gielki !
— Siiły w tern brak, — kaprysił Pawluk.
Muller, skulony dotychczas pod swą peleryną, zrzucił
ją nagle z ramion i energicznym ruchem zgarnął włosy
z czoła. Jelski powiódł okiem śladem jego spojrzenia i mruk-
nął tylko: „aha! "
— Oj, Muller, — westchnął za chwilę.
Muller żachnął się i chciał coś odpowiedzieć, lecz
w tejże chwili zakaszlał strasznie.
— A widzisz ! . . Memento mo ... — moraliłałem cho-
ciażby.
Muller zwin^ w kłąb pelerynę i rzucił mu ją na
głowę.
— Ty żurnalisto!
I^8 CHIMERA
— Uszanuj kapelusz, jeśli nie szanujesz powołania !
— Szanuj stimmung tynglowy, jeżeli niczego już usza-
nować nie potrafisz! — i oszczędź mi dzisiaj swego senty-
mentu oraz opieki.
Jelsky wskazał oczyma na Borowskiego. „Jeżeli tam
pójdziesz, obgadam cię przed nią." Muller poczerwieniał
nagle i zwrócił się do Jelsky'ego tyłem. — Borowski sie-
dział gdzieś w najciemniejszym kącie loży i wsparł ciężką
głowę na obu dłoniach. Gdy przycichło na scenie, uniósł
się wreszcie i rozejrzał błędnie po widowni; oczy przy-
ćmione i mętne zapadły mu jakby w głąb': czuć było, że
widzą przed sobą jakieś inne, obce światy. — „Nie dla
mnie ! — nie dla mnie ! " — szeptał. Po chwili znów opadł
na fotel i ukrył twarz w obu dłoniach. „Było ! — myślał —
było!.. Tak zamiera młodość, w takiej cichej agonii ko-
na czyn. Całe moje życie już tylko było! Boś przy-
szła ty! . .
„Czyniąc sobie tron i łoże
„Z upadłego mego ducha,
„Żem skut z tobą. marny tworze,
„Jak galernik do łańcucha!.."
Uciszono się w teatrze, oczy wszystkich zwrócone
były na lożę dziennikarską, gdzie wybuchał w tejże chwili
chóralny śmiech. „Brawo, Borowski ! — wołał Jelsky. —
Jeśli chcesz koniecznie, możemy międy jednym kankanem
a drugim posłuchać nawet dramatu. Brawo ! " — On sko-
czył z fotelu i rzucił okiem na kurtynę ; lecz w tejże chwi-
li cofnął się znowu i wparł w najciemniejszy kąt loży.
— Nie dla ciebie, stary, — co ? . .
Podniósł na nich oczy i zadygotały mu wargi jak
u dziecka. A gdy oni śmiać się nie przestawali, wpił
się palcami w ubranie na piersiach i szarpnął je nagle.
— Grać chcę ! ! — huknął na cały teatr.
— Cii . . ! — sykano zewsząd na sali.
PRÓCHNO 179
Z za kulis wyfrunęło czerwone stado dziewcząt z ka-
stanietami w rękach. Pochyłe deski sceny zagrały jak je-
den wielki bęben pod wartkiem uderzeniem kobiecych
stóp. Tańczono czardasza. Kobiety rzucały iskry łyska-
niem czarnych oczu, uśmiechały się spręźystemi rzutami
i przegięciami ciała, biciem kastanietów, zaczepnem przy-
tupywaniem i kiedy niekiedy swawolnym okrzykiem rzu-
conym na widownię ; rozplatały się ich szeregi we wstęgi,
snuły się jak ruchliwe wieńce i girlandy, biegły pod tyl-
ną kulisę, ustawiały się rzędem i z dzikim impetem pę-
dziły przed się, po rampę, niby rozhukany tabun źrebców.
Oczy Mullera skierowały się znów na prawo, gdzie
świeciła w półcieniu biała dłoń na parapecie loży. Kobie-
ta nie drgnęła nawet od tego czasu. I wydało mu się w tej
chwili, że tam na oparciu loży siedzi sęp, ostrą głowę w pu-
szysty kołnierz wgarbił i zamarł nieruchomo ; — czasami tyl-
ko senne powieki uniesie, szklanne ślepia leniwo prze-
wraca, zamyka i czeka, zimny, na padlinę.
Z brzękiem ostróg, łoskotem i tupaniną, wyrzuciła się
na scenę gromada mężczyzn. Połączyły się pary i poczę-
ły się wikłać w coraz to dzikszym tańcu. Za chwilę by-
ło już tylko widać czerwone plamy, białe kłęby koronek
i czarne wiry oraz koliska od wyrzucanych wysoko ponad
sąsiednie głowy nóg. Huczały ponad tem wszystkiem trą-
by, bębny i piszczałki, z łoskotem waliły cymbały, odrzy-
i8o . CHIMERA
nały twardo rytm tańca basowe struny wiolonczeli. Dłu-
gie ramiona kapelmistrza,, wyciągając się w kierunku wi-
rujących nóg, wołały jakby: „wyżej! " — a wymachując roz-
pacznie ponad orkiestrą, krzyczały niecierpliwie: „prędzej!" —
Ten zawrotny chaos buchnął jakby ze sceny na widownię
i porwał, zdało się, wszystko ze sobą: oko chwytało tylko
pęd, ucho szaloną kakofonię dźwięków! Ponad tym saba-
tem tanecznym królowały tylko i śmigały w powietrzu
czarne nogi; wszystko wpadło w jakiś idyotyczny, jak
zmora senna dokuczliwy pęd i wir: świat zburzył się,
zwichrzył, oszalał, wściekł ! . .
Wyżej, prędzej! — prędzej, wyżej!..
Urwała się wreszcie muzyka i runęła kurtyna.
Błysk światła, oklaski, bicia lasek o podłogę...
Tyngiel - tangiel !
— Dobre ! — chwalił po raz drugi Jelsky życzliwem
skinieniem w kierunku scen}^ — Czerwone, węgierskie kan-
kanisko! — tłómaczył swym przyjaciołom.
Pawluk zapatrzj^ł się tępo na kurtynę.
— Tfu, czort ! — splunął nagle, zerwał się z krzesła
i począł krzątać się ruchliwie po loży.
Jelsky'ego przyszły odwiedzić dwie artystki: witały
się piskliwie z obecnymi.
PRÓCHNO i8i
— Nie rozumiem ... — odezwał się po raz pierwszy
Kunicki.
— Jeszcze pan czegoś nie rozumiesz?! — przerwano
mu śmiechem.
— Nie rozumiem, — mówił nieustraszony Kunicki, —
co w tej całej kakofonii robi Bizet, Liszt . . .
— Co robią? Dostali bzika i cieszą się, — odpowie-
dział Jelsky. — Tam na dole, — tłómaczył poważnie, — siedzą
panowie, którzy mają dosyć tragedyi w ż3'^ciu i — w swycłi
głowach. Panowie żądają wesołości; nie dowcipu ludzkich
głów, bo to już dziś nuży, lecz humoru kobiecych nóżek.
To jeszcze bawi tymczasem. Jeżeli ewolucya pójdzie dalej
w tym kierunku, należy się spodziewać, że przy ulepszo-
nych dekoracyach wejdzie, naprzykład, na scenę wieża
katedry kolońskiej, stanie dęba i zatańczy kozaka .. . Myśl
z wieczora nuży ludzi pracy, ludzi wielkomiejskich!
— Ale w takim razie, co wy tu robicie? — niecierpli-
wił się Kunicki. — Gdzież konsekwencya ! ?
— Młodzieńcze, zrujnujesz się na konsekwencyę ! —
huknął z kąta basowy głos.
— Ależ logika ! ?
— Pan masz świetne zadatki na balcałarza!
— Więc sens ? Sens ! Głowa moja ! — krzyczał Ku-
nicki, ściskając dłońmi skronie.
— I, panicz chce zostać literatem?..
Muller i Jelsky prostują pomyłkę; towarzystwo chce
być grzecznem i kiwa smętnie głowami, na znak widocz-
nie, że i takie fachy być muszą. Bas tj'lko szepcze nie-
chętnie do sąsiada: „Co ta racyonalistyczna hołota między
nami robi? — lekarze! przyrodniki! "
— Czyż nie mam racyi? — zwrócił się głośno do
jednej z dam.
j82 . CHIMERA
Ona, patrząc na niego szklanemi ocz3ana, wydęła
usta w dziobek, brzdąkła wargami i wybębniła jak pozy-
tywka:
Ich bin nichł von Prag, nicht von Wien,
Ich bin eine fesche Ungarin.
— Osoba udziela się wyłącznie ze strony artystycz-
nej, — komentował ją poważnie Muller.
Kunickiemu zdawało się, że jest pijany; chwytał czem-
prędzej za czapkę.
— Więc stanowczo do Szwaj caryi ^ — zaczepił go
jeszcze Jelsky.
— Tak jest.
— Kłaniaj się pan tam pięknie studentom z Zurychu.
Salwy śmiechu zgłuszył nagły wrzaskliwy pisk z głę-
bi teatru.
Światło gaśnie, unosi się kurtyna; scena pusta, a z za
kulis drą się ostre, przeraźliwe głosy. Wreszcie wypada-
ją trzy pstrokate potwory w spiczastych czapkach, przy-
padają do rampy i uderzają się nawzajem w twarz.
Olbrzymie karminowe pyski na kredowych maskach wy-
krzywiają się szeroko i wyrzucają z siebie ochrypły, gar-
dłowy śmiech.
— Hehehe..!!
Posypały się oklaski.
— The fashionables, — odczytywał Jelsky w afiszu.
Kunicki trzasnął drzwiami i przygłuszył na chwilę
wybuchy śmiechu w loży.
— Wina ! — krzyknął nagle Muller. — Stimmung jest
zbyt głupi, aby go można wytrzymać po trzeźwemu. Je-
żeli nie będziemy pili, lada chwila beknie tu jakaś owca
sentymentem.
— Hertenstein, — wina ! — wina ! — krzyczano, bę-
bniąc laskami w podłogę.
PRÓCHNO 183
Z kąta loży podniósł się Borowski, skrzyżował ra-
miona i patrzał na nicłi z podełba.
— „Jeżeli masz zostać młodą
I być taką, jak ta, co dziś żyje,
I być ochrzczona tą piekielną wodą,
Której pies nie chce, wąż nawet nie pije ..."
— Co jemu się stało ? — wołano.
— Niic, — bagatelizował Jelsky, — wpadł tylko
w delirium teatralicum, cały repertuar klasyczny wymru-
czał już tam w kącie. Co, zresztą, nie przeszkadza mu
w tej chwili zazdrościć klownom, że są na scenie.
Ktoś, komii jeden koncept zmanierował humor na ca-
ły wieczór, powtórzył niespodzianie:
Tak, tak, tak,
W tern cały sztuki smak,
Naszego życia sens!..
— Hehehe ! ! . . — darły się błazny na scenie.
Borowski przeniósł się do ciemnej loży w kącie ; wnet
za nim wyśliznął się i Turkuł.
— Niedościgły imitator, iluzyonista biograficzny, pro-
fesor van der Clerk, — rekomendował Jelsky podług afisza
i84 . CHIMERA
jakiegoś pana na tle lustrzanego kramu ustawionego na sce-
nie. Profesor krzątał się przy swej cudownej szafie, na-
rzucał na siebie jakieś szmaty i peruki i z batutą w ręku
zwracał się jak fryga do publiczności.
„Brawo, Liszt! — Liszt! " — krzyczały wszystkie usta,
klaskały wszystkie ręce. — Na radość tłumu patrzała siwa,
trzęsąca się głowa starca, o wielkich guzach po całej twa-
rzy ; niedołężna ręka ledwo trzymała batutę. Muzyka gra-
ła 3-cią Rapsodyę.
— „Brawo, Beethoven! — Beethoven! " — krzyczano
po chwili. — Na szerokie śmiechy tłumu odwróciła się
starcza, brzydka, potężna głowa wielkiego twórcy. Kapela
tynglowa próbowała grać „Eroikę," zagłuszyły ją oklaski.
W loży Pawluk porwał się z miejsca.
— Choćby zdjąć głowę z karku, rzucić ją wam pod
nogi i pójść sobie precz; — mnie i głowa już na nic. —
Oj dokuczyło ! — I splunął w kąt.
Profesor w kilku zwinnych ruchach przedzierzgnął się
ponownie. Przed rampą stanął wysmukły młodzieniec
w eleganckim fraku, niedbałym ruchem trzymał w ręku
batutę, zerkał na kobiety i uginał się na słabych nogach.
Publiczność śmiała się, lecz nie umiała odgadnąć; ktoś
z galeryi krzyknął wreszcie: „Szopen!"
I zagrzmiały oklaski.
— Brawo Szopen ! . . Jeszcze raz Szopen !
W loży odsunął ktoś gwałtownie krzesło : pan v. Her-
tenstein porwał się z miejsca. Coś jakby kurcze wstrętu
przebiegły mu po bladej twarzy.
— Niech ta małpa zaprzestanie ! . .
— Cii, Hertenstein, — obrażasz profesora ! Co u Bo-
ga!. . beczysz?!..
— Toż te małpy ośmielają się grać Scherzo H-mol! . .
Zaprzestać! — huknął na cały teatr.
Pawluk rzucił się ku niemu.
PRÓCHNO i8j
— A co, pan Hertenstein? — twoje pańskie nerwy
nie wytrzymały naporu głupstwa ? Pękło coś — łia ? A wi-
dzisz, — patrz, jak won tam na dole się bawią: publi-
ka, — ha?
Jelsky wzruszał ramionami.
— Nie rozumiem ciebie, Hertenstein ? Przecież te bła-
zny przed chwilą i profesor, na którego patrzymy, są sztu-
ką aktorską au fond. jej absolutem bez przypadkowości
twórczych pierwiastków, które pochodzą bądź co bądź
zawsze od kogo innego. Tęsknota Borowskiego jest w swej
nieświadomości szczerszą od twego sentymentu... Zaś
to, — tam na dole . . . no, to jest. . , jakżeby to powiedzieć . . .
ćest le public, co laury rozdaje. Wniknij w to, Herten-
stein, i skrusz się na duchu . . . Dasz nam kiedy koncert
szopenowski lub może własny, — ci sami przyjdą! A ty
rzucisz im pod nogi wszystko z rozbolałej duszy Szope-
na i ze swej własnej ! ! . . Zlituj się, Hertenstein, kto z was
jest większą małpą: profesor van der Clerk, czy ty?
— Mógłbyś z równą racyą zapytać : twój profesor
czy Szopen.
Towarzystwo wybuchnęło pijanym śmiechem. Her-
tenstein wyprostował się nagle jak struna i tupnął nogą.
— Bydło, nie śmiać się ! . .
Blada jego twarz wydłużyła się natychmiast i zaskrze-
pła, jakby w przestrachu nad własnem uniesieniem i bru-
talnością ; siatka sinych żył zatętniła na skroniach ; zaświe-
ciły się oczy, i dwie wielkie łzy, — łzy zdziwienia, — za-
wisły na środku białych policzków. Pochwycił pierwszą
rękę z brzegu, uścisnął i wyśliznął się na korytarz.
Obecne w loży damy próbowały kobiecym taktem
załagodzić przykre zajście: nastroiły się brzdąknięciem
warg i zaśpiewały zgodny duet:
Jam nie z Wiednia, jam nie z Pragi,
Jestem sobie z Budapesztu!. .
i86 CHIMERA
Kurtyna zapadła z szelestem. — Hertenstein wlókł
się jak pijany przez korytarz : zdawało mu się, że jakiś na-
trętny rój much krąży mu nad głową, brzęczy i bzyka
w uszy. To publiczność rozochocona podczas antraktu
śpiewała chórem w takt muzyki:
ta - ra - ra - bumdera !
ta-ra-ra-bumdera! — śpiewał, gwizdał, hu-
czał cały teatr ...
— Niema gadania, — powróci! — uspokajał Jelsky
przyjaciół. — I on zechce usłyszeć Yvettę. Reklama, co
wznosi karłów i obala olbrzymów, drwi sobie z ludzkich
kaprysów.
Jakoż Hertenstein zawrócił ze schodów, lecz nie do
nich, tylko do ciemnej loży z brzega, gdzie ku swemu
zdziwieniu zastał dwa nieruchome cienie. Przysiadł się
i on do Borowskiego i Turkuła. Nie zdziwili się wcale,
nie unieśli nawet głów przy jego wejściu. Cisza, półmrok
i jakieś ponure skupienie panowało w tej loży. Krzyki
i wrzawa ze sceny nie dochodziły tu, zda się, nawet.
— Panie Hertenstein, — szepnął po dłuższym czasie
Turkuł, — kiedy pan dasz koncert?
— Nie wiem.
— Trema?
— Tak.
Ktoś westchnął, ktoś drugi zawtórował, trzeci popra-
wił się na krześle i chrząknął. Milczeli znowu.
PRÓCHNO i8j
— Pan powiedział, — zwrócił się po chwili Borowski
do Turkuła, — że, gdzie tryumfuje czyn, tam musi być zde-
ptanem uczucie.
— Ja tego nie mówiłem.
— Prawda, to Hertenstein! . .
— O, Hertenstein cudzego uczucia urazićby nie
umiał, a cóż dopiero zdeptać własne!.. Niech się pan nie
gniewa, — ja czują pana . . . Taki rozdaje tylko uczucie,
wziąć go sobie od kogoś nie umie: za słaby lub za mało
brutalny. Taki — nic sam nie burzy, jemu życie wszystko
niszczy. Czyscowe dusze ! . . Takim musiał być Szopen, —
prawda, panie Hertenstein?
Hertenstein żachnął się nerwowo:
— Nie mówmy tu o Szopenie !
— Przepraszam.
I znów milczeli.
— Pan mnie zapewne do jakiego dramatu chce
wkleić? — zagadnął Hertenstein z cierpkim grymasem.
— Wkleję.
— Czy pan już żyć jako człowiek nie umiesz?
— Nie, — odparł Turkuł twardo i jakby z dumą.
— Czuć to. Pan cuchniesz atramentem . . . Zresztą,
pańskie sztuki mogą być doskonałe, ale grać powinien
aktor z genialnym nerwem życia. Ot, Borowski naprzy-
kład!
Borowski podniósł oczy i zasapał ciężko jak miech.
Poczem podniósł się niezgrabnie, potknął pociemku, zbli-
żył się do Hertensteina i pocałował go w rękę.
Turkuł przytupywał niecierpliwie nogą. „Dobrało się
dwóch ! . . Lubię ja takich mężczyzn ! . . "
Śpiewki, tańce i błazeństwa ze sceny dochodziły tu
dalekim przytłumionym gwarem : niby wrzaskliwe nakrzy-
kiwanie pastucha pod wieczorną zorzę, co się w cichem
powietrzu roznosi i kołysze, harmonią spokoju owiewa
i88 . CHIMERA
i echem pieśni do uszu dolata. Tu w głębi ciemnej niszy
żył, drgał i tętniał teatr: wszystko inne roztapiało się w łiar-
monii.
Turkuł nie spuszczał z oczu Borowskiego.
— Jedź pan ze mną ! — rzekł nagle, — grać moje
„Przeznaczenie." Dają za trzy dni; jadę tej nocy jeszcze.
Borowski drgnął i spojrzał jakby z przerażeniem na
niego.
— Wsadzę pana na debiut do „Wielkiego."
— Co!? — Borowskiemu krew uderzyła do głowy
i przysłoniła nagle wszj^stko przed oczyma. — Co pan po-
wiedział? — pytał po dłuższem milczeniu.
— Do „Wielkiego."
— Boże mój ! . .
Turkuł śmiejąc się wyciągnął rękę, aby w nią Bo-
rowski na zgodę uderzył.
— Biorę pana na swój koszt, — czem sprawię naszej
publiczności prezent królewski.
Borowski patrzał bezradnie w oczy Hertensteina, jak-
by od niego oczekując otuchy, czy też namowy.
Ktoś szarpnął drzwi : do ciemnej loży wtoczył się pi-
jany Pawluk.
— Pan Borowski, dawaj żonę! — krzyczał, waląc mu się
prosto na szyję. — Tam oni cuda prosto opowiadają ! Rad-
by popatrzeć, — namaluję może . . . Tam oni wszyscy opo-
wiadają, — bo my się tam upili . . . Winem winogronowem
upił się i ja... Ty, pan Borowski, nie gniewaj się! — a żo-
nę tu sprowadź, — ot co ! . . Rączkę wycałujemy, — uczci-
wi będziemy . . . Wiadomo : — cudza żona ! Trzymaj się ! . .
Borowski odpychał go od siebie ze wstrętem i strachem
jak złą zmorę. Hertenstein skoczył wreszcie i chwycił
Pawluka za bary.
— A ty, pan Borowski, pożal się nad Mullerem i wy-
rzucaj go won od siebie. U pijanego, wiadomo, — dusza
PRÓCHNO 189
przez g^hą lezie ! Powiada, że jeśli w łeb sobie strzeli, to
tylko dla onej to Zośki twojej ... A Jelsky jest na kobiety
drań! — Czuju 1 !
Pan V, Hertenstein, nie rozumiejąc nic, zżymał się na
ten ochrypły, pijany i natrętny głos.
— Idź precz, kozaku, idź precz ! , .
— Ja liustra szukał i was nalazł. Liustro zbić chcę ! . .
Spiegel zerschlagen, baron Hertenstein!
— Tłucz, rób, co chcesz !
— Zbiję ! . . A ty, pan Hertenstein, po co tu przy-
szedł? Modlić się, — ha? Wiadomo — duszę zapomnieć!..
I ja — i mnie, — bełkotał, czepiając się każdego z nich po
kolei, — i mnie tu ciasno w waszej Europie . . . Pójdziesz
do akademii: — „tfu, jak wszyscy umieją!"; pójdziesz do
galeryi: — „Boże ty mój, co ludzie już arcydzieł namalo-
wali," — przytłoczy, zgniecie, zdepcze. — Pójdziesz do ka-
wiarni: łeb jak dynię rozedmie. Mądrzy wy, mądrzy!
Wiek słuchaj, nie nauczysz się!.. A sam ja co? Tfu!
I artystą chciał zostać ! . . Zapłacze dusza ! — Dawaj, — za-
pijul — Przyjdziesz hań gdzie zapomnieć: — głupstwo na
głowę wskoczy, w czuprynę się wczepi i — paszołf —
hajda, galop ! — U was wszystkiego za dużo w Europie
waszej, za dużo, za dużo!.. Miejsca dla duszy niema!..
— Nima. nima ! — skarżył się i żalił, gdy go za drzwi
wypychano. — A ty, pan Borowski, żonie małą to rączkę
wycałuj pięknie ode mnie, — wołał poprzez głowę Herten-
steina. — Kobiety wyby mnie dali, dobrej, poczciwej!..
Buchnąłby na kolana, stopy całował i beczał, beczałby ! . .
Tobie, pan Borowski, żony przez to nie ubędzie, a ja du-
szę zleczę, wymyję łzami, wyczyszczę z błota!.. Na wy-
kształcenie pluję! oddam panu Turkułowi: dramat zrobi;
wszystko inne tam — mężowi, — niechaj ! A mnie serca
trochu kobiecego... Baby, baby mi dajcie! ta dobrej
baby ! . .
^00 CHIMERA
Wypchnięto go wreszcie za drzwi. Tam począł nie-
bawem wrzeszczeć jak sroka; zataczając się od ściany do
ściany, darł się ochrypłym głosem:
— Nad moim wieńcom
Druchny płakały...
— Cicho, Pawluk, bo cię na ulicę wyleją!
Lecz on wparł się niebawem gdzieś w kąt i tłukł
głową o ścianę.
— Uch, padlec, padlec!.. Przedał jak Judasz!.. Za
sztuku, padali; — za ono won draństwo, za publikę prze-
d-!..
Wreszcie ucichło wszystko ; w sali tylko gwarno by-
ło przy spuszczonej kurtynie. W ciemnej loży milczano.
Jakieś swarliwe głosy na korytarzach, potem rap-
towny trzask i brzęk, co z łoskotem metalicznym poto-
czył się jakby po kamieniach, echa szklane we wszystkich
kątach teatru zbudził, nagłą ciszę wszędzie wyczarował
i utonął niebawem w ogólnej wrzawie, krzyku i tumulcie.
— Zbił ! — rzekł Borowski.
Pod koniec antraktu orkiestra starała się grać po-
wEiżnie, kelnerzy snuli się majestatycznie, na głośniejsze
śmiechy sykano gdzieś z kąta. Ludzie byli już podniece-
ni i podddawali się biernie tym nieokreślonym, niewiadomo
zkąd idącym nakazom. Wreszcie dzwonienie. Długie, po-
wolne, proszące o skupienie.
Numer główny programu!
PRÓCHNO 201
Przed kurtynę wyszedł jegomość w tuźurku i obwie-
ścił żałobnie, iż panna Yvetta Gilbert w drodze powrotnej
do Paryża raczy wystąpić raz jeden tylko.
„Dobrze robią ciekawość," — aprobował Jelsky w du-
cłiu. — Oto cliwila brzemienna, — zwrócił się z po-
wagą do przyjaciół. — Reklama wyzywa tłum w szranki
i potęgę swą mierzy. Przyjrzyjcie się, dzieci, „co może
dziennikarz ! "
Ludzie tymczasem wlepiali już oczy w kurt5nię i na-
stawiali uszy; sykano na nieproszone gawędy. Jelsky za-
kaszlał głośno dla eksperymentu: zakaszlano na widowni
jak w owczarni. „Skupienie jest!" — wnioskował- I czuł
się panem trzody swojej.
— Stań się, — rzekł, jak kapłan, gdy zasłona unosi-
ła się powoli ku górze.
I stało się ! . . . Tam, przed rampą stsJa ona ! — jak
wskrzeszona legenda, jak wyczarowana z gazet, ogłoszeń,
wersyj i plotek. „Czarną ma na sobie suknię i żółte
wstęgi, — mówią sobie ludzie. — I te wielkie, lśniące czar-
ne rękawice na ramionach, te same, co do anegdoty już
niemal przeszły." Ona! „Nieładna ! . . . Brzydka ! . . . Wspa-
niała! " — „Ciekawym, czy też prawda, co o niej piszą ",[ —
myślą wszyscy, a każdemu już serce bije, każdy jest już
najpodatniejszym do przyjęcia takich wrażeń, jakie mu
w oczy i uszy rzucą.
Stoi, dłonie splotła i uśmiecha się... „Dziwny
uśmiech!..." Szczupła, giętka, wysmukła... „Ależ te
oczy, te oczy!..."
— Wisz. hadiuka czarna . . . ! — rozlega się na c^y
teatr tuż ponad głowami Borowskiego i Turkuła. — (Paw-
luk wywinął się na razie z rąk policyi).
Wreszcie, ona przechyla się giętko, — o posłuch pro-
si: „A young boy gave me his heart*^ — zaszeleściało
jak liście. Ludzie nieprzygotowani byli na angielski ję-
202 CHIMERA
zyk. „Młody chłopiec dał mi serce swoje" — tłómaczono
sobie pośpiesznie, podczas gdy artystka wyciągnęła przed
się ramiona i trwoźnie, pieczołowicie ujmowała, zda się,
coś subtelnego w dłonie. — I zdawało się ludziom, że
w tych czarnych rękach drży lękliwie ciepłe ludzkie ser-
ce. — Zagrała muzyka śpiewnie i łagodnie. Padły pierw-
sze słowa — francuzkie. „Dla czego taka wieża Babel? " —
dziwił się ten i ów, lecz każdy wypłaszał czemprędzej
z myśli to niewczesne pytanie.
Napięcie tak wzrosło, że pierwsze te słowa były dla
ludzi niemal ulgą fizyczną. Głos niżki, lecz śpiewny i ja-
kiś ogromnie kobiecy. W naprężeniu początkowem każ-
dy puszczał mimo uszu melodyę i śpiew, czatując nato-
miast na treść, na słowa, na gesty. I oto dowiadjrwały
się chciwe uszy, że . . . młody chłopak, gdy łzy wszystkie
na rozstaniu wypłakał, piersi swe roztworzył, serce z nich
dobył, u jej stóp złożył. „Weź — do ciebie wszak nale-
ży. Mnie już nic potem ! " A w czarnych dłoniach drga,
zda się, pulsuje i tętni to serce, niby ptak ofiarny ; i krwią
widocznie ocieka, gdyż ona tak ramiona przed się wycią-
ga, jakby się suknię poplamić czemś bała. W tem sercu,
jak na dnie purpurowego kielicha, leży biała lilia pierw-
szych uczuć, nowa młodość, nowego życia wonie i bla-
ski! I pieszczą, i tulą coś te czarne dłonie, niby ptaka
przeznaczonego na rzeź; a potem „zwróć mi! — daj!" —
śpiewają usta, a długie, ruchliwe czarne palce oplatają coś
jak ssawki mątwy, wpijają się niby ostre i cienkie pazu-
ry w coś, co drży, łopoce się i precz z rąk wyrywa.
Wreszcie krótki, cichy okrzyk! — ludzie westchnęli na
widowni, tu i owdzie krzyknęła kobieta.
Rozdarła serce!
I śmieje się . . . Lecz w tejże chwili zbiera się w so-
bie, odskakuje nagle w tył, ramiona przed się rozpacznie
PRÓCHNO 20J
wyrzuca i pręży długie palce. Jakiś lęk potworny wykrzy-
wia jej twarz.
I ludziom się zdawało, że widzą u jej stóp żmiję!
A ona krzepnie w trwodze, drętwieje w przestra-
chu, długie czarne ramiona wyginają się jak węże, prę-
żą się ruchliwe, cienkie palce. Ludzie słów wciąż jesz-
cze nie rozumieją, ale każdy czuje, że żmija dosięgła
jej stóp, oplata nogi, po biodrach się ślizga. A muzyka
gra śpiewną zwrotkę. Piosnka prosta, co do połowy wier-
sza opada, od połowy w górę wysokim tonem sięga, —
i donosi, jak echo skargi dalekiej :
Zgorzała ju& miłość,
Tęsknota nie mija,
Z białych uczm kwiatu
Pełznie czarna żmija.
Ona przechyla się, słania i opada niemal w giętkiem
przegięciu ciała. A skarga ta dziwna wciąż dalekiem
śpiewa echem:
Jadem ciało -ć ślini,
Jadem cią plugawi,
Mego ducha gruzy
Jadem marzeń trawi.
Jakiś nieludzki, blady ból kurczem obrzydzenia wy-
krzywia jej twarz, brzydką w tej chwili jak u czarownicy.
Nietoperze ro-ojem,
Resztą krwi mej piją.
Czego chcesz ty?!..
Na twej białej piersi
Skonać czarną żmiją!...
I padły te słowa, jako zgrzyt pękniętej struny. Te
blado i bezwładnie rozchylone usta, ten nieuchwytny wy-
raz, niewiadomo : smutku kobiety, czy cynizmu aktorki ! . . .
204 CHIMERA
Osunęła się zasłona.
I cisza była. Na korytarzach tylko, gdzieniegdzie
warczał gaz, i dziwnie odbijał się ecliem turkot powozów
na ulicy. Zdawało się, że tamtędy ciągną jakieś kon-
dukty pogrzebowe.
„Co to było? " — pytał samego siebie ten i ów
trzeźwiejszy. Lecz oto pada pierwsze klaśnięcie jak strzał, —
oklaski bić zaczęły gradem o pułap, toczyły się jak grzmo-
ty: — runął łoskot, wszczął się krzyk i tumult. Gdzie-
niegdzie ponad tłum wyrzucały się rozpacznie ramiona ze
żłożonemi do oklasku dłońmi, lub ukazywała się głowa
z okrągłemi oczyma i szeroko, jakby w przestrachu, roz-
wartą gębą. Ryczała, pieniła się ta szalona fala przypły-
wu gromadnej duszy. Czuć było pot ludzki, — tłum
śmierdzieć poczynał.
— Jezus Marya, Borowski?! — krzyknął nagle Her-
tenstein i rzucił się na brzeg loży, by go w pół pochwy-
cić. — Bój się pan Boga, kto słyszał tak się wychylać ! ? . . .
Jelsky stał na froncie dziennikarskiej loży, nawprost
sceny. Kiwnął przyjaźnie dyrektorowi teatru, i wyjąwszy
machinalnie gazetę z kieszeni, uderzał nią o parapet loży,
spoglądając niedbale na kłębiący się u nóg jego tłum.
— Przepotężna! — zaśmiał się z tryumfem i rzucił
numer gazety na głowy intehgentnego motłochu.
sparty na ramieniu Jelsky'e-
go wlókł się ciężko do do-
mu; co chwila przystawał
i oglądał się trwożnie po za
siebie. „Pluń na te zmo-
ry!" — uspokajał go kilka-
krotnie Jelsky.
Zagrodziły im drogę dłu-
gie, ślizko wydeptane sto-
pnie, wystające z równego szeregu kamienic. Borowski
zapatrzył się na potężne, omszałe kolumny i na barokowe
posągi w niszach.
— Nie pójdę ! — zawołał nagle i przysiadł na stopniach
kościoła.
— Chciałeś, żeby cię do domu odprowadzić?
— Bodajbym był przeklęty!
— Eh 1 — skrzywił się Jelsky. — W taki melodramat
wpija się pierwszy lepszy cham gorzką.
— Ja jestem trzeźwy.
— No chodź ! . , Ambicyę cenię nawet u pijanego.
— Bez ludzkiej ambicyi i głupoty ty byłbyś zerem.
2o6 • CHIMERA
— Obaj, obaj, Borowski Ale wstań z tych sto-
pni, bo to jest śmieszne i bluźniercze.
Zamiast odpowiedzi przylgnął ustami do kamiennych
schodów i trzykrotnie w piersi się uderzył.
— Płakać nie mogę, — szeptał, ujmując Jelsky'ego
pod ramię. — To mi piersi chyba rozsadzi!..
— Tacy jak ty umieją już tylko na scenie płakać.
— Ja na scenie szczerzej się modliłem, niż teraz.
— Każdy z nas, Borowski, każdy z nas dzisiejszych
ma taką scenę, na której z powodzeniem szczerość odgry-
wa. Ja tylko w druku umiem się jeszcze szlachetnie oburzać.
— Ja chcę się modlić!
— Widzę jedyną drogę wyjścia : wstąpić na scenę.
— Boże, Boże mój, cośmy z życia zrobili !. . Widzisz,
kto tam był, tego próg kościelny nawet odtrąci.
— Gdzie?
— W tynglu, w teatrze, w sztuce — to jednego dya-
bła panowanie. Twoje to, Jelsky, królestwo, twa moc
i chwała.
— Pan gardzisz sztuką?
— Tłum widziałem, twoją potęgę pojąłem . . . Gardzę
sobą, nienawidzę swego życia!
— Ale sztuka, pytam?
Borowski zwiesił głowę i milczał. Jelsky roześmiał
się krótko: „Oj, to słówko, to słówko fatalne!"
— Czyś pan co postanowił?
— Wyjeżdżam dziś jeszcze.
— Hm!.. A żona?
— Ja zbieg, ja złodziej, powrócę tam bez własnego
imienia, bez przeszłości, bez żony, bez celu, treści i przy-
wiązania do życia, tylko z tą jego klątwą!..
— Ze sztuką ? — skrzywił się Jelsky. — A kto cię
tam będzie lansował? Macie u siebie porządnych dzienni-
karzy?.. Ale przede wszystkiem, co zrobisz z żoną?
PRÓCHNO 207
— Pozostawię ją Kunickiemu.
— Jakże to „pozostawię"? I dlaczegóż koniecznie
jemu?
— Ponieważ ze wszystkich łotrów, jakich znam, ten
karyerowicz wydaję mi się najuczciwszym.
— Hm. . ! — Jelsky wydął wargi. — Żenią się, — chcesz
powiedzieć ... A no ! poświęconą została sztuce, niechże
z kolei poświęcą ją karyerze. Poświęcanie się jest losem
kobiety.
— Muller! . . — przypomniał sobie nagle Borowski i na-
chmurzył się. — Jego mi żal : — młody ! On się o tę prze-
szkodę gotów rozbić w życiu . . . Ale gdzie się podzisJ
Muller?
— Poszedł z tą... rączką, z loży. Widziałeś ją?
Borowski splunął.
— Niech was wszystkich piekło pochłonie!
— Dla takich mniej więcej poświęcają się kobiety..
I one znają to słówko: „sztuka"!..
Przy bramie opuścił jednak Borowskiego spokój.
Wargi dygotać poczęły, ręka czepiała się kurczowo ramie-
nia Jelsky'ego. Pociągnął go ze sobą na górę. „Chodź!
dam ci list do Kunickiego. Boję się o tę pierwszą chwilę
dla niej. Chodź!" Kazał mu jednak oczekiwać w sieni;
Jelsky rzucił ramionami, siadł jednak flegmatycznie na scho-
2o8 CHIMERA
dach i począł się bawić woskowemi zapałkami. Borow-
ski wśliznął się do mieszkania na palcacłi.
Przyćmiona lampa pod abażurem pali się na stole.
„Jak zawsze w takich razach," — przemknęło przez myśl
Borowskiemu. — Ta cisza, lampa z czerwonym abażurem,
ostry cień na ścianie: długi, czarny i taki dziwnie niespo-
kojny ! — Czuł, jak za każdym krokiem traci władzę woli,
jak to fatum znanej gorączki poczyna kierować jego ru-
chami . . . Skrada się na palcach, czai, własnego cienia
płoszy i wzdryga... Przez chwilę zapomniał jakby, po co
tu przyszedł; — spojrzał na biurko i rzucił się do niego...
Przerzuca kartki, przypada na krzesło i kreśli jakieś sło-
wa bezładne, gorączkowe: — ostatnie pożegnanie. Rzuca
pióro i — roztwiera z hałasem szufladę!. . Nie, — nie to!
nie to!.. Chce biedź do drugiego pokoju, lecz wzrok je-
go pada raz jeszcze na biurko. I zdawało mu się w tej
chwili, że ze wszystkich ciemnych kątów pokoju rozlega
się potworny, złośliwy chichot...
Na stole leżała biała czysta karta: nie napisał ani
słowa! — Wiódł piórem górą, ponad papierem, jak zawsze
w takich razach.
— Boże mój ! — jęknął. Opadł na krzesło, ręce zwi-
sły bezwładnie. — Boże mój, więc ja naprawdę nie mam
sił do życia!?..
Zmógł się przecie i pisał z wysiłkiem wielkim: —
„Wśród nas wszystkich ty jeden tylko nie zgniłeś do re-
szty, ty jeden kochasz może prawdziwie. Ona jest bier-
ną jak każda kobieta: miłości potrzebuje, pokocha tego,
kto ją kocha. Broń i strzeż! Jestem najpodlejszym czło-
wiekiem na świecie."
Ale gdy drzwi uchylił i w półmroku ujrzał jej ja-
sną głowę na poduszkach, uczuł, że nogi uginają się
pod nim. Coś szczerego uderzyło go tym razem jakby
obuchem w głowę i rzuciło do jej nóg. „Ty święta ofia-
PRÓCHNO 209
ro . . ! " — zaczęło mu się już w myślach na wysoką nutę,
lecz łkanie wtłoczyło mu te słowa nazad w piersi. Chłód
jej stóp, które do czoła cisnął, wyzwolił mu łzy z oczu.
Płakał jak dziecko, mając jedną myśl tylko, że to źródło
łez jest dla niego jedynem już źródłem szczerości i pro-
stoty: mocy życia!
— Właduś ! — szepnęła we śnie. Uniosła się na po-
duszkach, zgarnęła włosy z czoła i znowuż opadła na po-
słanie.
„Śpi, — myślał, — oczu nie otwiera."
— Włada, zostaw mnie, — zostaw mnie już dzisiaj.
Sił brak ! Ciała już nie czuję, duszy nie mam . . .
— Jezu ! — krzyknęło coś w Borowskim ; — Zocha,
nie! — ja nie to...
— Piłeś znowuż, Właduś ?
— Matko Boża . . . Zochna, Zochna, za coś ty mnie
kochała?!
— Ja cię zawsze, Właduś, lubię, ale dziś idź już, —
idź!..
Borowski podniósł się ciężko z kolan.
— Idę już, Zocha, — idę ! . . A niech cię Bóg. . .
Czucie instynktowne przepłoszyło ją w tym półśnie.
Porwała się z poduszek i siadła na łóżku. Nerwowym,
niespokojnym i sennym jeszcze ruchem prz3^gamiała włosy
na tyle głowy.
— Nie, Władek, wróć się lepiej, bo ja się czegoś
boję.
Borowski wysunął się cichaczem do sieni. Jelsky
siedział na schodach; urządzał sobie iluminacyę z wosko-
wych zapałek i wygwizdywał piosnkę Yvetty o rozdartem
serduszku,
— Jelsky?
— No?
— Władek ! — wołał z wewnątrz kapryśny, senny głos.
210 CHIMERA
— No, — Jelsky gasił po kolei świeczki, — to było
do przewidzenia, że ty efektu nie darujesz.
Podsłucliiwali pode drzwiami: miękki plusk bosych
nóg o podłogę, a potem nagły krzyk :
— Władek!!..
Borowski biegł na dół, przeskakując po kilka stopni.
Jelsky stał w sieni i nadsłuchiwał; rozrzewniało go to
pluskanie bosych nóżek o podłogę. „W koszulinie bie-
daczka biega." I znowuż krzyk, tylko tym razem cichszy,
niespokojny, poczuciem samotności lękliwy. „Gotowa so-
bie co złego zrobić," — pomyślał Jelsky. — „Właściwie, wy-
starczyłoby w tern miękkiem serduszku zbudzić anarchię
uczuć, aby ..." — Usłyszał w tej chwili ciężkie osunięcie
się ciała na ziemię.
Ujął za klamkę: drzwi stały niedomknięte.
— A no ! . . — mruknął. — Zgasił zapałkę, zdjął
grzecznie cylinder i wśliznął się na palcach do przedpo-
koju.
Końca tej drodze nie widać! Nogi drętwieją, grzbiet
w pałąk się zgina, głowa ciężko na piersiach zwisa; —
ciało się nie dowlecze . . . Żółta smuga blasku od kinkie-
tów zastygła jakby i omartwiała w ciszy, — i ta ścieżka
tuż przed rampą — długa, równa, nieskończona ... I do-
kąd ta droga wiedzie ? . . Pary czarnych, lśniących w cie-
mności, wielkich, okrągłych oczu . . . „Ile ich tu jest dzi-
siaj*" — dziwi się Borowski. — Dech ich zaparty, pierś
ciekawością przytłoczona ... I oczy ! — setki, tysiące oczu
PRÓCHNO
211
wlepia się w niego żądnie, chciwie, i ssie mu z piersi krew
serdeczną... Idzie wciąż, wlecze się bez końca; dźwiga
na sobie jakiś ciężar, co go lada chwila o ziemię rzuci . . .
Padnie, zwali się ! . . Wszak te oczy wszystkie na to tyl-
ko czekają: — padnij! padnij!., zwal się i krwią nam
w oczach zabrocz!
I dokąd wiedzie ta droga?.. Przez kłamaną scenę
życia na serdeczną scenę... Boże mój. Boże litościwy!..
Nagle głuche łkanie wyrzuciło się zkądciś echem
i padło mu jak kamień pod nogi. — Potknął się ! . . Zmógł
się i dalej idzie... Oczy! oczy! oczy!.. „Władek, Wła-
dek mój ! " — załkało po raz drugi . — Potknął się ! . . W ka-
miennej ciszy wyczekiwania napięta struna gromadnej du-
szy ludzkiej już huczeć poczyna : pęknie lada chwila. Oczy !
oczy ! . . „Władek, ci artyści uczynią ze mnie dziew ,.\" —
Potknął się, zatoczył i runął na ziemię!
Brawo, Borowski ! . . Bis ! . .
I wre, huczy, przelewa się ten zgiełk. A potem sy-
kania: „Cii..! — Dosyć, Borowski! Niech błazny teraz
idą ! " — I wpada ta trójka w spiczastych czapach, o kre-
dowych pyskach i wielkich karminowych wargach : wrzesz-
czy, skamle, szczeka i przeskakuje przez niego ze śmiechem:
„Hopp!.." Oklaski, brawa i śmiech błaznów:
— Hehehe . . ! —
Ocknął się i dźwignął ciężko z ziemi. Pusto było na
trotoarach. Podwójny szereg żółtych latami zamykał się
klinem, hen, w dalekiej perspektywie. Ponure, senne mu-
ry wyrzucały na cichą ulicę nie samotne echa jego kro-
ków, lecz 'za każdem stąpnięciem głuche stłumione łkanie.
Płacz, Zocha, — płacz!. .
Ponad miastem, na chmurach, drgała krwawa, żywa,
tętniąca łuna pożaru, zasnuwały ją czarne kłębiska bucha-
jącego dymu. A jednak cisza i pustkowie naokół, — wiel-
ka cisza panowała o tej porze na mieście.
212 CHIMERA
... A tam — znowuż scena ! Tym razem gdzieś w cie-
mnych wyź5mach, pod gwiazdami, hen! Ten oślepiający
żar kinkietów, ta płonąca blaskiem plama na tle czarnej,
gęstej, przepaścistej głębi nocy ! — I oni wszyscy zwle-
kają się tam po kolei — ż3'Avi, jaśni, promienni, — pławią
się w blaskach ! . . Oto wloką się bez celu oni — mło-
dzi ! — smutni, błędni, z krwawemi przepaskami na oczach,
z wyrazem niemocy na bladych twarzach; bezsilne ręce
przed się wyciągają. „I tyżeś nas opuścił, Borowski ! —
ty, piersi naszych jęku, niemocy naszej głosie ! . . "
Przeszli — minęli — ... Tam w głębi kłębią się cie-
mne dymy i krwawią łuny pożogi; długim grzmotem mi-
jają ciężkie hufy pancerne, słychać nieustanny suchy trzask
mieczów o krzyżackie pawęże, huk straszny i trąbki ci-
che, natarczywe granie. Marsz ! marsz ! . . I oto „leci
z szablą pan mój stary — złoty jak kudłaty lew. .. " Za-
snuły go dymy, pochłonęła kurzawa... Z dymu wyłania
się starzec, krwawego trupa na lewem ramieniu dźwiga,
prawą ręką lirę do piersi tłoczy. „Gdzie walki jego echo?
gdzie czynów jego spiżowy dzwon?.." — I minął sta-
rzec, jak mija przeszłości krótkie wspomnienie ... — Lecz
oto wpada drugi, rozwichrzonym włosem twarz przy-
słania, stryczek tylko na szyi widać. Poznał go Borowski
i jękiem powitał. „Synu, gdzie życia mego ślad, gdzie
głos i skarga tych, co umarłych wskrzeszają, z żywymi
cierpią, a przez sennych tratowani — giną? Gdzie są tłu-
mu dzisiejsze ofiary? gdzie mojej, gdzie twojej, gdzie na-
szej doli skarga i bunt? — Synu! synu! — synu mój! "
I zdawało się Borowskiemu, że to jaśnienie w górze
błogosławieństwo promienne na potępioną głowę mu zsy-
ła; tęsknota poczuciem mocy piersi mu rozszerza i pta-
kiem rwie się w górę, — tam do nich ! Prostują się zdrę-
twiałe skrzydła, szeroko zagarnęł}' sięgi, — oto z ziemi się
PRÓCHNO
213
podrywa, w powietrze bokiem się kołysze i orłem do
nicłi leci.
„Właduś, Właduś! Władek mój!"
— Słyszę cię, Zoclina, słyszeć będę póki życia . . .
„bo w sercu mem, choć je ukoj^,
„brzmieć bądą drogie łkania twoje,
„jak bęben, gdy gra do ataku ! . ., —
Ponad miastem gorzała łuna pożaru.
n
i
a^^l^B
^^^^S^S
^gl
H
¥w'
i
W^Hn^HglM^ ^m^M^jSmml^iSSBSwi^lSslk
m
Kroki w5rwiodły go na ślepo przed oświetlone wej-
ście liotelu. Turkuł oczekiwał już w westybulu. W waż-
kim gumow3'^m płaszczu i w małej wełnianej czapeczce
na głowie, krzątał się o walizki : ptak przelotny gotów był
do wędrówki.
— Jesteś pan? — witał Borowskiego niedbale, zajęty
bardziej swą walizką i porty erem.
Na Borowskiego mrowiem powiało od tej twarzy.
Przed chwilą jeszcze oczekiwał tego spotkania, jak wyzwo-
lenia; zdawało mu się, że wycieńczony padnie w czyjeś
ciepłe ramiona, co go obejmą, wesprą, sił i otuchy do-
dadzą.
— Panie, jak oni tu zdzierają ! — skarżył się Tur-
kuł. — ... Rzeczy pojadą omnibusem ; my mamy czas, pój-
dziemy pieszo, opowiem panu po drodze jego rolę w „Prze-
znaczeniu. "
214 CHIMERA
Ujął go pod ramię i wyprowadził na ulicę. Płacąc
napiwek groomowi, rozpoczynał swą opowieść:
— Widzisz pan, w mojem „Przeznaczeniu" główną
rolę ma młody artysta. Pan czujesz miłość artysty?
Boni sztuka -kobieta? — problem! — (Przyparł łokcie
do siebie i ścisnąwsz}'^ mocno kułaki balansował niemi
w napięciu). — Voyons! — pasuje się. — (Otwartą dło-
nią przeciął w powietrzu jak siekierą). — Przepołowił ser-
ce! Połową kocha, połową tworzy. Czy pan potrafisz
oddać tę połowiczność, tę szczątkowość we wszystkiem,
co człowiek myśli, kocha, czuje, tworzy? Te... te nie-
podociągane struny, te zgrzyty, tę atmosferę ułudy. . .
Bon! — I zjawia się, widzisz pan, ta fatalna nuta bez-
wiednego fałszu w stosunku obojga. Projekty! projekty!
Czy wiesz pan, jak potężnie marzą improduktywy?.. Za-
czyna pić, zaczyna kochać mocniej, cela veut dire: namięt-
niej. A potem ta tęsknota do harmonii uczuć, myśli, ma-
rzeń, czynu; ta potrzeba złączenia, zlania, stopienia w je-
dną całość sztuki - kobiety, — voyons, mój problem ! . . Zaś
ona — taka mała polska kobietka. Pan zna ten genreek.
Boni —Otóż,..
— Otóż, — przerwał niecierpliwie Borowski, — ten pań-
ski artysta porzuca kobietę.
— Nie. On ją tylko połowicznością swej natury
i lepszą cząstką swego ja wprowadza bezwiednie w świat
smutku, rozmarzenia, potrzeby ofiary. — Ona dobrowolnie
ustępuje z drogi.
— Dokąd? — Borowski zatrzymał się na ulicy.
— W grób.
— Jezus Marya ! . .
— Mocne w koncepcyi? — co? O, ja zawsze mocno
piszę. — Turkuł nie zdawał sobie sprawy, że człowiek, do
którego mówi, jest tak własnemi ranami obolały, że każde
dotknięcie kurcz trwogi wywołać w nim musi.
PRÓCHNO 2JS
— Widzisz pan, — tłómaczył Borowskiemu dalej, —
przeznaczenie powiodło go kołem i rzuciło nawpół żywe-
go tam, gdzie go mieć cłiciało. I teraz dopiero — tworzy !
Z kolei zatrzymał się Turkuł i w)n-zucił dłoń w górę.
— Ars triumf ans! — wołał.
Borowski zaśmiał się gorączkowo.
— Panie Turkuł, czy tak mocno stoi się w życiu na
trupie ? — Ręce splótł na głowie i w gorączkowym śmie-
chu zataczał się na ulicy. — Ludzie, do czego wy dziś do-
chodzicie !
— Jakto do czego? Kapitalne wnętrza ludzkie wy-
ciągamy !
Borowski śmiał się wciąż.
— O, ja to panu zagram ! Ja to świetnie zagram.
Ha! ha!.. Panie Turkuł, jakże to Muller śpiewał w ka-
wiarni? — „W tem naszej sztuki smak, naszego życia
sens ! " Ha ! ha I — Borowskiemu spazm gardlany zerwał
śmiech. — Panie, jakie krwawe te nasze wnętrza, w któ-
rych pan piórem dłubiesz po nocach, powróciwszy za-
pewne z tynglu lub zamtuza ... I ja, i ja już wstąpiłem
nogą na czyjeś piersi! Tylko jeszcze mi się to rusza,
jeszcze drga i żyje! Jeszcze mnie te drobne ręce rozpacz-
nie . . . Boże mój . . !
Turkuł wtłoczył ręce w kieszenie i spoglądał na nie-
go z podełba.
— Panie Borowski, — rzekł po chwili, — nieszczęścia,
tak zwane, życiowe . . .
— To nie jest nic literackiego ! — ofuknął Borowski.
— Otóż to ! Nieszczęścia tak zwane życiowe, to star-
cia naszej upartej woli z naszem przeznaczeniem. Wierzaj
mi pan, najwięcej zła, krzywdy, szkody sieje w życiu ten,
co z przeznaczeniem swem walczy. A wiesz pan, co on
z posiewu swych najlepszych chęci zbiera? Fałsz i kłam-
stwo na każdym kroku. Trzeba mieć odwagę powiedzieć
ai6 CHIMERA
„nie!" nawet na obowiązek. Ale na to lwiej pono potęgi
potrzeba. Należy mieć ten zmysł prostoty w sobie, aby
najistotniejszej cząstce ducha swego przyznać słuszność
w życiu. Lecz na to dziecka pono potrzeba.
Łoskot uliczny przycichł nagle, — stał się głuchym,
podziemnym, ciężkim : droga wywiodła ich na most. Przed
oczyma Borowskiego zaświeciła mętnym, ciemnym poły-
skiem woda, nurzająca w swych falach długie i żółte ję-
zyki blasków od nadbrzeżnych latarni. Huczał i dudnial
most, — a tam na dole szum i zgiełk mrukliwy i jakby
odwieczny w swej ciężkiej monotonii. Ponad miastem,
w bok, mrugała wciąż niema łuna cichego pożaru.
Szli wolno. Kiedy niekiedy Borowski przystawał
i wspierał się na baryerze, Turkuł poddawał się, milcząc,
jego woli.
— Wspominaj pan najgorsze chwile swego życia : to
sił dodaje. Czy nie poniżałeś siebie, aby swej dumie bo-
leść sprawić? — pytał nieswoim, namaszczonym głosem.
— Tak, — odparł Borowski, zapatrzony w pęd ciem-
nej wody i czując, jak sam w wir jakiegoś pędu wpada.
— Czy chorym będąc nie odsyłałeś pocieszyciela?
Czy nie zawierałeś przyjaźni z głuchymi, którzy nigdy nie
pojmą, czego pragniesz ?
— O, tak!
— Czy nie podawałeś ręki upiorowi sumienia, który
cię straszyć chciał?
— Tak.
— Czy nienawidziłeś tego smoka, co woła przed
każdym krokiem twoim: „musisz!" — i potężną łapą do
ziemi cię tłoczy ? Czy nie zr3rwał ci się w duszy okrzyk :
^chcę!"
— Tak.
— I jako świętość pokochałeś swe „musisz!" Teraz
obłęd dobrowolnego szału znajdujesz nawet w swej naj-
PRÓCHNO 217
większej świętości. Rabujesz sobie wolność ze swego
ukochania.
— Tak.
— Dobrze, iż mi „tak" odpowiadasz: to jest mowa
dziecka... I oto, Borowski, — kończył Turkuł i wpół go
obejmował, — nazwałem ci trzy przemiany duclia : jako duch
wielbłądem był, lwem się stał, w dziecko się zmienił. ..
— Zkąd pan to. .?
— Słuchaj ! — Na zimną twarz Turkuła strzeliły ru-
mieńce; recytował z przejęciem, z piersi te słowa wygła-
szał. — Słuchaj ! . . Bo niewinnością jest dziecię i zapo-
mnieniem. — Zapomnieniem, — Borowski ! — Jest nowopo-
częciem, jest grą, jest toczącym się pierścieniem, pierwszym
odruchem, świętego „tak!" mówieniem! O, do gry two-
rzenia, bracia moi, należy święte „tak" nauczyć się wyma-
wiać: swej woli pożąda duch, świat swój odnajduje, kto
świat swój utracił!
— Zkąd pan to ? . . Czy jest taka czarna księga, coby
mnie potępionemu rozgrzeszenie dała?
— Takiej niemasz. Jest natomiast inna, która ci du-
mę daruje. Przeczytasz — i staniesz na scenie jak bóg
olimpijski!
— A ona?.. Zochna?..
— Śmierć — życie, ból — sztukę rodzi.
— Ale nie podłość. Zlituj się pan, ale nie podłość !
Zdeptać to, co z całem zaufaniem u nóg nam się wiesza . . .
O, na tę zbrodnię także dziecka tylko potrzeba!
Turkuł tupnął nogą. — I gadaj tu z nim ! . .
Borowski przechylał się przez baryerę: patrzał na
wodę, wsłuchiwał się w jej szmery głuche . . . „Władek,
Władek ! — ci artyści zrobią ze mnie swą dziewkę ! . . "
Czuł, jak ten pęd przed oczyma rzuca w przeciwnym kie-
runku, ponosi coraz to prędzej, coraz to gwałtowniej..
Huczał i dudniał mu most ponad głową...
2i8 ' CHIMERA
— Stopp ! . . — Turkuł w samą porę schwycił go za bary
i zerwał z poręczy. — Panie Borowski, bój się pan Boga! —
Jeszcze żaden mężczyzna nie topił się z niezdecydowania.
Borowski patrzał na niego błędnie przerażonemi oczy-
ma i cofał się tyłem.
— Co panu ! ? . .
— Nic, — już nic ! — minęło. Wtedy . . . zanim to uczy-
niłem, spojrzałem — i te oczy ! . . te oczy pańskie zimne roz-
żarzyły się w jednej cli wili jak węgle. Myślałem, że mnie
prowadzi . . .
— Kto taki?
— Dyabeł!..
— W imię Ojca i Syna!.. Oj, źle. Borowski! sła-
byś duchem, wróć się lepiej tam — w łoże małżeńskie,
w wyrzuty sumienia i w obowiązki.
— Nie mogę : stało się ! Nie wiem, czy źle czy do-
brze robię, nie wiem nawet, dlaczego tak uczynić muszę, —
ale wracać już nie mogę!
— Przeznaczenie ! — objaśnił Turkuł. I ruszyli dalej.
Turkuł, zaplątawszy się w krąg jednych myśli, nie
mógł z nich wybrnąć: ustawicznie coś wspominał i recy-
tował. Wreszcie objął Borowskiego serdecznie i przy-
garnął do piersi: — „Kocham tych, których dusza głęboka
jest, nawet gdy od ran serdecznych ginie, kogo drobne
przejście zniszczyć może ! — albowiem ci są, którzy przez
most przechodzą ! "
Stanęli wreszcie na brzegu przeciwnym i, oparłszy się
o balustradę, raz jeszcze spojrzeli na miasto. Z ciemnego
zwaliska murów wyrastały w czerwień płonącego nieba
kościelne wieże, niby czarne i nieme upiory. Cicha łuna
pożaru drgała wszerz na ciemnem niebie.
— Tam ! — myślał Borowski.
— Tu! — wmuszał weń Turkuł, ściskając mu dłoń
jak w kleszczach. I aby odwieść mu myśl w inną stro-
PRÓCHNO 21^
nę: — Pożegnaj pan rekinów, westchnij do przyjaciół z ka-
wiarni i tynglu.
Borowski opadał coraz bardziej.
— Panie, — mówił słabym głosem dziecka, — może
to wszystko prawda, co pan mówił, — możem i ja umę-
czony mem szczęściem i niedolą, mą miłością i obowią-
zkiem, mą cnotą i winą! Może i ja na to tylko szamotałem
się, aby mnie przeznaczenie tam wreszcie rzuciło, gdzie
mieć mnie chciało ! . . Ale gdy pomyślę, gdzie to wszystko
dojrzewa i bólem uświęca . . . Łoże rozpusty, — kawiar-
nia, — tyngiel, — dziewki, — błazny, — zidyociałe tłumy
wielkomiejskie, -^ prostytutki uliczne! . . A! — wszystko
to takie małe, drobne, brudem cuchnące!.. Ha, ha, ha!
„sztuka!"
Odrzucił się od baryery, dłonie w czoło wciskał
i śmiał się. Śmiech ten padał w bezdeń, leciał w czarną
przepaść, aby gdzieś, w głębi od skalnych odbiwszy się czelu-
ści, wrócić ku górze krzykiem rozpaczy . . . Turkułowi dreszcz
poprzez ciało przebiegał. Nastawiał uszy, poruszał chra-
pami jak wyżeł: czuł sztukę!..
— Śmiech taki wart życia, — rzekł. — Ten śmiech
z pod piwnicznych wierzei grobów dochodzi : tak się śmie-
ją dawne wielkie trupy nad dzisiejszem życiem ... O, kto
śmiech taki usłyszy, ten sam śmiać się przestanie!.. Cie-
bie, Borowski, widoma łaska Boża opromienia. Ty z Bożą
łaską śmiałeś walczyć ... A tamto wszystko, ten nawóz
sztuki, — gardź nim! Wszystko, co nasze, co młode, co
dzisiejsze — to nikczemność, to brud i rozkosz żałosna!
Ale my jeszcze nienajgorsi, — skoro śmiać się tak umie-
my — z życia, z ludzi, z samych siebie . . . Śmiej się. Bo-
rowski, śmiej ! Ten śmiech będzie tryumfem naszej szczerej
sztuki nad naszem kłamanem życiem ! . .
Szumiało miasto i gadała rzeka. Drgająca łuna roz-
rzucała się po niebie coraz to szerszym płaszczem. Gwia-
220 • CHIMERA
zdy gasły. I trzepotała się ta łuna na chmurach jako wielki
krwawy ptak; cicha i niema, próbowała jakby zniewoUć
do ratunku obojętny huk, zgiełk i gwar pustego życia miast
wielkich. Czarne wieże kościołów strzelały w tej krwawej
topieli coraz to wyżej i wyżej : zapomniane od ludu, same
nieba sięgały. Boga wzywały na ratunek.
Turkuł spojrzał na Borowskiego.. . „Przecież on spły-
nie tęsknotą jak krwią, — pomyślał. — Przecież on z tęskno-
ty za nią powiesi się najdalej za dwa, trzy lata. Tacy nie
strzelają się nawet."
I nie potrafił tej myśli opanować:
— Wiesz ty, że tym razem na śmierć idziesz?
— Wiem, — Borowski machnął ręką.
Po wiaduktach między murami biegł pociąg, skakał
z łoskotem po zwrotnicach, wypadł zdała na nasyp, gwizd-
nął i pędził przed się w obce, dalekie światy. . . Pozostał
po nim ten pęd i rozmach w powietrzu, to rozpierające
piersi pragnienie lotu ...
— Pora nam!
— Pora.
Wacław Berent.
Skrzydlate ognie.
Śnij, dumne serce me, snów twoich złotą łódź .
Po ciemnych głębiach mórz złowieszcza gwiazda wodzi;
Skrą błądną w mrokach tleć, skry błądne z siebie snuć,
To los twój, serce me, i los twej złotej łodzi.
222 CHIMERA
Miesięczne światło drży na ciemnej toni.
Jak białe kwiecie z kruczych włosów Wiosny,
Co do tej górskiej, pustynnej ustroni
Przychodzi jasna pod omszone sosny,
Aby sią przyjrzeć w stawu cichej wodzie
Swej dzikiej, bujnej, dziewiczej urodzie.
SKRZYDLATE OGNIE 223
Ponad przepaście świerki sią pną.
Po głazach pną sią śmigłe,
Z głębokich dolin, zawianych mgłą.
Na granitową igłą.
Jak srebrne tarcze, jeziora lśnią.
Jak słońca lśnią wystygłe.
Pyłem klejnotów świecą i mżą
Oddalę niedościgłe.
224 CHIMERA
Tak martwo szklą sią czarne wody rzeki
W mąłnej, przyćmionej, miesięcznej przezroczy.
Jakby przed chwilą zagasły na wieki
Twe oczy, wczoraj całowane oczy.
Tak głucho huczy w mrokach dzwon daleki ;
Dal taka zimna, ołowiana, pusta,
Jakby przed chwilą zastygły na wieki
Twe usta, wczoraj całowane usta.
SKRZYDLATE OGNIE 22S
LIMBA.
Na widnokręgu złota jaśń wykwita
Szkarłatnym pąkiem z lilijowych cisz.
Kądyś daleko, tumanem zakryta.
Szumi kaskada w głąbi skalnych nisz.
W kotlinie, stawu zamarzłego płyta
Połyska niemo jak błyszczący spiż.
Nad nią samotna i wichrami bita
Wyrasta limba, w przeźrocz, iv błąkit, wzwyż.
Tą limbą ziemia wydała nieżywa.
Tuliła żałość i groza straszliwa
I mroźnem tchnieniem smagał śnieżny szczyt -
A ona z nocy mgieł i zasępienia
Wyrasta dumnie w błękitne przelśnienia,
W przeczysty, złoto -purpurowy świt.
ARTUROWI GÓRSKIEMU.
^26 CHIMERA
W ODWIECZERZ BLADĄ.
W złocistym, świetnym pejsie
Słonecznych, bladych lśnień
Wierzchołki turni tlą sią
I zamierzchają w cień.
W wieczornych mgieł zalewie
Majaczą sią modrzewie.
Jak białe stado mewie
Nad stawem obłok zwisł.
Na rzece blask sią kwieci
Zanikających róż
I w pomrok z falą leci
Jak puch z okwitłych zórz.
Pod siną mgieł zawieją
Martwotą bezdnie zieją.
Już noc wypełza knieją
Z rozpadlin, z skalnych rys.
SKRZYDLATE OGNIE 22^
Z tej mgły. co sią rozpyla
Na przestwór gór i niw,
Tąsknota sią wychyla.
Jak z boru leśny dziw ;
Jej głos przez głuche ciemnie
Przyzywa mnie tajemnie. —
Ach, otchłań patrzy we mnie.
Jak ja spoglądam w nią . . .
228
CHIMERA
DUSZA.
Dusza jak jasny kwiat z bezmiarów świata chłonie
Słoneczność białych dni i modrych nocy wonie.
Majestat ciemnych mórz i lśniących gwiazd harmonia.
Z wszechśmatów siła w niej, co nakształt srebrnej czary
Dziewiczą rzeźbi pierś, a maże w moc obleka;
Z nich wszelkie piąkno jej, i miłość w niej bez miary,
Co toczy twórczą myśl. jak złoty kruszec rzeka.
Wieczności całej ból ogarnia w sobie ona,
I cały ogrom zła i wszystkich istnień nędze;
Jak wszechświat wielka jest, jak wieczność nieskończona
W bezsilnym smutku swym i w twórczej swej potądze.
Dusza jak gwiezdna skra wśród mroków tajni płonie.
Jak dźwięk w przezroczach drży, jak tchnienie w burzy
A włada jako Bóg w Chaosu mgławem łonie. [wionie.
Stanisław Wyrzykowski.
r
Krucyata dzieciąca.
CIRCA IDEM TEMPYS PYERI SINE
RECTORE SINE DYCE DE YNIYERSIS
OMNIYM REGIONYM YILLIS ET CIYITA-
TIBYS YERSYS TRANSMARINAS PARTES
AYIDIS GRESSIBYS CYCYRRERYNT, ET
DYM QYAERERETYR AB IPSIS QYO CYR-
RERENT, RESPONDERYNT: YERSYS JHE-
RYSALEM, QYAERERE TERRAM SANC-
TAM... ADHYC QYO DEYENERINT IGNO-
RATYR. SED PLYRIMI REDIERYNT, A QYI-
BYS DYM QYAERERETYR CAYSA CYR-
SYS, DIXERUNT SE NESCIRE. NYDAE
ETIAM MYLIERES CIRCA IDEM TEMPYS
NIHIL LOQYENTES PER YILLAS ET CIYI-
TATES CYCYRRERYNT.
OPOWIEŚĆ GOLIARDA. Ja, goliard ubo-
gi, nędzny klecha, błądzący po lasach i dro-
gach, aby żebrać, w imię Pana Naszego,
o chleb powszedni, widziałem zbożne wi-
dowisko i słj^^szałem słowa dzieci maleńkich.
Wiem, że żywot mój nie jest bynajmniej
świątobliwy, i że ulegałem pokusom pod
lipami dróg. Bracia, którzy dają mi wina, widzą dobrze,
żem nie nawykł do niego. Ale nie jestem z sekty owych, co
okaleczają. Są źli, którzy wyłupiają dzieciom oczy, obcinają
im nogi, krępują ręce, aby potem wystawiać na pokaz ich ka-
lectwo i wzbudzać litość. Oto dla czego lęk mnie zdjął na
widok wszystkich tych dzieci. Zapewne Pan Nasz osłoni je.
Mówię bez ładu i składu, bo pełen jestem radości. Uśmie-
cham się do wiosny i do tego, co widziałem. Mam umysł
niebardzo mocny. Otrzymałem tonsurę kleryka w dzie-
wiątym roku życia, i słowa łacińskie dawno uciekły mi
z pamięci. Podobien jestem szarańczy, bo skaczę, to tu.
KRUCYATA DZIECIĘCA 2}i
to tam, i brzęczę jak ona, i otwieram niekiedy barwiste
skrzydełka, a drobna ma głowina przezrocza, jest i próżna.
Powiadają, że święty Jan żywił się szarańczą na puszczy.
Trzebaby cliyba jeść jej bardzo wiele. Ale święty Jan nie
był przecież takim samym człowiekiem jak my.
Mam wielkie nabożeństwo do^świętego Jana, bo i on
był błędnym pątnikiem i wymawiał słowa bez związku.
Zdaje mi się tylko, że powinny były być łagodniejsze.
