Skip to main content

Full text of "Chimera"

See other formats


■•      '  /-.^^^  ' 

1 

i" 

'•W     -l5 

„J^^j  i'^^^^H 

1 

f^^Si 

?^ 

^kwjj 

'^j^S"^ 

V^ 

^^E^SBiE               ^^^*^:;?-iś"                        ^^^^^^mC 

^1 

^óu/  %^jft/    ♦^^jlj 


-oy 


CHlMERR-19. 


LIBRAi^Y 

733814 

UNIVERSITY  OF  TORONTO 


TREŚĆ 

TOM  Vn.   ZESZYT  19.  — KWIECIEŃ  1904. 


CYPRYAN  NORWID  ... 
TADEUSZ  MICII^SKI  . 
HENRYK  von  KŁEIST 
BOLESŁAW  LEŚMIAN 
AXEL  STEENBUCH  . 
ALGERNON  KAROL  SWINBURNE 
MARYA  KOMORNICKA 
ZOFIA  NAŁKOWSKA . 
KAROL  BAUDELAIRE 

.UlTUR  RIMBAUD       . 

JAN  LEMAI^SKI .... 


„Boga  Rodzica'^ 3 

Wieczni  wędrowcy 23 

O  teatrze  maryonetek    ....     32 

Legendy  tęsknoty 41 

Miłość 59 

Anaktorya 87 

Sprzymierzeniec 100 

W  ogrodzie 107 

Cudzoziemiec.    Any  where  out  ofthe 

world 114 

Po  potopie 116 

Maskarada  (Tryptyk)    .       .  .118 


KRONIKA  MIESIĘCZNA 

TREDECIM 

J.  L. 


Głossy. 
Powieść. 


CHIMERA 


Książki  nadesłane. 
Varia 


ALBRECHT  DURER Melancholia.  Miedzioryt  odtworzony  w  świa- 

tłodruku    u     B.     Wierzbickiego 

i  S-ki 2 

KORIN Ogród 107 

JÓZEF  MEHOFFER Rysunek  okładkowy.  (Ze  szkiców  akware- 
lowych do  fryzu  na  gmach  Tow 
Szt.  Piękn.  w  Krakowie) 

EDWARD  OKUŃ Rysunki  oraz  inicyały     41,  42,  43,  46,  47,  51, 

54,  56,  58,  117. 

FRANCISZEK  SIEDLECKI  ....        Rysunki  23,  24,  26,   27,  28,  30,  31,  60,  69,  74, 

80,  86,  87,  99. 

FR.A.NCISZEK  WOJTALA    ....        Inicyały 4,  16,  100. 


Rysunek  okładkowy  przerysował  na  czterech  kamieniach  EDWARD  OKUŃ. 

Odbito  okładkę  w  czterech  kolorach   w  litografii   W.  GŁÓWCZEWSKIEGO  w  Warszawie. 

Klisze  rysunków  do  tego  N-ru  wytrawiono  w  zakładach  ehemigraficznych 

TOW.   AKC.  S.  ORGELBRANDA   S-ÓW  oraz  B.  WIERZBICKIEGO  i  S-KI. 

Papier  wyrobiono  dla  Chimery  w  fabryce  C.  A.  Moesa   „Pilica." 

Składał  i  łamał  JÓZEF  PERŻAK.  —  Odbijali    na  maszynie: 

tekst  -  ALEKSANDER  TATAROWSKI,   okładkę  —  WACŁ.^W  MUSZYI^SKI 

Pod  zarządem  PIOTRA  UKL.\ŃSKIEGO. 

AosBojicHo  lXeB3ypoio.     BapmaBsi,  26  napTa  1904  rosa. 


CHIMERA. 


^7 


TOM  SIÓDMY.    KWIECIEŃ  -  CZERWIEC  1904. 
WARSZAWA.  -  NOWY  ŚWIAT,  22. 


VG 
ń.7 


735  & /^ 


Albrecht  Diirer. 

MELANCHOLIA. 


„BOGA- RODZICA."    PIEŚŃ.— ZE  STANOWISKA 

HISTORYCZNO  -  LITERACKIEGO     ODCZYTANA 

PRZEZ  CYPRYANA  NORWIDA. 


„Szlachetne  pragnienie  musi  się  w  nas 
„zapalić  do  przyczynienia  się  także  datkiem 
„z  własnych  zasobów,  aby  powiększonym  był 
„owy  bogaty  spadek  prawdy,  obyczajności 
„i  wolności,  który  odziedziczyliśmy..." 

SCHILLER. 


ierwszymi  historykami  są  poeci, 
a  pod  ich  nieobecność  starcy  ;  da- 
lej kronikarze,  i  dopiero  właściwi 
historycy;  ci,  którzy  za  dni  na- 
szych, użaliwszy  się,  że  dotych- 
miast  „historya  przez  poetów  pi- 
saną bywała,"  zapowiadają  jej  rze- 
czywistą prawdę  odkryć.  Słowa 
te  ich  są  bardzo  obiecujące  i  ocze- 
kiwać na  owoce  pozwalają. 
Atoli,  w  obecnym  stanie  rzeczy, 
historya  jest  poniekąd  umiejętnością  najmniej  mającą  po- 
dobieństwa do  nauki  ustalonej.  Dowodów  ku  temu  za- 
wiele  przyszłoby  okazywać  z  łatwością  potoczną.  Same 
określniki  zasadnicze,  bez  których  żadna  nie  istnieje  umie- 
jętność, są  u  historyków  tegoczesnych  tak  dalece  nie- 
jasne, iż  poHczać  onychże  w  szereg  umiej ętniczych  środ- 
ków niepodobna.  Wyraz  np.  „autochtony"  jest  urojeniem, 
albowiem  nigdy  niebyło  autochtonów,  i  dopiero  skutkiem 
zachwiania  tradycyj  biblijnych  na  miejsce  jedynego -auto- 
chtona stało  się  koniecznością  dydaktyczną  spłodzić  autoch- 
tonów milion.  Jest  to  więc  nie  rozwoju  wiedzy,  ale  systemu 


,BOGA- RODZICA'' 


5 


wynikiem.  Nieprawdą  jest  podobnież,  jakoby  wędrówki  lu- 
dów jednorasowemi  pokładami  człowieczeństwa  tam  i  sam 
odpieranemi  zaludniły  obszary  krajów . . .  Tak,  niekoniecz- 
nie było,  gdziekolwiekbądź  albowiem  lud  jaki  przybywał 
i  osiedlał  się,  zastawał  zawsze  słabe,  rzadkie,  ale  odeń  na 
miejscu  starsze  osady.  —  Dalej ! . .  ktokolwiek  nie  ze  sa- 
mych dzisiejszych  pism,  lecz  i  z  życia  pouczał  się  histo- 
ryi,  ten  wie,  iż  tak  zwanych  ludzi  dzikich  nigdy  i  nigdzie 
żaden  głębszy  nie  spotkał  badacz.  Byli  to  i  są  raczej  lu- 
dzie zdziczeli  a  nie  pierwotnie  dzicy.  Przemyślni  w  oszu- 
kaństwie  i  w  podstępstwie,  wyrafinowani  w  zadawaniu 
okrucieństw,  biegli  w  imponowaniu  zewnętrzną  ciała  posta- 
wą i  tonem.  Żadnego  podziwu  niemający  dla  cywiliza- 
cyjnych płodów  naszych,  lecz,  i  owszem,  spokojną  tylko 
pychę,  iż  wytworniejsze  znają  użytki . . .  Tacy  są  przecież 
rudoskórzy  amerykańscy,  zarówno  nadzy  jak  przesadni 
we  wymyślaniu  ozdób  i  strojeniu  się,  a  ze  wszech  miar 
okazujący  jakoby  ostatnią  jakąś  modą  spotworzonej  pod 
koniec  swego  bytu,  ale  kiedyś  byłej  cywilizacyi.  Ani,  mó- 
wię, autochtonów,  ani  dzikich  ludzi,  ani  jednolitych  całości 
ras,  rzeczywiście  i  prawdziwie  te  rozejrzawszy  pojęcia 
i  nazwy,  wcale  niema.  Lud  sam  żaden  ze  stworzenia 
następstw  na  swojem  miejscu  nie  wysnuł  się  —  wszystkie 
przychodnie  są  i  wszystkie  spotykają  się . . .  Ludzkość 
idzie . . .  zawsze . . . 

Dla  tegoto,  śród  tak  zasadniczych  błędów,  zarówno 
czytelnik  chce  się  dziwić :  czemu  żaden  historyk  nie  wie,  od- 
kąd rozpocząć  swą  historyk . .?  i  zarówno  dziwić  się  temu 
nie  może  albowiem,  kto  chaosu  nie  zamknął,  nie  zna  po- 
częcia. Kronikarze  w  tym  względzie  głębszj^mi  są  i  bliż- 
szymi prawdy,  ale  ci  pojęci  są  płytko,  a  kroniki  źle  od- 
czytane. Wyrażenia,  na  których  częstotliwie  oparło  się 
wszystko,  bywają  zaledwo  że  w  zbliżeniu  dotykane  z  wła- 
ściwej ich  strony.     Całe  przeto   karty  pierwsze,    np.   pol- 


6  CHIMERA 

skiej  historyi,  są  nieodwarte,  całe  ostatnie  z  tej  samej 
przyczyny  bezwyraźne  i  obowiązującej  siły  niemające. 
Nareszcie  i  samo  pojęcie  człowieka  historyczne  jest  zniżo- 
ne i  obłąkane.  Na  źródeł  brak  do  pierwotnycli  kart  dzie- 
jów użalanie  się  jest  filozoficznym  absurdem.  Jeżeli  albo- 
wiem historya  tak  jest  pojętą,  iż  same  jej  braki,  wy  szczer- 
by i  przemilczenia  nie  oświecają  i  nie  mówią;  tedy  to  nie 
jest  wcale  umiejętność  pełna,  ale  zbiorowisko  inwentarzów 
mniej  lub  więcej  kompletnych,  i  których  nigdy  dość  nie 
będzie.  —  Umiejętności  pełność  dopiero  tam  zaczyna  się, 
gdzie  i  samo  jej  przemilczenie  coś  wyraża!  Nareszcie,  re- 
gułą jest  powszechną,  iż  skoro  gdzie  badania  historyczne 
do  tego  koniecznego  kresu  dojdą,  w  którym  ciągle  i  ciągle 
też  same  cytaty  tych  samych  kilku  pisarzy  starożytnych 
w  kółko  powtarzają  się;  wybija  naówczas  godzina  za- 
mknięcia ksiąg,  a  otworzenia  archiwów  kopalnej  ziemi  i  ję- 
zykowych pokładów.  Wszelako  ruina  żadna  w  Słowiań- 
szczyźnie  nie  jest  historycznie  odkopaną...*).     Odkopanie 


*)  Natura  publikacyi  rękopisów  polskich  pociąga  za  sobą 
przjrpiski,  w  miarę  zalegań  wciąż  rosnące  i  powoli  wyrównać  mo- 
gące samej-że  tekstu  obszerności.  Kiedy  się  pisało  o  godzinie  otwo- 
rzenia archiwów  ziemi  kopalnej,  nie  było  jeszcze  odkryć,  które  na- 
reszcie zaczyna  się  uznawać.  Pięć  cmętarzysk  przedchrześciańskich 
w  Polsce  zachodnio -południowej  poruszono.  Ze  zdania  sprawy 
atoli  wiele  jeszcze  doczytać  się  nie  można,  z  tej  przyczyny,  z  jakiej 
na  innem  miejscu  publicznie  mówiłem  był: 

„Coż  Grek  w  Tartaryi  znajdzie,  jeśli  jak  Grek  szuka..  ?^ 

I  dalej  w  tejże  rzeczy: 
„Swoja  własna  metoda  jest  piętnem  własności, 
„NIC  bez  niej  mieć  niemoźna,  nawet  dziadów  kości." 
Hrabia  Zawisza  utrzymuje,   iż  znalezione  starożytności   (które 
są  wszystkie  z  ŻELAZA)  oznaczają  EPOKĘ  BRONZOWĄ  z  tej  przy- 
czyny, iż  archeologowie  innych  narodów,  gdzicbronz  był  w  używa- 
niu pierwotnem,  utworzyU   epoką  bromu.  —  Podobnież  jest  wystoso- 


„BOGA-RODZICA"'  j 

historyczne  a  odkopanie  ogrodowe  są  dwie  rzeczy.  Dla 
pierwszego  niekoniecznie  trzeba  i  samych  nawet  kształ- 
tów gmachu,  częstotliwie  natura  pokładów  piasku  i  atomy 
onegoż  wystarczają.  Jest  to  już  dziś  umiejętnością,  nie  do- 
wolną igraszką,  a  której  aby  się  nauczyć,  trzeba  i  przy  wyko- 
paliskach różnych  krajów  czynnym  bywać.  Mnogie  zaś  histo- 
ryczne europejskie  towarzystwa  są  ku  temuż,  aby  o  właściwej 
godzinie  i  epoce  umiejętności  ostrzedz  czytający  ogół;  tak, 
jak  zbiorowe  ciała  ku  temu  są,  aby  obowiązującą  siłę  wy- 
robić i  utrzymać ;  jak  wydawców  i  księgarzy  oświeconych 
baczność  ku  temu  jest,  aby  nie  dać  się  przeczerpywać  cho- 
robliwym smakom  literatury,  które  same  sobie  zostawione 
do  zupełnej  muszą  doprowadzać  obojętności  i  do  koniecz- 
nego bankructwa;  tak,  jak  nareszcie  godność  osobista 
oświeconego  i  rehgijnego  człowieka  ten  ma  publiczny  obo- 
wiązek, ażeby,  nie  płaszcząc  krańców  prawdy,  wyznawać 
ją.     To  zaś,  razem  wzięte,  zwie  się  pracą  sumienną . . . 


Szczęśliwymi,  zaiste,  są  ci  pisarze,  którzy  mogą  trzy- 


wane  i  całe  sprawozdanie  odkryć,  które  jednakże  zasługują  na  uzna- 
nie pracy  i  starań  tak  Zawiszy  jak  wszystkicli  innycłi  członków  eks- 
pedycyi.  Tylko  mówi  się,  iż  tym  sposobem  tłómaczenia  wszystkie- 
go z  obcej  Minerwy  na  swoją,  i  bez  żadnej  własnej  twórczości,  nie- 
podobna będzie  nigdy  nic  znaleźć. 

Tak  samo  wątpię  bardzo,  czy  „paląfit"  znaleziony  jest  palafi- 
tem,  lubo  nie  wątpię,  że  to  jest  mieszkanie  i  zamek  nad-wodny.  Rzecz, 
o  której  w  przypisku  za  długo  pisać.  Więcej  powiedziałbym,  gdy- 
bym uf^,  że  to  się  może  na  co  przydać.  Nietylko  całe  karty  hi- 
storyi,  ale  kapitały  w  słocie,  srebrze  i  w  skarbach  leżą  w  Polsce,  i  mo- 
żna ołówkiem  na  karcie  narysować  nie  miejsca  same,  ale  region, 
w  którym  spoczywają.  Lecz  w  Polce  tylko  jedna  arcy  cieniutka 
warstewka  ziemi  bywa  poruszana  pługiem  i  niejako  oblizana  z  wierz- 
chu. A  to  nie  na  samem  polu  agrykultury,  lecz  i  na  innych  niwach 
nieinaczej  jest.    CYPRYAN  NORWID.  1874. 


8  CHIMERA 

mać  się  ściśle  przedmiotu  głównego  i  nieociemniać  stylu 
przez  uboczne  albo  długie  wycieczki  po  za  krańce  ram 
właściwych  rzeczy.  Ta  wszelako  wielka  przyjemność  na- 
leży jedynie  do  właści  pisarzy  szczęśliwych,  to  jest,  w  ogóle 
żyw5mi  literatury  znajdujących  się,  czyli  przeto  w  takowym, 
który  nieustanną  pracą  dopełnia  swojego  spółpracownika 
i  nie  wyniszcza  onegoż  ani  zatraca.  Słowem  jednem  i  pro- 
stem, jest  to  tam  tylko,  gdzie  jest  miłość  i  bezosobista  po- 
trzeba ciągłego  uwielbienia  praw  posłąpu,  niby  ogromna 
i  udatniająca  się  nieustannie  modlitwa  wzdychającego  za 
prawdą  i  wolnością  ducha  ludzkiego . . .  Tam,  mówię, 
gdzie  przeto  niema  potrzeby  jednocześnie  zajmować  miejsce 
swoje  i  toż  miejsce  robić,  albo  jeszcze  pierwej  onegoż 
miejsca  przestrzeń  uzasadniać. 


Żyjemy  zaś  (jeżeli  się  nie  mylę?)  w  ejpoce  łatwego 
czytania  rzeczy  płodzonych  szybko,  ponętnych  i  głośnych. 
I  to  stało  się  jedną  z  pięknych  pobudek  do  wywołania 
równocześnie  odczytów ^  z  powodu,  iż  przy  szybkiem  \im.y- 
słowych  płodów  spożywaniu  odczytywać  na  nowo  godzi 
się.  Ta  wszelako  charakterystyka  epoki  naszej  nie  przyna- 
leży się  szczególnie  ludom  zachodnim,  to  jest,  właśnie 
tym,  które  tworzenie  rzeczy  głośnych,  małotrwałych  i  po- 
nętnych, aż  do  industryi  posunęły,  z  powodu,  iż  te  ludy 
umieją  zarazem  świat  zarzucić  romansami,  dorywczem 
dziennikarstwem,  i  sensualną  dramaturgią, —  i  zarazem  wiel- 
kie, poważne,  cywilizacyjne  kroki  robić.  Literatura  owa 
jaskrawa  i  przelotna  u  ludów  tych  zewnętrzną  tylko  jest 
oponą,  a  przeto  umiały  one  równocześnie  hieroglify  od- 
czytać nad  Nilem,  assyryjskie  z  cegieł  podjąć  napisy, 
z  mroków  islandzkich  Eddą  v.  Eddas  zbliżyć  do  nas,  i  od- 
szukać zarzucone  książkami  Nibelungen.  Atoli  wszystko  to 
objaśnia  tylko,  gdzie  mniej  dobitnie  lub  dobitniej  wycisnęła 


^BOGA- RODZICA''  p 

się  cecha  epoki,  lecz  bynajmniej  onejźe  nie  usuwa.  Czy- 
tanie, o  którem  na  innem  miejscu  wypowiedziałem,  iż  jest 
sztuką,  znajduje  się  obecnie  i  pogłównie  na  stanowisku 
sensualnej  potrzeby  i  rozrywki.  Cechą  jego  główną  w  sta- 
rożytności i  aż  do  połowy  średnich  wieków  było  czytanie 
głośne,  deklamacyjne,  modlitewne.  Tak  wygładzano  Epos 
i  Legendą,  której  ztąd  osobna  idzie  nazwa.  Czytaniu  zaś 
owemu  powinniśmy  tok  i  nastrój  wyższy,  bo  publiczny; 
tudzież  poszła  zeń  eufoniczna  ogólność  względem  dyalektów 
i  ich  odcieni,  a  nawet  szczególny  rodzaj  onkcyi,  która  po- 
tem, we  wtórej  epoce  czytania  samotnego  i  badawczego,  sta- 
ła się  zarodem  rozględnej  krytyki  i  etymologicznych  prac 
poczęciem. 

Niezbadaną  jeszcze  w  głębiach  swoich  ale  istną  zdaje 
się  być  prawdą,  iż  postęp  twórstwa  warunkuje  się  postę- 
pem czytelnictwa.  Ażeby  mieć  bezwąłpliwie  nowe  utwory, 
trzeba  pierw  istniejące  w  zupełności  mieć  odczytanemi. 
Te  albowiem,  które  co  miesiąc  nowemi  zwą  ludzie  ba- 
wiący się  czytaniem  lub  wydawcy,  są  odmiennemi  tylko, 
nie  nowemi,  to  jest,  iż  np.  po  utworach  osnowanych  na 
materyalizmie,  następują  feeryczne  i  na  mistycyzmie  osnowa- 
ne,  lub  po  patryotycznych  kosmopolityczne  i  t.  p —  Ruch 
taki,  jest  przemianą  tylko  postawienia  się  na  temże  samem 
miejscu,  i  utwory  takowe  w^cale  nowemi  nie  są.  Jest  to, 
zaiste,  że  zupełnie  nowy  wynalazek,  za  cel  mający  nietyl- 
ko,  samemi  przeciwśtawianiami  względów  i  obrazów,  czyli 
samą  tączy  irradiacyą,  ubawiać  i  wyniszczać  poczucie  istot- 
nych potrzeb  umysłowych,  ale  nadto  dawać  kłamne  uczu- 
cie, iż  takowe  przestępowanie  na  jednem  miejscu  jest  po- 
stępowaniem i  pochodem.  Ostrzedz  o  tem  czytający  i  opi- 
nujący  ogół  należy  do  obowiązku  zbiorowych  ciał  umie- 
jętniczych,  które  ku  temu  uwzględniane  i  posiłkowane  by- 
wają przez  społeczność.  I  zapewne  tę  rzecz  ciała  owe  su- 
miennie podnieść  zamierzają,  lub  ją  podniosły. 


10  CHIMERA 

Od  statecznego,  zupełnego  i  dogłtjbnego  odczytania 
istniejących  juź  płodów  literatury  jak  dalece  pochód  onej- 
że  i  następna  zależy  autorska  twórczość?  to,  na  najpięk- 
niejszym z  przykładów,  łatwo  okazać.  Podobno,  że  JE- 
DYNYM z  autorów  spółczesnych  polskich,  umiejącym  czy- 
tanie wyższe,  jest  Szajnocha.  Jemu  to  gdyby  naród  za  kil- 
ka kartek  o  Popielu  i  myszach  {„Szkice'*)  ofiarował  medal 
złoty  z  obywatelską  koroną,  nietylko  iż  takową  społeczeń- 
stwa przyzwoitością  niebyłbym  był  bynajmniej  zadziwio- 
ny, ale  byłbym  ledwo  zadowolony ! . .  Te  wszakże 
kilka  kart  Szajnochy,  gdyby  on  sam  był  dogłąbniej  je 
odczytał,  powinny  były  otworzyć  lub  dać  hasło  do  otwo- 
rzenia mnogich  a  wielkich  milczeń  przedkronikarskiej  hi- 
stor}^  polskiej  i  powinny  były  już  do  teraz  całą  szkołę 
wywołać.  Nic  się  jednak  nie  stało  w  podobnym  wzglę- 
dzie i  samo  nawet  tak  świetne  Szajnochy  odkrycie,  zamiast 
dać  polot,  wstrzymało  się . . . 

Przyczyna  tego  jeżeli  leży  w  obojętności  czytelnictwa 
polskiego,  to  powyżej,  iż  autor  zatrzymał  się  na  wskazaniu 
pierwszych  liter  głównych  i  uważał  za  dobre  nie  posunąć 
się  aż  do  odczytania  całej  treści  dlatego,  iż  takowe,  bez 
narażenia  się  na  pobłądzenie,  rzadko  się  dawało  uskutecz- 
nić. Ale  ja  się  pytam,  czyli  ktokolwiek  z  nas  ostatecznie 
zaręczyć  sam  może  za  istotną  podawanej  przezeń  prawdy 
historycznej  pewność,  i  czyli  czasowi  czegoś  zostawiać 
w  próbie  tej  nie  mamy?  Gdy,  przeciwnie,  zdaje  się  to  być 
pewnością,  iż  zupełne  jedynie  i  całe  treści  jakowej  okre- 
ślenie powołuje  interes  cz3'^telników. 

Wyraz  mus,  w  żyjącym  polskim  języku,  znaczy  po 
dziś  dzień  pianą  —  musować  znaczy  pienić  —  „ecumeur  de 
mer,"-  zapieniający  morze,  znaczy  pirat.  Tenże  wyraz  mus 
niemniej  po  dziś  dzień  w  języku  żeglarskim  znaczy  pa- 
chołka okrętowego,  albowiem  zarówno  w  żeglarskim  jazy  ku 
(który  jest  osobny  i  słowniki  swoje  posiadający)  jak  w  ca- 


„BOGA- RODZICA''  ii 

Jym  przyborze  i  ustroju  dzisiejszych  okrętów  zachowały 
się  w  pewnej  tylko  części  dawnego  żeglarstwa  spadko- 
bierstwa.  Szajnocha,  toż  samo  innem  i  gdy  stwierdza  wy- 
razami, cytuje  dziewiąć  egzekucyj  dokonanych  przez  „wjy- 
5^"  na  osobach,  mniej  więcej  zawsze  możnych,  śród  któ- 
rych jest  arcybiskupów  czterech.  Z  czego  dopiero  ten  ge- 
nialny pisarz  wyprowadza  wniosek  (nie  do  czy  tany),  to  jest, 
iż  łupieżcy  na  bogatych  głównie  godzili.  Otóż  ten  wła- 
śnie wzgląd  jest  zaledwo  że  podrzędnym,  i  z  pewnością 
że  każdemu  innemu  wojsku  i  wojownikowi  owoczesnemu 
równie  spólnym,  jak  Nortmanom,  tak  dalece,  iż  w  niczem 
on  Nortmanów  nie  wyszczególnia  ani  nie  objaśnia.  —  Prze- 
ciwnie nawet,  wywnioskować  możnabj''^  np.,  iż  pod  czasy 
owe  tylko  możni,  bogaci  i  omurowani  w  swoich  zamkach 
załogi  potężne  trzymać  mogli,  trzymali,  i  lada  myszy  nie 
jadły  ich . . .  Dla  czegóż  przeto  taka  plaga  choćby  na  one 
dziewięć  możnych  głów  upadła  ?  ? . . 

Norłmanowie,  nieco  za  pośpiesznie  nazwani  korsarza- 
mi, nie  byli  bryłą  rasy  wypełniającej  najazd.  Coś,  zaiste, 
wyższego  ten  posiadać  musiał,  kto  narodem  niebędąc  po 
dwóch  krańcach  naraz  morzami  Europę  oblegał,  na  Ocea- 
nie, Sródziemnem  morzu.  Czarnem  i  Kaspijskiem  ARGO- 
NAUCIŁ . . .    (słowo   to,    argonaucić   nowe  jest   i  może  — 

przepraszam    za  nie) kto   Saracenom  Sycylię  wziął, 

a  Imperatorom  greckim  i  lombardzkim  królom  część  Italii — 
kto  zatrząsł  Konstantynopolem  —  przykazał  Anglii,  i  uza- 
sadnił się  we  Francyi.  A  potem  jeszcze,  w  Ameryce,  Ka- 
nadą odkrył  i  Luizy aną,  i  założył  Quebek ;  kto,  na  polu  praw, 
dotrzymał  wielkiego  Trybunału  (Echiąuier)  konsłytucyą 
i  okrzyk  j^haro  !''  —  tudzież  na  dzień  wielki  Chrześciaństwa : 
„Diex  el  volt!"... 


Północy- syn,     Nord-man,     skandynawski    „viking,'-'' 


12  CHIMERA 

zatok -król  („vik*^  zatoka  —  king  —  kyning  —  kónig),  nie- 
tylko  umiał  nawoływać  wielkie  burze  i  ciemne  noce,  bj'^ 
nastrajać  wtedy  żagle  swoje,  i  nietjdko  w  religii  miał  swo- 
jej, iż  śmierć  na  spokojnem  łożu  (strddod)  obrzydła  jest 
niebiosom;  miał  on  jeszcze  dogmaty  zawiązujące  towa- 
rzystwo: 

słowa  dotrzj^^mać  rycerskiego  —  przeniewiercą 
brzydzić  się,  sponiewieranego,  uciśnionego,  wdo- 
wą i  sierotą  ochronić  i  pomścić . . . 

Bystro  wyraża  się  o  strategii  Yikingów  historyk,  mó- 
wiąc: „la  terreur  marchait  devant  eux  et  subjuguait  par 
avance.. ." 

Wiedzieli  oni  dobrze,  i  „par  avance"  przez  „musów" 
swoich,  że,  gdzie?  na  kogo  i  za  co?  skoro  boży  sąd  upadł, 
albo  zostanie  on  mimo  dostojeństwa  i  mimo  bogactw  we 
wieży  swojej  odbiegniętym  przez  załogi  i  lud  w  godzi- 
nie próby,  albo,  co  straszniejsza,  umiejętnem  a  dwuznacz- 
nem  milczeniem  rzeszy  i  opóźnieniem  ratunku,  przejdzie 
w  groźne  Yikingów  ręce  *).  Monarchowie  tak  nieraz  pod- 
suwali Nortmanom  całe  te  prowincye  swoje  własne,  które 
zasługiwały  na  niełaskę,  a  nieinaczej  czynił  i  głos  ogółu  tej 
lub  owej  miejscowości  względem  możnych.  Ztąd-to  i  u  kro- 
nikarzy w  zapisywaniu  zdarzeń  o  „myszach"  jest  niejaka 
metaforyczność  i  oględność  wielce  delikatna . . .  Jakoż, 
z  wielości  to  ciał  połrutych,  które  sią  wodami  jeziora  rozpły- 
nąły...  wyszły  były  natychmiast  myszy  owe,  co,  nibyto 
(niekoniecznie  z  wielkim  zapałem  i  przez  całe  pospolite 
ruszenie  narodu)  bronionego,  monarchę  zagryzły ! . , 

Wieści  o  sprawach  miejscowych  od  brzegów  Polski 


*)    Pozostawić  coś  na  zjedzenie  myszom^  to  jest  porzucić  na 
ustroni  i  opuścić.  — 


„BOGA- RODZICA''  i^ 

dochodziły   były   w    dnie  jarmarków   nawet  i  do  samego 
świętego  miasta  Odyna ! . . 

Adam  Bremeński  mówi  o  mieście  Birka: 

„miasto  położone  w  środku  Szwecyi,  opodal  Upsałi. 
„świątyni  najsławniejszej  u  idolatrów  Sueonów, 
„tam,  gdzie  golf  barbarzyński  czyli  Bałtycki  ciągnie 
„się  ku  północy... 

„...droga  jest  niebezpieczna...  i  wszelako  naj- 
„pewniejsza  z  dróg  u  brzegów  Szwecyi  —  tam 
„okręty  duńskie,  norwegskie,  słowiańskie,  tudzież 
„Sembów  (mieszkańców  Prus)  i  innych  Scytyj- 
„skich  ludów  zatrzymywać  się  zwykły  dla  jar- 
„marków,  na  których  jest  wymiana  produktów 
„ziemi." 

Vitałisy  późniejsze  (przyjaciełe  Bozi  a  nieprzyjaciełe 
łudzkich  wzgłądów)  byli  już  arcy- upadłem  i  nieumiejętnem 
religii  Yikingów  naśladownictwem.  Siły  historyczne  tak 
dziwnie  bywają  trwałemi,  że,  gdy  Byron  tworzył  typ  korsarza. 
i  on  sam  i  krytycy  utrzymywali,  iż  na  widoku  miał  jakiś 
typ  idealny,  gdy  tymczasem  było  to  tylko  idealne  określe- 
nie normandzkiego  człowieka,  którego  Byron  we  krwi 
swojej  nosił...  i  nic  więcej!  — 

Wyznałem,  iż  szczęśliwymi  są  ci  pisarze,  którzy  mo- 
gą bezzbocznie  samego  się  przedmiotu  trzymać ;  przyszło 
jednak  rozszerzyć  niniejszy  wstąp  i  o  napozór  ustronnych 
mówić  rzeczach;  przeto,  iż  za  cel  mam  rozejrzenie  i  od- 
czytanie starożytnej  pieśni  polskiej  „Boga- Rodzica" ^  od 
ośmiuset  lat  z  różnym  wygłaszanej  zapałem  lub  z  różnego 
stopnia  i  rodzaju  uwagą  czytanej.  Do  ila  zaś  zbyt  dłu- 
gim albo  niewystarczającym  ten  wstęp  jest,  okaże  się  to 
dopiero  w  ciągu  rzeczy. 

Mniemanie  jest  moje,  iż  pomimo  akademickich  defi- 
nicyj  i  skrzętnych  poszukiwań,    nie  ma  jednak  lud  żaden 


14  CHIMERA 

onej  właściwej  Epopei,  która  skarbem  jest  Greków.  Są 
zaprawdę  arcy- piękne  i  napozór  podobne  do  Epopei 
utwory,  to  późniejsze,  to  starożytne;  tak,  iż  one,  w  sensie 
potocznym  mówiąc,  za  należące  do  tegoż  samego  dzieł 
rzędu  liczy  się.  Nie  przyjmuje  ich  jednakże  sąd  ściślejszy. 
Obraz  z  nich  literacki  złożyć  można,  lecz  poddać  pod  kry- 
tykę niebezpieczna.  Atoli,  porówni  mniemam  i  widzę,  że 
każdy  lud  jako  Grekowie,  jeżeli  nie  tak  wytwornie  upoje- 
dyńczoną  Epopeję,  to  onejże  żywioły  lub  pracę  posiada. 
I  że  Epopeja  przeto  jest  żywotnym  warunkiem  ludów  hi- 
storycznych, który  tylko  najformalniej  u  Greków  wjTaził 
się,  ale  niemniej  każdemu  jest  właściwym.  Policzyłbym 
zapewne  Torąuata  Tasso  i  Cewantesa  nawet,  i  Mickiewicza 
lub  Słowackiego  między  Epopei  twórców,  lecz  łam^  gdzie 
i  o  samym  Wirgiliuszu  możnaby  nie  zwątpić!!..  Sąd  jed- 
nakże właściwej  krytyki  estetycznej  nie  może  być  na  sto- 
pę zwykłego  poglądu  literackiego. 

Epopeja  jest  utworem  nastroju  wysokiego,  opiewa- 
jącym bohaterstwo  o  czynności  jednej  i  wybranej  jako 
określnik  całości  jakiej  sprawj'-  obchodzącej  naród  i  epo- 
kę.—  „Achilla  gniew  !'^. .  jest  wszystko. 

Nadto,  ma  ona  jeszcze  rozwojowe  warunki  intrygi, 
osi,  czyli  wązła  swojego  żywotnego,  a  po  szczególe  inwo- 
kacyą  i  zaklącie.  Cudowności  także  używa,  lecz  i  sami  to 
gramatycy  zgodnie  przyznają,  że  „poecie  tej  tylko  cudo- 
wności używać  ivolno,  w  której  sam  wiarą  pokłada..  ." 

Tu ażeby  wstęp  mój,  i  tak  już  nieco  przydługi, 

uhamować,  wypowiem:  że  powyższa  definic3^a  znacznych 
rozszerzeń  dziś  wymaga.  Że  formalnego  potomstwa  taka 
(lubo  właściwa)  Epopeja  nigdzie  nie  ma.  Że  praca  ta 
jednakże,  wszędzie  istniejąc,  stanowi  u  ludów  innych  ro- 
dzaj wielkiej"  księgi  narodu,  choćby  księga  taka  nie  była 
sposzytą  w  jeden  tom.  Że  moralnie  wszędzie  ona 
istnieje  i  istniała.     Niekiedy  nazywają  ją  i  „ Liter aturą!'^.. 


„BOGA- RODZICA^  i^ 

Pochodzi  to  z  przyczyny,  iż  nietylko  pojedyncze  umysły 
pracują,  ale  i  wzajemne  ich  ześrodkowanie  i  całość...  Tak 
pojęta  Epopeja  zda  mi  się  opiewać  dzielność  jakowego 
ludu,  a  dzielność  jest  to  jego  praca  i  nabożeństwo.  —  U  Ho- 
mera też,  dwie  te  rzeczy  gdyby  odjęło  się,  zostałby  ro- 
mans lub  powiastka. 

Dla  tychto  więc  zasadniczych  elementów,  i  ażeby  do 
pierwotnych  źródlisk  Epopei  Polskiej  przybliżyć  się,  biorę 
sobie  za  cel  rozejrzenie  i  odczytanie  pieśni  „Boga- Rodzi- 
ca" ze  stanowiska  historyczno-literackiego. 

C  N. 


i6 


CHIMERA 


Tekst 

BOQA  RODZICa  DZIEWICA,  BOCiltn  5ŁAWI0NA 
r\ARYA  -  U  TWtCjO  5YNA  H05P0DYNA 
MATKO  ZWOLONA, 
mRYA- ZIŚCI  NAn-5rU5CI  NA/n 

KYRIt  tLtJ50N  TWfC]0  5YNA 
CliRZCICItLA  ZBOŻNY  CZA5, 

U5ŁY5Z  Qll05Y,  NARtŁNIJ  nY5LI  CZŁOWIf  CZf, 

'    5I1Y5Z  nOPUTWĘ-JtNŻE  CIĘ  PR05inY, 
TO,  DAĆ  RACZY -TtCOŻ  PR05inY; 

PAJ  NA  5WI&Clt  ZBOŻNY  POPYT, 

PO  ŻYWOCIt  RAJ5Ki  PRZEPYT, 

KYRIt  tLfJ50N, 


karbnica  archeologii  żywotnej,  Ko- 
ściół Katolicki  Rzymski,  przecho- 
wał nam  najstarszą  formę  lite- 
racką nazywania  rapsodów  od  wy- 
razów pierwszych  wiersza  pierw- 
szego. Przed  papiezkiemi  bulla- 
mi, uznane  za  ogólną  własność 
hymny,  rapsody,  pieśni,  i  jakoby 
do  wielkiej  ksiągi  narodu  policza- 
ne,  wyzywano  po  pierwszych 
onychże  słowach.  A  to  ze  źródła 
tego,  iż  śpiewający  -  pierwszy  z2ig^dX  ]3kohy  chór,  lub  uwa- 
gę czy  uciszenie  się  zboru  powodował,  wyzywając,  co  ma 
być  głoszone.  Tak,  np.,  jakoby  dziś  gdziekolwiek  polski 
lud  zebrany  miał  się  do  pieśni  i  jakoby  pierwszy  śpiewak 


„BOGA -RODZICA"  ly 

zawołał:  „Kto  sią  w  obroną! ..^'  intonując  przez  to  Dawidzki 
psalm  według  tłómaczenia  Koclianowskiego. 

Pytanie  jest  wielkie,  acz  w  tern  piśmie  osobne,  i  które 
po  części  tylko  tu  nadmienię:  czyli  Odysseja  w  obyczaju 
wulgarnym  u  Acheów  nie  nazywała  się,  jak  myją  piśmien- 
nie zowiemy :  „  OATSSEIA"  —  ale  raczej :  „'AvSpa  {xot  Iwsue". .  ? 

Wytłómaczenie  to  nazwy  hymnu  świętego  Wojciecha 
zarazem  jest  od  pierwszego  słowa  dowodem,  do  ila  ta  pieśń 
żyła  w  duszach,  i  od  jak  nieskończenie  dawna  do  wielkiej 
ksiągi  narodu  należała. 

Wyraz  „Boga-Rodzicaf. .."  wyrzeczony  po  pierwszy 
raz  na  krakowskim  rynku,  a  potem  powtarzany  „wszerz 
i  wdłuź  całej  Polski"  ówczesnej  (oprócz  Gniezna),  bez  pomi- 
nięcia „najmniejszego  nawet  sioła"  (Długosz  w  Dziejach), 
gdzie  przez  lat  3,  jako  Zbawiciel,  ewangelizował  św.  Wojciech: 
wyraz  ten  „Boga -rodzica I"  tłómaczył  na  raz  wszystko 
zbierającemu  się  ludowi.  On,  że  „dobra  nowina"  jest  po- 
twierdzana albo  i  przyniesiona,  głosił  sam  przez  się.  Sło- 
wa zaś  wielkiego  męża  Bożego  „prędko  po  całej  rozcho- 
dziły sią  krainie."  — 


Co  więcej  —  mniemanie  jest  moje,  ze  starannego 
uważania  budowy  ogólnej  hymnu  „Bogarodzica"  powzięte, 
że  składa  się  ten  poemat  modlitewny  z  części  dwóch.  I  że 
pierwsza  część,  poczynająca  się  od  wyrazu  „Boga -rodzica", 
zaokrągla  i  zamyka  sens  swój  pierwszy  na  finalnym  obra- 
zie ostatecznych  widzeń  skroś  nieba  „tam"  —  gdzie  już 
tylko  jest  „widzenie  Twórcy  anielskie  bez  końca!..."  a  po 
jakowem  słuszna  jest,  iż  nietylko  żaden  Dante  ni  Calderon, 
ale  nawet  i  ścisły  teolog,  nie  potrafiliby  czegokolwiek 
za  rozwijące  tęż  samą  treść  dalej  uznawać.  —  Jakoż,  po 
takowemto  tej  pierwszej  części  zamknięciu,  spoziera  jesz- 
cze raz  oko  śmiertelne  na  padół,  mówiąc  z  westchnieniem : 


x8  CHIMERA 

„Tu się  nam  zjawiło  dyable -potępienie /" 

I  rozpoczyna  się  odtąd  część- wtóra  tegoż  samego  poe- 
matu, taż  sama  treścią,  ładem  i  żywotnością  teologii,  ale  we 
wszystkiem  bliższa  warunków  historyi  doczesnej  Kościoła 
wojującego  i  Pasy  i  Boskiej.  I  ta  znowu  po  wtóry  raz  zamy- 
ka się  jak  pierwsza  po  siedemkroć  wyśpiewywanem 
„Amen"  przez  wyznawców  i  chóry  radujących  się  sił  nie- 
bieskich przy  odwarciu  bram  Raju. 