Wiosna jest też łagodna w tym roku. Nigdy nie było tak
dużo kwiecia białego i różowego. Błonia są jakby świeżo
umyte. Dokoła, krew Pana Naszego połyskuje na żywo-
płotach. Pan Nasz Jezus Chrystus ma barwę lilii, ale krew
jego jest czerwieniuteńka. Dla czego? Nie wiem. O tem
stoi pewno w jakim pargaminie. Gdybym był biegły w nau-
kach, miałbym pargamin i pisałbym na nim. W ten spo-
sób jadałbym do sytości co wieczór. Chodziłbym po kla-
sztorach modlić się za zmarłych braci i zapisywałbym ich
imiona na swoim zwitku. Przenosiłbym ten swój spis
nieboszczyków z jednego opactwa do drugiego. Bracisz-
kowie nasi lubią to. Ale nie wiem imion zmarłych mych
braci. Może Panu Naszemu również nie chodzi wcale
o to, aby je wiedzieć. Wydawało mi się, że wszystkie te
dzieci nie mają imion. A przecież pewnem jest, że Pan
Nasz Jezus Chrj^stus ukochał je nad innych ludzi. Zapeł-
niały drogę jak rój białych pszczół. Nie wiem, zkąd szły.
Byli to maleńcy pątnicy. Miały kostury z leszczyny lub
z brzeziny. Na ramieniu każde miało krzyż, a krzyże te
były kilku kolorów. Widziałem zielone, które były pe-
wnie zrobione z liści zeszytych. Są to dzieci zdziczałe
i ciemne. Wędrują błędnie, nie wiem ku czemu. Mają
wiarę w Jeruzalem. Ja myślę, że Jeruzalem jest daleko,
a Pan Nasz musi być bliżej nas. Nie dojdą do Jeruzalem.
Ale Jeruzalem przyjdzie do nich. Tak, jak do mnie. Kres
wszystkich rzeczy świątobliwych jest w radości i weselu.
2}2 ' CHIMERA
Pan Nasz jest tutaj, na tym pokraśniałym głogu, i na mych
uściech, i w ubogiem mem słowie. Bo myślę o nim,
i grób jego jest w myśli mojej. Amen. Położę się tu na
słońcu. Jest to miejsce święte. Stopy Pana Naszego
uświęciły wszystkie miejsca. Prześpię się. Niechaj Jezus
da przespać się wieczorem wszystkim tym białym dzieci-
nom, noszącym krzyż. Zaprawdę, powiadam mu to. Spać
mi się chce ogromnie. Powiadam mu to, zaprawdę, bo
może nie widział ich, a powinien czuwać nad dziecinami
drobnemi. Godzina południowa cięży mi na głowie.
Wszystkie rzeczy są białe. Niech tak będzie. Amen.
POWIEŚĆ TRĘDOWATEGO. Jeżeli
chcecie zrozumieć, co wam opowiem, wiedz-
cie, że noszę na głowie kaptur biały i po-
trząsam kołatką z twardego drzewa. Nie
wiem już, jak wygląda twarz moja, ale boję się moich
rąk. Chodzą przede mną jak dwa potwory łuskowate
i sine. Chciałbym je uciąć. Wstyd mi przed tem, cze-
go dotykają. Mam wrażenie, że rumiane owoce, któ-
re zbieram, omdlewają za ich zbhżeniem, a nędzne ko-
rzonki, które wyrywam, zdają się więdnąć pod niemi.
DOMINE CETERORYM LIBERA ME! Zbawiciel nie
zmazał mego grzechu bladego. Jestem zapomniany aż po
zmartwychpowstanie. Jak ropucha zamurowana przy zi-
mnie księżycowem w podłym kamieniu, pozostanę za-
mknięty w moim żylniku odrażającym, gdy inni wstawać
będą z jasnem swem ciałem. DOMINE CETERORYM,
FAC ME LIBERYM: LEPROSYS SYM. Jestem samo-
tny, a odraza mnie przejmuje. Zęby me tylko zachowały
2)4 ' CHIMERA
swą białość przyrodzoną. Zwierz dziki przeraża się na
mój widok, i dusza ma chciałaby pierzctmąć. Dzień od-
wraca się ode mnie. Oto dwanaścieset i dwanaście lat
upłynęło, odkąd Zbawiciel zbawił innych, a nie zlitował
się nade mną. Nie tknęła mnie włócznia krwawa, która
bok Mu przebiła. Być może, iż krew Pana innych uzdro-
wiłaby mnie. Śnię często o krwi: zęby moje mogłyby
gryźć; czyste są i niewinne. Skoro On nie zechciał mi
jej dać, pałam żądzą tej, która do niego należy. Oto dla
czego czyhałem na dzieci, które zstępowały z krainy Ven-
dóme ku tej puszczy nad Loarą. Miały krzyże i były pod-
dane Jemu. Ciała ich były Jego ciałem, a On nie dał mi
uczestnictwa w ciele swem. Blade potępienie otacza mię na
ziemi. Czatowałem, aby wyssać z szyi jednego z Jego
dzieci krew niewinną. ET CARO NOVA FIET IN DIE
IRAE. W dzień grozy, ciało me nowem się stanie. Za
innemi szedł dzieciak świeży o rudych włosach. Zauwa-
żyłem go sobie; skoczyłem nagle; zatkałem mu usta stra-
szliwemi memi rękoma. Odziany był tylko w zgrzebną
koszulę; nogi miał nagie, oczy jego zostały pogodne. Przy-
glądał mi się bez zdziwienia. Wówczas, wiedząc, że nie
będzie krzyczał, zapragnąłem usłyszeć raz jeszcze głos
ludzki i zdjąłem ręce z ust jego, a on nie otarł ust nawet.
Oczy jego zdawały się być kędyś daleko.
— Kto jesteś? — spytałem go.
— Johannes Teutończyk — odpowiedział. Słowa je-
go brzmiały czysto i zbawczo.
— Dokąd idziesz? — rzekłem jeszcze.
A on odpowiedzał : — Do Jeruzalem, by zdobyć Zie-
mię-Świętą.
Wówczas zacząłem się śmiać i zapytałem go : —
Gdzie jest Jeruzalem?
A on odpowiedział: — Nie wiem.
I rzekłem jeszcze: — Jakże tam dojdziesz?
KRUCYATA DZIECIĘCA 23^
A on rzekł mi : — Nie wiem.
I rzekłem jeszcze: — Cóż to jest Jeruzalem?
A on odpowiedział : — To jest Pan Nasz.
Wówczas, zacząłem śmiać się znowu i zapytałem: —
Cóż to jest ten twój Pan?
A on rzekł mi : — Nie wiem ; jest biały.
Słowo to wtrąciło mnie we wściekłość, wyszczerzy-
łem zęby pod kapturem i pocliyliłem się ku jego świeżej
szyi. Nie cofnął się ani o krok, i rzekłem doń : — Dla
czego nie boisz się mnie?
A on rzekł : — Dla czegóż miałbym bać się ciebie,
biały człowiecze?
Wówczas płacz wielki wstrząsnął mną, i padłem na
twarz, i całowałem ziemię straszliwemi memi wargami,
i krzyczałem: — Bo jestem trędowaty!
A dzieciak teutoński przyglądał mi się, i rzekł jasnym
swym głosem : — Nie wiem.
Nie lękał się mnie! Nie lękał się mnie! Potworna
białość moja była dla niego podobną do białości Pana je-
go. I wziąłem garść trawy, i wytarłem usta jego i ręce.
I rzekłem mu:
— Idź w pokoju do białego Pana twojego, i powiedz
mu, że mnie zapomniał.
A dzieciak spojrzał na mnie i nie rzekł nic. Odpro-
wadziłem go do skraju tych czarnych borów. Szedł bez
drżenia. Widziałem, jak rude jego włosy nikły w oddali
w słońcu. DOMINE INFANTIYM, LIBERA ME. Niechaj
głos mej kołatki drewnianej dojdzie do ciebie, jako czysty
głos dzwonów. Panie tych, którzy nie wiedzą, wybaw
mnie!
POWIEŚĆ PAPIEŻA INOCENTEGO
III. Zdała od kadzideł i ornatów, mogę
łacno mówić do Boga w tej próżnej pozłot
izdebce mego pałacu. Tutaj to przychodzę
rozmyślać o mej starości, nie podtrzymy-
wany pod ramiona. Podczas mszy, serce mo-
je wznosi się, a ciało spręża; migotanie wina
świętego napełnia me oczy, a drogocenne ole-
je zdają się wilżyć myśl moją; ale w tym samotnym zakącie
mej bazyliki, wolno mi ugiąć się pod znużeniem ziemskiem.
ECCE HOMO ! Albowiem Pan nie musi w istocie słyszeć
głosu kapłanów swych poprzez okazałość listów pasterskich
i buli ; i ani purpura, ani klejnoty, ani malowidła nie doga-
dzają mu zapewne ; w tej wszakże małej celce lituje się, być
może, nad bełkotaniem mem niedoskonałem. Panie, jestem
bardzo stary, i oto w biel odziany stoję przed Tobą, a imię
moje — Inocenty, i Ty wiesz, że nie wiem nic. Odpuść
mi papieztwo me, bo zostało ono założone, i muszę je zno-
KRUCYATA DZIECIĘCA 2^7
s ć. Nie ja postanowiłem godności i dostojeństwa. Wolę
widzieć słońce twe przez tę szybkę okrągłą, aniżeli w świe-
tnym przeblasku mych barwistych witraży. Pozwól mi
uskarżyć się, jak każdemu innemu starcowi, i zwrócić ku
tobie to blade, zmarszczek pełne oblicze, które z wielkim
trudem unoszę ponad falami nocy wiekuistej. Pierścienie
ześlizgują się wzdłuż mych palców wychudłych, a ostatnie
dni mego życia dobiegają kresu.
Mój Boże! jestem namiestnikiem Twym tutaj, i wy-
ciągam ku Tobie błagalną dłoń, pełną wina czystego Twej
wiary. Są wielkie zbrodnie. Są bardzo wielkie zbrodnie.
Mamy moc rozgrzeszać je. Są wielke herezye. Są bar-
dzo wielkie herezye. Mamy obowiązek karać je bez mi-
łosierdzia. W tej oto chwili, klęcząc, w bieh, w tej białej
celce o zatartych pozłotach, niepokojem wielkim dręczę
się. Panie, bo nie wiem wcale, czy zbrodnie i herezye
należą do okazałej dziedziny papieztwa mego, czy też do
tego małego okręgu światłości, w którym jakiś starzec
z prostotą składa ręce. I gnębi mię nadto niepewność co
do grobu Twojego. Niewierni otaczają go dotąd. Nie umia-
no im go odebrać. Nikt nie kieruje krzyża Twego ku Zie-
mi-Świętej; pogrążeni jesteśmy w odrętwiałości. Rycerze
odłożyli oręż, a królowie nie umieją już przywodzić lu-
dom. A ja. Panie, oskarżam się i biję się w piersi; jestem
zbyt słaby i zbyt stary.
A teraz. Panie, posłuchaj drżącego szeptu, który
wzbija się z tej małej celki w mej bazylice, i wesprzyj
mię radą. Służebnicy moi dziwne zewsząd przynoszą no-
winy, od rubieży flandryjskich i niemieckich aż po miasta
Marsylię i Genuę. Nieznane dotąd sekty zrodziły się
w dniach ostatnich. Widziano biegające po miastach na-
gie kobiety, które nic nie mówiły. Bezwstydne te niemo-
wy palcami wskazywały na niebo. Wielu szaleńców prze-
powiadało na placach zagładę. Pustelnicy i klerycy wę-
2)8 ' CHIMERA
drowni pełni są głuchych wieści. I nie wiem, przez ja-
kie czarnokzięstwo wywabiono z domów rodzicielskich
przeszło siedm tysięcy dzieci. Siedm tysięcy ich wędruje
po drogach, z krzyżami na ramionach i kosturami w ręku.
Nie mają co jeść; nie mają żadnej broni; niezdolne są do
niczego i robią nam wstyd. Nie wiedzą nic z istotnej re-
ligii. Służebnicy moi rozpytywali je. Odpowiadają, że
idą do Jeruzalem, aby zdobyć Ziemię - Świętą. Służebnicy
moi rzekli im, że nie będą mogły przebyć morza. Odpo-
wiadały, że morze rozstąpi się i wyschnie, aby dać im
przejście. Dobrzy rodzice, pobożni i mądrzy, starają się
zatrzymać je. Ale one łamią w nocy rj^gle i wydostają
się przez mury. Pomiędzy niemi wielu jest synów ze
szlachcica i nierządnicy. Żal wielki przejmuje na ten wi-
dok. Panie, wszystkie te niewiniątka staną się łupem mo-
rza albo czcicieli Mahometa. Widzę, jak sudan Bagdadu
czyha na nie ze swego pałacu. Drżę, aby marynarze nie
zawładnęli ich ciałami, chcąc je zaprzedać.
Panie, pozwól mi mówić do Ciebie według formuł reli-
gii. Ta krucyata dziecięca nie jest dziełem zbożnem. Nie
odzyska ona dla chrześcian Grobu Świętego. Zwiększy
jeno liczbę włóczęgów, błądzących na okrajach wiary pra-
womocnej. Kapłani nasi nie mogą jej popierać. Powin-
nością naszą jest wierzyć, że Zły Duch opanował biedne
te stworzenia. Idą one gromadnie ku przepaści, jak stado
pasące się na górze. Zły Duch porywa chętnie dzieci,
jak sam to wiesz. Panie. Niegdyś, wziął na się postać
szczurołapa, aby gędziebnemi dźwiękami swej piszczałki po-
ciągnąć wszystkich malców miasta Hammeln. Jedni powia-
dają, że biedne istotki te potopił w rzece Wezerze; drudzy,
że zamknął je w łonie jakiejś góry. Nie lękasz- że się, aby
Szatan nie poprowadził wszystkich naszych dzieci ku mę-
kom tych, którzy nie mają naszej wiary. Panie, Ty wiesz,
iż niedobrze jest, aby przedmiot wiary się zmieniał. Jak
KRUCYATA DZIECIĘCA 239
tylko objawił się w krzaku ognistym, kazałeś zamknąć go
w przybytku. A gdy wymknął Ci się z ust na Golgocie,
postanowiłeś, aby wyosobnion był w cyboryach i monstran-
cyach. Ci mali prorocy wstrząsną budową Twego Kościoła.
Nietrzeba im na to pozwolić. Zechcesz -że, na urągowisko
swym pomazańcom, którzy w służbie Twej zużyli alby
swoje i stuły, którzy niezłomnie opierali się pokusom, aby
Ciebie pozyskać, — zechcesz -że przyjąć tych, którzy nie
wiedzą, co czynią? Winniśmy dozwalać przyjść do Ciebie
maluczkim, ale na drodze Twojej wiary. Panie, mówię do
Ciebie według postanowień Twoich. Te dzieci zginą. Nie
daj, aby pod Inocentym nastąpiła nowa rzeź Niewiniątek.
A teraz, odpuść mi, Boże mój, żem o radą Twą pro-
sił pod tyarą. Drżenie starości ogarnia mnie nanowo.
Spojrzyj na biedne ręce moje. Jam człowiek bardzo wie-
kowy. Wiara moja nie jest już jako wiara maluczkich.
Czas zużył złoto na ścianach tej celki. Białe są. Krąg
Twego słońca jest biały. I suknia moja biała jest również,
i wyschłe moje serce jest czyste. Powiedziałem według
reguły Twej. Są zbrodnie. Są bardzo wielkie zbrodnie.
Są herezye. Są bardzo wielkie herezye. Głowa moja
chwieje się z osłabienia; być może, iż nie trzeba ani ka-
rać ani rozgrzeszać. Życie przeszłe każe nam wahać się
w postanowieniach naszych. Nie widziałem nigdy cudu.
Oświeć mnie. Jest -że to cud? Jakiż znak im dałeś? Na-
deszły-ż czasy? Chcesz -że, by starzec zgrzybiały, jak ja,
rówien był białością swą niewinnym Twym dziecinom?
Siedm tysięcy! Aczkolwiek wiara ich błędna jest, chciał-
żebyś karać obłęd siedmiu tysięcy niewiniątek? I ja także
jestem Inocenty, czyli niewinny. Panie, i jam niewiniątko,
jak one. Nie karz mnie u schyłku starości mojej. Długie
lata nauczyły mnie, że temu stadu dzieci nie może się
udać. A jednak. Panie, jest-że to cud? Celka moja spo-
kojna jest i cicha, jak podczas innych rozmyślań. Wiem,
240 CHIMERA
że niema potrzeby błagać Cię, abyś się objawił; ale ja,
z wyżyny mej bardzo wielkiej starości, błagam Cię i za-
klinam. Naucz i oświeć mię, bo nie wiem. Panie. To są
twoi maluczcy, twoje niewiniątka. A ja, Inocenty, nie wiem,
nie wiem.
POWIEŚĆ TRZECH MAŁYCH CHŁOP-
CÓW. Trzech nas, Mikołaj, który wcale
nie umie mówić, Alan i Dyonizy, wyszliśmy
na drogi, aby pójść ku Jeruzalem. Idziemy
już kawał czasu. Głosy to białe wezwały
nas śród nocy. Wzywały one wszystkie małe dzieci. Były
jak głosy ptaków ginących podczas zimy, I naprzód widzie-
liśmy mnóstwo biednych ptaków leżących na zmarzłej ziemi,
mnóstwo maluchnych ptaszyn o szyjkach czerwonych. ? Po-
tem widzieliśmy pierwsze kwiaty i pierwsze liście, i upletli-
śmy sobie z nich krzyże. Śpiewaliśmy przed każdą wsią, jak
to mieliśmy we zwyczaju robić co nowy rok. I wszystkie
dzieci biegły ku nam. I posuwaliśmy się jak wojsko. Byli
ludzie, którzy przeklinali nas, nie znając widać Pana. By-
ły kobiety, które zatrzymywały nas za ręce, i wypytywa-
ły nas, i okrywały nasze twarze pocałunkami. I były
także dobre dusze, które znosiły nam w miseczkach dre-
wnianych ciepłe mleko i owoce. A wszyscy litowali się
242 CHIMERA
nad nami. Bo oni nie wiedzą, dokąd idziemy, i nie sł}^-
szeli wcale głosów.
Na ziemi są gęste bory, i rzeki, i góry, i ścieżki j)eł-
ne ciernia. A na skraju ziemi jest morze, które musimy
przebyć wkrótce. A na skraju morza znajduje się Jeru-
zalem. Nie mamy ani dozorców, ani przewodników. Ale
wszystkie drogi są nam dobre. Chociaż nie umiejąc mó-
wić, Mikołaj idzie jak my obaj, Alan i Dyonizy, i wszyst-
kie ziemie są jednakie, i jednako niebezpieczne dla dzieci.
Wszędzie są ^ęste bory, i rzeki, i góry, i krzaki ciernio-
we. Lecz wszędzie głosy będą z nami. Jest między nami
jedno dziecko, które ma imię Eustacyusz, i które urodziło
się z zamkniętemi oczyma. Idzie ono ciągle z wyciągnię-
mi rękoma i uśmiecha się. Nie widzimy już nic prócz
niego. Jakaś mała dziewczynka prowadzi je i niesie jego
krzyż. Nazywa się ona — Allys. Nie mówi nigdy i ni-
gdy nie płacze; trzyma oczy ciągle utkwione na stopach
Eustacyusza, aby go podtrzymać, gdyby się potknął. Ko-
chamy ich oboje. Eustacyusz nie będzie mógł ujrzeć świę-
tych lamp grobu. Lecz Allys weźmie go za ręce, aby do-
tknął płyt grobowca.
Oh! jakież piękne jest wszystko na ziemi! Nie pa-
miętamy nic, bo nigdy nie uczyliśmy się niczego. Widzie-
liśmy jednak stare drzewa i skały czerwone. Niekiedy mu-
simy przechodzić przez długie ciemności. Niekiedy idziemy
aż do wieczora pośród łąk jasnych. Krzyczeliśmy imię
Jezusa w uszy Mikołajowi, i zna on je dobrze. Ale nie
umie go wymówić. Cieszy się razem z nami tem, co wi-
dzimy. Bo usta jego otwierają się dla radości, a rękoma
głaszcze nas po ramionach. To też nawet oni nie są wca-
le nieszczęśliwi, bo Allys czuwa nad Eustac3aiszem, a my,
Alan i Dyonizy, opiekujemy się Mikołajem.
Mówiono nam, że moglibyśmy spotkać w lasach cza-
rowników i wilkołaków. To są kłamstwa. Nikt nas nie
KRUCYATA DZIECIĘCA 24)
przestraszył; nikt nam nie zrobił nic złego. Pustelnicy
i chorzy przychodzą patrzeć na nas, a stare kobiety zapa-
lają dla nas światła w chatynach. Biją dla nas w dzwony
kościelne. Wieśniacy podnoszą się z bruzd, aby wyglą-
dać za nami. I zwierzęta patrzą na nas i nie uciekają
wcale. Odkąd idziemy, słońce zrobiło się gorętsze, i zbie-
ramy nie te same już kwiaty. Ale wszystkie łodygi dają
się splatać w te same formy, i krzyże nasze są ciągle
świeże, I pełni jesteśmy wielkiej nadziei, i wkrótce ujrzy-
my błękitne morze. A u kresu błękitnego morza jest Je-
ruzalem. I Pan dozwoli przyjść do swego grobu wszyst-
kim dzieciom maluczkim. I białe głosy rozradują się śród
nocy.
POWIEŚĆ FRANCISZKA DŁUGOLI-
CEGO, PISARZA. Dziś, dnia piątnasłego
miesiąca sepłembra, roku Pana Naszego
dwanaścieseł dwunastego, po Wielkiej No-
cy, przyszło do oficyny mistrza mego Hu-
gona Kutego wiele dzieci, żądających prze-
prawy przez morze, aby oglądać Grób - Siuiąty. A ile &e
wymieniony Kuty nie ma dość łodzi kupieckich w porcie mar-'
sylskim. polecił mi udać się do mistrza Wilhelma Odyńca,
aby uzupełnić liczbą. Mistrze Hugo Kuty i Wilhelm Ody^
nieć poprowadzą łodzie aż do Ziemi - Świętej dla miłości
Pana Naszego Jezusa Chrystusa. W chwili obecnej, ze-
brało się dookoła miasta Marsylii przeszło siedm tysięcy
dzieci, z których wiele mówi narzeczami barbarzyńskiemi,
I Panowie ławnicy, obawiając się słusznie ogładzenia, zgro-
madzili się w domu miejskim, kędy, po naradzie, przyzwali
rzeczonych mistrzów naszych, aby napomnieć ich i błagać
o wysłanie naw co najrychlejsze. Morze nie jest w chwili
KRUCYATA DZIECIĘCA 24^
obecnej bardzo pomyślne z powodu porównania dnia z no-
cą, uważyć wszakże należy, iż napłyvo tak tłumny mógłby
sią stać niebezpiecznym dla naszego dobrego miasta, tem
bardziej, że dzieci te są wygłodniałe po długiej wędrówce
i nie wiedzą, co czynią. Kazałem okrzyczeć w porcie po-
wołanie marynarzy, i ładować okrąty. W godzinie przy-
pływu można bądzie zepchnąć je na wodą. Główna ciżba
dzieci nie jest w samem mieście. Przebiegają one wybrzeże,
zbierając muszelki na znak podróży, i — jak powiadano —
dziwią sią gwiazdom morskim, myśląc, że spadły one żyw-
cem z nieba, aby im wskazać drogą Pańską. A o niezwy-
kłem tem wydarzeniu oto co mam do powiedzenia : po naj-
pierwsze, iż pożądaćby należało, aby mistrzowie Hugo Kuły
i Wilhelm Odyniec wywiedli co żywo z granic miasta nasze-
go burzliwe to zbiegowisko cudzoziemskie ; powtóre, że zi-
ma była bardzo ciążka, zkąd przyszło latosie zubożenie zie-
mi, o czem dobrze wiedzą panowie kupcy ; po trzecie, że
matka nasza Kościół nie był wcale powiadomiony o zamia-
rach tej hordy przybyłej z Północy i nie wmiesza sią w tą
niedorzeczność wojska młodzianków (turba infantium). A przy-
stoi też pochwalić mistrzów Hugona Kutego i Wilhelma
Odyńca, jednako za miłość, którą żywią dla naszego dobre-
go miasta, i za uległość wzglądem Pana Naszego, z ja-
ką wysyłają okrąty swe, sami im towarzysząc w tej do-
bie nocorówni, i w wielkiem niebezpieczeństw e napaści nie-
wiernych, którzy korsarsko uganiają sią po naszem morzu
na długich, ważkich swych statkach z Algieru i z portu
Konstanty ny.
POWIEŚĆ KALANDARA. Bogu cześć! Po-
chwalon niech będzie Prorok, który dozwolił
mi być ubogim i błądzić od miasta do miasta,
wzywając Pana ! Niecli będą potrzykroć bło-
gosławieni święci towarzysze Moliameda, za-
łożyciele zakonu boskiego, do którego należę! Albowiem
podobien jestem Jemu, gdy został obrzucony kamieniami
i wygnany z bezecnego miasta, którego nie chcę nazwać
wcale, i gdy schronił się w winnic}'^, kędy niewolnik chrze-
ścianin ulitował się nad nim, i dał mu winne grono, i po-
ruszony został słowami wiary o schyłku dnia. Bóg jest
wielki! Przeszedłem miasta: Mossul, i Bagdad, i Basrah,
i poznałem Sala -ed- Dina (niechaj Bóg ma jego duszę),
i sułtana, jego brata, Seif - ed - Dina, i oglądałem Władcę
Wiernych. Żyję bardzo dobrze trochą ryżu, którą sobie
wyżebrzę, i wodą, której mi ludzie nalewają w mą ty-
kwę. Utrzymuję w czystości swe ciało. Ale największa
czystość siedzibę ma w duszy. Napisano jest, że Prorok,
KRUCYATA DZIECIĘCA 247
przed posłannictwem swem, padł na ziemię w głąbokiem
uśpieniu. I dwaj ludzie biali zstąpili po prawej i po le-
wej stronie jego ciała, i stali tam. I człowiek biały z le-
wej strony otworzył mu pierś nożem złotym i, wydobyw-
szy serce, wycisnął z niego krew czarną. A człowiek bia-
ły z prawej strony otworzył mu żywot nożem złotym
i, wydobywszy jelita, oczyścił je. I włożyli z powrotem
wnętrzności na miejsce, i odtąd Prorok czystym był i mógł
głosić wiarę. Taką jest czystość nadludzka, która bywa
przeważnie udziałem istot anielskich. I dzieci jednak są
także czyste. Taka była czystość, którą zapragnęła spło-
dzić wróżka, gdy ujrzała jaśnienie naokół głowy ojca Mo-
hameda i gdy próbowała zespolić się z nim. Ale ojciec
Proroka wszedł w obcowanie z żoną swoją. Aminą, i ja-
śnienie znikło z jego czoła, i wróżka poznała, że Amina
poczęła istotę czystą. Chwała niech będzie Bogu, który
oczyszcza! Tutaj, pod przysionkiem tego bazaru, odpocznę
sobie i pozdrawiać będę przechodniów. Tam oto, bogaci
kupcy tkanin i klejnotów siedzą kołem w kucki Oto kaf-
tan, który wart przynajmniej tysiąc dynarów. Ja nie po-
trzebuję wcale pieniędzy i jestem wolny jak pies. Bogu
niech będzie chwała! Teraz, gdy jestem w cieniu, przy-
pominam sobie początek swojej przemowy. Naprzód, mówi
łem o Bogu, po za którym niema Boga, i o naszym śvsdę-
tym Proroku, który objawił wiarę, bo to jest źródło i po-
czątek wszystkich myśli, czy to wychodzących z ust, czy
kreślonych za pomocą trzcinki. Na wtórem miejscu, za-
stanawiałem się nad czystością, którą Bóg obdarzył świę-
tych i aniołów. Na trzeciem miejscu, rozmyślałem o czy-
stości dziecięcej. W istocie, widziałem niedawno wielką
liczbę dzieci chrześciańskich, które zostały kupione przez
Władcę Wiernych. Widziałem je na wielkiej drodze. Szły
jak stado baranów. Powiadano, że przyszły z ziemi egip-
skiej, kędy wysadziły je okręty Franków. Szatan opętał
24S * CHIMERA
je, i próbowały przebyć morze, by dostać się do Jeruza-
lem. Bogu niech będzie chwała! Nie dozwolił on, aby
tak wielkie okrucieństwo się dokonało. Bo biedne te dzie-
ci pomarłyby w drodze, bez pomocy i bez pożywienia.
Są to niewiniątka zupełne. Na ich widok padłem na twarz
i uderzyłem czołem o ziemię, głośno wychwalając Pana.
A teraz oto, jak wyglądały te dzieciny. Odziane były
biało, a na szatach miały wyszyte krzyże. Zdawały się
nie wiedzieć wcale, gdzie się znajdują, i nie znać było na
nich zmartwienia. Wszystkie miały oczy ciągle zwrócone
w dal. Zauważyłem pomiędzy niemi jednego chłopczynę,
który był ślepy i którego mała dziewczynka trzymała za
rękę. Wiele dzieci miało włosy rude i oczy zielone. Są
to Frankowie, należący do cesarza rzymskiego. Czczą oni
błędnie proroka Jezusa. Błąd tych Franków jest oczywi-
sty. Przedewszystkiem dowiedzione jest przez księgi i cu-
da, że niemasz innego słowa po za słowem Mohameda.
Następnie, Bóg pozwala nam codzień wysławiać Go i że-
brać na życie, a wiernym SAvym nakazuje osłaniać nasz
zakon. Wreszcie, odebrał On jasność widzenia tym dzie-
ciom, które, skuszone przez Iblisa, wyszły z krajów dale-
kich, i nie objawił się, aby je ostrzedz. I gdyby nie były,
na szczęście, wpadły w ręce Wiernych, zostałyby porwane
przez czcicieli ognia i skute w łańcuchy w podziemiach
głębokich. I ci przeklęci złożyliby je w ofierze swemu
obmierzłemu i pożerczemu bożyszczu. Niechaj będzie po-
chwalon Bóg nasz, który robi dobrze wszystko, co robi,
i który osłania nawet tych, co go nie wyznają. Bóg jest
wielki! Pójdę teraz poprosić o swoją cząstkę ryżu w skle-
pie tego złotnika i okażę w ten sposób wzgardę swoją dla
bogactw. Jeśli spodoba się Bogu, wszystkie te dzieci zo-
staną zbawione przez wiarę.
POWIEŚĆ MALEŃKIEJ ALLYS. Nie mogQ
już dobrze iść, bo jesteśmy w kraju ognistym,
dokąd zawiedli nas dwaj źli ludzie z Marsylii.
I naprzód morze miotało nas pod czamemi
chmurami, pośród ogni niebieskich. Ale mój
mały Eustacyusz wcale się nie bał, bo nie wi-
dział nic, a ja trzymałam go za obie race. Ko-
cham go bardzo, i przyszłam tutaj dla niego. Bo —
sama — nie wiem, dokąd idziemy. Tak dawno już, odkąd
wyszliśmy z domu. Inni mówili nam o mieście Jeruzalem,
które leży u kresu morza, i o Panu Naszym, który miał
być tam, aby nas przyjąć. I Eustacyusz znał dobrze Pana
Naszego Jezusa, ale nie wiedział wcale, co to jest Jeruza-
lem, co to — miasto, co — morze. Uciekł z domu, słucha-
jąc się głosów, a słyszał je co noc. Słyszał je w nocy
z powodu milczenia, bo zresztą nie rozróżnia nocy od
dnia. I wypytywał mnie o te głosy, ale ja nie mogłam
nic mu powiedzieć. Nie wiem nic, i martwię się tylko
2S0 • , CHIMERA
z powodu Eustac3aisza. Szliśmy koło Mikołaja, Alana
i Dyonizego ; ale oni wsiedli na inny statek, a kiedy słoń-
ce wzeszło z powrotem, nie wszystkie statki były już ra-
zem. Niestety, co się z nimi stało? Odnajdziemy ich,
gdy dojdziemy do Pana Naszego, Ale to jeszcze bar-
dzo daleko. Mówią o wielkim królu, który kazał nas
przyprowadzić do siebie, i który dzierży w swej mocy
miasto Jeruzalem. W tej krainie wszystko jest białe,
i domy, i odzież, a twarze kobiet okrywa zasłona, Biedn}?^
Eustacyusz nie może widzieć tej białości, ale mówię mu
o niej i cieszy się. Bo powiada, że to jest znak końca.
Pan Jezus jest biały, w kraju białym. Mała Allys jest
bardzo znużona, ale trzyma Eustacyusza za rękę, aby nie
upadł, i nie ma czasu myśleć o swem zmęczeniu. Od-
poczniemy dziś wieczorem, i mała Allys spać będzie, jak
zazwyczaj, koło Eustacyusza, i jeżeli głosy nie opuściły
nas, spróbuje posłyszeć je śród jasnej nocy. I będzie
trzymała Eustacyusza za rękę aż do białego końca wiel-
kiej podróży, bo musi mu pokazać Pana, I, z pewnością,
Pan ulituje się nad wytrwałością Eustacyusza i pozwoli,
aby Eustacyusz go ujrzał. A wówczas, Eustacyusz ujrzy
może i małą Allys,
POWIEŚĆ PAPIEŻA GRZEGORZA
IX. Oto morze pochłaniające, a na pozór
takie niewinne i błękitne. Zmarszczki jego
są takie łagodne, a obrzeża je biały skraj,
niby szatę bożą. Jest to niebo płynne, któ-
rego gwiazdy żyją. Dumam o niem na tym
tronie skalnym, kędy kazałem się przynieść z mojej łożni-
cy. Leży ono zaprawdę w samym środku ziem clirze-
ściańskicłi. Przyjmuje w siebie wodę świętą, w której
Zwiastun zmył grzech pierworodny. Nad brzegami jego
chyliły się wszystkie postacie święte, a ono kołysało prze-
zrocze ich obrazy. Wielkie i tajemnicze namaszczone,
które nie masz przypływów i odpływów, kołysanko lazu-
rowa, osadzona w pierścieniu ziemskim niby klejnot płyn-
ny, pytam cię oto oczyma. O morze Pośródziemne, oddaj
mi moje dzieci! Dlaczego -ś je zabrało?
Nie znałem ich wcale. Starość moja nie była upieszczo-
na świeżym powiewem ich czystych oddechów. Nie przy-
2^2 • CHIMERA
szły błagać mnie drobnemi, wpółotwartemi usteczkami.
Same, podobne małym włóczęgom, pełne wiarj'' zaciekłej
a ślepej, puściły się ku ziemi obiecanej i padły w zagubę.
Z Niemiec i z Flandryj, z Francyi, i z Sabaudyi, i z Lom-
bardyi zbiegły się ku twym falom zdradzieckim, o morze
święte, szemrząc niewyraźne słowa , uwielbienia. Doszły
aż do miasta Marsylii; doszły aż do miasta Genui. I po-
niosłoś je w korabiach na szerokim swym grzbiecie, ugrzy-
wionym pianami; i wywróciłoś się ode dna, i wyciągnę-
łoś ku nim modre ramiona, i pochowałoś je w swem to-
nie. A inne zdradziłoś, zawiódłszy je ku niewiernym;
i wzdychają teraz w pałacach Wschodu, jeńce czcicieli
Mahometa.
Niegdyś, pyszny król azyjski rózgami kazał cię chło-
stać i obciążyć łańcuchami. O morze Pośródziemne ! któż
ci przebaczy? Smutna jest wina twoja. Ciebie to, ciebie
samo oskarżam, o fałszywie przezrocze i jasne, o złowro-
gi nieba mirażu; pozywam cię na sąd przed stolicę Naj-
wyższego, od którego zależą wszystkie rzeczy stworzone.
Morze poświęcone, co-ś uczyniło z dziećmi naszemi?
Podnieś ku Niemu jasnomodre oblicze swoje; wyciągnij
Doń swe drgające bańkami palce; rozszalej się niepoHczo-
nością swych śmiechów purpurowych ; dozwól mówić szu-
mom swym, i zdaj Mu rachunek.
Nieme we wszystkich białych ustach, które przybie-
gają konać u stóp mych na wybrzeżu, nie mówisz nic.
Mam w pałacu swym w Rzymie prastarą celkę o startych
pozłotach, którą wiek uczynił czystą jak świt. Najwyższ}'^
kapłan Inocenty miał zwyczaj w niej się zamykać. Powia-
dają, że rozmyślał tam o tych dzieciach i o ich wierze,
i że błagał Pana o znak. Ja, z wysokości tego tronu skal-
nego, pośród wolnej przestrzeni powietrznej, oświadczam,
że najwyższy kapłan Inocenty miał sam wiarę dziecka,
i że nadaremnie potr2:ąsał znużoną swą siwizną. Jestem da-
KRUCYATA DZIECIĘCA 2^3
leko starszy, niż Inocenty; jestem najstarszy ze wszystkich
namiestników, których Pan powołał tutaj, a teraz dopiero
zaczynam rozumieć. Bóg nie objawia się wcale. Okazał-
że pomoc synowi swemu w Ogrodzie Oliwnym? Nie
opuścił -że go w męce niepokojów ostatnich? Jakiem -ż
dziecinnem szaleństwem jest wzywać Jego pomocy! Każde
Ao i każda próba ma siedzibę w nas tylko. On pokłada
ufność doskonałą w dziele, które zaczyniły ręce Jego.
A ty zdradziłoś Jego zaufanie. Morze boskie, nie dziw
się mowie mojej. Wszystkie rzeczy równe są przed Pa-
nem. Wyniosły rozum ludzki nie wart więcej, w obliczu
nieskończoności, niż drobne oko promieniste któregokol-
wiek z twych żyjątek. Bóg tyleż dba o ziarno piasku,
co o cesarza rzymskiego. Złoto dojrzewa w żyle równie
nieomylnie jak mnich rozmyśla w monasterze. Wszystkie
części świata są jednako winne, o ile nie trzymają się dróg
dobroci; bo wszystkie pochodzą od Niego. W Jego oczach
niemasz głazów, roślin, zwierząt, ludzi, są tylko stworze-
nia. Widzę wszystkie te czuby bielejące, które tańczą
ponad twemi falami i roztapiają się wnet w twojej wodzie;
wytryskają one tylko na mgnienie oka pod światło sło-
neczne, a mogą być potępione lub wybrane. Schyłek
wielkiej starości poucza pychę i rozjaśnia religię. Mam ty-
leż współczucia dla tego małża drobnego w mieniącej się
muszelce, co dla siebie samego.
Oto dlaczego oskarżam cię, morze pożerające, które
pochłonęłoś maluczkie me dzieci. Przypomnij sobie króla
azyjskiego, którego kaźń cię dosięgła. Ale to nie był król
stuletni. Nie przeżył on dostatecznej lat liczby. Nie mógł
też zrozumieć rzeczy wszechświata! Ja cię zatem karać
nie będę. Albowiem skarga ma i twe poszumy poszłyby
skonać w tej samej chwili u stóp Najwyższego, podobnie
jak szmery twych kropelek przychodzą konać u stóp moich.
O morze Pośródziemne ! przebaczam ci i odpuszczam.
2S4 CHIMERA
Najświętszą daję ci absolucyę. Idź i nie grzesz więcej.
Podobnie jak ty, winien jestem błędów, o których nie
wiem wcale. Ty spowiadasz się nieustannie u wybrzeża
tysiącem twych ust jęczących, a ja spowiadam się tobie,
o wielkie, śv\dęte morze, zwiędłemi memi usty. Spowia-
damy się jedno przed drugiem. Rozgrzesz mnie, jako ja
cię rozgrzeszam. Powróćmy do niewiadomości i czysto-
ści Tak niechaj się stanie.
Cóż uczynię na ziemi? Niechaj powstanie pomnik
ubłagalny, pomnik dla wiary, która nie wie. Wieki, któ-
re przyjdą, powinny poznać zbożność naszą i nigdy nie
rozpaczać. Bóg poprowadził ku sobie maluczkich krzy-
żowców, przez święty grzech morza; niewiniątka zostały
wytępione ; ciała niewiniątek będą miały przytułek. Siedm
okrętów zatonęło u skały Pustelnika; zbuduję na tej wy-
spie świątynię Nowych Niewiniątek i ustanowię przy niej
dwunastu prebendaryuszów. A ty oddasz mi ciała mych
dzieci, o morze niewinne i poświęcone; przyniesiesz je
ku wybrzeżom wyspy; a prebendaryusze złożą je w kryp-
cie kościoła; i zapalą nad niemi lampy wiekuiste, w któ-
rych płonąć mają oleje święte, i będą pokazywali zbożnym
wędrowcom wszystkie te drobne kosteczki białe rozpo-
starte śród mroku.
PRZEŁOŻYŁ
Zenon Przesmycki Marceli Schwob.
(Miriam).
KSIĘGA II.
A na to samo uderzenie wielkich,
szerokich skrzydeł Czasu, gdy Hyperion
utonął w falach powietrznych, Sałurnus
dotarł wraz z Theą do posąpnej schroni,
w której Cybetą i innych pobitych
szarpał tytanów żal nad straszną kieską.
Była to grota, gdzie światło zuchwałe
nie mogło padać na ich łzy, gdzie oni
czuli swe jaki, lecz ich nie słyszeli.
2^6 • CHIMERA
bo je tłumiły grzmoty wodospadów
i ciągłe szumy ochrypłych potoków.
Urwiste granie i podarte turnie,
jak gdyby ze snu strzeliwszy do góry,
potworne swoje wysuwały wierzchy
i fantastycznych tysiącem załomów
dziwnie stosowne tworzyły sklepienie
dla tego gniazda boleści. Tytani,
zamiast na tronach, siedzieli na twardych
piargach krzemiennych, albo spoczywali
na ostrych głazach i na najeżonych
kruszcami złomach łupkowych. Nie wszyscy
byli tam razem ; jednych udręczały
ciężkie kajdany, inni gdzieś błądzili.
Coeus i Gyges oraz Briareusz,
Porjirion, Dolor i Ty fon i inni,
najodważniejsi, najzuchwalsi w szturmie,
znosili karę straszliwą w regionach,
w których zamierał im oddech. Więzieni
w żywiołach mroków, zgrzytali zębami,
a wszystkie członki ich, podobne żytom
jakiegoś kruszcu, leżały bez ruchu,
powykręcane albo wyprężone ;
tylko ich serca, strasznym żarte bólem,
febrycznych ogni pełne, głośno biły
pulsem krwi wrzącej. Po świecie szerokim
gdzieś się błąkała Mnemosyne; Febe
błądziła zdała od swego księżyca;
i wielu innych nawykło wędrować
po różnych stronach, lecz dzisiaj znaleźli
schron tutaj straszny. I porozrzucane
leżą naokół te obrazy życia,
ogromne, martwe, niby druidyczne
głazy na smutnych, opuszczonych bagnach.
HYPERION 2jy
kiedy w posąpny czas listopadowy
deszcz zacznie padać pod wieczór, a niebo
w mrok ich ołtarne otula sklepienia.
Każdy miał tutaj swoją ustroń własną
i ni spojrzeniem, ni słowem, ni jakimś
rozpacznym czynem, nie zwracał sią wcale
do swych sc^siadów. Jednym z nich był Kreus.
Jego potężna, żelazna maczuga
leżała przy nim, a głaźne, strzaskane
żebro opoki świadczyło wymownie,
jaką miał w duszy przewspaniałość siły,
nim padł, zwyciążon, w smutku i żałobie.
Drugim był Japet, trzymający w garści
śliski kark wąża: temu żądłowaty
z gardzieli zwisał jazy k, zasię kręgi,
wzdłuż rozprężone, opadły zdrętwiałe:
dziś już ten potwór nie mógł bryzgać jadem
w twarz zwycięskiego Jowisza. Tuż obok,
twarzą do ziemi, leżał Kotłus, czaszką
bijąc straszliwie o krzemienne głazy,
usta z cierpkiego wykrzywiając bólu
i przewracając oczyma. Opodal
widziałeś Azyę, Kafa olbrzymiego
potężną córkę, co, chociaż niewiasta,
o wiele więcej matce swej. Tellurze,
sprawiła cierpień, niż który z jej synów.
Więcej zadumy było w jej obliczu,
niźli męczarni, gdyż wzrokiem proroczym
widziała przyszłą swą świetność: w palm cieniu
przez jej szeroką wyobraźnię rosły
na świętych wyspach Oksu i Gangesu,
współzawodnicząc w mocy i ogromie,
wielkie przybytki, wspaniałe świątynie.
Jak się Nadzieja wspiera na Kotwicy,
2j8 CHIMERA
tak łe& i ona, aczkolwiek mniej wdzięczna,
stała oparła na zębie, wypadłym
przenajwiąkszemu z jej słoni. Ponad nią,
na stromej turni, leżał wyciągnięty,
wsparty na łokciach, chmurny Enceladus.
Dawniej łagodny był on i spokojny,
jak wół pasący się na kwietnych błoniach,
nierozsierdzony przez nikogo; teraz,
wściekły jak tygrys, jak lew, knowający,
myślał i dumał, snuł jaków eś plany;
on to niedawno rzucał naokoło
góry na góry, w długiej wojnie bogów
młodsze smagając bóstwa, że. spłoszone,
kryły się w zwierząt i ptaków postacie.
Obok był Atlas ; przy nim. ojciec Gorgon,
Forkus, na wznak się położył. W sąsiedztwie
był Oceanus i Tethys. W spowiciu
włosów na łonie jej łkała Klymene.
A śród nich wszystkich Themis — u stóp Opsy,
onej królowej, osłoniętej mgłami,
nie więcej oczom widzialnej, niż ciemne
wierzchołki świerków, gdy je noc głęboka
otuli w chmury. Było - ci tam jeszcze
i wielu innych, których nie wymienię.
Bo kiedy Muza wzniesie się na skrzydłach
w wyże powietrzne, któż wstrzyma jej loty ?
A teraz śpiewać musi o Saturnie
i towarzyszce jego, którzy chwiejnym
wydobywali się krokiem z głębiny
straszliwej puszczy. Ponad ciemną turnią
pojawiły się ich głowy ; ich postać
rosła i rosła, aż się krok ich zrównał
z poziomem szczytu i spoczął. 1 wówczas
Thea, ramiona rozpostarłszy drżące
HYPERION 2S9
wkrąg nad tern gniazdem katuszy i z boku
wlepiwszy oczy w oblicze Saturna,
ujrzała ciążką w niem walką. Najpierwszy
z pomiądzy bogów zmagał sią z wszelaką
słabością bólu, gniewu, przerażenia,
zemsty, wyrzutów, żalu i nadziei,
ale najbardziej z rozpaczą. Daremnie
walczył przeciwko tym plagom, albowiem,
na głową jego polało już Fatum
olej śmiertelny, jad, co mu odbierał
piątno boskości; i Thea, przeląkła,
dała mu spokój, puściwszy go naprzód
miądzy olbrzymów zwyciążone plemią.
Jak miądzy nami, śmiertelnymi ludźmi,
serce, dotkniąte bólem, jeszcze bardziej
rwie sią i szarpie, jeżeli sią zbliża
do progów domu, gdzie serca boleją
równem cierpieniem, tak i Saturn, wszedłszy
miądzy pobitych, o mało nie upadł.
Ale sią spotkał z okiem Encelada.
a wyraz mocy i czci, w niem zawarty,
przejął go niby natchnieniem. I krzyknął:
„Patrzcie, tytani, na boga waszego!"
I na to jedni zająkli, a inni
z miejsc sią porwali na nogi, znów inni
ten sam ze siebie wyrzucili okrzyk,
lub wybuchnąli płaczem albo skargą,
a wszyscy z czcią sią skłonili przed bogiem;
i Ops, zasłony uchyliwszy czarnej,
skroń ukazała bladą, zgasłe lica,
i wielkie łuki brwi, i głąbią oczu.
200 . CHIMERA
Szumy powstają w ciemnych wierzchach świerków,
gdy Zima głos swój rozpuści; szmer idzie
po nieśmiertelnych, kiedy Bóg do góry
podniesie palec na znak, że w tej chwili
obciąża jązyk swój ciężarem myśli,
muzyką grzmotów i błyskawic: szmer ten
jest jak ów poszum w ciemnych wierzchach świerków.
Gdy ten zamilknie w swoim górskim świecie,
żaden już podżwiąk nie nastąpi po nim ;
ale gdy tutaj, miedzy pobitymi,
szmer ów przystanął, począł głos Saturna
rość niby organ, który wraz na nowo
brzmieć rozpoczyna, kiedy przygłuszone
przestaje drżeć już powietrze od srebrnych,
nagle urwanych brzmień poprzednich . . . Oto
jak głos ten zwolna wzmagał się: „IV mem sercu,
które jest własnym swym sędzią, nie mogę —
nie umiem znaleźć przyczyny, dla czego
to nas spotkało. Nie mogę jej znaleźć
ani w legendzie o pierwszym z dni świata,
zawartej w księdze o stronicach z ducha,
którą Uranus gwiaździsty swym jasnym
zratował palcem od brzegów ciemności,
kiedy ją chciały lekko wzdęte fale
pogrążyć w swoich półmrokach — w tej księdze,
którą wy znacie, a którą dla siebie -m
za silny wybrał podnóżek : niestety,
jak mało silny! W znakach, ni symbolach,
ani we wróżbach żywiołów, powietrza,
ognia, i wody, i ziemi, — w pokoju,
wojnie czy sporze wzajemnym jednego
przeciw jednemu, dwóm, lub trzem, lub wszystkim,
albo gdy każdy poszczególnie walczy
z trzema drugimi, jak ogień z powietrzem
HYPERION 261
głośno sią zmaga, kiedy strumień deszczu
zalewa obu i obu przyciska
do twarzy ziemi, przyczem, skoro znajdą
siarką, poczwórna już tym biednym światem
wstrząsa i szarpie nawała, — w tej nawet
potwornej walce, z której potrafiłem
głąboką czerpać nauką, nie umiem
znaleźć powodu, przecz to nas spotkało:
Nie, nie! Choć śledzą, choć ślepią, nieomal
omdlewający, nad ksiągą natury,
nad rejestrami wszechbytu, nie mogą
dotrzeć do przyczyn, dla których wy, bóstwa,
wy pierwsi z widnych, dotykalnych bogów,
tak-eście marnie ulegli tej sile,
co, gdy ją z waszą porównać, nie wzbudza
żadnego strachu ... A jednak leżycie
przezwyciążeni! pobici! w pogardzie !
Mówią: „powstańcie, tytani!" — jączycie.
Mówią: „w proch z wami!" — jączycie! Cóż czynić?
O wielkie niebo. Ojcze niewidzialny!
Cóż ja wydołam ? O bracia bogowie,
wskażcie mi drogą, jak bojować mamy,
jak mamy gniew swój ukoić szalony!
Podajcie radą ! łaknie jej zgłodniałe
ucho Saturna. W tobie. Oceanie,
mieszka rozwaga, szczytna i głąboka;
z podziwem patrzą, jak na licu twojem
myśl natążona rodzi pewne siebie
zadowolenie: dopomóż! dopomóż!"
Tak skończył Saturn; a wówczas bóg morza,
mądrzeć ' sofista, nie z gajów ateńskich
202 • CHIMERA
czerpiący wiedzą, lecz z mroku wód swoich,
wstał, z nieociekłym naokoło włosem,
aby poszeptem, który jązyk jego
chłonął, w swych pierwszych wysiłkach, jak dziecko,
od tych pieniących sią piasków nadbrzeżnych,
taki rozpocząć rozhowor: „Bogowie,
wy, którzy własnym dławicie się żalem,
szarpani gniewem, pożerani złością,
w kurczach ginący z tej bolesnej klaski,
przytępcie zmysły, ten swój słuch przytłumcie,
gdyż w moim głosie nie grzmi zapalczywość !
Przecież, kto pragnie, niechaj mnie wysłucha:
albowiem chcę wam dać dowód, jak chętnie
każdy się ugiąć powinien; a wiedzcie,
że w tym dowodzie niosę wam pociechę,
jeżeli czerpać chcecie ją z tej prawdy.
Prawo natury zmogło nas, nie siła
gromu lub Zeusa. O wielki Saturnie,
wszechświat atomów tyś przejrzał najlepiej,
ale żeś królem i że ślepym jesteś
właśnie przez swoją królewskość, dla tego
jedna twym oczom zakryta jest droga,
którą ja szedłem ku prawdzie wieczystej.
Więc przedewszystkiem : jak nie byłeś pierwszą,
tak też nie jesteś potęgą ostatnią
i być nie możesz. Nie jesteś początkiem
ani też końcem! Chaos to i Ciemność
stworzyły światło, ten najpierwszy owoc
wewnętrznych bojów, ponurych zaburzeń,
dojrzewających dla celów przedziwnych.
Nadeszła chwila dojrzenia, z nią światło —
i światło, z własnym skojarzone stwórcą,
wydało wszystką bezmierną materyę.
I objawili się nasi rodzice —
HYPERION 263
Niebo i Ziemia — w tej samej godzinie,
a potem świata objęliśmy władzą —
ty, pierworodny, i my, ród olbrzymów.
Teraz ból prawdy idzie, jeśli komu
będzie on bólem/ Szaleństwo f Boć przecie
z spokojem znosić wszystką prawdą nagą
i wszystkie losy to szczyt wspaniałości/
Baczcie, co mówią: Jak Niebo i Ziemia
wżdyć doskonalsze, niż Chaos i Ciemność,
choć i te ongi miały panowanie ;
jak zasią po nich widzimy Niebiosa
i Ziemią w kształtach potążne i piąkne,
w woli i czynach wolne, a łączlizue,
oprócz tysiąca innych, jawnych znaków
czystszego życia, tak dziś w nasze ślady
wstąpuje świeża, piękniejsza potąga,
z nas urodzona i na to, ażeby
wzbić sią nad nami, jako myśmy ongi
zmogli chwalebnie dawną moc ciemności.
A przeto kląska nasza nie jest większą,
niż bezkształtnego upadek Chaosu,
sprowadzon przez nas. Czyż ta bryła gleby
może urągać lasom, które sama
wyhodowała i ciągle hoduje,
a które od niej tyle czarowniejsze?
Czyż może ona nie uznać przewagi
zielonych gajów? Albo czy liż drzewo
śmie gołębicy zazdrościć, że grucha
i że na śnieżnych polatuje skrzydłach,
kędy jej wola, gdzie ma rozkosz swoją?
My to jesteśmy jak te drzewa w lesie,
tylko że z naszych wspaniałych gałęzi
nie wyszły blade, samotne gołębic,
lecz złotopióre orły, co szybują
204 CHIMERA
w swojej piękności wysoko nad nami
i przez to muszą panować, albowiem
takie jest prawo: Kto pierwszy pięknością,
ten ma być pierwszy i władzą. Zapewne,
przez to odwieczne prawo tak sią stanie,
że nowe plemią wtrąci kiedyś w smutek
naszych zwycięzców, jaki nas dziś gttiecie.
Czyście widzieli wóz młodego boga,
co moje zabrał dziedzictwo?. . Słuchajcie,
czy widzieliście to jego oblicze?
ten wóz, naokół bryzgający pianą,
zaprzążon w lotne, skrzydlate rumaki,
stworzone przezeń samego? Jam widział,
jak mknął po gładkiej, spokojnej przestrzeni,
z ogniami takiej piękności w źrenicach,
żem smutne zaraz rzucił pożegnanie
swemu Królestwu. Smutnie -m sią pożegnał
i oto-m przybył, ażeby zobaczyć,
jak bezlitosne przemogły was losy
i czy nie mógłbym dodać wam otuchy
w tym strasznym bólu. Przyjmijcie tę prawdę
i niechże ona będzie wam balsamem."
A kiedy przebrzmiał szept Oceanowy,
umilkli wszyscy — z gniewu, czy dla tego,
że ich przekonał i zawstydził? Jakaż
myśl to odgadnie, choćby się najgłębiej
zastanowiła? Przecież tak się stało,
że nikt doraźnej nie miał odpowiedzi,
oprócz Klymeny, na którą nie zważał
żaden z obecnych. Lecz i ta nie na to
poczęła mówić, aby odpowiadać.
HYPERION 26s
tylko, z przedziwną łagodnością w oku
na zasmuconych spoglądając bogów,
taką wargami poczerwienialem,i
zaniosła cichą, bojaźliwą skarga:
„Ojcze! jam tutaj najsłabszym jest głosem
i wiem jedynie to, że znikła radość
i że ból wpełznął do naszego serca,
aby w niem zostać, ach! może na zawsze!
Nie chcą być wróżką złego, jeśli mniemam,
że takie słabe mogłoby stworzenie
odwrócić pomoc, która sią nam z prawa
od bóstw należy wszecitwładnych. Pozwólcie
wyjawić przecież mą troską, pozwólcie
powiedzieć sobie, co doszło mych uszu,
co mi wyciska łzy i przekonywa,
że nas już wszystkie odbiegły nadzieje!
Stałam na brzegu, na uroczym brzegu,
dokąd z krainy ciszy, drzew i kwiatów
zalatywały przewonne powiewy.
Wszystko spokoju pełne i rozkoszy
jak ja cierpienia — tak pełne radości
i rozkosznego, łagodnego ciepła,
że serce moje poruszyła żądza,
by lżyć samotność, aby jej złorzeczyć
pieśniami skargi, muzyką tych naszych,
nieszczęsnych bólów. Siadłam, wziąłam konchą
i jąłam szepty przelewać w jej wnątrze
i snuć metody ą — o, już nie melodyą!
Bo gdym śpiewała, głuche muszli echa
śląc nieudolnie na tchnienia powietrzne,
z przeciwnej strony, od wyspy lesistej,
oblanej wodą, dźwiąk przypłynął ku mnie
z pogwarem wiatru — dźwiąk tak czarujący,
że mi zagarnął słuch i porwał całą.
266 CHIMERA
W piasek rzuciłam swą konchą, a fala
wraz napełniła jej wnątrze, jak moje
napełniał zmysły pogłos tej złocistej,
nowej melodyi. W każdym rajskim dźwięku
śmierć była żywa, — w każdym ich strumieniu. *
które płynęły wciąż, jeden za drugim,
i znów się razem zlewały, jak perły.
kiedy się sypią z przerwanego sznura.
I potem znowu jedna pieśń za drugą
począły krążyć naokół mej głowy,
niby gołębie, które pofrunąwszy
z swoich gałęzi oliwnych, muzykę .
mają w swych skrzydłach, zamiast piór milczących,
i o chorobę wnet mnie przyprawiły —
razem: z zadrości t bólu. Ból przemógł,
i odurzone zatkam, sobie uszy.
gdy wtem. pomimo drżących rąk oporu,
przedarł się ku nim głos przenaj dźwięczniej szy ,
głos wołający: „Młodzieńczy Apollo!
Apollo! młody, jutrzniany Apollo!^*
Chciałam uciekać, lecz głos mnie doścignął.
Głos wołający: „Apollo! Apollo!^''
O ty ! mój Ojcze! o bracia! gdybyście
czuli mą boleść, gdybyś ty. Saturnie,
czuł, co ja cierpię, nigdybyście moich
nie potępili słabych słów. że śmiały
mieć uroszczenie, by je wysłuchano."
Głos jej popłynął jak potok lękliwy,
który, krzemiennem wlokąc się łożyskiem.
boi się spotkać z morzem; ale morze,
wraz go spotkawszy, zadrżało: potężny
HYPERION 267
głos Encelada wielkim wezbrał gniewem:
Jak głuchy łoskot fal w napół ukrytych
jaskiniach turnic, huczały bałwany
ciążkich wyrazów, które z swego łona
wylewał, wsparty na łokciach — nie wstawał
z wielkiej pogardy: „Mamy -li, bogowie,
słuchać tu dzisiaj olbrzymów przemądrych
czy też przegłupich? Piorun za piorunem,
do ostatniego wyrzucan z zbrojowni
zdrajcy Jowisza, jeden świat za drugim
na moich piątrząc ramionach, niewiąkszą
sprawił mi boleść, niż dziecinne słowa
śród łych straszliwych pogromów. Tytani!
zbudźcie sią ze snu! krzyczcie! drzyjcie! ryczcie!
Zapomnieliście o tycJt ciszacJi krwawych?
O tych hańbiących policzkach? Was wszystkich
zmiażdżyło rami^ dzieciucha! Słyszycie? !
A ty, wrzekomy władco wód, czy dzisiaj
już zapomniałeś płomiennych błyskawic,
które smagały twe morza? Co? jakto?
Wiąc z odrętwienia mogło was obudzić
te kilka prostych słów m,ych? O radości!
Teraz ja widzą, żeście nie zgnębieni !
Teraz już widzą, jak oczu tysiące
goreją żądzą odwetu!" To mówiąc,
zvyprążył w górą swą postać olbrzymią
i, wstawszy z miejsca, tak przemówił dalej:
„ Teraz jesteście płomieniami, ja was
nauczą palić, ja wam dziś pokażą,
jakby od wrogów oczyścić powietrze,
jak porozżagwiać krzywe ognia groty,
i jak spopielić wzdąty obłok Zeusa,
jak młodzieniaszka tego w jego własnym
zdusić namiocie. O, niechaj odczuje
268 . CHIMERA
zbrodniczą krzywdą, którą nam wyrządził.
Bo chociaż gardzą słowem Oceana,
ja nad czemś wiącej boleją tu dzisiaj,
niż nad utratą królestwa: minąły
chwile spokoju i senliwej ciszy —
chwile, tak obce niweczącym walkom,
gdy wszyscy niebios nadobni mieszkańcy
schodzili ku nam z rozwartą źrenicą
słuchać słów naszych. Było to, gdy jeszcze
nie marszczyły sią gniewnie wasze czoła,
gdy usta wasze znały li jedynie,
solenne dżwiąki; było to, gdy jeszcze
nie było znane skrzydlate zwyciąztwo,
bądź utracone, bądź też odniesione.
A pamiątajcie, że dotąd Hyperion
nie uległ hańbie, brat nasz najjaśniejszy,
o, tak, Hyperion — oto jego promień ! "
Wszystkich sią oczy zwróciły ku licom
Enceladowym, i gdy z ust tytana
ku szczytom turnic popłynąlo imią
Hyperiona, spostrzegły, jak bladym
przebłyskiem światła drgały jego rysy.
Nie było w rysach łych gniewu, bo widział,
że inne bóstwa tak samo płonąły
żądzą pomszczenia. Spojrzał po nich wszystkich
i w twarzach wszystkich dostrzegł promień blasku.
Ale najbardziej gorzał Saturn stary ;
włos jego siwy lśnił sią jako piana,
obryzgująca wokół piersi statku,
kiedy północą wjeżdża do zatoki.
I tak w tej bladej, srebrnej stali ciszy.
HYPERION 269
gdy światło jakieś, by odbrzask poranku,
przenikło naraz wszystkie strome skały,
wszystkie posąpne schronie Zapomnienia,
wszystkie cieśniny, wszystkie przepadliska,
wszystkie te turnie, wszystkie czarne głąbie,
żleby milczące, albo też ochrypłe
od rozhukanych, szalonych potoków.
I nagle wszystkie wieczne wodogrzmoty,
wszystkie siklawy, dalekie i blizkie,
przedtem w posąpne otulone mroczą,
zalśniły w świetle w całej swojej grozie!
Był to Hyperion : jaśniejącą stopą
na granitowym, postawiwszy szczycie,
ujrzał niedolą, którą światłość jego
w straszliwszym, jeszcze ujawniła kształcie.
Włos miał złocisty, na wzór numidyjskich
skrącony puklów, a majestatyczna,
królewska postać rzucała olbrzymi
cień śród swej własnej jasności, by ogrom
głazu Memnona przy zachodniem słońcu,
zuidzialny oczom wądrowca po Wschodzie .
I jąk wydawszy, jak harfa Memnona,
i załamawszy race, zamyślony,
stał tak milczący w głąbokiej zadumie.
Zivątpienie zdjąło powalonych bogów,
kiedy przy sobie króla Dnia ujrzeli
pozbaivionego otuchy: i lice
zakrył niejeden przed tą falą światła.
Lecz Enceladus dumnem powlókł okiem
po swoich braciach, a na błysk tych źrenic
podniósł sią Japet, i Kreus, i Forkus,
i wszyscy razem zwrócili swe kroki,
kądy on wielką wystrzelił postacią.
I czterej razem wywołali głośno
2/0
imi^ Saturna, a na to Hyperion
ze swego szczytu odkrzyknął : „Saturnie ! ^^
Saturn zaś siedział obok Matki bogów,
w obliczu jego nie było radości,
jakkolwiek wszyscy bogowie z głębokich
poczuli wołać gardzieli: „Saturnie!^
CHIMERA
PRZEŁOŻYŁ
Jan Kasprowicz.
John Keats.
z utworów Wasyla Stefanyka.
i'
DZIADEK.
Odłożył grabie, usiadł na miedzy, lulkę zapalił i jął
sam z sobą rozmawiać. Z początku pocichu, a potem
głośno.
— Trochę trza spocząć, bo pokaż się jeno w domu,
zaraz ci znajdą robotę. Synowa, aby zdrowa, zaraz
rzeknie: Nie siedźcie-ż darmo, dziadku...
— A Bóg mi świadkiem, że ledwie przebieram człon-
kami. A ręce, patrz, jak zgrzebło, a już cały miesiąc się
nie goliłem, a do cerkwi pono ścieżki zapomniałem.
W czem pójdę, kiedy mi wszystko zabrali?
Głos dziadka wędrował po polu, z miedzy na
miedzę. Ludzie się zglądali. A on nie przestawał się
skarżyć.
— Ech, dzisiaj - ci dzieci! Ale ja, dziękować Bo-
gu, pamięci nie utraciłem jeszcze, pamiętam -ci ugodę no-
taryalną. Suchutki był panisko z bródką ten notaryusz.
2^2 • CHIMERA
On- ci tak synowi tłómaczył. Dla dziadka, mówi, dopóki
żyć będzie, ma zostać pościel, on ma na niej spać, wyle-
giwać się, aby nawet do wschodu słońca. A gdy go na
ławę położycie, powiada, i ziemią przysypiecie, wtedy do-
piero przenoś się ty z ławy na dziadka pościel. A dla
baby, mówi, ma pozostać zapiecek, na nim niech się wy-
grzewa, niech się Bogu modli, a gdy ją umyjecie i ręce
na krzyż jej złożycie, wówczas niech synowa na zapiecek
lezie.
Jesienny wiatr igrał z siwym włosem dziadka.
— Ale niech-no notaryusz pod wieczór zaglądnie do
chaty. Syn na pościeli, synowa na zapiecku, a ja ze sta-
rą na ziemi, na słomce się walamy. A to sprawiedliwie !
A gdzież jest Bóg? Pono u tych ludzi niema Boga w ser-
cu, och, niema . . .
Głową kiwał, że młodzi ludzie w sercu Boga nie mają.
— Gińcie, staruchy, szkoda łyżki strawy dla was.
Mleczko spijają, serek zajadają, a my jak szczenięta na
nich spozieramy. A ja im dał krówkę, dał owieczkę, dał
pług, wszystko dał. Ludzie dają, i ja dałem. A dzisiaj
oni powiadają: wy starzy, słabi — to jedzcie mało. Tak
powiadają nam nasze dziatki.
Głos dziada drgnął, i dziad umilkł.
— I jak psów nas pogrzebią, dalibóg, nawet buta na
nogi nie wdzieją . . .
Gromada bocianów zleciała na oczeret i zatrzepota-
ła nad dziadem skrzydły, aż się przeląkł. W ciepłe kra-
je do odlotu się gotowały.
— Oho, już jesień. Tak, tak, niebawem będziemy
mieli Boże Narodzenie . . .
— Chociaż ptak, ale rozumne stworzenie, tylko, że
nic nie mówi. Jemu źle, i szuka sobie lepszej przystani.
W zimie żab niema i zimno. A ono wie naprzód. Nie
tak, jak człowiek, co musi biedować na jednem miejscu.
z UTWORÓW WASYLA STEFANYKA 2^3
Wstał z miedzy, lulkę schował, wziął grabie i pu-
ścił się do domu. Jeszcze kilka razy obracał się, by po-
patrzeć na bociany. Wreszcie stanął.
— Nie wiedzieć, czy ze starą doczekamy, aż wrócą?
Pono któreś z nas się minie, pono już bocianów nie uj-
rzymy.
SKON.
Gdy nadeszła głucha jesień, gdy z lasu liście opa-
dło, gdy pole okrył}'^ czarne wrony, wtedy do starego
Lesia śmierć przyszła.
Umierać trzeba każdemu, śmierć nie straszna, ale
długo leżeć — męka. I Łeś męczył się. Chora wy-
obraźnia unosiła go w jakiś inny świat, a potem wyrzu-
cała go z niego. A ten inny świat był boleśnie dziwny.
I niczem Łeś nie mógł się oprzeć temu światu, tylko
jednemi oczyma. Dlatego też owemi błyszczącemi, zmę-
czonemi oczyma imał się maleńkiego kagańca. Chwytał
go się, trzymał, i wciąż się lękał, że powieki zamkną się,
a on się stoczy w bezdenną otchłań.
Przed łóżkiem jego, na ziemi, po nieprzespanych no-
cach snem zdjęci, spoczywali rzędem S5aiowie i córki.
On się z wysiłkiem imał oczyma kagańca i zmagał się ze
śmiercią. Powieki wciąż mu opadały, gdyby ciężar wielki.
Widział dużo dziewczątek na podwórzu. Każda
trzyma wiązkę kwiecia w ręce. Wszystkie spozierają na
mogiłę, śmierci oczekują. Potem wszystkie zwracają oczy
ku niemu. Chmura ócz sinych, i siwych, i czarnych.
Chmura ta płynie ku jego czołu, muska je i ochładza . . .
9^4 . CHIMERA
Przetarł oczy, chwycił między palce żyłę na szjd, bo
Z karku mu głowę strącała, i pomyślał sobie:
„Patrz, oto anioły przed śmiercią ukazują się." A gdy
tak myślał, z przed oczu jego uciekł kaganiec.
Pole równe, dalekie, od słońca spieczone. Błaga wo-
dy, drży i ziele przygarnia do siebie, by się z niego wil-
goci napić. Orze na niwie i rękoma nie może utrzymać
czepiela, bo pragnienie go pali w gardle. I woły widać
pali, bo nozdrzami ryją wilgotną ziemię. Wypuszcza z rąk
czepicie, pada na niwę, a ona go spala na węgiel...
Kaganiec wywiódł go z tego świata.