Zbudowanie  takowe  dwóch  sfer  hymnu  arcy- wido- 
czne jest  choćby  tylko  z  przyczyny  dwóch  ostatecznych 
końców  treści. 


Pierwszej  przeto  części,  pierwszego  wiersza  słowa 
pierwsze,  dają  nazwę  rapsodu  sposobem  buli  papieskich 
i  początkują  inwokacyę  przez  tę  patetyczną  formę  dekli- 
nacyi,  która  zamiast  piątego  przypadku  używa  pierwszego. 
Zamiast  odrazu  „01  Maryo...*^  jest  jeszcze  trzykroć  pier- 
wej Imię  w  przypadku  pierwszym,  lub  przymioty  toż  Imię 
zastępujące,  co  daje  tym  sposobem  wyraźną  Litanię  wstępną: 


Boga  -  Rodzica  -  dziewica ! 
Bogiem  sławiona  Marya! 
(u  Twego  Syna  hospodyna) 
Matko  Zwolona  — 
Marya ! . . 

Ziści  nam  —  spuści  nam : 
Kyrie  Elejson... 
Twego  Syna,  Chrzciciela,  zbożny  czas. 


Zupełne  zbliżenie  tych  wyrazów  „Sywo"  i  „Chrzcicie- 


„BOGA- RODZIC  A'  ig 

la"  cechuje  epokę  ewangelizacyi  u  Słowian,  gdzie  syn  Za- 
charyasza  i  Elżbiety  nie  uprzedza  o  nieco  czasu  Zbawi- 
ciela, ale  gdzie  Chrzest  i  Chrystus  razem  się  jawią.  „Zboż- 
ny czas"  nietylko  w  tymże  tu  jest  sensie,  ale  opiewa  on 
zarazem  i  czas  zbiorów  zboża . . .  raz,  z  powodu,  iż  wszyst- 
ko w  tej  pierwszej  części  poematu  kreślone  jest  na  jednem 
tle  sielskiem  i  kmiecem,  drugi  raz,  iż  odnosi  się  to  wyraże- 
nie do  podobnego  jemu  lub  wzorującemu  je,  u  Mateusza 
(IX,  38):  Proście -ż  tedy  Pana  żniwa,  aby  wysłał  robotniki 
na  żniwo  swoje  —  czyli  —  „u  Twego  Syna"  —  Pana  (ho- 

spodyna)  ziści  nam,  „spuści  nam zbożny  czas . . ." — czas 

zbiorów  zbóż  należących  do  „Pana  żniwa"  —  „dominum 
messis." 

„Kyrie  elejson^""  które  w  tej  pierwszej  strofie,  części 
pierwszej,  użyte  jest  dwukrotnie,  a  później  już  w  całym 
ciągu  pieśni  niepowtarzane,  raz,  zamyka  wstępną  Litanią^ 
która  może  w  oryginalnych  pierwszych  rękopisach  była 
lub  bywała  dłuższą  i  więcej  rozwiniętą ;  drugi  raz,  zdaje 
się  być  muzykalnym  strofy  odcinkiem.  Że  albowiem  ta 
pieśń  długo  i  cząstotliwie  była  śpiewaną,  to  znać  jest  na 
niej  samej,  tak,  jako  dziś  ją  mamy,  i  to  każdy  nieco  we  fi- 
lologii biegły  zapewne  uważył. 


„Usłysz    —GŁOSY... 
„Napełnij  — MYŚLI... 
„Słysz      —MODLITWĘ! 

Stopniowanie  to  umyślne,  bo  które  jeszcze  pierwej 
spotyka  się  we  wyrażeniach  po  sobie  idących  „ziści"  ^  n^P^' 
ści"",  jest  tak  prawie  że  bezprzykładnie  pięknem  i  arcy- 
dzielnem,  tak  zarazem  głębokiem  i  estetycznie  udziałanem, 
iż,  gdyby  tylko  te  jedynie  z  całego  utworu  wiersze  zosta- 
ły, już  umielibyśmy  wyraźnie  poczuć,   dlaczego   i   Wujeky 


20  CHIMERA 

i  Skarga,  o  tej  pieśni  gdy  mówią,  są  w  niejakim  zachwy- 
cie, ze  stylu  ich,  słów  i  określeń  do  dziś  czytelnym. 

Jest  to,  zaiste,  że  prawdziwa  i  podobno  jedyna,  jaką 
posiadamy,  GLOSA  pierwo  -  chrześciańska.  — 

I  dla  tego -to  dalej  po  takiej  Glosie  idzie  już  to  ją- 
czenie,    które   bywało    u  pierwszych  Chrześcian   stopniem 

pewnym  i  przymiotem glossolalii  właściwym „jenźe  / . ." 

czyli:  Jęcząc  prosimy  Cią...  i  stopniowany  jeszcze  docisk 
jęku:  „to  dać  raczy,  tegoż  prosimy..." 

Rozjęk  zaś  takowy,  modlitwą  wewnętrzną  i  śpiewem 
ustopniowany,  należał  był  tak  nierozłącznie  do  modlitwy 
śpiewnej,  jak  niektóra  część  białego  ręcznika,  jakiej  uży- 
wa kapłan  przy  Mszy  Św.,  początek  swój  wzięła  od  po- 
trzebnej chusty  do  ocierania  łez.  Czytanie  pomników  albo 
musi  się  archeologią  żywotną  posiłkować  i  oświecać,  albo 
pozostać  użalaniem  się  na  brak  źródeł  (których  częstokroć 
jest  za  wiele)  i,  nieodczytawszy  prawie  NIC,  wszystko 
obmierzić,   bo  uczynić   i  sławnem  i  nieznanemf*).  — 

Nieocennnie  drogą  jest  to  rzeczą,  iż  w  najpierwszych 
trzech  słowach  pieśni: 


*)  Umiejętność  mowy  jest  najmłodszą  z  nauk,  albowiem  do- 
piero kilkadziesiąt  lat  liczącą,  ale  postępach  swych  może  naj- 
szybszą. Wynika  z  tego,  że  należy  się  jej  albo  równie  szybka  po- 
ręka  wydawnictwa  i  ruchu  umysłowego,  albo  spóźniane  lecz  przy- 
tomne rektyfikacye.  Co  do  glossolalii,  żaden  filolog  (oprócz  C.  N.) 
nie  podnosił  jeszcze  tej  kwestyi  w  Europie.  —  Co  do  formy  Lita- 
nii, którą  tenże  za  jeden  z  peryodów  Glossolalii  okazuje,  nie 
jest  dotąd  jasne,  czyli  ta  forma,  za  czasu  pierwszego  najścia  Tatarów, 
gdzieś  śród  chroniących  się  i  zmodlonych  utworzoną  i  wyłkaną  po- 
częła się  ?  a  dobrze  później  w  obleganym  Wiedniu  austryackim  wy- 
brzmiewała ;  czyli,  jak  mniemają  inni,  niemniej  pod  ogólnym  ciosem, 
i  pod  przewodnictwem  świętego  Mamerta  we  Wiedniu  Delfińskim 
(Vienne  en  Dauphinć)  wygłaszaną  poczęła  być?  Archeologiczna  ta 
wątpliwość  nie  odmienia  natury  źródła,  w  każdym  razie  albowiem  li- 
tania ze  zbiorowej  glossolalii  poczęła  się.    C.  N. 


^BOGA- RODZICA^  21 

„Boga  —  rodzica  —  dziewica'"'' 

lat  temu  osiemset  był  już  obwołanym  dogmat,  o  którym, 
skoro  za  dni  naszych  stało  się  solenne  i  pontyfikalne  ko- 
ścioła orzeczenie,  wielu  ze  spółczesnych  publicystów  jako- 
by „o  wynalezionym  nowo''''  dogmacie  prawiło!.. 

Do  osobnego  zaś  podniesienia  należy  w  tym  ustępie 
użyty  wyraz:  „hospodyna."'  Wyraz  ten  jest  podobno  jed- 
nym z  najstarożytniejszych  fragmentów  pierwo  -  słowiań- 
skiej cywilizacyi,  lecz  u  Polaków,  gdzie  się  społeczność 
wcześnie  uzasadniać  poczęła,  wyraz  ten  wcześnie  się  roz- 
mnożył na  ,,gospodarzy''^  i  jedną  z  pierwotnych  swoich 
stradał  godności.  U  południowych  Słowian  dłużej  trwał 
on  w  jednem  z  pierwszych  znaczeń  swoich,  ale  na  Wo- 
łoszczyźnie  i  to  znaczenie  spotworzyło  się  tak,  iż  niektó- 
rzy etymologowie,  pod  jednej  epoki  wpływem  będący,  tłó- 
maczą  „Hospodar^  od  greckiego  i  bezpośrednio  wyraz 
ten  z  „Despotą''''  łączą.  Indziej,  wybrzmiewa  on  jeszcze: 
„pan  — sir  —  mon -sir  v.  monsieur." 

Atoli  pierwsze,  kardynalne  znaczenie  słowa  tego  wią- 
zało się  było  z  praktyką  pierwszych  religijnych  zasad.  — 
Gościnność,  na  początku,  nie  była  samem  tylko  uczuciem 
i  obyczajem,  ale  religijną  praktyką  osadzoną  na  tej  wierze, 
iż  bóstwo  może  posyłać  ludzi  wędrownych,  czy  jak  później 
usubtelniono :  przybierać  ich  zewnątrzność,  i  że  posłańcy  czyli 
aniołowie  przyjmowani  być  mogą  w  gościnnych  domach 
pod  mniemaniem,  iż  ludzi  przyjmuje  się.  Ci  zaś,  bez  zo- 
stawowania  darów,  nie  odchodzili,  i  należało  baczność  mieć 
dla  wszystkich  czujną  i  ochotną.  „Gospodyń"  jest  to  „Gość 
a  Pan^\  „a  jedyny"  —  we  skandynawskiem  dobrzmie- 
niu  „Gość-a-Odyn^' —  a  w  dobrzmieniach  innych  jeszcze  toż 
samo.  Nie,  ażeby  etymologij  wiele  miał  jeden  wyraz,  ale 
iż  starożytność  wyrazu  udziela  mu  wielu  wpływów  wielu 
epok.    Hospodyn  jest  to  hebrajski  „Emmanuel"  poniekąd, 


22  CHIMERA 

wyczekiwany  i  spodziewany  Gość^  ale  i  Pan  !  —  ku  cze- 
mu, po  przemianie  praktyk  religijnych,  pozostało  już  oby- 
czajowe ale  arcy  stare  przysłowie: 

„Gość  w  dom,  to  Bóg  w  dom"  —  a  to  jest:  „Go- 
spodyny-  —  Nazwa  ta  po  żeńskiej  stronie  pozostała  z  po- 
wodu małżeństw  chrześciańskich,  które  z  jednożeństwem 
uidealizowały  kobietę  {„Gospodyni")  i  niejako  anielski 
charakter  przyznały  jej. 


PISAŁEM  w  PARYŻU  1873  R. 

(Dokończenie.)  Cypryaii  Norwid. 


Wieczni  wędrówce. 


PSALM  127. 

PIĘKNIE  ZBUDOWANY  DOM... 

LECZ  PAN  JEŻELI  NIE  PRZYŁOŻY  RĘKI  — 

DOZNA  BUDOWNIK  NADAREMNEJ  MĘKI. 

SEN  GO  ODLECI  ZE  ZNUŻONYCH  POWIEK, 

RĘKĘ  Z  ZAŚWIATÓW  POCZUJE  NA  SKRONI, 

I  PRZYJDZIE  W  NOCY  TEN  ROZWAŻNY  CZŁOWIEK, 

WSZYSTKO  POSIADŁSZY,  DO  GŁĘBOKIEJ  TONI. 

I  W  GWIAZDY  PATRZĄC  —  TAM  NA  DNIE  STRUMYKA 

ZSTĄPI  W  MILCZĄCE  PODWODNE  KOMNATY  - 

SERCE  SIĘ  JEGO  UDERZY  O  KRATY, 

ZA  KTÓRE  NIGDY  ROZUM  NIE  PRZENIKA. 

I  ZNAJDĄ  RANKIEM  TO  JĘCZĄCE  CIAŁO 

W  MĘCE  KONANIA  NAD  WODY  LAZUREM  — 

A  GWIAZDY  ŚPIEWAĆ  JEMU  BĘDĄ  CHÓREM 

TO,  CO  SIĘ  ŻYWYM  SŁYSZEĆ  NIE  UDAŁO. 

TAK  —  JEŚLI  WIECZNEJ  NIE  ZBUDUJEM  DUSZY,  — 

BUTWIEJĄC  ŁZAMI,  JAKO  LIŚCIEŃ  W  GRUDNIE, 

I  JAK  ZAMCZYSKO,  CO  SIĘ  W  MROKACH  KRUSZY, 

I  JAK  KRWI  KROPLE,  CO  PADAJĄ  W  STUDNIĘ,  — 

ZEJDZIEMY  WIDMA 


w  mojej  baszcie  skarby  zakląte  — 
w  moim  zamku  duchów  pełne  głazy 
czekają  harfy  czarodzieja. 

O,  smutków  pełne  są  posągi  — 
z  pod  każdej  trawki  śmierć  mi  gra, 
—  pokrzyw  jadowite  ognie 
zakryły  luejścia  moich  grot. 

Rozerwać !  bezmiar  skał  — 
wyszarpnąć  skrzydła  z  pośród  lochów 
mroczne  witraże  napoić  słońcem  — 
rubinowy  kielich 
na  czarnych  obłędu  katowniach. 

Wyszarpnąć  chciałbym  skrzydło  moje 
i  Drogą  mleczną  moich  piór  — 
wrócić  do  ojczyzny  w  niebiosach. 

Krople  krwi  padają 
z  białych  łabędzi  — 


WIECZNI  WĘDRÓWCE  2/ 

co  je  orły  szarpią  nad  mą  głową. 

Słyszą  smutny  jąk . . . 

Nie  wyzwolę  was  —  me  wieszcze  ptaki  — 

jak  nie  wyzwoliłem 

otchłani  piekieł  moją  nadaremną  mąką. 

Wicher  szarpie  zasłony  drzew  — 

kamienny  zamek  drży  w  posadach  swoich. 

Rycerz  w  świecącej  zbroi, 

nad  krawędzią  okna  przechylony, 

patrzy  na  drogą  w  głębinie, 

usianą  plamami  krwi  i  pełną  ognia. 

Wśród  karłowatych  drzew 

wije  się  smętna  droga. 

Tamtędy  on  musi  przejść ! . . 

I  zrzucił  zbroję  — 

w  szarej  wygnańca  opończy 

szedł  w  las,  który  się  palił  mu  nad  głową. 

O  hej!.. 

o  hej!.,  o  hej!.. 


WIECZNI  WĘDRÓWCE 


27 


Przelatują  nademną  upiory  — 

Jezus  Maryja  I  — 

schodzą  w  w  puszcze  mogił  —  w  głuche  nory 

Jezus  Maryja  !  — 

za  mną  kroczą  na  koniu  hełmany  — 

Jezus  Maryja  !  — 

przez  świat  idą  — ja  król  obłąkany  — 

Jezus  Maryja/  — 


Te  wody  szepcą,  jakoby  głosy  ostrzeżeń  — 
łe  wody  łkają.  Jakby  się  oczy  rozdarły  — 
łe  wody  dzwonne  tajemniczych  wierzeń 
grają  na  sercu  jak  skarga  Umarłej. 

Tak  coraz  głośniej  szumią  mi  potoki, 
tak  coraz  wiącej  widm  płynie  'w  powietrze, 
jakby  sią  ciemne  spełniały  wyroki: 
lica  umarłych  stają  sią  wciąż  bledsze. 

W  szafirach  nieba  opalują  wieże 

nad  wirującem  nicości  jeziorem  — 

a  wody  gędzą  jakby  wieczorne  pacierze 

wiecznych  wędrowców  przyodzianych  worem. 

Na  koniach  czarni  stanęli  hetmani 
i  złotej  mróz  mnie  ścisnął  aureoli  — 
z  gwiazdy  nademną  łańcuch  niewoli 
zwisa  —  przykuty  do  Zamków  Otchłani. 

Garści  popiołu  sypią  mi  w  źrenice, 
zimne  do  serca  przyłożyli  węże  — 
każą  przysięgać  mi  na  błyskawice, 
że  wstanę  z  grobu  —  i  groby  zwyciężę. 

Wstanę  —  i  targnę  te  ciężkie  łańcuchy, 
w  których  konają  gwiazdy  nieśmiertelne... 


WIECZNI  WĘDRÓWCE  29 

a  wody  szumią,  jak  chóry  kościelne, 
a  Mszy  Wieczornej  nadsłuchują  duchy. 

—  Czemu  nie  mogą  iść.  Panie,  za  Tobą? 
duszą  mą  we  krwi  za  Ciebie  położą !  — 
„Duszą  swą  —  krwawą  opłaczesz  żałobą, 
„bo  sią  mnie  zaprzesz  połrzykroć  na  dworze. 
„Niech  sią  nie  trwoży  serce  wasze  w  zgonie, 
y^choć  ducha  prawdy  świat  przyjąć  nie  może  — 
„już  Książa  świata  zabłysnął  na  tronie. 
j^we  mnie  nic  niema,  tylko  mroki  boże.'^ 

To  mówił  Jezus  i,  podniósłszy  oczy, 
ujrzał  dokoła  zimną  gwiazd  pustynią  — 
czarne  olbrzymie  książyca  świątynie  — 
wody  szumiące,  jak  rana,  co  broczy. 


Gwiazda  nieszczęścia 
wschodzi  co  noc  nad  ło- 
żem mojem  —  zimny  jej 
promień  spogląda  na 
mnie  z  głębin  ciemnego 
nieba. 

Złotym  pierścieniem 
otoczyła  przestwór  du- 
szy mojej,  abym  nie 
mógł  powstać  z  głazu, 
którj^  mię  otulił. 

Pan  mój  wyniósł  mię 
ponad  królestwa  ziemi  — 
i  zniżył  mię  do  lochu 
nędzy. 

Przyszedł  człowiek 
blizki  i  utopił  się  pod 
oknem  mojem. 

A  potem  spotkałem 
dwa  duchy  szafirowe  sie- 
dzące nad  wodą  przy 
drodze. 

Widząc  duchy  te 
przy  sobie  —  poczułem 
w  smutku  moim  radość 
przejmującą  i  słodką. 


WIECZNI  WĘDRÓWCE 


}i 


Otwarłem  księgę  Uspokojeń  i  czytałem  z  niej,  wese- 
ląc sie  z  duchami  jasnemi. 

Chciałbym  się  u  nóg  Twoich  położyć  i  nie  wstać, 
zapatrzony  w  oczy  Twoje. 

Wybiegnę  daleko  na  spotkanie  króla  mojego  —  i  bę- 
dę słuchał  Jego  dziwnych  słów. 

Dusza  moja  między  ogniami  skwarzy  się  —  między 
ołtarzami  czterema  zapalonemi  na  rogach  jej. 

Ziemia  pode  mną,  niebo  nade  mną,  wkoło  ogień. 

Umiłuj  mnie  —  piersiami  Twemi  niech  się  nasycę  — 
w  zasłonie  skrzydeł  Twoich,  o  Śmierci!.. 


Tadeusz  Miciński. 


o  teatrze  maryonetek. 


awiąc  w  zimie  1801  r.  w  M., 
spotkałem  tamże  w  ogrodzie 
publicznym  pewnego  wieczo- 
ra pana  C,  —  który  od  nie- 
dawna został  był  pierwszym 
tancerzem  opery  miejscowej 
i  cieszył  się  szczególniejszemi 
względami  publiczności. 

Powiedziałem  mu,  iż  mia- 
łem już  przyjemność  widzieć 
go  kilkakrotnie  w  teatrze 
maryonetek,  który  rozbił  swój  namiot  na  targowicy  i  za- 
bawiał gawiedź  drobnemi  burleskami  dramatycznemi,  prze- 
platanemi  tańcem  i  śpiewem. 

Zapewnił  mnie,  iż  lubi  bardzo  kukieł  tych  pantomi- 
mikę,  i  dał  niedwuznacznie  do  zrozumienia,  że  tancerz, 
który  clice  się  wykształcić,  niejednego  od  nich  nauczyć 
się  może. 


o  TEATRZE  MARYONETEK  33 

Zdanie  to,  oraz  sposób,  w  jaki  je  wyraził,  wydały  mi 
się  czemś  więcej  niż  zwykłym  frazesem,  usiadłem  przeto 
przy  nim,  by  się  szczegółowiej  dowiedzieć,  na  czem  to 
swoje  osobliwsze  opiera  twierdzenie. 

Spytał  mnie,  czy  nie  zauważyłem  istotnie,  iż  niektóre 
rucłiy  lalek,  zwłaszcza  drobniejszych,  mają  w  tańcu  duża 
wdzięku? 

Zaprzeczyć  temu  nie  mogłem.  Grupy  czterecłi  cliło- 
pów,  co  w  szybkim  takcie  tańczyli  oberka,  nie  mógłby 
piękniej  namalować  sam  Teniers. 

Zagadnąłem  tedy  o  figurek  tych  mechanizm,  oraz 
czy  to  podobna,  miryadów  nitek  na  palcach  nie  mając,, 
tak  pokierować  poszczególnemi  ich  członkami,  tudzież  pun- 
ktami tychże,  jak  tego  rytm  ruchów  i  tańca  wymaga? 

Odpowiedział  na  to,  iż  nie  trzeba  sobie  wyobrażać^ 
jakoby  maszynista  w  różnych  momentach  tańca  nastawiał 
i  pociągał  każdy  członek  zosobna.  Każdy  ruch  —  obja- 
śniał —  posiada  swój  punkt  ciężkości ;  wystarcza  nim  kie- 
rować wewnątrz  figury;  członki  są  tylko  wahadłami  i  idą 
za  nim  same  przez  się,  bez  żadnej  pomocy  mechanicznej. 
Prócz  tego  dodał,  iż  ruch  ten  jest  nader  prosty,  że  za 
każdym  razem,  gdy  punkt  ciężkości  w  linii  prostej  poru- 
szany bywa,  członki  tem  samem  opisują  krzywizny;  oraz 
że  często  przypadkowe  jeno  wstrząśnienia  wprawiają  już 
całość  w  rodzaj  rytmicznego  ruchu,  podobnego   do  tańca. 

Dopiero  te  uwagi  wyświetliły  mi  potrosze  przyjem- 
ność, jakiej  w  teatrze  maryonetek  miał  rzekomo  doznawać. 
Nawet  przybhżeniu  jednak  nie  domyślałem  się  jeszcze 
wniosków,  jakie  później  ztąd  wysnuł. 

Zapytałem,  czy  zdaniem  jego  maszynista,  lalkami  te- 
mi  kierujący,  winien  sam  być  tancerzem,  lub  przynajmniej 
na  piękności  tańca  się  rozumieć? 

Jeśli  strona  mechaniczna  jakiegoś  zajęcia  jest  nawet 
łatwa  —  odrzekł  mi  na  to  —  nie  wynika  ztąd  jednak  jesz- 


34  CHIMERA 

cze,  by  można  je  uprawiać,  nie  przejmując  się  niem  wcale. 
Linia,  którą  ma  opisać  punkt  ciężkości,  jest  wprawdzie 
wcale  niezłożona  i,  według  mego  zdania,  najczęściej  prosta. 
Gdy  zdarzy  się,  iż  jest  krzywą,  prawidło  jej  krzywizny 
zda  się  zaliczać  do  pierwszego  lub  co  najwyżej  do  drugie- 
go rzędu,  a  i  w  tym  ostatnim  nawet  wypadku  jest  ona 
tylko  eliptyczną,  która  to  forma  ruchu,  skutkiem  stawów, 
kończynom  ciała  ludzkiego  na  ogół  jest  wrodzona ;  zakre- 
ślenie jej  nie  przedstawia  przeto  dla  maszynisty  nazbyt 
wielkich  trudności.  Z  innego  natomiast  względu  linia  ta  ma 
w  sobie  coś  bardzo  tajemniczego,  gdyż  jest  ona  poprostu 
drogą  duszy  tancerza;  i  wątpliwem  wydaje  mi  się,  by 
można  ją  odszukać  inaczej,  jak  w  ten  sposób,  iż  maszyni- 
sta w  punkt  ciężkości  maryonetki  sam  się  przenosi,  czyli, 
innemi  słowy,  tańczy. 

Odparłem,  iż  zajęcie  tegoż  wydawało  mi  się  czemś 
wcale  bezdusznem,  w  rodzaju  kręcenia  korby,  obracanej 
przy  grze  na  lirze. 

B3maj  mniej,  odpowiedział;  ruchy  jego  palców  zostają 
do  ruchu  przytwierdzonych  do  nich  lalek  w  stosunku 
dość  misternym,  mniej  więcej  jak  liczby  do  swoich  loga- 
r}''tmów,  lub  asymptota  do  hiperboli.  Dodał  wszakże,  iż,  we- 
dług jego  zdania,  można  pozbawić  maryonetki  nawet  tej  ostat- 
niej odrobiny  ducha,  o  której  wspomniał,  tak,  że  taniec 
ich  da  się  sprowadzić  wyłącznie  do  sfer\^  sił  mechanicz- 
nych i  wywołać  za  pomocą  korbj'^,  jak  to  sobie  w3'^obra- 
żałem. 

Wyraziłem  mu  swoje  zdziwienie,  iż  ta,  dla  pospól- 
stwa wynaleziona,  sztuki  pięknej  odmiana  tak  żywo  go 
obchodzi.  Nie  tylko  bowiem  przypisuje  jej  zdolność  do 
wyższego  rozwoju,  lecz  owszem  sam  nią  nawet  zajmować 
się  zdaje. 

Na  to  odrzekł  z  uśmiechem,  iż  gdyby  jaki  mechanik 
zechciał  zbudować  maryonetkę,  wedle   wskazanych  przez 


o  TEATRZE  MARYONETEK  j^ 

niego  wymagań,  to  on  poważa  się  twierdzić,  że  za  po- 
średnictwem tejże  przedstawiłby  taki  taniec,  na  jaki  nie 
stać  ani  jego,  ani  żadnego  innego  zręcznego  tancerza,  sa- 
mego Vestris'a  nie  wyjmując. 

Czy  słyszał  pan,  zapytał,  gd}''  wzrok  w  milczeniu 
opuściłem  ku  ziemi :  czy  słyszał  *pan  o  owycli  mecłianicz- 
nycli  nogacłi,  sporządzany  cli  przez  angielskich  specyalistów 
dla  nieszczęśliwych,  którzy  uda  własne  postradali?  Nie !  — 
odparłem  —  czegoś  podobnego  nie  widziałem  nigdy.  Szko- 
da —  odrzekł  —  gdyż  jeśli  panu  powiem,  iż  ci  nieszczęśli- 
wi tańczą  niemi,  lękam  się  niemal,  iż  pan  nie  da  mi  wia- 
ry. Co  mówię,  tańczą!  Zakres  ich  ruchów  jest  wpraw- 
dzie ograniczony ;  te  wszakże,  któremi  rozporządzać  mogą, 
dokonywają  się  z  takiem  spokojem,  lekkością  i  wdziękiem, 
iż  każdy  umysł  myślący  w  podziw  wprawić  mogą. 

Odezwałem  się  żartem,  iż  znalazł  tedy  człowieka,  ja- 
kiego potrzebuje.  Gdyż  ten  sam  specj^alista,  który  takie 
przedziwne  udo  sporządzić  potrafi,  zdolen  jest  "także  nie- 
wątpliwie skonstruować  całą  maryonetkę,  co  żądaniom  je- 
go zadość  uczyni. 

Jakież  to,  zapytałem,  gdy  z  niejakiem  zakłopotaniem 
spuścił  oczy,  jakież  to  są  żądania,  które  pan  sprawności 
jego  postawić  zamierza? 

Nic  ponadto,  odpowiedział,  coby  w  pierwszym  tym 
razie  także  już  nie  istniało:  wymagam  proporcyi,  i-uchli- 
wości,  lekkości,  jeno  wszystkiego  w  wj^^ższj^m  stopniu, 
a  przedewszystkiem —  zgodniejszego  z  przyrodą  rozmieszcze- 
nia punktów  ciężkości. 

A  zalety,  jakiemiby  taka  lalka  nad  żywymi  tancerza- 
mi górowała? 

Zalety?  Najpierw  negatywna,  przezacny  mój  przy- 
jacielu, ta  mianowicie,iż  nie  wdzięczyłaby  się  nigdy.  Wdzię- 
czenie się  bowiem,  jak  panu  wiadomo,  występuje  wtedy,  gdy 
dusza  (vis  motrix)  w  jakimkolwiek  innym  punkcie,  nie  zaś 


)6  CHIMERA 

w  punkcie  ciężkości  ruchu  się  znajduje.  Ponieważ  ma- 
szynista, za  pośrednictwem  drutu  czy  nitki,  żadnego  inne- 
go punktu  okrom  tego  jednego  w  mocy  swej  nie  ma, 
wszystkie  inne  członki  są  przeto  tem,  czem  być  powinny 
martwemi  jeno  wahadłami,  które  powodują  się  jedynie  pra- 
wem ciężkości;  przewybdrna  właściwość,  której  u  więk- 
szości naszych  tancerzy  szukać  daremnie.  Niech  pan 
spojrzy  chociażby  na  pannę  P,,  mówił  dalej,  gdy,  grając 
Dafne,  ogląda  się  na  ścigającego  ją  ApoUina;  ma  wtedy 
duszę  w  kręgach  krzyżowych,  wygina  się,  jak  gdyby  zła- 
mać się  miała,  niby  najada  ze  szkoły  Bernini'ego.  Niech 
pan  popatrzy  na  młodego  F.,  gdy  jako  Parys  stoi  w  oto- 
czeniu trzech  bogiń  i  wręcza  jabłko  Wenerze ;  ma  on  du- 
szę —  aż  strach  spojrzeć !  —  poprostu  w  łokciu.  Usterki 
takie,  dodał,  urywając,  są  nieuniknione,  odkąd  spożyliśmy 
owoc  z  drzewa  świadomości.  Lecz  raj  zamknięty,  a  za 
nami  Cherub ;  musimy  odbyć  podróż  naokoło  świata  i  zaj- 
rzeć, czy  przypadkiem  nie  jest  znowu  otwarty  gdziebądź 
od  tyłu. 

Zaśmiałem  się.  —  Bez  wątpienia,  pomyślałem  sobie, 
nie  może  duch  tam  pobłądzić,  gdzie  go  niema  wcale.  Zau- 
ważywszy atoli,  iż  ma  jeszcze  coś  na  myśli,  prosiłem  go, 
by  mówił  dalej. 

Takie  lalki,  rzekł,  mają  nadto  tę  zaletę,  iż  są  prze- 
ciwważkie.  Bezwładności  materyi,  tej  właściwości  tań- 
cowi tak  opornej,  wcale  nie  ulegają,  gdyż  siła,  unosząca 
je  w  powietrze,  większa  jest  od  tej,  która  je  do  ziemi  przy- 
kuwa. Coby  dała  za  to  poczciwa  nasza  pani  G.,  gdyby 
była  lżejsza  o  sześćdziesiąt  funtów,  lub  gdyby  przy  swych 
entrechats  i  piruetach  ciężar  tejże  wagi  miała  do  pomocy  ? 
Kukły,  wzorem  elfów,  potrzebują  podstawy  tylko  o  tyle, 
by  ją  muskać  i  od  rzekomej  tej  przeszkody  wzlotność 
swych  członków  na  nowo  oż3''wiać;  my  potrzebujemy  jej, 
by  się  na  niej  opierać  i  po  trudach   tańca  wypoczywać; 


o  TEATRZE  MARYONETEK  ^7 

sam  ten  moment  właściwie  tańcem  nie  jest  i  tyle  tylko  da 
się  z  nim  zrobić,  iż  się  go  o  ile  możności  maskuje. 

Odezwałem  się  na  to,  iż  mimo  całej  zręczności,  z  ja- 
ką paradoksy  swe  popiera,  nigdy  przekonać  się  nie  dam, 
by  mechaniczny  manekin  mógł  więcej  wdzięku  posiadać 
od  budowy  ciała  ludzkiego. 

Odparł,  iż  dla  człowieka  byłoby  wprost  niemożliwo- 
ścią manekinowi  pod  tym  względem  choćbj''  tylko  dorów- 
nać. Bóg  jeden  może  się  mierzyć  na  tem  polu  z  materyą, 
i  tu  jest  punkt,  gdzie  się  zbiegają  oba  końce  kolistego 
świata. 

Zdumienie  moje  rosło,  nie  wiedziałem,  co  na  oso- 
bliwsze  te  twierdzenia  powiedzieć. 

A  on,  zażywając  szczyptę  tabaki,  zagadnął,  iż  nie  czy- 
tałem snadź  uważnie  trzeciego  rozdziału  pierwszej  księgi 
Mojżesza;  kto  zaś  tego  pierwszego  okresu  wszelkiej  kul- 
tury ludzkiej  nie  zna,  z  tym  też  o  następnych,  a  tem  mniej 
o  ostatnim,  mówić  niepodobna. 

Na  to  rzekłem,  iż  wiem  dobrze,  jaki  nieład  wywołu- 
je świadomość  we  wrodzonej  gracyi  ludzi.  Pewien  mło- 
dzieniec z  pośród  moich  znajomych  skutkiem  luźnej  uwa- 
gi postradał  w  mych  oczach  niejako  swą  niewinność  i  raju 
tejże  mimo  wszelkich  możliwych  wysiłków  nigdy  już  nie 
odzyskał.  —  Lecz  jakież  wnioski,  dodałem,  może  pan  ztąd 
wyprowadzić  ? 

Zapytał  mnie,  co  za  wypadek  mam  na  myśli? 

Przed  trzema  mniej  więcej  laty,  jąłem  opowiadać, 
kąpałem  się  z  pewnym  młodzieńcem,  którego  budowa  od- 
znaczała się  podówczas  przedziwnym  wdziękiem.  Liczył 
on  lat  szesnaście  niespełna  i  z  lekka  jeno  zaznaczałj'^  się 
w  nim  pierwsze  ślady  próżności,  względami  kobiet  wy- 
wołane. Zdarzyło  się,  iż  właśnie  na  krótko  przedtem  wi- 
dzieliśmy w  Paryżu  młodzieńca,  wyjmującego  sobie  ze  sto- 
py drzazgę;    znany   odlew  tego  posągu  znajduje   się  we 


j8  CHIMERA 

wszystkich  prawie  zbiorach  niemieckich.  Stawiając  nogę 
na  stołeczku,  by  ją  obetrzeć,  rzucił  wzrokiem  w  wielkie 
zwierciadło  i  przypomniał  go  sobie;  z  uśmiechem  oznaj- 
mił mi  o  tem  swojem  odkryciu.  Tejże  samej  chwili  ja 
także  zauważyłem  istotnie  to  samo;  chcąc  wszakże  czy  to 
pewność  właściwej  mu  gracyi  zbadać,  czy  też  na  próżność 
jego  zbawiennie  podziałać,  zaśmiałem  się  i  odparłem,  iż 
zwidują  mu  się  snadź  duchy!  Zarumienił  się  i  podniósł 
nogę  powtórnie,  by  mi  to  podobieństwo  pokazać;  atoli 
próba,  co  łatwo  można  było  przewidzieć,  wypadła  niepo- 
myślnie. Zmieszany  podniósł  nogę  po  raz  trzeci  i  czwar- 
ty, podniósł  ją  jeszcze  z  dziesięć  razy:  nadaremnie!  tego 
samego  ruchu  powtórzyć  nie  mógł.  Co  mówię!  ruchy, 
przezeń  wykonywane,  miały  tyle  pierwiastku  komicznego, 
iż  z  trudnością  powstrzymywałem  się  od  śmiechu.  Od  tego 
dnia,  od  tej  chwili  niejako,  zaszła  w  młodzieńcu  owym  nie- 
pojęta zmiana.  Jął  całemi  dniami  wystawać  przed  lustrem, 
i  tracił  jeden  powab  po  drugim.  Jakaś  niewidzialna,  nie- 
pojęta potęga  zdała  się  ogarniać  gdyby  żelazną  siecią  swo- 
bodną grę  jego  gestów,  a  po  roku  nie  było  w  nim  ani 
śladu  tego  ujmującego  wdzięku,  który  czarował  przedtem 
oczy  otaczających  go  ludzi.  Dziś  jeszcze  żyje  ktoś,  co 
był  świadkiem  tego  dziwnego  i  niefortunnego  wypadku, 
i  moje  opowiadanie  słowo  za  słowem  potwierdzić  może. 
Przy  tej  sposobności,  rzekł  uprzejmie  pan  C,  opo- 
wiem panu  zdarzenie,  z  którego  łacno  pan  wyrozumie,  o  ile 
ono  z  przedmiotem  naszej  rozmowy  pozostaje  w  związku. 
Podróżując  po  Rosyi,  bawiłem  w  dobrach  liflandzkiego 
szlachcica,  pana  von  G.,  którego  synowie  ćwiczjdi  się  po- 
dówczas zawzięcie  w  szermierce.  Zwłaszcza  starszy,  któ- 
ry właśnie  powrócił  był  z  uniwersytetu,  udawał  wirtuoza, 
i  gdy  pewnego  razu  zaszedłem  rankiem  do  jego  pokoju, 
podał  mi  rapier.  Starliśmy  się ;  zdarzyło  się  atoli,  iż  mia- 
łem nad  nim  przewagę.     Do  jego  zmieszania   przyłączyła 


o  TEATRZE  MARYONETEK  ^g 

się  jeszcze  zapamiętałość.  Żaden  niemal  mój  sztych  nie 
chybiał,  a  w  końcu  rapier  jego  poleciał  do  kąta.  Podno- 
sząc broń,  rzekł  nawpół  żartem,  napoły  z  m-azą,  iż  znalazł 
swojego  mistrza;  że  wszystko  atoH  na  świecie. musi  zna- 
leźć swojego,  więc  on  do  mojego  mnie  zaprowadzi.  Bra- 
cia, wybuchnąwszy  głośnym  śmiechem,  zawołaH :  chodźmy, 
chodźmy  do  drewutni!  i,  wziąwszy  mnie  za  ręce,  zapro- 
wadziH  do  niedźwiedzia,  którego  ojciec  ich,  pan  von  G., 
chował  na  swym  folwarku.  Kiedy  zdziwiony  stanąłem 
przed  nim,  dźwignął  się  niedźwiedź  na  tylne  łapy,  wsparł 
się  grzbietem  o  pal,  do  którego  był  uwiązany,  i,  podniósłszy 
prawą  łapę  do  uderzenia,  patrzył  mi  w  oczy ;  była  to  jego 
postawa  szermierska.  Zdawało  mi  się,  że  śnię,  gdy  takie- 
go przeciwnika  ujrzałem  przed  sobą;  lecz  pan  von  G.  za- 
wołał: zaczynaj  pan,  zaczynaj  pan,  zobaczymy,  czy  mu 
podołasz!  Ochłonąwszy  nieco  ze  zdumienia,  wypadłem 
nań  z  rapierem;  niedźwiedź  zrobił  krótki  ruch  łapą  i  od- 
parował cios.  Próbowałem  podejść  go  sztychami  zwodzo- 
nemi ;  niedźwiedź  się  nie  ruszał.  Wypadłem  znów  na  nie- 
go błyskawicznym  obrotem,  w  pierś  ludzką  byłbym  ugo- 
dził niechybnie :  niedźwiedź  zrobił  jeszcze  krótszy  ruch  ła- 
pą i  znów  cios  odparował!  Byłem  teraz  niemal  w  poło- 
żeniu młodego  pana  von  G.  Spokój  niedźwiedzia  dopro- 
wadzał mnie  do  pasyi.  Zadawałem  naprzemian  cięcia 
istotne  i  zwodzone,  pot  oblał  mnie  całego :  daremnie !  Nie- 
dość,  że  niedźwiedź  odbijał  wszystkie  me  ciosy  niby 
pierwszy  na  świecie  szermierz;  co  więcej,  sztychów  zwod- 
niczych —  w  czem  żaden  szermierz  na  świecie  naśladować 
go  nie  zdoła  —  wcale  przyjmować  nie  raczył :  stał  oko 
w  oko,  jak  gdyby  duszę  z  oczu  moich  czytał,  z  łapą  do 
ciosu  gotową,  a  gdy  me  cięcia  nie  były  zadawane  na- 
prawdę, nie  ruszał  się  wcale. 