„I nie raz, i nie dwa bez wod}?- na polu ginąłem
\y Boga to wszystko zapisane!"
I znowu stoczył się.
U rogu stołu siedzi nieboszczka jego matka i śpiewa
piosnkę. Głos ściele się po izbie cicho i smutnie i do-
chodzi do jego uszu. To owa piosenka, którą mu matka
jako dziecku śpiewała. I on płacze i boleje, i dłońmi \zy
uciera. A pieśń matki prosto w duszę idzie, i wszystkie
męki z tą pieśnią tara płaczą. Matka dąży ku drzwiom,
za nią i pieśń idzie i męki z duszy.
I znowu ukazał mu się kaganiec.
„Matka z tamtego świata ma zejść, by nad swojem
dzieckiem zapłakać. Takie boskie prawo."
Chłód mrozi mu członki, chciał kożuchem je przy-
kryć; wtem zawarły mu się powieki.
Donośne dzwony jęczą i kresami głowy jego doty-
kają. Głowa trzaska się, z ust zęby wylatują. Serca
dzwonów odzywają się, i padają mu na głowę, i ranią go. . .
Powłóczył strasznemi, nieprzytomnemi oczyma.
„Ślubowałem sobie dzwon zakupić, aby we wsi
o pożodze znać dawał, ale ciasne roki były . . . Przebacz
mi, Boże miłościwy ! "
I znowu stoczył się w otchłań.
I
z UTWORÓW WASYLA STEFANYKA 27S
Z góry, z ogromnej wysokości spadają na niego
snopy jęczmienia. Padają i zasypują go. Oście lezie mu
do ust, do gardła. Pali czerwonemi igłami, i zbiega się koło
serca, i piecze piekielnym ogniem, i żga w samo serce . , .
Otworzył oczy już martwe i bezświetlne.
„Marcinowi nie dawali zarobionego jęczmienia i ten
jęczmień śmierć mi sprowadza."
Chciał dzieci zawołać, aby oddali jęczmień Marcino-
wi, ale krzyk przez gardło nie mógł się przecisnąć, tylko
niby gorąca smoła po ciele się rozchodził. Wywiesił
czarny język, wetknął w usta palce, aby wydobyć głos
z gardła. Ale zęby zawarły się i ścisnęły palce. Powie-
ki opadły.
Okna otwierają się w chacie. Do chaty wsuwa się
biała płachta i snuje się bez końca i miary. Jasno od
niej, gdyby od słońca. Płachta spowija go jak maleńkie
dziecko, naprzód nogi, a potem ręce, plecy. Mocno. Jemu
lekko, lekko. Potem włazi do głowy i łaskoce mózg, wciska
się w każdy staw i miękko wyściela. A pod koniec obmo-
tuje gardło coraz silniej, coraz silniej. Obiega gdyby wiatr
dookoła szyi i obmotuje, obmotuje...
SZARA GODZINA.
Nie mógł usiedzieć: coś pędzało go od ściany do
ściany. Chodził tylko wciąż po izbie. Meble i kąty za-
cierały się i ginęły w zmroku wieczornym. Grzebał we
wspomnieniach z lat dawnych.
— To owa chwila, w której dzieci małe wj^biegają
z izby na łąkę i bawią się wesoło i żwawo. O tej porze
2^6 ] CHIMERA
dziewczęta nie chcą pędzić bydła do domu, bo mówią, że
gdy zorza wieczorna wychodzi na niebo, to głos się na
rosie ściele, i śpiewają, aby głos się słał. A w zimie,
matki kądziel przędą i śpiewają swe panieńskie piosenki,
ale tak smutnie, jakgdyby tęskniły za laty młodemi.
A dzieci kupią się, szepcą za piecem i zasypiają bez wie-
czerzy. Dziwną jest szara godzina.
Chodził i tarł ręką czoło, jakby w czaszce chciał
zamknąć wszystkie myśli, aby mu się nie wymknęły, bo pra-
gnął gorąco je sobie przypomnieć.
— Ciekaw jestem, co też on porabia? Takim był
szczerym przyjacielem. Pamiętam dobrze, jak raz siedzia-
łem u niego w ogrodzie. Mówił, zda się, wtedy o białych
chmurkach. Biała chmurka, mówi, ze złotemi brzegami
przesuwa się po niebie, gubi białe lilie, i idzie dalej, i sie-
je, sieje mnogo tego kwiecia po sinem niebie — a za go-
dzinę niemasz ani chmurki, ani lilij. Tylko błękitne nie-
bo marszczy się, jak błękitne morze. Prawda, czegoś
wtedy się smucił . . .
Chodził. Oczy łagodniały mu jak u dziecka.
— Ach, już zapomniałem ciąg dalszy. Zapominam
pieśni matczyne! A do niedawna je pamiętałem. Zaraz.
Pędzałem z Marylą owce w pole, na łąkę. Maryla wy-
szjrwała sobie rękawy w fasolki. Fasolki wyszywała na
czerwono, ogonki na sino, a wolną między fasolkami
przestrzeń obrzucała czarną włóczką. Musiałem owce za-
wracać, bo Maryla starszą była. Jedna srebrz^^sta owca
była niesforna. Żadnej grzędzie nie darowała. Zrzuciłem
krajkę z siebie i spętaliśmy ją. Był spokój. Biegałem nie-
opasany popod wierzbami, gwizdałem i hałasowałem na
całe pole. Potem Maryla mnie jeść zawołała. Jedliśmy
chleb i ser z listka ...
Usiadł na fotelu. Wspomnienia z lat dzieciństwa
z UTWORÓW WASYLA STEFANYKA 277
gnały go, jak sen, na kwieciste jakieś łąki. Mnogo kwia-
tów, ziela, tylko rwać, rwać . . .
— Potem macierz przyszła do nas. Wracała z po-
la, bo nosiła jeść robotnikom. Dała nam mleka i oglą-
dała rękawy Maryli. Upominała Marylę, aby nigdy nie
brała po trzy nitki, tylko po dwie poza igłą, bo fasolki
będą brzuchowate. A mnie mówiła, abym nie staczał się
z góry, bo podrę koszulinę, albo sobie brzuch pokaleczę.
„Nie swywol, chłopcze, nieopasany, jak koń po polu, ale
siedź sobie koło Maryh i owiec pilnuj!" A ja sobie leża-
łem koło matuli i biłem nogami o trawę, a matula mó-
wiła: „Czy nie możesz chwilki cicho posiedzieć ?" Wtem
zleciał bocian i chodził koło nas. Matka wzięła mię na
kolana i poczęła śpiewać :
O/', bocianie, nie koś siana,
bo się zrosisz po kolana.
Tylko niech ta czapla kosi,
co na bakier czapką nosi.
Pogrążył się w myślach, aby przypomnieć sobie dal-
szy ciąg pieśni, i nie mógł! Oczy mu posmutniały.
— Zaraz, zaraz. Matka poszła do domu, a jam bie-
gał do wieczora za bocianem i śpiewał: „Oj, bocianie,
nie koś siana..."
Rozpędzał się, jak chłopak, co chce rów przesko-
czyć i zawsze nad samym jego brzegiem się zatrzymuje.
Pierwsze słowa pieśni wygłaszał głośno, ale dalsze-
go ciągu nie zdołał sobie przypomnieć. Westchnął. Czar-
na obwódka koło oczu jeszcze bardziej poczerniała.
— Mój Boże, nie mogę uchwycić wątku tej nici, co
się urwała! Urwała się już wtedy, kiedy matka myła mi
nogi i wydzierała czyste onuce ze starej koszuli, a ojciec
buciki czyścił. Płakaliśmy wszyscy wówczas, bo wypra-
wiali mię w świat na naukę. I chodziłem po świecie,
2^8 . CHIMERA
i giąłem się, jak łozina, dla kawałka clileba, i czułem na
sobie setki ócz dumnycli.
Ruszył ręką, jakby cłicąc odpędzić od siebie te du-
mne oczy.
— Po latacłi przyj ecliałem w odwiedziny do matki.
Ojciec już nie żył. Macierz zgarbiona z' kosturem w rę-
ku siedziała na przyzbie i grzała się w słońcu. Nie po-
znała mnie. Potem witała się ze mną. „Nasza, synku,
Maryla zgasła. Nie pisałam ci o tem, byś się nie martwił.
Umierając, ciągle się wypytywała o ciebie. Durzyliśmy
ją, że nadjedziesz. I jeszcze tego dnia, kiedy umarła, mó-
wiła, że chciałaby ujrzeć cię bodaj przez okno, bodaj
przez próg idącego. I umarła." Tak się ta nić urwała.
Nieświadomie powtarzał pieśń matczyną: „Oj, bo-
cianie, nie koś siana ..." Tak z dziesięć razy powtórzył.
— Poszliśmy z matką na cmentarz. Macierz ledwie
doszła. „Patrz, synku, oto grób Maryli. Już posadziłam
i rutę i barwinek, i krzyż pomalować dałam, ale wisien-
ki jeszcze nie posadziłam, aż w jesieni posadzę." Usiedli-
śmy koło grobu. Matka opowiadała mi o biednej Mary-
li. Mąż zły, dzieci drobne, bieda w chacie. Wiatr zdmu-
chiwał z wisien białe kwiecie. Kwiecie padało na grób
i na nas. Zdawało się, że kwiecie zrasta się z białym
włosem matczynym i że rosa z kwiecia spada na mat-
czyne jagody. Przypomniałem sobie wówczas, jak pa-
sałem owce z Marylą...
Łzy gorące stoczyły się na stół. Wstał i podszedł
do okna. Było już ciemno.
— Potem macierz umarła. Grób jej niedaleko gro-
bu Maryli. Kwiat z wisienki matczynej pada na grób
Maryli, a z Maryli na grób matki. Raz tam byłem.
Siedziałem między temi grobami i przypomniałem so-
bie pieśń matczyną. Tylko nie mogę przypomnieć so-
bie dalszego jej ciągu. Posiedziałem trochę i poszedłem
z UTWORÓW WASYLA STEFANYKA 279
z grobu. Tylko kwiecie wiśniowe z grobów leciało za
mną, jak gdyby temkwieci em siostra i matka prosiły, bym
nie odchodził ...
Jeszcze długo chodził po izbie i szeptał nieświa-
domie :
Oj\ bocianie, nie koś siana,
bo sią zrosisz po kolana.
Tylko niech ta czapla kosi,
co na bakier czapką nosi
PRZEŁOŻYŁ
Michał Moczulski.
DROGA.
„Idę, matko, idę."
„Nie chodź, synu, nie idź..."
Poszedł — a droga słała mu się przed oczyma wy-
raźna, daleka.
Mijał nowe wrota i okna bielutkie.
Kochał swą drogę i nie zbaczał z niej nigdy.
Za dnia była bezbrzeżna jak słońca promienie, a no-
cą drzemały nad nią wszystkie gwiazdy.
Ziemia kwitła i kwiatem każdym śmiała się do nie-
go. Rwał kwiaty i stroił w nie bujne swe włosy.
Każdy kwiat rzucał mu perłę pod stopy.
Wesołe oczy, a czoło jasne, czyste jak źródło przy
drodze leśnej.
28o CHIMERA
I spotkał ludzi.
Po kolana grzęznąc w ziemi, padali i zrywali się
w bezmiernej mnogości.
Czarną dłonią pot ścierali z czoła, i potężnemi ręko-
ma ziemi się chwytali.
Znużenie waliło ich na ziemię, dusili dzieci własne
pod sobą i ryczeli w bólu.
Podnosili się i znowu padali.
A noc rzucała ich w sen, jak kamienie, jednego przy
drugim, obróconych strasznemi twarzami ku niebu, niby mo-
rze głów ku morzu gwiazd.
Ziemia jęczała od uderzeń ich serc, a wicher uciekł
od nich za góry.
Czytał w tych twarzach ; pieśń wielką, bojową w nich
wyczytał
Z warg ich zdjął słowa, z czoła myśl przejął, z ser-
ca wyssał uczucie.
A kiedy słońce rodziło się we krwi i oczu ich poca-
łunkiem dotknęło — wtedy poczęła się pieśń w jego sercu.
Rozśpiewała mu się w duszy jak burza, rozkołysała
się jak słowa matczyne.
I stał się dumnym, silnym. Wiatr naginał ku niemu
kwiat każdy.
Szedł drogą swą dalej.
Uginała się pod nim jak płótno.
Mijał wrota i białe okna mijał.
I znowu zobaczył ludzi.
Stali ławą. Przed nimi kłosiste morze złota, za nimi
dzieci w cieniu snopów.
Prażył ich ogień. Żelazo płakało w ich rękach.
z UTWORÓW WASYLA STEFANYKA 281
Zbladłe niebios pustynie wisiały bez duszy nad nimi.
Wszyscy byli odziani biało, jak na Wielkanoc.
Ale poznikały snopy nad dziećmi i żar wgryzał się
w ich płowe główki.
A oni znowu wżerali się w łany żółte.
Wyczytał ich rozpacz i niemoc.
Na czołach bruzdy tworzyły się jedna przy drugiej.
Usta zsychały się, bladły. Żółć zalewała serca.
I pieśń jego duszy zgorzkniała jak ziarno zepsute.
Zmącił się wzrok, a jasne czoło było mętne jak stu-
dnia przy drodze upalnej.
Moc jego i duma upadły na twardą drogę.
Struł się.
I leciał drogą jak ptak, co skrzydeł własnych nie
czuje.
Na roli młodej, pod tęczą jasną, stała jego miłość.
Ziemia upajała się jej biatemi śladami.
Wyciągnął ku niej ręce jak dziecko bezradne.
„Pójdź!
„Nie mogę; tyś trucizna."
Zachwiał się, a kiedy wchłonął w siebie swój wy-
rok, złożył na czarnej roli okruchy pieśni i powlókł się
dalej.
Szedł jak cień spróchniałego dębu o słońca zachodzie.
A droga była mu ciemna, jak niewidomemu młode-
mu kalece.
Aż dnia jednego potknął się o grób matki.
Z oczyma suchemi zaszlochał i padł.
282 . CHIMERA
Czoło zarył w mogiłę i prosił matki, aby nań zawo-
łała dziecinnem jego imieniem.
Jedno słóweczko maleńkie niech wyrzecze.
Prosił długo.
Potem głowę oparł o krzyż i uczuł cliłód jego.
Wzdrygnął się, ucałował grób matczyny i jabłoń mło-
dą, i poszedł dalej bezimienny i samotny.
Daruj mi, Boże, resztę drogi mojej, — wszakżem nie-
zdolny iść po niej.
I z grobu na grób przeskakiwał jak suche kwiecie
ostu jesienią.
I minął sto grobów, a sto pierwszy był jego własny.
Przytulił się doń jak do łona matki.
ZWIASTUNY.
Wdowy to będą stare, i wnuki ich, i dziadowie, co
się koło dzieci swych tulą i co dnia słuchać muszą, jakim
ciężarem są w chacie.
Albo młode kobiety z dziećmi małemi, porzucone
przez mężów, co po wielkich miastach kędyś o nich po-
zapominali.
Iść będą w pole czeredą, mijać będą krzyże, nagie,
bez zieleni, zostawią za sobą błyszczące, gładkie drogi ubi-
te i włóczyć się będą po ścierniskach posępnych — dzieci
szukać będą kłosów, a starzy korzeni zeszłorocznych.
I stary Michał iść będzie z wnukami, z chłopcami
dwoma i z Oksanką, najstarszą z rodzeństwa.
z UTWORÓW WASYLA STEFANYKA 28}
Chłopcy jak źrebięta biedź będą przed dziadem albo
się w tyle zostawać daleko, a Oksana wciąż iść będzie
obok.
Stary niesie nędzną brudną płachtę na plecach i po-
kasłuje, a Oksana trzyma kromkę chleba w ręce dla chłop-
ców i dla siebie.
Południe stoi nad nimi. I dziad przemówi do Oksany :
— Takie słonko, dziecino, to mróz ma w sobie. —
Iść będą, iść, aż staną na niwie. Dziad zatrzyma się
u miedzy. Oksana pójdzie środkiem pola, a chłopcy zaczną,
szukać po ziemi jam, źródeł przejrzystych, i kozików i ba-
tów, które pastuch}'' pogubiły.
Oksana każdy kłos podniesie, kióry napotka, i skła-
dać będzie do lewej ręki, a kiedy zgrubieje garstka, ułoży
ją nad bruzdą, żeby łatwo potem było znaleźć. Szukać
będzie po dołkach i rowkach, bo tam kłosów najwięcej. —
Sto razy na minutę się sch3^1i i wyglądać będzie jak przo-
downica. Z czasem zaczną jej przed oczyma biegać pla-
my żółte i sine, albo jedna połowa łanu wyda jej się jak
zwykle, a druga cała zieleniutka. Przystanie, oczy dłonią
zasłoni i postoi chwilkę, a potem nagle rękę z przed oczu
odejmie, i złudzenie zniknie.
Albo piosenkę zaśpiewa : zanuci ją sobie pocichutku,
ze wstydem wielkim i z wielką uciechą, że już śpiewać
potrafi.
Ton do tonu i słowo za słowem kłaść będzie z nie-
pewnem drżeniem, jak dziecko maleńkie, co uczy się cho-
dzić i białe nóżęta stawia z radością na ziemi. A co kłos
podniesie, to piosenkę przerwie i zacznie nanowo z no-
wym zapałem.
A dziad rozmyślać będzie, dla czego mu tam coś
odetchnąć nie daje; żeby tak rozedrzeć piersi i wyrwać
ztamtąd krew zapiekłą, możeby potem żyć się dało jeszcze.
I wyciągać będzie korzenie z ziemi, kasłać i odpoczy-
284 ' CHIMERA
wać. A przy robocie myśli przychodzić mu będą o wio-
śnie, o lecie, o zimie.
W głowie mu się zaroi, aż o zbieraniu i kaszlu za-
pomni.
Jak jest czem w zimie palić, to mniej głodno. Wsta-
niesz raniuśko, śnieg odmieciesz z przed proga, w czapkę
perzu nabierzesz, w piec rzucisz, i zaraz w chałupie weselej.
Kaśka kartofle zwarzy, powstają dzieciska, i już się
znajdzie łyżka gorącej strawy dla nich, i piec ciepły, i to-
bie, dziadu, ciepło między niemi. Nie możesz lepiej, to niech
i tak będzie. — Jak perz suchy, to bardzo przydatny. I po-
cznie wjTywać korzenie z ochotą i z siłą wielką. Ale myśl
gonić będzie za myślą, i nie odpędzi ich stary.
Żeby choć doczekać, aż chłopcy podrosną, toby jej
się wiodło, bobym to sam między ludzi porozsyłał, żeby
na siebie pracowali — a baba głupia co? — co ona wie? —
tylko płakać potrafi! Lepiejbym ich na drogę wyprawił
miź ona.
Teraz na chłopców zawoła. Przybiegną do niego
z wydrążoną dynią.
— Czemu to nie pomożecie Oksanie? Chce wam się
jeść? Idźcie, bawcie się przy niej, bo jej się nudzi.
Chłopcy pobiegną do Oksany, a stary dalej snuć bę-
dzie myśli.
Zdrowe chłopcy, rosłe, żeby jeno doczekać. Młodszy
zmyślny taki, jak stary. Butów się dopomina na zimę, bo,
mówi, na piecu mu niedobrze. Tyle z nim pociechy, że
jakby mu się zmarło, tobyśmy osierocieli.
Spojrzy na słońce, czy nisko zeszło, i na korzonki,
czy ich dosyć zebrał. Potem Oksankę zawoła, aby mu
pomogła znosić korzenie i z gliny je otłuc. Naznoszą na
jedną kupę i zaczną bić kijami. Słup kurzu nad nimi się
wzniesie: dziad się zakaszle, Oksanka oczy zamruży,
a chłopcy chleb jeść będą.
z UTWORÓW WASYLA STEFANYKA
28j
Słońce zachodzić wtedy pocznie. Z siół bliskicli przy-
płyną na łan dźwięki dzwonów i rozścielą się wraz z ro-
są po rżysku, na drogach beczeć będą trzody i hukać pas-
terze, na polu oracze pługi z bruzd W5rrzucą i do domu
zabierać się będą. Szary mrok po dolinach powstanie;
wrony do sadu ciągną, psy do chałup uciekają, bo prze-
piórek już łowić nie mogą po polach.
Stary Michał zacznie się żegnać, i otrzepywać kurz
z koszuli, i głośno kasłać. Potem pełną płachtę korzeni
napakuje, wnuki mu podadzą na plecy, i wszyscy wyjdą
na drogę. Oksana nieść będzie wiązki kłosów, a chłopcy
chować za pazuchą korzenie, co z płachty wypadną. Nim
do domu dojdą, wypełnią im się pazuchy, a brzuchy od
kurzu poczernieją.
We wsi spotkają się wszyscy, i ubogie wdowy, i wnu-
kowie, i dziady, i młode kobiety, co to ich mężowie po-
rzucili — wszyscy z perzem i wiązkami kłosów.
Zwiastuny to, że jesień nadchodzi.
PRZEŁOŻYŁ
Dr. W. M.
Towarzystwo.
(KRONIKA).
okój dawszy łowom,
Lew - król, na dziś syty,
Bawił się rozmową z Lisem,
Który chytrze tai
Każde trzecie słowo.
Nie przeto, by sumienie
Miał mieć od Lwa brzydsze,
Ale ot, coś w grdyce
Dławi go, jeśli duszy
Podnieść ma przyłbicę.
Może to wynika ztąd,
Że jeszcze w szkołach będąc,
[jako szczenię.
Wyczytał w jakimś Adamie zwierzęcym:
„Język kłamie głosowi, a głos myśli kłamie."
Dogmat ten miał w cenie
I nie chciał zbytniem mieleniem języka
Łgarstw przymnażać światu.
Co do Lwa, to jego mość wielmożna.
Wiedząc, że pod winą obrazy majestatu
Nie słuchać ryku jej niemożna,
R*
TOWARZYSTWO 287
Gwarzyli o polowań ostatnich wyniku,
O zarżnięciu świń paru i cieląt kilkorga,
O słuszności żądania od obywateli
Po zającu z morga,
I tak, gadu - gadu,
Ani się obejrzeli,
Jak na szczyty najwyższe
Weszła im rozmowa o tern :
Jak się ku stadu łań
Żerujących skradać,
Jak to serce przestaje bić
Przy lada szmerze,
Jak słodkie rozbestwienia
Widuje dąbrowa,
Jak dymi purpurowa krew
Żłopana żywcem.
Jako matni się strzeże zwierz.
Jak, ranny, chowa
I Przed człekiem - myśliwcem.
Wtem w antykamerze — dzwonek.
W jaskinię Żóraw wkracza.
Słynie z poczciwości ptak ten,
Natura prostacza, każdemuby z gardła
Wydłubywał kości,
Jak to było z onym wilkiem.
Który go za to kopnął
Nieco sarkastycznie.
Tak to w życiu mądrze, choć nie ślicznie.
Urządzone: dobra kwarcie
Odpowiada tylaż miarka,
Albo i większa, złego.
Na to się sarka.
To paczy optymizmu idealne parcie,
Które nas upiększa,
Lecz — wyznajmy otwarcie —
Zali można inaczej?
Zda się, ani kapki.
— » A ! " — Lew ryknął — „jest niecnota.
288 CHIMERA
Zajączki młode żrąca, żabki,
Gdy nam ssącym, wyjąwszy może kota,
Ani śni się
Komukolwiek przyśpieszać zgon
W państwie skrzydlatem, —
Czyż nie prawda, Lisie?"
Z Lisem Żóraw jak z bratem.
Bo choć raz na stypie
Lis ptakowi dał barszczu
Z dna płytkiej patery,
A Żóraw Lisa karmił
Z ważkiej szyi dzbana:
Przecie lat już cztery minęło.
Sprawa zapomniana
(Czas wszystko umorzy)
I dzisiaj żyją z Lisem Żóraw nienajgorzej —
Osobno. Tylko tu, społecznie.
Przy Lwie chcąc zaznaczyć
Przedniość swą w dowcipie.
Lis szydzi z nóg Żórawia
' Iw one go szczypie.
— „Możnaby u szwajcara zostawić te tyczki.
Poniekąd wyjęte z grochu lub fasoli" —
Rzecze. — „Taka tyka.
Gdy ją ugryźć w piętę,
Uczuwa bóle w kroku zaledwie po roku."
Ptak za te przytyczki
Kole dziobem napastnika.
Nie chcąc przy Lwie - świadku
Być na ostatku.
Tej krotochwili śmiech towarzyszył
Lwa najłaskawszy.
Po małej chwili
Drzwi gość odmyka nowy:
Wół, zniedawna mąż krowy,
A więc z byka wołem zostawszy.
Lwu przyszedł bić czołem,
TOWARZYSTWO 28^
Tudzież podanie wnieść najpoddańsze :
Że kiedy ojcem on, Wól, zostanie,
Niech wzgląd na jego przyszłe cielęta
Majestat mieć raczy,
Gdy jego. Wołu, pilność i piecza
Będzie zajęta cnotą swej żony,
I jeśli który z jego smarkaczy,
Niedoświadczony ,
Zejdzie mu z oczu ;
Lub też odwrotnie — niechaj mu krowy
Nie ukalecza Lew za podatki,
Jeżeli zdybie ją na uboczu.
Rzekł dobrotliwie Lew. — „Widzim radzi,
Żeś nie jest, jako ów Ugolino,
O którym mówi poeta Dante,
Że zjadł swe dziatki.
Dojrzeć małżonki także nie wadzi.
Owszem, eo insłanłe
Zakażemy lampartom
Twojej pani czynić wstręty;
Polecimy wszystkim wartom
Psów, szakali
Straż i baczność nad cielęty.
A propos, ileż tego macie na pociechę ? "
— „Nic, ale pragnę mieć przychówek spory."
— „To ci się chwali! " —
Oznajmił jaśnie - Lew, i wąs kręty
Zadrgał mu śmiechem.
Grzecznie pokrytym dworną radością,
Bo właśnie robić honory gościom
Wypadło innym.
Słoń baletowym zbliżył się chodem.
Jak gdyby wcale bez utrudzenia
Nóg dźwigał pale
I, niby kłodę, tułów, na którym
Siedziała Wrona.
Ta, po przywitań ceremoniale,
Najtroskliwiej zaraz czyni
2go CHIMERA
Brudy na inwentarzu ruchomym jaskini.
Co widząc, Lew oświadcza wszem,
Że kona z nudy.
Że wrota każe zamknąć,
B}'^ mu niechlujna, ze swym nieładem,
W dom tu hołota
Nie nałaziła;
' Lecz — że pijana
Może przystojniej zabawi pana, —
Prosi obecnych tu — na biesiadę.
Ruszyli do Wieprza
Społecznem stadem.
Gdzie wino najwystalsze,
Gdzie wódka najkrzepsza.
Gdzie najskuteczniej pęczniał zwierz,
Spit piwy.
Szli w parze : z Wroną Źóraw,
Prawiący jej o krajach dziwy.
Które poznał w przelotach był,
Za dni tułactwa.
O grze fal barworodnych plótł,
O morza woni, pędzie, wrzeniu,
Szumie wiatru w górnych lotach,
0 tobie d^hóWdiCh błot przygodnych,
O krzykliwem i hardem upierzeniu ptactwa
Puszcz niegwałconych, pól niedartych broną,
I o innych rozkoszach
Doznanych w wędrówce.
Wrona surowo gromiła mówcę:
Że to — powiada — morze, woń, kwiaty.
Wiatry tułacze —
Wszystko jest marność.
Najlepsza czarność, bo nie wymaga
Blasku ni mycia.
Dobra jesiennych pól szarość naga.
Gdzie mgła, osiadłszy, na trawach, płacze
1 ścierwo leży w stanie pół - zgnicia.
„Dobrze jest krakać za wsią, na płotach,
TOWARZYSTWO 291
Czekając zimy,
Miły też wronom zaór ozimy,
Którego lubość podzielam z Wołem." —
Wół z Lwem szli społem.
, O cnotach mówiono rodzin,
Gnoju, trójpolówce,
O cielętach, krówce...
(Wół Lwu się zwierza, iż dzieci —
Cała poezya zwierza.
Której trwanie byłoby dłuższe.
Gdyby nie rzeźnik i wychowanie).
Ze Słoniem Lis na bakier
Wlekli się, jak stadło.
Któremu się wielbienie
Nawzajem przejadło.
Bo Słoń czci postęp, Lis — dusza dzika.
Słoń kły wyszczerza.
Lis trzyma je w paszczy.
Więc przymierza niema.
PrzybyU. Tu z Wieprzem dawno
I za pan - brat już piła Hyena —
Zwierz, towarzystwu rad.
Samotności nie znosi,
W pobliżu wielkich stad się słania.
Gdzie od bójek i kochania
Ziemia się trupami kłosi,
Na trupy — kat.
— „Ja funduję!" — Lew ryknął. — „Veriłas in whisky!
Nuże tam, fagasa!
Śledź, ośle, mięso, picie i wety — piorunem !
I likwory z kawą.
Kto chory, ma vichy.
Dalej, lać wam w pyski?
Sami ? Wyśmienicie !
Jeszcze kolej ! . . Jeszcze ! . .
No cóż? Nieruchawo?
2<)2 CHIMERA
Czy tu konwent mniszy?
Hej, grajków tu! Świerszcze,
Żaby, słowiki ! "
Po szóstej kolejce, biesiadniki
Językom popuszczały lejce.
Ryk się z porykiem, słowo z słowem ściga,
Ale każde ku innej bieg kieruje mecie.
Lis plecie o habicie,
Wół rzyga.
Lew mu radzi whisky z miętą.
- „Przerwijmy" — huczy Słoń ucięty — „picie,
Albowiem..."
— „Wiwat mówcy zdrowie ! "
Krzyknięto. Poczem pito.
— „Otóż powiem swój pogląd
Na wszechbyt, na życie . . .
Panowie! Świat to wielka figa,
Którąby każdy wyssał rad,
Lecz to zależne
Od zręczności trąby.
Każdy dźwiga, co uniesie,
Dola silnym sprzyja ! " —
Tu Słoń wzniesie jak maczugę
Wydłużenie ryja. — „Zatem,
Hypokrytą jest, kto żyje skromnie,
W istności własnej wązkim zakresie
Widząc zasługę.
Co do mnie, to ciała mikrokosmów wielu,
Traktuję, jako losem daną mi sałatę..."
— „Powiedz pan „tratują,^^ będziesz
Bliższym celu" — rzekł Lis.
— „Prawda, prawda święta ! " —
Krzyknęły zwierzęta. — „Żyjmy chwilą!
Żyć nam niewiela dni. Hej, grać, kapela!"
W lot każdy zwierz nastraja krtań
I tnie jak z nut
Ten znany hymn społecznych trzód:
TOWARZYSTWO 293
Rośnie wołowi róg,
Ortu — szpon.
Zguba nas łowi
Ze wszystkich stron.
Kto najmocniejszy, ten
Życie zgadł,
Kto słaby, mniejszy.
Czeka go mat.
Kto innycłi zjada, ten
Bywa syt:
Tak chce zasada
Walki o byt.
Gdy służy zdrowie, brój.
Morduj, grzesz:
Za to odpowie
Dziad twój — pra- zwierz.
• Troska jedyna: rość.
Pić i jeść,
Podług Darwina —
Chwała mu, cześć!
Tu za oświaty zdrowie huknęły wiwaty,
' Zdolne zbudzić nieboszczyka.
Zaczem, gronem pijanem
Owłada żądza uczonej muzyki
Ze śpiewem solo.
Więc, po przepiciu,
Proszą Hyenę, by zanuciła
Coś z fortepianem.
Koniki niechaj rzępolą pianem,
I bąk niech bzyka.
Ot co zawyła mistrzyni w wyciu :
— ijTak mi z przyrody wypadło,
Że kocham wszystkie samice.
2g4 \ CHIMERA
Nie pomnąc, czyjeby były:
Owce, kobyły, oślice.
Poty wyję im najsłodziej,
Aż cłiwila luba przychodzi,
Że je porwę, że zachwycę.
Kocham wszystkie bez wyboru:
Cud, „tak - sobie," czupiradło.
Bo jedna ich cena — padło,
Które lubię, bom Hyena."
— „ŚUczności! " — Lew zaryczał. — „Bawię się
Jak króle." Żóraw z Wroną
Wytknąwszy dzioby, jak czat piki.
Słuchali (każdy ptak wogóle
Do muzyki prawo sobie rości);
Chrząkał Wieprz, rad z gości.
Tylko Lis, świętoszek,
Pień ckliwych nie znasza.
— „Bydło ! " — rzekł Lwu — „Mość Wasza
' Nie znajduje, że są nasiąknięci
Do wrębów... Ten Żóraw z dziobem,
Który milą można mierzyć,
Ten Słoń, ważący, nie wiem ile kilo,
I ten hyeni śpiew o miłości ! . .
Do licha! Toć i moich chęci prąd
Mnie popycha do kwok, kokoszek,
I gęsiej pieczeni,
A wszelako z nim walczę,
Bo uważam za zło
Wszystko żreć zaraz, co mi w łapy wlazło.
W ogólności, rani mnie to życie,
Kołem mi stanęło w krtani.
Zbrzydło to wieczne i zdradne mamidło
Czegoś i wieczne upadki.
Dobrem jedynie bywa stan (ach, rzadki!).
Gdy się instynktu oprę pobudkom.
TOWARZYSTWO , 29;
Lecz to trwa krótko,
I znów mnie jakieś chuci płazie schwycą.
To smutne ! To boU !
Najtęższa cnota ulega skazie,
Co raz stworzone, ma być zepsutem . . .
Uroczość piękna więdnie... nawet nie jest
Absolutem byt, wywleczony myślą
Z nieistnienia ! . .
Wieprzu, bracie, dolej ! . .
Może za życia znajdę granicą
Sposób wiecznego trwania w ekstazie,
Gdy to nie gnębią żadne zwątpienia,
Gdy sam się czuję synogarlicą
I widzę innych z duszą gołębią...
Tak, bo w świat moje ja się zamienia.
Wfruwa do tego dusz gołębnika
Cały dobroci mojej pierwiastek,
• Ze mnie więc znika;
W takim zaś razie —
Niechaj mi Wasza Mość zechce wierzyć —
Ja me, wcielone, może już nie żyć."
(A w myśli doda : — „No, samo przez się.
Gdy mnie, w postaci dobra, świat wessie.
To zawsze, jako ten zły ostatek,
Chyba nie szkoda w życiu się resztę
Latek przewartać.") —
— „Droga otwartać," — rzekł Lew — „lecz pytam.
Co cię tak pili już
Elizejskie błonia zazwierzyć,
O których wiedźmy wróżą napoły:
Czy jako woły tam się zobaczym.
Czy jako lwy tam będziem błądzih?
W co się przedzierzga, kto tu umiera?
Czy tam są duchy, czy pustka szczera.
Dokąd ostatnie tchnienia polecą?
Nie wiemy.
Choć żywot kruchy,
Zawsze-ć ja wolę, jak ten z Homera
Achill, na ziemi być z mięsa, z juchy,
2^ • CHIMERA
Niżeli żyć tam, jak kaduk wie co.
Dla nieudolnych pociechą myty,
A dla nas szczęściem jest — w paru susach
Ciało rozprężyć i wkłuć pazury
W biodra gazeli;
A przy trawieniu —
Sierć prażyć w słońcu
I słuchać trzmieli brzęku w bambusach...
Żyjmy. Mrzeć — bliźnim dajmy pierwszeństwo.
Widzę, żeś Słonia jest przeciwieństwo.
Bo gdy czworonóg ten skórogruby
Świat pragnie zmienić na swoje połcie:
Ty chcesz swej zguby na korzyść świata.
Ażeby dobra był wymiar większy,
Lub mniejszy nierząd.
Czemu ten zdjął cię samo wstręt jakiś,
Dziwny u zwierząt?
Śmierć nie upiększy.
Żyć łatwo, lubiąc pospołu siebie, jako też
Innych, oraz ich zdi*owia pić
Jak ja Wołu..."
Tu kub wychylił:
— „Za zdrowie wasze, mój Wole luby,
Któremu miłość krowia dni mai!
Cóż, przyjacielu, powiedz, jak snadnie
Szczęśliwość w życiu
Posiąść wołową".
— „Daję wam słowo !
Ja, który -m darmo przeżuwał paszę.
Ja, który -m gził się, bryk^ bez celu,
I nieodbicie dążył do zguby:
Gdym ją, ją poznał, nibym na nowo
Rozpoczął życie.
Które wypełnia
Miłość, porządek i zdrowia pełnia.
Jeżeli ja, byk marny i w grzechu,
Dla krowy ideałem — zrozumcie — na zawsze
Zost^em, tym jedynym — zrozumcie —
No, to dla mnie tak błogim jest zachwytostanem,
TOWARZYSTWO 29J
że — zrozumcie — łąka,
Gaj, wygon, wszystko wokolutenieczko,
Co nęci buhaja.
Może dla mnie nie istnieć.
Byle nią paść oczy!
Jeżeli żłób nas jeden w oborze spaja,
Będzie dla mnie gnojówka zdrojem,
Piasek — sieczką, słoma — sianem ;
Jeżeli wspólne nas jednoczy łoże.
Jeżeli jedną ukochalim pracę
Kolo zagonu.
Barłóg wspólny materacem
Nam będzie z edredonu...
O ty, moje kro wiatko, ryczące,
Gdy mnie niema, gdy mnie świeża
Woń traw pogna dalej ! . .
A raz mi się zwierza z rumieńcem,
Że się do niej pali byk sąsiedzki,
Lecz że ona ni mru - mru ...
Zrozumcie: taka wierność, taka
Dusza bratnia!. ."
— „Patrzaj" — rzekł Lew do Lisa — „jak szczęsny
Wół, który krowie los powierza."
Tu znacząco pomruknął, przyczem uwydatnia
Kłów szereg i wzrokiem przedziurawią ścianę,
Jak gdyby za nią dojrzał od Wołu krowiątko
To umiłowane.
— „Będzie ci ona hecki wyprawiać, mój Wole
Poczciwy," — Wieprz powiada. — „Kto kochaniem
Działa, wierzy, wzdycha czule.
Nie zna końca zachwytom,
Temu chętnie oddają krasnule kopyto, —
Które że z sercem nie jest tożsamość,
Więc każda bez mała
Kocha na boczku byczka sowizdrzała.
Napróżno sapie Wół smętny, wychudły . . .
Rób jako Lwia - Mość :
Skacz, łap za kudły —
I po zabawie."
2^8 . CHIMERA
— „Zbyt krótkiej," — Lis dorzucił. —
„Cóż mi za ponęta,
Jeśli zduszą kurę,
Lub kaczkę zdławię nagle,
Nim onej duszę
Zadrasnę pazurem?
Co to gadać ! Drobiu duszyczka
Tak różna od naszej.
Że skok zbyt jawny tylko ją straszy,
I albo zemknie ci do kurni czka,
Lub da się zjadać
Jak męczenniczka.
Dość na to-m kuty. Poty ją stroję,
Póki właściwej nie wyda nuty.
Więc się jej chwali wszystkie koguty
(Swoich rywali), to robi zacnie
Względem kurusi, bo wtedy ona.
Chcąc mieć odrębny sąd.
Ganić musi.
Potem się uda, że tak ją biorę.
Jak chce się wydać.
Bo każda, widać, lubi się okryć
Jakimś pozorem.
Czystą udaje, cnót chłodem ziębi
Ta, która grzeszna jest jak Mefisto;
Zaś dobra w głębi, uległa, tępa,
Ma wygląd sępa i grozi szponem.
Ja do tych płonę — powiem — najbardziej.
Umykam niby, objęty grozą.
Ona, zwycięzko gdacząc, mnie goni
Ku krzom i łozom,
A tam już po niej ...
I nieobłudne są też kokosze
(„Ot taką jestem i bierz mnie taką").
No, tych nie znoszę.
To szkodzi smakom.
Bo każdy frykas wymaga pieprzu...
Dolej - no, Wieprzu ! "
TOWARZYSTWO 299
Po tej przemowie Wół zapadł w smętek
I przeciw krowie w duchiu się burzy.
Słoń głośno clirapał.
Nie było cłiętek do picia dłużej.
Hyena z Wroną po kątacti czkały.
Żóraw się taczał nietrzeźwym lotem.
I Lew mi^ w czubie. Wstał, przez pustotę
Odgryzł Wieprzowi ze scliabów sadła,
I rzucił na stół trzy imperyały.
Wracali chyłkiem, senni. Dzień wstawał.
Noc bla&a. Gaszono latarnie.
Do robót spiesznie ludzie szU,
Gwarnie wóz zaturkotał
Na targ wiozący kmiotka i jego kobietę,
I stróża postać niewiotka
Z klątw i skobli zgrzytem
Otwier^a bramę.
Jan Lemański.
Kronika miesięczna.
GLOSSY.
,,Na.(iSC61iy.'* Każdą rzecz poważną, idącą zkądś z ob-
czyzny, przyjmuje się u nas z niedowierzaniem i „surową" (ale
o jakże pachnącą partykularzem ! ) krytyką; wszystkie za to głupstwa
i spekulacye zagraniczne znajdują, w warszawskich „pasterzach lu-
du," gorących wielbicieli i opiekunów. "Wobec pozowania dzienni-
karstwa naszego na straszliwą powagę, jest to, co najmniej, dość za-
bawne, a tem zabawniejsze, że zazwyczaj salwy pochwał i zachwy-
tów wtedy dopiero u nas się rozlegają, gdy w danym kraju, zkąd
rzecz idzie, dawno już spostrzeżono blagę, szwindel czy niedołęstwo
i należytą dano im odprawę. W dziedzinę jakiejkolwiek sięgnąć sztu-
ki, w czasy dawniejsze czy ostatnie, — wszędzie przykładów bez liku.
Przypomnijmy sobie tylko, jakiem jednozgodnem uznaniem cieszyły
się u nas wszelkiego rodzaju makartyzmy, podczas gdy przedziwne,
twórcze dzieła mistrzów prerafaelityzmu angielskiego dzisiaj dopiero
(może przez wdzięczność za Burne - Jones'owski portret Paderew-
skiego, albo pod wpływem zbyt późno i z miemiejszych „pyłków"
poznawanego Ruskina) pojawiają się tu i owdzie w lichych repro-
dukcyach i z „wierszykami" ad hoc, dzięki którym dziś nawet bez
głębszego przechodzą wrażenia. — Barnumowskie reklamy firmy Son-
zogno nigdzie, z wyjątkiem jednego może Wiednia, tak niesłycha-
nych jak u nas nie święciły tryumfów. Toć wczoraj jeszcze Filhar-
monia, świątynia muzyki symfonicznej, muzyki par excełlence, z unie-
sieniem witała, dźwiękami tkliwego Intermezza, twórcę niezapomnia-
nej Cayallerii. Tymczasem z Wagnera, acz krytyka warszawska
wiele mu już dzisiaj „wybacza," ciągle jeszcze kontentować się mu-
simy Lohengrinem i Tannhauserem, zaś Ryszard Strauss cieszy się,
jak oczekiwać należno, wzgardUwem mianem dekadenta. — Czyliż
potrzeba przypominać typową, niedościgłą w swej wyrazistości róż-
GLOSSY 301
nicę przyjęcia, z jakiem spotkali się w prasie naszej Maeterlinck
i Rostand? Na rzecz pierwszego wyczerpano wszystkie Nordau'ow-
skie zapasy obelg i przezwisk : dekadentyzmy, zwyrodnienia, rozkła-
dy, schyłki, obłąkania, delirya, idyotyzmy, kalectwa duchowe, — ni-
czego nie brakowało. Drugi wywołał taki potopowy zalew hymnów
i dytyrambów, że przez chwilę sądzić można było, iż na złość, Pla-
tonowi, wypędzono z Warszawy wszystkich uczonych krytyków,
a zostawiono samych poetów, którzy jednym rozmachem zdystanso-
wali panegiryczny okres naszej literatury. — Na „secesyę" ongi, gdy
nazwa ta istotnie oznaczała coś w sztuce, starał się zwrócić uwagę —
rzecz prosta, nadaremnie, surdis canens — jedyny chyba M. Wawrze-
niecki w Przegl. Tyg. Dziś, gdy termin stracił pierwotne znaczenie
i wytarzał się po wszystkich rynsztokach tynglowych i kawiarnia-
nych, gdy zerwały się wszystkie nici wiążące go ze sztuką twórczą,
gdy rozlała się powódź bezdusznych szablonów i komun^ów, stano-
wiących razem t. zw. „styl" (oh!) secesyjny, — „secesya," dzięki
prasie, stała się w Warszawie prawdziwą obsesyą. Gdzie się ruszyć,
pełno jej wszędzie. Nikt dobrze nie wie, co ona ma znaczyć, ale
wszyscy o niej mówią, wszyscy się nią zajmują. Nakleja się tę ety-
kietkę na prawo i na lewo, identyfikuje się za jej pomocą sztukę
i sztuczki, szczerą indywidualność i szablonowe efekciarstwo, twór-
czość istotną i sposobiki handlarskie, prawdziwe wartości i mizerye
ostateczne. O pierwszych — objaw to charakterystyczny — mówi się
nb. zawsze prawie z niechęcią, urąganiem, a niekiedy ze... zgrozą,
o drugich — z nieujawnianą otwarcie, lecz łatwo wyczuć się dającą
sympatyą.
Dni ostatnie przyniosły niemniej przekonywające od wszystkich
wymienionych przykładów widowisko.
W chwili, gdy pod pozorem obrony i reakcyi przeciwko ha-
katyzmowi niemieckiemu szczepi się u nas nieróżniącą się niczem
od niego zarazę wzajemnej nienawiści narodowościowej, gdy aposto-
łowie tego hakatyzmu polskiego, próbując wnieść jego barbarzyństwa
nawet w dziedziny, gdzie niemasz dla nich miejsca, proponują wy-
rugowanie pism i książek niemieckich, nawołują do bojkotu wzglę-
dem myśli, nauki, kultury, sztuki niemieckiej, i bardzo rzadko tak
energiczną, jak ze strony p. Mahrburga (w Książce), dostają od-
prawę, — jednocześnie dzienniki warszawskie, z pieszczotliwą i rze-
wną sympatyą, popierają przesadzanie na nasz grunt jednego z naj-
mizerniejszych, najbardziej płaskich i najczyściej spekulacyjnych
produktów niemieckich, jakim są ueberbrettle czyli nadsceny. —
W chwili, gdy z powodu jakiegoś dramatu, obrazującego z niezwy-
^02 ' CHIMERA
Idą intensywnością i w niezwykle ponurem oświetleniu odwieczny
trójkąt cudzołóżczy, na szpaltach dzienników i w głosach publiczności
pogrzmiewa wybuch obrażonego poczucia moralnego; gdy ludzie,
chadzający tłumnie, ze spokojnem sumieniem i zupełnie wyraźną
satysfakcyą, na oparte na samym trójkącie, tylko nieco weselsze lub
sentymentalniejsze sztuki w rodzaju Dam od Maksyma, Numeru
o dwóch łóżkach lub Kontrolera wagonów sypialnych, poczynają na-
gle rozdzierać szaty i wydawać krzyki spłoszonych indyków lub za-
wstydzonych gęsi, — w tej samej chwili, idealni krytycy i „literaci" (?),
przesyceni i znękani „posępnemi wizyami" oraz „duszną, dręczącą,
chorobliwą atmosferą" symbolistów, pełni tęsknoty „do słońca, do
płatka wiosennego błękitu, do śmiechu dziecięcego i pieśni słowi-
czej" (ah, ma chere!), biorą w opiekę, dla ukojenia tej tęsknoty, coś,
co jest zwykłem cafe-chantant, zwykłym tynglem, tylko nieco zama-
skowanym, nieco obłudniejszym i skutkiem tego, na podobieństwo
owych kart przeświecających, ohydnie w istocie niemoralnym. O nę-
dzy tej sami Niemcy (naturalnie, niezainteresow^ani w „przedsiębier-
stwie," jak pp. Bierbaum lub Wolzogen), po rocznem doświadczeniu,
twierdzą — jedni łagodniej, że „nie należy w niej upatrywać, nie już
jakiegoś nowego ewolucyjnego okresu literatury, lecz nawet najdro-
bniejszego przyczynku do jej rozwoju" (Das liłt. Echo, oct. 1901), —
drudzy ostrzej, że jest to „ein dreister Missbrauch mit dem heUigen
Namen der Kunst" i że „żaden sceniczny rodzaj niemiecki, żadna
najmizerniejsza possa teatrów ludowych, żadna Adolf -Ernstiada, ża-
dna najgłupsza operetka nie jest tak rozpaczliwie pozbawiona jakiej-
kolwiek nuty artystycznej, jak ueberbrettle z r. 1901" (Die Zeit,
iNs 381, 1902.) U nas tymczasem, ten zawoalowany tyngiel burżuazyj-
ny, ten błyskotUwy dowód rozkładowego procesu dzisiejszych spo-
łeczeństw, ten owoc próchna wewnętrznego, atrofii myślowej i uczu-
ciowej i hipokryzyi najwyższej — popiera się dziś właśnie i zachwa-
la jako coś mającego związek ze sztuką i literaturą, więcej, jako coś
mogącego je odnowić, ożywić, z więzów wyzwolić, jeszcze więcej,
jako coś będącego sztuką samą, sztuką dzisiejszą, modern, „odpowie-
dnią do nastroju psychologii (?) współczesnej," jednem słowem
„poezyą stosowaną." Autor tego ostatniego, jedynego w swoim ro-
dzaju, i zresztą przepisanego od Bierbauma terminu przeprowadza
całą kampanię w sprawie owej nowej sztuki, odnajduje — prawdo-
bnie dla nadania jej smaczku paryskiego — jakieś nieistniejące po-
krewieństwa między ueberbrettlami i cabarefami francuskiemi, robi
przegląd poetów miejscowych, szukając kandydatów na deski nad-
sceniczne, i gotów byłby nawet „dać firmę swoją przedsiębierstwu,
GLOSSY jo^
gdyby mógł sprężyny jego trzymać w ręku." Gazety powiadamiają
gorliwie czytelników o wszystkich projektach, zamiarach i urzeczy-
wistnieniach w tym kierunku; gromady smakoszów nowej sztuki
pielgrzymują z nabożeństwem na pierwszą próbę „secesyjnego" wi-
dowiska (które zresztą okazało się niedość secesyjnem) w unikanym
dotąd — przynajmniej jawnie — teatrzyku Fantazya ; inny „inicyator
przedstawień secesyjnych," mających odbywać się w gmachu Fil-
harmonii (???), zaprasza grono literatów na sesyę, owocem której
jest uchwała, że każdym z wieczorów kierować będzie inny literat,
objawiając w ten sposób własne, indywidualne pojmowanie nowych
kierunków sztuki scenicznej i estradowej („oczywiście — dodaje ga-
zeta — mowa była o pisarzach znanych oraz o krytykach facho-
wych"); wreszcie — summa iniuria! — jeden z młodych autorów,
który mógł i powinien był mieć więcej szacunku dla prawej sztuki,
proponuje odczytywanie w takim tynglu nadscenicznym poematów
Kasprowicza oraz granie utworów Schumanna!
Ten ostatni fakt zwłaszcza skłania nas do kilku uwag katego-
rycznych. Śmiesznem byłoby chcieć zwalczać tyngiel w taką czy inną
przyodziany sukienkę : ten jest nieśmiertelny, jak nieśmiertelnemi są
wszystkie płaskie instynkta w człowieku. Z góry beznadziejną by-
łaby chęć nawracania snobów, dających się uwodzić modom i rekla-
mom dziennikarskim: ci są nieuleczalni. Że jednak wspomniane
wyżej — blużnierstwo (tak ! ), które padło z ust artysty, mogłoby zba-
łamucić nawet ludzi dobrej woli, szczerze i gorąco przejętych nowe-
mi objawami twórczości, i — co gorzej — nawet młodych, wstępu-
jących w życie artystów, uważamy za konieczne przeprowadzić wy-
razistą linię demarkacyjną między sztuką i falsyfikatami, które pod
jej święte imię podszywać się pragną.
Sztuka nie jest rozrywką, ani też sposobem zadowalania ta-
nich po dobrem trawieniu sentymentalizmów, oraz sldonności do
pieprznych czy bezmyślnych żartów i do plotkarsko -pamfletowych
aluzyj. Sztuka ma na celu to, o czem myślał Michał Anioł, mówiąc :
„Gdy czytam Homera, zdaje mi się, że na dwadzieścia stóp urastam
w górę." To właśnie, to urastanie, to bezinteresowne, obce wszyst-
kim przemijającym, doczesnym względom i okolicznościom, pogłębia-
nie się i rozszerzanie wnętrzne jest najlepszym probierzem istotności
zarówno wrażenia estetycznego, jak i samego dzieła sztuki. Gdzie
tego brak, tam o sztuce żadnej nie może być mowy. Ale takie-
go wewnętrznego urastania nie możemy sobie wyobrazić bez oder-
wania się od życia powierzchownego, bez jakiegoś zstąpienia ku
głębszym warstwom swojej istoty. Dla tego świątynia sztuki, wy-ma-
304 . CHIMERA
gającej silnego wewnętrznego skupienia, nie może być jednocześnie
przybytkiem zabawy, rozrywki, polegającej właśnie na rozerwaniu
umysłu, na pozbawieniu go wszelkiego skupienia, na wywołaniu —
miłej może nawet niekiedy — indolencyi i beztroskiego roztargnienia.
To zasadnicze przeciwieństwo, tę niewspółmiemość sztuki
i rozrywki czuli — wszystko jedno, więdnie czy bezwiednie — fran-
cuzi, wytwarzając jakgdyby dwie różne i nie mające ze sobą nic
wspólnego kategorye: piosenkarstwa — i poezyi, cabarefó\^ — i tea-
trzyków sztuki (thedłres d'art.) Rozrosła we Francyi XIX wieku tak
bujnie, jak nigdzie snadź i nigdy, piosenka śpiewana (chanson) jest
hybrydycznym rodzajem, nie mającym żadnego prawie związku ani
z twórczością pokrewnych imieniem chansonniers starodawnych (żon-
glerów, tniwerów i menestrelów), ani — dajmy na to — z Verlai-
ne'owskiemi chansons sans paroles, ani z poezyą wogóle. Jest to ja-
kaś poesis vulgivaga, odbijająca bezpośredniem echem przemijające,,
codziennne zdarzenia i uczucia i chcąca bezpośredni, natychmiastowy
znajdować w tłumie odzew. Rzecz prosta, że wobec tego wyrzeka
się ona wszelkich rzeczy głębszych czy subtelniejszych, a co do
treści poświęca się wyłącznie bądź rzeczom praktycznym (społecz-
nym, politycznym, karykaturze obyczajów), bądź rozrywkowym (tanim
sentymentalizmom, łatwym bohaterstwom, mniej lub więcej pieprznym
czy brutalnym dowcipom, kalamburom i aluzyom.) Aczkolwiek też
ma ona już dość bogate dzieje, szukać wszakże tych ostatnich należy
w osobnych książkach (AyenePa i innych): w historyach literatury
czy poezyi francuskiej XIX wieku, ostatnim wzmiankowanym „pio-
senkarzem" jest Beranger. O późniejszych Piotrach Dupont, Gusta-
wach Nadaud, a tem bardziej o jeszcze późniejszych Jouy'ch, Mac-
Nab'ach, Arj'stydach Bruant, mimo znacznego częstokroć ich rozgło-
su, nie wspomina się już zupełnie, jako o nie mających nic wspól-
nego z poezyą. Urodziła się ta nowego rodzaju piosenka w postaci
towarzyskiej zabawy w t. zw. caveaux, na zebraniach odpowiadają-
cych niemieckim posiedzeniom przy Stammtisch' ach. Później opa-
nowały ją wszelkiego rodzaju tyngle i ca/e-concerfy, znęcone jej po-
wodzeniem. W ostatnich czasach, twórcy piosenek, bądź zniechęceni
szablonową rutyną i kabotynizmem wykonawców tynglowych, bądź
zapragnąwszy wejść w bezpośrednią styczność z publicznością, bądź
wreszcie zwabieni większym zyskiem materyalnym, jęli zakładać
własne cabarefy i śpiewać czy recytować w nich po dyletancku, ale
z zacięciem indywidualnem swoje utwory, uzupełniając te produkcye
familiarnie rzucanemi dowcipami, humorystycznemi czy satyryczne-
mi cieniami chińskiemi i tym podobnemi rozrywkami. Było w tych
GLOSSY JO/
karczemkach może nieco więcej smaku, świeżości i rozmachu indy-
widualnego, ale pozostawały one bądź co bądź zawsze tylko miejscem
rozrywki, nie miały żadnej pretensyi do reformowania poezyi, ani do
reprezentowania w jej rozwoju nowego okresu. Poeci przychodzili
tu niekiedy, aby zabawić się, pośmiać, posłuchać piosenek i żartów,
ale utworów swoich nie odczytywali w cabaref Sich. nigdy, nawet ci'
młodzi, których książek — jak twierdzi protekcyonalny infonnator
Kurj. Warsz. — nikt kupować nie chciał. Poezya do szynczków tych
nie zabłąkała się nigdy. Miała ona cały szereg świątyniek swoich,
w postaci ofiarnie i nie dla spekulacyi prowadzonych teatrzyków,
z których wykluczone znowu były wszelkie efemerye, dowcipy,
pieprzności, tanie sentymentalizmy, kędy przychodzono nie zabawić
się przy szklance piwa lub czarce cerises, lecz upoić się podniosłem!
wrażeniami, słuchając jakiegoś arcydzieła poezyi światowej, kędy nie
żadne „nowe" królowały „kierunki," nie żadne „secesye," lecz wszystko
co potężne, głębokie, wielkie i piękne, to jest, jedyna, niezmienna, wiecz-
nie ta sama, prawa sztuka. Trudno zaiste dość wysoko ocenić zasługi
tych małych scenek, na których z całym pietyzmem przyodziewano
w kszt^t widomy arcydzieła twórcze, przed wystawieniem których
cofały się — dla zbytniej ich poetyczności lub niedostatecznej sce-^
niczności — wszystkie teatra europejskie. Tak — Theałre d'Art wy-
stawił, między innemi, Cencf eh. — Shelleya, Doktora Fausta — Chr.
Marlowe'a, Gościa nieproszonego i Ślepców — Maeterlincka ; Thedtre
de rOeuvre dał — najwyższe poemata Ibsen'owskie : Brandta., Peer
Gynfa, Rosmersholm i Budowniczego Solnessa, Ford'a — Annabellą,
Otway'a — Wenecyą zbawioną, Króla Sudraki — Mrikczakatiką (Va-
santasenę), Kalidasy — Pierścień Sakuntali, cały szereg dzieł Bjóm-
stjeme - Bjórnson'a, G. Hauptmanna, A. Strindberga, O. Wilde'a i no-
wych poetów francuskich: Beaubourg'a, Henryka Bataille, Henryka
de Rćgnier, Rachilde'y, M. Maeterlincka, Karola van Lerberghe'a, P.
Quillard'a i innych; naturalistyczny wogóle Thedtre Librę ma zapisa-
ne w rocznikach swych takie poematowe utwory, jak Braci Zem^'
ganno — E. de Goncourt'a, Hanusia Hauptmana, Elen — Yilliers de
risle Adam'a, Miedź — Pawła Adam'a, Mgławicą — Ludwika Du-
mur'a, Dyalog nieznany — Alfreda de Vigny ; Thedtre Modernę po-
chwalić się może wagneryczną trylogią Edwarda Dujardin'a, a Thedtre
de la Rosę Croix — wspaniałym Babilonem J. Peladan'a ; Cercie des
Escholiers zapisał się w pamięci kilku dramatami Ibsena, Thedtre In-
ternational — Wielkim Galeottem Etchegeray'a, Thedtre des Poites —
Balladyną Słowackiego, Thedtre X wreszcie, zawdzięczający byt swój
pani Toli Dorian, — Jesienią Pawła Adam'a i Gabryela Mourey'a oraz
^o6 CHIMERA
Axelem Yilliers de Tlsle Adam'a. Wymieniliśmy tylko najważniejsze
teatrzyki i najwybitniejsze ich widowiska, które charakteryzują do-
statecznie cele, zamiary tych przybytków sztuki, oraz ogólną, panu-
jącą w nich atmosferą. Tu nie chodziło o sceniczność, o dowcip
i zręczność Sardou'owską czy Dumas'owską, o tezę gromką lub
o prawdę naturalistyczną, — tu chciano wielkiego, ożyw^czego tchnie-
nia, prawej, głębokiej, twórczej poezyi. Tu nie ograniczano się na-
wet do formy dramatycznej, lecz niejednokrotnie przedstawiano, na
tle odpowiedniej heraldycznej lub fantastycznej dekoracyi, poemata
liryczne i epiczne, zorkiestrowawszy je na głosy i uzupełniając de-
klamacyę szeroką mimiką hieratyczną. W ten sposób rozbrzmiały
np. ze sceny Thedtre cTArt — Kruk Edgara Poe'go, le Guignon Ste-
fana Mallarmć, Pieśń nad Pieśniami Roinard'a, Statek pijany Artura
Rimbaud i inne. Wygnana z wielkich teatrów, poezya, pani dusz,
tutaj pod każdą postacią znajdowała schron, i cześć jej należną, i en-
tuzyazm gorący.
Wysiłki tych m^ych scenek, acz niespekulacyjnych i nierekla-
mujących się hucznie, a przytem otoczonych wrogością urzędowej
krytyki, nie przeszły — na miejscu, w Paryżu — bez skutków pocie-
szających: kilka większych teatrów, między innemi głównie Odeon,
d^o się przekonać i wydzieliło poezyi skromne zresztą miejsce
w swoim repertuarze; zaprowadzone, zwłaszcza w Thedtre Librę
i Thedtre de TOeuvre, nowości w sposobie gry, recytacyi i wystawy
utworów, coraz większy wpływ wywierać zaczynają; wreszcie, impo-
nujący ten szereg wystawionych arcydzieł powi^ ożywczem, krzepią-
cem tchnieniem na całą szczerą, entuzyastyczną młodzież artystyczną.
Za granicę wszakże dobroczynne to oddzi^ywanie przedostać się nie
mogło. Korespondenci dzienników cudzoziemskich, przyjeżdżający
zwykle do Paryża jako do stolicy różnych Moulin-Rouge'6-w, mieszali
głuche wiadomości o tych znanych im przeważnie tylko ze słysze-
nia teatrzykach z dytyrambami na cześć cabarefów Salis'owskich
czy Bruant'owskich, które olśniewały ich swą h^aśUwą wesołością,
swemi pozorami zupełnej swobody i naturalności i swoją pieprzną
rosserie. Cudzoziemscy artyści i literaci, czasowo przebywający w Pa-
ryżu, również częściej zabłąkiwaU się, w towarzystwie kolegów praco-
wnianych lub stale nad Sekwaną mieszkających ziomków, do karczemek
Montmartre'skich, kędy wskazywały drogę błyskotliwe afisze, świecą-
ce szyldy i reklamy dziennikarskie, aniżeli do skromnych, ukrytych
w jakichś zapadłych kątach przybytków poezyi. Niedziw też, iż za
granicą, skutkiem bałamutnych wieści i pojęć, przypisano cabaref om
paryskim to, co było zasługą sprzecznych z niemi do gruntu teatrzy-
GLOSSY J07
kow sztuki, t.j., ożywczy wpływ na rozwój literatury, i że — jak się
stało w Niemczecli — skierowawszy naśladownictwo pod fałszywym
adresem, stworzono, w ueberbrettlach i „pstrych teatrach," pod fir-
mą widowisk literackich, proste miejsce bezceremonialnej rozrywki,
prosty tyngiel. Doświadczenie stwierdziło natychmiast, że taka mie-
szanina artystycznych i tynglowych pierwiastków ostać się nie może.
Kilka poważniejszych rzeczy, kilka dzieł prawdziwej poezyi, wsta-
wionych tu i owdzie do repertuarów, przepadło z kretesem, podczas
gdy nieróżniące się niczem od zwykłych tynglowych kuplety, fraszki
i krotochwile szalonem cieszyły się powodzeniem. I bardzo natu-
ralnie, typ bowiem ogólny widowisk ueberbrettlowych zgromadził
natychmiast odpowiednią tynglową publiczność, która chce się bawić
śmiać, gwizdać, wyć, chóralnie powtarzać pieprzne refreny, a wcale
nie ma ochoty podziwiać milcząco i w skupieniu „nudnych poezyj."
Tak więc literatura nie zdołała podnieść i uszlachetnić tynglu. Go-
rzej wszakże, iż ten ostatni zdołał styngelłanglować poezyę i skłonić
do mizernych wprost kompromisów garstkę zbogacających repertuar
„pstrego teatru" pisarzy. Dość przerzucić gruby pierwszy tom Bi-
blioteki Ueberbrettlów, zaopatrzony, zamiast przedmowy, w pomad-
kowy Ust p. Bierbauma do „kochanej, drogiej i niewymownie pło-
wowłosej pani"... snobki. Jeżeli wyłączymy parę krzepszy eh akcen-
tów u Liliencrona, Holza i Dehmela, — jakież przerażające ubó-
stwo treści, jaka monotonna i bezbarwna banalność, jakie oczywi-
ste wzorowanie się na zupełnie nieliterackich piosenkach Yolkssan-
ger'ów niemieckich lub, co gorzej, na tynglowych kupletach francus-
kich! Toć zdarzają się nawet piosenki — dla smaczku, dla pai-y-
zyanizmu, dla elegancyi, dla szyku (oh, jakże zresztą ciężko nie-
mieckiego ! ) — upstrzone dłuższemi wstawkami lub przynajmniej je-
dnowierszowemi refrenami francuskiemi. A te, mające „robić" we-
sołość, rozmach i nonszalancyę, onomatopeiczne wykrzyki : te „kling-
klanggloribusch," „laridah," „eisasa," „trara," „juchhe," „kUngelalei" —
u Bierbauma; te „hei," „hiih," „hurrah," „hoppla," „eia" — u Dehme-
la; te „Dorlille, Dorćla," „klingklarei," „teisaratand" — u Finckha; te
„rumplumplumplum," „auau," „tidli - tidli - tidUdei," „hei, hei, hei
Juchhei, knax" — u Heymela; te „klingkling, bumbum, tschingdada,"
„hali und halo" — u Liliencrona; te bajeczne nazwiska „Frau Zibi-
dill," „Herr Bombardil," „Frau Malupran," „Geschwister Dimotant,"
Frau von Malogne" — u Schródera; te „doaridi, o mei, o mei," „plat-
schepitsch," „trippeltrab," „klippelklap," „trulala" — u von Wolzoge-
na; te przerażające roUinatyzmy lVeclekinda wszystko to budzi
naprzód uśmiech, potem niesmak, a wreszcie politowanie. Gdy przy-
^o8 CHIMERA
pomnimy sobie, że to nie są zwykli, nieliczeni w dziejach literatury,
piosenkarze, jak w cabaref dich francuskich, ale samo czoło dzisiejszej
poezyi niemieckiej, jej najuznańsi i bądź co bądź najzdolniejsi, — spo-
strzegamy dopiero w całej jaskrawości, jak daleko zaprowadzić mo-
że kompromis ueberbrettlowy.
I ten właśnie ueberbrettl niemiecki, ten wyrazisty przykład, jak
nawet dość mocny zaczyn poezyi rozpuszcza się i ginie bez śladu
w kwasie tynglowym, to przekształcenie się poetów w klownów
i kabotynów ^— podaje się w dziennikarstwie naszem jako wzór do
naśladowania, jako sztukę, „odpowiednią do nastroju psychologii (?)
współczesnej," jako luby snobom nowomodny kierunek, jako odpo-
wiedni dla poetów podgatunek sztuki stosowanej?! — Zaiste, objaw
to wprost przestraszający, bo — jak wyraził się kiedyś Mercure de
France — jest to „une sommaire notification de Tćtat d'ame actuel de
la socićtć vis -k- vis des poćtes." Różne gazety nasze powielekroć już
oburzały się w różnych rubrykach zupełnie otwarcie, że za dużo
mamy poetów. Teraz jasnem się stało, co zamiast poetów mieć pra-
gną : — histryonów.
Kal"Wary© sztuki. Do Krakowa, Monachium i Pary-
ża, gdzie „kształcą na artystów," zjeżdża się rok rocznie gromadka
chłopców z 5-ej, 6-ej i starszych klas gimnazyalnych, którzy, dla wą-
tłości zdrowia, dla braku zdolności do łaciny, arytmetyki lub innych
przedmiotów, dla piątki z rysunków, zostali przeznaczeni „na mala-
rzy" z łaski rodziców, opiekunów oraz któregoś z panów malarzy
olejnych, posiadających już wyrobioną markę. Chłopcy ci nie za-
wodzą prawie nigdy nadziei rodziców, opiekunów oraz T. Z. Sz. P.