Czy  pan  da  temu  wiarę? 

Najzupełniej !  przyświadczyłem  mu  radośnie :  takie  to 


40  CHIMERA 

prawdopodobne,  iź  uwierzyłbym  każdemu  obcemu,  a  cóż 
dopiero  panu! 

Otóż,  przezacny  mój  przyjacielu,  rzekł  pan  C,  posia- 
da pan  wszystko,  czego  potrzeba,  by  mnie  zrozumieć.  Wi- 
dzimy, iż  w  świecie  organicznym  wdzięk  przejawia  się  tem 
promienniej  i  wspanialej,  im  refleksya  ciemniejszą  staje  się 
i  słabszą.  Atoli,  jak  przecięcie  się  dwóch  linij  po  jednej 
stronie  jakiegoś  punktu,  przeszedłszy  przez  nieskończo- 
ność, po  drugiej  naraz  stronie  się  znajduje,  lub  jak  obraz 
w  zwierciedle  wklęsłem,  odbiegłszy  w  nieskończoność, 
znów  ukazuje  się  nagle  tuż  przed  nami :  tak  wdzięk  prze- 
jawia się  znowu,  gdy  świadomość  przejdzie  niejako  przez 
nieskończoność;  przeto  najczystszym  wydaje  się  on,  jedna- 
ko, w  takim  ciałokształcie  ludzkim,  który  świadomości  zgo- 
ła nie  ma,  lub  w  takim,  który  posiada  nieskończoną,  to 
znaczy,  w  manekinie  lub  też  w  Bogu. 

Zatem,  odezwałem  się  z  pewnem  roztargnieniem,  mu- 
simy znów  pożywać  z  drzewa  Świadomości,  by  do  stanu 
niewinności  powrócić? 

Bez  wątpienia,  odrzekł  mi  na  to:  to  ostatni  rozdział 
historyi  świata.  — 


PRZEŁOŻYŁ  Y.  Rz.  Henryk  von  Kleist. 


Legendy  tęsknoty. 


1. 

BAŚŃ  O  RYCERZU  PAŃSKIM. 


pierwszych  latach  mojej  młodości  tra- 
wiła mnie  gorączka  rozkoszna,  złota, 
rzekłbym  —  seraficzna,  uskrzydlająca  du- 
szę ekstazą,  podobną  w  swej  istocie  do 
najpiękniejszej  ze  wszystkich  śmierci:  do 
śmierci  jasnowidzących. 

Skutek  to  zbyt  płomiennych  marzeń, 
których  przesilenie  jest  jakoby  zmartwychwstaniem  duszy 
ku  nowym  próbom  wcieleń  ziemskich. 

Czułem  w  skroni  pulsowanie  nieznanych  mi  dawniej 
istnień,  czułem  w  oczach  rozszerzenie  się  źrenic  ku  po- 
chwyceniu zjawów,  poza  osłoną  wzroku  utworzonych, 
i  czułem  dziki,  radosny  tryumf  duszy,  oczyszczającej  w  og- 
niach zaświata  powłokę  cielesną! 


LEGENDY  TĘSKNOTY  4^ 

Ozdrowiałem  nagle,  w  chwili,  kiedy  południe  wybiło 
na  niebiosach  godzinę  rozpiętego  w  przestworach  milcze- 
nia. Lecz  ozdrowiałem  niezupełnie :  straciłem  pamięć  prze- 
szłości, straciłem  cień,  który  pada  od  naszej  postaci  na  tło 
minionych    lat,  —  cień,    bez  którego   nie  jesteśmy  sobą.. . 

Powoli  i  stopniowo  jąłem  uczyć  się  na  pamięć  tej  utra- 
conej przeszłości  —  z  listów  wypłowiałych  i  opowiadań 
matki,  —  i  z  własnych  nagłych  objawień  i  uprzytomnień. 
Uczyłem  się  na  pamięć  dawniej  przeżytych  wydarzeń  i  bó- 
lów, —  i  niegdyś  widzianych  kwiatów,  uczyłem  się  na  pa- 
mięć gwiazd  i  pieśni,  i  szumów  polnych,  i  jęków  fal, 
i  drzew,  spotykanych  ongi  po  drogach  i  lasach,  i  słodkich 
imion  kobiecych,  i  nazwisk  strumieni  błękitnych. . .  A  tak, 
wracając  wstecz  ku  odległym  wiosnom  i  zimom,  zbiera- 
łem rozsianą  po  świecie  duszę,  aby  znów  stworzyć  siebie — 
w  ziemskich  złudzeniach. 

Alem  wciąż  jeszcze  nie  mógł  przypomnieć  tego,  co 
mnie  najbardziej  trwożyło  nieodpartym  rozkazem  tęskno- 
ty. Aż  pewnej  nocy  przypomniałem  wszystko!  Przj^- 
pomniałem  nagle  obecność  Boga  w  niebiosach! 

I  pomyślałem,  że  jako  dziś  moja  matka,  tak  kiedyś 
On  przywróci  mi  pamięć  innej,  poprzedzającej  istnienie 
ziemskie,  przeszłości,  przywróci  mi  cień,  który  pada  od 
duszy  naszej  na  pustynię  prabytu,  —  cień,  bez  którego  nie 
jesteśmy  sobą!.. 

Wśród  tych  zawrotów  ku  zmroczonej  przeszłości, 
wśród  poszukiwań  tego,  co,  mijając,  niezupełnie  minęło,  — 
ocknąłem  w  sobie  wspomnienie,  a  raczej  opowieść  wspom- 
nienia, jedną  z  tych  opowieści,  które  chętniej  od  ludzi  scho- 
dzą w  mogiły  ukwiecone. 

Nie  wiem,  czyli  ta  opowieść  była  rzecz5rwistem,  na 
pamięć  przywołanem  zdarzeniem,  czyli  tworem  majaczeń 
gorączkowych,    czyli  też  snem,  co  winien  był  się  wcielić. 


44  CHIMERA 

gdyby   go    wicher  nie  porwał  i  nie   przerzucił   na  jakąś 
gwiazdę  wirującą. 

A  może — wysnuła  się  ona  z  głębin  mojej  niepamięci... 


eżała  wieś  nasza  wśród  jarów  tajemni- 
czych i  sadów  zapuszczonych.  Opary 
błękitne  i  mgły  purpurowe  wznosiły  się 
ponad  nią,  niby  wyziewy  rozkładającej 
się  w  powolnych  skonach  baśni.  Wie- 
czorem —  rechot  żabi  i  wrzask  gawro- 
-*  ni  rozdrażniał  czujne  powietrze  muzj^ką, 
wywołującą  w  oczach  wizye  sztywnego  tańca  snów,  ob- 
ciążonych wonią  ziół  i  kwiecia. 

Zaś  po  nocy,  przy  księżycu,  tysiące  strumieni  błyska- 
ły w  prześwietlonem  zmroczu  sadów,  jaskrawiąc  się  złud- 
nie i  migotliwie.  Zdawało  się,  iż  wzajem  w  niepochwyt- 
nych  okamgnieniach  zamieniają  się  na  swoje  różnokształtne 
zwierciadła,  przerzucając  się  niemi  nieustannie  wskroś 
gęstwy  liści  i  gałęzi. 

Wieś  głucha  była  i  samotna.  Wokół — jak  okiem 
cisnął  —  żadnej  osady,  żadnej  przystani.  Kto  się  wysunął 
za  kołowrót,  widział  jeno  step  bezkresny  i  widnokręgi, 
w  oczach  chodzące  od  zbyt  długiego  patrzenia.  Zresztą — 
pustka  i  tęsknota,  co  nigdzie  miejsca  dla  siebie  znaleźć 
nie  może.     Tęsknota  od  ziemi,  —  aż  do  błękitu!.. 

Jeno  w  oddali,  w  nieprzejrzanej  szczehnie  widnokrę- 
gów, majaczył  bór  na  wysokościach  tęsknoty,  bór  —  nie- 
doskoczony. 

Nikt  nigdy  nie  był  w  jego  cieniach,  nie  zaglądał  do 
jego  wnętrza,  nikt  nawet  w  myśli  nie  śmiał  błądzić  po 
niezwiedzonych  jego  bezdrożach.  A  ktokolwiek  zbliżyć 
się    doń   zapragnął,  —  mógł   iść   bez  końca,  życie  całe,  — 


LEGENDY  TĘSKNOTY  4^ 

a  zawsze  miał  go  przed  sobą  w  jednakiem  niedosiężeniu, 
w  śnie  widnokrężnym . 

Czasem  tylko,  po  nocy,  szły  z  boru  szumy  na  wieś 
spomroczoną.  Budzili  się  wtedy  ludzie  z  nagłą  modlitwą 
na  ustach,  czując  i  rozumiejąc,  że  Bóg  po  wsi  naszej  cho- 
dzi i  do  chat  zagląda... 

Czczono  ten  bór  zdaleka,  bo  święty  był... 

Mówiono,  że  trwają  w  jego  mrokach  rycerze  —  wo- 
jownicy boży  —  w  strojach  przezłotnych,  na  rumakach 
białych.  Gdy  chwila  nastaje,  pędzą  szlakiem  powietrznym, 
do  boju  zjawieni.     Powietrze  tętni,  a  oni  giną  w  niebiosach. 

Hufy  Pańskie,  bronią  Boga  na  ziemi. 

We  wsi  naszej  odpust  był  majowy,  w  dzień  świę- 
tych rycerzy. 

Dwór  naszego  dziedzica  stał  na  wsi  okraju  i  grążył 
się  w  zawiłych  ugłębieniach  bujnej  zieleni,  a  u  stóp  miał  — 
jezioro. 

Jezioro  niewielkie  było,  w  pierścień  brzegami  ujęte, 
i  tak  przezrocze,  żeś  dno  złociste  widział  tuż  pod  błę- 
kitną powierzchnią.  Jedno  z  tych  jezior,  w  których  się 
odbywa  nieustanne  wytwarzanie  czaru  i  tęsknotu.  Jedno 
z  tych  jezior,  które  uczą  marzyć  i  pozostawiają  na  oczach 
ślad  jakoby  od  dotknięcia  samego  dna,  nadającego  im 
mocą  samozaprzeczeń  —  urok  bezdeni...  Po  oczach  po- 
znasz tego,  co  dłużej  w  ich  tonie  zazierał . . . 

Po  oczach  poznasz  córkę  dziedzicową,  że  niejeden 
sen  nad  jeziorem  wyśniła,  że  niejedno  pragnienie  mgliste 
wyprzezroczyła  w  jego  fali! 

Córka  dziedzicowa  —  czamobrewa  i  błękitnooka  — 
zdawna  czuła  w  duszy  płomiennej  a  dziewiczej  przemiany 
cudowne  ku  miłowaniu  na  wieki,  —  i  na  sto  mil  dokoła 
swych  marzeń  szukała,  kogoby  ukochać !  I  taka  —  po- 
szukaj ąca  —  jedna  jedyna   we  wsi  naszej  zbłądziła  myślą 


46 


CHIMERA 


aż  do  boru,  i  zadumała  się  o  jego  wnętrzu  niepoznanem, 
i  zadumała  się  o  jego  rycerzacli  konnych. 

W  pomroczacłi  jej  zadumy  płonęły  oczy  rycerskie, 
błyskały  tarcze  złote,  dymiły  miecze  ogniste,  i  czyjeś  usta 
szeptały,  —  i  czyimś  piersiom  brakło  tchu  w  pomroczach 
jej  zadumy. 


I  czuła,  jak  się  jej  dłonie  przepajają  mocą  czarów, 
mocą  przywoływań.  Aż  je  pewnej  nocy  z  nad  jeziornej 
otchłani  wyciągnęła  marzeń  obyczajem  —  w  niepojętość, 
ku  borowi,  co  rozkwitał  widnokrężnie. 

I  tak  stała,  niespokojna  i  niepokojąca,  wyciągnięciem 
wonnych  dłoni  połączona  z  dookolnemJ  tajemnicami 
gwiazdozbiomej  nocy.  Nieświadoma  własnej  potęgi,  cza- 
rowała kogoś  dalekiego,  niewidzialnego,  poza  sobą,  poza 
jeziorem,  poza  wszystkiem,  co  jest  utwierdzone  na  ziemi ! 

Niespokojna  i  niepokojąca,  ujrzała  nagle,  jako  z  boru 
świętego    głębiny,    wywabiony  jej  wzrokiem,  niby  pieśnią 


LEGENDY  TĘSKNOTY 


47 


zdała  słyszalną,  wj^nurzył  się  wid  jakowy ś,  w  rozwacłila- 
rzeniu  miesięcznego  pobrzasku  jaśniejący,  —  i  szedł  ku 
niej,  ku  jezioru  i  ku  wszystkiemu,  co  jest  utwierdzone  na 
ziemi . . .     Szedł  uśpiony,  lunatyczny,  nieodparty . . . 

A  wtedy  zaszumiał  bór,  zaszumiał  groźnie!  Zadrżała 
wieś  w  swoicłi  tajemniczycłi  posadacli!  Ocknęli  się  lu- 
dzie z  modlitwą  nagłą  na  ustach  i  z  przerażeniem  w  źre- 
nicacti,  bo  widzieli  we  śnie  Panią  z  dłońmi  wzniesionemi, 
i  noc,  księżycem  zażegniętą,  —  i  widmo,  z  boru  w5rwoła- 
ne,  widmo  idące. ., 

A  córka  dziedzicowa  zemdlała  wonczas  na  brzegacli 
jeziornych! 


znowu  dziwne    obrazy    wysnuwają    się 
W^^TMl^^^^    z  głębin  mojej  niepamięci... 
k~^  vi  ■'/(^'^^         Od   owej    nocy  zemdlenia,  —  zjawiła 

się  we  wsi  naszej    chata   nagła,    wśród 

sadów  czereśniowych,  a  w  niej  samotnik, 

nikomu  niewiadomy. 

Piotr  Władyka  było  mu  na  imię.  Sam 
siebie  tak  nazywał.  Groźny  był  i  olbrzymi,  jakby  nie  na 
ziemi  i  nie  dla  ziemi  zrodzony.  Trudno  go  było  pojąć  i  od- 
gadnąć. Sam  sobie  był  niepojęty . . .  Nie  znał  swego  przyjścia, 
ani  zjawienia.  Nie  pamiętał  przeszłości,  z  której  się  wy- 
nurzył na  wybrzeże  dnia  dzisiejszego.  W  oczach  miał 
jakoby  północ  wiekuistą,  północ  umówioną,  północ  prze- 
czuwanego spotkania . . .  Potężny  a  dumny,  gdy  szedł 
przez  wieś,  —  postrach  budził  dokoła  nieokreślonj'.  Nie- 
ludzką miał  siłę  i  nieludzką  duszę,  złemu  zaprzedaną. 
Do  kościoła  nie  chadzał,  na  bór  święty  pozierał  ukosem, 
o  Bogu  zapomniał,  a  ludźmi  gardził. 

Nikt  nigd}'^  nie  był  we  wnętrzu  jego  chaty  zjawionej, 
nie   zaglądał    do  jej    okien,    nie   pukał    do   drzwi  jej  nie- 


48  CHIMERA 

gościnnych.  Omijano  ją  zdała,  żegnając  się  pośpiesznie, 
bo  niewiadomo  było,  kto  za  chwilę  wyjrzy  z  okien  tej 
chaty,  tającej  we  wnętrzu  dzieje  nietutejsze . . . 

Stało  się  to  dawno,  za  czasów  pierwszej  mojej  pa- 
mięci, którą  utraciłem,  zyskując  drugą,  pełną  nieziemskich 
objawień. 

Nie  mogę  już  sobie  przypomnieć,  jaki  grzech,  jaką 
zbrodnię  przeciw  niebu  popełnił  Władyka.  Pamiętam  tylko 
chwilę,  kiedy  wieść  po  ludziach  gruchnęła,  że  Władyka 
wyklęty  jest  z  kościoła  i  na  wieki  pozbawiony  ciała 
i  krwi  Pańskiej. 

Odtąd  coraz  gęstsze  opary  i  mgły  purpurowe  kłębiły 
się  nad  otchłaniami  wsi  naszej.  Bór  święty  szumiał  zło- 
wieszczo. W  zwierciadłach  strumieni  widywano  czasem 
po  nocy  odbicia  rąk  załamanych,  świetlistych,  niewiadomo 
czyich.  Załamywały  się  na  fali  i  opadały  na  dno,  jakby 
pragnąc  swą  boleść  i  swoje  załamanie  utopić  w  strumie- 
niach. 

Wonczas  podnosił  się  od  brzegu  cień  przejasnj^,  bez- 
ręki  i,  wniebowstępując,  ginął  w  gwiezdnych  bezgraniczach. 

A  w  mrocznym  sadzie  Władyki  czereśnie  nie  bia- 
łem,  jeno  czarnem  osnuły  się  kwieciem. 

Jedna  t^^lko  córka  dziedzicowa  domyślała  się  i  nie 
domyślała  tajnego  znaczenia  niepojętych  cudów . . .  Jedna 
tylko  córka  dziedzicowa  chciała  i  nie  chciała  powiedzieć 
Władyce,  zkąd  przyszedł  i  dokąd  zaś  ma  powrócić . . .  Co- 
raz bledsza  i  trwożniejsza,  tłumiąc  pragnienia  szaleńcze, 
szeptała  niejasne,  obłąkane,  grzechem  zmącone  modlitwy 
za  siebie,  za  jezioro  błękitne,  i  za  wieś,  cudami  trawioną, 
i  jeszcze  jedną  za  bór  na  widnokręgach,  i  ostatnią  za 
wszystkich  rycerzy  Pańskich  ! . . 

Modliła  się  i  unikała  brzegów  jeziornych. 

Unikała,  dopóki  nie  nastał  wieczór,  wśród  tysiąca 
innych    dla    spotkania  dusz    dwojga   wybrany!      Wtedy 


LEGENDY  TĘSKNOTY  49 

wyszła  Pani  czarnobrewa  nad  brzegi  jeziorne  i  po  drugiej 
stronie  ujrzała  Władyl^ę,  Ten  sam  go  wieczór  do  tegoż 
przywlólił  jeziora !  Stał,  olbrzymi,  niedaleki,  potępiony  od 
stóp  do  głów.  Bogu  i  ludziom  niemiły!  A  w  oczach 
miał  północ  umówioną,  a  w  ustach  —  czar  i  rozchylenie 
do  pocałunku.  Wyklęty  był  i  upragniony  wśród  kwiatów, 
tam  —  nad  jeziorem. 

Stali  tak  oboje,  bezwiedni  i  czujni,  przeznaczenia  wy- 
czekując i  znaku  we  wszechświecie. 

Więc  kiedy  księżyc  wysrebrzył  w  niebiosach  półno- 
cną godzinę,  ocknęła  się  Pani  czarnobrewa  do  przezna- 
czeń swoich  i,  lyby  wicher,  przed  się  patrzący,  biegła 
wpobrzeż  pierścienia  jeziornego  ku  Władyce,  aż  jej  ten 
pierścień  w  oku  się  zazłocił,  niby  ślubny . . . 

I  księżyc  widział  dwa  ciała  grzeszne,  szamotane  roz- 
koszą, skute  w  uścisku,  w  jeden  obłęd  rzucone. 