Malują pilnie, rozprawiają szeroko, i (stosownie do milczących wska-
zówek T. Z. Sz. P., które udziela „głodowych" stypendyów) odży-
wiają się bardzo licho. Uczęszczają na „modele," wieczorami „na
akty," wykłady ogólno-kształcące pomijają zasadniczo, anatomię bio-
rą intuicyą, książek nie czytują zgoła, natomiast malują, malują i ma-
lują — szkice do rozlosowania między warszawskich miłośników sztu-
ki. Po kilku latach dostają się wreszcie na „majsterszulę," a więc
sami już wynajmują sobie modeh, sami ich usadzają i drapują, t. j.,
wyłącznie już sami komponują i malują swe obrazy : są, jednem sło-
wem, starszymi malarzami, uważają się za dostatecznie „wykształco-
nych na artystów." Czas jakiś, z przywiązania do dawnych modeli,
malują „włoszki," „główki," „madonny," „mnichów przy beczce," dla
odmiany „kufel piwa i obwarzanki" lub inną martwą naturę; za-
GLOSSY joc
wiódłszy się niebawem na miejscowych Kunsthaendlerach, zaczynają
tęsknić do kraju w „śmigusach," „fornalskich zaprzęgach," „ułańskich
pikietach" i tym podobnych „zalecankach" ; wreszcie osiedlają się na
stałe w Warszawie. „W kraju i dla kraju" staje się odtąd syrapa-
tycznem ich hasłem. Młody artysta zostaje wprowadzony w świat
przez salony, dzienniki, reklamy i zakupy „do rozlosowania." Za-
czyna być płodnym, skrzętnym i ruchliwym, zawsze coś niebywałego
wykończa, coś fenomenalnego rozpoczyna, wiecznie gdzieś wyjeżdża
i zkądciś wraca, ustawicznie się roi, przetwiera i szwęda po szpal-
tach pism codziennych. W porze wakacyjnej, „kiedy niema komu
pisać," zabiera głos pubUczny w rzeczach sztuki na to, by przepisać
kilka wierszy z Witkiewicza, potknąć się o nie i swoim ciężarem
miażdżyć krytyków. Jest naturą artystyczną: świadczy o tem miły,
ujmujący i towarzyski temperament oraz zawiesisty krawacik; jest
dobrym obywatelem: świadczy o tem, prócz sympatycznego hasła,
swojskość tematów i nienawiść do niemców. Zyskuje więc popu-
larność, zostaje na początek komitetowym jakiegoś baliku, wchodzi
do wydziału jakiegoś towarzystwa, czasowej wystawy, jest przypad-
kowym sędzią konkursu, wreszcie zostaje członkiem przysięgłego
w rzeczach sztuki europejskiej jury krajowego — i już, już widzę,
jak go nam zazdroszczą — węgrzy.
Do Krakowa, Monachium i Paryża ściągają rok rocznie ciche
gromadki tych, co po długich nieraz walkach i zawodach dotarli na-
reszcie z bijącem sercem i z żarem ciekawości w gorączkowych
oczach tam, gdzie wrota sztuki stoją na ścieżaj otworem, gdzie prze-
chodzą szerokim wiewem wielkie prądy europejskiej myśli, w któ-
rych duch jedynie dojrzewa całkowicie; ściągają do tych zbiorów,
galeryj, bibliotek i mistrzów, którzy pouczą ich może, jak, przy po-
mocy narzędzia wrodzonych zdolności do pióra, pędzla i dłuta, do-
być z duszy to, co od dzieciństwa z taką mocą w nią padało, stając
się w ważkich nieraz, dusznych warunkach rodzinnego i rodzimego
życia tylko ciężarem ich piersi, tylko marzeń ich złudą. W szkołach
i akademiach, ci są początkowo zawodni, nierówni, jakgdyby kapr^'-
śni: nieraz pracujący tak gorączkowo i twórczo, że wzbudzają po-
ważne i ciche zastanowienie kolegów, głębokie a przenikliwe spoj-
rzenie kierowników; to znów zniechęceni, w siły swe nieufni, kry-
jący się na swych poddaszach, szperający czegoś po bibliotekach;
wreszcie uciekający jak od zmory od wszystkich książek, galeryj,
mistrzów i modeli — gdzieś w najgłuchsze kąty naturj'. Ich pochła-
nia tak całkowicie to pasowanie się ze sobą, to borykanie się z wro-
^10 CHIMERA
gami swego ducha, że nłestać ich na walkę z życiem. Ci mają tyl-
ko jedną, bierną metodę tej walki: zwężanie swych potrzeb do mi-
nimum, do niemożebności, do absurdu, bo aż do tej granicy, gdzie
rozwiewa się i znika zewnętrzna plastyczna treść życia, która jest
dla plastyka racyą jego egzystencyi, gdzie wszelkie wrażenia, pod-
niety, twórcze mocye, tę rosę niezbędną dla artysty, czerpać on mu-
si że wspomnień byłego życia, z coraz to wątlejszego ci^a i w koń-
cu, pić niby krew żył własnych z tych dziwnych gorączkowych dni
i nocy, w których zda się anachorecie, że zdoła osiągnąć wymarzo-
ną przemoc ducha nad ciałem — z twórczych godzin na progu gło-
du i ascezy. I oto dumnego czoła donkichota tyka śmierć miłosier-
ną dłonią. „Idź inną drogą: drogą prawomyślnych, roztropnych,
a sprytnych, drogą przeciętnych wymagań i łatwych zadowoleń,
szlakiem naśladownictwa — aż do uznania ! Inaczej życia zbędziesz :
dziełu swemu poderwiesz korzenie własnemi rękoma." To ostrze-
gające tchnienie śmierci mrozi mu na razie tylko najsubtelniejsze
kwiaty ducha, tylko mózg skuwa w żelazne obręcze bezwoli, tylko
na skrzydła, gdy się rozprężą, rzuca pęta niemocy : — dotyka go
tem kalectwem ducha, które lekarze zwą neurastenią. To upiorne
licho niesie ze sobą sieć, w którą omotuje ofiarę swoją i niewoli na
długie lata. Bo albo czyni człowieka fanatycznym niewolnikiem dzi-
wacznego pomysłu, niewykonalnego zamiaru, jednej m^ej, ciasnej
i dusznej idei, albo, co gorsza, tak mu rozdmucha, rozżarzy i rozhu-
ka wyobraźnię, że zwiedziony rzuca się w nią jak w morze i pereł
czynu szuka w marzeniach. Bo to narzędzie wyobraźni łamie się,
kruszy i w pył rozpryskuje, ilekroć ręka do czynu się wyciągnie.
Takim jest cichy dramat tych, co niewiadomo gdzie godziny życia
swego gubią, taką jest smutna epidemia, która, omijając zwykłych
ludzi, zabiera nam wokół najgłębsze nieraz umysły i dusze. Jest
ona tem smutniejszą, że ludzie wciąż jeszcze wiedzieć o niej nie
chcą, wciąż ją lekceważą, że dotkniętych tą niemocą spotyka wzru-
szeniem ramion, pośmiewiskiem i wzgardą pierwsza lepsza bestia
łriumphans. Gdy tymczasem nieraz jednej mocnej dłoni ujęcie le-
czy ją całkowicie i czyni z niedołęgi dzielnego człowieka. Mocnej
i twardej — męzkiej dłoni przyjaciela ! nie pieściwej troski kobiecej,
bo kobieta może być pożądaną i dobrą w łożu i przy łożu każdego,
lecz nie tam gdzie wola jest chorą.
Lekarze zwą tę niemoc duchową — neurastenią; tem imieniem
zwie się dziś ryczałtem nietylko każdą chorobę woli, lecz każdy na-
wet opad wewnętrznego hartu. Lekarze, co z takiem zaparciem zwal-
czają znachorów po wsiach, lubią w wielkich miastach występować
GLOSSY jii
jako znachorzy społeczni; że zaś każdy owczarz chętnie uważa się
za socyologa, więc w tym wypadku słyszymy zgodny chór: „Uni-
kajcie wszelkich wysiłków ducha, wszystkiego, co przekracza normy
naszych mózgów, tę wprawdzie pospoUtą i szarą, lecz zdrową co-
dzienność, dającą dochody, apetyt, dzieci, sen, nieruchomość i po-
ważanie sąsiedzkie." Czy jednak bakterye tej epidemii, przed którą
oni ostrzegają, nie dojrzewają właśnie najłatwiej w letniej tempera-
turze mierności, wśród tych upartych, nielitościwych, prawie bizan-
tyjskich szablonów dla dusz i umysłów, gdzie wszystko, co w te
szablony wtłoczyć się nieda, tak ciężko i tak boleśnie walczyć nieraz
musi, tak szybko i tak łatwo staje się ofiarą owej zarazy, którą le-
karze zwą neurastenią?
Obarczeni tą niemocą przedstawiają najpodatniejszy pono ma-
tery^ dla wszelkich chorób. Ona wytrąca im z dłoni ostatnią broń
w walce z życiem, pozostawiając jakby na ironię złudne pozory fi-
zycznego zdrowia, stawia ich w dziwnie żałosnym stosunku do czyn-
nego otoczenia, cofa dumnych w całkowite osamotnienie, wtrąca
w rozpacz zawodu i wiedzie nieraz w nędzę ostateczną. — I oto
którejś nocy zachłyśnie się taki własnemi łzami, zakaszle i bryźnie
krwią na poduszki.
O suchotach mówić można, gdy się ma na myśli tysiące; pi-
sać o nich niepodobna, gdy się widzi jednego.
W Monachium umarł na suchoty artysta i malarz TEOFIL
TERLECKI. Gdyby można było spróbować jego charakterystyki na
podstawie tych licznych nieogłoszonych szkiców, pomysłów, fragmen-
tów o charakterze linii lekkim i płynnym, gdyby wspomnieć te
ołówkowe satyry, w których nie wpadał nigdy w gawędziarski ton
„karykatury," lecz umiał streszczać się i skupiać do plastycznie nie-
zbędnych a duchowo najistotniejszych zaznaczeń liniowych, gdyby
wspomnieć, że w pociągu do tego rodzaju satyry szukał wypowie-
dzenia się i w słowie (pisywał po rusińsku), gdyby wreszcie... Lecz
na tych niejawnych dokumentach publicznej charakterystyki opierać,
niestety, niewolno. Sądzić go zaś podług tego, co po nim z osta-
tnich dwóch czy trzech lat pozostało (ilustracye w Tygodniku Ilu-
strowanym), i trudno i smutno i zawodnie, gdyż te rzeczy nie dają
obrazu ani człowieka ani artysty. Na ogół odnosi się z tych rysun-
ków wrażenie, że harmonijne i proste pomysły mącił w następstwie
jakiś niepokój i niepewność, że ręką przestają kierować instynkto-
wne odruchy talentu, że prowadzi ją pilna rozwaga, która kontury
niepotrzebnie wzbogaca, linie wije i plącze, kompozycyę całą prze-
}i2 . CHIMERA
ładowuje szczegółami, czyniąc rysunek, w zamierzeniu liniowy,
o charakterze stylizującym, barokową niemal ilustracyą. Nigdy wszak-
że nie uciekał się do tej na zimno obliczonej łatwizny obrzydliwych
i tanich efektów, mającej wśród szerokiego tłumu obok smaczku
wiedeńskiego walor właściwej „secesyi" — tej z Ver Sacrum, kart
pocztowych i bulwarowych kawiarni. — Większość ostatniemi laty
opublikowanych jego rysunków była długiem spłaconym konieczno-
ści, umożliwiała tylko przeciągnięcie ciężkiego życia człowieka po
za zgasły żywot artysty, aż do mety niespełna lat 30-tu. Pozostało
po nim mało, zbyt mało! Gdy się jednak zważy, jak ten człowiek
w początkach swej pracy szczerze i wyraźnie do pewnych artysty-
cznych zdążał celów ; że mógł i, w innych warunkach, z pewnością
byłby coś pozostawił; gdy się to wszystko uprzytomni, tern niżej
należy pochylić głowę przed świeżą mogiłą.
Tredecim.
POWIEŚĆ.
Nie bez powodu i nienadaremnie doba, w której powieść do-
minujące zdobyła stanowisko, zbiega się z epoką nagłego, niesłycha-
nego wzmożenia się prasy peryodycznej. W tem sekret imponują-
cej supremacyi ilościowej romansu nad innemi działami poezyi ; w tem
wyjaśnienie przerażająco małego procentu istotnych dzieł sztuki w ro-
snącej wciąż liczbie tomowych i wielotomowych opowiadań. Gdy
punkt ciężkości czytelnictwa przesunął się z książek na gazety, auto-
rowie, przeczuwając możność szerszego w tych ostatnich oddziały-
wania, sami pogarnęli się do suteren felietonowych czy innych wy-
dzielonych literaturze kącików. Ponieważ jednak czytelnictwo zmie-
niło jednocześnie i charakter swój zasadniczo, stało się pobieżniej-
szem, jednorazowem, żądniejszem wiadomostek i rozrywek aniżeli
rzeczy głębszych i do medytacyi wiodących, — więc poezya wier-
szowana i dramatyczna straciły odrazu wszelką możność współza-
wodniczenia z prozą opowiadawczą. Dramat m^o kto z tych czy-
telników nowego rodzaju umiał i umie czytać; to wymaga już po-
niekąd zdolności do jakiegoś „wspólnictwa duchowego z autorem;
ogromna większość woli zaznajamiać się z utworami dramatycznemi
za pośrednictwem sceny, na której pracę wcielania wizyi autora po-
dejmuje za słuchacza aktor. Poezya wierszowana znowu, jako wy-
magająca niezbędnie pewnego skupienia i nienadająca się do przed-
POWIEŚĆ . 313
biurowego lub poobiedniego przebiegania oczyma, do tego zaś zaj-
mująca mało miejsca, a kosztująca wydawcę drogo, stalą się w dzien-
nikarstwie odrazu prawie jakimś arłicle haissable, o ile nie była pio-
senką łatwą, liumorystyką, kroniczką rymowaną, epigramatem lub
kupletem. Powieść tylko zdolna była, z jednej strony, zapełniać
w mierze dostatecznej niepoliczone płachty peryodyczne, codzienne
i tygodniowe, z drugiej zaś, łagodnie kołysać czytelnika sytuacyami
i sentymentami fabuły, nie żądając odeń koniecznie wgłębiania się
aż do dna w to, co niekiedy poza niemi dawała. Ona też st^a się
zwolna wyłączną podporą literacką dziennikarstwa.
Wkrótce wszakże okazało się, iż, stosunkowo do coraz więk-
szej gazet ilości, powieściopisarzy i nowelistów było za mało. Po-
częto tedy wydzierać ich sobie, licytować, nakłaniać dobremi ofer-
tami do pisania więcej i szybciej, niżby mogH i chcieU, drukować
rzeczy ledwie zaczęte i później z numeru na numer dokańczane,
jednem słowem, przetwarzać powołanie powieściopisarza na zawód
i sprowadzać wolnego twórcę do roli stałego, systematycznego fa-
brykanta. Następstwa były jasne. Coraz rzadszem zjawiskiem sta-
wał się powieściopisarz - artysta, w rodzaju jakiegoś Flaubert'a czy
Bourges'a^ zdolny poświęcić jednemu dziełu lat kilka czy kilkanaście.
Coraz trudniej było spotkać powieść dobrze zbudowaną, należycie
pogłębioną, wszelkich pozbawioną zbyteczności i podpórek, i arty-
stycznie, ze stylem jakimś napisaną. Coraz więcej zdolnych pisarzy
jęło — nie raz po pełnym świetnych obietnic debiucie — osuwać się
powoli ku łatwej produkcyi, ergo mierności. Coraz częściej znako-
mici nawet autorzy (jak np. Kraszewski) przyćmiewali blask dosko-
nałych, pierwszorzędnych swych rzeczy całemi warstwami szarych
robót obstalunkowych. — I ta jednak, w tak fatalny sposób spotęgo-
wana twórczość istotnych powieściopisarzy z powołania nie zaspo-
kajała potrzeb wystarczająco. Rekrutowano więc zajadle nowe „si-
ły*" ^ gdy tych niedość było, nowe niemoce. Obniżono do mini-
mum wymagania estetyczne, zastępując je natomiast przeróżnemi
względami redakcyjnemi : społecznemi, politycznemi, obyczajowemi,
partyjnemi, koteryjnemi — i poczytnościowemi. Forytowano gorli-
wie na powieściopisarzy i noweUstów różne miernoty i spryty re-
porterskie, jako najlepiej znające się na modach, kierunkach, uspo-
sobieniach, gustach i słabostkach czytelników. Zachęcano do pisania
najniepowołańszych doktrynami o bezpośredniej wartości obserwa-
cyi (teorya „zbierania wzorków"), dokumentów ludzkich, zdarzeń
i uczuć przeżytych. Ogłaszano konkursa, potęgując drzemiące w każ-
dym człowieku grafomańskie skłonności ponętą rozgłosu i sutej na-
314 . CHIMERA
grody. Pracowano, jednem słowem, skutecznie, aby rozpasać i do
stanu epidemii doprowadzić znaną już Juwenalowi jako cacoethes,
ale dziś w dziedzinie powieści do ostatnich posuniętą granic — cho-
robą pisania.
Mania ta, sama przez się niewinna i, co najwyżej, zabawna,
staje się — przy współudziale druku, oraz zabiegów księgarskich czy
redakcyjnych — szkodliwą i groźną nawet. Corocznie wychodzą
z pod pras, naprzód w czasopismach, a potem w książkach osobnych,
pod nazwiskiem powieści czy nowel, cale setki (we Francyi, Anglii
i Niemczech — całe tysiące) banalnych zwierzeń, płytkich pseudo-
analiz, sentymentalnych lub burszowsko- rodzajowych anegdot, tez
mających udowodnić to lub owo, obrazków mających być dokumen-
tem, historyjek z kluczykiem lub bez kluczyka, opowiadań „prawdzi-
wych," szkiców, które nie są szkicami, i nastrojów, których nastrój
zamyka się w podtytule, jednem słowem, elukubracyj niemających
nic wspólnego z literaturą jako sztuką, pisanych bez talentu, często-
kroć bez znajomości rzemiosła nawet, a niekiedy bez umiejętności
pisania poprostu. Powie kto, iż niema się o co troszczyć, iż ten po-
top mizernych efemeryd przeminie bez śladu, i że po krótkim czasie
nikt już o nich wiedzieć nie będzie? Niestety, same one przeminą,
ale ślad po nich pozostanie: w życiu. Jak ta ulewa nędz odbiera
zwolna czytelnikom smak, wrażUwość i wszelką oryentacyę, świad-
czy dziś już — dajmy na to — jednoczesne i jednakie powodzenie
Reymontów, Żeromskich, Przybyszewskich, z jednej strony, a wsze-
lakich Blichtrów i gamastoniad, z drugiej. Jak ta marna „literatura"
nazwyczaja do powierzchownego czytania, jak uniezdolnia do odczu-
wania głębszych rzeczy i do istotnego (bez snobizmu) rozkoszowa-
nia się niemi, — z łatwością również dałoby się udowodnić. Nawet
czczość, banalność i niedołęstwo zewnętrzne, językowe, całej tej pro-
dukcyi odbiły się już wyraźnie w niepocieszającem bynajmniej prze-
kształceniu się zwykłej, towarzyskiej konwersacyi warszawskiej, któ-
ra jest dzisiaj zdumiewającym jakimś konglomeratem płasko -bur-
szowskich i f ^szy wie - sentymentalnych, brutalnie - naturaUstyczny eh
i szczytnie (oh ! ) - idealnych . . . szablonów. — A wszystko to, przez
wzajemne, powrotne oddziaływanie życia na dalszą znów twórczość,
nader niepożądany kiedyś wpływ wywrze może. Zresztą, niepo-
trzeba nawet czekać przyszłości. Masowe te dostawy „towaru" li-
terackiego teraz już w smutny sposób odbijają się na dobrych nawet
autorach. Wytwarzając jakąś zgiełkliwą, targowiskową atmosferę,
wyrywają ich z koniecznego skupienia, bez którego nie może po-
wstać prawe dzieło sztuki, czynią ich wrażliwymi — bez wiedzy
POWIEŚĆ )is
snadź i woli — na gusta i żądania chwili, skłaniają nieraz do fabrycz-
nego eksploatowania jakiegoś zdobytego toniku, który znalazł po-
klask, budzą pożądanie nieustannego, codziennego rozgłosu, pchają —
gwoli jemu — do pośpiechu i rozpraszania się na częste, choćby
słabsze drobiazgi, uniemożebniają przez to jakąś pełną dojrzałość
dzieła, jakieś pogłębienie należyte, jakąś zupełnie skończoną, harmo-
nijną budowę, jakieś Flaubert'owsko muzyczne czy Gautier'owsko
plastyczne wykończenie aż do szczegółów, i czynią z wielu wyróż-
niających się utworów potężne nieraz, ale przepełnione wadliwościa-
mi i brakami improwizacye.
Zdawałoby się, że krytyka mogłaby i powinna kłaść tamę te-
mu zalewowi miernot, przypominać utalentowanym, lecz dającym się
porywać prądowi pisarzom o zadaniach i wymaganiach sztuki, wy-
tykać wyraźne linie graniczne między Hteraturą a jej surogatami
i oddzielać w ten sposób ziarno od plewy, kruszce szlachetne od
aliażów nikczemnych ? Niestety, dziś stokroć słuszniej, niż to czynił
już w r. 1847 p. Alfred Nettement, przerażony „wszechwładztwem"
Sue'owskich „romansów feUetonowych," pytaćby można: „que fait
donc la critiąue? ou est-elle? qu'est-elle devenue?" Nawet we
Francyi, tym najkulturalniejszym i pełnym wspaniałych tradycyj kra-
ju krytyki literackiej, — niedobrze się dzieje. Wszyscy prawie spad-
kobiercy „poniedziałków" Sainte-Beuve'owskich w wielkich dzienni-
kach, „ceux qui font ł'opinion dans le monde des lettres," zrażeni
rosnącą wciąż epidemią powieściopisarską i widząc fizyczną wprost
niemożebność uporania się z nawałą wychodzących codziennie to-
mów, wycofali się po dłuższych lub krótszych wysiłkach z pola wal-
ki — i bieżącą krytykę sprawozdawczą w prasie codziennej zastąpiły
bądź komunałowe wzmianki bibliograficzne, bądź — co gorsza — re-
klamowe, płatne notatki w tekście (nie między ogłoszeniami), rozsy-
łane przez wydawców. Odtąd, o rozgłosie powieści i powodzeniu
jej u szerokiej pubUczności zaczęła wyłącznie stanowić mniejsza lub
większa zdolność wydawcy jako lanceur'a. Ale Francya, na szczęście,
posiada jednocześnie sprawdzian dla tych rozgłosów i powodzeń w wy-
irwalszej, a nieubłaganej dla wszelkich fabrykatów, czysto estetycz-
nej krytyce „młodych przeglądów," i nadto wtóre, rzadsze sito w tak
licznych, jak nigdzie, studyach literackich, które, zajmując się już tyl-
ko utworami i autorami istotnie wartymi badania, brakują katego-
rycznie — przez samo pominięcie — wszelki, choćby najrozgłośniejszy
„towar" powieściopisarski, a stanowiąc niejako ogniwo przejściowe
między sprawozdaniami codziennemi i historyą literatury, zamykają
)i6 ' CHIMERA
wstęp do tej ostatniej — jeśli nie wszystkim, to wielu przynajmniej
kabotynom, niedołęgom i przemysłowcom.
U nas, gdzie niemasz ciągłej, świadomej siebie kultury arty-
stycznej, gdzie literatura uważana jest za rozrywkę lub zbytek, o ile
nie spełnia różnych innych jeszcze obowiązków, gdzie formułę
„sztuka dla sztuki" traktuje się jako absurd lub igraszkę, a żądanie,
by powieść była przedewszystkiem dziełem sztuki, jako paradoks, —
położenie jest stokroć gorsze. Wprawdzie bieżąca krytyka sprawo-
zdawcza — może skutkiem stosunkowo mniejszej u nas i dającej się
jeszcze ogarnąć produkcyi powieściopisarskiej — nie opuściła, jak we
Francyi, stanowiska, owszem omawia każdą nową powieść czy nowe-
lę na całych szpaltach, stronnicach i arkuszach, ale, niestety, zajmuje
się wyłącznie prawie streszczaniem ich fabuły, rozrzewnianiem się
nad ich uczuciowością, polemizowaniem lub zgadzaniem się z ich ten-
dencyą, roztrząsaniem ich wartości moralnej, społecznej lub narodo-
wej, jednem słowem, analizą idących od zewnątrz raczej i niestano-
wiących o wartości dzieła, oraz talencie autora, emocyj faktu lub
sentymentu. Oceny z takich punktów widzenia, zacierając, zamiast
uwydatniać, różnice między istotnemi, „żyjącemi" dziełami twórczo-
ści, a przeróżnemi zaciekawiającemi, wzruszającemi lub udowadnia-
jącemi cośkolwiek „opowiadaniami," b^amucą nietylko czytelników,
lecz i dobrych autorów częstokroć, a mogą to czynić tem bezkar-
niej, że wpływom ich nie przeciwdziała żaden z obu wskazanych
we Francyi korektywów. Nieliczne u nas „młode przeglądy" zajmo-
wały się po ostatnie czasy wszystkiem raczej, aniżeli sztuką i este-
tyką, i w sądach o dziełach twórczych różniły się od ogółu czaso-
pism zawsze prawie „postępowym" kierunkiem, ale nader rzadko
sposobem i rodzajem oceny. Studya znowu estetyczno -YiicrsLckie.,
zwłaszcza dotyczące literatury bieżącej, możnaby, w przeciwieństwie
do całej masy przyczynków i monografij historyczno- i anegdotycz-
no - literackich, prawie na palcach poUczyć. Ubóstwo pod tym wzglę-
dem próbowano niejednokrotnie tłómaczyć — niemożliwością jakich-
kolwiek ostatecznych wniosków o autorach żyjących, a więc rozwi-
jających się jeszcze. Zapomniano wszelako, że konkluzye dotyczące
wartości estetycznej dzieła nie zależą bynajmniej od jakichbądż tego
rodzaju psycho - czy chronologicznych względów. Powodem rzeczy-
wistym był i jest brak koniecznych kamieni węgielnych pod takie bada-
nie estetyczne: brak wyrobionej wrażliwości i smaku, brak otrzaskania
z prądami i teoryami literackiemi różnych epok i krajów i, nade-
wszystko, brak jakiejkolwiek wyraźnej filozofii sztuki, jakichbądż kate-
goryczniejszych zasad i postulatów estetycznych. Po dziś prowadzą
POWIEŚĆ - 317
się u nas poważne dysputy o różnych „kozich sierciach," jak np.
czy powieść historyczna ma lub nie racyę bytu, albo o ile Rzepa
i Rzepowa, jako bohaterowie powieści, wyżej stoją od Płoszowskich
i Skrzetuskich, albo jeszcze o roli powieści jako „mistrzyni życia."
Za to, o podstawowych, nieodzownych przy każdej ocenie kwestyach
zachowuje się głuche milczenie, albo też zbywa się je uboczną, em-
piryczną, niekiedy sprzeczną z pozostałem rozumowaniem, a zawsze
przemijającą bez wrażenia wzmianką. I to nietylko w krytykach
bieżących i studyach, ale nawet w książkach specyalnie teoretycznych.
Tak np. w Teoryi poezyi Bema, w całym rozdziale o eposie w mowie
wiązanej, mówią właściwie o istocie powieści jako dzieła sztuki tylko
cztery ostatnie wiersze na stronniczce poświęconej Don Kichotowi.
Taki stan rzeczy zmusza nas do kategoryczniejszego, surow-
szego snadź niż w innych dziedzinach poezyi, stosowania ścisłych
•wymagań estetycznych przy ocenianiu produkcyi powieściopisarskiej.
Czas zaznaczać silniej to, o czem dawno już Michał Grabowski uwa-
żał za potrzebne przypominać : że powieść jest poezyą, że zatem, jako
dzieło sztuki, nie służy ona do rozrywki, iż rzeczą jej nie jest rów-
nież wzbudzać śmiech, lub łzy, ani udowadniać lub zbijać jakieś te-
zy czy doktryny, lecz — jak powiada Paul Adam — „accrottre la vi-
gueur de Tesprit," potęgować, rozszerzać ducha, powodować owo
bezinteresowne, nieokreślne, całościowe urastanie, które odczuwjd
twórca Mojżesza przy czytaniu Homera. A to się dzieje, gdy powieścio-
pisarz sięgnie wystarczająco ku głębiom, ku owym „choses merveil-
leuses qui se voient au-del^ de Tile de Thulć"; gdy nie zadowoli się po-
wierzchownem odtworzeniem jakiegoś oderwanego od całości, a więc
martwego fenomenu, lecz da odczuć całą sieć niewidzialnych nici, pa-
sem, ogniw, dzięki którym tenże spółpulsuje z wielką jednią bytu i jest
właściwie tylko jedną z jej stron niepoliczonych ; gdy — jak mówi Nor-
wid— tak „zestosuje ustatkowany swój myśłny organizm do ustroju nieu-
stannego w harmoniach stworzenia monologu wiecznego," że będzie
mógł „na huczące morza działalności i energij rzucić z góry onemi
wielkiemi liniami, których zarysem i proporcyą zwykł był Ajschylos
postacie dwie urabiać z narodów i kroci" ; gdy w mikrokosmie po-
wieści swej da nam odczuć drgania wiecznych, nieprzemijających
pierwiastków bytu; gdy, jednem słowem, jak określa znowu Paul
Adam, powieść jego będzie „metaforą jakiejś filozofii," albo, lepiej
mówiąc, filozofią wyświtującą wielkiemi zarysami z wirów i zamę-
tów pełnego, wibrującego, tętniącego, ścichającego i zrywającego się
znów — życia. Bo drugi warunek, by powieściopisarz nietyle my-
ślał tę filozofię, ile czuł ją w zjawisk wichurze i podawał nie wy-
Si8 • CHIMERA
łuskaną, wyabstrahowaną z życia, choćby nawet przeto miała nabrać
wyrazistości większej, — lecz żywą, nieokreślnie w ruchu zdarzeń
falującą, tu gubiącą się, a ówdzie znowu, gdzieśmy się najmniej spo-
dziewali, wybłyskającą słonecznie. W tem określeniu, w tym postu-
lacie, dość miejsca dla wszystkich indywidualności, dla wszystkich
rodzajów i formułek powieściowych; głębi, ech jedni bytowej, oraz
wibracyi życia — od wszystkich żądać możemy i musimy. To są
wymagania od — talentu.
Co do rzemiosła, uważamy za potrzebne ściślejsze stosowanie
budowy epicznej, to jest, zamiast gawędziarsko, anegdotycznie chro-
nologicznego opowiadania zdarzeń od początku do końca, żądamy
ujęcia powieści w katastroficznym, że się tak wyrazimy, punkcie wy-
padków i umiejętnego wplatania tego, co z faktów poprzedzających
okaże się koniecznem, w dzieje ostatnich tych rozwiązań. Ztąd wy-
nika już i reguła nieodzownej ekonomii artystycznej : co nie jest ko-
nieczne do ogólnego wrażenia, jest zbyteczne. Wreszcie, sposób pa-
trzenia, obrazy, język — są wtedy dobre, gdy są absolutnie własne,
indywidualne i eo ipso nowe.
Na podstawie tego oddzielać będziemy powieściowe dzieła
sztuki od „opowiadań" wszelakich.
Miriam.
TEATR.
Postulatem kategorycznym, od którego żadnej scenie, pod
groźbą obrócenia się w prosty cyrk czy tyngiel, odstąpić nie wolno,
jest dominujące stanowisko repertuaru. On musi być rdzeniem te-
atru, jego kością pacierzową, jego wyłączną racyą bytu. Celem je-
dynym powinno być możebnie najlepsze wcielenie utworu drama-
tycznego; gra artystów i wszelkie sposoby inscenizacyi muszą być
traktowane tylko jako środki do urzeczywistnienia tego celu. Wszel-
kie „sztuki," niemające same przez się wartości i dające tylko pole
do rozwinięcia efektów wystawowych lub okazania wirtuozyi aktor-
skiej, śpiewaczej czy tancerskiej, muszą być stanowczo wykluczone.
Występy artystów, angażowanie sił nowych, debiuty i występy goś-
cinne— winny być zawsze podporządkowane wymaganiom repertua-
ru, nie zaś naodwrót. Koniecznem jest także usunięcie wszelkiej
dorywczości w repertuarze, zaprowadzenie w nim wyraźnego ładu
i planu, a to tem bardziej, że ze względu na różnolitość publiczności
uczęszczającej do wielkomiejskiego, zawodowo prowadzonego teatru
TEATR 319
musi on być eklektycznym, nie może zamykać się wyłącznie w sferze
dzieł sztuki, lecz z konieczności winien uwzględniać wszelkie rodzaje
i kierunki, nie cofając się nawet przed melodramatem i wodewilem.
Dla zapobieżenia złym skutkom tego kompromisu repertuarowego, dla
ustosunkowania należytego tych różnych elementów i zachowania
odpowiedniej równowagi, wydawałoby nam się pożądanem i ponie-
kąd koniecznem nawet wypracowywanie dokładnego planu całkowitej
kampanii rocznej (z zostawieniem luk na przypadkowości, jak zja-
wiające się nowe dzieła i t. p.) / ogłaszanie go w pismach na kilka
miesięcy przed jej rozpoczęciem. Wytwarzałoby to pewną celowość,
okazywało odrazu w pełnem świetle, czego po kierowniku repertu-
aru spodziewać się można, oraz pozwoliło krytykom teatralnym
wyjść z banalnych ogólników i konkretniejsze w ocenach suggero-
wać pomysły. Rzecz prosta, iż, o ile teatr chce dbać o podniesie-
nie kultury estetycznej i wytwarzanie sobie coraz szlachetniejszej
publiczności, główna uwaga przy układaniu takiego planu musi
być zwrócona na dział arcydzieł, co bynajmniej nie jest takim „nie-
najtrudniejszym obowiązkiem," jeżeli nie ma być rutynicznem i nie-
prowadzącem do celu hołdowaniem tradycyom podręcznikowym. Do
tego działu, w którym jednak cała nadzieja lepszej przyszłości, cią-
gnąć jeszcze trzeba pełną złych nawyknień publiczność, a więc, nie
polegając na samym wpływie arcydzielności, dawać rzeczy nietylko
doskonałe, lecz nadto nieograne, nieznane, zewnętrznemi nawet stro-
nami zaciekawiające, i przeplatać wszechstronnie epoki, style, rodza-
je, indywidualności. Widz przeciętny, nie mając wtedy pod ręką
gotowych, wyszarzanych po wszystkich podręcznikach, komunałów
do zreasumowania, lub raczej do zatarcia swoich wrażeń, będzie się
może trochę wczuwał osobiście, wrażliwość jego zacznie rozbudzać
się zwolna — i resztę zrobi już samo arcydzieło. — W dziale sztuk,
czy to czysto rozrywkowych, czy tezowych, tendencyjnych, czy
wreszcie kopiujących żywcem życie, — wybór mniejszej jest wagi.
Tak czy tak, rzeczy te pozostaną zawsze tylko malum necessarium,
chwilowo podtrzymującem teatr materyalnie, ale przeszkadzającem
raczej, aniżeli pomagającem w dziele podniesienia kultury i smaku. —
Przy wyborze „nowości," gdzie już nowość dzieła sama przez się
jest atrakcyą wystarczającą, nawet dla szerokiej, niechętnej głębszym
rzeczom publiczności, — jedynemi kryteryami winny być : talent auto-
ra i wartość utworu jako dzieła sztuki. Wszelkie uganiania się za
bulwarowo - rozgłośnemi płodami reklamy, wszelkie sympatye czy
antypatye do tych lub tamtych kierunków, wszystkie płytkie „moral-
ności" — są tutaj zupełnie nie na miejscu.
^20 . CHIMERA
Ogólne te uwagi stosują się jednako do repertuarów dra-
matu, opery i baletu. W dramacie nie w^ystarczy dorywcze, zdaw-
kowe wystawianie jakichś zbyt już dzisiaj oklepanych i przeżytych
Zbójców, jakiegoś byle jak obsadzonego Hamleta, jakiejś Pohlowskiej
Wasanłaseny, dla tego, że ona gdzieś tam miała powodzenie, jakichś-
wreszcie wiecznie tych samych sztuk Słowackiego, Fredry czy Ko-
rzeniowskiego z popisowemi dla tych czy owych artystów rolami.
Tu trzeba sięgnąć ku mniej znanym rzeczom tych samych Szekspi*
rów, Schillerów, Fredrów, Moli^re'ów, Słowackich, Sofoklesów, alba
też: uzupełnić czy zastąpić je utworami innych członków plejady
szekspirowskiej (Marlowe'a, Forda, Webstera, Beaumont'a i Fletcher'a);.
wprowadzić Shelley'a, Byron'a, Swinbume'a, Hebbla, Grabbe'go,
Platena, Hamerlinga; zajrzeć od czasu do czasu do Corneille'a i Ra-
cine'a, którzy nie są tak zupełnie spleśniaU, jakby się komu zdawa-
ło ; przypomnieć sobie o teatrze hiszpańskim, starszym czy nowszym
(Lope de Vega, Tirso da Molina, d'Almeida Garrett, Etchegaray),,
o Calderonie, o Alfierim i Goldonim; odważyć się czasem na Aj-
schylosa, Arystofana, KaUdasę; wydobyć wreszcie z pyłu zapomnie-
nia większość polskich twórców dramatycznych, nie opuszczając na-
wet — i zwłaszcza — opuszczonych przez komisyę Magnuszewskich,.
A. N. Korzeniowskich, Faleńskich, Bełcikowskich i t. d. — W ope-
rze, główną uwagę zwrócić trzeba na dramat muzyczny ; ogarnąć
zwolna, nie zadowalając się Tannhauserem i Lohengrinem, całą,,
zwłaszcza późniejszą twórczość Wagnera; uzupełnić ją, dalej, Ifige-
nią i Orfeuszem Glucka przedewszystkiem, Fideliem Beethovena,
Wolnym strzelcem i zwłaszcza Oberonem Webera, Mozartowskiemi
wreszcie Don Juanem, Weselem Figara i Zaczarowanym fletem/
z nowych zaś rzeczy zwrócić główną uwagę na d'Indy'ego, Char-
pentiera, oraz niektórych niesłychanie zajmujących twórców belgij-
skich i czeskich. To powinno być jądrem repertuaru i stałą jego pod-
stawą. Poza tem, jak najszerzej winna być uwzględniana nowa
twórczość swojska, a ostatnie dopiero miejsce może zająć ubiega-
nie się za modnemi nowościami zagranicznemi. — Balet, który w ostat-
nich czasach zeszedł do rzędu cyrkowo - tynglowych widowisk, naj-
większych może potrzebuje zmian w repertuarze i wogóle w całym
swoim rodzaju. Balet -dzieło sztuki nie jest wystawą łydek, zlep-
kiem sztuk akrobatycznych i efektów dekoracyjno -wystawowych,
lecz poematem ruchów i linij tak ściśle sharmonizowanych z symfo-
nią tonów, jak słowo z muzyką w dramacie muzycznym. „La dan-
seuse," powiada Mallarmć, „n'est pas une femme qui danse, mais une
metaphore rćsumant un des aspects ćlćmentaires de notre formę,
TEATR 321
glaive, coupe, fleur, etc." Ciało tancerki, dodaje Rodenbach, po-
winno być tylko osią rytmu, od której wszystko zależy, ale która
pozostaje w ukryciu. W orzeczeniach tych czuć ślady reformy wpro-
wadzonej w dziedzinie tańca przez Loie Fuller i przez tancerki egzo-
tyczne, japońskie i inne, a z zajęcia się poetów, twórców — tym
dziwem sztuki teatralnej, można dobrze wróżyć o jego przyszło-
ści. Zanim ukształtuje się taki balet, „adjuvant et le paradis de toute
spiritualitć (Mallarmć), — teatr, chcący już dziś podnieść kulturę i w tej
dziedzinie, winien porzucić albo na drugi plan odsunąć widowiska
mechaniczno - akrobatyczne, a oprzeć repertuar baletowy na takich
muzyczno - choreograficznych poemacikach jak Gizella Adam'a, Cop-
pelia i Sylvia Delibes'a, Korrygana Widor'a, lub nawet uciec się
w razie potrzeby do starszych rzeczy Cherubini'ego, Glucka (Don
Juan), Beethovena (die Geschópfe des Prometheus) i t. d.
Samo już podporządkowanie repertuarowi pozostałych elemen-
tów teatru wskazuje jasno, że wykonanie nie może opierać się na
występach pojedynczych solistów - wirtuozów, choćby najbardziej ol-
śniewających, lecz na odpowiedniości i harmonijnem zespoleniu
wszystkich biorących udział w danem przedstawieniu czynników:
kapelmistrza, orkiestry, chórów i wszystkich solistów — w operze ; ka-
pelmistrza, orkiestry i wszystkich tancerzy — w balecie ; wreszcie, ca-
łego personelu sztuki — w teatrze dramatycznym. Osiągnięcie takie-
go idealnego zespołu jest rzeczą nader trudną, o ile — jak u nas
właśnie — brak odpowiedniej szkoły, w rodzaju np. paryzkiego kon-
serwatoryum muzyczno - dramatycznego, przygotowującej ciągle nowy
materyał do zapełniania luk w personelu i uzdalniającej przez nale-
żyte studya wszechstronne do pewnego stylu w grze. Balet war-
szawski posiada jeszcze swoją szkołę, acz do ostatnich dni bardzo
źle, bo w kierunkunku akrobatycznym prowadzoną, ale opera i dra-
mat rekrutują swe siły z najrozmaitszych stron i sfer, przeważnie
takich, że dany artysta, dostawszy się na wielką scenę, musi, zamiast
rozwijać swój talent i zbogacać indywidualność, pozbirwać się na-
przód różnych wad i złych nawyknień, gdzieindziej nabytych, lub
douczać się tego, co przy wstępie na scenę powinien był umieć.
Ztąd najrozmaitsze gatunki i maniery gry czy śpiewu, ztąd niepodo-
bieństwo należytego zestrojenia się, ztąd zła wymowa, nieumiejętność
mówienia wierszy, fałszywe lub banalne pozy, ruchy, gesty, ztąd
absolutny brak jakiegoś stylu we wszystkiem, co przewyższa poziom
dramatu mieszczańskiego, ztąd niezdolność do szerokiej deklamacyi
w dramacie muzycznym, ztąd niski stan ukształcenia ogólnego i na-
wet kultury towarzyskiej. O potrzebie, o nieodzowności takiej szko-
322 CHIMERA
ły muzyczno-dramatycznej na większą skalę pomówimy kiedyś obszer-
niej. Póki jej niema, cjda nadzieja dla teatru w odpowiednim kie-
rowniku artystycznym, którym może być tylko człowiek wszechstron-
nie ukształcony pod względem estetycznym, obdarzony smakiem wy-
twornym i czuciem artystycznem, umiejący wpływać ożywczo na
poddany władzy jego personel i wszczepiać mu, że tak powiem, swe
intencye. Dla opery, widzę, wskazanych na takiego kierownika lub
kierowniczkę, — p. Bandrowskiego lub p. Kruszelnicką. Dla drama-
tu — trudniej kogoś zaproponować. Przeciwko przewadze żywiołu
aktorskiego w rządach teatralnych walczyli niedawno wszyscy refe-
renci komisyi — i może słusznie. Więc literat -esteta? Ale gdzież
go szukać? Póki chodzi o wystawianie Schónthanów, Schnitzlerów,
Lavedanów, Sudermannów, Rostandów i nawet Hauptmannów, —
zgoda, że łatwo znaleźć kilku nawet kandydatów. Jak tylko pomyślę
wszakże o wielkim repertuarze, o arcydziełach poezyi dramatycznej
(a o te przecież chodzi najbardziej ! ), — zaraz przypomina mi się ten
rezultat czysto warszawskiego estetyzmu, jakim był zmodernizowany
(po meiningeńsku ?) chór w Królu Edypie. I to u... „miłośników,"
nie sztuki wprawdzie, lecz sceny.
Na zakończenie, słów kilka o tak zwanej misę -en -scenę. Zby-
tecznem byłoby, rzecz prosta, wchodzić, ad usum teatru musowo
podlegającego kompromisom, w rozbiór różnych zasadniczych pomy-
słów, reform i żądań, dotyczących bądź inscenizacyi wogóle (Jarry,
Lugnć-Poe, Maeterlinck), bądź specyalnie wystawy dramatów Wa-
gnerowskich (Appia, Bryk), lub nawet zastanawiać się nad osiągnię-
temi w tej dziedzinie urzeczywistnieniami (Elisabełhan Society w Lon-
dynie, paryzkie thedtres d'art, teatr ludowy Pottechera.) Rozpatrzy-
my to kiedyindzłej wyczerpująco z czysto teoretycznego stanowiska.
Tu chcemy tylko zaznaczyć, że „mania erudycyjna," w jaką wpadły,
od wizyty meiningeńczyków, i krytyka teatralna i teatr sam, dopro-
wadziła zwolna do zapomnienia o estetycznej stronie inscenizacyi.
Rozprawia się szeroko o zgodności kostyumów i dekoracyj ze sty-
lem epoki, wyłapuje się troskliwie i gorzko reżyseryi wyrzuca każdy,
choćby najdrobniejszy anachronizm, — ale za to Unie i barwy w ra-
żącym są częstokroć rozdźwięku, krzyczą wprost jedne przy dru-
gich, ugrupowania bywają głęboko nieestetyczne, dobór figurantów
ohydny, — i rzadko kto o tem słowo powie. Mniej często się to zda-
rza w tapicersko -meblowych inscenizacyach współczesnych; za to
w operach, baletach i arcydziełach poezyi dramatycznej, gdzie właśnie
najdrobniejszy szczegół nieestetyczny może rozbić czar marzenia, przy-
trafiają się poprostu horrenda. Środek na to widzimy tymczasem tylko
MUZYKA 323
jeden : oddać kierownictwo inscenizacyi dobremu malarzowi. Tu nie
wystarczy brać od malarzy kartony poszczególnych kostyumów czy
dekoracyj; tu potrzeba ogólnego planu, skomponowanego w całości
przez malarza, tu potrzeba pewnego oka artysty plastyka, aby przy
wcielaniu tego planu nie prześliznęło się nic psującego łiarmonię ogólną.
Czy jeden malarz ma zawiadywać tym działem, czy też lepiej każdą
poszczególną inscenizacyę oddawać innemu, to już rzecz drugorzędna.
Z. P.
MUZYKA.
Filharmonia warszawska. Garść uwag luźnych.
Nie chcemy wchodzić w bliższy rozbiór kwestyi, czyjej zasłu-
dze — czy szczęściu — przypisać należy szybkie i stosunkowo impo-
nujące ukształtowanie się filharmonii warszawskiej. Pp. Młynarski
i Rajchman dowiedli niebywałej u nas energii, sprężystości, oraz
umiejętności organizatorskiej, zdoławszy nakłonić do spółudziału i za-
ryzykowania potrzebnych kapitałów cały szereg warszawskich „mi-
łośników sztuki," częstokroć nader luźno i wątpUwie ją miłujących.
Z drugiej strony, mieli obaj rzadkie szczęście, że napotkaU na
swej drodze człowieka rzeczywiście i gorąco sztuce oddanego, po-
siadającego wielkie środki i szafującego niemi z niezwykłą na
rzecz umiłowanej sprawy hojnością. Najważniejsza wszakże, iż tra-
fili na chwilę odpowiednią i na grunt przygotowany przez dłu-
gie, niemniej wytrwałe, niemniej uznania godne, ale prekursorskie,
a więc nieuwieńczone bezpośredniem w tych rozmiarach powodze-
niem, wysiłki całego szeregu poprzedników. Faktem jest, iż różne
czynniki — (przeszło 30 -letnia zasłużona działalność Towarzystwa
Muzycznego, gorliwe zabiegi osobiste kilku muzyków miejscowych,
niejednokrotne, acz ostatecznie nieudane, próby stworzenia stałej or-
kiestry miejscowej, kilka cyklów muzyki kameralnej, koncerty sym-
foniczne w Teatrze Wielkim przy pomocy orkiestry operowej, wresz-
cie, nawet symfoniczne produkcye Windersteinowskie) — podniosły
w końcu tak dalece kulturę muzyczną śród szerszych warstw ogółu,
że powstanie filharmonii stało się prostą koniecznością, która nieco
prędzej czy nieco później urzeczywistnienie znaleźć musiała. — To
miarkuje stosunek zasług; to wskazuje zalety i wady filharmonii; to
określa wreszcie (o czem kiedyindziej pomówimy obszerniej), jakiby
winien być jej przyszły stosunek do Towarzystwa Muzycznego.
S24 CHIMERA
Filharmonia mi^a, w zasadzie, zadośćuczynić trzem naglącym
potrzebom: dać odpowiednie pomieszczenie sztuce muzycznej, stwo-
rzyć organ wykonawczy dla najwyższego rodzaju tejże sztuki, wre-
szcie umożliwić obdzielanie tą sztuką szerokich warstw społeczeństwa.
Przyjrzyjmy się, jak wyglądają te trzy postulata w urzeczywistnieniu
dotychczasowem.
Gmach, zbudowany w i8 miesięcy, ale bynajmniej nieprzy-
noszący zaszczytu architektom warszawskim, pełny niewygód we-
wnętrznie, pozbawiony monumentalności i powagi od zewnątrz, prze-
ładowany obcemi jego celowi ubikacyami dochodowemi, ozdobiony (?)
„prawdziwemi" podobno, ale przeważnie mizernemi, a gdzienie-
gdzie (plafon w sali głównej) wprost sromotnemi „dziełami sztu-
ki" (??), — nie przyczynia się wprawdzie do upiększenia miasta
i każe żałować, że nie przyjęto planów FeUnera i Helmera; że wszak-
że zawiera dwie wielkie i wcale akustyczne sale koncertowe, więc
spełnia wystarczająco swoje zadanie. — Na bezwzględne uznanie za-
sługują: dobór doskon^ych istrumentów, przepyszny (z wyjątkiem
brzydoty zewnętrznej) organ koncertowy, oraz — przedewszystkiem —
skompletowany świetnie przez p. Młynarskiego personel muzyczny.
Zwolennicy swojszczyzny za każdą cenę podnieśli wprawdzie lament
o „zamorskich" flecistów, oboistów, waltornistów etc, ale Warszawa
znalazła się nagle w posiadaniu pierwszorzędnej i na wstępnych już
koncertach wcale dobrze zgranej orkiestry, której pod koniec zimo-
wego sezonu już nawet bardzo wymagający Nikisch nic prawie nie
znalazł do zarzucenia. — Niestety, doskonały ten instrument marnuje
się i z czasem popsuć się może, skutkiem używania go do wszyst-
kiego i nawet częściej do rzeczy nieodpowiednich, aniżeli do bę-
dących właściwem jego zadaniem. Filharmonia, która w podaniu do
władzy o zatwierdzenie ustawy motywowała potrzebę swego istnie-
nia tem przedewszystkiem, że „kultura muzyczna w Warszawie nie
przybr^a rozmiarów odpowiednich jedynie z powodu braku systema-
tycznie prowadzonych koncertów symfonicznych,'^ i która pierwotnie
miała w zamiarze głównie poważną muzykę w wyższym stylu, sym-
foniczną i kameralną, zapragnęła potem zmonopolizować wszelkie
jej rodzaje: poważny i popularny, orkiestrowy i solowy, instrmnen-
talny i wokalny. Wkroczono przez to w obręb dzi^ania innych, istnie-
jących już i spełniających porządnie swoje zadanie instytucyj, a uspra-
wiedliwiając to rozszerzenie zakresu koniecznością „szkolenia, urabia-
nia, wykształcania publiczności," zapoznawano niesłusznie wszystko,
co tamte instytucye uprzednio już dla umuzykalnienia Warszawy
zrobiły, wszystko, dzięki czemu filharmonia musiała powstać i mogła
MUZYKA 32S
tak wielkie natychmiastowo osiągnąć powodzenie. Warszawa miała,
bez filharmonii, dość muzyki solowej, wokalnej i instrumentalnej,
brakow^o jej tylko muzyki orkiestrowej, symfonicznej, a że chciała
i potrzebowała jej, że jej do tego nie było trzeba „szkolić," świad-
czyło powodzenie koncertów symfonicznych w Teatrze Wielkim
i nawet u Windersteina, Tylko nie trzeba w nią wmawiać, że
przekarmienie ciężką strawą jest niebezpieczne. — Zapomniano
nadto, że, nazwyczajając na koncertach popularnych szersze, po-
trzebujące jeszcze „szkolenia" warstwy publiczności do utworów
lekkich, a nawet „trywialnych i banalnych" (których wyklucze-
nie p. Grossmann na później dopiero obiecuje), nie zachęci się
ich do utworów poważnych, a odbierze się skupienie i powa-
gę należytą orkiestrze. Pierwszy to chyba na całym świecie przy-
kład, że orkiestra filharmoniczna dawać ma jednocześnie i kon-
certy promenadowe. Gdzieindziej te ostatnie pozostawiono orkie-
strom wojskowym i popularnym, nigdy znowu nie wdającym się
w poważną muzykę. Wytwarzanie kultury artystycznej tą drogą,
przerabianie w ten sposób melomanii na znawstwo jest prostem złu-
dzeniem, a jeżeli — jak przypuszczał prof. dr. Bylicki — chodzi o ro-
bienie kasy, to wartoby się zastanowić, czy zbyt wielka ilość kon-
certów popularnych nie przynosi raczej szkody, i to potrójnej: de-
moralizując i orkiestrę i publiczność, oraz psując pośrednio intere-
sa koncertom, jeśli nie symfonicznym, to przynajmniej filharmonij-
nym. — Na czem znowu polega różnica tych ostatnich dwóch typów
koncertowych ? — zadał sobie pytanie tenże prof Bylicki, i wniosko-
wał bardzo słusznie, że koncert symfoniczny składać się będzie
z utworów wyłącznie na orkiestrę, filharmonijny zaś z utworów
wszelkiego rodzaju. „Nikt bowiem" — dodaje — „nie będzie słuchał
w skupieniu poważnego dzieła orkiestralnego, jeżeli wie, że numer
następny wypełni głośna śpiewaczka, słynny pianista lub skrzypek." —
Niestety, wnioskowanie jego było mylne. Symfoniczne koncerta, da-
wane podobno „dla prawdziwych smakoszów," nietylko nie są pozba-
wione solistów, lecz nawet hojniej w nich zaopatrzone, niż filharmonij-
ne. I żebyż ci soliści wykonywali przynajmniej zawsze coś poważnego,
szlachetnego, mającego jakibądż związek z symfonicznością koncertu!
I to nie. Na lY-ym konc. symf., p. Gemma Bellincioni śpiewa arj^e
operowe (Puccini'ego i Boito), oraz... cały wianuszek piosenek To-
sti'ego; na V-ym, p. F. de Lucia uraczą słuchaczy aryą z Werihera
i pieśniami neapolitańskiemi ; na wieczorach filharmonijnych poja-
wiają się arye z Hugonotów, z Lakme i t. p. Smutny obowiązek
podrzędnej akompaniatorki spełnia przy tem orkiestra, a tak łatwo
}26 . CHIMERA
nazwyczaja się widocznie do tej roli, że potem tam nawet, gdzie jej
przypada nie akompaniatorskie jedynie, lecz spółrzędne z solistą za-
danie, zbywa dyskretnie swoje tutti, cofa się skromnie na drugi plan,
uważa sama siebie za szare tło, na to tylko potrzebne, aby na niem
w całej chwale wybłysnąć mógł wirtuoz - solista. Parę razy zaledwie,
w ciągu wszystkich koncertów symfonicznych i fiUiarmonijnych, zda-
rzyło nam się słyszeć mniej bierny, zaznaczający wyraźnie swe
równie ważne stanowisko, wtór orkiestry: w pierwszym akcie Wal-
kiryi, którego odegranie było może najwyższym czynem muzycznym
filharmonii; podczas występów Ysaye'a; oraz — zwłaszcza — w kon-
cercie c-moU Saint Sa6ns'a, odegranym przez Raula Pugno, gdzie
doskon^y fortepianista sam w sposób widoczny żądjJ od orkiestry
nie akompaniamentu, lecz czynnego współdzi^ania. — Przewaga po
stronie solistów na wielkich koncertach wywiera wpływ zły i na or-
kiestrę i na pubUczność. Pierwsza, zajęta ciągle próbami to z tym,
to z innym wirtuozem, niezawsze ma dość czasu i spokoju na do-
skonałe przestudyowanie samoistnych dzieł symfonicznych — i wy-
konanie ich niezawsze też jest takiem, jakiego po dobroci orkiestry
spodziewaćby się można (przypomnimy tylko niebardzo udaną IX-tą
symfonię). Dla publiczności znowu, która nie umie się oprzeć fascy-
nacyi tego lub owego rozgłośnego solisty i skupia c^ą uwagę na je-
go popisach, orkiestrowe numery programu stają się czemś w ro-
dzaju muzyki antraktowej, przy której się, nie słuchając, odpoczywa,
i wskutek tego przemijają zupełnie bez wrażenia. I oto jak wygląda
owo stopniowe kszt^cenie, owo powolne rozbudzanie zamiłowania do
najwyższego rodzaju sztuki muzycznej ! Były prezes filharmonii zwie-
rz^ się jakiemuś interviewer''ovi\, że sam „sprzeciwiał się, aby na
wielkie koncerty angażować po dwóch soUstów, ale większość zdań
przemogła." Zdań akcyonaryuszów, naturalnie, bo filharmonia jest,
niestety, spółką akcyjną, „musi" płacić przedewszystkiem dywidendę
i słuchać ludzi, którzy — jeśli odrzucić obowiązkowe, wyszarzane
frazesy o „ideałach" — traktują ją jak interes bankowy lub przemy-
dowy. Ściągać publiczność ! robić kasę ! — oto, według nich, rzecz
główna, oto co „stanowi o bycie instytucyi." A więc — utile dulci, i to
jak najwięcej rzeczy słodkich, jak najwięcej przyjemności dla „zwyczaj-
nych śmiertelników, niesymfonistów," bo tych jest większość ogromna,
bo ci zatem prędzej mogą robić kasę. „Śmiem twierdzić" — puszcza się
istotnie śmiało jeden z tych panów, gromiąc młodego muzyka za zarzuty
przeciwko nadmiarowi sohstów — „że niema na świecie miasta, któ-
reby zapełniło wielką salę dla wysłuchania nieznanej symfonii po-
czątkującego kompozytora i innych samych powabnych produkcyj."
KSIĄŻKI NADESŁANE 327
Zadowolenie z siebie doprowadza czasem do szczytnych naiwności.
Śmiemy uśmiechnąć się, łaskawy panie, i spytać, po co w takim ra-
zie było przyczyniać się do założenia filharmonii ? czy nie lepiej, ro-
zumniej i pożyteczniej byłoby ufundować jakąś „instytucyę dla nie-
symfonistów ? "
Filharmonia musi zdecydować się, czy jest instytucyą, czy
przedsiębierstwem, świątynią sztuki, czy miejscem rozrywki. Wolno
jej być jednem lub drugiem, ale od tego wyboru zasadniczego zale-
żeć będzie w przyszłości pogląd krytyki na jej działalność. Nie za-
przeczamy, że filharmonia zrobiła, w krótkim stosunkowo czasie,
dość dużo i w kierunku artystycznym (sprezentowała c^y sze-
reg kompozytorów polskich, dała poznać w doskonałem wykonaniu
kilka dzieł kapitalnych sztuki muzycznej, obudziła ruch ożywiony
i umiała zogniskować go u siebie), ale przewaga strony rozrywkowo-
dochodowej była tak wielka, że nie pozwoliła wytworzyć się poważ-
nej atmosferze sztuki. Koncerta w filharmonii zostawiają po większej
części wrażenie albo „uprzyjemnionego" muzyką rautu, albo roztupa-
nej, rozklaskanej, histerycznie rozszalałej, wyjącej na widok jakiejś
„gwiazdy" — sali operowej. Ciszy, skupienia, powagi i tej milczącej
wibracyi całego tłumu słuchaczy, która jest jedyną oznaką istotnego
podniesienia wnętrznego, — dzisiaj tam nie szukać. I tak będzie,
dopóki główny nacisk nie zostanie położony na wielkie dzieła sym-
foniczne, albo przynajmniej, dopóki jakiś osobny cykl koncertowy
nie zostanie dla nich wyłącznie zarezerwowany.
KSIĄŻKI NADESŁANE.
POEZYA. — Dante Alighieri. Nowe iycie. Przekład G. Ehrenberga. F. Hoesick.
Warszawa. — Jan Kasprowicz. Otnącemu światu (Dies irae, Salome, Święty Boże,
Moja pieśń wieczorna). Towarzystwo wydawnicze. Lwów. — Jan Kasprowicz. Miłość.
Z ilustracyami E. Okunia i E. M. Liliena. Wydanie drugie. Księgarnia Polska. Lwów. —
Z. Krasiński. Niebożeatwiennaja komedya. Pierewod i wstupitielnaja statja A. Kur-
sinskaho. Knihołzdatielstwo „Skorpion." Moskwa. — Pol Levengard. Georgina. Prś-
face de Maurice Barrćs. P. Legendre et comp. Lyon. — Jan Rokyta. Yidiel jsem du-
azi żeny... Nakl. spisovateloYym. Praha. — Wacław WolskL Nieznanym. Warsz. Spół-
ka Wydawnicza. Warszawa.
POWIEŚĆ. — E. Brausewetter (opr. G. Plewińska.) Finlandya w oświetleniu
łiteracktem. Zbiór utworów pisarzy finlandzkich. Bibl. dzieł wybór. Warszawa. — Świę-
topełk Czech (przekład P. Laskowskiego.) Jastrząb contra Hordliczka. BibL dzieł
wybór. Warszawa. — Mócislas Golberg. Lasare le Bessuscitś. Plainte en douze ćpiso-
des. Editś par le comitó Golberg chez A. Wolff libraire. Paris. — Artur Gruszecki. Więk-
szością. Tomów 3. BibL dzleŁ wybór. Warszawa. — Jan Adolf Hertz. Z teki wrażeń.
G. Gebethner i S-ka. Kraków. — Vaclav Hladik. Trest. J. Otto. Praha. — Tadeusz Kon-
328
CHIMERA
czyńskL Śladem tęsknoty. Gebethner ł Wolff. Warszawa. — Jan Lorentowicz. Wyhór
nowel francuskich. BibL dzieł wybór. Warszawa. — Ks. Bolesław Marjański. Ester.
3 tomy. BibL dzieł wybór. Warszawa. — Dagny Przybyszewska. Kiedy słońce zacho-
dzi .. Przekład St. Przybyszewskiego. J. Fiszer. Warszawa. — Stanisław Przybyszew-
ski. W godzinie cudu. J. Fiszer. Warszawa. — Stanisław Przybyszewski. Poezye
prozą. J. Fiszer. Warszawa. — J. Sielski. W pół drogi. 2 tomy. BibL dzieł wybór.
Warszawa. — Henryk Sienkiewicz. Pisma. Tomy XXXVI i XXXVII. Tyg. Ilustrowa-
ny. Warszawa. — Józef Weyssenhof. Sprawa Dołęgi. Gebethner i Wolff. Warszawa. —
Jerzy Żuławski. Opowiadania prozą. T. Paprocki i S-ka. Warszawa.
TEATR. — Em. szL z Leszehradu. Podpora żitota. Drama ve 3 jednanich. E.
Weinfurter. Praha. — Maurycy Maeterlinck. Wnętrze. Tłumaczył Zygmunt SarneckL
H. Altenberg. Lwów. — Stanisław Przybyszewski. Zlatno runo. Prijevodi iz poljsko-
ga. (Jako wstęp: St Słoński. — Poljski Modernistę). Zbomik pouke i zabave II - III. Ylad.
JeloTSzek. Prag. — Francesco Zeppa. Les dmes inąuietes. (.\nime Inąuiete, traduit
de Titalien.) Dramę en trois actes. ^'Oeuvre d'Art InternationaL" Paris.
STUDYA LITERACKIE I ARTYSTYCZNE. — M. Guyau. Zagadnienia estetyki
współczesnej. Przekład St Popowskiego. Skł. gŁ u J. Fiszera. Warszawa. — Wła-
dysław Jabłonowski. Chwila obecna. Dążności i usposobienia. J. Fiszer. Warsza-
wa. — Dr. phiL Ludwig Klages. Stefan George. G. Bondi. Berlin. — Stanisław Przy-
byszewskL Z gleby Kujawskiej. M. BorkowskL Warszawa. — Wacław Wolski. Wzlo-
ty na Parnas. Profile duchowe poetów współczesnych. Serj^a pierwsza. Warsza-
wa. — Stanisław ZdziarskL Pierwiastek ludowy w poezyi polskiej XIX wieku. E.
Wende. Warszawa.
HISTORYA. — Szymon Askenazy. Sto lat Zarządu w Królestwie Polskiem
(1800 — 1900). H. Altenberg. Lwów. — Karol Szajnocha. Jadwiga i Jagiełło. Część I
i II. BibL dzieŁ wybór. Warszawa.
PAMIĘTNIKI. — H. F. AmieL Z pamiętnika. Tłumaczyła A. Kordzikowska. Stu-
dyum krytycznem poprzedził WŁ Jabłonowski Stefan Demby. Warszawa. — Dr. H. Bie-
geleisen. Pamiętnik Juliusza Słowackiego. Bibl. dzieł wybór. Warszawa.
HERALDYK.\. — Adam Boniecki. Herbarz Polski. Część L Tom IV, zeszyt 1
i 2. SkŁ gŁ u Gebethnera i Wolffa. Warszawa.
NAUKI FILOZOFICZNE. — Dr. Teobald Ziegler. Wiara i wiedza. Przekład A.
Krasnowolskiego. Przegląd Filozoficzny. Warszawa. — H. v. Helmholtz. Liczenie i mie-
rzenie z punktu widzenia łeoryi poznania. Przekł. prof. d-ra L. SilbersteinŁ Przegl.
Filoz. Warszawa.
KRAJOZNAWSTWO. — Ks. Antoni Macoszek. Przewodnik po Ślązku cieszyń-
skim. Towarzystwo Wydawnicze. Lwów.
ANTOLOGIE. — Dr. Radowan Koszuticz. Primieri knjiźewnoga jezika poljskog
(Wypisy polskie). Drukarnia państwowa. Belgrad.
YARIA. — Ks. Józef Adamczyk. Wizerunki dostojników duchownych w sali
rycerskiej na Jasnej Oórze. NakŁ autora. Warszawa. — Album biograficzne zasłu-
żonych Polaków i Polek wieku XIX. Tom II, zesz. 1, 2 i 3. NakŁ M. Chełmońskiej.
Warszawa. — Ks. Józef Londzin. Zaprowadzenie języka polskiego w szkołach ludo-
wych w księztwie cieszyńskiem. Towarzystwo Wydawnicze. Lwów. — Na Pogotowie
Ratunkowe. Kalendarz informacyjno - encyklopedyczny na rok 1902. NakŁ Tow
Doraźnej Pomocy Lekarskiej. Warszawa,
CZASOPISMA NADESŁANE.
BIBLIOTEKA WARSZAWSKA. (Warszawa). Listopad, grudzień 1901. — Z. Kra-
siński'. Listy do Beeve'a. — T. Konczyński: Śladem tęsknoty. - H. Biegeleisen: Nie-
CZASOPISMA NADESŁANE 329
znany szkic literacki Józefa Szujskiego. — W. Zaremba, H. Skirmunt, J. Przysłecki,
K Tetmajer: Rozwieszone obrazki jesienne. — St. Witkiewicz: Aleksander Oierym-
aki. — Br. Kruczkiewicz; Kwestya języków klasycznych w szkołach średnich. —
A. Maciejowski (Sewer): Duch czasu. — J. Tretiak: Ignacy Krasicki. — W. Bogusław-
ski: Reforma teatrów warszawskich. — K. Tetmajer: Z V-ej seryi „Poezyi." —
Piśmiennictwo. — Kronika miesięczna. — Wiadomości bibliograficzne.
LA CRITigUE INDEPENDANTE. (Paris.) Octobre 1901. - A. Sechó: La cri-
łique indśpendante. — F. Fagus: Criłiąue du Th4&tre (Thśdtres d'hier.) — P. Mar-
cel: rOrganisation mat6rielle des Exposiłions artistiąues. — J. G. Prod'iiomme;
Une nouvelle scenę wagnśrienne. — Jan Lorentowicz: Un livre sur la France (Fś-
lix [Jasieński], Manggha.) — Le mois: Chroniąue des poites, Les romans, Hi-
atoire et Littirature, Les livres d'Art, les Thśdtres, A propos de critiąue musi-
cale, les Bibelots d'Art, Revue des Revues, Echos, Memento bibliographigue.
LA GRANDĘ REYUE. (Paris.) l-er novembre 1901. — Knut Hamsun: Tictoria —
G. Rouanet; les Hśros d'IIomire. — C. Bougló; La Science contrę la Dśmocratie.—
C. Lemonnier: les Beux Consciences. — E. Aróne: le Mois thśdtral.
HRYATSKA MISAO. (U Zagrebu.) God. I. Brój 1 i 2. - M. Nehajev: Moderno
i narodno. — J. Koharić: Memoari fra Orge Martića. — Żiran: Pita i Poldika. —
Milan Szarić: Słudij slavenstva. — Stj. Radić: Koliko vrijede Slovaci. — VI. Jelo-
Tszek: Najnoviji literami boj. — Listak.
KRYTYKA. (Kraków.) Październik, listopad, grudzień 1901. — A. Łada: Ocknie-
nie. Królewna. — W. Tetmajer; Stowarzyszenie polskiej sztuki stosowanej. — T.
Sobolewski: Nowe poezye. — L. Belmont: O Lwie Tołstoju. — Sewen Kobieta. — M.
Zaruski; Z cyklu: Morze. — Wł. Orkan: W Świątyni. Ku słońcu. — J. Pietrzycki:
Chorzy. Cisza. Noc nadchodzi. — T. Konczyński: Ze wspomnień. — J. Sten: Wł.
Orkan. — A. Łada: Tłómaczenia z Verlaine'a i R. Dehmltu — J. Kasprowicz: Mary a
Egipcyanka. — P. Chmielowski: Józef Weyssenhof. ■— D-mol: Fontes Melusinae. —
M. Olszewski: Uwagi o sztuce japońskiej. — F. Mirandolla: Tęsknota. — Sprawozda-
nia naukowe i literackie
KSIĄŻKA. (Warszawa). Październik, listopad, grudzień 1901. — A. Mahrburg:
Jeszcze o tłómaezeniach. — St. Zdziarski: W sprawie broszur i druków ulotnych.—
Krytyka. — Kronika czasopism. — Bibliografia.
DAS LITTERARISCHE ECHO. (BerUn). IV J. )ł 2 - 6. — W. Wolff: Der Geist-
liche in der Litteratur. — B. Lazar: Alexius Benedek. — A. Bettelhełm: Grillpar-
zer in Frankreich. — P. Seliger. Zur Geschichte des Dramas. — J. Schlaf: Gerech-
tigkeit. — R, Presben Yerse. — Fr. Lienhard: Wo stehen wir ? — W. Golthen Tristan-
dichtungen. — E. Mensch: Ein Renaissance - Roman. — J. E.: Erzdhlende Kritik?—
R. Dario: Der sildamerikanische Roman. — G. Adam: Gorki in Deutschland. —
M. Osborn: Aua der KunstUteratur. — E. Potzl: Karlweis. — R. Hallgarten: Neues
von Grabbe. — H. Uhde-Bernays: Grabbe und Goethe. — E. Meyer: FranzSsische
Romanę. — S. Lublinski: Kilnstler-und Stildramen. — W. Manke: Komponierbare
Gedichte. — M. Meyerfeld: Neue englische Romanę. — G. Frhr. v. Ompteda: Im Spie-
gel. — M. Koch. Die jilngste Litteraturgeschichte. — E. Engel: Neue Klassikeraus-
gaben. — Echo der Zeitungen. — Echo der Zeitschriften. — Echo des Auslandes
(Polnischer Brief — J. Flach.) — Echo der BUhneni — Kurze Anzeigen.
LUMIR. (Praha). Roczn. XXX, czisla 1 - 8. — G. Preis80va: Kurzata stryce
Jana. — J. K. Szlejhar: Peft^o. — V. Hladlk: Evżen FoJdan. — J. Szumin: Przesaze-
ne sztiepy. — Ot. Theen Oczarovane miesto. — A. Breska, H. Jelinek, J. S. Mach, J.
Muldner, J. Opolsky, M. Silen, J. z Wojkowicz: Z baśni. — Feuillełon: V. Mrsztik:
K soubornemu vydani Zeyerowych spisu. — Literatura. — Divadlo. — Hudba. —
Yytwarne umieni. — Zpravy a poznamky.
IL MARZOCCO. (Firenze.) 1902. N-r 1, 2. — G. Marradi: Fltalianitd del Car-
330 . CHIMERA
dueci. — A. Conti: La chiesa di S. Atnbrogio. — D. Tumiati: Bajardo. — Q. S. Gar-
gano; V Analfabetismo musicale. — U Marzocco: Dentro la cerehia antica. Contro
i fili e contro le rotaie.—G. d'Annunzio: Francesca da Rimini. — L. Beltrami: I di-
segni di anatomia di Leonardo. — E. Corradini: J cavalieri del lavoro. — G. S.
Gargano: „Parisina" al NiecoUni. — C. Cordara: La musica, — L. Zuccoli: Un nuovo
łeatro e un nuovo giornale a Parigi. — Diego Garoglio: Michelangelo poeta. —
Gajo: La „Francesca" alla Pergola.— A. Faggi: Pro PMlosophia. Lettera aper-
ta. — Commenti e frammenti: ^ romanzo sintetieo. Yandalismi. — Marginalia: Qli
amici dei monumenti. — Notizie. — Bibliografie.
(DokoAczenie.)
VARIA.
Zeszyty 9 -ty oraz 10-11-12 (potrójny) wychodzą z druku jedno-
cześnie z niniejszym i kończą pierwszą czterotomową seryę roczną
Chimery. Warunki prenumeraty nadal podajemy w zeszycie ostatnim
na str. 468.
Erratum. Między str. 189 i następującą po niej bezpośrednio
str. 200 -ną nic nie brak w tekście. Jestło tylko, wynikła 2 niedba-
łości metrampaża, omyłka w paginacyi.
Z powodów od nas niezależnych zmuszeni jesteśmy — pomimo
bogatych kolekcyj, jakie mamy do rozporządzenia — zaniechać plano-
wanych na przyszłość wystaw.
CHIMERA
revue mensuelle de litt^rature et d'art.
7, rue des Princes, Varsovie.
Sommaire dtt N-ro 7-8. Juiłleł-Aout icoi.
TEXTE: R. de Campoamor — Torralba le licenci4 ; Chr. D. Grab-
be — Plaisattterie, satyrę, ironie, et I' arriere - pensee plus profonde;
J. Kasprowicz — le Cantiąue de Saint Francois d'Assise; V. Berent —
Pourriture ; St. Wyrzykowski — Feux ailes; M. Schwob — la Croisa-
de des enfants; J. Keats — Hyperion;*'^ . Stefanyk — le Grand -pere,
r Agonie, Stir la brune, la Route, les Annonciateurs; J. Lemański —
la Compagnie. — Revue du tnois: Glosses, les Romans, Thedtre, Mu-
siąue, Bibliographie, Divers.
PLANCHES HORS TEXTE: Felicien Rops — la Grandę lyre;
Jean Stanisławski — les Peupliers (lithographie originale en cinq cou-
leursj.
DESSINS DANS LE TEXTE—de Dębicki, Hiroshige, Tur-
bia - Krzyształowicz, Matlakowski, Okuń, Wawrzeniecki.
COWERTURE de St. Dębicki.
OGŁOSZENIA W „CHIMERZE".
„CHIMERA" przyjmuje w dziale ogłoszeń jedynie anonse ta-
kich firm i zakładów, które w bliższym lub dalszym stoją związku
z produkcyą artystyczną i literacką (fabryki i składy papierów, farb,
przyborów malarskich, narzędzi muzycznych, zakłady fotograficzne,
litograficzne i wogóle reprodukcyjne, składy obrazów, firmy wy-
dawnicze książek, nut i plastycznych dzieł sztuki, drukarnie, gisernie,
księgarnie, antykwarnie, przemysł artystyczny, stałe i peryodyczne
wystawy sztuki, sale koncertowe i odczytowe, sezony koncertowe
i teatralne, akademie i szkoły sztuk plastycznych, konserwatorya
i prywatne szkoły muzyczne i dramatyczne, lekcye prywatne z za-
kresu literatury i sztuki, pracownie do wynajęcia, adresy i ogłosze-
nia od artystów pochodzące, itd. itd.).
Cena ogłoszeń:
Na stronnicach poprzedzających tekst literacki, za wiersz
petitowy lub jego miejsce 40 kop.
Na stronnicach po tekście literackim za wiersz petitowy lub
jego miejsce 30 kop.
MERCURE de FRANCE
Littćrature. Poesie. Theatre. Musiąue. Peinture. Sculpture.
Philosophie. Histoire. Sociologie. Sciences. Yoyages. Bibliophilie.
Sciences occultes. Critique. Litteratures etrangćres. Portraits, dessins.
Revue du mois. Parait tous les mois.
Rćdacteur en chef: Alfred Vallette.
Abonn: un an 24 fr., six mois 13 fr., trois mois 7 fr.
Paris. — XV, rue de TEchaudć, 15.
LA RASSEGNA INTERNAZIONALE
delia lełłerałura e deWarte conłemporanea.
(Pubblicazione ąuindicinale).
Roma. — Piazza in Lucina.
Direttore: Riccardo Cuintieri,
Abbon.: un anno fr. 20, sei mesi fr. u.
CHIMERA
WARSZAWA — ULICA KIĄŻĘCA 7.
Skrzynka pocztowa Nr 457.
Dwanaście zeszytów rocznie, każdy objętości
10 — 12 arkuszy druku.
Redaktor ZENON PRZESMYCKI (MIRIAM)
przyjmuje we wtorki i piątki od i-ej do 3-ei pp.
Administracya otwarta codziennie od ii-ej do 3-ej pp.
Rodzaje wydawnictwa i warunki przedpłaty.
WYDANIE ZWYKŁE
w Warszawie z przesyłka pocztową za granicą
Rocznie 9 rb. 12 rb. 35 fr. 27 mar. 33 kor.
Półrocznie 5 rb. 6 rb. 50 k. 20 fr. 1 5 mar. 1 8 kor.
Kwartalnie 3 rb. 3 rb. 50 k. 1 ! fr. 8 mar. 1 0 kor.
WYDANIE WYTWORNE
pa robionym dla CHIMERY grubym papierze żeberkowym.
w Warszawie: rocznie, 30 rb., półr. 15 rb., kwart. 7 rb. 50 k.
z przes. pocztową : „ 32 „ „ 17.50 „ 8 „ 75 „
za granicą rocznie 95 fr., 75 mar., 90 kor.
Cena zeszytu 7-8 rb. 3.
Przedpłatą przyjmuje administracya (która odpowiada wtedy za regular-
ne dostarczanie pisma), oraz wszystkie znaczniejsze księgarnie w kraju
i za granicą. NUMERÓW OKAZOWYCH SIĘ NIE WYSYŁA.
PROSPEKT NA ŻĄDANIE.
Wszystkie wydawnictwa nadesłane do Redakcyi (książki, czasopisma,
nuty, reprodukcye dzieł sztuki, przedmioty sztuki stosowanej 1 t. d )
będą, w miarę znaczenia, bądź wzmiankowane, bądź omawiane
w dziale sprawozdań.
IL SERA RENDU COMPTE DE TOUTES LES PUBLICATIONS
(LIYRES, REYUES, MUSIQUE, GRAYURES, OBJETS D'ART etc.)
ADRESSŚES A LA REYUE.
RĘKOPISÓW SIĘ NIE ODSYŁA. Autorowie, nie zawiadomieni
w przeciągu dwóch miesięcy o przyjęciu ich utworów, mogą odebrać
takowe, przed upływem pół roku, osobiście w Redakcyi, lub drogą
pocztową po nadesłaniu kosztów przesyłki.
ODPOWIEDZI NA LISTY jedynie za nadesłaniem marki pocztowej.
Redaktor i wydawca ZENON PRZESMYCKI.
Druk Warszawskiego Tow. Akc. Artystyczno-Wydawniczego.
V
TOM III. ZESZYT 9. WRZESIEŃ 1901
REDAKCYA I ADMINISTRACYA :
WARSZAWA — KSIĄŻĘCA 7.
TRESC.
X2 9. — WRZESIEŃ 1901.
MARYA. MARKOWSKA .... Babie lato 331
Inicyal J. MEHOFFERA, zakcńczenie E. OKUNIA.
WACŁAW BERENT ..... Próchno 339
Ozdoby ST. KRZYSZTAŁOWICZA.
TEODOR DE BANYILLE .... Wybór z poezyj 378
Inicyaty ze starych drzeworytów.
STANISŁAW WYRZYKOWSKI. . . " KaTTSfjS, 7raVXa CpepSlC;. . . 394
Inicyał z Biblia sacra z r. 1389 (Mss. .\'» 7. — Bibl. Baw. we Lwo-
wie), przerysowany pr/;cz K. NIEMCZYKIEWICZA.
LEOPOLD STAFF Modlitwa przed czynem . . .397
Inicyal z rękopisu francuskiego z XVI wieku.
ANDRZEJ GIDE Filoktet 399
Nagłówek i zakończenie E. OKUNIA.
WŁADYSŁAW STERLING. . . . Sonety . 433
ZYGMUNT BYTROWSKl .... Prorok 435
WŁADYSŁAW NAWKOCKI ... Z „Sonetów królewskich" . . . 410
ARNOLD BÓCKLIN Wyznania ....... 441
HENRYK ZBIERZCHOWSKI . . . Sonety 455
MARYA Z.^WIEJSKA Fragmenty 460
Nagłówek JÓZEFA AUCHENTALLERA; zakończenie ST. TURBIA-
f KRZYSZTAŁOWICZA.
KAZIMIERZ WROCZYI^SKI . . . Strofy 472
KRONIKA MIESIĘCZNA 47
TREDECIM Glossy
Z. P Sztuki plastyczne
Książki i czasopisma nadesłane.
CHIMERA Yaria
Spis rzeczy do tomu III-go.
Nagłówek ł zakończenie J. MEHOFFERA.
Karta tytułowa do tomu.
Winieta E. OKUNI.^.
AUBREY BEARDSLEY .... Powrót Tannhauaera na Yenusberg.
Klteze rysunków wytrawiono w zakładacti: B. WIERZBICKIEGO I S-ki, KIPMANA
i SZYDŁOWSKIEGO, oraz w Warsz. Tow. Akc. Artystyczno-Wydawniczem.
l'apier wyrobiono dla Cliimery w fabryce C. A. Moesa „Pilica,"
Składali: FELIKS DĄBROWICZ i MAKSYMILIAN HECKER.
Łamał FELIKS DĄBROWICZ. Odbijał na maszynie ALEKS.\NDER TATAROWSKI.
Pod zarządem JÓZEFA LENARTOWICZ.\.
ilosno.ieHO Heii^ypoio. Bapuiana, 17 Anp-b.ia 1902 rona.
Babie lato.
nuje sią, snuje babie lało.
Po rżysku płynie, po zagonie,
I blaskiem dziwnym w słońcu płonie
Cieniuchna, mleczna nić —
Wrzeciono oto z bajki chwyć,
By wić prządziwo srebrne, wić I
Pającza nić,
Zakląta nić,
Czepia sią łodyg zwiędłej trawy.
Ostatni maku kwiat jaskrawy
Osrebrzą cały i oplata;
Tam — gdzie ostróżki fioletowe
Na złocie ścierni haft swój kładą.
Niby błyszczący szych ulata.
)}2 ' CHIMERA
By tej jesieni smutnej szata
W barwy mieniła się tączotąe;
Tam, na puszystą ostu głową,
Na koniczyny czerwień bladą
I na piaszczyste, hen, rozłogi,
I na dziewanny szare kiście —
Gdzie kwiat ostatni lśni ogniście —
Gdzie sią przegonów ciągną smugi,
Gdsfk sią grusz starych cienie kładą.
Na ich gałązie rosochate,
Na ten pas miedzy — wazki, długi.
Na szare stogi, sterty płowe,
Tam, na zagaje, na dąbrową,
Aż do tej wody, do tej rzeki.
Na mokre łąki, na bagniska.
Gdzie sią ta trzcina chwieje ślizka,
Gdzie tataraki, wodne ziele —
Tak sią to srebro żywe ściele.
Jedna za drugą mleczna nić —
Wrzeciono oto z bajki chwyć.
By wić prządziwo srebrne, wić!
I płynie nić,
2.akląta nić...
A śladem za nią, na ścieżyny.
Co sią wśród pola bielą znaczą,
Pod tych niebiosów błąkit siny.
Za bladą nicią tą tułacza,
Nadpływa dusza —
Żalem gnana.
BABIE LATO j^^
W dalekie echa zasłuchana,
Z tąsknicą cichą.
Gdzie sią na miedzach oset chwieje.
Łodyg cykoryi szare pąki,
Srebrne piołuny i bylice —
Pobladłe zwraca, smętne lice.
To jej marzenia, jej nadzieje.. .
Uwiądłe ziele . . .
I tylko wiatr
Poznosi jaki.
Trawami chwieje,
I nić sią snuje.
Duszą chwyta
— Taka w niej siła niespożyta —
Ta zwiewna nić, tych wspomnień nić.
Ugorem przeszły znojne pługi,
Pobłyska w słońcu ziemia czarna.
Jeden za drugim zagon długi.
Na nowe plony, nowe ziarna.
Po skibach płynie, tam, powoli.
I krwi, i potu tyle, łez,
Na tych zagonach, na tej roli. .
Bez zbiorów siewy...
Znojów kres.
Już kres!
I innym trud — a żal...
^^^ CHIMERA
Z powietrznych cichych płynie fal
— Ani jej zerwać, ani skryć —
Ta srebrna nić, tych znojów nić.
Och!
To jakiś polem przeszedł jąk,
To jakiś ziemią wstrząsnął szloch.
Daleko hen
Zatoczył krąg.
Niby na wodzie te koła,
I tam od łąk,
W poszumach trawy.
Głos idzie łzawy,
I woła.
I łka!
Z poszumem wiatru
Jedno imię
Jakiem nadleci.
Jak olbrzymie
Ziemi westchnienie — polem wieje,
A& mu zawtórzą echem knieje,
W wierzbach zahuczy, w rokicinie,
W mgłach nieuchwytnych się rozpłynie
To jedno imię — jedno imię.. .
Przędziwa nić.
Pajęcza nić.
Drży tern imieniem —
Żal, tęsknica.
Zaduma wstaje bladolica.
BABIE LATO
Powraca znów . . .
Powraca znów
Niezapomniana jedna nuta.
Z zaprzepaszczonych lat wysnuta.
Ta nić, ta srebrna nić —
Płynie nad polem, z wiatrem leci,
IV fesiennem słońcu skrzy sią, świeci
Ta dziwna nić.
Ta nuta,
Z przeszłości mgieł wysnuta.
Na życie całe
— Jak pokuta
Zaprzepaszczonych dawnych dni —
Omota duszą i pochwyci:
Taka w niej siła.
Taka moc
W pajęczej wątłej nici!
Niema boleści w niej, rozpaczy,
A smątek jeno. zadumanie.
Jakieś w przeszłości rozkochanie.
Tej — promienistej, pełnej dum . . .
Orłowe loty.
Skrzydeł szum,
I duchów moc...
I tak sią czepia nić zakląta.
Oplata duszą —
Wie, pamięta:
— To było. to było już.
33S
^^6 . CHIMERA
Od liliowych wrzosów wstaje
I płynie, płynie na rozstaje,
Gdzie krzyż spróchniały czarny stoi.
Gdzie sią czerwienią brzeźniak stroi.
Kamienie wielkie leżą . . .
I huczy wicher po przez łany,
Niesie przędziwa szmat stargany...
O życie! biedne życie.
I tak się czepia nić zaklęła.
Oplata duszą — wie, pamięta
— To było ...to było już . . .
Po tych ścieżynach, co się znaczą
I złem, i dobrem — i rozpaczą,
I słonecznemi smugi —
Nadpływa dusza . . .
Żalem gnana,
W dalekie echa zasłuchana,
Z tęsknicą cichą.
Cicho . . .
Niech płynie ugorami,
I omem polem, i łąkami.
BABIE LATO 337
Gdzie sią wysrebrzą wstęga rzeki
IV starej wierzbiny zżółkłej ramie.
Gdzie rokiciny szum daleki.
Gdzie się echową skargą łamie
Fujarki nuta;
Gdzie z kotliny
Na pole dym sią wlecze siny,
I szary kamień miedzy strzeże,
I majaczeją stare wieże
W bezchmurnym, jasnym nieb błąkicie.
Cicho ...
Niech w dawne płynie życie...
Niech sią rozświetli, niech rozłączy
Ten szlak, utkany z mgły pajączej,
Litosnych Maryi rąk robota.
Niech sią ta droga wije złota
Bez szarpiącego wspomnień jaku.
Bez krwi zapiekłej z dawnej rany,
Bez tej rozpaczy,
Tej bez słowa.
Co sią w grobowem: nigdy! chowa,
Bez zgrzytu struny potarganej.
Bez żalu i bez laku . . .
Cicho . . .
Niech drogą płynie białą —
Już przeminąło, już sią stało . . .
Uwiądły liście...
Było . . . było . . .
Mgły sią wieszają nad mogiłą.
Pogodny zachód, jasny, złoty . .
33S
I rzewność jeno. zadumanie,
I smutku powiew i tęsknoty.
I przedwieczorne zasłuchanie,
I zachód jasny, cichy, złoty...
I tych pajęczych nici sploty,
I chłodnych kilka ros na raku,
I tylko jeszcze dumać... śnić...
CHIMERA
Bo płynie nić.
Pajęcza nić.
Zaklęta, dziwna nić!.
Marya Markowska.
Próchno.
chwili gdy Jelsky wycho-
dził na ulicę, łuna pożaru
tliła się jeszcze na niebie.
Długie wycia i skomlenia
świstawek fabrycznych
zwiastowały ciemnym
przedmieściom świt. Le-
dwo dostrzegalna mgła
zmywała kamienice i bru-
ki niby deszcz ulewny.
Ostra woń miejskiego po-
ranku : zapach wilgoci, alkoholu i świeżego pieczywa. Śród-
mieście usnęło nareszcie i cisza legła na pustych ulicach.
Gdzieniegdzie tylko oświetlone sutereny; wewnątrz, białe,
jak cienie snujące się postacie, i ten ckliwy zapach ciasta
i drożdży. — Jelsky wypróżniłby w tej chwili kieszenie
za filiżankę czarnej kawy, ale kawiarnie były już zamknię-
te, czy też jeszcze nie otwarte. Czuł oskomę w gardle
i obrzydliwą niemoc w członkach. Księżyce lamp elek-
trycznych ćmiły się ponad ulicą już tylko zrzadka gdzie-
340 CHIMERA
niegdzie rdzawem, ceglastem jaśnieniem. — „Ta oszczędność
magistracka ! — gniewał się Jelsky. — Ludzie, — filozofował
wnet potem, — powinni żyć i spać naprzemian. To regu-
larne zamieranie życia z tej tylko racyi, że słońce zaszło,
przypomina stare przesądy i jest resztką melancholii poczci-
wego żywota naszych dziadów."
„Kawiarni!" — dopominało się w nim jakieś rozprzę-
żenie wewnętrzne.
Po za olbrzymiemi szybami narożnych wnętrży widniały
jeno pociemku fantastyczne rumowiska krzeseł na stolikach.
I tam tlił się, gdzieś w kącie, tylko jeden płomyk gazowy,
rzucając, między te ruiny i na zgasłe, zmatowane lustra, ta-
jemnicze żółte smugi. „Tiens! — Jelsky zatrzymał się bez-
wiednie, — w takich wnętrzach pokutować powinni samo-
bójcy miejscy." Popatrzał, podumał, laseczką w bruki po-
dzwonił i poszedł dalej. — Tuż za rogiem ulicy, wparte
w węgieł, zadrzemane i jakby przylepione do muru, czy-
hały maruderki nierządu. „Mors syphilitica" — przypo-
mniało się zkądciś Jelsky'emu i stanęły mu przed oczyma
ludzkie kalectwa. — Na przedmieściach wyły bez przerwy
świstawki fabryczne. Jelsky'emu zdawało się, że słyszy
suchy, suchotniczy kaszel wyschłych, zapracowanych ko-
biet, rzucających obfite pomioty żółtych, wzdętych i rachi-
tycznych dzieci, zalegających jak robactwo przedmiejskie
zaułki.
„Kawiarni!.."
Odpiął kołnierzyk i schował go do kieszeni, nastawił
natomiast kołnierz sakpalta, zsunął cylinder na czoło, wci-
snął ręce do kieszeni. Rój czarnych, dokuczliwych myśli
przepłaszał upartem nuceniem miłosnej piosenki:
Nietoperze ro-o-jem
Resztą krwi mej piją . . .
„Trzeba pisać sprawozdanie o Yvetce ! . . "
PRÓCHNO 341
Ryk sygnałów fabrycznych zgłuszyły odległe, ponure
grzmoty. Jelsky zmieszał melodyę i zaśpiewał w takt tycli
łoskotów dalekich:
Et du fer pour travailler . . .
„CsL ira, ira, ira!.." — biły młoty parowe na przed-
mieściach.
Jelsky potknął się o coś białego. Podniósł z trotoaru
wachlarz, obejrzał i powąchał go. „Lilas de persejleuri.. .
Lubię!., której to z nich tak pachniały ramiona?.. Zaś
ona pachnie z gospodarska wodą kolońską, co przypomina
bóle zębów, migreny, rekonwalescencye po cięższych wy-
padkach porodów . . . Dziwię się, jak mąż mógł to znosić ! "
Słychać wreszcie pierwszego przechodnia. Zbliżają
się jakieś ciężkie, brutalne kroki. Jelsky, machinalnym ru-
chem, chowa wachlarz za pazuchę . . . Nie mundur wszakże,
ale ubranie cywilne, co wzbudza w Jelskym grymas nie-
smaku.
— Gdzie się paliło?
— Nie wiem, — brzmi twardo wyniosła odpowiedź.
Błysk oczu czujnych, podejrzliwych, i kroki oddalają się
powoli. — „Majestat! — mruczy za nim Jelsky. — Król cie-
mności! Chamstwo węch ci zepsuje, nie wytropisz nic."
Ledwo ten znikł na zakręcie, a tuż po za Jelskym,
jakby z pod ziemi wyrosła, zjawia się baba w ciemnej
chustce i ciągnie za sobą małego wyrostka o długich kru-
czych włosach. — „SignorI signor! — ce. . ! — słyszy za
sobą Jelsky włoską mowę i obrzydliwy porozumiewawczy
syk. Odgadując zamiary, rzuca im krótkie: „va via!^' —
Przypomina sobie wachlarz i rzuca go im. Matka z dziec-
kiem dopadają do tego kęsa jak dwa psy.
„Jak te szelmy rzeźbiarze podle opłacają swych mo-
deli!.. Także ofiary sztuki, — łiens!.. Chłopczyk wy ku-*
^42 CHIMERA
ty z kamienia zdobi prawdopodobnie, jako duszyczka, mo-
giłę niejednego opryszka lub kokoty... Ars longa, viła
breyis..."
Jelsky rozłożył ramiona i ziewnął na całą ulicę.
Cisza, pustka i senność wilgotna wokół, a jednak czuć
budzący się gdzieś ruch; ucho nie słyszy, lecz odgaduje,
z ciężkiej atmosfery oczekiwania wyławia jakieś westchnie-
nia, szepty pacierza, prężenia zmęczonych członków; jak
gdybj'^ pod te ustawiczne obmierzłe świstki fabryczne roz-
budziły się wreszcie i kamienie w brukach. Nagle...
Ave Maria, gratia plena . . .
Ciche, pośpieszne dzwonienie, jakby skowronkowy
pierwszy wzlot przed świtem. Sygnaturka rozkołysała się,
drga, bije, trzepoce się jak ptak...
Ave Maria, gratia plena . . .
A tam na przedmieściach walą już młoty pociemku,
huczy i dudni już praca.
Jelsky zapalił cj'"garo, rozpiął palto, rozpiął kamizel-
kę, zdjął cylinder: coś tłoczy, dławi, dusi poprostu...
„Przecież, u Boga, ta Borowska nie jest dziewczyną ! A ja
mam wrażenie, jak gdybym krzywdę dziecku ..."
„Kawiarni ! ! . . "
Na krańcach miasta rzucały pierwsze pociągi w no-
cną mgłę długie płaczliwe skowyty.
„Pierwsza beczka ! — krzyknął jaskrawy szyld na mę-
tnie oświetlonych drzwiach małego szynku, Jelsky, nie na-
PRÓCHNO 343
myślając się, skoczył do izby ciasnej i cuchnącej jak sło-
dowa piwnica. W brudnem świetle zakopconej lampki,
kilka ciężkich, fałdami szerokich bluz twardo zarysowanych
sylwetek. Mgła, para czy też mętna zadymka oddalała ich
zaspanym oczom Jelsky'ego w głąb daleką i bezbarwną.
W pośpiechu, na stojączkę, wlewali w siebie pierwszą dawkę
dziennej trucizny. Jelsky siadł za stołem, dmuchnął w pia-
nę podsuniętego kufla, skrzywił się i kazał sobie zgotować
czarnej kawy.
— Gdzie się paliło? — ziewnął niedbale.
— Składy drzewa nad kanałem ... Dwóch ludzi
upiekU . . . żonatych.
— Kto taki?
— Juścić straż... A od czego ona zresztą?.. Może
i tamci dwaj byli ubezpieczeni na żydowski dochód. Po-
żar to jest intratna rzecz. — Suchy, ochrypły i zły śmiech
kilku basów, jak zgrzyt trybów w maszynach, plusk białej
piany o kamienną posadzkę i ten zaduch chmielu, duszny,
jadowity.
Dano wreszcie kawę, i Jelsky odnalazł myśl swoją.
„Taki ja dobry jak i Kunicki! — rozmawiał ze sobą,
gryząc nerwowo ogarek cygara. — Oszczędzam zresztą je-
go wątłe siły nerwowe i ratuję kary erę . . . Ty zaś mógł-
byś adresować swój testament imieniem, ad personam,
a nie pisać go jako list otwarty dla ochotników . . . Prze-
dewszystkiem spaliłaby się, gdyby nie ja, — przez tę lam-
pę. Następnie, ktoby ją docucił? kto dałby niezbędne dla
rozpaczy echo? kto otrząsnąłby z tego odrętwienia w tu-
manie nieszczęścia? z tego lęku przed skupieniem myśli?
z trwogi jakby nie przed tem, co się stało, lecz, że coś po-
dobnego stać się wogóle może ? . . Ochotnik musi mieć
stalowe nerwy ! . . A potem to zatrzepotanie się kobiece :
„pobiegnę! wstrzymam! uratuję!" W czjdchś oczach mu-
)44 ' CHIMERA
siała przecież wyczytać odpowiedź rzeczywistości : „nie wró-
ci, nie cofnie się, wrócić nie zechce i nie może."
Jelsky wspominał. — Gdy myśli przyniosły mu po-
wtórzenie własnej wymowy, rozcłimurzyła się nieco twarz,
wyobraźnia zagrała żywiej, jędrniej, kapryśniej. Toć prze-
mawiał jak Oktawiusz:
— „Jednakże Brutus był to dzielny mąż." — „Ja nie
przeżyję! ja żyć nie chcę!" — „Jednakże Brutus był to
dzielny mąż." — „Boże, mój Boże, co ja pocznę!" — „Je-
dnakże Brutus był to dzielny mąż." — „I co ja mu złego
zrobiłam? za co? za co on mi życie zniszczył?!.." —
„Jednakże Brutus..." — „O, wy wszyscy jesteście jedna-
kowi ! "
Chwała Bogu: „my"! To rozszerza pocieszająco wi-
dnokręgi. A więc my : — „My ..." Jak ona serdecznie,
jak poczciwie i bezradnie płakała ! . . „Pani, pani Zofio ! —
przyjaciele, obrońcy..." — „O, wy jesteście..!" Jak ona
okropnie płacze! A więc znowuż „my": — „My..." —
„Niech pan idzie, niech pan natychmiast odejdzie! Ja w tym
stanie, w takiem ubraniu nie powinnam być z panem."
Jelsky zatarł ręce. Ta literacka projekcya niedawnych
wydarzeń dała mu zupełnie niespodzianie podniety i sen-
sacye silniejsze niemal od samego faktu. „Ta scenka mia-
ła przecież w sobie kapitalne smaki," — przyznawał we
wspomnieniach. Bawił się więc myślą, przeplatał swe
wspomnienia dopuszczeniami wyobraźni:
Jak to biedactwo bać się musi samotności, jak drży
na samą myśl o niej. Ta wczorajsza jeszcze Zochna, któ-
rą układano prawdopodobnie do łóżeczka, dziś sama je-
dna, samiutka, w tem wielkiem, obcem mieście!
Bo miasto musi wszakże być rzeczą straszną dla Zo-
chny?
. . . Ulica długa, długa . . . pełna światła, połysków,
barw... ścisk, tłok, turkot. — Nie widać nic. I te toalety!
PRÓCHNO )4S
Je -jej, jakie toalety! Tam, naprzykład, w powozie. Hm!
hm ! — dziwi się Zosia. — Czarnych, poważnych panów
tyle, — i tych paskudnych, co kobiety zaczepiają. — O, jest
„taka" kobieta; — druga, trzecia... Boże wielki, żeby mnie
kto nie wziął za „taką." — I Zochna poprawia pewno co
rusz woalkę i kapelusz. I te wystawy sklepowe! Gdy
się idzie bez męża, nie można się nawet wcale zatrzymać
przed sklepem, bo zaraz wezmą za taką ... O, spojrzał
na mnie jeden pan, drugi, i tamten — nieśmiały. Obejrzał
się raz jeszcze. I ten oto paskudny oczy wytrzeszcza.
Władekby ci dał, — no?.. „Włada, Właduś, czy ja do-
brze dziś wyglądam? Czy ładna jestem? Która ładniej-
sza: ja czy tamta w powozie?.. Lubisz mnie... A co
więcej lubisz: usta, oczy, czy też?.. Patrz, jaki tam ładny
szlafroczek w wystawie ! O -jej!.. Co więcej lubisz. Wła-
da: włosy moje, czy też..." „Zocha, nie pleć!" — „Wła-
duś, wiesz, ja rada jestem : tak wesoło ! . . Patrz-no, patrz,
tam w sklepie: jaką to niektóre bieliznę noszą. Czy przy-
zwoita może także...? Włada, kup mi taką. Albo nie
trzeba, bo pieniędzy niema. Szkoda, że niema pienię-
dzy ! Ale kup mi za to ciastko . . . albo lodów . . . albo
szampana. O, to drogie, prawda! — nie można szampana.
Chcę ... chcę . . . — sama nie wiem. Zafunduj dorożkę.
Albo nie, — pocałuj mnie lepiej." — „Zośka, nie psoć na
ulicy, bo ludzie śmiać się będą." — „Niech się śmieją, nie
boję się wcale, nic ! — woła Zośka rezolutnie i tuli się,
tuli do ramienia męża. — Patrz, Włada, tamten już czwar-
ty raz naprzeciwko nas idzie. I jak śmiesznie patrzy!
Właduś, ja zrobię na niego oko, — można?.. Wiesz,
Włada, co? niektórzy pewno myślą: że ja jestem taka, a ty
z tych paskudnych... Widzę, że ja się tym niemcom coś
bardzo podobam... Cieszysz się. Włada? Ja się cieszę!"
Takie to, — myślał Jelsky, — odkrywcze podróże
w obce, wesołe światy odbywała prawdopodobnie Zośka,
^46 CHIMERA
spacerując z mężem po ulicy. Ale samej wyjść na mia-
sto: „brr!" — A teraz rozpacz i lęk samotności rysuje jej
tą samą ulicę w ciemnych, ponurych i wrogich barwach.
Sama jedna! Boże, co ona pocznie sama w czynnym wi-
rze tych obcych, frasobliwych i zimnych jak metal twa-
rzy. Tak myśli prawdopodobnie i drży jak liść osiny.
„Zginę, przepadnę! Ja jestem słaba, niedołężna... O, ja
jestem do niczego." Nie, nie tak mówić nie należy. Ona
jest tylko prawdziwą kobietą. To jest takie nowe, takie
wyjątkowe! takie fenomenalne! Tosię powinno cenić jak
skarb najdroższy życia, wielbić jak . . . Jednakże Brutus
był to dzielny mąż.
„Niedobry! niedobry!.." Szlocha, skarży się, żali,
pieści niemal tym płaczem. Z jaką bajeczną naiwnością,
jak cudownie i pieściwie kocha ta kobietka samą siebie.
Przecież to jest nadzwyczajny materyał na pyszną namię-
tnicę. Tam do dyabła! to się ceni rzeczywiście .. „Sa-
motność dla kobiety w obcem mieście jest gorszą od piw-
nicznego grobu. Na bulwarach, każde męzkie spojrzenie
to oczy pająka; po zaułkach jakieś mroczne, ponure ży-
cie: podejrzenia, policya, gnuśne knowania występków,
areszty, cyrkuły, śledztwa. W domu zaś, po pokojach, wa-
łęsa się duszna, złowroga cisza, z każdego kąta wypełza
cień jak płaski gad i ostrem spojrzeniem pyta: co ty po-
czniesz? co poczniesz ze sobą?.. Jednakże Brutus..." —
„O, podły!"
„Samotność dla kobiety jest zgoła rzeczą straszną,
wszakże Oktawiusz . . . Nie trzeba wzbraniać przyjacielo-
wi rączki..." — „Ja jestem taka biedna, taka biedna, panie
Jelsky!"
Chwała Bogu: „panie Jelsky." To zwęża pociesza-
jąco widnokręgi. Za serce chwytający cichy żal wyczer-
panego płaczem dziecka. „Pani jest dzieckiem, dobrem,
najlepszem, biednem i nieszczęśliwem dzieckiem." — „Pa-
PRÓCHNO 347
nie Jelsky, ja już sił nie mam . . . Boże, i te moje włosy.
Niecłi pan na mnie nie patrzy." I jakby w tern bezwła-
dnem oparciu się o niego, w poczuciu ludzkiej obecności,
znajdowała nieco spokoju. „Niecli pan puści rękę. Ja
wiem, że pan jest dobry, zacny, poczciwy... Nie! nie
klękać! Na miłość boską, co pan robi! Ja wcale nie je-
stem warta, żeby mnie kto ! . . " — Ostatnie zerwanie się
głębokiego piersiowego płaczu.
„Pani, pani droga!., pani Zofio!., dziecko!., biedna
Zocha"
„Panie Jelsky! mój panie Jelsky!.."
W ckliwej i dusznej atmosferze szynku przeciągały
przed oczyma Jelsky'ego kalejdoskopowym wirem dziwnie
postrzępione obrazy^ wspomnień. Nagle uderzył się obu-
rącz po kolanach. — „Tiens! To jest une scenę a faire.
Przecież to jest świetne jako temat!"
— Kawy jeszcze!.. Macie tam cygara... Ognia !^
Dziękuję.
„Rzecz ma w sobie miłą, popularną psychologijkę,.
posiada sama w sobie warunki sceniczne. Zaś pikanterya
sceny na tle leitmot3rwu rozpaczy jest wprost secesyoni-
styczna ! . . A gdyby tak machnąć ? Hm ? . . Der Fali
Angelicas, eine Familienłragódie von Karl v. Jelsky^
Ja, — to jest on ! - czuję to, będzie narysowany świetnie.
Atmosfera moralna w sztuce nie powinna być zbyt po-
ważna : so, so, la - la ! Wienerluft .^ . "
348 CHIMERA
— Ja pana pamiętam, — huknął mu ktoś basem nad
uchem. — Pan z gazety?
— Mniej więcej.
Robotnik przed nim poczerwieniał w jednej chwili
i zaperzył się jak indor.
— Ludzkie życie więcej warto niż żydowskie drze-
wo ! — parsknął bez bliższych objaśnień. — Ludzi żona-
tych . . . Ubezpieczenie od wypadków powinno być magi-
strackie albo państwowe . . . Ludzi żonatych ... O !
Zakrztusił się impetem własnego monologu. Chciał
wridocznie coś jeszcze powiedzieć, ale nagle zawrócił i wy-
szedł, trzasnąwszy drzwiami, że aż sz3^by jękły. Z groma-
dy przed bufetem rozległ się pomruk aprobaty i potaki-
"wania. Ten i ów rzucił jakieś zdanie w kierunku Jel-
:sky'ego. Niebawem otoczyła go grupa robotników ; posy-
pały się gradem opowieści o pożarze. W rękach Jelsky'ego
:znalazł się wnet notes; pytania i odpowiedzi poczęły się
krzyżować z błyskawiczną szybkością. Niedawne wspo-
mnienia wraz z tematem sceny a faire odsuwały się coraz
dalej i dalej . . .
— Zrobi pan co do gazety?
— Toż robię !
— A straż na przedmieściach mamy podłą, — beczki
dziurawe.
— Widział który z panów?
— Ja widziałem, jak z beczki ciekło.
PRÓCHNO 34c
Gdy otwierał drzwi do swego pokoju, spłoszył z przed
biurka Mullera, „Mały" zerwał się jak oparzony, rzucił,
się na łóżko i odwrócił tyłem do ściany. „Twórczość by-
ła," — wnioskował Jelsky, Nawiązało mu to w myślach
nici zerwane przez wiadomości o pożarze. A że Muller
do gawędy wciągnąć się nie dawał, filozofował sam: już
sama obecność tego człowieka podniecała mu myśl i wpro-
wadzała ją na tory paradoksów. Rozmyślał głośno o ko-
bietach.
— Wiesz, to jest jeszcze wielki problem : kobiet}-
uczciwe, czy heteryzm ? Bo pomyśl tylko : — wywodził,
krocząc z rękoma w kieszeniach po pokoju. — Kilka go-
dzin rozpaczy i jęków, całe morze łez, trwoga samotności,
lęki złych przeczuć, i — le moment approche — obojczyki
sterczą żałośnie i proszą widza o współczucie ; zaś smętny
zapach wody kolońskiej gotów^ wprowadzić młodego ma-
rzyciela w nastrój anemicznego kwietyzmu, skompromito-
wać go pochwałą „szlachetnej dobroci," oraz narazić na
propozycyę „bądźmy przyjaciółmi."
— O czem ty. .? — zaniepokoił się nagle Muller,
— Chcę powiedzieć ogólnie, że kobiety w monoga-
mii tracą zbyt łatwo właściwe kryter5mm wywieranego
wrażenia. Jest to los podobny do fatum poety samotnika.
Kobiety w monogamii zapominają, że na impresyę składają
się, prócz pełniejszych kształtów, jeszcze i fale mięciutkiego
jedwabiu, obłoki koronek, lekki i dyskretn}^ bukiet per-
fum, harmonijna całość w kompozycyi otoczenia, wreszcie
umiejętność, umiejętność, raz jeszcze umiejętność, — bodajby
nawet w uśmiechu tylko Zupełnie zresztą jak w poezyi . . .
Jednem słowem, uczciwe kobiety ... — Jelsky strzelał nie-
cierpliwie z palców, krzywił się, wreszcie machnął ręką
i wytrząsnął jakby z rękawa: — Ca ne m'amuse plus!
Muller uniósł się na łokciach i zapatrzył w niego.
^jo • CHIMERA
— Więc tamte?.. Już tylko tamte!.. Jezus Marya,
Jelsky !
— Noo? — przeciągnął niedbale Jelsky, gdyż w tej
chwili był już zajęty czyszczeniem paznokci. — Jesteś dziś
pokutny? Hm?..
— Jelsky! Jelsky!.. Dalej zajść już chyba nie spo-
sób, dalej już ani kroku ! . . Czy tobie, Jelsky, nie pachnie
chwilami własny dowcip jak lufa rewolweru?
— Tym czarnym otworkiem, — odparł flegmatycznie
Jelsky, — ziewa w skroń nuda, krzyczy rozpacz marzy-
ciela. Ja żyję, staram się żyć jak najintensywniej. Zaś ty...
— Co ja?
— Marzysz, mały, marzysz niepoprawnie; w błotku
nawet po uszy siedząc, marzysz Wszelkie zło takich naj-
łatwiej się czepia : nie dosięgnie się w życiu, omota w my-
ślach . . . Albowiem popełniłeś nierozwagę, podobnie jak
i my wszyscy, wybrawszy profesyę artysty. Trzeba było
zostać fabrykantem, kupcem, wszechstronnym lekarzem,
lub estetycznie usposobionym prawnikiem. — Ci ludzie ma-
ją równowagę w życiu! Żółw jest w porównaniu z nie-
mi stworzeniem eterycznie chwiej nem. U nich nawet nik-
czemność osadza się na dno duszy ciężko, solidnie, jakby
dla zrównoważenia tej pesymistycznej melancholii, jaką ich
napawa filozofia Maltusa i Darwina, nawet głupstwo wy-
stępuje w szlafmycy zdrowego rozsądku lub w rozdartej
szacie oburzenia, nawet interes stroi się w jubileuszowy
frak społecznej zasługi ... Ci ludzie mają równowagę !
Panowie ci posiadają czasami córki na wydaniu. Jest to
jedyne źródło, z którego sztuka może zaczerpnąć równo-
wagi u społeczeństwa, oraz kapitalna ucieczka dla tych . . .
— Co uprawiają profesyę artysty, — przerwał mu
Muller.
— Chciałem cię tylko namówić, jak to codzień czy-
nię, abyśmy się pożenili bogato.
PRÓCHNO 3p
— Jestem codziennem i cierpliwem uchem twoich
marzeń.
— Mamy długi, Miillerku, mamy przeraźliwe długi! —
Jelsky rzucił siq na fotel, wyprężył ramiona i ziewnął prze-
raźliwie. — To jest mego katzenjammeru zwrotka zwykle
końcowa i najsmutniejsza... Aa! — ziewnął po raz dru-
gi. — Wogóle, jestem smutny; dość powiedzieć, że chcQ
pisać dramat... U -uch!.. Jestem zmordowany... sen-
ny... Gdybym mógł obcować sam na sam z nieskończo-
nością (w intymnem tete a Ute bez dozoru teściowej iro-
nii) : — jednem słowem, gdybym był współczesnym poetą,
połknąłbym nawet nieskończoność . . . Świat bywa prze-
raźliwie nudnym tynglem... Uu! — jakże mnie strzyknęło
w nodze ! . . Aktorzyska na scenie życiowej zmanierowały
się doszczętnie i przestają już bawić ... I ty, Miillerku, by-
wasz nudny z twem twórczem milczeniem ... Co do
mnie, lubię gadać pod wieczór, zanim zasnę ; w przeciwnym
razie gada we mnie melanchoHa . . . Zważ proszę, że i wte-
dy coś gada, zawsze i ciągle gada . . . Sumienie bywa ha-
łaśliwym młynem.
— Na małej wodzie, — mruknął Muller.
— Trafiasz tem jak w sedno w genezę współczesnej
twórczości poetyckiej . . . Mam dla siebie, prócz szacunku,
i wyrozumiałość: ja wierszy nie piszę!
— Wiesz, Jelsky . . ? — Muller roześmiał się nagle
i usiadł na łóżku. — Sądząc z wymowy i dowcipu, musia-
łeś dziś popełnić nielada nikczemność. — Jelsky pochwy-
cił poduszkę z kanapy i cisnął mu ją z rozmachem na
głowę!
— Psycholog ! — zaśmiał się w odpowiedzi.
3S2 CHIMERA
Wnet potem nachmurzył się, szlifując uważnie pazno-
kieć środkowego palca u lewej dłoni.
— Do dyabła, trzeba na jutro rano przygotować arty-
kuł o Yvecie . . . Mały, powiedz co o Yvecie ! Podobała
ci się Yvetta?. Ale jakże ta twoja biała rączka z loży?
Ona się dopełniała z Yvetką w kontraście. Słuchaj, Muller,
czy to dałoby się zużyć w sprawozdaniu, — felietonowo
niby?
— Można, wszystko można.
— Czy ci Yvetka nie przypominała kruka, a ta jej
piosnka żerowego krakania nad padliną? Zaś ta twoja — sęp.
Muller zerwał się znowu i mówił szybko w nagłem
gorączkowem podnieceniu :
— To woskowa lala szeleszcząca jedwabiem, białe
ciało na plakaty mydeł toaletowych, trup z przepychem
ubrany, flakon ekscytujących perfum, beczka do wlewania
w nią szampana. To nie mówi wcale, uśmiecha się tylko
jak automat za każdem dotknięciem. Widzisz: sęp -
ścierwnik, z jego potwornym, ociężałym chłodem, z tą
wstrętną sennością sytego ścierwem ptaka.
Jelsky jednym susem wyskoczył z fotelu i począł
krążyć rezolutnie po pokoju.
— Chłop tylko w gorzałce smak znajduje. W takim
spokoju jest bardzo coś ! . . Na to mrożą szampana . . . Ta
Galatea pozwala ci być Pigmalionem ... E, Mullerku, jesteś
dziecinny !
— Jelsky, porzućmy ten temacik, bo . . . bo ci lakier-
ki opluję.
— Za własne grzechy?
— Jelsky ! . . — żachnął się, czy też jęknął Muller
i, upadłszy na poduszki, odwrócił się tyłem do niego. Ale
Jelsky wpadł nagle w doskonały humor: przysiadł się na
brzeg łóżka, począł łechtać Mullera i kułakować go żarto-
bliwie.
PRÓCHNO )s%
— Dzieciuch ! . . serdeczny ! . . naiwny ! . . Jak-eś ty się>
chłopcze, uchował na tym świecie?.. Miillerku, Miillerku,
nie miętoś ty sumienia, bo gotów -eś wygnieść wszystkie
drożdże ze swego talentu.
— Poszedł precz!
— Bądź filozofem, poeto, i przyznaj, że bądź co bądź
to są drożdże?
— Co?! Czego!?
— Sensacyi, temperamentu, a więc i sztuki. Z wła-
snego życia należy jak z filozofii wyciągać nieubłagane
konsekwencye.
Miiłler usiadł na łóżku.
— Kokoty?! '■ — krzyknął i zatrząsł się suchym zgrzy-
tliwym śmiechem.
— Uch, jakiś ty trywialny! I śmiejesz się brzydko. ..
A oczy ci świecą jak u wilka.
Zachłysnął się tym śmiechem Muller, począł kasłać
i splunął wreszcie krwią w chustkę.
— Uch, jakiś ty — przekonywający !
Jelsky sięgnął po butelkę z lekarstwem. — Roztwórz
dziób!.. Wypijesz tej obrzydliwości ze dwie beczki i bę-
dziesz zdrów jak fabrykant margaryny. Kunicki mówi, że
mikstura jest ostatniem słowem. Rzecz nawskroś modern.
— On tak tylko, dla suggestyi, — odparł smętnie Miił-
ler. Roztrząsł go i obezwładnił ten kaszel.
— Widzisz go, jaki przebiegły!
Zamilkli. Jelsky pisał felieton. Muller leżał na wznak
i wpijał się wielkiemi, gorączkowemi oczyma w zwie-
szające się gdzieś z pod pułapu spłowiałe skrzydła, wy-
pchanego ptaka.
3S4 CHIMERA
— Wiesz, — przerwał Jelsky milczenie, — stosuję for-
mę do przedmiotu i piszę o Yvecie w stylu decadence.
Zdańka krótkie, strzeliste, między słowa rzucam garść
kropek i domyślników, metafory jakby żywcem wywiane
z leksykonu: tu z patologii roślin, ówdzie z mineralogii,
gdzieniegdzie mała niespodzianka z Maeterlincka.
Nie wytrzymał Muller i parsknął śmiechem wraz
z autorem, Jelsky zaś, pisząc szybko, rozprawiał dalej:
— Wałęsają mi się po wierszach jakieś reminiscen-
cye chaldejsko - egipskie : zawdzięczam to oczywiście aso-
cyacyom wywołanym przez sępa... Krytycyzm mój, jak
widzisz, czuwa ustawicznie: pisząc najmodniejsze głupstwo,
potrafię zachować zawsze pewne pozory sennej poprawno-
;ści starego dobrego stylu. Miłośnikom tradycyj narodo-
"wo - literackich może się nawet przypomnieć drzemiący
przed biurkiem redaktor z tabakierą w ręku ... I cóż t}^
na to, mały? — dopominał się, nie otrzymując odpowiedzi.
— Jeszcze -ś za mnie nie odpowiedział? — zdziwił się
Muller. — Jeśli chcesz koniecznie : jesteś dekadent umiar-
kowany, romantyk neo - praktyczny, radykał młodo - kon-
serwatywny, artysta indywidualno - popularny, cygan cy-
lindrowy; — jesteś, jednem słowem, dziennikarz europejski.
Jelsky żachnął się niecierpliwie : — To wszystko ra-
zem jest gadaniem z Bożej łaski neurastenika, wieszczego
improduktywa z parafialnego zakątka czystej sztuki. Bój
się Boga, Muller! wyście się zdążyli naprzykrzyć już roz-
sądkowi, życie z was się śmieje na całe gardło . . . Jak
wy możecie samych siebie brać jeszcze na seryo?
— Nie bierzemy, Jelsky, nie ; tylko w inny, mniej
wesoły sposób, niźli ty to czynisz.
— No, — przeciął Jelsky, — jeżeli nas humor tylko
różni!.. — Za karę nie przeczytam ci artykułu o Yvetce.
— Czytać! — kaprysił Muller opryskliwie.
PRÓCHNO 3S5
— Jednak jesteś ciekaw, co w gazetce będzie sta-
ło,— hę? Wy wszyscy jesteście jednacy: „Jelsk}'^ taki,
Jelsky owaki, Jelsky nie jesteś codzień genialny," — a je-
dnak żaden nie wytrzyma, żeby go nie przeczytać. — Mój
kochany, znam ja swój tłumek! Inaczej nie byłbym dzien-
nikarzem. Ja jestem nerwem waszego życia. Gdyby Jel-
sky'ego nie było, należałoby go stworzyć.
Muller stał już przy biurku i zapalał papierosa. Ćmił
gwałtownie, chmurzył się, marszczył: widać było, że sku-
pioną uwagą przejedzie jak ostrym nożem przez felieton
Jelsky'ego. „Można lekceważyć sobie świat, ludzi, życie,
samego siebie, własny talent, ale trzeba mieć talent, — za-
strzegał na początku. — Inaczej, to wszystko stoi tylko na
cynizmie. A ty mi się zawsze jak węgorz przemykasz." —
Słuchał więc i chmurzył się coraz bardziej. W chwili gdy
chciał przerwać Jelsky'emu, zakaszlał strasznie; ciało się
zatrzęsło, twarz sponsowiała, w gardle poczęło mu rzęzić,
grać i chrypieć. W miarę tego kaszlu, wzrastał w nim
upór i zawziętość, jadowita złość zbierała w oczach. Prze-
mógł się i wyrzucił ochrypłym głosem:
— Staczasz się . . . beznadziejnie ... w przepaść banal-
ności ! — Porwał go znów kaszel z brutalną, bezlitosną
przemocą: zrywał mu piersi, miotał ciałem i rzucił wreszcie
o łóżko. Ciało roztrząsł, duszy wszakże nie zmógł : na zmę-
czonej twarzy zaskrzepł hardy upór, a w poczerwienia-
łych, głęboko zapadłych i jakby mgłą zasnutych oczach
jakiś zimny błysk nienawiści.
— Roztarł cię ten młyn, — wykrztusił z trudem, —
na pył i proch uliczny . . . Nie wierzyć nawet w samego
siebie i nie mieć talentu . . . To nie można, to już wcale
nie można żyć... Słuchaj, Jelsky... czemu ty... czemu
ty w łeb sobie nie strzelisz?
Jelsky porwał się na równe nogi. Pohamował się
jednak w tejże chwili i składając papiery przeciął chłodno:
^^6 . CHIMERA
— Poczekam, aź ty umrzesz.
— Niedługo . . .
Uporawszy się z kaszlem, padł Muller rękoma na
poręcz łóżka, splótł je i przyległ na nie podbródkiem;
gorączkowem spojrzeniem wpijał się w Jelsky'ego, wgry-
zał mu się duszę, wlepiał w twarz łzawemi i zaczerwie-
nionemi od kaszlu oczyma.
— Chcesz?. . — szepnął przeciągle i dokończył wzro-
kiem swe pytanie. — Chcesz razem?., chociażby zaraz?.
Ja zawsze gotów . . .
Jelsky nie pojął odrazu, zwrócił się jednak czujnie
w stronę Mullera. Zdawało mu się, że od okna powiało
w tej chwili chłodem, zwiastującym świt. Wstrząsnął się
całem ciałem.
— Zaczynasz swoje? — rzekł. — Dawno nie było! . .
Już ci dyabeł w wilcze ślepie wlazł?..
— A wiesz ty? — odbijał Muller cichym szeptem,
wciskając podbródek w splecione na poręczy ramiona —
wiesz? — Zgrzybiała kokota zwątpiła któregoś dnia o wła-
snych wdziękach i przeraziła się swej brzydoty. Zmyła puder,
szminkę, karmin, i pod suchą zjełczałą skórą zarysy swej
trupiej czaszki ujrzała. — My, dziatwa Apollina! — hę?..
To jest straszna klęska! — wielka klęska! — to się pomy-
śleć wprost nie da ! . . He, he, Jelsky, — kochasz życie ?
Powiedz dowcip, Jelsky, zrób kalambur, rzuć paradoks ! —
He! — he! — he! — zatrząsł się i zabeczał ochryple jak
stary kozioł. Na zakończenie prysnął w kułak sztucznym
forsownym, zgrzytliwym chichotem.
Jelsky'emu rzuciła się krew do głowy; dopadł go,
schwycił za ramię i wciskał z całych sił w poduszkę.
— Zgrzyta, zgrzyta, zgrzyta grzech w tobie? — beł-
kotał gorączkowo. — Za bary wziął się grzech ze śmier-
cią... Twe sumienie nie jest gadatliwe; — ryje jak kret
po ciemnej duszy... Nietyle przed grobem drżysz, ile
PRÓCHNO ^ 351
przed tern, że weń samotny wstąpić musisz. Nietyle
rozpaczy ^się boisz, ile tej myśli, że w swych ciemnych
nocach sam, zawsze sam jeden królować będziesz, „Czuj!
czuj, co się we mnie dzieje!" — tak twój strach wiel-
kiemi oczyma krzyczy. „Pójdź! pójdź! pójdź w tę ciem-
ną noc moją, gdzie śmierć, dyabeł i hetera sabat ta-
neczny święcą ..." Nie znosisz chłodu na cudzej twarzy,
uśmiechu w cudzych oczach, pewności w ruchach nawet
nie lubisz, nienawidzisz schludności w cudzem ubraniu:
zgoła wszystkiego, co o jakim takim ładzie wewnętrznym
mówi . . . Znam ja mowę twej nienawiści ! — Łasisz się
wtedy i merdasz jak pies, jak wąż ślizkiem pochlebstwem
oplatasz, jadowitemi wargami ślinisz i ruchliwym gada ję-
zorem szukasz, gdziebyś żądło mógł zapuścić . . .
Ścisnął go jeszcze mocniej za ramiona, uniósł nieco
z łóżka i puścił jak piłkę o poduszki.
— Graj mi demona, — wołał — graj ! Wiem przecie :
z tynglu wracasz, powlokłeś się z jakąś tam . . . Rozpusta
ze łba dymi. Znam te ciemne drogi myśli, po których
wałęsa się twa dusza bezwładna.
Muller zwinął się w kłębek na posłaniu i, zaciskając
suche ręce, syczał uparcie:
— Jak ty życie kochasz! jak ty życie ubóstwiasz!
Bój się człowieku Boga, czem ty się będziesz w życiu
oszukiwał? Talenciku nie masz, nie masz, nie masz!
— Idź szukaj swego po . . 1 — Jelsky przeżuwał ja-
kieś słowo, gryzł zda się w zębach, rozgniótł i wypluł
wraz ze śliną na środek pokoju. — A jeśli mi jeszcze choć
raz coś z twego czarnego repertuaru zagrasz, wyrzucę
precz. Zczeźnij, gdzie chcesz.
— Taak?..
— Żebyś wiedział.
Muller powstał z łóżka, zapiął flegmatycznie tużurek
i sięgnął po swą pelerynę.
^j8 ' CHIMERA
— Wiesz, — mówił, porając się flegmatycznie z roz-
dartą podszewką zarzutki, — wiesz, co mnie w życiu naj-
bardziej upokarza? Oto że nie umiejąc zarabiać potrafię
się dostawać do egoistycznej kieszeni mych przyjaciół naj-
pospolitszym wytrychem współczucia ... Ile ja ciebie, Jel-
sky, kosztuję miesięcznie?
Jelsky podjął ze stołu niedawno odczytany rękopis
i rzucił mu go pod nogi.
— Tyle tylko. . . Od czasu do czasu.
— Kochasz mnie, Jelsky ? — Muller ze skupioną uwa-
gą odgryzał przytem szmat podszewki. — Wierzyłeś we
mnie? bardzo wierzyłeś? Pozwoliłeś na swem dzienni-
karstwie pasorzytować talentowi ? — hę ? — aby spłacić ten
dług lichwiarski zdradzie marzeń własnj^-ch ... Bo przecież
każdy człowiek jakiś mały procencik temu lichwiarzowi
przez całe życie spłaca. ... 1 stała się rzecz śmieszna : przy-
wiązałeś się, Jelsky, przywiązałeś się za to, że mogłeś przed
kimś z siebie i ze świata drwić, a jednak w kogoś wie-
rzyć, wierzyć mimo wszystko . . . Ten śmiech twój na gru-
zach wszelkiej wiary, ten otwarty cynizm w życiu i dzien-
nikarstwie, — wiesz Jelsky, — to dziwnie szlachetna w to-
bie rzecz: to szczery głos duchowego bankructwa. Pan
jesteś: — czuję! von Jelsky! szlachcic polski!.. Widzisz,
bo są inni, którzy dla tychże przyczyn, dla tego że wiarę
we wszystko już stracili, sami siebie z namaszczeniem traktu-
ją... A ty jednak... jednak wierzysz w coś. I dla czego
we mnie?!.. Widzisz, to przywiązanie jest także słowiań-
skim szczątkiem w tobie, ale ta pozostałość pochodzi z po-
spolitszych owiec polskich : w braku kogo innego, przywią-
załeś się do prostego wilka ... A zkąd ty wiesz, czy ja
nie byłem polipem na resztkach twego talentu? Może ja
ci połowę duszy wyssałem i we własnej dopiero uświado-
miłem tę twoją połowę?!. A wiesz ty, że ludzie wrażliwi,
chwiejni, a do życia się garnący, modlić się powinni co-
PRÓCHNO )S9
dzień: chroń mnie Boże od samotników, od osobowości
silniejszych, bo wiarę w siebie utracę i zmarnieję. A tyś
mnie przygarnął. He ! - he ! - he ! . . Czemu drżysz, Jel-
sky?.. Imponowałem ci? Przyznaj szczerze .. . Jak ty ble-
dniesz! jak ty okropnie bledniesz! — Imponowały ci ludz-
kie o mnie gawędy i wielkie pokładane we mnie nadzieje.
A może imponowałem ci tem tylko, że byłem tak odmien-
ny od ciebie. „Jeśli nie ja, więc taki, — myślałeś. — On
jest tym wybrańcem losu, pomazańcem kaprysu natury!"
Jak tobie rączki drżą, Jelsky ! . . „On, — myślałeś, — dokona
tego, czego mnie dokonać nie było sądzono. Ja ginę,
niechże wiem choć to tylko, że fatum, co mi życie znisz-
czyło, jest warte życia. Sztuka, — hę, Jelsky? Szłu-ka,
ta bądź co bądź ostatnia i jedyna nasza wiara . . . Jak to
w tobie głęboko, głęboko siedziało! I jak naiwnie, jak
niedołężnie wypowiadało się pod koniec. Przedwczoraj
sprawiłeś mi parę spodni. He!-he!-he! — Jelsky! Dla
sztuki? co?.. Jak twoje rączki cudownie drżą! I nóżki,
także ! . . Siądź, Jelsky, na krzesełku, proszę ciebie. Siądź
i powiedz dowcip... Bo milczysz już za długo; wprost
nieprzyzwoicie jak na dziennikarza.
Jelsky odepchnął go od siebie brutalnie i osunął się
na krzesło. Muller otulał się już w swą pelerynę, nastawił
kołnierz, nacisnął beret i, stanąwszy tuż nad nim jak wiel-
ki nietoperz, szepnął mu w ucho:
— Zrozum -że raz, ty niedołęgo, coś polską duszę
dziecka zgubił, a piersi trocinami europejskiej kultury wy-
pchał, jak się w tej europejskiej kulturze robi talent. Rzecz
prosta, a sekret wielki. Trzeba mocno, tęgo, uparcie na
własnym gruncie stać, trzeba mieć sto oczu, sto uszu i sto
ssawek chciwych; do każdej duszy, która jest coś warta,
trzeba jedną bańkę przyłożyć i wokół ssać, ssać i ssać!
Każdą muchę wyssaną odrzucić precz i sięgać dalej, wy-
żej, szerzej! Pojąłeś nareszcie?! Taksie w Europie ro^/
}6o • CHIMERA
talent ! W Europie wszystko się dziś robi ... W Niem-
czech natomiast fabrykują przeważnie etykietki. Rozjaśnij
liczko, Jelsky, czerwoną chusteczką mignę ci przed oczy-
ma, na ucho szepnę słówko, które rodzi dowcip w najwięk-
szym kretynie. Polip utalentowany zwie się nadczłowiek . . .
Zrób dowcip, Jelsky ! Do każdego słowa można przycze-
pić słówko „nad." Jeszcześ nie pomyślał, a już czytelnik
się śmieje. He, - he, - he ! . . Milczysz? . . . Przykro, żeś
stracił kontenans . . . Pocieszam się tylko, że jutro napiszesz
paszkwil. — Ty pewno wciąż jeszcze deliberujesz nad tem,
że ja, — jakże to mówi Hertenstein? — że ja „nasz byt
usprawiedliwię," — mój i twój byt.;.. Marzyłeś (ho! ho! —
marzyłeś ! — troiło ci się, powiem inteligentnem słowem
dowcipnego dziennikarza), troiło ci się, że w ciemne kąty
naszego życia padną te jasne promienie, co wszystko roz-
świetlą, że na naszym śmietniku zakwitnie ten mistyczny
kwiat, co ślepem zrządzeniem losu raz na lat setki z naj-
brudniejszych bodaj wyrasta kątów. Marzyłeś o cudownym
kwiecie, co nawet ślinę dziennikarską bez szkody znieść
może, bo za niego ludzie kiedyś wszystko przebaczą,
wszystko wyrozumieją i jeszcze z błogosławieństwem
wspomną. Tak-eś marzył. I zawiodłeś się ! . . Widzisz,
takie kwiatki na śmietnikach trudno się udają, one z pier-
si ludzkich wyrastają. I nie gnojem się żywią, lecz krwią
swego twórcy... Zrozumiałeś?.. Krwi sztuce potrzeba,
krwi, bólu ! . . He, - he, - he ! — biedny Jelsky, biedny! I głu-
pi i Bądź wesół, Jelsky, i pielęgnuj dowcip. Jużeś mi wię-
cej — niepotrzebny ! . .
Jelsky bladł, bladł przeraźliwie ; dygocące wargi mię-
ły wraz ze śliną jedno krótkie słowo.
— Łotr 1 — spadło wreszcie z ust.
ełsky pozostał sam. Wokół cisza była
i pustka; dudniało tylko miasto gwarem
swym monotonnym i szmniało w uszacli.
Gdzieś na wieży wysokiej ocknął się ze-
gar prastary, zazgrzytał ciężko i nową,
nikłą godzinę dziejów głucłio wydzwo-
nił. Grały zegary w ciszy nocnej, pły-
nęły ecliem ponad miastem, — wysoko,
coraz wyżej, niby żórawicli lotów pod-
niebne skargi, i wlokły za sobą cały cza-
su płynącego smutek: i nadzieje zawo-
dne, i troski rozpaczne, i żale spóźnione, i wspomnień
krótkiego szczęścia ostatnie przebłyski. A zbierały zewsząd
śmierć !
Jelsky czuł, jak dławi go w tej chwili nieobjęty wprost
ogrom własnej i cudzej niedoli, ta straszna niemoc ludzkiej
rozpaczy, której losy nie użyczyły głosu; — czuł, że jego
skarga niema pada w otchłań czasu, niby te godziny, co
się górą poniosły, ciągnie ponad tem potwornem mrowi-
skiem ludzi krwawa i milcząca i wlecze za sobą połamane
skrzydła.
)b2 CHIMERA
„Jam już dokonany ! " — pomyślał.
Na ulicy potoczył się z łomotem ciężki, ładowny wóz
i przyniósł ze sobą głuchą, szarą trzeźwość jawy.
Próbował mimo wsz3'^stko poprawić felieton o Yve-
cie, ale ta praca sama z rąk mu wypadła. Już się do snu
zamierzał układać, gdy spostrzegł na stole kilka zeszytów
pozostawionych przez Mullera. Pochwycił je chciwie. Na
okładce pierwszego rzuciło mu się w oczy grubemi litera-
mi wypisane zdanie:
Nonumgue prematur in annum.
Horacy.
W pierwszej chwili te słowa uderzyły go w pierś,
niemal jak głuchy wyrzut; lecz niebawem otrząsł się i mru-
knął: „Ba..! " — Wziął do rąk drugi zeszyt. „Nonumgue
prematur ..."
„Ha! ha! Takąś ty, Mullerze, pułapkę na samego
siebie zastawił ? . . Dla Horacego ta formułka była praw-
dopodobnie tylko figowym listkiem nieszczerej skromno-
ści, dla ciebie stała się górą, przed którą stawałeś jako wół
z bajki. Dziewięć lat, — bagatela! Inne, inne dziś czasy!
Dziś nawet Horacy pisaćby musiał kuplety. Wiele zmie-
niło się od czasu Horacego. Oto Kopernik ziemię wywa-
żył, gdzieś w ciemny kąt wszechświata strącił i w wir
codziennego biegu rzucił ; a gilotyny rewolucyi francuskiej
zaśpiewały jej kankanową piosnkę: „dziś! dziś! dziś!" —
inaczej: „grosz! grosz! grosz! " — Co brzmi po francuzku:
allons enfanłs de la pałrie,
le jour de gloire esł arrive!
Inne czasy ! . . "
Rzucił okiem na pierwszą kartkę i czytał:
Trzeba mieć lotne nogi, by przez lat c z życiem
sią ścigać i nie pozostać w tyle, trzeba mieć dobre
PRÓCHNO s^S
spichrze, by przez lat g świeżość myśli w nich zacho-
wać, trzeba daleko patrzeć, by przez lat c módz tylko
zasiewać, trzeba mieć dużo lekceważenia dla tych, co
po cudzych spichrzach chleba tylko szukają, wiele
wzgardy dla szkodnych szczurów i myszy, co, cudzym
niedostatkiem głodne, w samo serce sią nieraz wgry-
zają.
Mnie nogi moje z pośpiechem w grób niosą, nie-
czystych dłoni zasiewy w duszą mi padały ; — wdarł
się grzyb w spichrze moje: pleśń je niszczy, rdza po-
żera i sporysz zvy pienia I A wzgarda moja zawiścią
sią stała: życia -m zbył w samotności!
Do mnie żadne słowo zrozumienia, żadna dłoń
otuchy nie trafiła, do mej samotności śmiech tylko
i chichot tłumu dolatywał: „Żyj!.. Użyj!.. Ko-
chaj!.. " — Pochwycił mnie rojny i barwny gwar ży-
cia, padłem jak ćma w płomień. Zbyłem duszy w gwa-
rze ludzkim! Uścisnęło mnie miasto, potwór piersi
mi zdławił.
I oto pierzchły me myśli rojne jako ptaki prze-
lotne, bo w duszy serdeczna nastała posucha. Roz-
wiały burze zasiew płodny mej samotności. Na wiel-
kiej tęsknot pustyni kraczą dziś tylko kruki nad mego
ciała padliną.
Rzućcie mego trupa w kanały miejskie!
Jelsky urwał, sięgnął nerwowo po cygaro i zasnuł
się niebawem smugami dymu.
364 • CHIMERA
— Kawiarni ! — krzyknęło coś w nim nagłem przy-
pomnieniem niedawnej wędrówki przez ulicę. Z gorącz-
kowym pośpiechem przerzucał kartki cłiaotycznego dzien-
nika, zatytułowanego dziwacznie: myśli niepłodne. Znał
poczęści te kapryśne rzuty i skoki myśli; wiedział, że myśl
Mullera, z jakichbądź dziedzin dążąc, natrafia zawsze na
kobietę jako na mur! Ona była szczytem i uwieńczeniem
każdego pojęcia, wszelkiego rozumowania. W tym fanta-
stycznym gmachu myśli, dziwnych jasnowidzeń i gorącz-
kowych rojeń mieszkał tylko — harem.