Parna  woń  ziół  i  kwiecia  dusiła  dwa  gardła,  zachły- 
śnięte  upojeniem.  Noc  gorąca  chłonęła  dwa  płomienne 
oddechy  —  dwie  róże  mistyczne,  z  piersi  wywionięte. 
A  dokoła  migały  świetlaki,  niby  latarki  tajemnicze,  przy- 
świecające słodkiemu  grzechowi. 

Widział  to  księżyc  i  nikomu  tego  nie  powiadał. 

Lecz  wyśledził  dziedzic  tajemnicę  księżycową ...  I  wy- 
pędził z  progów  swego  domu  córkę  pokalaną,  i  cisnął  prze- 
kleństwo na  jej  głowę,  na  oczy,  na  brwi  czarne,  na  dło- 
nie rozkoszą  jeszcze  obciążone. 

Opuściła  Pani  czarnobrewa  ojca  i  dom  rodzinny, 
a  poszła  za  Władyką  na  zgubę,  na  wieczność. 

Pamiętam,  jaki  czar  i  zaklętość  otoczyły  chatę  Wła- 
dyki, gdy  w  niej  zamieszkała  ta  Pani,  grzechem  opętana. 
Pamiętam,  jak,  kryjąc  się  przed  okiem  Boga  i  ludzi,  nie 
objawiała  się  nawet  na  progu,  nawet  we  drzwiach,  na- 
wet koło  okien. 

Tylko  raz,  wyczekując  Władyki,  wysnuła  się  z  wnę- 


JO  CHIMERA 

trza  przed  chatę,  aby  go  wypatrzeć,  przynaglić,  wyczaro- 
wać z  widnokręgów . . . 

Stanęła  wiotka  i  smukła,  klejnotami  wpodłuż  wy- 
świetlona, różowym  zmierzchu  obłokiem,  jak  tarczą  ma- 
rzeń, osłonięta. 

Począł  się  tłum  zbiegać  dokoła,  —  patrzał  na  zjaw 
cudowny.  Zrazu  milczał  ponury,  widokiem  nieziemskim 
onieśmielony.  Milczał,  i  wahał  się,  i  kołysał,  jak  morze, 
piersi  do  ryku  prężące.  Aż  zawarczał,  zaryczał  i,  skłębio- 
ny, jął  się  zbliżać  do  zjawu. 

Wyklętemu  się  oddała,  ustami  jego  shańbiona! 

I  ryczał  tłum,  i  miotał  obelgi,  przekleństwa  i  groźby ! 

Pani  trwała  nieporuszona,  coraz  bardziej  podobna 
•do  snu  proroczego,  który  słońce,  zachodząc,  pragnie  za- 
trzymać w  gasnącej  zwolna  pamięci. 

I  w  on  sen,  by  go  rozproszyć,  ugodził  nagle  kamień, 
'wzgardliwie  syczący,  —  a  za  nim  drugi  i  trzeci ...  I  za- 
grały kamienie  w  powietrzu,  jak  stłumione  krzyki!  Zda- 
wało się,  iż,  dolatując  do  Pani,  w  róże  się  zmieniają. 
Ale  to  nie  róże  były,  jeno  krwi  krople.  I  krwią  zbroczo- 
na, zwątpiwszy  o  wybawieniu,  szukała  oczyma  śmierci. 

Lecz  oto  zamilkł  tłum  cały  i  zdrętwiał  w  przerażeniu. 
Władykę  zobaczył.  Szedł  Władyka,  jakoby  go  otchłań 
piekielna  na  tłumy  wyzionęła.  Rozstąpiły  się  przed  nim, 
czekając  trwożnie,  co  pocznie  w  gniewie  swoim. 

Lecz  on  na  nikogo  nie  spojrzał,  do  Pani  czamobre- 
wej  naglił,  ujął  ją  w  ramiona  potężne,  przycisnął  okrwa- 
wioną do  piersi  szerokiej  i  tak  ją  poniósł  w  dal,  rzekł- 
byś —  w  nieskończoność  iść  z  nią  zapragnął. 

Padał  od  niego  na  ziemię  cień  wielki,  konny,  uzbro- 
jony, o  lat  tysiące  starszy  od  samego  Władyki,  i  jakoby 
dążący  we  światy  przezeń  zapomniane . . . 

Odtąd  nie  widziano  go  czas  długi. 


LEGENDY  TĘSKNOTY 


Ji 


Tylko  nazajutrz  we  wsi  naszej  nie  stało  chaty  Wy- 
klętego. Jak  nagle  powstała,  tak  nagle  znikła  bez  wieści, 
bez  śladu ... 

Odtąd  nie  widziano  go  czas  długi. 


znowu  dziwne  obrazy  wysnuwają  się 
z  głębin  mojej  niepamięci.  Widzę  po- 
wrót Władyki !  Widzę  jego  skarby  za- 
klęte, od  których  blasku  ślepną  oczy 
ludzkie.  Drży  wieś  nasza,  tętnią  stru- 
mienie, huczą  jary,  zasłyszawszy  o  jego 
powrocie ! 

A  z  wieżycy  kościelnej  dzwon  runął  na  ziemię  z  ję- 
kiem konającego  anioła! 

Dziedzic  nasz  zdawna  w  grobie  leżał.  Zawładnął 
Władyka  wsią  naszą  i  zamieszkał  w  domu  dziedzicowym, 
po  nad  jeziorem  czaro wnem. 

Widzę  tę  noc,  co  po  stopniach  ciszy  z  księżycem 
w  dłoni  schodzi  z  niebiosów  na  ziemię.  Noc,  wiecznie 
schodząca.     Noc,  snu  pozbawiona. 

I  widzę,  jako  Pani  czarnobrewa  w  oknie  rozwartem 
wystawa  i  na  jezioro  pogląda.  A  za  jeziorem  —  wieś,  we 
mgły  spowita,  w  sadach  zatopiona  —  porusza  się,  rozwie- 
wa, w  jakoweś  kształty  i  bezkształty  układa  się  ruchome, 
majaczeń  pełna,  księżycowem  światłem  porażona!  Rzekł- 
byś —  nie  na  ziemi,  jeno  w  bezmiarach  dłonią  tęsknoty 
zbudowana. 

W  komnacie  Władyki  jarzą  się  skarby  zaklęte,  pło- 
ną myśli  grzeszne,  szepcze  Pani  czarnobrewa: 

—  „Idzie  noc  niespokojna.  Staje  się  coś  dokoła... 
Ponad  wsią  trwoga  się  moja  unasza. . .  Jest  ktoś,  co  chce 
mi  ciebie  odebrać.     On  jest  wszędzie . . .    Jemu  cię  oddać 


S2  CHIMERA 

muszę!    Ja  i  on  znamy   twoją  tajemnicę,    a  noc  już  idzie 
niespokojna, . ." 

—  „Mów  mi,  Pani  moja,  czemuś  blada?  Gdy  bór 
szumi,  szepczesz  słowa,  których  nie  dosłyszę.  Powiedz 
mi  te  słowa  teraz,  w  blasku  skarbów  zaklętych ! " 

—  „Nie  powiem  ci  tych  słów,  bo  nie  moje...  Gdy 
bór  szumi,  —  moc  tajemna  każe  wszystko  tobie  powie- 
dzieć... Nie  ja  wtedy  szepczę,  lecz  coś  we  mnie!  Nie 
pytaj  mnie  o  te  słowa...  Gdy  bór  szumi,  —  boję  się  stra- 
cić skarb  mój  najzłotszy  —  nie  zaklęty,  jeno  wyklęty". . . 

—  „Mów  mi,  Pani  moja,  co  znaczy  sen  mój  wczo- 
rajszy? Widziałem  dłonie  czyjeś,  w  przestrzeni  wyciągnięte, 
a  z  tych  dłoni  wybłyskiwała  w  promieniach  różowych  po- 
tęga utajona.  Różowe  płomienie  wsączyły  się  do  boru 
mrocznego,  a  z  boru  wyszło  widmo  i  ustami  czyichś  ust- 
szukało . . .  Ocknąłem  się,  jakbym  chciał  coś  przypomnieć, 
a  nie  mógł...     Wytłómacz  mi  sen  mój  wczorajszy." 

—  „Nie  wytłómaczę  ci  snu  wczorajszego,  bo  był  on 
mniej,  niźH  jawą,  —  więcej,  niżeli  snem...  Niejedno  wi- 
dmo wychodzi  z  boru,  ale  nie  każde  powraca...  Nieje- 
dne są  dłonie  o  promieniach  różowych ...  Są  gwiazdy, 
które  mnie  lękają,  —  są  mroki,  które  mnie  trwożą!" 

—  „Mów  mi.  Pani  moja,  kto  cię  lęka  i  trwoży?  Roz- 
każę, a  w  pył  się  rozwieje,  skinę  —  a  prochem  się  stanie 
w  księżycu.  Własną  cię  piersią  przed  wszystkiem,  co 
czyha,  obronię ! " 

—  „Broń  mnie ! "  szepcze  Pani,  i  nagle  tuż  pod  szy- 
ją łabędzią  rąbek  jej  szaty  się  odsłania  i  coś  złotego  tam 
błyska. 

Krzyż  złoty  błysnął  z  pod  obsłony...  Spojrzał  Wła- 
dyka w  ono  błyśniecie,  spochmurniał,  nic  nie  rzekł. 

Zrozumiała  Pani  jego  milczenie,  krzyż  z  piersi  zer- 
wała i  przez  okno  cisnęła  do  jeziora  jak  błyskawicę  skróś- 
nocną ! 


LEGENDY  TĘSKNOTY^  j-^ 

Upadł  krzyż  na  sam  środek  roztoczy,  lecz  nie  to- 
nie ...  Na  fali  się  trzyma  —  topielec  złoty  —  i  jarzy  się 
i  rozjaśnia  głębię  jeziorną,  aż  dno  widać  i  ciszę  ze  dna 
idącą...  Stoi  jezioro  w  mroku  —  widzialne,  znierucho- 
mione,  światłością  wiekuistą  przejęte. 

Straszno  w  niem  teraz  łódź  rozkołysać,  straszno  sie- 
cią badać  głębinę! 

Odwrócił  się  Wyklęty  od  okna,  nie  patrzy,  nie  za- 
ziera. 

A  światłość  z  głębi  jeziornej  do  komnaty  wpływa 
i  rozA\'idnia  skarby  zaklęte,  aż  się  poruszają  w  roziskrze- 
niu złotem,  niby  żywe...  Poruszają  się,  i  kłębią,  i  wiją, 
w  czarach  bolesnych! 

Wciąż  odwrócony  —  pyta  Władyka  swej  Pani : 

—  „Czy  już  zatonął?..." 

A  ona  wyjrzała  w  oścież  okna  ku  jezioru  i  rzecze 
drżąca : 

—  „Nie  jeszcze " 

I  serce  bije  w  jej  piersi,  i  bledną  usta  rozchylone, 
jakby  wyszeptać  chciały  dręczącą,  a  straszną  tajemnicę. 
Lecz  milczą,  nic  nie  mówią.  I  milczy  jezioro,  i  milcz>^ 
topielec  złoty...  Jeno  Władyka  woła  nagle,  do  obłędu 
wielkiego  podobny: 

—  „Jest  we  mnie  moc,  gdy  ją  natężę,  zmuszę  go, 
aby  zatonął ! " 

I  zatonął  nagle  krzyż  złoty!  Pociemniało  jezioro. 
Zawył  bór  na  widnokręgach.  Zakłębiły  się  chmury.  Za- 
warczały otchłanie.  Wypadła  burza  z  niebiosów,  jak 
śmierć  nagła,  a  niespodziana!  Zaryczał  piorun,  purpurą 
ziejący,  jakoby  krwią  Pańską  gardło  miał  zalane,  —  i  zbro- 
czył dom  Władyki! 

Spłonął  dom  ogniem  rubinowym,  niezwykłym,  ma- 
jaczącym  niby   w   przeszłości,    w   mgławicy   wieków  za- 


54 


CHIMERA 


mierzchłych !  Łuna  drapieżnym  płomieniem  wżarła  się 
w  chmur  kłęby  i  zczerwieniła  wieś  otcłiłanną,  rzekłbyś: 
noc  szkarłatna! 

Zbiegła  się  wieś  na  znak  ognia,  zbiegła  się  i  patrzy : 
dom  nad  jeziorem,  grozą  pożaru  objęty,  wije  się  ku  niebu 
spienionemi  bałwanami  spurpurowiałego  dymu,  wije  się, 
kłębi,  dyszy,  rozpada  się  potwornie  i  porusza  szkieletem 
rubinowym,  jakby  cłiciał  się  wyrwać  z  dławiący  cli  ognia 
uścisków ! 

Nikt  nie  chce  ratować  Wyklętego,  nikt  nie  chce  nieść 
mu  pomocy.  Nie  widać  go  ani  w  płomieniach,  ani  poza 
płomieniami!  Aż  oto  z  drzwi,  ogniem  opłyniętych,  wy- 
nurza się  postać  jego,  straszna,  olbrzymia,  w  szkarłatach 
łuny  czerniejąca.  Na  ręku  dźwiga  skarb  swój  jedyny, 
swoją  panią  czarnobrewą,  zemdloną,  bezwładną.  Wzgó- 
rę  ją  wznosi  i  woła; 

—  „Spaliłeś  mój  dom,  ja  bór  Twój  spalę  ogniem  za 
ogień ! " 

I  głos  jego  grzmi,  jakby  piorunem  na  piorun  Bogu 
odpowiadał !  To  już  nie  płomień  pożaru  łuną  ugodził  we 
chmury,  lecz  duch  Wyklętego  przewiał  po  nich  od  końca 
do  końca!  Ognie  piekielne  tam  rozżarza,  trwogą  szarpie 
niebiosy ! 


znowu    dziwne  obrazy  wysnuwają    się 
z  głębin  mojej  niepamięci. 

Widzę,  jak  wieczór  jasny  różowi 
drzew  wierzchy  i  na  brzegi  obłoków 
kładzie  znikliwą  pozłotę.  Jasny  wieczór 
drogę  pylną  wybłękitnia  i  fioletową  ciszą 
powleka  strumienie.     Kto   ma  w  duszy 

tajemnicę,  niech  ją  wyzna  jasnemu  wieczorowi,  —  kto 

ma  —  niech  zdobędzie ! 


me 


LEGENDY  TĘSKNOTY  SS 

Widzę,  jak  Władj^ka  —  niegdyś,  przed  laty  —  wraz 
z  Panią  trwożną  idzie  drogą  a  bezdrożem  ku  borowi. 

Był  wonczas  dzień  odpustu,  dzień  świętych  rycerzy. 

Idzie  drogą  a  bezdrożem  ku  borowi,  ku  nieznanemu. 
Nikt  nigdy  nie  był  w  jego  cieniacłi,  nie  zaglądał  do  jego 
wnętrza,  nikt  nawet  w  myśli  nie  śmiał  błądzić  po  nie- 
zwiedzonych  jego  bezdeniach.  A  ktokolwiek  zbliżyć  się 
zapragnął,  mógł  iść  bez  końca,  życie  całe,  a  zawsze  go 
miał  przed  sobą  w  jednakiem  niedosiężeniu,  —  w  śnie  wi- 
dnokrężnym!  Lecz  wielką  jest  potęga  Władyki !  Zmniejsza 
się  przestrzeń  tajemnicza  pomiędzy  borem  a  Wyklętym  — 
pomiędzy  borem  a  Panią  trwożną . . .  Zorza  ogarnia  zie- 
mię całą,  a  oni  —  już  poza  ziemią  zbliżają  się  —  niegdyś, 
przed  laty  —  zbliżają  się  do  boru  groźnego.  A  bór,  coraz 
groźniejszy,  w  oczach  im  olbrzymieje,  —  i  w  oczach,  i  w  du- 
szach, i  nad  obłokami! 

Dęby,  do  dębów  niepodobne,  nieskończonością  kona- 
rów nieskończoność  przesłaniają.  Mrok  z  wnętrza  zieje 
odwieczny,  i  w  mroku  tym  czuć  zdała  obecność  mnogich 
rycerzy,  niby  obecność  piorunów,  jeszcze  nie  zbłyskawi- 
conych ! 

Szumią  dęby  nad  przepaściami,  pokłon  biją  Władyce : 

—  „Posłuchaj,  Władyko,  naszych  szumów!  Zrozum, 
Władyko,  szumy  nasze..." 

Nie  słucha  Władyka,  nie  rozumie.  Dłonie  wyciąga 
i  mówi: 

—  „Ogień  przejdzie  po  borze,  w  popiół  dęby  obróci, 
na  popiołach  zamek  wyniosę,  złoty  zamek  dla  Pani  ca- 
łującej ! « 

—  „Nie  czyń  tego!"  szepcze  Pani  trwożną —  „otom  ja 
winna  przed  tobą,  a  dęby  pokłon  ci  biją,  i  On  sam  zdaw- 
na  cię  już  ukochał!" 

—  „Kto?"  pyta  Władyka. 
-„Bóg!" 


56 


CHIMERA 


I  echo  tego  słowa  bór  w  stu  piorunach  powtórzył 
stokrotnie ! 

A  Pani  trwożna  drży,  jak  lutnia,  siedmiostrunnym 
lękiem  w  siedem  bezmiarów  rozpięta!  I  woła  —  niegdyś, 
przed  laty  —  głosem  innym,  nieswoim,  jakoby  z  boru  wy- 
chodzącym : 

—  „On  kocha  ciebie  —  Wyklętego !  Kocha  potęgę 
twoją,  i  dumę,  i  grzeszne  twoje  serce!  On  nad  tobą  dło- 
nie w  bólu  załamywał,  które  w  strumieniach  widziano. 
On  kazał  czereśniom  żałobę  przywdziać  po  swym  panu, 
i  dom  twój  zniszczył,  abyś  nie  na  ziemi  domu  swego  szu- 
kał ! . .  On  do  stóp  ci  dzwon  cisnął  z  wieżycy  kościelnej 
i  wabił  cię  krzyżem  nietonącym  na  fali!  I  ścigał  cię,  ści- 
gał po  ziemi  całej,  ścigał  piorunem  i  ogniem  pożarnym, 
i  mną  —  mną,  która  idę  za  tobą  przez  życie!  Tyś  z  Jego 
rozkazu  mnie  grzeszną  i  trwożną,  jako  modlitwę  wznosił 


ku  niebu  w  kłębach  dymu  i  ognia!  Modlitwą  jestem  po- 
tępionego, i  bez  ust  twoich  czułam  się,  jakoby  niewymó- 
wioną  i  niewyszeptaną  ku  Bogu !  I  teraz  z  jego  rozkazu, 
głosem,  który  mię  boli,  wołam  do  ciebie:    Rycerzu  Pań- 


LEGENDY  TĘSKNOTY  ^7 

ski,  grzechem  obłąkany,  gdzie  rumak  twój  biały,  gdzie  tar- 
cza złota,  gdzie  miecz  ognisty?" 

I  zamilkła  Pani,  głosem  nieznanym  mówiąca,  zamilkła 
i  oniemiała  na  wieki!    Jeno  bór  echem  powtórzył: 

—  „Gdzie  rumak  twój  biały,  gdzie  tarcza  złota,  gdzie 
miecz  ognisty?" 

I  przypomniał  Władyka  wszystko,  i  z  objęć  Pani  onie- 
miałej rwał  się  ku  borowi.  Wonczas  ona  poraź  ostatni, 
dłońmi  zarzuconemi  na  szyję  zatrzymała  go  na  samych 
progach  wieczności!  I  chciała  go  puścić,  i  nie  chciała! 
I  pragnęła  go  stracić,  i  nie  pragnęła... 

A  on  —  zatrzymany  —  błądził  myślą  we  wspomnie- 
niu —  i  we  wspomnieniu  zazłociło  mu  się  coś,  zamigało, 
zatętniło . . . 

Zamigało,  zatętniło,  zazłociło  się  za  drzew  kolumna- 
mi. I  wypadł  z  boru  głębiny  huf  rycerzy,  niby  sen  zbroj- 
ny i  strojny.  Pędzą  rumaki  białe,  ogromne,  niewstrzyma- 
ne.  Pędzą  w  szyku  bojowym.  Od  tarcz  złotych,  od  mie- 
czów ognistych  brzask  się  czyni  w  całej  nieskończoności, 
brzask  tajemniczy!  Suną  rycerze,  cisi,  letargiczni,  niezli- 
czeni, niezgadnieni !  Suną  w  dzień  odpustu  —  niegdyś, 
przed  laty ...  A  wśród  nich  rumak  jeden  biegnie  bez 
jeźdźca...  Zoczył  go  Władyka  i  zrozumiał,  czyj  to  ru- 
mak samotny . . . 