Jelsky czytał:
Jako małe śmieszne chłopie m^arzyłem o królew-
skiej kobiecie, zda sią, na to tylko, by chącią, myślą,
duchem sięgać wyżej, wyżej i jeszcze wyżej!.. A do
wyśnionej tak-em sią modlił:
„Jeśliś się w ciało już oblekła, znijdź ku mnie
łaską obietnicy Twej. Nie teraz, bom nie godzien.
Wejrzyj ku mnie i myśli swe skłoń w najlepszą godzi-
ną życia mego, kiedy cię godnie uczcić potrafię mych
krwawych tęsknot zasiewem, myśli plonem czy złudą.
Znijdź w godzinę dobrego zasiewu i błogosławionych
zbiorów, w godzinę bólu i narodzin, w godzinę du-
cha mego z Tobą cudownych zaślubin, w tę godzinę
rodzajną, godzinę pomazania!.. La sacra visione di
Te imploro, Beatrice mia!"
W Atenę kochałem się zamłodu i za niejeden
piękniejszych marzeń kwiat pocałunki od niej otrzy-
mywałem ! — Marzyłem o kobietach szczerych i ser-
decznych jak dzieci, o królewskich, o boskich; o tych,
co są radosne i słoneczne jako kwiaty łąkowe, o tych,
co jako lilie są zmierzchowe, o tych, co jako białe
gwiazdy tytoniowych kwiatów po nocy migocą i legen-
dą wabią; o różach śniłem królewskich, co raz na la-
PRÓCHNO
365
ta całe i na noc jedną tylko z pąku ciała
przepychem sią rozchylą — i giną 1
Marzyłem o nich wszystkich w samo-
tni kiedyś; dziś marzą w białym oplocie ra-
mion Liii, — Liii z kawiarni.
A jednak lubią Liii. Ja duszą w każdej
kobiecie lubią!
Lubią te chwile, kiedy w jej oczach za-
tlą sią w czas zadumy jakieś zielonawe, bla-
de i odległe płomyki; twarz bieleje i przy-
słania sią mgłą skupienia.
Tak w ciche, jasne i łagodne noce, na
grzązkich bagnach wyiskrzają sią ogniki
i błądzą senne po sinych mokradłach, póki
ich świt nie zgasi.
Liii jest biednem, smutnem dzieckiem
miasta. Gdy ją łemi słowy pieszczą, dr&y
i tuli sią do mnie jak dziecko. „Nie boisz
ty sią. Liii, miasta ? " — „Miasta ? " powta-
rza i taką ciszą skupienia ma w oczach!. .
„Patrz, słuchają pomyśl! — W tej chwi-
li wpadnie tu do ciebie pijana banda: brząk
szkła^ pijane śmiechy ., ochrypłe głosy i śpie-
wki cyniczne. I race ! — suche, białe, o lśnią-
cych paznokciach, zdobne sygnetami, plu-
gawe dłonie pospolitych drapieżników ! —
wszystkie one wyciągają sią ku tobie. —
A wszystko wokół drga, tąłni, wibruje. Mu-
zyka gra, — słyszysz, gra tern dziwnem tem-
pem, w którem sią cynizm tak swywolnie
wypowiada. Extrablatt ! — wołają . . . Extra-
blatt! — Najnowsze depesze!.. — nNaj-
nowsza powieść!.." „Najnowsze arcydzie-
ło!.." „Najświeższa plotka !.. " „Łatwy
j66 . CHIMERA
sposób zrobienia majątku!. ." „Porady sekretne!.."
„Tajemnica ruletki!.." „Jak zostać sławnym?.."
„Jak zyskać szczęście u kobiet?. . " „Samobójstwo
bankiera!!! " „Skandaliczny romans księżniczki krwi! "
„Mord! . . " „Mord i rabunek ! . . "
— Kupujcie ! kupujcie ! kupujcie !
A artyści śpiewają:
Tak, tak, tak^
W tem cały życia smak,
W tem cały sztuki sens!..
„Liii, właź na stół!" „Liii, zaśpiewaj." „Liii,
zdejm podwiązkę ..." „Szampana !.." „Mord!. . "
„Mord i rabunek!.." „Skandaliczny romans księ-
żniczki krwi!.." „Śmierć głodowa!.." „Nekrolog
poety." — „Kupujcie! kupujcie! kupujcie! . ."
A teraz ty śpiewasz. Liii:
Spojrzyjcie tu! spojrzyjcie tam!..
Spojrzyj ty. Liii, na ich twarze! na te podłe, głucho
bezmyślne i pijane uśmiechy, na to zwierzęce umęcze-
nie w szeroko otwartych, zeszklonych oczach na białych
jak kreda twarzach. — Tyle jadowitego smutku jest
w tej chwili błędnej, kiedy blask lamp gazowych ze
świtem żółknie, blednie i zamiera. A kiedy nagle
światło zgaszą, zda ci się przez chwilę, przez jedną
krótką chwilę, że pośród trupów siedzisz . . .
A tam na krańcach miasta zawyją jak raniony
potwór — sygnały fabryczne "
Liii odpycha mnie, pada w głąb kanapy i myśli,
chmurzy się, głuchy wstręt w sobie przetrawia. „Boisz
się. Liii, samej siebie? " Potakuje głową, prędko, gwał-
townie: raz, drugi, trzeci... „No, Liii, Liii — dzie-
ciaku ty!.. Widzisz, my oboje, jak przez cyganów
PRÓCHNO }&j
kradzione dzieci, na rozrywka tłumu sztucznie hodo-
dowane; oboje w wiełkiem mieście zbłąkani...'* Liii
zrywa się i pada mi na szyją. „My oboje!" — woła
i uwieszą sią tak na mnie, jakby mnie wraz z sobą
gdzieś w otchłań porwać chciała.
My oboje. Lilii.,
i ten smutek wielkich miast rozpaczy ;
i te surowe wrota zamkniętych o świcie kościołów;
i te po rozpuście na rosą marzeń rozchylone białe kie-
lichy tąsknoty, me poezye pisane o świcie;
i te życia mego ostatnie miesiące...
My oboje, Liii!
Jelsky nie wytrzymał: zerwał się z miejsca, aby się
zakrzątnąć koło czarnej kawy. Zapalił spirytusową ma-
szynkę i czytał dalej:
. . . Wprowadził mnie tam Jelsky ! Było to pier-
wszego dnia m,ej ostatniej wiosny. — Ona ma w so-
bie słoneczną radość łąkowego kwiatu, w pytającym
błysku oczu niegasnącą do życia ciekawość, pąkową
świeżość, co rosą wrażeń chciwie chłonie i duszą zawsze
odradza; ciągłe zdziwienie, to wieczne i nieziszczalne
dzieciństwo duszy, co jest opoką, na której bogi greckie
świątynią sztuki zbudowały.
j68 . CHIMERA
Borowskiego poznałem dawniej. On samego sie-
bie wspomnieniem, przetrawia; na każde jego słowo
odpowiadają dalekie echa: „kiedyś!" W nim jest coś
z potążnych dąbów, z ich głąbokim poszumem starej
legendy. Mimo &e pień już murszeje, jest w tym dąb-
czaku wiele dobrej krwi: jest niestrawiona wewnętrzna
moc młodej rasy, czuć jądrność i siłą wielkich namięt-
ności. — Lubią Polaków ! — Jelsky ! Jelsky ! cóżeś ty
zaprzepaścił! . .
Jelsky zaczerpnął kawy z maszynki i wychylił fili-
żankę do dna.
Lubią myśleć o tych młodych rasach na naszych
brukach, o tych smątnych barbarzyńcach, których to-
czy rak kultury. Lubią te ich zawody naiwne i ser-
deczne na tej starej nierządnicy Europie wraz z jej
wielkiemi hasłami. W smutnych oczach tych barba-
rzyńców jest coś ze spojrzenia Liii, coś z błysków dzi-
kich zwierząt spoglądających z klatki na tłumy świą-
teczne, coś ze sztucznych wybujałości cieplarnianych ro-
ślin, coś z dusznej i zgniłej woni oranżeryi. — Lubią
ich, jak lubią Liii. jak lubią podzwrotnikowe storczyki
w świetle lamp elektrycznych za zamarzniętą szybą
sklepowej witryny. Myślą cząsto o Pawluku i Jelsky m
i lubią ich porównywać.
Borowskiej opowiedziałem raz taką bajką:
Było raz dwóch braci bliźniaczych, co w cieniu
jednego dąbu wzrastali. Dąb zgnił u korzeni, burza
zniosła; zaś nawałnice rozwiały braci na wschód i za-
chód świata. Minąły lata, minąły czasy; dawnych lu-
dzi dawne wiary spłynęły krwią do dwóch mórz. In-
ni ludzie, inne czasy , inne wiary! — morza nawet już
inne! spotkali się bracia, spojrzeli i — za noże chwy-
cili! — Czas, przestrzeń, dwóch wielkich duchów potą-
PRÓCHNO ^69
ga odmienna, wyryły miądzy nimi przepaść tak głębo-
ką jak jednego stulecia myśl i tak wielką jak dwóch
bogów nienawiść.
„Taką bajką, pani, bądą wam opowiadały kiedyś
stare piastunki, bajką o dwóch braciach."
Patrzy, patrzy . . . Potakiwać nie chce, zaprzeczyć
nie umie, i dziwi sią, i spoziera zdumiona, „coś ty za
jeden ? " szepczą oczy, i ledwie zapytały, ju& sią litować
gotowe. I patrzy... Chryste, jakie oczy!.. I boi
sią i milczy: spojrzeniem bada, duszą nawskróś prze-
ziera. Przejrzała, i opuszcza oczy. Czy ta łza, ta
na brzegach, oczu pozostała łza — czy ją bajka moja
pozostawiła?.. Czy może wiew smutku na ten kwiat
ode mnie poszedł? Czy może rosa nowych wrażeń na
niego padła ?. . A może inne bajki starej przypomniały
sią piastunki?..
I miądzy jej oczyma a spojrzeniem mojem błą-
dzą dusze nasze, niże sią ta nić zwiewna, nić pającza,
co mnie do jej stóp na zawsze przykuje, wiążą sią te
struny złote, struny gądziebne, do których dłonie me
ślepe rwą sią same, omackiem, jakby z Boga wyższe-
go nakazu.
0 struny duszy kobiecej napiąte, struny me har-
fiane !. .
1 rozchyliły sią ku temu słońcu mych najgłąb-
szych tąsknot najbielsze kielichy. Pierś tchnieniem sze-
rokiem sią rozszerza, jakby moc nowa w nią wstąpiła,
jakby w niej zadrgać chciały najczystsze, najgłąbsze,
najszczersze nuty, jakby zbudzić sią w niej miała ta
pieśń mi obiecana . . .
Pieśń, co była już w grobie, już chłodna.
Krew poczuła, z pod ziemi wygląda
I jak upiór powstaje...
^-jo . CHIMERA
Dajcie mi harfą taką ! Dajcie mi wielkiego uczu-
cia tchnienie szerokie, a zaśpiewam wam nowego życia
hymn weselny!
...A że mam śmierć tylko przed oczyma, za ży-
cia — grobu głuchą samotność, i tych dwojga ludzi tak
silne kochanie, i z kałem życia ciągłe obcowanie, więc
chyba krukom złowieszczym gotować bądą krakania
mogilne.
I pieśń ma legła znów w grobie.
Więc znowuż: my oboje. Lilii
i ten smutek wielkich miast rozpaczy,
i te surowe wrota zamkniętych o świcie kościołów,
i te na rosą smutku rozkwitłe białe kielichy tęsk-
noty: me poezye pisane o świcie,
i te życia mego ostatnie miesiące...
My oboje. Liii! —
A tam, ty — Zochna.
Imię twe święte płacz mi z piersi wydarł i przede
mną samym zdradził. . . Imię twe święte szepczę i łez
mych nie wstydzę się nawet przed samotnością moją!
Jelsky słaniał się jak fakir nad czarnym dymem, już
go sine smugi wstęgami owiły, pocliłonęła go climura.
Ćmił cygara bez końca, połykał kawę.
PRÓCHNO 371
I czytał:
Lubią, gdy strach upiorów o północnej godzinie
oczy mi zaokrągla, miąśnie na twarzy ściąga i przy-
uczają zmysły złudą oczekiwania. Wtedy czuć moich
skupienie rodzi wokół jakieś szepty, szmery, stąpa-
nia.. . Nie sam słyszą, ludzie już o tern gawądzą; drwią
ze mnie i boją sią nieraz. Ja drwią, boją sią i lubią
te moje chwile; pieszczą sią niemi, bawią sią gorączką
wyobraźni, co mi tątno serca tak rozkosznie przy-
śpiesza.
A od czasu gdym ciebie poznał, temi chwilami
tylko żyją.. Chcą ciebie wywołać, potągą uczuć moich,
jasnowidzeń moich przemocą przed oczyma postawić.
Wspomnienia tych krótkich chwil przy tobie stały sią
ducha mego soczewką, wszystkie promienie duszy w so-
bie jak w ognisku łączą i mózg mi palą. Znam
już słodycz wielu marzeń z Tobą, przy Tobie, dla
Ciebie: chociażeś mi ciałem obca i daleka duchem, ju-
żeś moja! Wypiłem już haszysz wszelkich z Tobą
łączności i upojeń, myśli moich wszechwładzą wiele
pieszczot ci już nakazywałem. Alem sią przesycił ma-
rzeń moich ułudą.
Zjawu chcą!
Patrz, — ja nigdy, przenigdy takiego skupienia
wszystkiego czucia i myśli nie zaznałem, takiego sto-
pienia sią woli z twą myślą, duchem, ciałem! Jako
tygrys do skoku przyległy i zdobyczy czujny, przy-
czaiła sią wola ma.
Wola moja wzywa ciebie!
Przyjdź, — jednym promieniem nadziei przyjdź.
a wówczas serce mi chyba ptakiem z piersi wyskoczy,
po tym promieniu do ciebie zleci, do stóp padnie i cho-
remi skrzydłami załopocze.
31^
CHIMERA
Płaczesz... Dlaczego mi sią zdaje, że Ty tam
u siebie w tej chwili płakać musisz?
Patrz! — już mi strach upiorów o północnej go-
dzinie oczy zaokrągla, twarz ściąga i ramiona praży . . .
słyszysz te szmery, szepty i stąpania wokół?
— Tu?!..
Coś echem się niesie, szmerem cichym się skrada.
— Czyś to ty?!..
Coś ze stołu spadło i echem wciąż jeszcze pada. ..
Słyszą, jak się tam miasto zdała burzy, słyszą
świst głuchy i łoskot ciężki wzbierającej fali... Czy
to brzęk złota, czy wiatru o szyby dzwonienie ?. . Twój-
że to szept pieściwy, czy przytłumione tłumu szemra-
nie: „Dziś! dziś! dziś!..^^ Twej -że to sukni szelest,
czy też Liii chichot pijany ?. .
— Kto woła ?!. .
Słyszę: ztamtąd, zdaleka — to oni — te trupy w imię
sztuki — wyją pijani w kawiarni, a błazny po tynglach
z nich się śmieją: he,-he^-he!
Patrz ! — oto lampa gaśnie. Już mnie ciemność
grobowa płytą od świata oddzieliła. Ty się teraz mej
woli oprzeć nie możesz!.. Nie widzę, nie słyszę, nie
czuję nic ! — Tobą być chcę. ciałem i krwią Twoją
i duchem Twym, — woli twej objawieniem !. .
Ty po grzęzkich bagniskach nad życia zgnilizną,
ponad próchnicą zgliszczy błądzący, biały, zwiewny,
święty duchu...
— Spłyń!..
. . . Już cichą, ciepłą słoneczność kobiecej dobroci
czuję, z chłodu twych dłoni odkupienie biorę. W mych
lepszych uczuć agonii ostatnim, przebłysku !
Już zapach włosów Twoich czuję, już puchowe
dotknięcie ramion twoich wskroś ciało me przenika.
PRÓCHNO 3J3
W kochania mego szale przedśmiertnym !
Przyjdź wiewem, zjaw sią cieniem, powstań upio-
rem.
— Choodź !. .
Patrz, — ja wskrzeszam w myśli moc wielką,
ho wszystkich grzechów moich jawą i świadectwo!..
W trumnie ciało me niebawem legnie, a ty tej grobo-
wej skrzyni pokutnem wiekiem, będziesz, jeśli się nie
zjawisz! Ja cię tem strasznem przekleństwem do nóg
mych przykuję.
— Jaw się i stań !. .
I słyszę — szloch . . . Twój, Zochna, płacz roz-
paczny !. . Czego ?. . czego ty tam płaczesz w tej chwi-
li?.. Kogo szukasz?.. IV tym blasku lampy czer-
wonym . . . Upadniesz, upadniesz z lampą !. . Chryste,
ona się zapali!..
' I te ciszy grobowej głuche dudnienie słyszę, go-
dzin ciężki, ołowiany chód, tych godzin najbliższych,
co się po klęsce pogrzebowym krokiem wloką.
Słyszę: — padł strzał! — Szum skrzydeł mu nie
zawtórował... Widzę: — osadził się ptak na gałęzi,
chwieje się, lecz nie spada. Osunął się: bije ciałem po
gałęziach, liście strąca, skrzydłami łopoce, czepia się...
znów się stacza, pada, bije, — wyrżnął o ziemię i krwa-
wi! Dyszy . . . Znów się porywa : tuż, tuż ponad zie-
mią jak kula sunie, czołga, wzbija się; znów pada,
na wznak się wali i skrzydła kurczowo pręży. Dyszy.
Pławi się we własnej posoce.
I widzę cienie dwóch rąk, co się po niego wycią-
gają... Ratuj duszę!.. Znów się porwie: po ziemi
kulą sunie, krwawą strugą barwi ... A te cienie rąk
pełzną po wszystkich ścianach, ślizgają się jak węże . . .
Dłonie, dłonie drapieżcę!..
)^4 CHIMERA
Uduszą mi ptaka!.. Chryste panie, ptaka Twe-
go Bożego!.,
Zgasło. Przesiliło ciało moc moją. Juz turkot
wozów słyszą na ulicy . . . Opuściły mnie siły moje.
Ciało czują, ból czują. Tu w piersiach dławi. dusi...
I ten chłód, ten chłód okropny na czole, i to zamro-
czenie nagłe!.. Wiem, co to znaczy: — chustki! —
miski! — lodu! — Dobrze, iż lampa zgasła: nie chcą
widzieć tego. Ukryją sią z tern, ślady zatrą^ nie chcą,
by mi Jelsky swą wyższość zdrowego zwierzącia współ-
czuciem okazywał. Nienawidzą współczucia!
A potem, sen krótki, gorączkowy ; — a może om-
dlenie. Po zbudzeniu sią trwoga, dziki ląk przed śmier-
cią i ta skrucha za chybionem życiem, zmarnowanym
posiewem. Jesteś, karzący mieczu życia ? jesteś, szata-
nie mój? A trwoga ma i skrucha i żal jednym tylko
okrzykiem wołać umieją:
Pisać chcą!!
Jesteś, złej godziny mych narodzin klątwo nie-
ubłagana, zjawiasz sią nawet w godzinie śmierci, aby
mią spowiedzią dobić.
Pisać chcą!!
. . . Rozwiały wiatry mej samotności płodne zasie-
wy. Na mych tąsknot pustyni kraczą tylko kruki nad
ciał i duchów padliną. Wszystko, co lepsze, głąbsze.
PRÓCHNO 375
trwalsze, runęło w gruzy. Wiąc ju& nic nie wskrze-
śnie? nic ciałem wizy i sią nie oblecze? nic nie zmar-
twychwstanie w marzeń moich ostatnim mirażu ? w no-
wego tycia krzyku daremnym ? Zmarniały dobre za-
siewy, — niechże więc kąkol wzejdzie i świadczy o ży-
cia mego krzywdzie i rozpaczy 1 Legło me dobro,
niechajże zło moje swój sabat święci ostatni! — A po-
tem niechaj duch mój wraz z ciałem w piekło się zwali /
A więc kieruj ty mem piórem, szatanie, ty, co
patrzysz także w sumienia czcigodnych i zasłużonych,
w szlachetnych oburzeń bezmyślność i kłam.
Ty. fałszu życia płaszczu świątobliwy,
krwawego znoju bliźnich złotodajna żyło,
bólu szlachetnych przepaścista studnio,
pochłoń mnie! zatrać mnie, bom w ostatniego Boga
ostatnią stracił wiarę!
Bezlitosnych udręczeń hojny ty szafarzu,
tajemnych przeznaczeń czarna twórcza ręko,
budujących bogów potępiony młocie,
nowych wartości nieśmiertelny twórco.
Szatanie, bądź wola Twoja!
Jelsky słaniał się wciąż jak fakir: otumanił go ten
dymny czad i, zda się, wszystkie wrota zmysłów zamknął,
aby jakieś inne drogi trwożnym czuciom i niepokojom
^7^ . CHIMERA
otworzyć. Oto wsparłszy głowę na ramionacłi słyszy szept
twardy, ostry, dobitny, jak uderzenia młota w czaszkę:
— Wszak hojnie darz^ rozkładem uczuć i ducha ro-
zterką? Wszak hojnie ziarna sztuki sieją?.. Patrz! —
jam jest sztuki waszej zabójczą potągą!
I w tejże cli wili czuje, mimo że resztką władz tę
myśl z uporem tłumi, czuje, że poza nim, tuż koło drzwi,
ktoś w tej chwili stoi. Twarz bezradnie w ramiona ukry-
wa i szepcze cicho: „Boże mój. Boże, co to jest?" —
Lecz w tymże momencie zrywa się błędnie i spoziera po
za siebie.
— Miiller?! — krzyknął krótko, a usta jakby w ocze-
kiwaniu odpowiedzi pozostały uchylone.
Powrócił, znaczy się ! — Ale milczy ! — Peler5mą swą
otula się tylko szczelnie, głowę w kołnierz wciska, pochy-
loną twarz beretem przysłania... Stoi i milczy jak cień:
w ciemnym kącie czarny, zamarły i dziwnie wyższy, dzi-
wnie . . .
— Muller, — ty?!..
Jelsky czuje, jak mu mięśnie krzepną, drętwieją, sku-
wają się tą przeraźliwą niemocą gorączkowego snu. A tam-
ten stoi pode drzwiami: czarny, zimny, pochyloną gło-
wę beretem przysłania... Ramiona na piersiach skrzyżo-
wał i...
Spojrzał ! . .
Jelsky' ego jakby między oczy coś uderzyło : rzucił się
w tył i ramionami załopotał. W sobie się zebrał, wtulił
i twarzą do własnych dłoni przypadł. Bez wiedzy i woli,
odruchowym jedynie instynktem dobrej krwi, chwycił krze-
sło i puścił je z całych sił w tamtym kierunku. Roztrzas-
kało się o drzwi na kawałki. Łoskot ten zbudził Jelsky'ego
i spłoszył mu zmorę z przed oczu. Zatoczył się do okna,
PRÓCHNO
377
uniósł roletę i szarpnął zawiasy. Cliłód wtargnął do po-
koju, ciężkie dymy poczęły się wykłębiać na ulicę.
Mroźne powietrze poranku drgało czystem, dźwięcz-
nem i pośpiesznem dzwonieniem sygnaturki kościelnej:
Ave - Maria - grałia - plena !
Na dachach domów sąsiednich kładł się szronem bia-
ły świt.
{Ciąg dalszy).
Wacław Berent.
ŻYCIE I ŚMIERĆ
Z poezyj Teodora de Banville.
jrzałem twórców, marzycieli.
Szlachetną gniewnych orłów brać,
Na czół im wzniosłych czystej bieli
Znak Prawdy święty było znać.
A leoło nich, jak dwa posągi.
Zrodzone w jednym twórczym śnie.
Związane wiecznie, dziś i ongi, —
Zycie i Śmierć, siostrzyce dwie.
Ot Homer, żebrak wiekopomny ;
Ajschyl bez żółci w sercu enem.
Łysy, w starości dniach bezdomnej
Smagany mroźnym wichrów tchem;
Pindar, liryzmu źródło świeże,
Myrtisa boski uczeń; z rąk
Śmiało mu król cytarą bierze.
Jak koźlą lilii zdziera pąk;
z POEZYJ TEODORA DE BAJWILLE ^79
Oto mój ojciec Arysłofan,
Ohydnych ra&on kałem słów,
Walczy przed ludem, co klnie — profan.
Za bóstw Ajschyla światy huf;
Oto Sofokles pije maty
Tryumfem niegdyś wrzących czar,
Skarżon o obłąd, odepchniąty.
Od dzieci swych ma wzgardy dar ;
Oto Owidyusz, czoło znaczy
Mu straszne piątno, trwożny zbieg
Mleko sarmackiej pije klaczy
W stepach, gdzie wiatr, a mróz, a śnieg;
Ot na wygnaniu Dant; ot Tasso,
Co nagle w obłąd dziki wpadł.
Świeci wybladłej twarzy krasą
Z za czarnych łurmy ciemnej krat;
Podobny lwu, co wzdycha, kona
Pod podłym batem strażnych sług.
Na żołdzie nądznym histryona
Oto — niestety I — Szekspir -bóg;
Oto Cerwantes, rab znąkany,
W kajdanach swój wylewa żal;
Kamoens, brocząc z ciężkiej rany,
Z grzywami wściekłych walczy fal;
Oto — tak igra los zuchwale.
Bezmyślnie drwić z człoiińeka rad —
Corneille w ulicznym stąpa kale
W trzewikach pełnych dziur i łat;
^8o . CHIMERA
Cny bałwochwalca Radne pada, \
Przez teatralny olśnion grom.
Który na korne sług swych stada
Miotał Ludwika wzrok — na srom ;
Chenier, z którego celnych grotów
Każdy w ofiary piersiach tkwi.
Broczy bezmyślnych nóż szafotów
Purpurą cudną swojej krwi.
Świecąc pierwotną swą świetnością,
Wygnańcy ci niebiańskich gniazd.
Pochodnie święte przed ludzkością.
Źrenice mieli pełne gwiazd.
O nasze trwożne bijąc uszy
Z łoskotem dźwięcznym słonych fal.
Głos ich ogromny grzmiał śród głuszy.
Jako bezdenna morza dal.
A śmiech ich, pełny skier i błysków.
Zdawał sią miotać w świata step
Strzały podobne do pocisków.
Jakie wyrzuca łucznik Feb.
Jednak, bez szczęścia, bez schroniska.
Pod nieb niechętnych mroźną mgłą.
Śród — królów, tłuszcz — urągowiska.
Wlekli przez wieki nędzę swą.
Z zapalczywością gniewów całą.
Co drogie im, zwiewając w dym,
Zycie szarpało mdłe ich ciało
Wściekłym, niesytym zębem swym.
z POEZYJ TEODORA DE BANYILLE }Bi
W mołłoch wmieszawszy ich żebraczy.
Którego losem — wzgarda, szyd.
Wiodło ich z miast do miast, tułaczy,
W łachmanach szat — na srom, na wstyd;
By wywrzeć wściekłe jady swoje
I zgnieść ich cały światy ród,
Zlewało na nich zniewag zdroje,
N^dzą, wygnanie, chłód i głód;
I gnało w dal nędzarzy smętnych.
Bez wiary już w odkupień dzień,
Zmazawszy biel ich czół poświętnych
Kałem nieczystych ślin i tchnień!
Lecz wreszcie drużka pewna, wierna.
Wyzwalający niosła zgon;
Zmywała krew Śmierć miłosierna
Z ich nieznających zgryzot łon.
Wzorem surowych tych piastunek.
Co jednak pieszczą, kojąc łzy.
Miru im kładła pocałunek
Na ustach mdłych, kołysząc w sny.
Przed ich stopami powitalny
Kobierzec słała w blaskach zórz
Z kraśnej purpury tryumfalnej —
Zwyciąztwa znak śród nądz i burz.
A czoła ich promienne chwałą.
Przed zbójczym ludem, który iść
Za nimi nie chciał, dłonią białą
Wieńczyła w lauru czarny liść.
z „KARYATYD."
eh, ju& nie pójdziem w bór,
[wawrzynów śeiąto liść.
W basenie Amor - trzpioł
[i Najad białe mary
W słonecznych widzą skrach
[kryształów z lodu kiść
Zamiast milczących strug, co
[lały sią z ich czary.
Wawrzynów ścięto liść, na
[grzmiący rogów chór
Uszczwany jeleń drży ; już
[nie pójdziemy w bór.
Gdzie dziatwy żwawy rój, w lipcowe wonne skwary,
Po lilie pełne ros, co ranek rwał sią iść.
Dziś koszą resztki traw, wawrzynów tną sztandary.
Już nie pójdziemy w bór, wawrzynów ścięto liść.
ZE -STALAKTYTÓW."
ójdż. Słomiany kapelusz włóż
[na czarne włosy.
Zanim wrzawa sią zbudzi,
[zabrzmią pracy głosy,
Pójdźmy zobaczyć ranek, jak
[na górach wstaje,
I z ulubionych kwiatów obrać
[łąki, gaje.
Nad brzegami źródełka
[zmarszczonego lekko
Nenufary złocistą mrugają
[powieką ;
W pól głąbokiem milczeniu, w cichej sadów głuszy
Zostało coś, jak echo piosenki pastuszej,
A wietrzyki poranne, błądni bracia -gońce.
Strzepując jakby dla nas swe skrzydła pachnące.
Rzucają juź na ciebie, uśmiechnięte dziecię.
Wonie brzoskwiń różowych i jabłonek w kwiecie.
ZE „STALAKTYTÓW."
SKOK Z TRAMPOLINY.
^
■ Jul
1
&
^
1 I~lj(
^
^^^^^
i
^
iM
^Ipl^-
2«
udowny klown, wierzajcie mi!
Ja ufam sam, że przyszłe dni.
Których wciąż drgają widnokręgi,
Z tą raną w boku ujrzą go.
Miał ubielone twarzy tło
W żółte, zielone, krwawe prągi.
Po Madagaskar gdzieś aż het
Dobiegło imią jego wnet.
Bo według zasad (to nie bajki!)
Po coraz mniejszych próbie kół.
Jakby trudności żądzą czuł.
Przez okrąg wreszcie skakał fajki.
Ciężkości praw nie musiał znać,
Nie wiedząc sam, wleźć mógłby snadź
Na Jakóbowej szczyt drabiny.
Gdy światła nań padł złoty słup.
Purpurą błyskał jego czub.
Jak żar przez pieca lśni szczeliny.
z POEZYJ TEODORA DE BANVILLE j8j
Do wysokości wzlatał tych.
Że innych skoczków witał śmiech,
Gdy próżno wciąż prażyli siły.
Zniechęcał ich, tracili hart,
Mruczeli gniewnie: „Chyba czart!
Zywem mu srebrem drgają żyły.'^
Lud cały mu oklaski bił.
Lecz on, dobywszy nowych sił.
Do skoku sprężył sią w połowie,
I — komu? co? któż wiedzieć mógł? —
Ten linoskoków król i bóg
Coś cicho szeptał w obcej mowie.
On trampolinie mówił swej:
„O sceno ma, dziś dać mi chciej.
Swą inspiracyą fantastyczną !
Przyrządzie, co wzruszeniem drżysz.
Gdy rozpęd biorą, mocniej wzwyż
Pchnij mią potągą elastyczną!
Jam zwinny dziś, jak dziki kot.
O, daj mi skok! o, daj mi wzlot.
Ty, desko wątła a sprężysta.
Wysoko tak, by oczom znikł
Cały ten fraków czarnych szyk.
Gdzie handlarz — ten, ten — biuralisła!
Przez niepojęty jakiś cud,
Jeżeli możesz, daj mi rzut
Aż do zvyżyny niewidomej.
Kędy swobodnie — plącząc, rwąc
Złociste włosy planet, słońc —
Orły mijają sią i gromy.
^86 . CHIMERA
Aż do eteru gwarnych sfer.
Gdzie wycieńczone tchnienia w szmer
Bezsilny łącząc, w czarne noce,
Wichry, pijane żądzą złą.
Stargane, wściekłe, ciążko śpią
Na bladem łonie chmur w pomroce.
Wciąż w górą, w dal, pod niebios sklep!
Aż w te lazury, których step
Ruchomej turmy naszej dachem!
Aż po tych Wschodów krwawych próg,
Zkąd płomienisty wstaje bóg.
Szalony gniewem i przestrachem.
Wyżej, wciąż wyżej ! jeszcze ztąd
Giełdziarzy w złocie widzą rząd.
Krytyków, panny żądne sideł
I realistów świat napłask.
Powietrza! światła! w błąkit! w blask!
Ach, skrzydeł! skrzydeł! skrzydeł! skrzydeł!"
I z giątkiej deski swej, jak ptak,
Klown wzbił sią w lot szalenie tak.
Ze śród powietrznej przebił jazdy
— Przy wrzawie trąb — płócienny dach
I, w pragnień swych wciąż tonąc snach.
Potoczył sią pomiądy gwiazdy.
■z „ÓD LINOSKOCZYCH."
WYGNANIE BOGÓW.
dr posępny, złowrogi, groźny,
[na północy
Gallu. Sprężona, resztki
[dobywając mocy.
Gęstwa potwornych dębów
[służy miast podnóża
Wielkim, czarnym chmurzy-
[skom, zkądwnet spadnie burza;
Ranek, drżąc, sią przebudza,
[i już pierwsze gońce
Zórz drasnęły niebiosa, krwi
[strugą broczące.
Wszystko żałobne, blade; wichrem rwane liście
Jęczą; myślom bolesnym oddane wieczyście
Olbrzymy, skały głuche, po widnokrąg czarny
Jeżą się, w swej rozpaczy pogrążone marnej!
Biała w szarym półbrzasku, pośród mgły rozlanej.
Kaskada szlocha cicho w swem więzieniu z piany.
Liżąc zielone sosny o miedzianej korze.
Faliste morze kąpie podnóża ich, morze
388 \ CHIMERA
Smutne, kądy co chwila, skupione w gromadki.
Cezara Konstancyusza przebiegają statki.
Wtem — o zgrozo! żałobo! — kądy brzeg sią spiętrza,
Ziemia wstrząsa sią lakiem i drży aż do wnętrza,
A na jej chropowatem, trwogą zdjątem łonie
Niebiańskie rozlewają sią ambrozyi wonie.
Wielki wiew oszalały szeleści w gęstwinie;
Jakaś złocista światłość błyska z za drzew, płynie^
Rośnie, wieszcząc tajemne a święte spotkanie,
I tam — bezkresne nieba ! — na leśnej polanie.
Walczący śćmionym blaskiem z dniem, co w mgły się słoni.
Znękani, w ranach, mrący a wzniośli, to oni,
Oni, wielcy wygnańcy, bogowie ! — Nędzarze !
Dęby zgarbione laty. klonów smukłe straże
Płaczą ich. Oto oni. Oto Zeus, Apollo ;
Tuż Afrodytę, bosa (a nad czarną rolą
Stopa jej ma róż świetność z gwiazd połyskiem śnieżnym !);
Atena, która niegdyś, w eterze bezbrzeżnym,
Z jasnym wzrokiem, gdzie ogień walczy ze słodyczą.
Była błękitnych niebios głębią tajemniczą;
Dionyzos, Hefajstos, Hera, smętnie lice
Chyląca ; wszyscy inni — ziemię niewolnicę
Depcząc — idą. Królowie pozbawieni mocy
Idą ku zapomnieniu, wygnaniu, ku nocy.
Straszni swą rezygnacyą, bledsi nad marmury.
Krwawiąc czoła o sęki zwisające z góry,
A czasem, gdy tak idą, gromada milcząca.
Znużenie tej wędrówki bez kresu, bez końca.
Wyrywa z ust ich boskich jęk nagłego łkania.
Lub westchnienie straszliwe, które pierś rozrania.
Bo odkąd urągliwe cezary, o sławę
Ich zazdrosne, jak wilków wygnały ich ławę,
z POEZYJ TEODORA DE BANVILLE 389
Odkąd złote pałace w gruz padły ze szczytów
Olimpu opuszczonych, mocarze błąkitów
Błądzą, znając łez gorycz, deptani zwyciązką
Stopą głodu, starości, poddani wszem klaskom,
lVszem bólom, przed któremi ludzie drżą strwożeni.
I krew skłóte cierniami nogi ich rumieni.
Zeus, dziś starzec zgrzybiały, drży z zimna; skostniały.
W szmat purpury sią tuli, włosy mu zbielały.
Zbielała broda; w głębi, gdzie wschód sią rozpala.
Małżonki za nim smętne śród mgieł idą zdała.
Hera i Eurynome, Metis, Themis. Leto,
Wszystkie są tam. a każda trwożną jest kobietą,
Każda płacze. U czół ich. uwilżonych rosą.
Lata orzeł, gdzie skrzydła strzaskane go niosą.
Ten, co ongi Pythona. straszną zabił żmiją.
Świetny bóg ów likijski, w fałdach płaszcza kryje
S(wój srebrny łuk — złamany. Smutny w światy m szale.
Dionyz miąkkiej Azyi płacze zniewieściale,
A owe nagich kobiet rozszalałe zgraje.
Co niegdyś biegły za nim przez nieznane kraje,
Rozdątemi nozdrzami wiewy chłonąc wonne.
To dziś cienie, widziadła, wynędzniałe, płonne.
Hermes, zwinąwszy skrzydła, idzie na ustroni.
Marząc ; thyrsos mu złoty dawno uwiądł w dłoni.
Atena, krwawy Ares, stanąwszy u kapy
Ożyn jedzą jagody ; ze zbroić ich — strzępy.
Demeter. blada jeszcze po zniesionej męce.
Wiedzie córkę, piekielnej wyrwaną paszczęce.
Tylko Artemis płowa, groźnie chmurząc lice.
Rzuca się jeszcze wkoło i gwiezdne źrenice
Wbija w posępną ciemność pod boru namiotem.
Szukając nieprzyjaciół, by sięgnąć ich grotem.
A u kolan jej dmie się i furkocze głucho
Tunika lazurowa, rwana zawieruchą.
390 . CHIMERA
Tymczasem, oczy wbiwszy w tor drogi łułaczej.
Muzy przeciągle pieśni śpiewają rozpaczy
0 zniewadze wygnania, co Iży ojca głow^,
1 burzą wybuchają ich hymny surowe.
W głosie ich wszystkie niebios straconych gorycze ;
Drzewa, skały, zakąty boru tajemnicze.
Czarne groty, ziejące z ciernistej gąstwiny,
Współczują im, i morza wrzawliwe głąbiny
Wrą ode dna, a na ich fali rozhukanej,
Zgrzybiały, dzierżąc złomek trójząba strzaskany.
Pojawia sią Posejdon, niesiony na grzywach
Wałów. Za nim — zbiegowie na podmorskich niwach,
Pontos, Keto i Nereus, Forkis, Tethys, cali
W pianach, jakiem żałosnym skarżą sią śród fali,
O skał cyple w rozpaczy tłuką czoła blade.
A roje Okeanid. zbiwszy sią w gromadą.
Szarpią śnieżne swe łona i żalą sią mące
Wielkich bogów, ku niebu cudne prażąc race.
Boleść z ust im wydziera śpiewy dumy dzikiej.
Zmieszane z nienawiści wściekłemi okrzyki,
A z wybrzeża — tych szlochań, tych skarg strasznej burzy
Afrodytę, czcigodna córa fali, wtórzy !
O boleści! jej cudne, z czystych śniegów ciało.
Znosząc wichów zazdrosnych i burz gniew, zsiniało;
Jej krągłe, twarde piersi, chłostane z kolei
Skwarem słońc i mrożących podmuchem zawiei.
Drgają całe, gdy krzyk ten rwie sią z nich ponury.
Twarz Kitajrei boska, wyniosła, na której
Nic świątego nie zdoła zatrzeć majestatu.
Ma zawsze świetność gwiazdy i różaność kwiatu;
Lecz puszczone, stargane kądziory słoneczne
Spadają na ramiona i kształty ich mleczne
Rzeką roztopionego zalewają złota.
z POEZYJ TEODORA DE BANYILLE ^gi
Żywe światło ich — pożar w gąszcze boru miota.
Wicher plącze je, szarpie, rzekłbyś, &e ich fala
Jej wn^trznym bólem płacze, żalem sią rozżala,
A gdy wielka królowa chyli skroń, splot siwy
W powodzi tego złota świeci połyskliwej.
Łzy Kiprydy spaliły długie rząs jej włosy.
Drżąc, i ona wygnańcze opłakuje losy
Wielkich bogów, i podczas gdy rój Okeanid
Jączy w morzu, jałowo grzmiącem w brzeżny granit.
Ona mówi w te słowa, a śmiech pełny szydu,
Wzdymającej jej serce rozpaczy i wstydu.
W zmroku, gdzie bój sią ranka z czarną nocą iści.
Daje skargom jej gorzkim brzmienie nienawiści:
„Żertwy nasze! królowie potworni, tytani.
Których my strąciliśmy do Czasu otchłani!
Pierworodni Chaosu, o gwiaździstych włosach,
Których tchnienie, spojrzenie wybuchały w ciosach
Orkanów! o Japecie! o Hyperionie,
Starszy od dziadów naszych! Dy ono, co w łonie
Nosiłaś mią ! i ty. co — szlakiem zwyciąztw, chwały —
Wzbiłeś sią z dna Ercbu, gdzie skrzydła twe spały,
Ty, najpierwszy, najstarszy z wszech bogów, Erosie!
Patrzcie, precz nas gna człowiek, cios nam śle po ciosie.
Krew wasza znów na zbójczych rakach naszych błyska,
Zwyciążeni pierzchamy w lasy, trząsawiska.
Tak ! pierzchamy ! Ócz naszych, niebios toni zmiennej.
Nie odbija już w sobie szlak rzek srebrnopienny .
Życie, błogosławione, ukochane Życie
Samo nas sią zapiera, nie chce nas mieć w Bycie.
Szcząśliw-żeś, zbójco nądzny bogów swych, człowiecze?
Puszcz głąbie, góry, niebios promienne odwlecze —
Puste dziś, fale — puste: to królestwo twoje!
Któż pocieszy cią teraz, pokrzepi na boje?
392 • CHIMERA
Źródełka leśnych dolin głosu już nie mają,
Nie mają głosu groty, zbrakło głosu gajom.
Oniemiała ta, z której piłeś, wieszczu, struga!
Morze — nieme dziś, ziemia — niema dziś jak długa.
Nic cią nie zna na modrą puszczą niebios całą.
Słońce, ogniste słońce bogiem być przestało^
Już nie widzi cią ! Z tego, co drga, żyje, dyszy.
Świeci, z tego nic dzisiaj nie zna cię. IV tej ciszy
Nikt dziś nie wie, zkądeście, włóczęgi bezdomne.
Nikt nie powie: „To człowiek. Ja go ziiam i pomną.^
Z Przyrody dziś już tylko grożjia mara pusta.
Bo złamane jej serce już nie bije. Usta
Jej — zawarte, gwiazd oczy — wy łupione. Nie śnij !
Niedokończonych — nigdy nie dokończysz pieśni,
A dzieci twe, nie wiedząc, co to natchnień wiry.
Spytają cię, czemu tyś nazwę dawał Liry!
Oh! czyś śpiewał, czyś boje bojował najkrwawsze.
Myśmy z tobą mówili półgłosem! 1 zawsze.
Słysząc szept nasz, u twarzy czułeś niespodzianie
Słodkie wonnych kędziorów naszych boskich wianie.
Teraz ciesz się — iw trosce łzami zmywaj lico.
Oto-ś nagi pod Tego straszliwą źrenicą.
Który widzi powstanie, życie, śmierć tysięcy
Światów i gwiazd, stuleci, i lat, i miesięcy,
I przed którym źdźbło prochu równe jest, czczy dymie.
Tym łzom nocy, którym ty słońc nadajesz imię.
Stało się. Już nie będziesz u wód żywych zdroju
Pił nektaru poezyi! Bogowie bez boju
Odchodzą, aby umrzeć, ale i ty zwolna
Konać będziesz, nieszczęsny. Owa mimowolna
Ekstaza, owo słodkie życiem upojenie,
Ów pocałunek rzeczy, który niezwalczenie
Drgał na ustach twych, prąd ów radości, miłości
z POEZYJ TEODORA DE BANVILLE 3C3
Już w tobie, gdy go nie chcesz, nigdy nie zagości!
Nie zakwitną już nigdy myśli twe, olśnione
Czarem białych nagości. To życie — skończone.
Znoś szpetność, ból. Pokutuj, niepewny i trwożny.
My, tymczasem, wygnani przez twój szał bezbożny.
Pierzchamy, zapadamy w otchłań tajemniczą
I stajem, sią nicestwa straszliwą zdobyczą.
Żegnaj, Hellado I lasy, góry i doliny ^
Zegnajcie, zdroje żywe, marmury, wawrzyny I
Lecz, człowiecze, gdy Noc już włosów naszych złoto
I czół blaski pochłonie, ty jeszcze z tąsknotą
Westchnień naszych czuć bądziesz wianie w swej ustroni
I nasze — ojcobójco! — łzy na swojej skroni!"
Tak, w boskim gniewie, z bólem mówiła i trudem
Czcigodna Afrodyta. Nad listowiem rudem.
Cały krwawy, zdobywca padłej mroków ściany,
Wstał Dzień, w ciemny, złowieszczy półzmierzch przyodziany.
W dół olśnione światłością opuściwszy oczy.
Wielcy bogowie, we łzach, śród mgły nieprzezroczej
Mdleli, topnieli w ogniu słonecznych promieni
1 zanikali smutnie pośród błędnych cieni,
Zkąd jeszcze ich znękane wybły skały skronie.
Afrodyta, królowa w słonecznej koronie.
Ze swem łonem różanem i białością śnieżną
Zdała się też rozpływać pod płachtą bezbrzeżną
Mgły niepewnej, posępnej, zostawiając tylko —
W miejscach, kędy swą jasność rozlały przed chwilką
Jej pierś bez skaz liliowa i kędziory lśniące —
Jakby odbicie śniegów i ognia gasnące.
z .WYGNAŃCÓW."
PRZEŁOŻYŁ Miriam.
"Eojrepe, 7ravTa rpśpstc.
dpłynę z pierwszą falą za zło-
wrogą a jasną gwiazdą Lucife-
ra, co po nieprzejrzanych mo-
rzach śmiałe serca ludzkie na
zagładę wodzi.
Odpłynę, gdy na śnieżnych
szczytach najwyższych gór wy-
'ntli się o zachodzie różano -złota
zorza, gdy wonny letni zmierzch
przymgli niebo i zamroczy oddalę. O tej porze falują
nad wodami melodye, pełne cudnej i niewysłowionej
melancholii, i drzewa szumią, jak gdyby śpiewały. O tej
porze najsłodsze są usta, najpieszczgtliwsze łona i naj-
piękniejsze oczy dziewczęce. I wszędzie kwitną cudy,
i wszędzie zamykają się kwiaty, a otwierają dusze ludz-
kie, podobne do kwiatów.
O tej porze, na tarasie marmurowego pałacu, co
wśród rozkwieconych i szumiących gajów wznosi się
wysoko nad ciemnem morzem, żegnać będę moich przy-
jaciół —
'Eojrspe, ?iavta cepSK; jpj"
moich przyjaciół młodych i pięknych, w których źre-
nicach tlą się orle sny, których dusze są jako żywe źródła
twórczej mocy i tajemniczej krasy.
Przy świetle smolnych pochodni, których płomienie
wichrzą się i szumią smutno na powietrzu, będziemy pili
wonne, złociste wino i będziem rzucali dźwięczne czary
w morze. Będziemy śpiewali kołyszące się z chwiejną fa-
lą pieśni i będziem rzucali płonące pochodnie w morze, —
będziemy rzucali w bezdenne wiry płonące pocho-
dnie, aby, lecąc w ciemność, krwawiły się groźnie i bo-
leśnie, jak się krwawią strącone z jasnych szczytów dumne
serca ludzkie.
A kiedy zatonie ostatnia dźwięczna czara i zagaśnie
ostatnia smolna pochodnia, zejdę w półjasną głąb' rozkwieco-
nych i szumiących gajów, gdzie mnie czekają moje siostry —
moje siostry, młode i piękne, w których zadumanem
oku przygasa o wieczorze zimny blask klejnotów, a zapa-
lają się drżące gwiazdy tęsknoty.
I będę patrzał, jak ich wiosenne, smukłe ciała prze-
latują w rytmicznym tańcu po miękkiej zieleni pachnących
traw, —
jak im w rozwiane, śliczne włosy osypuje się z roz-
wahanych drzew woniejące kwiecie na podobieństwo
gwiazd, które się z dróg mlecznych osypują nocą w wez-
brane, rwące rzeki.
I będę słuchał ich pieśni, w których cieniu, jak w cie-
niu wierzby płaczącej, dobrze jest spocząć na chwilę tuła-
czej duszy.
A zanim odejdę, wezmę od każdej siostry mojej po-
całowanie jest ust, a z włosów jej kwiecie, któremu kra-
są podobna: —
z balsamicznych, płowych włosów pierwszej, co ma
oczy modre i świetliste jak przejaśniony błękit, wezmę ró-
żowiejący kwiat jabłoni;
jp^ . CHIMERA
a z pozłocistych, miedzianych włosów drugiej, której
źrenice mienią się posępnie jak szmaragdowe dalekości
wystygłych mórz polarnych, czarną gałązkę cyprysu;
i wezmę kwiecie z włosów tej, w której źrenicach
świecą łzy jak opałowe perły na dnie przeczystej krynicj'^,
i tej, której oczy błyskają, jakby się w nich co chwila
rozniecały i gasły błędne ogniki, i tej, której oczu, świetnie-
jących blaskiem ametystu, nigdy pod długą rzęsą dojrzeć
nie można.
A z hyacyntowych, kruczych włosów ostatniej, któ-
rej oczy jak u jasnowidzów czarne są, promieniste i jak
śmierć wszechmocne, wezmę kwiat granatu, gorejący mi-
styczną purpurą. I czując, że mi twarz niemieje od długo
tajonego bólu, pochylę się do jej stóp, jakgdyby po złoty
klejnot, co się osunął z jej jasnej ręki między rosiste trawy
i fijołkowe kwiecie.
Wtedy na niebie, na odwiecznem, szafirowem niebie
rozbłyśnie złowroga gwiazda Lucifera. Poprzez splątaną
gęstwę liści i drżących puchów kwietnych prześlizną się
jej modre promienie i ku rozwidnionym błękitom podnio-
są łagodnie moje oczj^ olśnione.
I pójdzie za nią łódź moja, i poleci za nią serce mo-
je w śpiewające cisze. A gdy wichry zawieją szaremi mgła-
mi pustkowia wodne, gdy nagle błyskawica targnie śćmio-
nem niebem i ukaże wśród mroków nad lecącą w bezdeń
łodzią słaniające się orły morskie, —
wtedy wszystko dokoła pocznie się stawać snem,
pięknością i niepojętem, nienazwanem szczęściem, jakie
może było w przededniu stworzenia.
Stanisław Wyrzykowski.
Modlitwa przed czynem.
FRAGMENT.
dsuń mi. Panie, na jesień żywota
Dzień mego czynu . . . Oto stoją w wiośnie,
A karmią wiosny jest dzieła tęsknota . . .
Niech widzą, jako krzew mój bujnie rośnie.
Jak sią w rozkoszy rozwoju szamota
Z wichrami, kiedy burza go ochłośnie . . .
Odsuń na jesień życia cel mój. Panie.
Wszakże rozkoszą wiosny dojrzewanie . . .
Bo oto dusza ma jest jako drzewo
Złotemi ziarny pszczół owiane rojnie.
Olśnione blasków słonecznych ulewą.
Dojrzewające ciążarnie, spokojnie.
Pyszną soczystych owoców odziewa.
Dorodnym plonem obarczone hojnie . . .
Piąkno me teraz na soki sią zmienia
W cudownej pełni świątego rodzenia...
Duch mój jest ciążki wnąłrzną sivoją treścią.
Bo owoc jego jeszcze nie strząśniony ...
Szcząśliwą, pełną rozkoszy boleścią
Stawań sią zwolna żrzeje upojony . . .
jp8 CHIMERA
Jam teraz latem, cudowną powieścią
O przyszłych żniwach, co bogate w plony
Zbliża się w blasku chwały i zieleni...
Odsuń mi zbiorów czas i czas jesieni...
Duch mój jest drogą do celu, pochodem
Ciągłym, dążeniem wprzód nieustającem . . .
Nie bierz mi. Panie, w życiu mojem młodem
Rozkoszy ruchu i padu! Słojącem
Jeziorem kres jest i spoczynku chłodem . . .
Nie daj, bym, życia cel przed życia końcem
Osiągnął. . . Nie daj, bym jak spustoszałe
Był drzewo, które przeżyło swą chwałą . . .
Niedokonany czyn śpi jeszcze we mnie.
Cudnym zapasem jest moich spichlerzy.
Wypełnia sobą moich skarbców ciemnie.
Jest siłą, która cicho we mnie leży . . .
Spełnione dzieło ucieka tajemnie
Z mojego ducha . . . miądzy ludzi bieży.
Staje sią złotym owocem, z jabłoni
Słrząśniąłym, skarbem jasnym cudzej dłoni . . .
Niedokonanym czynem jam bogaty ...
Lecz idą parne przejrzałości noce.
Posłuszny jestem i niosą objały . . .
Oto mi każą niezbadane moce.
Abym sam sobie dłonią był. co szały
Złote mym sadom pozdziera, owoce
Moje... I duch mój musi treść swą stradać...
Idzie czas... Zaczną z drzeiu owoce padać...
Leopold Staff.
FILOKTET CZYLI TRAKTAT O TRZECH MORALNOŚCIACH.
AKT PIERWSZY.
Niebo szare, ciężkie, nad zaśnieżoną, lodowatą równiną.
- SCENA I.
ODYSSEJ i NEOPTOLEM.
NEOPTOLEM.
Odysseju, wszystko gotowe. Łódź przywiązana liną.
Wybrałem wodę głęboką, osłoniętą od Północy, bojąc się,
aby morze nie zamarzło przy wietrze. A cłiociaż ta wy-
spa tak zimna nie zdaje się mieć mieszkańców, oprócz
ptactwa gnieżdżącego się w skałacłi nadmorskicli, umie-
ściłem łódź w miejscu, kędy żaden przecliodzień wybrze-
żny nie może jej dostrzedz.
I dusza moja gotuje się także; dusza moja gotowa
już do ofiary. Odysseju! mów teraz; wszystko gotowe.
Przez dwa tygodnie, cłiyląc się nad wiosłami lub nad ste-
400 . CHIMERA
rem, wymawiałeś tylko twarde nazwy obrotów, któremi
musieliśmy bronić się od wałów morskich; twe milczenie
uparte powstrzymało wkrótce moje pytania; zrozumiałem,
że wielki smutek przygniatał drogą twą duszę, ponieważ
wiodłeś mię na śmierć. I umilkłem także, czując, że wiatr
unosił nam zbyt szybko wszystkie słowa na niezmierzo-
ność morską. Czekałem. Widziałem, jak za nami odda-
lało się i nikło za widnokręgiem morskim piękne otwarte
wybrzeże skyryjskie, kędy ojciec mój niegdyś walczył, po-
tem złote piaski lub głazy wysp, które kochałem, bo przy-
pominały mi Pylos; trzynaście razy widziałem słońce zstę-
pujące w morze ; co ranek wychodziło z fal bledsze i wzno-
siło się mniej wysoko i z większą powolnością ; aż nareszcie,
czternastego ranka, oczekiwaliśmy go napróżno; i odtąd
żyjemy jak gdyby po za granicami nocy i dnia. Lody pły-
wały po wierzchu morza ; nie mogłem spać z powodu cią-
głej bladej jasności, i jedyne słowa, jakie słyszałem z ust
twoich, zwracały mi uwagę na ogromne kry, od spot-
kania z któremi ocalało nas odpowiednie wiosła ude-
rzenie. Teraz, mów nareszcie Odysseju! dusza ma przy-
gotowana; i to nie jak owe kozły Bachosa, wiedzione na
objatę w ozdobach świątecznych, lecz jako Ifigenia postę-
pująca ku ofiarnikowi z prostotą, przystojnością i bez przy-
strojeń żadnych. Niewątpliwie, wolałbym, umierając bez
skargi dla dobra kraju, umierać, jak ona, w obliczu
Greków, na jakiejś ziemi słonecznej, i okazać, przyjmując
śmierć dobrowolnie, całą mą cześć dla bogów i całą pięk-
ność mej duszy; waleczna ona jest a nie walczyła dotąd.
Ciężko, zaiste, umierać bez chwały... A jednak, bogo-
wie! nie czuję goryczy, bom wszystko opuszczał zwolna,
ludzi, wybrzeża słoneczne... i teraz, gdyśmy przybyli na
ostrów ten niegościnny, bez drzew, bez promieni, kędy
śnieg okrył całą zieloność, kędy wszystko naokół zmrożo-
ne, pod to niebo, takie białe, takie mgliste, że wydaje się
FILOKTET 401
drugą równią śniegową rozciągniętą nad nami, — tak daleko,
tak strasznie daleko od wszystkiego... zdaje misie, że to
już jest śmierć; myśl moja tak bardzo z każdą godziną
stygła i oczyszczała się, tak bardzo omdlewał we mnie
każdy ślad namiętności, że tutaj ciału już tylko pozostaje
umrzeć.
Ale przynajmniej powiedz mi, Odysseju, że tajemni-
czy Zeus, ubłagany krwią moją wierną, odda Grekom
zwycięztwo; ale prz5miaj mniej, słuchaj, Odysseju, ty po-
wiesz im, że za to umieram bez trwogi . . . powiesz im . . .
ODYSSEJ.
Dziecię, ty wcale nie masz umrzeć. Nie uśmiechaj
się. Teraz powiem ci wszystko. Słuchaj, nie przerywa-
jąc mi. Gdybyż ofiara jednego z nas dwóch mogła bo-
gów ubłagać! To, co przyszliśmy spełnić tutaj, Neoptole-
mie, mniej łatwem jest niżli umrzeć . . .
Wyspa ta, która wydaje ci się bezludną, nie jest ta-
ką wcale. Zamieszkuje ją ^Grek; zwie się Filoktet, i oj-
ciec twój kochał go. Wsiadł on niegdyś razem z nami
na okręty, które w pełni pychy i nadziei wyruszały z Gre-
cyi do Azyi; był to przyjaciel Heraklesa, i jeden z naj-
szlachetniejszych między nami; gdybyś nie żył do dzisiaj
zdała od pól bitwy, znałbyś już jego dzieje. Któż nie po-
dziwiał wówczas jego dzielności? i któż później nie nazwał
jej lekkomyślnością? Ona to, na nieznanej wyspie, u któ-
rej zatrzymały się nasze łodzie, uniosła go i wtrąciła w nie-
szczęście. Wejrzenie brzegów było dziwaczne; złe prze-
powiednie osłabiały naszą odwagę. Ponieważ wola bogów,
jak mówił Kalchas, nakazywała na tej wyspie złożyć obja-
ty, każdy z nas oczekiwał, aby kto inny wysiadł pierwszy ;
wówczas to Filoktet ofiarował się z uśmiechem. Na wy-
brzeżu zdradziecka ukłóła go żmija. Z początku, z uśmie-
chem pokazywał nam Filoktet, wsiadłszy z powrotem na
402 ' CHIMERA
okręt, małą rankę tuż koło stopy. Nie była ona tak nie-
winna. Filoktet przestał uśmiecliać się wkrótce; twarz
jego pobladła, a nieco później, błędne jego spojrzenia na-
pełnił niepokój. Po kilku dniach noga nabrzmiała, ocię-
żała; i on, który przedtem nie skarżył się nigdy, począł
jęczeć boleśnie. Z początku wszyscy zbiegali się koło nie-
go, aby go pocieszyć, rozerwać; nie udawało się to niko-
mu ; trzeba było go uzdrowić ; gdy wszakże stało się pew-
nem, że cała sztuka Machaona zgoła nie oddziaływa na
jego ranę, — i ponieważ jednocześnie należało się obawiać,
by jego krzyki nie osłabiły naszej odwagi, — statek zbli-
żył się do innej wyspy, tej właśnie, i zostawiliśmy go tam,
samego z jego łukiem i strzałami, o które chodzi nam
dzisiaj.
NEOPTOLEM.
Jakto! samego! zostawiliście go, Odysseju?
ODYSSEJ.
Eh! gdyby miał umrzeć, moglibyśmy bj^^li zatrzymać
go jeszcze jakiś czas między nami. Ale nie — rana jego
nie jest śmiertelna.
NEOPTOLEM.
Lecz w takim razie?
ODYSSEJ.
Lecz w takim razie, czyż mieliśmy narazić na upadek
dzielność wojska całego, skutkiem jęków jednego człowie-
ka? Widać, że nie zrozumiałeś tego!
NEOPTOLEM.
Czyliż krzyki jego były tak przerażające?
FILOKTET 40)
ODYSSEJ.
Przerażające, nie: żałosne, zmiękczające litością du-
sze nasze.
NEOPTOLEM.
Czyliż przynajmniej nie mógł ktoś zostać, aby czu-
wać nad nim? Cłiory i sam tutaj, cóż miał począć?
ODYSSEJ.
Ma swój łuk.
NEOPTOLEM.
Swój łuk?
ODYSSEJ.
Tak : łuk Heraklesa. A zresztą, muszą ci powiedzieć,
cłiłopcze ; gnijąca jego noga wyziewała na cały statek naj-
nieznośniejszą w świecie smrodliwość . . .
NEOPTOLEM.
Ah!
ODYSSEJ.
Tak. Nadto, choroba pochłaniała go całkowicie i czy-
niła nazawsze niezdolnym do jakiegobądź poświęcenia dla
Grecyi'. . .
NEOPTOLEM.
Tem bardziej. I my tedy, Odysseju, przybyliśmy tu. . .
ODYSSEJ.
Posłuchaj dalej, Neoptolemie: wiesz sam, ile pod
Troją, oddawna skazaną, przelano krwi, ile zużyto dziel-
ności, cierpliwości, odwagi; ogniska domowe zostały opusz-
czone i droga ojczj^zna... Wszystko to nie wystarcza.
404 CHIMERA
Przez kapłana Kalchasa bogi oznajmiły wreszcie, że tylko
łuk Heraklesa i jego strzały, jako środek ostatni, umoże-
bnią Grekom zwycięztwo. Oto dlaczego wyruszyliśmy
obaj — błogosławiony niech będzie los, który nas wska-
zał! — i zdaje się, że teraz, gdy dotarliśmy do tej wyspy
dalekiej, gdy wszystkie namiętności w nas wygasły, wiel-
kie przeznaczenie spełni się nakoniec, i serca nasze, prze-
jęte nawskróś poświęceniem, osiągną nareszcie cnotę naj-
doskonalszą.
NEOPTOLEM.
To wszystko już, Odysseju? A teraz, gdyś tak pięknie
mówił, co myślisz robić? bo umysł mój wzdraga się jesz-
cze zrozumieć zupełnie twe słowa . . . Powiedz więc : po co
przybyliśmy tutaj?
ODYSSEJ.
Aby zabrać łuk Heraklesa; czyliżeś nie zrozumiał?
NEOPTOLEM.
Odysseju, twoja -ż to myśl?
ODYSSEJ.
Nie moja, lecz bogów, którzy mi ją zesłali.
NEOPTOLEM.
Filoktet nie zechce go nam oddać.
ODYSSEJ.
To też trzeba będzie wydrzeć mu go podstępem.
NEOPTOLEM. '
Odysseju, nienawidzę cię. Ojciec uczył mnie, aby
nigdy nie używać podstępu.
FILOKTET 40S
ODYSSEJ.
Podstęp jest silniejszy od siły; on nie czeka. Twój
ojciec zmarł, Neoptolemie; ja żyję.
NEOPTOLEM.
A czyż nie mówiłeś sam, że lepiej byłoby umrzeć?
ODYSSEJ.
Nie że lepiejby było, lecz że łatwiej. Niemasz rzeczy
zbyt trudnej gwoli Grecyi.
NEOPTOLEM.
Odysseju ! dla czego mnie wybrałeś ? czemuż ja wła-
śnie byłem ci potrzebny do tego czynu, który cała moja
dusza potępia?
ODYSSEJ.
Bo ja sam czynu tego nie mogę spełnić : Filoktet zna
mnie zbyt dobrze. Gdyby mnie ujrzał samego, podejrzewał-
by odrazu jakiś podstęp. Twoja niewinność będzie nam
osłoną. Czyn ten musisz ty spełnić; jest to konieczność.
NEOPTOLEM.
Nie, Odysseju ! klnę się na Zeusa, że go nie spełnię.
ODYSSEJ.
Dziecko, nie mów o Zeusie. Nie zrozumiałeś mnie.
Posłuchaj. Ponieważ udręczona dusza moja ukrywa się
i zgadza, sądzisz -że, iż mniej smutny jestem od ciebie?
Ty nie znasz Filokteta, a Filoktet jest przyjacielem moim.
Mnie zatem ciężej jest zdradzić go, aniżeli tobie. Rozkazy
bogów są okrutne. Oni są bogami. Jeżeli nie mówiłem
ci nic w ciągu żeglugi, to dla tego, że wielkie serce me
w udręczeniu zapominało słów niejako . . . Ale ty uno-
4o6 CHIMERA
sisz się, podobnie jak twój ojciec, i nie dajesz się prze-
konać.
NEOPTOLEM.
Ojciec mój umarł, Odysseju; nie mów o nim; umarł
za Grecyę ! Ah ! walczyć za nią, cierpieć, umrzeć — żą-
daj, co ci się spodoba, — tylko nie tego, bym zdradzał dru-
hów ojcowskich!
ODYSSEJ.
Dziecię, posłuchaj i odpowiedz mi : nie jest-żeś przy-
jacielem wszystkich greków bardziej, aniżeli przyjacielem
jednego z nich? albo raczej, nie jest- że ojczyzna czemś
więcej, aniżeli jednostka? i czyliż zgodziłbyś się ratować
człowieka, gdybyś dla jego zbawienia musiał zgubić Grecyę?
NEOPTOLEM.
Odysseju, masz słuszność, nie przeniósłbym tego.
ODYSSEJ.
I przyznasz, że, jeżeli przyjaźń jest rzeczą nieoszaco-
waną, ojczyzna jest czemś droższem jeszcze?.. Powiedz
mi, Neoptolemie, na czem polega cnota?
NEOPTOLEM.
Poucz mnie, mądry synu Laerta
ODYSSEJ.
Ucisz swe namiętności; poddaj wszystko obowiąz-
kowi . . .
NEOPTOLEM.
Lecz cóż jest obowiązkiem, Odysseju?
ODYSSEJ.
Głos bogów, porządek społeczny, poświęcenie siebie
samego dla Grecyi... Podobnie jak widzimy kochanka,
FILOKTET 407
szukającego dookoła po ziemi kwiatów najdroższych, aby
je złożyć w darze ukochanej, i pragnącego umrzeć
dla niej, jak gdyby, nieszczęsny, nie miał nic lepszego do
oddania nad siebie samego, tak i ty — jeśli prawda, że dro-
gą ci jest ojczyzna — cóż mógłbyś dać jej zbyt drogiego?
Nie zgodził -żeś się sam przed chwilą, że zaraz po ojczy-
źnie idzie przyjaźń? Cóż miał droższego Agamemnon nad
córkę własną, jeżeli nie ojczyznę? Zabij wszystko w ofie-
rze, niby na ołtarzu... A cóż ma znów Filoktet, na tej
wyspie, gdzie żyje samotnie, cóż ma droższego nad ten
łuk, do złożenia w darze ojczyźnie?
NEOPTOLEM.
Ale w takim razie, zażądaj go odeń, Odysseju.
ODYSSEJ.
Mógłby odmówić. Nie znam jego usposobienia, ale
wiem, że porzucenie na tej wyspie oburzyło go na wodzów
wojska. Podrażnia on może bogów swą myślą, a przesta-
je snadź — o zgrozo ! — życzyć nam zwycięztwa. I być
może, iż znieważone bogi zachciały przez nas ukarać go
jeszcze. Zmuszając go do cnoty przez niewłasnowolne
pozbycie się swej broni, bogowie będą dlań mniej surowi.
NEOPTOLEM.
Ale, Odysseju, czyliż czyny, które spełniamy pomi-
mo woli, mogą być liczone za zasługę?
ODYSSEJ.
Nie sądzisz -że, Neoptolemie, iż chodzi o to przede-
wszystkiem, aby wypełniły się bogów rozkazy? nawet
gdyby się wypełnić miałybez zgody danego człowieka?
NEOPTOLEM.
Wszystko, co mówiłeś poprzednio, pochwalałem;
4o8 CHIMERA
lecz teraz nie wiem już, co powiedzieć, i zdaje mi się
nawet ...
ODYSSEJ.
Cyt! Słuchaj... Nie słyszysz nic?
NEOPTOLEM.
Owszem: poszum fal morskich.
ODYSSEJ.
Nie. To on ! Przerażające jego krzyki zaczynają do-
chodzić do nas.
NEOPTOLEM.
Przerażające!? Odysseju, ja słyszę, przeciwnie, śpiew
melodyjny.
ODYSSEJ, nadstawiając ucha,
Prawda, on śpiewa! Doskonały jest! Teraz, gdy zo-
stał sam, śpiewa! Gdy był pomiędzy nami, krzyczał.
NEOPTOLEM.
Co on śpiewa?
ODYSSEJ.
Niemożna jeszcze słów rozróżnić. Słuchaj : ale on się
zbliża?
NEOPTOLEM.
Przestał śpiewać. Zatrzymuje się. Spostrzegł kroki
nasze na śniegu.
ODYSSEJ, śmiejąc się.
I Oto zaczyna krzyczeć znowu. Ach! Filoktecie!
FILOKTET 409
NEOPTOLEM.
Rzeczywiście, krzyki jego są okropne.
ODYSSEJ.