Zbliżają  się  rycerze  do  Wyklętego,  zbliżają  się  ich 
twarze  zadumane,  zbliżają  się  ich  tarcze  złote,  zbliżają  się 
miecze  dymiące... 

Pochylił  Wyklęty  głowę  i  szepnął: 

—  „Niech  będzie  pochwalony. . . " 

Wonczas  pierwszy  z  rycerzy  na  przedzie  z  rumaka 
pokłonem  go  powitał  i  głosem  surmowym,  jakoby  zwia- 
stującym w  nieskończoność  zwycięstwo  wiekuiste,  za- 
wołał : 

—  „Na  wieki!" 


ss 


CHIMERA 


A  za  nim  drugi  i  trzeci  —  i  huf  cały  przywtórzył 
chóralnie : 

—  „Na  wieki !  " 

I  przejeżdżali  rycerze  koło  Władyki,  i  jeden  za  dru- 
gim unosili  się  konno  w  powietrzu,  zbroicą  groźnie  poły- 
skując. Jeden  za  drugim  wpływali  w  obłoków  zawrotne 
doliny.  W  onych  dolinach  —  niegdyś,  przed  laty  —  nie- 
cąc kurzawę  złocistą,  znikli  w  błękitach  poza  dolinami! 

Padł  Wyklęty  na  ziemię  i  duszą  zionął  w  bez- 
miary! Jeno  rumak  biały,  wierny,  został  przy  nim,  niby 
odłam  snu,  zniknionego  w  niebiosach,  —  i  nad  jego  zwło- 
kami, z  nogą  do  biegu  wniesioną,  kamieniał  zwolna  w  po- 
sąg nieruchomy ...  A  Pani  trwożna  uklękła  nad  Włady- 
ką, niby  jego  modlitwa  pośmiertna,  już  niema,  a  jeszcze 
nie  wysłuchana! 


dtąd  niejedna  zorza  zgasła,  niejed- 
na gwiazda  zapaliła  się  w  niebiosach, 
a  ta  Pani,  w  milczeniu  klęcząca  nad 
grzesznym  trupem  rycerza  Pańskie- 
go, trwa  dotąd  w  głębiach  mojej  nie- 
pamięci! 


Bolesław  Leśmian. 


MIŁOŚĆ. 


OSOBY: 

NIESZCZĘŚLIWY. 
SZCZĘŚLIWY. 


AKT  PIERWSZY. 


Późny  wieczór.  Czarne  chmury.  Korony  drzew  niewidzialne, 
słychać  tylko  jak  gdyby  poszum  morski,  gdy  wiatr  śród  nich  prze- 
ciąga. W  dole,  na  ziemi,  szelesty  i  szmery  w  krzewach  trącanych 
powiewem.  Dwa  oświetlone  okna,  niby  oczy  osłupiałe  wytrzeszczo- 
ne w  ciemność.    Domu  samego  nie  widać. 

Skrzyp  drzwi  otwieranych  ostrożnie.  Żadna  smuga  światła  nie 
pada  przez  szparę.  Nieco  później,  przyciszone  kroki  po  żwirze.  Po- 
tem, wycie  wiatru.  Naraz  chrzęst  liści  i  trzask  g^ęzi.  Dzikim  sko- 
kiem rzuca  się  ktoś  w  gęste  zarośla.  SZCZĘŚLIWY  chwyta  coś  obu 
rękoma.    Paznokcie  jego  wpijają  się  w  to  coś  kurczowo. 


SZCZĘŚLIWY. 

Kto  jesteś?  Nie  chcesz,  łotrze,  wykrztusić  nazwiska? 
A  ja  muszę  je  wiedzieć.  Wytrzęsę  je  z  ciebie,  jak  się 
owoce  z  drzew  otrząsa.  —  Złodzieju !  Łajdaku !  Oprysz- 
ku! — Nazwisko,  prędzej,  mówię  ci! — Nie  chcesz?  —  i  nie 
próbujesz  nawet  uwolnić  się  z  mych  rąk  —  nie  jękniesz 
ani  razu  —  więc  zaduszę  cię,  nie  wiedząc,  kto  jesteś !  Zło- 
dzieju !  Nieszczęśniku !  —  (Puszcza  go  i  mówi  cicho:)   Jednego  znam 


MIŁOSC  6i 

tylko  człowieka,  który  zdoła  tak  ani  drgnąć,  gdy  ktoś  mu 
krtań  ściska.     Więc  to  ty  j  e  d  n  a  k. 

NIESZCZĘŚLIWY. 
Wiedziałeś  to  przecie  odrazu. 

SZCZĘŚLIWY. 

Wiem  od  lat  pięciu,  że,  jeśli  kto  w  ciemną  noc  włó- 
czy się  koło  domu  i  kryje  śród  zarośli,  to  ty  nim  być  mu- 
sisz. —  Alem  się  mądrze  wziął  do  rzeczy,  nieprawdaż? 
Przyłapałem  cię  niespodzianie,  —  łotrze ! 

NIESZCZĘŚLIWY. 

Widziałem  cię  oddawna,  przez  cały  czas.  —  Twoją 
twarz  białą,  gdy  tam  w  ciemnym  pokoju,  na  prawo  od 
werandy,  do  szyb  ją  przycisnąłeś  —  drzwiczki  boczne,  gdyś 
je  uchylał  i  wykradał  się  do  ogrodu  — 

SZCZĘŚLIWY. 
I  nie  uciekłeś? 

NIESZCZĘŚLIWY. 
Nie. 

SZCZĘŚLIWY. 
Musisz  być  bardzo  odważn}^? 

NIESZCZĘŚLIWY. 
Nie  bałem  się  nigdy. 

SZCZĘŚLIWY. 
Mógłbym  cię  by!  zdusić. 

NIESZCZĘŚLIWY. 

Ale-ś  tego  nie  zrobił.  Czy  mamy  rozmawiać  dalej, 
czy  też  rozejdziemy  się? 


62  CHIMERA 

SZCZĘŚLIWY. 

Pójdź  może  tam  bliżej  do  światła,  abyśmy  mogli  ro- 
zeznać wzajemnie  swe  rysy? 

NIESZCZĘŚLIWY, 
Jak  chcesz. 

SZCZĘŚLIWY. 
Ja  —  ja  —  nie  chcę  twoich  widzieć. 

NIESZCZĘŚLIWY. 
Jak  chcesz. 

SZCZĘŚLIWY. 

Oddalmy  się  od  domu.  Tam  na  samym  krańcu  ogro- 
du jest  ławka.  Uważaj,  gdzie  stąpasz!  Poprowadzę  cię! 
Znam  tu  krok  każdy. 

NIESZCZĘŚLIWY. 
Ja  także. 

SZCZĘŚLIWY. 
Zatem  nie  pierwszy  raz.     Od  jak  dawna? 

NIESZCZĘŚLIWY. 
Od  tygodnia  dopiero.  —  No,  o  mało-ś  się  nie  potknął. 

SZCZĘŚLIWY. 
Ledwie  można  ścieżkę  odróżnić  od  murawy. 

NIESZCZĘŚLIWY. 

Moje  zmysły  przywykły  do  ciemności.  Ja  widzę  zie- 
leń traw. 

SZCZĘŚLIWY  (Idąc). 

Tu  wielka  grzęda  róż. 


MIŁOŚĆ  63 

NIESZCZĘŚLIWY. 
Poznaję  zapach. 

SZCZĘŚLIWY. 
Tu  rosną  gwoździki. 

NIESZCZĘŚLIWY. 

Zerwałem  jeden  —  czerwony  —  zauważyłem   go   za 
dnia. 

SZCZĘŚLIWY. 
W  tym  kierunku  stoi  akacya. 

NIESZCZĘŚLIWY. 

Wiem.     Dotknąłem  którejś  nocy  ręką  jej    liści  i  po- 
znałem je  po  kształcie. 

SZCZĘŚLIWY. 
Zamilcz ! 

NIESZCZĘŚLIWY. 
Skręciwszy  za  ten  róg,  będziemy  u  ławki. 

SZCZĘŚLIWY. 

Zamilcz!  Zamilcz!  —  (siada).     Tuśmy  bezpieczni  i  nie- 
widzialni. 

NIESZCZĘŚLIWY. 

Tak,  tu  możesz  być  spokojny  —  tu  nie  zobaczysz  mej 
twarzy. 

SZCZĘŚLIWY. 

Posiwiałeś  ? 

NIESZCZĘŚLIWY. 

Z  tęsknoty. 


04  CHIMERA 

SZCZĘŚLIWY. 

A  ja  nie  zmieniłem  się. 

NIESZCZĘŚLIWY. 

Spostrzegłem  odrazu,  żeś  pobielał  cały. 

SZCZĘŚLIWY. 

Czy  możesz  dostrzedz  i  moją  twarz  ? 

NIESZCZĘŚLIWY. 

Postarzała. 

SZCZĘŚLIWY. 

Tak  —  tak  —  cierpiałem  tak  strasznie. 

NIESZCZĘŚLIWY. 

Będziemy  zatem  rozmawiali?  Czy  mamy  zacząć  od 
początku?  Od  owego  letniego  dnia  w  alei,  kędyśmy,  dwaj 
serdeczni  przyjaciele,  ty  młodzian  lat  dwudziestu  czterech, 
ja  dwudziestu  trzech,  dzień  w  dzień,  od  samego  dzieciń- 
stwa, się  przechadzali?  Żaden  z  nas  nie  mógł  się  jej  wy- 
rzec, żaden  z  nas  nie  chciał  się  jej  wyrzec  —  jej  —  jej ! 
Ja  byłem  pierwszy;  zwierzyłem  ci  się  ze  swych  marzeń  — 
toć  wówczas  zwierzałem  ci  się  ze  wszystkiego.  Wtedy 
dopiero  otworzyły  ci  się  na  nią  oczy  —  przedtem  nie  był- 
byś jej  zauważył.  Czy  pamiętasz  jeszcze,  jak-em  ci  rzekł, 
tam,  w  alei,  że  niechaj  ma  ją  ten  z  nas,  który  ją  pozyskać 
zdoła?  Chcieliśmy  postępować  uczciwie  jeden  względem 
drugiego,  chcieliśmy  pozostać  przyjaciółmi. 

SZCZĘŚLIWY. 
Tego-śmy  nie  zdołali. 

NIESZCZĘŚLIWY. 

Tego  ty  nie  zdołałeś.  Ale  —  walczyć  chcieliśmy  — 
ten  miał  ją  posiąść,  kto  ją  wywalczy. 


MIŁOŚĆ  ^j 

SZCZĘŚLIWY. 
Nie  wywalczył -żem  jej? 

NIESZCZĘŚLIWY. 
To  też  należała  do  ciebie. 

SZCZĘŚLIWY. 
Ale  ty  —  usunął -żeś  się  z  naszej  drogi? 

NIESZCZĘŚLIWY. 
Ja?    Toć  ciągle  jeszcze  mogę  ją  zdobyć. 

SZCZĘŚLIWY. 
Ścigasz  nas. 

NIESZCZĘŚLIWY. 
Nie.     Idę  tylko  za  wami  —  czekam. 

SZCZĘŚLIWY. 
Na  co? 

NIESZCZĘŚLIWY. 
Gdybym  nie  miał  w  to  wiary,  nie  żyłbym  dawno. 

SZCZĘŚLIWY. 
Jakżeś  nas  tu  odnalazł? 

NIESZCZĘŚLIWY. 

Uganiałem   się  po  całym   świecie,    zaglądałem   przez 
najwyższe  mury  i  najgęstsze  zarośla  miejsc  samotnych. 

SZCZĘŚLIWY. 
I  całe  te  lat  pięć  tropiłeś  nasze  ślady? 

NIESZCZĘŚLIWY. 
Od  owego   wieczora.     Przez  pierwsze  dwa  lata  od 


66  CHIMERA 

chwili,  gdy  twoją  została,  widywałeś  mię  tak  rzadko,  jak 
rzadko  widuje  się  cliaber  na  wydmie  piaskowej.  Ale  nic 
nie  uchodziło  mej  baczności,  bo  stróżowałem  oczyma,  przed 
któremi  nic  ukryć  się  nie  może.  I  później  powiedziałem 
ci — czy  pamiętasz  to  jeszcze?  tego  samego  wieczora?  — 
że  straciłeś  ją  znowu,  i  że  odtąd  prawem  słuszności  nie 
jest  ona  już  twoją!  —  Nazajutrz  wyjechaliście  nagle  — a  ja 
przypomniałem  sobie,  jak-eś  zadrżał,  gdym  ci  to  mówił. 

SZCZĘŚLIWY. 
Przecież  ja  ją  zdobyłem.     Przecież  ja  ją  zdobyłem! 

NIESZCZĘŚLIWY. 

W  chwili  upojenia,  które  pierzchło,  gdy  oczy  jaśniej 
patrzeć  zaczęły. 

SZCZĘŚLIWY. 
Silną  masz  wiarę. 

NIESZCZĘŚLIWY. 
Bez  niej,  nie  żyłbym. 

SZCZĘŚLIWY. 
Nie  wymówiła  ani  razu  twego  nazwiska. 

NIESZCZĘŚLIWY. 
Ale-m  za  to  ciągle  w  jej  myślach. 

SZCZĘŚLIWY. 
Tak  sądzisz? 

NIESZCZĘŚLIWY. 

I  ty  sądzisz  tak  samo!  Gdyby  nie  to,  czyżbyś  się 
mnie  lękał?  Widzę  cię,  jak  chodzisz  w  kółko,  niespokoj- 
nie —  obraz  mój  zwierciedli  się  w  jej  oczach,  ilekroć  spój- 


MIŁOŚĆ 


67 


rzy  na  ciebie  —  a   ilekroć   mówi    cokolwiek,    ty   słyszysz 
tylko  odpowiadające  jej  dźwięki  mojego  głosu. 

SZCZĘŚLIWY. 
Widziałeś  ją? 

NIESZCZĘŚLIWY. 
W  myślach, 

SZCZĘŚLIWY. 
Ciągle  jeszcze  ta  sama. 

NIESZCZĘŚLIWY. 

Tak,  ciągle.  I  taka  będzie  zawsze.  Ale  te  pięć  lat 
posunęły  ją  o  jakieś  lat  dwadzieścia. 

SZCZĘŚLIWY. 
Zkąd  to  wiesz? 

NIESZCZĘŚLIWY. 

Nie  kochałbym  jej  chyba,  żebym  tego  nie  wiedział! 
Widzę  jej  spojrzenie,  gdy  oczy  ma  zamknięte,  słyszę  jej 
myśli,  gdy  nic  nie  mówi.  —  Powiedz,  czemu  ona  przez  sen 
się  skarży? 

SZCZĘŚLIWY. 
Słyszałeś  to? 

NIESZCZĘŚLIWY. 

Raz  słyszałem  rzeczywiście  —  wieczorem,  w  nocy  — 
przez  zamknięte  okiennice  —  ale  wtedy  nie  spała.  Głos 
jej  drżał,  gdy  się  żaliła.  Był  to  jakby  przeciągły  krzyk, 
złożony  z  mnóstwa  małych!     Ona  jest  chora. 

SZCZĘŚLIWY. 

Przyszło  to  na  nią  w  ostatnich  latach. 


68  CHIMERA 

NIESZCZĘŚLIWY. 
W  ostatnich  pięciu  latach. 

SZCZĘŚLIWY. 

A  powraca  coraz  częściej,  coraz  częściej.  Ciało  jej 
skręca  się  w  kurczach.  Na  ustach  pokazuje  się  piana  — 
cierpi,  cierpi  —  ach  jakże  ona  cierpi !  Wszystkiego  pró- 
bowałem, zwoływałem  lekarzy  ze  wszystkich  stron  świata  — 

NIESZCZĘŚLIWY  (powstając). 

Słyszysz!  —  Słyszysz?  Znowu!  Jakże  ona  jęczy! 
Czy  nie  możesz  zwrócić  jej  wolności?    Nie  możesz? 

SZCZĘŚLIWY. 
Nie  mogę. 

NIESZCZĘŚLIWY. 

Więc  idź  do  domu,  do  niej!  Głaszcz  ją  tylko  po 
twarzy!  Całuj  tylko  trwożne  jej  oczy!  Podłóż  ramię  pod 
znużoną  jej  głowę!  —  Dobranoc!  (Wychodzi). 

SZCZĘŚLIWY  (woła  za  nim). 

Idź!  Idź!  —  Potykaj  się  na  kamieniach!  Rozbijaj 
się  o  drzewa!  Nienawidzę  cię!  Złodzieju!  Rabusiu!  Cze- 
mużem  cię  nie  zdusił? 


AKT  DRUGI. 


Ranek.  Komórka  na  strychu  w  karczmie  wiejskiej.  Słońce 
świeci  przez  okno  w  dachu  na  bielone  ściany.  Łóżko  z  siennikiem, 
kulawy  stołek,  stoczony  przez  robaki  stół  sosnowy  —  żadnych  in- 
nych sprzętów.  Jedyne  przedmioty  zbytku :  —  książka,  którą  NIE- 
SZCZĘŚLIWY czyta,  i  pół  podkowy  nade  drzwiami.    Pukanie. 

SZCZĘŚLIWY. 

Tak,  teraz  widzę  —  posiwiałeś  rzeczywiście.  Znaj- 
dujesz może,  iż  ja  także  — ? 

NIESZCZĘŚLIWY. 
Przecież  widziałem  cię  niedawno  w  ciemności. 

SZCZĘŚLIWY. 
Mieszkasz  niezbyt  wygodnie. 

NIESZCZĘŚLIWY. 
Wiesz  dobrze,  nie  byłem  nigdy  bogatj'  —  a  w  ostat- 


^o 


CHIMERA 


nich  latach  nie  zbogaciłem  się  również,     (wstając).     Proszę 
cię,  oto  stołek!    Ja  siądę  na  łóżku. 

SZCZĘŚLIWY  (siadając). 

Nie  dziwisz  się,  że  przychodzę  do  ciebie? 

NIESZCZĘŚLIWY. 
Oczekiwałem  cię. 

SZCZĘŚLIWY. 
Aleś  nie  przeczuwał  przecie,  źe  to  ja  zapukałem? 

NIESZCZĘŚLIWY. 
Poznałem  kroki  twoje  na  schodach. 

SZCZĘŚLIWY. 
Czy  słyszałeś,  jak  potknąłem  się? 

NIESZCZĘŚLIWY. 

Gdybyś  pewnie  wchodził  na  górę,  nie  myślałbym,  że 
to  ty  —  powiedz  mi  wszakże,  czego  chcesz. 

SZCZĘŚLIWY. 
Chciałem  cię  zobaczyć. 

NIESZCZĘŚLIWY. 
To  nieprawda. 

SZCZĘŚLIWY. 
Przyszła  mi  chęć  —  chęć  —  pomówić  z  tobą. 

NIESZCZĘŚLIWY. 
I  to  nieprawda. 

SZCZĘŚLIWY. 
Cóż  więc  takiego? 


MIŁOSC  jj 

NIESZCZĘŚLIWY. 
Ona  chora  śmiertelnie. 

SZCZĘŚLIWY. 
Kto  ci  to  powiedział? 

NIESZCZĘŚLIWY. 

Skarga  jej  brzmiała  jak  szloclianie  opuszczonego 
dziecka. 

SZCZĘŚLIWY. 

Nie  —  nie  zdołam  już  dłużej  tego  znosić !  Noc  i  dzień, 
dzień  i  noc  —  acłi,  jakże  ona  cierpi !  Acłi,  jak  ja  cier- 
pię ! Mówże  tedy !     Wiesz  dobrze,  po  co  tu  jestem.  — 

Mówże ! 

NIESZCZĘŚLIWY. 

Powiedz  sam! 

SZCZĘŚLIWY. 

Pójdziesz  ze  mną? 

NIESZCZĘŚLIWY. 
Zrzeczesz  się  jej  ? 