Idź; zanieś prędko mój miecz na tę skałę; niechaj
pozna broń grecką i wie, że kroki, które spostrzegł, są
krokami człowieka z jego ojczyzny. — Śpiesz. Oto już się
zbliża. — Dobrze. — Pójdź teraz; stańmy za tym kopcem
śnieżn5mi; będziemy go widzieli, sami niewidzialni. Cóż
za złorzeczenia pocznie miotać! „O ja nieszczęśliwy! — rze-
cze, — niechaj przepadną Grecy, którzy mię opuścili ! Wo-
dzowie wojska! ty, Odysseju przewrotny ! wy, Agamemno-
nie, Menelaju! Bodaj choroba moja zżarła ich z kolei!
O śmierci! śmierci, którą przyzywam codziennie, zosta-
niesz-że głuchą na skargi moje? nie przyjdziesz -że nigdy?
O groty! skały! przylądki! nieme świadki moich boleści,
nie zdołacie -ż nigdy..."
Filoktet wchodzi; spostrzega hełm i miecz, położone w pośrodku
sceny.
SCENA n.
FILOKTET, ODYSSEJ, NEOPTOLEM.
FILOKTET.
Milczy.
AKT DRUGI.
SCENA I.
ODYSSEJ, FILOKTET, NEOPTOLEM.
Wszyscy trzej siedzą.
FILOKTET.
Niewątpliwie, Odysseju. Dopiero, odkąd jestem zda-
ła od ludzi, zrozumiałem, co to jest cnota. Człowiek ży-
jący między innymi niezdolny jest, wierzaj mi, do jakiego-
bądź postępku czystego i pozbawionego istotnie widoków
osobistych. Zatem, wy... przyszliście tutaj... po co?..
ODYSSEJ.
Ależ, by się z tobą zobaczyć, drogi Filoktecie.
FILOKTET.
Nie wierzę w to ani na chwilę, i mało mnie to zresztą
obchodzi; przyjemność, jaką odczuwam, oglądając was po
tak długim czasie, jest wielka i wystarcza mi najzupełniej.
Straciłem zdolność doszukiwania się w czynach ich pobu-
dek, odkąd postępki moje nie mają już przyczyn ukrytych.
Dla kogóż miałbym udawać, czem jestem lub nie jestem?
Troszczę się o to tylko, aby być. Przestałem jęczeć, wie-
dząc, że żadne ucho mnie nie usłyszy, przestałem życzyć
sobie czegokolwiek, wiedząc, że nic tutaj nie mogę uzys-
kać.
FILOKTET 411
ODYSSEJ.
Czemuż nie zaprzestałeś jęczeć dawniej, Filoktecie?
Zachowalibyśmy cię między nami.
FILOKTET.
Nie godziło się, Odysseju. Wobec innycli milczenie
moje byłoby kłamstwem.
ODYSSEJ.
Podczas gdy tutaj?
FILOKTET.
Cierpienie moje nie potrzebuje słów, aby się poznać,
ponieważ znane jest tylko mnie.
ODYSSEJ.
Zatem, od naszego odjazdu zmilkłeś, Filoktecie?
FILOKTET.
Bynajmniej. Ale skargi moje, odkąd nie posługuję
się niemi do wyjawiania moich cierpień, stały się bardzo
pięknemi, do tego stopnia, że mnie pocieszają.
ODYSSEJ.
Tem lepiej, mój biedny Filoktecie.
FILOKTET.
Nie żałuj mnie zwłaszcza! Przestałem, jak ci mó-
wię, życzyć sobie czegokolwiek, wiedząc, że nic nie mogę
uzyskać . . . Nic z zewnątrz, to prawda, ale bardzo wiele
od siebie samego; od owej to chwili życzę sobie cnoty;
zużywam na to całą swą duszę i, mimo boleści mej, od-
poczywam w spokoju ; — odpoczywałem w nim przynaj-
mniej w chwiH, gdyście... Uśmiechasz się?
412 • CHIMERA
ODYSSEJ.
Widzę, że znalazłeś sobie zajęcie.
FILOKTET.
Słuchasz mnie, lecz nie rozumiesz. — Nie cenisz -że
cnoty?
ODYSSEJ.
Owszem : moją.
FILOKTET.
Jakaż jest ona?
ODYSSEJ.
Słuchałbyś mnie, lecz nie zrozumiał . . . Mówmy ra-
czej o Grekach. Czyżby cnota samotna zatarła w tobie
pamięć o nich?
FILOKTET.
Niewątpliwie, aby zatrzeć moje przeciwko nim obu-
rzenie.
ODYSSEJ.
Słyszysz, Neoptolemie ! — Zatem powodzenie wypra-
wy, dla którego...
FILOKTET.
. . . porzuciliście mię . . . cóż chcesz, abym o niem myś-
lał, Odysseju? Jeżeli porzuciliście mię, to dla tego, aby
zwyciężyć, nieprawdaż? Ufam zatem, dla was, że jesteście
zwycięzcami . . .
ODYSSEJ.
A jeżeli nie?
FILOKTET.
Jeżeli nie, Hellada stanowczo wydawała nam się zbyt
FILOKTET 41}
wielką. Ja, na tej wyspie, zacząłem się stawać, pojmij-że,
z dnia na dzień coraz mniej Grekiem, z dnia na dzień
coraz bardziej człowiekiem... Jednak, gdy was oglądam,
czuję... Achill nie żyje, Odysseju?
ODDYSEJ.
Achil nie żyje; towarzysz mój jest jego synem. Cóż
to! szlochasz, Fil oktecie?., ów spokój tak poszukiwany...
FILOKTET.
Achill ! . . Dziecię, pozwól mej dłoni popieścić białe
twe czoło . . . Od tak dawna już, od tak dawna, dłoń ma
dotyka ciał zimnych jedynie; nawet ciała ptaków, które
zabijam i które spadają na fale lub na śnieg, są, gdy
dłoń ma zbliży się do nich, zlodowaciałe, jak owe wyższe
strefy powietrzne, w którj^^ch przebywają . . .
ODYSSEJ.
Wyrażasz się dobrze, jak na człowieka, który cierpi.
FILOKTET.
Gdziekolwiekbym był i do końca życia będę synem
Grec}^.
ODYSSEJ.
Ale nie masz do kogo mówić.
FILOKTET.
Powiedziałem ci już; czyż-eś mnie nie zrozumiał?
Wyrażam się daleko lepiej, odkąd nie mówię już do lu-
dzi. Po za polowaniem i snem, mam jedno zajęcie: my-
ślenie. Myśli me, w samotności, kędy nic, nawet ból, ich
nie rozstraja, nabrały bystrości i polotu, tak, że niekiedy
sam z trudnością zdążam za niemi. Zrozumiałem więcej
tajemnic dotyczących życia, niźli mi odsłonili wszyscy moi
414 ' CHIMERA
przyjaciele. Zajmowałem się również opowiadaniem sobie
samemu o swych boleściach i, o ile zwrot czy okres były
bardzo piękne, o tyle wielką czułem ulgę; niekiedy, wy-
mawiając je, zapominałem o swym smutku. Zrozumiałem,
że słowa są daleko piękniejsze, od chwili, gdy nie służą
do pytań lub próśb. Nie mając, dokoła siebie, uszu ani
ust, posługiwałem się tylko pięknością swych słów; wy-
krzykiwałem je po całej wyspie, wzdłuż wybrzeży; i wy-
spa, słuchając mnie, wydawała się mniej samotną ; przyroda
wydawała się podobną do smutku mojego; miewałem wra-
żenie, że jestem jej głosem i że nieme skaliska oczekiwa-
ły na ten głos, aby wypowiedzieć w nim swe choroby;
bo zrozumiałem, że wszystko dokoła mnie jest chore . . .
i że to zimno nie jest normalne, bo pamiętam przecież
Grecyę ... I nauczyłem się zwolna głosić nędzę — raczej
rzeczy okólnych, aniżeli własną; wydawało mi się to le-
pszem; zresztą, jakby ci to powiedzieć? była to ta sama
nędza, i czułem ulgę tem większą. Potem, najpiękniejsze
me stworzyłem okresy, mówiąc o morzu i nieskończonych
jego falach. Mamże ci wyznać, Odysseju, — Odysseju! —
niektóre były tak piękne, że szlochałem ze smutku, iż ża-
den człowiek słyszeć ich nie może. Zdało mi się, że du-
szaby mu [się na ich brzmienie przeistoczyła ode dna.
Słuchaj, słuchaj, Odysseju! Nikt^nie słyszał mnie jeszcze.
ODYSSEJ.
Nie mając nikogo dookoła, naucz3''łeś się, jak widzę,
mówić bez przerwy. Dalej -że, opowiadaj.
FILOKTET, deklamując.
„Uśmiechy nieskończone fal morskich bezbrzeża..."
ODDYSEJ, śmiejąc się.
Ale, Filoktecie, toż to z Ajschylosa.
FILOKTET 4is
FILOKTET.
Być może... Czy ci to zawadza?..
Rozpoczyna na nowo.
„Szlochania nieskończone fal morskich bezbrzeża..."
Milczenie.
ODYSSEJ.
A dalej...
FILOKTET.
Nie wiem już... pomieszało mi się.
ODYSSEJ.
Cóż robić! dokończysz innym razem.
NEOPTOLEM.
O, dokończ, proszę cię, Filoktecie!
ODYSSEJ.
Patrzaj! dziecię słuchało!..
FILOKTET. '
Nie umiem już mówić.
ODDYSSEJ, powstając.
Opuszczę cię na chwilę, byś mógł odszukać myśl
swoją. Do prędkiego zobaczenia, Filoktecie. — Ale, pra-
wda? niemasz tak twardej niewoli, żeby się w niej nie
znalazła chwila jakiegoś odpoczynku, jakiegoś zapomnie-
nia, jakiejś 'przerwy kojącej?..
FILOKTET.
W istocie, Odysseju. Pewnego dnia spadł mi pod no-
gi ptak, do którego strzeliłem i którego strzała moja zra-
niła tylko. Przez chwilę cieszyłem się nadzieją, że go ule-
czę. Ale jak uchować to wzruszenie powietrzne, które,
4i6 CHIMERA
nie mogąc wzbić się, polatywało tuż, tuż nad tą ziemią
skalistą, kędy zimno nadaje wodzie nawet, zmroziwszy ją,
formy moich myśli logicznych. Ptak skonał; widziałem,
jak skonał w ciągu godziny; chcąc go rozgrzać jeszcze,
dusiłem go pocałunkami i tchnieniami. Skonał z potrzeby
latania . . .
Tak samo, zdaje mi się, drogi Odysseju, że potok
poezyi, jak tylko opuści me usta, zamarza i kona z nie-
możności rozprzestrzeniania się dalszego, i że ożywiający
go drobniuchny płomyk zanika coraz bardziej. Wkrótce,
żyjąc wciąż jeszcze, stanę się czemś zupełnie oderwanem.
Zimno opanowuje mnie, drogi Odysseju, i lęk mnie bierze
już dzisiaj, bo zaczynam w niem, i nawet w straszliwej
jego surowości, znajdować jakąś piękność.
Stąpam niewątpliwie po rzeczach i płynach stężałych.
Nie marzę już nigdy; myślę. Zapomniałem smaku nadziei,
i dla tego nie czuję już nigdy upojenia. Gdy położę tu-
taj, gdzie wszystko twardą jest skałą, cokolwiek... choć-
by nasionko nawet, odnajduję je po długim czasie w tym
samym stanie; nie puściło kiełków nigdy. Tutaj nic nie
staje się, Odysseju: wszystko jest, wszystko trwa. Osta-
tecznie, można tu zaciekać się w myślach ! — Zachowałem
martwego ptaka ; oto on ; powietrze zbyt zimne nie da mu
nigdy zgnić. I postępki moje, Odysseju, i słowa moje, jak
gdyby marznąc, trwają niezmiennie i otaczają mnie niby
kołem skał coraz dostawianych. I, odnajdując je tak co-
dzień koło siebie, każda namiętność zmilknąć musi. Czuję
Prawdę coraz bardziej — i chciałbym, aby postępki me
były podobnież coraz trwalsze i piękniejsze: prawdziwe,
czyste, kryształowe, piękne, piękne, Odysseju, jak te
kryształy szronu jasnego, w których, gdyby słońce się po-
kazało, słońce przeświecałoby całe. Nie chcę przeszka-
dzać żadnemu promieniowi Zeusa; niech każdy przechodzi
przezemnie nawskróś, Odysseju, jak przez pryzmat, i niechaj
FILOKTET 417
to światło przełamane uczyni każdy postępek mój godnym
uwielbienia. Cliciałbym dojść do największej przezroczy-
stości, zniweczyć mą nieprzepuszczającą światła miąższość,
cliciałbym, abyś ty nawet, patrząc na postępowanie moje,
czuł światłość , . .
ODYSSEJ, odchodząc.
No, no, bądź zdrów, wskazując Neoptoiema. Pogadaj z nim^
skoro cię słucha
Wychodzi. Milczenie.
SCENA n.
FILOKTET, NEOPTOLEM.
NEOPTOLEM.
Filoktecie ! naucz mnie cnoty . . .
AKT TRZECI
SCENA I.
FILOKTET, wchodzi.
FILOKTET, poruszony do głębi niespodzianym podstępem i boleścią.
Ślepcze Filoktecie ! poznaj swój błąd i płacz nad swem
szaleństwem! Że też zjawienie się nanowo Greków mo-
gło oczarować ci serce . . . Czy dobrze słyszałem ? — Nie-
ma żadnej wąpliwości: Odyssej siedział, a koło niego
Neoptolem; nie wiedząc, żem tak blizko nich, nie zniżyli
nawet głosu; Odyssej dając rady Neoptolemowi, uczył go,
jak mnie zdradzić; mówił mu... Nieszczęśliwy Filoktecie !
zatem, aby wydrzeć ci łuk, powrócili tutaj ! Jakże on
musi być im potrzebny!. . Nieoceniony łuk, oh! jed3'^ne mie-
nie, które mi pozostało, i bez którego . . . Nadstawia ucha. Idą !
Broń się, Filoktecie! masz dobry łuk, masz pewne ramię.
Cnoto! cnoto! Kochałem cię tak bardzo, w samotności! Mil-
czące serce moje uspokoiło się, zdała od nich. Ah! teraz
wiem, co warta przyjaźń, którą mi ofiarowali! I toż jest
Grecya, moja ojczyzna? Odyssej, którego nienawidzę, i ty,
Neoptolemie ... a jednak, jak on mnie słuchał ! Cóż za
słodkie dziecko! Dziecko... równie piękne, oh! piękniej-
sze, niż był twój ojciec ... W jakiż sposób czoło tak czy-
ste ukrywać może takie myśli? „Cnota," mówił, „Filo-
ktecie, naucz mnie, co to cnota." Co mu odpowiedzia-
łem? Nie pamiętam nic już prócz niego... I czy nie
FILOKTET 419
wszystko jedno teraz, co mu rzec mogłem!.. Nad«łuchiye. Kro-
ki!.. Kto to? Odyssej! chwyta za tuk. Nie, to... Neopto-
lem. Neoptolem wchodzL
SCENA n.
FILOKTET i NEOPTOLEM.
NEOPTOLEM, wołając.
. . . Filoktecie ! spostrzega go. Ah I Zbllża się, jak gdyby słabnąc
ah ! niedobrze mi . . .
Niedobrze?..
FILOKTET.
NEOPTOLEM.
Tyś to zawichrzył mi duszę. Oddaj mi spokój, Fi-
loktecie. Wszystko, co-ś powiedział, zakiełkowało w mo-
jem sercu. Podczas gdy mówiłeś, nie wiedziałem, co od-
powiedzieć. Słuchałem ; serce moje otwierało się szczerze
i niewinnie na twoje słowa. Umilkłeś ; ja słuchałem jeszcze.
Ale oto wszystko się zmącą, i pełen jestem oczekiwania.
Mów ! niedość słyszałem . . . Trzeba poświęcać się, mówi-
łeś..?
FILOKTET, zamknięty w sobie.
...poświęcać się.
NEOPTOLEM.
Ale Odyssej poucza mnie również. Poświęcać się
dla kogo, Filoktecie? On powiada, że dla ojczyzny...
FILOKTET.
...dla ojczyzny.
420 CHIMERA
NEOPTOLEM.
Ach! mów -że, Filoktecie; teraz musisz dokończyć.
FILOKTET, wymijająco.
Dziecko... czy umiesz strzelać z łuku?
NEOPTOLEM.
Umiem. Dla czego?
FILOKTET.
Czy mógłbyś napiąć ten oto?..
NEOPTOLEM, zmieszany.
Ty chcesz . . . Nie wiem. Próbuje. Tak ; być może. —
Oto widzisz!
FILOKTET, do siebie.
Co za łatwość! Zdawałoby się, że to...
NEOPTOLEM, z wahaniem.
A teraz . . .
FILOKTET.
Widziałem, CO-m chciał widzieć. Bierze łuk z powrotem.
NEOPTOLEM.
Nie rozumiem.
FILOKTET.
Mniejsza o to, niestety!., zmieniając zdanie. Słuchaj, dzie-
cię. Czy nie zdaje ci się, że bogi stoją nad Grecyą i więk-
szą mają wagę, niż ona?
NEOPTOLEM.
Nie, na Zeusa, tak nie sądzę.
FILOKTET 421
FILOKTET.
I dla czegóż to, Neoptolemie ?
NEOPTOLEM.
Albowiem bogowie, których czczę, służą tylko Grecyi.
FILOKTET.
Jakto służą? Są-ż jej poddani?
NEOPTOLEM.
Nie poddani... nie wiem, jak to rzec... Ale, widzisz,
sam wiesz przecie, że nikt ich nie zna poza Grecyą ; Gre-
cya jest ich krajem, tyleż co naszym; służąc jej, czczę ich;
niemasz różnicy między nimi i ojczyzną moją.
FILOKTET.
A jednak, widzisz, ja mogę ci coś o tem powiedzieć,
ja, który nie należę już do Grecyi — a... czczę ich...
NEOPTOLEM.
Tak ci się zdaje? — Ah! biedny Filoktecie! człowiek
nie odrywa się tak łatwo od Grecyi ... i nawet . . .
FILOKTET, z uwagą.
I nawet ?. .
NEOPTOLEM.
Ah ! gdybyś wiedział . . . Filoktecie ...
FILOKTET.
Gdybym wiedział ... co takiego ?. .
NEOPTOLEM, powracając do pierwszej myślL
Nie, mów ty; przyszedłem, aby słuchać, a ty pytasz
ciągle... Czuję dobrze, że cnota twoja i cnota Odysseja
422 CHIMERA
nie są tern samem . . . Ale gdy trzeba mówić, ty, co mó-
wiłeś tak dobrze, wahasz się... Poświęcać się dla kogo,
Filoktecie?
FILOKTET.
Miałem ci powiedzieć: dla bogów... Ale właściwie
jest zatem coś ponad bogami, Neoptolemie.
NEOPTOLEM.
Ponad bogami!
FILOKTET.
Tak, skoro ja postępuję inaczej, jak Odyssej.
NEOPTOLEM.
Poświęcać się dla kogo, Filoktecie? Ponad bogami
cóż jest takiego?
FILOKTET.
Jest. . . Ujmuje głowę w obie ręce, jakby przygnębiony jakiemś brzemieniem.
Nie wiem już. Nie wiem ... ah ! ah ! nawet o sobie sa-
mym ! . . Nie umiem już mówić, Neoptolemie . . .
NEOPTOLEM.
Poświęcać się dla kogo? Powiedz, Filoktecie...
FILOKTET.
. . . poświęcać się . . . poświęcać się . . ,
NEOPTOLEM.
Ty płaczesz!
FILOKTET.
Dziecko ! Ah ! gdybym mógł wskazać ci cnotę . . .
FILOKTET 423
Porywa się gwałtownie. SłySZę OdySSCJa ! Bądź zdrów. . . Odsuwa się
i mówi, odchodząc : Czy ZObaCZę cię jCSZCZC?
NEOPTOLEM.
Bądź zdrów, wchodzi Odyssej.
SCENA m.
ODYSSEJ i NEOPTOLEM.
ODYSSEJ.
W czas przychodzę? Co powiedział? Czy dobrze
mówiłeś, mój uczniu?
NEOPTOLEM.
Dzięki tobie, lepiej niż on. Ale mniejsza o to! —
Odysseju... kazał mi napiąć swój łuk!..
ODYSSEJ.
Swój łuk! cóż za żarty! — I czemużeś go nie zatrzy-
ma, sjmu Achilla?
NEOPTOLEM.
Cóż wart łuk bez strzał? Dawszy mi do rąk łuk,
zatrzymał roztropnie strzały.
ODYSSEJ.
Zręczny przyjaciel I . . Czy domyśla się czego, jak ci
się zdaje? Co mówił?
NEOPTOLEM.
Oh! nic, albo prawie nic.
424 ' CHIMERA
ODYSSEJ.
A czy opowiadał ci znowu o swojej cnocie?
NEOPTOLEM.
On, który mówił tak dobrze przed cliwilą, jak tylko
zacząłem go pytać, zmilkł.
ODYSSEJ.
A widzisz ! . .
NEOPTOLEM.
A gdy spytałem, gwoli czemu można się poświęcać,
co nie byłoby zawsze tylko Grecyą, rzekł mi...
ODYSSEJ.
Rzekł ci?..
NEOPTOLEM.
Ze nie wie. A gdy rzekłem, jak mnie nauczyłeś, że
sami bogowie są jej podlegli, odpowiedział: Właściwie
jest zatem coś ponad bogami, jest...
ODYSSEJ.
Co?
NEOPTOLEM.
Powiedział mi, że nie wie.
ODYSSEJ.
Ełi ! widzisz więc, Neoptolemie ! . .
NEOPTOLEM.
Nie, Odysseju, zdaje mi się, że rozumiem go teraz.
ODYSSEJ.
Że rozumiesz co?
FILOKTET 42;
NEOPTOLEM.
Coś. Bo, ostatecznie, samotny na tej wyspie, póki
nas tu nie było, dla kogo, czy dla czego poświęcał się
Filoktet?
ODYSSEJ.
Ależ, powiedziałeś sam: dla niczego. Cóż przyjdzie
z cnoty samotnej? Mimo wszystko, co jemu się roi, wie-
trzała ona bezużytecznie. Cóż przyjdzie ze wszystkich
jego zwrotów i okresów, choćby najpiękniejszych . . . Prze-
konał-że cię? — Mnie także nie.
Jeżeli żył w ten sposób, samotny na tej wyspie, to
tylko dla tego (dowiodłem ci przecież), aby uwolnić woj-
sko od swych jęków i swej smrodliwości ; oto jego pierw-
sze poświęcenie, oto jego cnota, cokolwiekby mówił inne-
go. Drugą jego cnotą będzie, że, straciwszy swój łuk,
znajdzie pociechę w myśli, iż to dla dobra Grecyi. Jakież
inne poświęcenie mógłby sobie wyobrażać, jeśli nie dla
ojczyzny? Czekał, widzisz, abyśmy przyszli ofiarować mu
je . . . Ale ponieważ mógłby odmówić, lepiej będzie zmusić
jego cnotę, narzucić mu poświęcenie — i zdaje mi się, że
przezorność nakazuje uśpić go. Widzisz tę łagiewkę...
NEOPTOLEM.
Ah ! nie mów zbyt wiele, Odysseju . . . Filoktet milczał.
ODYSSEJ.
Bo nic już nie miał do powiedzenia.
NEOPTOLEM.
I zapewne dla tego płakał?
ODYSSEJ.
Płakał, że się łudził.
426 • CHIMERA
NEOPTOLEM.
Nie, on płakał z mego powodu.
ODYSSEJ, z uśmiechem.
Z twego powodu?.. Człowiek zaczyna coś przez
głupotę, a potem z pycliy nazywa to cnotą.
NEOPTOLEM, wybuchając łkaniem gwaltownem.
Odysseju! ty nie rozumiesz Filokteta...
AKT CZWARTY.
SCENA I.
FILOKTET, NEOPTOLEM.
Filoktet sam ; siedzi ; robi wrażenie człowieka przygnębionego
boleścią — lub rozmyślającego,
NEOPTOLEM, wbiega gwałtownie.
Abym go tylko wczas jeszcze znalazł!.. Ah! to
ty, Filoktecie. Czas nagli, posłuchaj mnie. To, co przy-
szliśmy tutaj zrobić, jest niegodne; ale bądź wyższym od
nas: przebacz mi. Przyszliśmy... oh! wstyd mi to wy-
znać . . . skraść ci twój łuk, Filoktecie !
FILOKTET.
Wiedziałem o tem.
NEOPTOLEM.
Nie rozumiesz mnie . . . skraść ci twój łuk, powia-
dam... Ah! broń się!
FILOKTET.
Przeciwko komu? Przeciwko tobie? powiedz, mój
Neoptolemie.
NEOPTOLEM.
Nie, rzecz prosta, nie przeciwko mnie: ja kocham
cię i uprzedzam.
428 CHIMERA
FILOKTET.
I zdradzasz Odysseja...
NEOPTOLEM.
I jestem w rozpaczy... Poświęcam się dla ciebie.
Kochasz mnie? Mów, Filoktecie. I czy to jest cnota?
FILOKTET.
Dziecko ! . . .
NEOPTOLEM:
Patrz, co ci przynoszę. Ta łagiewka miała cię uśpić.
Ale ja ci ją oddaję. Oto masz. Czy to jest cnota? —
Powiedz.
FILOKTET.
Dziecię! Krok za krokiem jedynie dojść można do
cnoty najwyższej; to, co ty robisz, jest tylko podrzutem.
NEOPTOLEM.
Więc naucz mnie, Filoktecie.
FILOKTET.
Ta łagiewka miała mnie uśpić, powiadasz? Bierze ją
ł przygląda się. Drobua łagicwko . . . ty przynajmniej nie mi-
niesz się z celem ! Widzisz, co robię, Neoptolemie? pije.
NEOPTOLEM.
Jakto ! nieszczęśliwy, ależ to . . .
FILOKTET.
Poświęcam się. Uprzedź Odysseja. Powiedz mu...
że może przyjść. Neoptolem, przerażony, wybiega z krzykiem.
FILOKTET 429
SCENA II.
FILOKTET, później ODYSSEJ i NEOPTOLEM.
FILOKTET, sam.
I będziesz mnie uwielbiał, Odysseju; zmuszą cią do
uwielbienia. Moja cnota wzbija się nad twoją, i musisz
uczuć się zmalałym. Uwielbij siebie, cnoto Filokteta!
uraduj się pięknością swoją! Neoptolemie, czemu nie za-
brałeś zaraz mego łuku? Im bardziej mnie kochałeś, tem
ci to było cięższem : nie poświęciłeś się dostatecznie. Bierz
łuk i strzały... ogiąda się. Już go niema...
Ten napój miał smak okropny; mdło mi się robi, gdy
o nim myślę ; chciałbym zasnąć jak najprędzej ... Ze wszyst-
kich poświęceń najszaleńszem jest poświęcenie dla innych
ludzi, bo wówczas człowiek staje się wyższym od nich.
Poświęcam się, tak, ale nie dla Grecyi . . . Żałuję tylko
jednego: że poświęcenie moje przyniesie korzyść Grecyi...
Zresztą nie, nie żałuję tego nawet... Ale w takim razie,
nie dziękuj mi: co-m uczynił, uczyniłem dla siebie, nie
dla ciebie. — Odysseju, będziesz mnie uwielbiał, niepraw-
daż ? — Ale , czy będziesz mnie uwielbiał, Odysseju ? —
Odysseju! Odysseju! gdzież jesteś? Pojmij -że: poświę-
cam się, ale nie dla ojczyzny . . . dla czegoś innego, poj-
mij-że; dla... czego? Nie wiem. Czy zrozumiesz to?
Odysseju! będziesz myślał może, iż poświęcam się dla
Grecyi! Ah! ten łuk i tj strzały mają służyć do tego!..
Gdzież je rzucić? — Morze! morze! Chce bledz, ale opada zmożony
przez napój. Nie mam sił. Ah ! w głowie mi się mąci . . . On
zaraz nadejdzie...
Cnoto! cnoto! szukam w gorzkiem imieniu twojem
nieco upojenia; czyżbym je wyczerpał już do dna? Py-
cha, która mnie podtrzymywała, chwieje się i ugina;
430 CHIMERA
uchodzę i rozpływam się ze wszech stron. „Bez podrzu-
tów; bez podrzutów," mówiłem mu. Co się przedsiębierze
ponad własne siły, Neoptolemie, — oto jest cnota. Cnota. . .
nie wierzę w nią już, Neoptolemie ! Neoptolemie, niema
cnoty. — Neoptolemie ! . . Nie słyszy. . . Pada zmożony l zasypia.
ODYSSEJ, wchodzi z Neoptolemem i spostrzega Filokteta.
A teraz, zostaw mnie z nim samego.
Neoptolem, miotany najżywszem wzruszeniem, waha się z odej-
ściem.
Ależ tak! idź gdziebądi; biegnij przygotować łódź,
jeśli chcesz.
>'eoptolein wychodzi.
ODYSSEJ, sam. Zbliża się do Filokteta i pochyla się nad nim.
Fiłoktecie ! . . Nie słyszysz mnie już zatem, Filokte-
cie? — Nie usłyszysz mnie już? — Co robić? Chciałem
ci powiedzieć ... że zwyciężyłeś mnie, Fiłoktecie. I widzę
teraz cnotę; i czuję taką jej piękność, że w obecności
twojej nie śmiem już działać. Obowiązek mój wydaje mi
się okrutniejszym od twego, bo nie widzę w nim takiego,
jak w twoim, dostojeństwa. Twój łuk . . . nie mogę już, nie
chcę już go brać : ty sam go dałeś. — Neoptolem jest
dzieckiem : musi być posłusznym. Ah ! oto on ! Rozkazująco.
A teraz, Neoptolemie, bierz łuk i strzały i nieś je do
łodzi.
Neoptolem, strapiony, zbliża się do Filokteta, skłania głowę, potem
rzuca się na kolana i całuje Filokteta w czoło.
ODYSSEJ.
Rozkazuję. Niedość-że ci, że mnie zdradziłeś? Chcesz-
że zdradzić także ojczyznę? Patrz, jak on się dla niej po-
święcił.
Neoptolem bierze z poddaniem łuk i strz^ i oddala się.
FILOKTET 431
ODYSSEJ, sam.
A teraz, żegnaj, twardy Filoktecie. Czy bardzo mną
gardziłeś? Ah! chciałbym wiedzieć... Cliciałbym, aby on
wiedział, że znajduję go uwielbienia godnym... i że...
dzięki jemu, zwyciężymy.
NEOPTOLEM, woła zdaleka.
Odysseju ! !
ODYSSEJ.
Oto jestem.
Wychodzi.
AKT PIĄTY.
Filoktet, sam, siedzi na skale. Słońce powstaje na niebie zupełnie
błękitnem. W oddali na morzu pierzcha łódź. Filoktet spogląda
za nią długo.
FELOKTET, szepcze bardzo spokojnie.
Nie powrócą już ; niema już łuku do wzięcia ... —
Jestem szczęśliwy.
Głos jego nabrał niesłychanej piękności i słodyczy; kwiaty dokoła
niego wystrzelają z pod śniegu, ptaki niebieskie zlatują się, nio-
sąc mu pokarm.
PRZEŁOŻYŁ
Zenon Przesmycki
(Miriam).
Andrzej Gide.
Sonety.
CHWILE.
Bywają chwile dziwnego olśnienia,
Kiedy z powszedniej rzeczy i zjawiska
Nagle nieznana, piąkna twarz wybłyska
I w nieśmiertelną treść sią wypromienia.
Bywają ludzkie słowa bez znaczenia,
Z których melodya nagle cudna tryska.
Płynąca ztamtąd, gdzie rzeczy kołyska.
Bywają chwile dziwnego olśnienia.
Bywają chwile palące, jak płomień.
Bywają chwile mocne wiekuiście.
Bywają chwile, które stać się muszą.
Bywają chwile wielkich uświadomień,
Kiedy się wierzy w jasnych cudów przyjście
I na spotkanie im wybiega — duszą.
4J4 CHIMERA
SKARBY.
Jest skąpiec, który mienie swoje chowa
I bóstwu swemu składa na objaty.
To dusza. Skarb ma dziwny i bogaty:
Niewymówione nigdy, świąłe słowa.
I jest skarbnica złotopupurowa.
Jedwabiem kryta, wśród ciemnej komnaty.
Jak muszle, szumią tam, pachną, jak kwiaty,
Niewymówione nigdy, świąte słowa . . .
A gdy nadchodzi Swiąto duszy: oto
Perły, rubiny płoną, jak pożoga —
/ te, co były, jak myśl piorunowa.
1 te, co były pełne snu i Boga,
I te, co były mąką i tęsknotą —
Skarby nadludzkie — zamilczane słowa!
Władysław Sterling.
Prorok.
Nad nimi słońce gorejące . . .
Z okiem w ziemię wbitem słuchają...
Słowa starca płyną cicłio, jednostajnie, spadają z głu-
chym, dalekim łomotem na zmęczone ich mózgi — tłoczą,
przybijają je do ziemi . . .
Jak zmory sennej nękające mary, przewiewają przed
nimi straszne przebytych czasów dzieje . . ,
Jak złowrogiej pieśni pogrobowej upoma, ponura
zwrotka, wraca wciąż, ponownie i ponownie, bezlitosny
wyrzut:
Sami winni, sami winni, sami winni!..
Sto razy ich podniósł — sto razy od niego odpadli, sto
razy ku zbawieniu ich powiódł — sto razy się odwrócili,
sto razy ich ocalił — sto razy haniebnie go zdradzili . . .
— Sami winni . . . sami winni . . . sami winni! . .
Słońce gorejące pali im rozbolałe głowy, słońce go-
rejące zawistnym żarem wpija, wżera im się w pękające
436 CHIMERA
czaszki — ciche, jednostajne, ponure słowa starca spadają
z dalekim, głuchym łomotem na znękane ich mózgi — tło-
czą, gnębią, przybijają do ziemi...
— Nieszczęśni, potrzykroć nieszczęśni! — po tylu
próbach i ponownych zawrotach, po tylu zbawieniach
i ponownych zdradach — czego chcą od niego, czego
chcą... czego chcą?..
Stoją w posępnem milczeniu. Czasem niewiasta któ-
ra zdławionem zaniesie się łkaniem, czasem westchnienie
stłumione w ciszy się rozpłynie, czasem dziecię które u mat-
czynego łona zgubionym jękiem zakwih...
— Czy nie da się przebłagać, czy po raz ostatni nie
ulituje się ich potrzeby?
Wielka, pusta kotlina w rozszalałych słońca żarach
omdlała gore. . .
Z poza czarnych zwałów kamiennych, z poza ze-
schłych traw i ostów żółtej powodzi, dzikiego anyżu kęp
najeżonych, płonie krwawą łuną spękana, rozrysowana,
rozszczepiona w głębokie jary ruda ziemia . . .
— Czy nie da się przebłagać? Czy po raz ostatni
nie ulituje się ich potrzeby ? . .
Niech się zmiłuje nad nimi, bo zginą . . .
Niech się zmiłuje nad nimi, bo zginą, zczezną, prze-
padną!..
Gorejące słońce pali im rozbolałe skronie, gorejące
słońce rozsadza im rozwiezione czaszki, gorące rozszalałe
tchy anyżu kłębią się, wirują w ich znękanych mózgach —
pustej, rozgorzałej kotliny krwawy pożar wielkiem, szero-
kiem kołem wkrąg poczyna się toczyć
PROROK 43J
TLt. ściśnionego zastępu jeden z mężów leniwie się wy-
suwa . . .
Z prz3^mruźonych jego oczu błyskają raz po raz
ukośne, chytre spojrzenia. Po wykrzywionych ustach ja-
dowity błąka się uśmiech...
Milczenie
W gorejącego słońca rozwścieczonych żarach, w dzi-
kiego anyżu rozpasanych oddechach, pustej kotliny wielki,
krwawy pożar szalonym pędem wiruje...
— Wielki, wszechmocny Boże! co będzie... co bę-
dzie.. . co będzie?..
Mąż o ukośnem spojrzeniu, o jadowitym uśmiechu,
chyli się ku ziemi . . .
Jak kot kuli się, zczaja — przymknięte oczy rozwie-
rają się szeroko, błyskają białkami, zieją straszną chucią . . .
Dygocącą ręką, rozwartemi jak szpony, kurczo-
wo skrzywionemi, trzęsącemi się palcami dobywa, dźwiga
ciężki krągły głaz...
— Wielki, wszechmocny Boże! — co będzie?., co
będzie ? . . co będzie ? . .
Mąż rzucił się w górę — błysnął rąk rozmach — ru-
nął starzec rażony kamieniem...
Milczenie . . stoją w głuchem milczeniu , . .
Tylko dreszcz raz nimi wstrząśnie...
Jeden . . . drugi . . .
I coraz nowe . . .
I coraz częstsze . . .
I nagle: huragan, wielka, wyjąca burza zapamiętałej,
ryczącej wściekłości, spienionego obłędu...
Zatłoczyli się, skłębili, sparli — zwarły się dyszące
oddechy, zatętnił huczący szał w rozmiotanych skroniach —
4j8 CHIMERA
w kurczowych podrygach rzucają się, spychają, zwalają,
duszą, rwą, szarpią, rzężą — krwawemi palcami rozdrapują
twardą ziemię — dobywają, dźwigają, miotają na oślep krą-
głe, czarne, ciężkie głazy...
Nad martwem ciałem zwiera się — wypiętrza wyżej,
wyżej, wyżej, kamienna mogiła
Cisza . . pustka . . .
Skroś zwału kamieni, złomów zwietrzałych kolumn,
kapiteli, łuków — z wielkiej, pustej kotliny krwawego po-
żaru czarno wypiętrzony kamienny kurhan . . .
Wpoprzek w cienką staU lamę wyciągnięty jeziora
blask skrawy...
Wyżej gór białe żary...
Czasem z pod czarnego kamienia jaszczurka szara wy-
pełznie, jak błyskawica po zwałach się przewinie i w zie-
mię zapadnie...
Czasem zkądś szakal z wtuloną kitą przybiegnie, mo-
giłę dokołoła obejdzie, jak dziecko żałośnie, przeciągle raz
i drugi zapłacze i znowu pomknie...
Czasem gazela rozpędzona jak wryta przystanie, zdu-
miona brązowe oczy szeroko rozewrze i znowu poprzez
spękanej ziemi ziejące szczeliny w wielkich skokach po-
pędzi ...
Czasem skrajem kotliny jeździec jakiś chyłkiem jak
mara się przesunie, rozwianą szatą biało w słońcu zabły-
śnie i w widnokręgu się zgubi . . .
PROROK 439
I tylko kraczącego ptactwa chmury kupią się i roz-
pływają...
I tylko wysoko, w blaskach zgubiony, orzeł samotnie
się waży . . .
Nad wysoko wypiętrzonym kamiennym kurhanem,
nad rozgorzałej, pustej kotliny wielkim, krwawym pożarem
gorejące słońce . . .
Zygmunt Bytkowski.
z „Sonetów Królewskich."
WANDA.
Rzucam tobie, Wisło, mój wiantiszek z ruty:
Nie popłynie z wodą, jeno w gł^bi ląże . . .
IV mym wianuszku z ruty zagnieżdżą sią wąże.
Jako we mnie, winnej, miłowaniem strutej.
Rzucam tobie, Wisło, miecz o krzemień kuły.
Bo niemieckich wojów już on nie dosiąże,
I mój pancerz złoty, i hełm, i pawążą.
Co mią strzedz nie znały od miłości łutej.
Chwyć mnie ninie, nurcie, Moraną zasnuty . . .
Rytygiera-m zmogła... siebie nie zwy ciążą!
Mnie sią nie imały niemieckie orąże.
Choć ciebie krwi naszych zbroczył dopływ suty —
Niech mią lud mój, Wisło, zna z fal twoich nuty .
Niech koją niewiasty i ukrzepiam maże I
z SONETÓW KRÓLEWSKICH 441
LUDGARDA.
Do nóg Przemysława rozpacznie sią winie:
„O mój królu panie... Niegdyś tobie droga.
Błagam zmiłowania... przez żywego Boga,
Nie bierz mi żywota . . . daj mi odejść ninie . . .
Do rodzica odpuść . . . boso w koszulinie . . .
U nóg jego życia dokonam nieboga,
I będzie mi, panie, twoja pamięć błoga —
Nie rzucą ci klątwy . . . choć pojmiesz niemkinią.
Do rodzica odpuść ...w kraj, gdzie Łaba płynie . . .
Milczysz?. . Jakaż straszna mnie ogarnia trwoga/
Przebóg/ Już oprawca stoi w drzwiach u proga. -
Pomnij/ Jak Ludgarda bez winy tu ginie,
Tak miecz braniborski ciebie nie ominie...
Pomnij/
O mój ojcze/ Doloż moja sroga/
442 CHIMERA
JAN OLBRACHT.
Hej! w gospodzie na Kleparzu dworak wodzi Basią...
Wierą . . . nie znam, jak Bóg miły, gładszej nad cią
Urzekły mnie modre oczy twe i krucze brewki, [dziewki.
Żem na umór rozmiłowan w cudnej twojej krasie.
Nie w zgrzebnem ci płótnie chodzić, jeno w alłembasie . . .
Panią być... a nie szynkować miody i nalewki...
I raz po raz garść czerwieńców wyrzuca z sakiewki,
I raz po raz mocniej Baśką obejmuje w pasie.
A tu wpada do gospody cała tłuszcza . . . zda sią.
Najazd żaków i żołdaków ...i grzmią huczne śpiewki . . .
Hej. paniczu 1 Tam do dworek sobie smal cholewki..
A od naszych wiejskich dziewek wara tobie... zasiał
Błysły kordy, krwią spłynąły . . . wstał krzyk poniewczasie:
„Dyć to król nasz miłościwy... jasny pan i krewki!"
z SONETÓW KRÓLEWSKICH 44}
ZYGMUNT AUGUST.
Szept złotowłosej słychać Isaotty...
Do ust przypadła mu w cieniu kotary:
„Ja. królewiczu, kocham cią bez miary,
A ty — ty moje odtrącasz pieszczoty...
Wszystkich ku tobie drżą pożądań loty!
Wszystkich ku tobie płoną tąsknot żary!
Słuchaj ! Okrutnej wzywam, niebios kary
Na tą, co ócz twych zabierze mi groty !
Bodaj miłości twojej promień złoty
Złudne jej tylko przywiódł szczęścia mary
I rychło w straszne zmienił je maszkary —
Bodaj by zczezła z bólu i zgryzoty!^''
A królewicza — rąk liliowe sploty
Palą . . . rwie duszą cichy płacz Barbary . . .
Władysław Nawrocki.
Wyznania.
Z czegóż mamy w tych czasach dzisiejszych czerpać
podnietę do tworzenia artystycznego? — W czasach sta-
rożytnych dawało ją życie; bieg dzisiejszego życia tłumi
raczej wszelką produkcyę duchową. „Żyjemy" dziś talv
mało! Jakże my mieszkamy, naprzykład? Te ubikacye
nasze wystarczają zaledwie do „egzystencyi." Spędzam}^
dni, stłoczeni po cudzych kamienicach, zkąd wygnano na-
turę, światło, powietrze. — W jakież stroje ubierają nas
przesądy, nasz smak obcy wszelkiej sztuce i pruderya na-
sza? I tu niema nic dla oka, nic dla zmysłów! Kształty
ludzkie, zwłaszcza kształty kobiece, oglądamy chyba w ra-
zie wypadku lub katastrofy. (Mimo że kobiet}'-, w tem obo-
wiązkowem, a skrzętnem ukrywaniu tajemnic, same schną
i przekwitają w tęsknocie). — Rodzina? — my jej nie ma-
my, ona nas ma. Żona ? — bądźmy szczerzy ! żadna z nich
nie przejmuje się przecież poważnemi, prawdziwemi zada-
niami życia. — Dzieci? — z początku może wiele radości,
potem walka i troski.
Z czegóż więc czerpać dziś twórczość artystyczną?
Pozostaje, dalibóg, tylko wino. Ono jedynie jest prawdzi-
WYZNANIA 44^
wem użyciem, ono czyni z nas dopiero ludzi. Tylko wi-
no pozwala nam tworzyć wbrew życiu samemu, ono je-
dynie darzy nas niekiedy godzinami, w których się zapo-
mina o tym całym kieracie i w których zda się człowieko-
wi, że Bóg jeden wie, kim jest i gdzie się znajduje.
Kto nie uczy się ze wszystkiego (mówi Bócklin o ksią-
żkach i obrazach), ten się nigdy niczego nie nauczy.
Niepodobna nauczyć się czegoś bezpośrednio od in-
nych. Trzeba wsz3^stkiego samemu doświadczyć. Starz]^^
zwłaszcza mistrze niewiele nauczyć mogą. Toć ich obrazj-
tak się zmieniły, że tiiidno dziś wiedzieć, czego oni sami
niegdyś chcieli.
Nie powinnoby się nadawać żadnych tytułów obra-
zom. Istotę rzeczy, o którą chodzi malarzowi, zatrącają one
zaledwie, i skutkiem tego przysłaniają lub nawet z fałsz}'^-
wej przedstawiają strony sam zaród dzieła. Widz, dzięki
im, zajmuje się materyałem, który można spotkać na ka-
żdej ulicy — i za którym chętnie kryje się niezdolność — za-
miast autorem, który ma coś do powiedzenia. Na co on
patrzał, co on odczuł, — tego nie widzi nikt, o to nikt nie
pyta.
Kształty i barwy muszą być podporządkowane idei.
Jeżeli w ciągu roboty nagle się gdzieś urwie, to ur-
wało się nie tu, nie w robocie, lecz z samego zaraz po-
446 ' CHIMERA
czątku, w idei. Na nic wtedy wszelkie poprawki i prze-
róbki — wszystko to jest daremnem zapychaniem dziur,
wszystko to nic nie pomoże. Coś urwało się w samym
początku, przed zaczęciem pracy, przy obmyślaniu i oblicza-
niu. Przeoczyliśmy wtedy właśnie ten wadliwy punkt, w któ-
rym — jak teraz nam się zdaje — środki nas zawodzą.
Uważaj, co na tobie wy wiera wrażenie ; gdy pojmiesz
dla czego, potrafisz sam oddziaływać.
Nie jesteś przy malowaniu tak niezależnym, jak ci się
wydaje. Zależysz od tego, co jest dla pracy twej korzystnem.
Im prostsze środki, im szybciej wypowiedzieć można
to, co się ma własnego do wypowiedzenia, tern mniej za-
traca się siły na pokonywanie oporności materyału.
Prócz szczęśliwej zgody wyobrażeń i środków, pole-
ga sztuka na poznawaniu i usuwaniu zbyteczności. To
pochłania najwięcej czasu. Tem bardziej nie należy chcieć
coś włączać. To precz, tamto precz, — wtedy dopiero
błyska nagle światło, przyznające słuszność naszym wyobra-
żeniom, oraz wskazujące jak je wykonać należy: — o to, to !
tegośmy szukali w rzeczywistości. Wszystko inne robi
się potem już samo przez się i szybko : wówczas budzi się
i przychodzi nam z niewołaną pomocą wszystko to, czem
się jest, co się wie, umie, w pamięci ma, — nieraz niewia-
domo, zkąd się to wszystko bierze. Tylko niech Bóg broni
być pełnym fantazyi, — wyobraźni będziemy potrzebowali
jeszcze dosyć ad hoc, aby ożywić rzeczy najistotniejsze. I ni-
WYZNANIA 447
gdy zbyt wybujało, lecz z rzetelną prostotą, nigdy arty-
stycznie, lecz naturalnie!
Kierunki! Jest tylko jedna' sztuka, lecz zarazem tyle
indywidualności, ilu prawdziwych artystów, lub tych, któ-
rzy nimi rzetelnie zostać pragną. Aferzyści i ludzie, którzy
zatrzymują się przed dowolnym ułamkiem natury, aby go na-
śladować, dając w najlepszym razie tylko wykrawek całości,
naśladując kształt zewnętrzny, — ci, artystami, oczywiście,
nie są.
Malarz widzi i żyje oczyma. Tętni w nim coś nieu-
chwytnego, co łączy się z kształtami i barwą, ożywia rze-
czy widziane i staje się wskutek tego czemś określonem.
Wolę chcę widzieć w każdem pociągnięciu pędzlem,
nie zaś niewolnika!
Co nie jest zdecydowane, nie działa. Widz powinien
się dowiedzieć z mego obrazu, jak przemawiało do mnie
życie, natura i t. d.; dla tego, ja sam muszę to wiedzieć
jasno i módz jasno wyrazić.
Kogoś, kto, zamiast szukać ogólnego wrażenia, zata-
pia się w szczegółach, mam za durnia. Nie malujemy prze-
cież rąk i nóg dla kogobądź.
Gdy się ma parę barw i parę kontrastów, można już
w zamierzony sposób oddziałać na duszę ludzką.
44S CHIMERA
G. Floerke: Co to jest obraz? Możliwie ścisły i wy-
razisty, pełny jedności wnętrznej wyraz czysto malarskiej,
t. j., zamykającej się w granicach środków malarskich, wi-
zyi, ze wszystkiemi wiążącemi się z nią asocyacyami my-
ślowemi.
„No, tak," rzekł Bocklin, a potem musi on jeszcze
wywierać wrażenie ściśle dekoracyjne. Musi nietylko wy-
rażać to, co malarz odczuł, lecz być nadto czemś wspania-
łem, czemś naj piękniej szem, dominującem w miejscu, do
którego jest przeznaczony."
Nie widzę przyczynj;^, dla której miałbym malować
piękne kobiety. Nie maluję przecie z grzeczności, ani też
na to, aby się przypodobać jurnym gamoniom.
Gdy maluję wodę, nawiedza mnie wówczas to i owo:
igraszki, o których nie wiem, kiedy i jak je widziałem,
a które pozostały mi jednak.
Czego się nie szuka, tego się nie widzi.
Na miłość Boską, nie powinno się nigdy okazywać
w nieodpowiedniem miejscu, że się było pilnym uczniem,
że się zdobyło umiejętność, że się dobrze rysuje i t. p.
Na takie chłopięce samochwalstwa nie masz miejsca w peł-
nem jedności wnętrznej pragnieniu artystycznem. Wszyst-
ko, gdzie trzeba.
W naturze, pomiędzy światłem i ciemnością istnieje
WYZNANIA 449
dla oka ludzkiego skala, którą można wyrazić stosunkiem :
I — IGO. Na palecie zaś, skala ta da się wyrazić : 45 —
55. — 50 zatem będzie moim środkiem, jeżeli chcę wy-
starczyć równie w świetle jak w cieniu. Już dla tego sa-
mego, niepodobna malować bezpośrednio z natury, bo za-
zwyczaj mimo wszelkich przystosowań, obiera się, w sku-
tek wysiłków naśladowczych, za wysoką skalę w stosunku
do środków rozporządzał ny eh i popada w niemożność wy-
starczenia efektom natury. — Nie, wszystkie stosunki skali
muszą być przemyślane pierwej w głowie i następnie z pa-
mięci oddane na płótnie Podług natury należy tylko
sprawdzać, ale nigdy z paletą nie ślęczyć przed naturą.
Malowanie studyów powinno być wzbronione. W pra-
cowni, studya do niczego nie są przydatne. Nawet ze sta-
nowiska mnemotechnicznego, studya są głupstwem. Taki,
co wciąż tylko chwilowe maluje z natury wrażenia, nicze-
go się nie uczy i przy pierwszym odmiennym wypadku
znowu staje bezradnie. — Weźmy prosty przykład. Rysu-
ję z natury niezapominajkę. Przez to jednak nie dochodzę
do jej zrozumienia, nie mogę jej sobie wyobrazić, kiedy
i jak zechcę. Nie wiem, jak się to rozwija, jak cząstka
jedna z drugą się łączy, jak barwy niebieska z żółtą do
siebie przystają. Mogę tylko skopiować znowu to, co wa-
dzę. Ale spróbujmy przyjrzeć się niezapominajce i nary-
sować ją z pamięci, czyli zdać sobie z niej sprawę, a po-
tem dopiero porównajmy to, cośmy zrobili, z naturą,
sprawdźmy i umocnijmy swe wyobrażenia. Wyobraźnia
jest niezbędną ; naśladownictwo — zabójczem.
To mi artysta, to mi twórca, który, potrzebując np.
małego palca, czeka, aż model czas mieć będzie.
4S0 CHIMERA
Niech rzecz będzie jak chce niezręczną, lub źle nary-
sowaną, — nie dbam o to : chcę w każdem pociągnięciu
widzieć wolę, — to jest dla mnie wszystkiem, poprawność
niczem.
Istotnie monumentalne malowidło powinno być wiel-
ką improwizacyą.
Ogromnie wiele rzemiosła jest w sztuce; wiele do-
świadczenia, wiele prób wszelakich potrzeba, wiele me-
chanicznej pracy. My wszyscy jesteśmy przecież awan-
turnikami bez kotwicy, bez steru, bez kompasu; — każdy
w swojej łupinie orzechowej. Żaden z nas nie ma oparcia
na rzeczach przeszłych. Każdy nic nie wie, w nic nie
wierzy ; — patrzy, próbuje.
Do śmierci się uczymy. Po latach dwudziestu, znajduję
rozwiązanie czegoś. Gdyby ktoś był mi to wcześniej po-
wiedział, gdybym to był wiedział wówczas, — iluż głupstw
byłbym uniknął, o ileż dalej byłbym już teraz.
Właściwość, „indywidualność" materyału pragną się
również wypowiedzieć w dziele.
Głowa — to „fraszki!" Ale w3'^dobyć naprzykład to,
że tak niedbale oto spoczywa: — w tern sęk! Nogi są
najtrudniejsze, nie dlatego, że na nich wokół wszystko
chodzi — (ruch ramion nie jest wcale rzeczą łatwiejszą), —
lecz że się stoi na nogach, że dźwigają one postać i jej
WYZNANIA 4SI
ruch. Niech tu brakuje najmniejszego drobiazgu, cał}-
chłop jest wnet w nieporządku.
Et, co tam, piękne ! Rzecz każda na właściwem miej-
scu jest piękną. Kolorystyczność ! Brednie. Farba jest
wtedy piękną, gdy cel swój osiąga.
Ci florentczycy ! Gdy się powraca z Holandyi, — noc
nas ogarnia. Toż to są dzieci! Obserwacyi, spotrzegawczo-
ści, tego u nich nie znaleźć. Po 50 latach nie zauważył
jeszcze Ghirlandajo, że niektóre barwy zawsze się wybi-
jają (to jest ich charakterem, który malarz uchwycić powi-
nien), nie wie, że, naprzykład, niektóre czerwienie (w na-
turze oczywiście) w rozmaitych odległościach rozmaicie
działają. On ładuje to samo na przedzie, co i na tylnym
planie. Ztąd brak przestrzeni, a więc brak spokoju. A po-
za tern: nawet obliczenia artystycznego, rachunku nieco
większego nie byli w stanie ci ludzie zrobić. Nigdy nie
wpadnie im nic do głowy, co się do rzeczy odnosić może.
Gdzie został pusty kawał przestrzeni, tam maluje się
czemprędzej chwaścik, lub ogonek sukni, albo doniczkę
z kwiatami. Jeden efekt, np. dywanu, muru, skoro raz zo-
stał odkryty, powtarza się nielitościwie w kółko: chodziła
czapla po czerwonej desce . . . Nigdy nie mają oni nic do
opowiedzenia, nic do udzielenia: holendrzy pełni są tego
aż po końce palców. Dziećmi są ci florentczycy! Bie-
dne i puste stworzenia ci Botticellowie i t. d. Gdy tymcza-
sem taki uczeń van Eycka jest pełen uczucia aż do naj-
mniejszego drobiazgu, a mimo to każdj'^ ten drobiazg zo-
stał wysnuty z wielkiej całości, z ożywiającej wszystko,
głęboko umiłowanej i nawskroś odczutej idei.
Nie! — taki np. Rogier van der Weyden! Aż do osta-
4^2 CHIMERA
tniego wątku, do najmniejszej małostki, takie to wszystko
ożywione, tak przedziwnie zrozumiane, takie artystyczne,
tak nigdzie nie „puszczane." Czem i jak to jest zrobione,
pozostanie dla mnie wieczną zagadką. To wogóle nie wy-
daje się malowanem. Nie widać w tern pracy, nie czuć
borykania się z opornym materyałem. Olejem, werniksem,
tern wszystkiem, czem my dziś rozporządzamy, malowane
to nie jest.
Kto robi ciągle to samo, jest prostym świntuchem.
Człowiekowi, póki się zwie artystą, nie wolno mieć żadnej
maniery. Każdy dzień nas odmienia. Co podobało się
i wydawało dobrem 20 -letniemu młodzieńcowi, nie może
już poruszać dojrzałego mężczyzny. Co raz zostało osią-
gnięte, to już minęło. Każdy obraz, w tem znaczeniu, wi-
nien mówić coś innego, nawet gdyby był jakiemś powtó-
rzeniem.
Artysta nie powinien mieć ani specyalności, ani ma-
niery. Karyerowicz i zręczny rzemieślnik musi ją posia-
dać: wszak po niej poznać go jedynie, ona W3^szukuje
mu swoistych wielbicieli, „jego" miłośników sztuki. Mó-
wię to w umyślnem zastosowaniu do spółczesnej sztuki
francuzkiej. Niemiec, który tak wiele umie, tak dalece już
się przegryzł, zrobi potem coś odmiennego ; — rzecz będzie
może nie lepsza, on wszakże pragnie czegoś więcej. Taki
paryżanin — nie ! On stanie na miejscu i zrobi z siebie,
wytwornego chicqueur'a. A to jest chamstwem! Gdyż
ten, co tyle już umie, wie także, iż jest zawsze jeszcze coś
wyższego, coś artystyczniejszego. Czy takie dążności da-
dzą „hótel'^ lub sławę dnia u „Nałion/^ — to oczywiście
będzie rzeczą mniej pewną.
WYZNANIA 4S3
Musiałbym być malarzem rodzajowym, gdybym nie
wiedział, że cliodzi o ło i o to, i że tylko nierozum arty-
styczny może żądać jeszcze czegoś innego. Taki fryc ro-
dzajowy, w którego, dajmy na to, bardzo porządnej sce-
nie chodzi jednak jedynie o dwie np. miłe twarze Jej i Je-
go i co najwyżej o taki jeszcze lub inny ruch pomocni-
czy, — robi nadto psa, i kota, i piec (nawet z kalendarzem
z danego roku), i wszystkie gwoździki fotelu, i jest — bar-
dzo dumny z tego . . . mianowicie, że zdołał oderwać spoj-
rzenie od głównej rzeczy i rozproszyć po różnych szczegó-
łach.
Oponent: Można wszakże zrobić i to i tamto . . .
Bócklin: Nie, niemożna robić naraz jednego i dru-
giego, jeśli się chce być malarzem. Niemożna, jeżeli cho-
dzi wyłącznie o dwie głowy, wykonywać nadto w sposób
zajmujący butów i guzików. Bo, przede wszystkiem, wtedy
właśnie nie osiąga się zamierzonej rzeczy głównej, a po-
wtóre, mnóstwo równoważnych, skupionych koło siebie
szczegółów nudzi poprostu.
Technika! Techniczną sprawność może mieć byle
głupiec, każdy może się nauczyć.
Kto do sztuki wprowadza tendencyę, ten nie jest ar-
tystą.
Ach, te wystawy! Łatwo byłoby na nie malować.
Ale zabijają one, tak, jak „salony" zabiły Francuzów. Ka-
żdy zadaje sobie jedno tylko pytanie: co „robi efekt," i na
tem opiera całe swoje obliczenie. Zwłaszcza, co robi efekt
zdaleka: — taki lub inny niezwykły figiel perspektywiczny.
4S4 CHIMERA
jakiś widok z góry, lub z dołu, jakiś brak hory^zontu w obra-
zie, jakaś zygzakowata perspektywa i t. p. Wtedy celem
artystycznym staje się poszukiwanie rzeczy silniej, brutal-
niej działających. I widzimy wszyscy, jakie powstają ztąd
„kicze."
W Niemczech niema słońca. Leży mi ono na ple-
cach, ale go nie czuję. Cienie przymglone, chociaż niebo
błękitne. Dopiero po drugiej stronie Alp, wszystko prze-
sycone, przepalone światłością. Dzień cały karmiłem się
światłem.
PRZEŁOŻYŁ
Maryan Wawrzeniecki. Arnold Bocklin,
Sonety.
FECONDITAS.
Chwila zachodu . . . wśród obłoków wieńca
Dogasa słońce . . . chmura zwiewna, biała.
W przestrzeniach nieba jak szept skamieniała.
Czeka na przyjście swego oblubieńca.
Słońce jak gloria na świątym obrazie
Zniża sią, pasy rozrzuca pąsowe.
Na pierś jej śnieżną skłania złotą głową.
Stapia sią w krwawej miłości ekstazie.
Błogosławiona niech bądzie m,oc twórcza!!
Pąkają drzewa, wiatr do nieba spiętrza
Pył płodny kwiatów — łaiiy zbóż sią złocą
Ziemia swe łono brzemienne rozkurcza
Tysiące istnień wyrzucając z lonątrza
Tkniąta tworzenia przenajświętszą mocą!!
456 • CHIMERA
WIERZBY W POLU.
Białe bezkresne pole — pusto, szaro, mąłno . . .
Słońce, od białych śniegów za mgłami oślepłe.
Patrzy chorą źrenicą na ugory skrzepłe.
Gdzie pod śmierci całunem kona ziemi tątno.
Tylko wierzby na polu jak szkielety sterczą,
W jakiejś strasznej, rozpacznej pokurczone mące,
Z pod śniegu zamarznięte wyciągają race
Z groźbą dla szarych niebios bezsilną, bluźnierczą.
Głuchy, samotny cmentarz wśród śniegowych łanów.
Jakiś orkan olbrzymi, spadły z sinej chmury.
Górą śniegu przywalił do ziemi tytanów.
Jeszcze widać po wydmach cielsk groźne kontury
I jeszcze sterczą w niebo po minionej walce
Długie, agonią śmierci poplątane palce!!
SONETY
4S7
KIEDY ROSY SPADNĄ...
Krąg wody, jakąś niewidzialną rąką
Miądzy frazu sploty rzucony na łące,
Całując falą kwiatów stopy drżące.
Utworzył w ziemi zatokę maleńką.
Codzień, gdy róże zapalą sią świtu,
Przez traw gęstwiną, wonne kwiatów sady
Cisną sią rojne owadów gromady
Do zgubionego wśród trawy błękitu.
I zaglądają do nieba ciekawie,
Które na fali pocałunki kładnie
Z ogromnem słońcem zatopionem na dnie.
A kiedy rosy rozperlą się w trawie,
Z kwiatów chylących kielichy nad tonią
Spadają krople i dzwonią . . .
i dzwonią . . ,
4s8 . CHIMERA
I PRZYSZŁA SZARA WIECZORNA GODZINA...
/ przyszła szara wieczorna godzina . . .
— Wszystko w naturze ścichło w jednej chwili.
Zanim sią księżyc z poza wzgórz wychyli,
Zasnuwa ugór jakaś martw ość sina.
Wiatr lekko zmarszczył sennych wód powierzchnie
I między trawy ułożył się na dnie —
Czasem się promień na wód tafle kładnie,
Rozświetli głębie i bez śladu pierzchnie.
Za chwilę światła rozpłoną śród ciszy
I noc zapali złotych gwiazd miryady.
Tak cicho . . . zwolna zasypiają kwiaty.
Zda się, że teraz ludzki duch usłyszy.
Jak w sennych chmurach dzień przekwita blady
1 jak się rodzą jakieś złote światy.
SONETY 4S9
MODLITWA DO DUSZY.
Pani gwiazd złotych i smutku królowo!
W ciemnościach życia do ciebie się modlę —
Żem Cię, syn własny, oszukiwał podle.
Udając wielkość myśli piorunową.
Żem był jak pielgrzym, to przez ugór idzie.
Pytając drogi pobladłemi usty.
Żem skrzydła szargał po domach rozpusty,
Chociaż coś we mnie w niemym łkało wstydzie.
Pozwól się tylko odrodzić odnowa,
Bo drzemie we mnie moc huraganowa,
I zachowałem niby skarb w tej męce
— Kiedy mię porwie grzechu toń zdradziecka —
Ból, co nad wszystkiem załamuje ręce,
I niezmącone jasne oczy dziecka !
Henryk Zbierzchowski.
Fragmenty.
Cicho; ani jedna krzewina się nie zachyboce, ani jedna
trawka nie zaszeleści, ani jeden ton najcichszego szmeru
nie wionie w powietrze . . .
Upał duszący legł ciężką piersią i tysiącem żarzących
ust ssał soki ziemi . . .
W wielkim ogrodzie, gdzie stoją zwarte drzew olbrzy-
mich trzony — słońce z trudem przedziera się rzadkiemi
okami światła i rzuca tu i owdzie wysilone białe kwiaty
słonecznych promieni na spopieloną ziemię.
Te oka świetlne mienią się czerwonawym blaskiem
smolnych igieł sosnowych na wielkiem mrowisku . . .
Mrówki dźwigają spróchniałe resztki badyla.
Mrówki upału nie czują.
Idą, idą nieprzerwanie, zwartą lipką masą, rozsypują
się, jak czarne paciorki szklane ...
FRAGMENTY 461
Idą, idą, dalej . . . dalej . . .
Jak armia życia nieustannie, wiecznie czynnego . . .
Nagle, oderwała się od pnia ciemnej lipy postać dziw-
na, niewidziana... Zjadliwy błysk kosił zielonawo- żół-
te jej oczy . . .
Jak wielki szary motyl była jej twarz, jak przezna-
czenie były zimne jej usta, białą kreską odznaczone.
Wężowym ruchem wyśliznęła się z cienia i — stąpa
raz, drugi, trzeci, dziesiąty w sam środek mrowiska . . .
Jak wody potoku, gdy nagle wichura głaz w nie
rzuci, zalewają brzegi, — tak fala żywych ciał wyl^a się
z pod straszliwego nacisku stóp oszalałych.
Biegną, tłoczą się, spychają, walą ogłupiałe mrówki . . .
Daremnie !
Już ostatnie padły pod zajadłemi ciosami niszczącej
mocy . . .
Co za tryumf piekielny drga na rozciągniętych war-
gach!
Jakże lekką i radosną staje się pocz warna postać!..
Nie dotyka prawie ziemi, mknie dalej . . .
Jaśminy tchną mdlejącą wonią, róże roztulają purpu-
rą przesiąkłe płatki.
Nad ziemią zawisł mistyczny welon z woni kwiatów
i zbóż kwitnących utkany.
W lubieżnem wygięciu liszka rozpręża wężowe ciało
w objęciach kwietnych . . .
Jednym ruchem, jak myśl nagłym, ciemna postać do-
sięga jej, miażdży piękne, włochate ciało rozkosznisi . . .
Z drgaj ącemi niezaspokojoną żądzą usty — chwyta
motyla, co zatulony w pąku róży słodycze spijał, i zwolna
sypie nań garście spopielonej ziemi . . .
Motyl rozpacznie bije skrzydłami, rwie się, walczy...
462 • CHIMERA
Już, już wynurza się z pochłaniającej go ziemi.
Napróżno! Nowa garść spada na wątłe jego ciało. . .
Słycliać- chrzęst łamiących się słcrzydeł . . .
Coś, jakby głębokie westchnienie, osypuje kilka ziar-
nek z mogiły tej strasznej — i nic . . . zgasło . . .
Chciwe bólu źrenice pasą się tą męką, — zwężają
się, jad sączą w spojrzeniu . . .
Pochylona postać prostuje się i — upojona — leniwie
kroczy . . .
Tam, na końcu długiej, cienistej alei — jasny pióro-
pusz złotego światła rzucił się na wielką, żółtą muchę, co
wisiała nieruchoma, ze sztywnie rozpostartemi skrzydłami,
wydając delikatne, drżące brzęczenia.
Małe, srebrne muszki, jak oczarowane, otoczyły ją
kołem; najśmielsza — zawisła tuż nad głową dźwięcznej
śpiewaczki.
Nagle, mucha podrzuciła się w górę, chwyciła srebr-
noskrzydłą słuchaczkę ... I znowu — w pióropuszu sło-
necznych blasków — cicho, śpiewnie zawisł punkt złoci-
sty...
Śmiech dziwny, straszny zagulgotał i chrapliwym to-
nem przywarł do ust szarej postaci.
Przebiegle zadrgały blade wargi, wązkie źrenice skosi-
ły się jeszcze bardziej rozradowaniem . . .
Zwysoka, zwysoka spuszczał się wielki pająk . . .
Chwila, i przeraźliwe brzęczenie rozdarło welon z aro-
matów kwietnych utkany!
Już trzyma pająk w szponach brzęczyzłotkę chytrą. ..
A wtedy wyciągnęła się koścista, sztywna ręka...
Ciemna postać rosła, rosła . . .
I — jak kosa trawę — zmiotła nagle kata i ofiarę.
Hahaha!
FRAGMENTY 463
• Hihihi!
Piekielny skowyt wstrząs! krzewinami.
Zbudzony pies — gdzieś zawył.
I cicho.
Ogniste igły kłują ziemię, aż pęka jej łono spopie-
lone.
Jaśminy wyziewają wonie mdlejące. Róże roztulają
purpurą przesiąkłe płatki...
Bezszelestnym jak cień, ukradkowym krokiem — idyot-
ka mknie dalej.
464 ' CHIMERA
n.
Wiem, napewno wiem...
Myślisz o mnie ...
Myślisz i chciałbyś mię czuć blisko, blisko . . .
W jaki szary zmierzch, mówiłbyś długo, cichuchno
o tern, czem byłeś niegd3'^ś, niegdyś, czem jesteś i co ci się
śni w niespane noce ...
Prawda ?
Jakże ci mnie brak ! , . jak brak !
I duszy, i serca, i oczu pieszczących twoje oczy . . .
Wiesz, że my już przeszli i milczenia tajnie najstra-
szniejsze ...
Wiesz, że się go nie lękamy, lecz dążj^my poprzez
życie ku czarze jego rozkoszy . . .
I przenika cię żar tęsknoty . . .
Ja wiem, ja wiem ... ja wiem wszystko . . .
FRAGMENTY 46J
Ile wtenczas w tobie buntu, żalu, że mija to życie,
a ty nie mnie kochałeś wtedy!..
Dlaczego to nie ja byłam ? . .
Dlaczego ? . . a dziś — zapóźno, dziś nie pora, nie jk)-
ra już . . .
Zapóźno, na to życie, które uchodzi.
Zawcześnie na to, które nadejdzie.
Czekajmy ...
Śmierć — ta najbliższa — już blizka.
Czekajmy ....
Że mówię ci /y — nie dziwisz się, prawda?
Nigdy inaczej cię nie nazywałam, nawet, gdy wątpi-
łam, żeś mi tak bliski...
Chciałabym cię nazywać ja, byś w nazwie nawet był
mi najbliższy, najszczerszy . . .
Uśmiechasz się...
Razem jesteśmy, — my przecież jedno . . . Cóż, że
nas morza głów ludzkich dzielą?..
My jedno...
Ironia ! . .
Słuchaj, czy ty kochając ją, tę nieznaną mi ją, — na-
prawdę, naprawdę ją kochałeś?..
Tak, tak — wiem przecież . . .
Tak być musiało . . .
Ja musiałam przyjść zapóźno.
Oczy ludzkie otwierają się zawsze zapóźno . . .
To, co wiemy, wiemy zapóźno . . .
A ty, a ja — to jedno.
466 . CHIMERA
Zapóźno stanęłam ci w oczach, i w marzeniu za-
późno ...
Ale przypomnij sobie ten gaj pełny blasku rosy roz-
słonecznionej w tęczodrżące klejnoty?
Przypomnij sobie toń wody modrej, i białe progi mar-
murowe, i wielkie kwiaty o oczach sennie zmrużonych, i nas
zapatrzonych w siebie . . .
Byłeś — niebem.
Ja — byłam ziemią.
Przeniknął duch twój we mnie.
Dałam ci ciało moje i staliśmy się jednym światem.
Ile w tobie ziemi, tjde we mnie bóstwa twego . . .
Harmonia . . .
Pradawne to czasy.
Bajka?
A więc bajka.
Była ziemia. Był wiatr.
Wiatr pożądał ziemi.
Ziemię — wstrętem wstrząsał.
Rozkiełznane poszepty żądz szarpały jego spokojność
wieczorną . . .
Sama mi się odda, sama — marzył.
— Ciszo, raju, cudzie, kocham cię, kocham . . .
Szmerem tchu kolistego otaczał ciało ziemi.,.
Zbliżył ku niej gorące wargi i rozbłysnął jak słońce,
najwspanialsze ze wszystkich słońc miłości...
Słuchała Ziemia szeptu, słuchała chciwie, nie wie-
dząc, czyje to wargi płomieniem ku niej płoną...
FRAGMENTY 467
Otworzyła oczy mdlejące rozkoszą i nagle — ujrzała
nagość swoją ...
Zrumienił ją wstj^d . . .
Wstyd nasunął jej srebrzyste włosy, jak świeżo zro-
szoną ruń, na piersi nagie . . .
Z oczu padły łzy dziewiczego sromu . . .
Tysiące fiołków zakwitło, a kolor źrenic jej miały,
zapach — jej ciała.
Owinęły ją liliową mgłą blasku swego, i w zieleni
włosów, z oczyma rośnemi. Ziemia gorzała nie dla niego.
Kochała niebo. Czekała na kochanka swego, czysta w swo-
jej nagości...
Wstyd ją okrył — przed wzrokiem żądzy wiatru . . .
A jemu szarpnęły żyły drapieżne dłonie pożądania,
zburzyły mu krew kłębem wężów zielonej zawiści...
Oddech jego świszczał, dyszał . . .
Palił spojrzeniem jej delikatną szatę, — włosy jej bla-
dły i szarzały, spopielone piekłem żądzy jego.
Oszalałą wściekłość rozpętał w sobie, patrząc na jej
zgrozę, pełną pogardy ... — Jak zwierz dziki, rzucił się na
bezbronną . . .
Jak zwierz, opasał ją tysiącem ramion, cisnął w sza-
leństwie uścisków niepodzielanych . . .
Kąsał i szarpał jej ciało . . .
Wysysał oddech z ust omdlałych...
Zdarł w strzępy szatę jej liliową.
Ginótł jej członki.
Wpił się w obłąkane jej oczy tysiącem błyskawic...
W zapamiętaniu uniesień wszechpotęgi rodzaju — ru-
nął na jej pierś młodzieńczą rozognionem cielskiem . . .
Odszedł . . .
46B . CHIMERA
Długo leżała w omdleniu ziemia obumarła...
Nagość jej świeciła wśród mroku światów jak lilia
biała, strącona przez huragan . . .
A gdy rozwarły się bolesne oczy Ziemi, ujrz^a swe
łono rozdarte hańbą...
W górze — Niebo leżało zimne, zczemiałe . . .
Umarło.
Widziało zbrodnię i w niemocy rozpacznej — umarło.
Ostatnim wysiłkiem w przedzgonnej już odrętwiałości
rzuciło szatę swoją na nieszczęsną Ziemię...
Umarło.
A Ziemia, pod płaszczem kochanka, w bolesnej nędzy
i hańbie — zrodziła poczęte w gwałcie — Życie.
Bajka. — A więc bajka . . .
FRAGMENTY 469
in.
Zamknijcie usta Ciszy!..
Wyrwijcie jej język gadzinowy!
Uciszcie ją...
Niech zmilknie ta wiedźma ohydna.
Niech się nie pastwi nade mną...
Dość . . . dość ! . .
Głowa mi pęka od straszHwych jęków tej straszhwej
Ciszy . . .
Wiję się, zrywam i padam bez tchu . . .
Aaaa!
Masz !
Masz — tak ! Masz !
Sztylet — w samo serce . . .
Nie, to nie serce, to kamień.
Nie drgnęło nawet pod żarem nadprzyrodzonym roz-
palonego bólem żelaza.
410 , CHIMERA
Cóż znaczy, prawda, cóż znaczy mój ból, mój krzyk
śmiertelnej kaźni?
Dla niej — Ciszy — to szmer opadającego listka róży
polnej . . .
Dla niej — Ciszy — to posiew rosy . . .
W zapamiętałej, zdrętwiałej bezsile rozpaczy, gwałcisz
sama siebie — Ciszo !
Nie słyszysz już nic . . .
Nic...
Gdybyś usłyszała jeden z tysiąca swych jęków krwa-
wiących, nieszczęsna Ciszo, w łzach litości spłynęłabyś
nad sobą.
Ogłuchłaś, Ciszo.
Nieszczęsna Ciszo!
Wszj^stkie bóle narodzin i śmierci światów — tych,
co przeszły — i tych, co się staną — w tobie pieklą się,
Ciszo.
Wszystkie je masz pod sercem, pod sercem z głazu.
W konwulsyjnie rozdartych szczękach twoich jeden
szatański skowyt i jęk — wiedźmo dusz czuwających . . .
Litości, nie mogę patrzeć w ciebie. Ciszo ukrzyżo-
wana...
Jad sączą twe wargi . . .
Jad twój palący kąsa i rozdziera mi piersi omdlałe
rozpaczą . . .
Uciszcie Ciszę!..
Spłyńcie ku niej niewinne uśmiechy dzieci i małych
staruszek białych . . .
Opaszcie jej głowę umęczoną tchnieniem ust miło-
snj^^ch i miłujących . . .
Do niej, przeczyste rąbki lilij śnieżnych!..
Do niej spływajcie, łzy rozkoszy!..
Falujcie, ciała piękne i niepokalane...
Wiążcie się, kwietne kopuły aromatów . . .
FRAGMENTY
471
Niech spocznie ta wieczna tułaczka , . .
Niech śpi, śpi — wieki.
Odpocząć, odpocząć — od jej straszHwego ryku, od
klęski jej wrzasku.
Litości!..
Zamknijcie usta Ciszy . . .
Piekło z niej się toczy na Ziemię u nóg jej sku-
loną . . .
Zamknijcie te wargi bólem zczerniałe . . .
Litości ! . .
Marya Zawiejska.
Strofy.
PEAN.
Część duszy świata dał mi Apollo w len, —
Z istotą rzeczy splątał w mistyczny sen.
Na pianą życia rzucił z góry —
W dźwięki fal, w twardą stal, w gór marmury.
I związał mocą dziwną — a pewną tak.
Na tłumy zjawisk w boski wprowadził szlak,
W rozdziale ją połączył znowu —
W świata tło życie szło, dzięki słowu.
Po kres przestrzeni rozwiał ją lotną mgłą,
I łzą bolesną, ruchu pragnącą skrą
Na tętna złożył ją naturze —
/ dał czar bożych mar widzieć w chmurze.
Lecz czuł Apollo w duszy wieczności mus.
Jej nieśmiertelność czuł w zmianie form i póz.
Więc część jej oddał wszechistoty:
Niby kwiat padł w nią świat czarno -złoty.
STROFY 473
STROFA SAFONY.
Powiedz — czemu płatki róż tracą wonie,
Czemu jesień liśćmi mży ziemia czarną.
Czemu chmurnie tuli mgła dumne skronie
W tęsknią cmentarną?
Czemu dzwoni smutnie tak rozdżwiąk duszy
W opałowy, jasny dzień mdłej jesieni ?
Iskry, plamy, gamy farb wicher prószy.
Miecie wśród cieni?
Na podłożu błysków, barw — czemuż dusza
Tak uczuwa śmierci sen strojny w złoto.
Klingą noża skrytą w mgle pióropusza.
Rozkosz z tęsknotą?
I dlaczego jaźni dreszcz tak ją trwoży
Zgonem w ciemni, w wichru szum, gdy mży rosa
Ciężkich, brudnych kropel dżdżu śród przestworzy .
— Mów — czarnowłosa!
4^4 ■ CHIMERA
STORNELLE.
Miłości cicha!
Jakże ten szcząśliw, w czyjem sercu gości
Twój boski powiew, — kto tobą oddycha.
Cicha miłości!
Z opalowego dajesz pić kielicha
Ekstazy pełne zaziemskiej jasności.
Chuci namiętna!
Gdy orkan gorgon na serce się rzuci.
Krwawe, drgające wypala w niem piętna. —
Namiętna chuci!
Tobą pulsują szaleństw dzikich tętna
Tobie klną ludzie z spokoju wyzuci.
STROFY 4yj
JESIEŃ.
Cicha tąsknoła późnej jesieni.
Liście pożółkłe i szeleszczące
Wolno na ziemią spływają drżące
Umierającej smąłnej królewny
Zgon w purpurowej złota czerwieni —
Zgon cichy, cichy — prosty a rzewny —
Wśród żółtych płatków, uschniętych liści.
Widać koronką gałązi ciemną
Z osypujących złoto swe kiści
Morze kolorów leży przede mną —
Jak smutnie szumi pod moją nogą
To zeschłe morze, jak mi sią mieni —
/ w dal tęczową ściele się drogą.
Na którą zżółkłe, szeleszczące
Liście powoli spływają drżące
Cicha tęsknota późnej jesieni.
4^6 CHIMERA
ZWĄTPIENIE.
Żem wiele wycierpiał, choć krótkie me tycie,
Żem z duszą swą w boje szedł wciąż płomieniste.
Żem jest nad przepaścią w bolesnym zachwycie —
Zmiłuj si^, Chryste!
Że stoją w zadumie nad dziełem stuleci.
Że zrywam sią atom w przestwory gwiaździste.
Że w duszy ciemnościach sto komet mi świeci —
Zlituj sią, Chryste!
Żem padał znużony pod prawdy ciążarem,
Żem patrzał nie widząc w kryształy słów czyste,
Żem Ciebie nie odczuł w cierpieniu prastarem —
Zlituj się, Chryste!
Zlej w duszą łask światło na mączeństw Taborze,
Bym w ziemią te blaski słał niebios świetliste,
Daj życie, lub weż je, — lecz całe, o Boże ! —
Usłysz mnie, Chryste.
Kazimierz Wroczyński.
Kronika miesięczna.
GLOSSY.
Walka, o snobów. Gdy świeży powiew europejskiej
myśli minie rogatki warszawskie i uzbroi polemistów i dziennikarzy,
wszczyna się gwarna i hałaśliwa bitwa przed forum znudzonych ko-
biet, gadatliwych wyrostków i gnuśnych, napółsennych poczciwców.
Z szańców nowych idei eksplodowały niegdyś jak bomby nazwiska
Spencera, Comte'a, Buckle'a, Malthusa, Darwina i Haeckla; hufcem
następowały dewotki; a z okopów św. Trójcy grzmiały ciężkie dzia-
ła obywatelskości, społecznego zdrowia i wszelakich cnót i obowiąz-
ków. Coram indolentia puhlica toczyła się dowcipna walka o ide^y,
ścierali się styUści, parując nawzajem plotkę, fałsz i oszczerstwo.
Zwycięzcy (oha obozy zwyciężają w takich razach równocześnie) zwy-
cięzcy składają broń wtedy dopiero, gdy indolentia puhlica znuży się
walką, gdy w arsenale zbraknie bomb, gdy zatrute strzały dzienni-
karskie obezwładnią lub zniechęcą tych, co w gwar bitwy nieśli
z dobrą wiarą rzetelną wiedzę i prawdziwy talent. Filozofia, nauki
społeczne, a przedewszystkiem wiedza przyrodnicza, wywiązawszy
się znakomicie z roh publicystycznej tarczy i oręża, zakończyłyby peł-
ny chwały żywot swój u nas, gdyby nie rozpaczliwe wysiłki garstki
nieznanych ogółowi specyalistów, którzy poprzez hałaśliwą lecz jało-
wą epokę walki, sięgnęli wstecz i próbowali nawiązać zerwane w po-
czątkach wieku nici. Bo w gwarze waUd zapomniano bodaj i o tern,
że przed tak niedawnemi stosunkowo czasy żyUśmy, jak każdy na-
ród oświecony, nauką i sztuką równocześnie. Dziś wydaje się lu-
dziom, że mała garstka tych, co swe życie sztuce poświęcUi, — zgnę-
bić pragnie naukę ! — Publiczność, rozochocona widowiskiem walki,
nudzi się w czasach spokoju, wyrzeka na oportunizm zapaśników,
na brak zapalnych podniet, czyU wielkich haseł, na bankructwo
idedów i nauki; pragnie polemiki bodajby kosztem myśU, łaknie
4^^ ' CHIMERA
dziennikarskich circenses, grożąc w przeciwnym razie gnuśnem i tę-
pem zobojętnieniem na wszelkie objawy duchowego życia.
To „zdziennikarzenie" społeczeństwa pragnie z kolei wprowa-
dzić i nas na arenę. Już się snoby po amfiteatrach roją, już so-
bie obiecują widowisko, już gotowi klaskać, gwizdać, szczuć jednych
przeciwko drugim.
Tym razem zawiodą się gorzko. Stokroć ważniejszą niżli
wszelkie polemiki, wydaje nam się konieczność rozjaśnienia atmo-
sfery wokół siebie, rozejrzenia się wśród naszych przyjaciół, oraz
tych, co za nich uchodzić pragną.
Po smutnym typie słruggle - lifera, któremu było wygodnie
z teoryą walki o byt, z Darwinem i Malthusem, z patosem hasła
„pracy u podstaw," — zjawił się oto typ nowy.
Artysta symulant, ten obrotny rzemieślnik, żądny popularności,
a chciwy użycia — to najweselsze dziecko owej sztuki, dla której geniu-
szem jest lekkonogi Hermes, muzą — Venus vulgivaga, wyrocznią —
dzień dzisiejszy. Kto nie zna tych zwinnych, skrzętnych, na wszystkie
strony zezujących i wszędzie szukających sympatyi — artystów ? Na-
dewszystko skrzętnych? Kto nie zna tych, co mają przyjaciół przy
każdej rogatce, protektorów w każdej sferze towarzyskiej, w każdym
piśmie swych życzUwych, swoje warszawianki w każdym salonie,
i na każdej ulicy co najmniej jedną alkowę z wielbicielką talentu?
Panowie ci bywają zawsze kwintesencyą czasu, o ile atmosferę jego
wchłonąć można na ulicy i w salonach; są ekstraktem nowych prą-
dów, o ile wwionie je do uszu gazeta lub moda. Są tak doskonale
„w stylu..." tak znakomicie „d la..." że służą recenzentom za fre-
blowskie wprost pokazy w ich prelekcyach o sztuce. Dzieje się to
dla bardzo zrozumi^ego powodu: szerokie koła wolą od nowej
myśli i indywidualnych usiłowań, zmuszających bądź co bądź do
zastanowienia, — ich karykaturę, dającą miłe poczucie wyższości
i pozwalającą przy tanim nakładzie wiedzy i inteligencyi odnosić
łatwe zwycięztwa, lub, co dziwniejsza, z tąż karykaturą jako z rze
czą bądź co bądź przystępniejszą zawierać ugodowe pakty. Przy-
puszczalny chorąży „nowego kierunku" pokonywa tymczasem sno-
bów, którzy codziennemi pogromami wszak żyją i żyć pragną, i z tą
armią ciągnie na sceptyków, którzy jako nieobecni mogą być uwa-
żani za pokonanych. Wreszcie czeka go główna batalia z filistrem.
Czyjś indywidualny motyw, przetransponowany na jaskrawy i kom-
promisowy efekt, stacza walkę z całkowitą indolencyą: zwycięża
oczywiście efekt. — I tak oto po bezkrwawej wojnie tryumfuje —
GLOSSY 479
„kierunek," Oczywiście kierunek ! — artysta symulant zawsze wal-
czy w imię nowego kierunku, w imię „stylu...", na chwałę „a la..."
ponieważ on sam nic nie przedstawia, ponieważ w sobie niema nie-
tylko nic takiego, coby zwyciężać potrzebowało i mogło, lecz nawet
nic, z czemby walczyć było można.
Takimi są popularni chorążowie secesyi i modernizmu, ró-
wnie secesyjni jak dekoracye modnych kawiarni, równie moderni-
styczni jak okładki na książkach nowych firm wydawniczych, równie
przystępni jak wszystkie płaskości repertuaru nadsceny, równie po-
pularni jak proklamowana i w zaczątkach już będąca Localkunsł,
równie niezmordowani jak pp. Bierbaum, Wolzogen i inni „pstrych
teatrów inicyatorzy."
„Trzeba z żywymi naprzód iść ! " — słychać wokół artysty sy-
mulanta. Złośliwe echo powtarza niesmacznym akcentem przezor-
ne : „Naprzód z młodymi trzeba iść ! "
Gdy ze wszystkich barwnych kwiatów puszek efektu został
zebrany, nektar popularnych sensacyj doszczętnie wypity, nawraca
się artysta: w wehikule, który go niósł, niema już nic do roboty.
Z rozmachem życiowca skacze we wprost przeciwną stronę, w sku-
tek czego, siłą bezwładu, runąć musi nieraz na ziemię. Nazywa się
to : artysta znalazł wreszcie siebie, prawdopodobnie dla tego, że usta-
wicznie uganiając się za cudzemi cieniami, nakrył wreszcie swój
własny.
Jest i drugi typ artysty symulanta, daleki od bezpośrednich
widoków praktycznych, a więc znacznie sympatyczniejszy ; — czło-
wiek temperamentu i życiowej energii. Wywiązuje się bardzo po-
prawnie ze swych robótek, jest przytem pełen zapału i ognia w spra-
wach tyczących kierunków, celów i idedów sztuki, podnosi tyle
wrzawy, gwaru i kurzu wokół siebie, że gotów sprawić wrażenie
człowieka, który rozpaczliwie czegoś szuka. Dziś go porywa głębia
da Vinciego, jutro zwycięża potęga Michała Anioła; zrana jest spo-
kojnym, jasnym i krzepkim grekiem, po obiedzie przeczulonym i ła-
godnie zn^ysłowym prerafaelitą, po kolacyi błąka mu się po głowie
Fragonard, po winie Rops, po likierach Przybyszewski, a po tak
spędzonym wieczorze wśród bezsennej nocy trapią go wizye Goyi.
Ale to wszystko nie ma nic wspólnego z jego pracą, — temperament
artysty wyładował się doszczętnie w słowach, sprzeczkach, kryty-
kach i projektach: dzieła zostają po staremu bardzo poprawną, bez-
osobową robotą, bez śladu dążeń w jakimbądź kierunku, bez naj-
lżejszych prób pogłębienia swej pracy uczuciem i myślą. Da Vinci
4Bo . CHIMERA
z Fragonardem, Michał Anioł z Ropsem, prerafaelici z Goya, Helleni
z Przybyszewskim poszli spać; indywidualność, o której się z takim
łoskotem rozprawiało, wytarła się w słowach, postrzępiła w sprzecz-
kach, rozwija w krytykach; do pracy niestarczyło jej wcale.
Jest to artysta czy filozof wypowiadający się jak Sokrates —
przy winie wyłącznie ; typ twórcy — pofajerantowego.
Jest to tragedya filistra rewolucyonisty, o ile dla filistra by-
wają tragedye, i o ile rewolucyonista przyzna się bodaj przed sa-
mym sobą do filisterstwa. Jakkolwiekbądź, na tej drodze dochodzi
filister najłatwiej do symulacyi, zaczyna się sobie podobać w groźnej
roli rewolucyonisty, lubi być czerwieńszym od swego sztandaru, by-
wa plus Tartarin que Tartarin de Tarascon.
I to są także heroldzi secesyi wraz z modernizmem, równie
secesyjni jak miejscowi gaduli o sztuce, równie modernistyczni jak
były „Strumień" (z nielicznemi wyjątkami co do treści i współpra-
cowników) i jak wszyscy debiutanci dramatyczni (ci w czambuł nale-
żą do krańcowych modernistów, prawdopodobnie z racyi kontrastu
do archaizmu naszego repertuaru), równie popularni i wytrwali bo-
jownicy jak pan Bahr w Wiedniu, jak pani Laura Marholm na pół-
nocy, jak podobni tym francuzi, czy holendrzy, czy skandynawi.
I ci się nawracają siłą tej konieczności, z jaką człowiek na swej
wewnętrznej, najistotniejszej prawdzie w życiu skończyć musi. Ten
rozłam upodobali z przyrodzonemi skłonnościami, sam przez się nie-
logiczny, długo trwać nie może; niepodobna w atłasowych pantofel-
kach Pierrota czy Kolumbiny pląsać lekko przez całe życie wokół
tych ciernistych ścieżek sztuki, na których inni bose nogi krwawią. —
I oni się nawrócą, to jest, właściwie pozostaną tem, czem byli, tylko
w miarę jak młodość i temperament opuszczać ich zaczną, opadnie
i ten zap^ do spraw tyczących kierunków, celów i ideałów sztuki.
Celem ich i ideałem stanie się oczywiście to, co przy wrodzonych
skłonnościach osobiście osiągniętem być może, na wszystko inne
zaczną spozierać z tak bardzo zrozumiałym i tak łatwo nawet wyba-
czalnym wówczas sceptycyzmem.
Nazywa się to: artysta znalazł wreszcie siebie, ponieważ krę-
cąc się zupełnie zbytecznie na miejscu, na temże miejscu, na którem
st^ od dawna, położył się wreszcie spać — na laurach oczywiście.
Te były już oddawna gotowe.
Jest wreszcie cała falanga symulujących, po salonach, rautach
i buduarach, już nie artyzm, lecz zamiłowanie do niego, ta pospolita
rzesza estetyków symulantów, głęboko przekonanych, że muzy ze
GLOSSY 4S1
szczególną lubością usługują sytym, próżnym i wykwintnym, wy-
kwintnym na zewnątrz. Są nawet kobiety, co na ten tonik artyzmu
nastroiły swe nerwy seksualne. O nich mówićby wprost nie war-
to, gdyby nie dziwny objaw zawiści, jaki wywołują w pewnych
sferach ci nasi na razie (niestety!) zwolennicy. „Nastały czasy na
kwiaty, społeczeństwo rzuciło się ku estetyce" (? !). Tych zwolenni-
ków odstąpić gotowiśmy każdemu, co się po nich jawnie i bez wsty-
du zgłosi. Będziemy najszczęśliwsi, kiedy nastaną dla nich mody
i czasy na inne nowinki. Tem łatwiej porozumiemy się z tymi, do
których jedynie zwracać się pragniemy.
Tak więc, przyjaciele nasi, słowa nas nie powiążą, zwłaszcza
tak wytarte jak secesya i modernizm. Połączyć nas może tylko
sztuka, — ta jedyna i wieczna, co nie zna kierunków i haseł, lecz
tylko twórczą moc i głębię artysty, który na niej swoje piętno wy-
ciska, sztuka poczynająca się nie z prądów dzisiejszego dnia, lecz
z twórczej potrzeby jednostki, sięgająca w głąb jej duszy po indy-
widualne źródła poezyi i artyzmu, sztuka dojrzewająca w samotno-
ści, bez której twórcy niema, i przy rzetelnych darach rzetelną
wypowiadająca się pracą. Więc w pracy tylko spotkać się możemy^
po jej owocach poznać się i ocenić wzajemnie. A na to nie trzeba
koniecznie za ręce się trzymać, niekoniecznie trzeba się skupiać w je-
dnym salonie czy w jednem czasopiśmie. Po przez dalekie kraje
i obce mowy, po przez drobiazg osobistych niechęci, wbrew drażnieniu
dziennikarzy i szczuciu polityków, a więc wbrew nienawiściom ple-
miennym, rasowym i narodowym, tacy ludzie poznają się i oceniają
wzajemnie. Lecz jeśli gdzieś w głuchym zakątku zapragnie mała
garstka swe najskromniejsze bodajby, lecz rzetelnie podjęte usiłowa-
nia zanieść pod ten wieczny znicz sztuki, jeśli na samym początku,
przy pierwszych krokach spotka się z gniewnym pomrukiem sąsia-
dów lub arcywymownem ich milczeniem, jeśU z pomruków tych czy
niemoty wyłaniać się poczną po kątach ciche zaklęcia, że zniszczy
się te usiłowania, jeśli się sąsiedzi gdzieś po kątach zaroją, denun-
cyując sobie wzajemnie na ucho, że oto są ci, co wnoszą rozkład oby-
czajowy w smutek naszego życia, wówczas ta garstka podać sobie mu-
si na chwilę ręce, lecz na to tylko, by w gnuśnej atmosferze czci-
godnej obłudy i szlachetnego f^szu wywalczyć prawa jednostce, je-
dnostce twórczej.
Nicht sum Gułen, nichł vom Bósen
Wollen wir die Welt erlósen,
482 • CHIMERA
Nur zum Willen, der da schafft —
Dichterkraft isł Gołteskraft!
Po za tern, życie płynie bądź co bądź i u nas szerokiem kory-
tem, niosąc i inne zagadnienia, na które każdy zosobna rozmaicie za-
patrywać się może. Lecz wszystkich tych, którzy w rzeczach twór-
czości cośkolwiek mają wspólnego, łączy wiara, że na owym zniczu
sztuki płoną trwalsze od miejsca, czasu i sąsiedzkich zapatrywań, nie-
zależne, najistotniejsze i wieczne pierwiastki życia.
Tredecim.
SZTUKI PLASTYCZNE.
W ostatnich 8 — 10 miesiącach, ruch w dziedzinie sztuk
plastycznych wzmógł się u nas imponująco. Wprawdzie do gło-
szonego (i opłakiwanego rzewnie) przez prasę „rozestetyzowa-
nia całego społeczeństwa" bardzo jeszcze daleko, wprawdzie za-
jadła reakcya różnych „nierozumiejących" elementów doby wczo-
rajszej harcuje właśnie w najlepsze, w parze z godnie jej odpowia-
dającym snobizmem bezmyślnym, wprawdzie wiele najpiękniejszych
zapoczątkowań znajduje się dopiero w stadyum próby, dążenia, wy-
siłku, i udaremnia się niejednokrotnie lub deformuje pod nieprzyjaz-
nemi wpływami, — ale, bądź co bądź, zatęchłą atmosferę artystyczną
przebiegło świeże, ożywcze jakieś tchnienie, a śród całego szeregu
dobrowróżbnych objawów są i takie, którym epokowe wprost zna-
czenie z góry przypisać można. W rzędzie tych ostatnich zwrócić
dzisiaj chcemy uwagę na dwa fakta z zakresu szkolnictwa artystycz-
nego: ministeryum Najwyższego Dworu zezwoliło na otwarcie pro-
jektowanej w Warszawie szkoły sztuk pięknych, a jednocześnie pra-
wie reforma t. zw. średnich zakładów naukowych, ze względu na nie-
zmierną doniosłość wychowawczą rysunków, uczyniła je przedmiotem
obowiązkowym i, co ważniejsza, uznała za konieczne, aby nauczycieli
tego przedmiotu rekrutować wyłącznie z osób posiadających należyte
wykszt^cenie artystyczne. Ogromnego znaczenia miejscowej szkoły
sztuk pięknych niepotrzeba prawie objaśniać. Daje ona możność kształ-
cenia się pod swojem niebem, śród swojej przyrody, i pozwala adeptom
sztuki łatwiej „pozostać sobą," aniżeh podczas studyów śród zupełnie ob-
cego otoczenia. Usuwa potrzebę zbyt wczesnych wyjazdów za granicę,
co zwykle prowadzi olśnionych znajdowaną tam brawurową techniką
wędrowców do niewolniczych naśladownictw. Skupia wreszcie na
SZTUKI PLASTYCZNE 483
miejscu grono ludzi (zarówno profesorów i uczniów) oddanych tylko
sztuce, klnących się tylko na sztukę, mówiących i myślących tylko
o sztuce, i wytwarza przez to istotną, od obcych przymieszek wolną
atmosferę artystyczną, która pom^u oddziaływa na cale spcrieczeństwo,
uszlachetnia jego wrażliwość, krępuje zbyt „swobodne" sądy i wpro'
wadzą w traktowanie kwestyj, spraw i dzieł sztuki należną powagę.
Dzieje się to wszakże tylko wtedy, gdy szkoła jest szkołą, nie zaś
siedzibą takich czy innych doktryn. Chodzi zatem tylko o jedno, aby
założyciele szkoły i wogóle członkowie komitetu mającego obierać
kandydatów na kierowników artystycznych nie uważali tej chwili za
odpowiednią do ujawniania jakichś anti - nowo - kierunkowy eh tenden-
cyj, lub do propagowania czy to sentymentalnej czy też sformułowa-
nej przez pewnego krytyka „gnojówkowej" swojszczyzny. Szkc^a
nie zna żadnych kierunków, zna tylko zdolność lub niezdolność, a do-
brym nauczycielem jest jedynie ten, co, pomijając wszelkie - izmy,
najskuteczniej pomaga uczniowi do odnalezienia siebie samego, swo-
jej najgłębszej istoty, do widzenia po swojemu i po swojemu wcie-
lania tej wizyi. — Artystycznie prowadzona nauka rysunków w t. zw.
średnich zakładach naukowych niemniejszej jest wagi. Ma ona na
celu nie wychowanie artystów, lecz wyrabianie śród ogółu zdolności
do odczuwania sztuki i piękna. Powszechny dzisiaj brak smaku,
oraz wybitna gruboskórność estetyczna mas, nawet inteligentnych, są
niewątpliwym rezultatem zupełnego w ciągu ostatnich lat 50-ciu za-
niedbania tej strony w wychowaniu. Smak i wrażliwość na piękno
są w części tylko darem natury, w drugiej zaś, może znaczniejszej,
owocem należytego pielęgnowania zadatków wrodzonych. Kultura
odpowiednia rozwija je wspaniale; bez kształcenia zaniknąć mogą
zupełnie. W krajach niektórych, np. we Włoszech, poczucie este-
tyczne wyrabia się mimowiednie, pod wpływem otoczenia, niezwy-
kle harmonijnej przyrody i co chwila rzucających się w oczy zabyt-
ków wielkiej sztuki. Gdzie tego brak, — tem większy kłaść trzeba na-
cisk na świadome i celowe wychowanie estetyczne, i to od lat mo-
żebnie najmłodszych, póki wszystko żywiej i łatwiej „drugą naturą"
się staje. To tylko, to jedynie może powstrzymać szerzącą się za-
razę snobizmu, położyć kres pysze gruboskórców estetycznych, chlu-
biących się niejednokrotnie swym analfabetyzmem w tym kierunku,
i zwiększyć poczet, zbyt dzisiaj nielicznych i wyosobnionych, szczerych,
istotnych, gorących miłośników sztuki. — Oba te fakta : powstanie spe-
cyalnej szkoły sztuk pięknych i zwrócenie uwagi w szkołach średnich
na kulturę estetyczną, są właściwie posiewem na przyszłość, którego
znaczenie kiedyś dopiero w całej pełni da się ocenić. Dzisiaj już
484 ' CHIMERA
wszakże, przed ostatecznem urzeczywistnieniem i plonowaniem, mają
one wagę jako dowód zbudzenia się pewnych drzemiących do nieda-
wna potrzeb i pragnień, które zaspokoić było ich celem. Zwłaszcza
zaś zwożenie szkoły sztuk pięknych, jako rezultat inicyatywy i ofiar-
ności prywatnej, wprowadza nas, przez tę mecenasowską cechę swo-
ją, w dziedzinę objawów rosnącego zainteresowania sztuką śród osób
poza sztuką stojących. Zainteresowanie to najrozmaitsze przybierać
może postacie : kolekcyonerstwa dzieł sztuki, pomagania kształcącym
się artystom, wielkich realizacyj artystycznych, opieki nad zabytkami
sztuki dawnej, dążeń wreszcie do uartystycznienia nawet przedmio-
tów codziennego użytku. "We wszystkich tych formach i rodzajach
doba ostatnia godne najbaczniejszej uwagi przyniosła zjawiska — i nie-
mi to, oraz ożywieniem niezwykłem śród artystów i w instytucyach
sztuce poświęconych, zajmiemy się w przeglądzie następnym.
Z. P.
KSIĄŻKI NADESŁANE.
POEZYA. — Stanisław Barącz. Impresye. Księgarnia Polska. Lwów.— A. O.
Stare Miasto. Obrazki z niedawnych lat. J. Fiszer. Kraków.— Leopold StafL Mistrz
Twardowski. Piąć śpiewów o czynie. Księgarnia Polska. Lwów. — Józef Sladek.
Urywki poetyczne. Przekład Konrada Zaleskiego. Skł. gł. u Gebethnera i Wolffa.
Warszawa.
POWIEŚĆ. — Jan Augustynowicz. Pociągnięcia pędzlem. Gebethner i Wolff.
Warszawa. — Renś Bazin. Bodzina Oherli. 2 tomy. BibL Dz. Wybór. Warszawa. —
Wanda Grot- Bęczkowska. W szponach. Gebethner i Wolff. Warszawa.— G. Daniłow-
ski. Z minionych dnu Gebethner i Wolff. Warszawa.— Sewer. Wybór pism. Jedna
noc w Londynie. Pan Piotr. Nakład „Wędrowca." Warszawa. — Sewer. Wybór
pism. Głodowa pożyczka. Pozytywizm w praktyce. Nice. Nakład „Wędrowca."
Warszawa.
TEATR. — J. ŁuszczewskL Janusz Korczak. Dramat w 3 aktach. Friedlein.
Kraków. — Maurice Maeterlinck. Theatre. l-er toI.: La princesse Maleine. L'in-
truse. Les aveugles. 3-me vol.: Aglavaine et Selysette. Ariane et Barbe-Bleu.
Soeur Bśatrice. P. Lacomblez óditeur. Bruxelles.— Jan Zakrzewski. Ananke. Dra-
mat liryczny. Skł. gł. u Gebethnera i Wolffa. Warszawa.
STUDYA LITERACKIE I ESTETYCZNE. — Antoni Jasieńczyk Jabłoński. Przo-
downica sztuk plastycznych. Studyum. Skł. gł. u Wendego. Warszawa.— Ignacy
Matuszewski. Słowacki i nowa sztuka. Twórczość Słowackiego w świetle po-
glądów estetyki nowoczesnej. Gebetłmer i Wolff. Warszawa.— Jerzy Żuławski. Pro-
legomena. Uwagi i szkice. Towarzystwo wydawnicze. Lwów.
HISTORYA. — Karol Szajnocha. Jadwiga i Jagiełło. Część III i IV. Bibl.
Dz. Wybór. Warszawa.
PAMIĘTNIKI. — Aleksander Wybranowaki. Ongi w dworach i dworkach
szlacheckich. Bibl. Dz. Wybór. Warszawa.
HERALDYKA. — Adam Boniecki. Herbarz Polski. Część L Tom IV, zesz.
3-cl. Skł. gł. w księg. Gebethnera i Wolffa. Warszawa.
CZASOPISMA NADESŁANE 48$
NAUKI FILOZOFICZNE. — Emil Boutroux. Pojęcie prawa przyrody w nauce
i filozofii spółczesnej. Przełożył Wł. Spasowski. Przedmowa Ad. Malirburga. Nakł.
E. Wendego 1 S-ki. Warszawa. — Jan Mazurkiewicz. Andrzej Towiańaku Studyum
psychologiczne. Skł. gł. w kslęg. Gebethnera i Wolffa. Warszawa.
PODRÓŻE. — Jan Grzegorzewski. Z pod nieba wschodniego. Nowele i frag-
menty z podróży. Towarzystwo Wydawnicze. Lwów.
ANTOLOGIE. — Julius Zeyer. Myszlenky. Se spisu basnikoTych yybrala Ma-
rie Kalaszova. Nakl. F. Szimaczka. Praha,
YARIA. — Klebs, Lepsius, Meynert, Bouchard, Weigert. Zagadnienia z medy-
cyny i nauk przyrodniczych. Piąć odczytów zebrał ł spolszczył Dr. W. D. Mo-
raczewski. Lwów. H. Altenberg. — Pierre Leroy-Beaulieu. Nowe społeczeństwa
anglo - saksońskie. Tłómaczył Klemens Podwysocki. 2 tomy. Bibl. Dz. Wybór. War-
szawa. — Stanisław Piotrowski. Wspólna własność ziemska w gminie wielkorosyj-
skiej. Studyum ekonomiczno - społeczne. Nakł. księg. E. Wende i S-ka. Warszawa.
CZASOPISMA NADESŁANE.
MERCURE DE FRANCE. (Parts). Novembre, decembre, 1901. — Fr. de Mioman-
dre: Remy de Gourmont. — A. Rivoire: Caresses. — M. Gorki: les Fermoirs d'ar-
gent. — E. Dujardin: Petits poemes Wautrefois. — L. Bloy: Exćg6se des lieuoo-
communs. — V. Josz: le CHron d''Antoine Watteau. — L. Delarue-Mardrus: Yisions.—
Rachilde: Leur Yiau. — M. A. Leblond: Leconte de Lisie 1870 — 1871, la fin de sa
vie. — G. Danville: rAmour magicien. — A. Beaunien Francis Viel6 - Griffin. —
Em, Yerhaeren: VArt. — H. de Rógnien VAmour et le plaisir, histoire galante. —
Stuart Merrill: Trois poimes du cr^.puscule. — Dr. A. Prieur: La science et le thśd-
tre. — Oh. Gućrin: les Nymphes de la Foret. — R. de Bury: F Almanach des Muses
pendant la Rćvolution. — L. Dumur: Un coco de gćnie. — ReTue du mois.
MODERNI REYUE. (Praha). Rzijen, listopad, prosinec 1901. — W. G. Tan Nou-
huys: Egidius a cizinec. — Miłosz Marten: Mimo dobro a zlo. — Remy de Gourmont:
Moralka lasky. — Arthur Machen; Yelky Buh Pan. — J. K. Huysmans: Obłuda v umie-
ni. — J. Hilbert, St. Neumann, J. Holy, Yiktor Dyk, Kareł Toman, Ot. Brzezina: Baśnie.—
J. Holy, V. Dyk, K. Srdce, O. J. Bierbaum: Satyricon. — Miesiczni hlidka. - Kroni-
ka. — Nove publikace. — J. Aarts, J. Szir, H. Steiner, Steinlen: Kresby a litografie.
THE OUTLOOK. (London). )« 193—204 1901. — Stylists in Paint. — The re-
vival in english classics. — Mr. Kipling at Kamakura. — Robert Louis Steven-
son. — The lotus eater. — The succesaor of Tennyson. — 260 „Novels of the year."—
„Patti, Patti." — The two Shakespeares. — Constable the modern. — Midnight mu-
sie. — Yerses. Short słories. Reviews. Literary Gossip. A flrst glance of new
books.
PRZEGLĄD FILOZOFICZNY. (Warszawa). Rok IV, zeszyt 4. 1901. — Prof. Dr
H. Struve, Ks. prof. L Radziszewski, prof. dr. M. Straszewski, dr. W. M. Kozłowski, dr.
J. Kodisowa, dr. W. Heinrich: Co to jest filozofia. — Książki nadesłane (bibliografia).
LARASSEGNA INTERNAZIONALE. (Roma). Ottobre, novembre, dicembre 1901.—
L. Zuccoli: Agli amici del grigio, domini e fatti delia vita italiana. — D. Angeli:
Enrico Colemun, Onorato Carlandi. — L M. Palmarini: VArte di Oiotto. — R. Pan-
tini; I problemi delia via. — J. L. Pagano; Jaeinto Yerdaguer, Angel Cfuimerd,
Letteratura ispano - americana. — E. Sansot - Orland: Jean Morćas. — L. d' Ambra:
II nuovo libro di Octare Mirbeau, U nuovo romanzo di Paolo Bourget. — R. For-
ster: Molto strepito per... ąualche coaa, Nouvelles conversations avec Ecker-
mann. — Jolanda: U vincitore. — P. Hortala: U regionalismo in Francia. — C. Le-
486
CHIMERA
Ti: Cronaca dranimatica. — V. Pica: Aubrey Beardsley. — A. A. Bernardy; Atirea
consurgena Roma. — R. de Gourmont: Due libri d'amore. — L. Capuana: Forze
oceulte. — Cistlakor. Caeeia al łupo nelła steppa. — G. Natali: la Critica del Leo-
pardi. — F. Sirola: Bassegna łedesca. — E. Corradinł: Del teatro stabile e dei co-
tnici. — A. Beltramelli: Giovanni Pascoli. — G. Gerola: Candia alV epoca venezia-
na. — A. Mori: Charis e Marmar. — Evelyn: Studi critici di Ouida. — O. GiglioU:
Kate Oreenaway. — K A. Masino: Carmine. — G. Eekhoud: Eassegna belga. — G.
d'Annunzio: Francesca da Rimini. — U. Ojetti: Morale vecchia e giornałisti nuo-
vi. — Sem Benelli: La „Francesca" di O. d'Annunzio. — R. Lothar: Teatro tede-
aco. — Appunti bibliografici. Notiziario generale.
THE REYIEW OF EEYIEWS. (London). Sept,, oct., noT., dec. 1901. — „The
eternal city." — A Rabbi at Oberammergau. — The futurę of the engliah łangua-
ge. — The lateat Kipling. — An unpubliahed poem by Robert Burns. — Robert
Louia Stevenaon'a life. — Rudyard Kipling' a „Kim." — The voyage of Ithobal. —
The revival of phrenology. — Mr. Henley on „Lewia" Stevenaon. — The romance
of art and poverty. — „Anticipationa" by Mr. H. O. Weila. — Art in the Maga-
zinea.
LA REYUE DU BIEŃ. (Paris). Novembre, decembre 1901. — E. des Essarts:
HelUniame. — H. Mazel: Lea troia roia. — G. Yanor Sur Henri Heine. — M Le-
grand: Poemea WHenri Heine. — P. Stapfer: Le bien et le beati. — J. Bonnefon:
Solidaritś intellectuelle. — Bibliographie. Illuatrationa.
REYUE FRANCO - ITALIENNE ET DU MONDE LATIN. (Naples). Dścembre
1901. — Une lettre de Thiopile Braga. — E. Gorra: Francoia Yillon. — J. P. Guerre-
ro: Espańa contemporanea. — P. Gourmand: L'union panlatine. — X. da Cunha:
Lux aurea. — A. Ferren Domenico Morelli. — G. Potee: L'espoir. — Gr... aeculus:
Littśratures latinea modernes. — Portugal et Briail. — P. Durel: Nonce Caaano-
va. — R. B. Binda: Svolazza. — Pli. Lebeegue: Le poetę Lambroa Porphyraa. —
L. Porphyras: Les navires. — Chroniąue des lettrea latinea (Italie, France). Dana
lea revuea.
SRDCE. (Żamberk). Rzijen. 1901. — J. z Wojkowicz: Yeczerni piaeń. — Ot.
Theen Karla. — J. Opolsky: Na pouazti. — M. Marten: O otazce czeakeho romanu.—
A. Yenig: Impromptu. — O. Zenith: Milenka. — J. Namiestek: Budhovy aochy. —
Em. szl. z Leszehradu: Naazi moderni kritikove. — K. Bożek: Zbyteczny żivot. —
K. R.: Proti t. zv. krvavym romanum. — Kritika. — Literatura. — Divadlo. — Mora-
va. Slezako. Sloven8ko — Drobne zpravy. — Bibliografie spolupracovniku
Srdee.
SLOYANSKY PRZEHLED. (Praha). Rzijen, listopad, prosinec 1901. — Fr. Kva-
pil: Z nove poesie polskę: Antoni Lange. — P. Maternora: Z nove poeaie ruskę.
N. M. Minakij. D. S. Mereżkov8kij. — M. Zdziechowski: Ivan Mażuranicz jako ly-
rik. — Szt^ Radić. Nejdokonalejazi przedatavitel slovan8ke myazlenky (Jirzi Kri-
żanić.) — Ig. Horzica, Kom. Zawiliński: Ke aporu czeako - polakemu v Tieszin-
aku. — J. Polivka: Ke aporu czeako-polakemu v Tieazinaku. — Dopiay: z Petrohra-
du, z Poznanie, z Krakova, z Chorratska, z BuLharska, ze Slorenska, z Lużice, z Lon-
dyna, z haliczske Rusi, z Korutan, z Krajiny. — Rozhledy a zpravy: Slovane severo-
zapadnl, SloYane vychodni, Jihoslovane. — Poaudky a oznamy. — Yyobrazeni.
THE SPECTATOR. (London). M 3827 — 3835. 1901. — Steven8oń'a peraonnali-
ty. — Mr. Munby'8 Poema. — Miaa Benaon'a Animal Stories. — Supęratitiona of
the Scottish Highlanda. — TTie Annals of literary Judgment. — Dreams and their
Meanings. — Modern Meocico. — The laat of the old Impreasarioa.—Cairent litera-
turę. — Publications of the week.
TYGODNIK ILLUSTROWANY. (Warszawa). .Nj^s 42—52. 1901. — W. Sieroszew-
ski: Jang-Hun-Tay. — Sewer. W lesie. ~ Wl. Bełza, K. Gliński, "W". Gomulicki, Adam
VARIA 48y
M-ski, Orkan, Or-Ot, Selim: Poezye. — W. Trojanowski: Wykształcenie artystów. —
Ign. Matuszewski' Krytyka koleżeńska i zawodowa. — Kroniki. Sprawozdania^
Ryciny.
WISŁA. (Warszawa). Wrzesień, październik 1901. — WŁ Olechnowicz: Rasy
Europy. — St. Sawicka: Opis wesela w Biedrzychowic. — ProŁ J. Krat Najnowseś
kierunki badań mitologicznych. — St. Zdziarski: Skarby tatrzańskie. — Wak Stefan
Karadzicz: Pieśni serbskie. — Z. Weyberg: Muzeum tatrzańskie im. Chałubińskie-
go. — Poszukiwania. — Przegląd czasopism. — Drobiazgi ludoznawcze. Różne
wiadomości. Bibliografia.
ZVON. (Praha.) 1901. Rzłjen — pfosinec. Seszity 1 - 7. — A. Jifasek: U nOś-
G PreissoTa: Podjezernicke sny. — K. Legen Trzi 8zvadlenky. — Zikm. Winter:
Amnestie na chvilku. — Fr. X. Svoboda: Poridka o lehkem srdci. — J. Chalupecky:
Hudba barev. — J. Korzensky: Hostem u czeskeho krajana ve Vladivo8toku. —
K. V. Hajek: Dobry czloviek. — M. Jahn: Bolest. — V. Hugo: Z knihy: Postscrip-
tum de ma vie. — J. Borecky, S. Bouszka, A. Breska, K. Czerrinka, C. Daszek, X.
Dvorzak, L Geisslora, A. Heyduk, B. Jarovec, R. Jesenska, B. Kaminsky, A. Klaszter-
sky, H. PilbaueroYa, F. S. Prochazka, K. Rasver, M. Silen, A. Szkampa, J. Vetterovsky,
J. Yrchlicky: Baśnie. — Literatura. Divadlo, Hudba. Vytvarne umieni. Tyden.
VARIA.
„Stara, barbarzyńska Japonia..." — war-
szawa pomściła Europę. Niech znają naszych! — „Uroczy" kraj
„wschodzącego słońca" długo tonął w barbarzyństwie. Wielki prze*
wrót w drugiej połowie ubiegłego wieku dał mu demokracyę, miU-
taryzm, dążności zdobywcze — i wogóle smak do wszelakich słodyczy
„cywilizacyi" europejskiej. Maluczko, a Japonia zeuropeizuje się na-
wet w sztuce, będzie miała w malarstwie swoich Bouguereau, w dra-
macie swoich Sardou, Sudermannów i Hauptmannów. 1 któż wte-
dy nie nazwie braćmi tych kosookich? — Cóż, kiedy — ^ właśnie
w chwili gdy oni rozwijają się tak pięknie — w Europie naszej „znaj-
dują się usłużni" (jacyś Goncourt'owie, Duret'owie, Gonse'owie i na-
wet, o zgrozo, poważni, akademiczni Larroumet'owie) i poczynają
„na olbrzymich trąbach reklamy" grać na cześć minionej, barbarzyń-
skiej epoki Nipponu, wysławiać, naprzód, te pstre papierki, które
zwycięzko niby współzawodniczą z naszemi wielkiemi płótnami
w świecących ramach, a potem rozpływać się w „czułostkowych za-
chwytach" nad „karykaturalnemi, kuglarskiemi jasełkami" teatru ja-
pońskiego. Naturalnie, do tych blagierów i reklamiarzy paryzkich
przyłącza się zaraz „garstka przesyconych kulturą i tęskniących za
barbarzyństwem naiwnem modernistów" (których nazwisk znający
ich dziennikarz za żadną cenę nie wyjawi), zaczjTiają po wszyst-
kich krajach brzmieć peany i dytyramby na cześć Sady-Yakko,
Kawakamiego, „Kęsy," „Gejszy i Samuraja," u nas nawet zjawia
^88 . CHIMERA
się pan (i to nie modernista, owszem bardzo miły i łouł-d-fait tnan-
geable wróg metafizyk), który uparcie powtarza: „ja kocham i wiel-
bię japończyków; czy wiecie, że JA kocham i wielbię MOICH braci
japończyków?" — i biedna Europa, lękając się, by jej nie nazwano
„mamuciną" lub „mydlarką," daje się porwać tym głosom, a choć po-
cichu wzdycha do „bardziej wzruszających" Sudermannów i Haupt-
mannów, głośno nie śmie zaprotestować przeciwko „kultowi egzotycz-
nego barbarzyństwa." Sada- Yakko, po tryumfach paryzkich, zjeżdża
do Wiednia, który, marząc nieustannie choć nadaremnie o rywaliza-
cyi z nadsekwańską stolicą (Naa, sagen sie mai, was ist Louvre im
Yergleiche mit unseren Museen ? ), pragnie opornie się postawić tam-
tejszej „bladze." Jakże nieśmiało jednak, jak tchórzliwie odzywa się
p. Max Burckhard: „Es ist ausserordentlich schwer, flber den wirkU-
chen Wert des Gebotenen ein Urtheil abzugeben. Ein Werturtheil
kann nur auf Yergleichung beruhen, wir kónnen aber nur mit dem
yergleichen, was wir kennen, und dieses ist wieder nicht der Mas-
stab ftir eine fremde in sich abgeschlossene Kunst." — U nas ina-
czej, my mamy odwagę, my czapkami zarzucać umiemy. Co nas
obchodzi, czy znamy coś, czy nie znamy? Toć mamy „zdrowy roz-
sądek," toć mamy smak wyrobiony na Rostandach i Suderman-
nach, toć umiemy greków nawet adaptować i modernizować. Toć,
zresztą, tak dawno już odkrył sekret Jagodyński : „Zkąd exystymacyi
ludzie nabywają? Kto śmiele trzyma, śmiele też o tym trzymają."
OrzekU tedy „śmiele" wpływowi krytycy warszawscy: że repertuar
teatru japońskiego sMada się z samych „szopek," będących jakąś pa-
rodyą teatru, dobrych do areny cyrkowej lub na zabawkę dla dzie-
ci, ale dla smakosza nie wytrzymujących porównania ... z operetkami
angielskiemi ; że gra japończyków — z wyjątkiem scen konania, zresztą
także pozbawionych „tchnienia poezyi, owej mgły leciutkiej, łagodzą-
cej potworność strasznego momentu" — jest wprost „karykaturalna
i groteskowa," że w „syczącej" mowie japońskiej niepodobna wyra-
zić „ani uczuć żadnych, ani uniesień, ani pieszczot," że mimika akto-
rów japońskich polega wyłącznie na chorobliwych drgawkach i akro-
batycznych podrzutach; że słynny taniec Sady -Yakko, przyodzianej
nie w lube króciuchne muśliny i trykoty, lecz w draperyjne, powłóczy-
ste szaty, nie daje, skutkiem tych licznych zwojów i fałdów, miłego wi-
dowiska „wdzięcznych ruchów, przegięć, żywości / /./>."; że waryatem
trzeba być, aby porównywać „małą, chudą kobietę, uszminkowaną
niefortunnie, o małych oczkach, dużych zębach i ptasim, piszczącym
głosiku" do Sary Bernhard, Rćjane'y lub Duse, a „parskającego usta-
wicznie jak kot" Kawakamiego do wielkiego artysty, jakim jest Mou-
FARIA 489
net Sully; że, jednem słowem, zachwyty nad teatrem japońskim to
prosta „blaga," a!bo też — podobnie jak zapatrzenie się prerafaelitów
angielskich w „naiwne formy" prymitywów — wyraz „dekadenckiego"
nawrotu do... barbarzyństwa.
Uff ! — „Zachowaliśmy tedy właściwy sąd krytyczny, gdy inni
tonęli w pochwałach i reklamie." Sądy warszawskie zrobiły nawet,
zda się, wrażenie na japończykach, gdyż p. Sada-Yako, poznawszy
je w tłómaczeniu, „zachowała wprawdzie głębokie milczenie," ale
następnych dwu wieczorów „st^a dłużej niż zwykle przy otworze
w kurtynie." Naturalnie, odezwały się także odosobnione zdania
(i my mamy swoich waryatów czy blagierów), że teatr japoński jest
„zjawiskiem wysoce artystycznem w najszlachetniejszem tego słowa
znaczeniu," że ma on wyraźny „koturnowy charakter," że chodzi
w nim nie o żaden realizm fotografujący przejawy życia, lecz „ra-
czej i jedynie o podniesienie tych życiowych przejawów do jakiejś
wyższej potęgi," że owe „nieprawdopodobieństwa," tańce, walki fan-
tastyczne są wspaniałą symbolizacyą stanów wewnętrznych, że „całość
scen posiada wartość malarską, której nie znaleźć w naszych teatrach,"
że „Sada-Yakko i'Kawakami są szczerymi i wielkimi artystami." Ale
w naszem „zdrowem" społeczeństwie takie głosy, na szczęście, prze-
mijają bez echa — i publiczność nietylko poszła za „wpływowymi"
krytykami, ale nawet czynnie popierała ich mniemanie na przedsta-
wieniach. Byłem na jednem z ostatnich. To, co na niem ujrzałem,
dochodziło do szczytności. Miałem właściwie dwa widowiska: jedno
przed sobą, drugie za sobą i naokoło siebie. Na scenie przewij^y
się baśnie i legendy miłosne i bohaterskie, grano poważnie, z prze-
jęciem i przejmująco, tańczono hieratycznie, rozwiewano w szlache-
tnie faliste linie fałdy draperyj. W sali widzów odgrywano jedno-
cześnie knajpowo rozbuchaną jakąś farsę, parskano głośno, lepiej
od Kawakamiego, w najtragiczniejszych miejscach wybuchano śmie-
chem, rzucano sobie pachnące „gabinetem" dowcipy, chrypiały bez
żenady głosy męzkie, piszczały rozkosznie ptasie sopraniki panień-
skie. Wyszedłem nieco oszołomiony.
Co to było takiego? To umiejąca, lepiej od reszty Europy,
zachować „właściwy sąd krytyczny," „cywilizowana" Warszawa przy-
patrywała się „barbarzyńskiej" Japonii.
Ok!ła.dtLę do zeszytu niniejszego narysow^ Konrad Krzy-
żanowski.
CHIMERA.
490 . CHIMERA
Kazimiera z Jasieńskich Za^wisto^w^ska,
poetka wielkiego, pierwszorzędnego talentu, zmarła w Krakowie d. 28
lutego r. 1902. — Śród pisarzy ostatniego pokolenia, była to jedna z naj-
bardziej udarowanych natur twórczych: królewski przepych wyo-
braźni wiązał się w niej z dziecięcą prostotą i szczerością; rośna
świeżość dziewczęca, „woniejąca stepem, łąkami i borem," — z ogniem
namiętności i uniesień mistycznych, którym płonęła „jak sosna w słoń-
cu rozgorz^a" ; pogoda i słodycz, w których brały początek pieśni
„polne i zbożne, kwietne, słoneczne," — z nieukojonym jakimś smęt-
kiem nostalgicznym. Wszystko to — w połączeniu z wysoką kulturą
artystyczną, czcią zbożną dla sztuki i surowością wielką względem
własnej twórczości — składało się na utwory uderzające przedziwną
kobiecością i ogromną mocą uczucia, drgające życiem, krwią, a za-
razem odsłaniające głąb' jakąś tajemną, zaświatową, skupione niesły-
chanie i pełne wnętrznie, a grające barwami, jak owe „szlaki zdobne
na marginesach sztywnych psałterzy." — Uzupełniały tę twórczość
oryginalną przepyszne tłómaczenia z Baudelaire'a, Vielć - Griffin'a,
MockePa, Samain'a, Tr. Klingsor'a i innych. Przedsięwzięty w osta-
tnich czasach przekład wspaniałej tragedyi Saint- Pol -Roux'a: „La da-
mę a la faubc," który mógłby być arcydziełem, śmierć przerwała
w samym zaczątku. — Mała liczba tych prac znana jest do dzisiaj
nawet wielbicielom talentu ś. p. Zawistowskiej, bo poetka drukowała
po czasopismach niewiele i niechętnie, a z ogłoszeniem zbiorku wła-
snego wah^a się do ostatniej chwili. Teraz dopiero, zbożna pamięć naj-
bliższych, zabiega około zupełnego wydania puścizny rękopiśmiennej.
Niedośpiewane zgasło młode życie. Ostatnie chronologicznie
utwory świadczą, jak olśniewająco rozwijać się jeszcze i potężnieć
zaczął talent poetki w chwilach bezpośrednio zgon niespodziany po-
przedzających, — i nieodparcie snuje nam się po głowie, kiedy ją
wspominamy, ów pełny melancholii niewymownej refren urwanych
przedwcześnie i niepowrotnych rzeczy-:
Look in my face; my name is Might-have-been;
I am also called No -morę... (D. g. rossetti).
Dla pamięci ludzkiej wszakże dość tego, co pozostało. Krótki
sen życia ziemskiego przyniósł plon wspaniały — i poetka zmar-
twychwstanie z chwilą, gdy wydanie zbiorowe miłośnikom go udo-
stępni. To też, u drzwi grobu żegnamy ją z żalem, dobrą, serdecz-
ną, siostrzaną, lecz jednocześnie witamy ją u progu tego nowego —
w duszach ludzkich — żywota
...in perpetuum, soror, ave ałgue vale.
v7Mo
SPIS RZECZY,
UŁOŻONY ALFABETYCZNIE WEDŁUG NAZWISK AUTORÓW.
(TOM III. — 190T.)
JÓZEF AUCHENTALLER.
Nagłówek , 460
TEODOR DE BANYILLE
(przeł. Miriam.)
Wyhór z poezyj 37^
AUBREY BEARDSLEY.
Powrót Tannhausera na Yenusberg. Dodatek do Ks 9.
WACŁAW BERENT.
Próchno 123, 339
ARNOLD BOECKLIN
(przeł. Maryan Wawrzenieckl.)
Wyznania 444
ZYGMUNT BYTKOWSKI.
Prorok 435
02 ' CHIMERA
^MON DE CAMPOAMOR
(przet. Antoni Lange )
Licencyat Torralba (Część druga) i
CHIMERA.
Kronika miesięczna: Varia 328, 488
STANISŁAW DĘBICKI.
Ozdoby w tekście 41-69-70 (prserys.J; 228, 286
Okładka do X2 7-8.
ANDRZEJ GIDE
(przeł. Zenon Przesmycki.)
Filoktet 399
CH. DR. GRABBE
(przet. Wacław Berent.)
Żart, satyra, ironia i głębsze znaczenie 41
HIROSHIGE
(przerys. K, Krzyżanowski.)-^
Nagłówek 255
JAN KASPROWICZ.
Hymn św. Franciszka z Assyźu 103
JOHN KEATS
(przeł. Jan Kasprowicz.)
Hyperion (Księga II) 255
STANISŁAW TURBIA-KRZYSZTAŁOWICZ.
Ozdoby w tekście . . . 123, 125, 128, 135, 137, 138, 140, 148, 149,
154. 159. 165, 166, 170, 174, 175, 177, 179, 180, 183, 186,
200, 204, 205, 207, 210, 213, 220, 339, 342, 347, 348, 351,
353, 360, 361, 363, 365, 367, 370, 374. 375i 377, 47i-
Kronika miesięczna: Muzyka 321
JAN LEMAŃSKI.
Towarzystwo 286
SPIS RZECZY. — TOM III. 493
MARYA MARKOWSKA.
Babie lało 331
W. MATLAKOWSKI.
Ozdoby z motywów ludowych 271, 285
JÓZEF MEHOFFER.
Inłcyał 331
Nagłówek i zakończenie 491, 494
MIRIAM.
Kronika MIESIĘCZNA: Powieść 312
WŁADYSŁAW NAWROCKI.
Z „Sonetów Królewskich" 440
K. NIEMCZYKIEWICZ.
Inicyał 394 (przerys.)
EDWARD OKUŃ.
Rysunki w tekście i, 10, 17, 29, 338, 399, 432
Z. P.
Kronika miesięczna: Sztuki plastyczne 482
Teatr 317
FELICYAN ROPS.
Wielka lira. Dodatek do K2 7-8.
MARCELI SCHWOB
(przeł. Zenon Przesmycki.)
Krucyata dziecięca 229
LEOPOLD STAFF.
Modlitwa przed czynem 397
JAN STANISŁAWSKI.
Topole, autolitografia w 5 kolorach. Dodatek do J^s 7-8.
WASYL STEFANYK
(przełożyli: Michał Moczulski i Dr. W. M)
Dziadek, Skon, Szara godzina, Droga, Zwiastuny 271
494 CHIMERA
WŁADYSŁAW STERLING.
Sonety. 433
TREDECIM.
Kronika miesięczna: Glossy 300, 477
MARYAN WAWRZENIECKI.
Ozdoby w tekście . . . 103, 104, 107, 113, 114, 117, 120, 122, 221,
230, 233, 236, 241, 244, 246, 249, 251, 270.
KAZIMIERZ WROCZYŃSKI.
Strofy 472
STANISŁAW WYRZYKOWSKI.
Skrzydlate ognie 221
''EoTcepe Tcayta cpśpsic 394
MARYA ZAWIEJSKA.
Fragmenty 460
HENRYK ZBIERZCHOWSKI.
Sonety 455
CHIMERA
revue mensuelle de litterature et d'ar1^
7, rue des Princes, Varsovie.
Somntaire dti N-ro c Sepłembre rcoi.
TEXTE: M. Markowska — Les fils de la Vierge; V. Berent —
Pourriłure; Th. de B anv ille — C/?o/a- de poesies; St. Wyrzykowski —
"E'j7re|>e, 7ravTa cpipsic; L. Staff — La prfre avattł Faction; Andrć
Gide — Phiłoctełe; W. Sterling — Somtełs; S. Bytkowski — le Pro-
phete; W. Nawrocki — Sonnełs royaux; Am. Bócklin — Confessions;
H. Zbierzchowski — Sonnełs; M. Zawiejska — Fragments; C. Wro-
czyński — Słrophes. — Revue du tnois: G/osses, A^t modernę, Biblio-
grnphie, Dwers.
PLANCHES HORS TEXTE: Auhrcy Beardsley: le Rełour de
Tannliduser vers le Venusberg.
DESSINS DANS LE TEXTE—de Auchentaller, Turbia-Krzy-
ształowicz, Mehoffer, Niemczykiewicz, Okuń.
COUVERTURE de K. Krzyżanowski.
OGŁOSZENIA W „CHIMERZE''"
„CHIMERA" przyjmuje w dziale ogłoszeń jedynie anonse ta-
kich firm i zakładów, które w bliższym lub dalszym stoją związku
z produkcyą artystyczną i literacką (fabryki i składfy papierów, farb,
przyborów malarskich, narzędzi muzycznych, zakłady fotograficzne,
litograficzne i wogóle reprodukcyjne, składy obrazów, firmy wy-
dawnicze książek, nut i plastycznych dzieł sztuki, drukarnie, gisernie,
księgarnie, antykwarnie, przemysł artystj^czny, stałe i peryodyczne
wystawy sztuki, sale koncertowe i odczytowe, sezony koncertowe
i teatralne, akademie i szkoły sztuk plastycznych, konserwatorya
i prywatne szkoły muzyczne i dramatyczne, lekcye prywatne z za-
kresu literatury i sztuki, pracownie do wynajęcia, adresy i ogłosze-
nia od artystów pochodzące, itd. itd.).
Cena ogłoszeń:
Na stronnicach poprzedzających tekst literacki, za wiersz
petitowy lub jego miejsce 40 kop.
Na stronnicach po tekście literackim za wiersz petitowy lub
jego miejsce 30 kop.
MERCURE de FRANCE
Litterature. Poesie. Theatre. Musiąue. Peinture. Sculpture.
Philosophie. Hłstoire. Sociologie. Sciences. Yoyages. Bibliophilie.
Sciences occultes. Critique. Litteratures etrangeres. Portraits, dessins.
Revue du mois. — Paralt tous les mois.
Rćdacteur en chef: Alfred Vallełte.
Abonn: un an 24 fr., six mois 13 fr., trois mois 7 fr.
Paris. — XV, .rue de l'Echaudć, 15.
IL MARZOCCO.
Anno VII.
^ Fireme — Via S. Egidio, 16 — Firenze.
Conta fra i suci collaboratori i piu reputati poeti e prosatori
d'Italia.
Prezzi d'abbonamento : anno 1. 8, semestre 1. a, trimes^re 1. 3.
Fondatore: Angiolo Oruieło — Direttore: Adolfo Oruieto.
CHIMERA
WARSZAWA — ULICA KSIĄŻĘCA 7.
Skrzynka pocztowa Nr 457.
Dwanaście zeszytów rocznie, każdy objątości
10 — 12 arkuszy druku.
Redaktor ZENON PRZESMYCKI (MIRIAM)
przyjmuje we wtorki i piątki od i-ej do 3-ej pp.
Administracya otwarta codziennie od ii-ej do 3-ej pp.
Rodzaje wydawnictwa i warunki przedpłaty.
WYDANIE ZWYKŁE
w Warszawie z przesyłką pocztową za granicą
Rocznie 9 rb. 12 rb. 35 fr. 27 mar. 33 kor.
Półrocznie 5 rb. 6 rb. 50 k. 20 fr. 1 5 mar. 1 8 kor.
Kwartalnie 3 rb. 3 rb. 50 k. 11 fr. 8 mar. 1 0 kor.
WYDANIE WYTWORNE
n^a robionym dla CHIMERY grubym papierze żeberkowym.
w Warszawie: rocznie, 30 rb., półr. 15 rb., kwart. 7 rb. 50 k.
z przes. pocztową: „ 35 „ „ 17,50 „ 8 „ 75 „
za granicą rocznie 95 fr., 75 mar., 90 kor.
Cena zeszytu g-go rb. 2.
Przedpłatą przyjmuje administracya (która odpowiada wtedy za regular-
ne dostarczanie pisma), oraz ivszystliie znaczniejsze księgarnie iv kraju
i za granicą. NUMERÓW OKAZOWYCH SIĘ NIE WYSYŁA.
PROSPEKT NA ŻĄDANIE.
: .: .r.r ' —
Wszystkie wydawnictwa nadesłane do Redakcyi (książki czasopisma,
nuty, reprodukcye dzieł sztuki, przedmioty sztuki stosowanej i t. d )
będą, w miarę znaczenia, bądź wzmiankowane, bądź omawiane
w dziale sprawozdań.
IL SERA RENDU COMPTE DE TOUTES LES PUBLICATIONS
(LIVRES, REYUES, MUSICUE, GRAYURES, OBJETS D'ART etc.)
ADRESSEES A LA REVUE.
RĘKOPISÓW SIĘ NIE ODSYŁA. Autorowie, nie zawiadomieni
w przeciągu dwóch miesięcy o przyjęciu ich utworów, mogą odebrać
takowe, przed upływem pół roku, osobiście w Redakcyi, lub drogą
pocztową po nadesłaniu kosztów przesyłki.
ODPOWIEDZI NA LISTY jedynie za nadesłaniem marki pocztowej.
Redaktor i wydawca ZENON PRZESMYCKI.
Bruk Warszawskiego Toiv. Ake. Artystyczno-Wydawniczego.
PG
Chimera
7001
t. 3
C538
t.3
PLEASE DO NOT REMOYE
CARDS OR SLIPS FROM THIS POCKET
UNIYERSITY OF TORONTO LIBRARY