SZCZĘŚLIWY. 
Nie  mogę.     Czy  pójdziesz  mimo  to? 

NIESZCZĘŚLIWY. 

Wiesz  ty,  co  robi  lekarz,  gdy  uzdrawia  chorego, 
który  zmarłby  bez  jego  pomocy?  Obdarza  człowieka  ży- 
ciem, na  świat  z  powrotem  go  wiedzie.  Czy  rozumiesz, 
co  to  znaczy?  A  jeżeli  lekarz  wie,  że  życie  czekające  te- 
go człowieka  jest  nędzą  niewysłownej  pełną  goryczy?  Czy 
nie  zdaje  ci  się,  że,  ratując  umierającego,  zdradza  go  przez 
to  poniekąd? 


^2 


CHIMERA 


SZCZĘŚLIWY. 
Nie  trać  czasu.    Każda  chwila  nagli. 

NIESZCZĘŚLIWY. 
Rozumiesz -że  ty  sam,  czego  żądasz? 

SZCZĘŚLIWY. 

Tylko  tego,  abyś  był  przy  niej,  tylko  aby  ona  po- 
czuła, że  jesteś  przy  niej !  —  Tak,  widzisz,  co  siQ  ze  mnie 
zrobiło  —  siedzę  oto  tutaj  i  żebrzę  —  do  tego  doszedłem  — 
ani  snu  —  ani  spokoju  — 

NIESZCZĘŚLIWY   (powstaje). 

Więc  cliodź!  Mimo  wszystko  pójdę  z  tobą.  —  Nie 
wstajesz?    Nic  zatem  nie  nagli? 

SZCZĘŚLIWY. 

Powiedz  mi  tylko  jedno.  Gdy  przyjdziemy  do  niej  — 
co  będziesz  robił? 

NIESZCZĘŚLIWY. 

Boisz  się?  Chcesz  wyraźnej  umowy?  —  czy  godzisz 
się,  bym  włosy  jej  pogładził  —  cz};  mogę  zimną  jej  rękę 
w  swoich  rozgrzać  dłoniach  —  czy  wolno  mi  czoło  jej 
ucałować  — 

SZCZĘŚLIWY. 

Tego  się  nie  waż! 

NIESZCZĘŚLIWY. 

W  gruncie  rzeczy,  na  cóż  się  to  przyda,  że  z  tobą 
pójdę?  Gdy  dojdziemy  do  drzwi,  nie  odważysz  się  otwo- 
rzyć ich  przede  mną! 


MIŁOŚĆ    .  7^ 

SZCZĘŚLIWY. 

Nie  waż  się  w  oezy  jej  patrzeć!  Nie  będziesz?  prawda? 
Czy  słyszysz? 

NIESZCZĘŚLIWY. 

Przecież  od  tylu  tygodni  leży  ciągle  z  zamkniętemi 
oczyma. 

SZCZĘŚLIWY. 
Nie  waż  się  również  nic  szeptać  jej  do  ucha. 

NIESZCZĘŚLIWY. 

Gdyby  była  przytomna  i  mogła  słyszeć  i  rozumieć, 
nie  byłbyś  po  mnie  przyszedł.  Pójdź!  Czemuż  ociągasz 
się  jeszcze? 

SZCZĘŚLIWY. 
Czy  obiecujesz  mi  — 

NIESZCZĘŚLIWY. 

Oszczędź  sobie  tych  ostrożności.  Nie  zabiorę  ci  jej  — 
nie  dziś  przynajmniej  —  mogę  czekać.  Czy  słyszałeś,  com 
ci  mówił  przed  chwilą  o  odpowiedzialności  lekarza?  Mi- 
mo to  idę  z  tobą.  Bo  gdyby  umarła,  nie  zostałaby  nigdy 
moją.  Dla  tego  powrócę  jej  zdrowie  i  ciebie  jej  oddam. 
Pójdź  zatem!  Chwiejesz  się.  Pozwól,  że  cię  sprowadzę 
ze  schodów.     Strome  są  jak  drabina  Jakubowa. 


AKT  TRZECI. 


W  willi.    SZCZĘŚLIWY   i   NIESZCZĘŚLIWY  wchodzą  i  za- 
trzymują się  w  przedsionku, 

NIESZCZĘŚLIWY. 

Zdaje   mi   się,    iż   listwy   podwoi  obite  aksamitnemi 
krajkami? 

SZCZĘŚLIWY. 

Aby  nie  było  słychać,  gdy  kto  drzwi  nieuważnie  za- 
trzaśnie. 

NIESZCZĘŚLIWY  (ogląda  się  dokoła). 

Cały  ogród! 

SZCZĘŚLIWY. 
Wiesz  przecie  — 

NIESZCZĘŚLIWY. 
Tak,  lubiła  zawsze  kwiaty. 


MIŁOŚĆ  7j 

SZCZĘŚLIWY. 
Idźmy  na  górę.     (Wzie  naprzód). 

NIESZCZĘŚLIWY. 
Aksamitne  kobierce  na  schodach. 

SZCZĘŚLIWY. 
Tak,  aby  miękko  było  chodzić. 

NIESZCZĘŚLIWY. 
Stary  witraż  tam  w  oknie  — 

'  SZCZĘŚLIWY. 

Szkła  kolorowe  tłumią  światło.  —  Słońcu  nie  wolno 
tutaj  razić. 

NIESZCZĘŚLIWY. 

I  te  kotary  jedwabne  —  nie  przypominam  sobie,  bym 
kiedy  widział  barwy  tak  piękne. 

SZCZĘŚLIWY.      ^ 
Wiesz  przecie  — 

NIESZCZĘŚLIWY. 

Tak,  lubiła  kolory,  miała  oczy  wrażliwe  na  każde 
piękno.  Cudowna  rzecz,  jak  ten  jedwab'  się  mieni  Słoń- 
ce przedziera  się  przez  czerwony  skraj  szat  Najświętszej 
Panny  na  witrażu  i  wężykiem  spływa,  niby  krwawa  żyła, 
aż  w  mroki  sfałdowanych  firanek.  —  Czemu  chwytasz  mię 
za  ramię? 

SZCZĘŚLIWY. 

Słyszysz  ? 

NIESZCZĘŚLIWY. 

Co? 


^6  .  CHIMERA 

SZCZĘŚLIWY. 
Jak  ona  j^czy. 

NIESZCZĘŚLIWY. 

Ten  dźwięk  nie  przestał  mi  brzmieć  nigdy,  odkąd  po 
raz  pierwszy  go  usłyszałem.  Zaciął  się,  niby  ostry  nóż, 
w  moją  duszę.  Ale  z  każdym  dniem  stawał  się  łagodniej- 
szym ;  brzmiał  tak  wzruszająco  jak  płacz  dziecięcy,  a  nocą 
drgał  mi  w  ucłiu  niby  srebrne  dzwoneczki.  —  (wskazuje  ręką.) 
Te  drzwi? 

SZCZĘŚLIWY. 
Odgadłeś  to? 

NIESZCZĘŚLIWY. 

Czułem,  jak  drgnąłeś,  gdyśmy  się  do  nicłi  zbliżyli. 
Masz -że  odwagę  je  otworzyć? 

SZCZĘŚLIWY. 
Nie  mogę. 

NIESZCZĘŚLIWY. 
Więc  ja  to  zrobię. 

SZCZĘŚLIWY. 
Nie,  ja  sam,  ja  sam!    (otwiera drzwi.) 


Plafon  z  jasnego  jedwabiu.  Ściany  powleczone  miękkiemi 
tkaninami  pięknych  barw.  Na  kobiercu  wiją  się  blade  róże,  zapada- 
jące głęboko  pod  niedosłyszalnemi  krokami.  W  pośrodku  sali  proste 
łóżko  polowe. 

NIESZCZĘŚLIWY. 
Puść  mnie  teraz !     Nie  masz  się  czego  bać.     Spojrzyj 


MIŁOŚĆ  jj 

tylko  na  nią!  Chore,  bezsilne  dziecko,  które  nie  zdołało- 
by nawet  powiedzieć  tak,  gdybym  ją  o  co  prosił,  ani  nie, 
gdybym  jej  przykrość  jaką  chciał  sprawić.  Świętokradz- 
twem-by  było  choćby  włosy  jej  z  czoła  odgarnąć.  —  To 
twoje  siedzenie,  tam,  koło  łóżka?  Musisz  mi  je  na  chwilę 
odstąpić.  Siądę  i  będę  ją  uczył,  jak  śnić  się  powinno 
z  rumieńcem  na  licach. 

SZCZĘŚLIWY. 
Nie  szepcz  jej  nic  do  ucha. 

NIESZCZĘŚLIWY. 
W  kościele  stłumionym  zawsze  mówię  głosem. 

SZCZĘŚLIWY. 
Czy  mogę  siąść  koło  ciebie? 

NIESZCZĘŚLIWY. 

Siadaj,  gdzie  chcesz.  Dla  mnie  —  niema  cię  tutaj  — 
i  dla  niej  również,  (siada  przy  łóżku).  Julio,  czy  pamiętasz  jesz- 
cze owe  dni  letnie,  gdy  strumyk  śród  ogrodu  jasne  wody 
toczył,  i  odbijał  w  sobie  krzaki  różane,  i  szemrał  na  bia- 
łych kamieniach,  i  zwierciedlił  ciebie  i  mnie,  dwoje  uśmie- 
chniętych dzieci  między  wielkiemi  liśćmi  podbiału?  I  ła- 
maliśmy liście,  i  puszczali  niby  łodzie  na  strumień,  który 
unosił  je  daleko  —  tak  daleko,  żeśmy  w  końcu  już  ich 
dojrzeć  nie  mogli.  I  wyobrażaliśmy  sobie,  że  popłynęły 
ku  niwom  błogosławionym,  kędy  wielkie  świetliste  rosną 
kwiaty,  o  woni  odurzającej.  —  Łodzie  wracają!  Łodzie 
wracają ! 

SZCZĘŚLIWY. 

Co  chcesz  przez  to  powiedzieć? 
NIESZCZĘŚLIWY. 

Julio !     Czy  pamiętasz  jeszcze  ów  wieczór  pod  gęstwi- 


7<?  CHIMERA 

ną  lip  rozłożystych?  Co  ginęło  w  zgiełku  dziennym,  to 
budziły  do  życia  nowego  ich  okwiaty,  wyziewające  słodką 
baśń  wonną.  Na  drzewach  kołysały  się  ptaki,  ptaki -śpie- 
waki. Tryle  ich  drgały  w  powietrzu  nad  naszemi  głowa- 
mi, —  a  był  jeden,  którj^  wyciągał  tak  fletniowo,  tak  tęsk- 
nie! A  potem  — jeden  po  drugim  odleciały  precz  od  nas, 
jeden  po  drugim  przestały  śpiewać.  Był  wieczór.  Ptaki 
odlatywały  na  gniazda,  ptaki  szły  spać,  i  noc  smętna  le- 
żała naokół,  cierpliwie  rannego  oczekując  słońca.  —  Julio! 
Ptaki  wracają!    Ptaki  wracają! 

SZCZĘŚLIWY. 

Nie  rozumiem  cię  —  głos  twój  brzmi  jakby  z  odle- 
głej dali. 

NIESZCZĘŚLIWY. 

Julio,  mała  Juleczko!  Czy  wspominasz  jeszcze  ów 
ranek,  gdy  powietrze  i  morze  zlewały  się  migotliwie?  Ma- 
łe ciemne  łódki,  stojące  na  kotwicach,  wyglądały  jak  za- 
wieszone w  powietrzu  i  zwierciedlące  się  w  jakiemś  ja- 
snem  niebie.  Wiosłowałem  —  i  za  każdem  najmniejszem 
posunięciem  się  łódki  mieliśmy  wrażenie,  żeśmy  bliżej  wi- 
dnokręgu —  nigdy  wszakże  nie  mogliśmy  dotrzeć  do  miej- 
sca, gdzie  woda  i  powietrze  przelewały  się  jedno  w  dru- 
gie. Płynęliśmy  ku  jakimś  krainom  czarodziejskim,  któ- 
rych wybrzeże  cofało  się  ciągle.  Z  tej  dali  toczyły  się  ku 
nam  fale  za  falami,  i  szarpały  nasz  ster,  i  chciały  zatrzy- 
mać łódkę!  Wszystkie  odpychały  nas  w  tył,  żadna  nie 
unosiła  nas  tam !  —  Julio,  mała  Juleczko,  fale  z  powrotem 
toczą  się  w  dal!     Fale  z  powrotem  toczą  się  w  dal! 

SZCZĘŚLIWY  (zrywając  się). 

Patrz!  Patrz!  —  nie  widzisz? — Rumieniec  na  jej 
twarzy!  Od  lat,  od  lat,  była  biała  jak  wosk.  Patrzaj-że! 
Patrzaj ! 


MIŁOSC  'jg 

NIESZCZĘŚLIWY  (powstaje). 

Tak  —  wróciłem  ci  ją  zatem. 

SZCZĘŚLIWY. 
Budzi  się!     Odejdź,  odejdź! 

NIESZCZĘŚLIWY. 

Aby  nie  słyszeć  jej  krzyku,  gdy  odemknie  oczy,  obej- 
rzy się  dokoła  i  mnie  nie  znajdzie.  Ale  —  ty  go  usły- 
szysz!   Ty  go  usłyszysz! 

SZCZĘŚLIWY. 
Odejdź  —  prędko,  prędko ! 

NIESZCZĘŚLIWY. 
Jak  clicesz. 


AKT  CZWARTY. 


Wieczór.    Ciemny  pokój  w  willi. 

NIESZCZĘŚLIWY  (uchyla  drzwi). 

Tyś  tutaj,  nieprawdaż?  Tam,  w  tym  ciemnjnn  kącie? 

SZCZĘŚLIWY. 
Szukałeś  mnie  zapewne  po  całym  domu? 

NIESZCZĘŚLIWY. 

Zajrzałem  przez  okno  z  ogrodu.  Gdzie  było  naj. 
ciemniej  i  najdalej  od  pokoju,  w  którym  umarła,  tam  szu- 
kałem cię  odrazu. 

SZCZĘŚLIWY. 

Zdaje  ci  się  może,  iż  ukryłem  się  przed  tobą? 

NIESZCZĘŚLIWY. 

Przed  sobą  raczej,  —  gdybyś  mógł  to  zrobić. 


MIŁOŚĆ  8i 

SZCZĘŚLIWY. 

Oglądałem  się  dziś  za  tobą  w  kaplicy.  Nie  przy- 
szedłeś? 

NIESZCZĘŚLIWY. 

Pożegnałem  ją  u  siebie  w  domu.  Do  komórki  pod 
strychem  kazałem  ogrodnikowi  naznosić  akacyi  i  gałą- 
zek dębowych,  i  przystroiłem  nagie  ściany.  Na  stole 
rozpostarłem  obrus,  olśniewająco  biały,  jak  szaty  zmarłej, 
postawiłem  na  nim  róże,  gwoździki  i  butelkę  burgunda. 
Szklanki  były  dwie  —  i  nalałem  w  obydwie.  Przez  całe 
te  pięć  lat  nie  miałem  w  ustach  kropli  wina  —  nie  mia- 
łem go  za  co  kupić.  Słyszałem  dzwon  bijący  na  wie- 
życzce kaplicy  i  skrzyp  kół  karawanu,  toczących  się  po 
wilgotnym  żwirze  drogi  przed  moim  domem.  Nie  wyj- 
rzałem przez  okno.  Podniosłem  szklankę  pod  słońce  — 
wino  płonęło  jak  krew  serdeczna  —  spojrzałem  ku  jasne- 
mu niebu,  co  cicho  leżało  nad  ziemią  —  jaskółka  krążyła 
zwinnie,  skowronek  wzbijał  się  ze  świegotem  —  wyszepta- 
łem pożegnanie  i  dzięk. 

SZCZĘŚLIWY. 

Dla  mnie  dzień  ten  był  jedną  w  słup  obracającą 
okropnością.  Światło  raziło  mi  oczy.  Woń  róż  w  kapli- 
cy doprowadzała  mnie  prawie  do  omdlenia . . .  dźwięki 
dzwonów  padały  mi  na  głowę  niby  głuche  ciosy.  A  t}^  — 
tyś  zdołał  urządzać  sobie  uroczystości  ? . .  Cóż  będziesz 
robił  teraz? 

NIESZCZĘŚLIWY. 

Mam  -  że  ci  powiedzieć,  co  ty  będziesz  robił  ?  Dzień 
jeden  przesiedzisz  w  głębokiej  ciemności,  ale  nazajutrz  nie 
zapuścisz  już  zasłon,  a  trzeciego  dnia  wyjdziesz  na  dwór, 
na  słońce.     I  wkrótce  ty  to  będziesz  wyprawiał  sobie  uro- 


82  CHIMERA 

czystości.  Nakryjesz  stół  obrusem,  tak  olśniewająco  bia- 
łym, jak  szaty  zmarłej,  postawisz  na  nim  róże  i  gwoździ- 
ki, i  butelkę  burgunda,  i  dwie  szklanki,  i  napełnisz  oby- 
dwie, i  obie  zostaną  wypróżnione.  Nie  podniesiesz  szklan- 
ki swojej  pod  słońce,  nie  spostrzeżesz,  że  wino  ma  barwę 
krwi  serdecznej.  Ale  nim  wypijesz,  będziesz  już  wpół- 
pijany  włosów  złotych  wonią.  —  Szczęśliwy  człowiecze! 
Szczęśliwy  człowiecze!  Ty  będziesz  miał  ciągłe  święto. 
Ty  nie  jesteś  pasierbem,  jak  ja,  który  raz  jeden  w  życiu 
mogłem  sobie  święto  urządzić. 

SZCZĘŚLIWY. 

Bj^^łeś  zawsze  lubownikiem  zagadek. 

NIESZCZĘŚLIWY. 

Wyprowadzam  tylko  wnioski  z  jednego  o  drugiem. 
Płakałeś  dzisiaj  tak  wiele  —  będzie  tak,  jak  mówiłem. 

SZCZĘŚLIWY. 

A  ty?    Pójdziesz  zapewne  do  klasztoru? 

NIESZCZĘŚLIWY. 

Pójdę  tłuc  kamienie  przy  drodze.  Na  szerokim  go- 
ścińcu wiejskim  o  stu  kolejach  —  tam,  kędy  biała  babka 
i  niebieska  cykorya  w  gorącym  krzewią  się  piasku  i  w  po- 
łudniowem  słońcu  płoną  —  tam  siadywać  będę  nad  brze- 
giem rowu.  Ciężkim  młotem  żelaznym  o  krótkim  trzonku 
łupać  będę  wielkie  kamienie,  ogładzone  w  ciągu  tysiąco- 
leci  na  okrągło  przez  morskie  fale  — jednostajnie  będę 
je  druzgotał  na  drobne  ułomki,  które  sypie  się  w  piasek, 
tam,  gdzie  koła  wozów  nazbyt  głęboko  zapadają.  Pies 
mego  gospodarza  biegać  będzie  dokoła,  i  lizać  mi  ręce, 
i  dzielić  mój  posiłek.  Znużeni  starzy  wędrowcy  i  mło- 
dzież z  piosnką  na  ustach  pozdrawiać  mnie  będą  i  żegnać, 


MIŁOSC 


Sj 


mijając,  źyczliwem  głowy  skinieniem.  I  tak  oto  życie  prze- 
ciągać będzie  przede  mną,  piękne,  żwawe  życie,  tu  kwa- 
piące się  ku  zgryzocie,  ówdzie  ku  szczęściu  —  a  ja  sie- 
dzieć będę  i  przyglądać  się,  niegnuśnie  bynajmniej,  bo 
odrabiając  robotę,  której  kto  inny  musiałby  się  podjąć, 
gdybym  ja  nie  cłiciał.  Może  któregoś  dnia,  gdy  słońce  stać 
będzie  wysoko,  młot  wypadnie  mi  z  ręki  —  jedyną  istotą, 
która  się  oto  zatroszczy,  będzie  pies  gospodarza.  On,  wie- 
trząc posiłek,  językiem  przymknie  mi  powieki. 

SZCZĘŚLIWY. 
Co  ty  tam  robisz? 

NIESZCZĘŚLIWY. 

Zapalam  światło.  (Row  tak).  Nie  będziesz,  ufam,  nic  miał 
przeciwko  temu,  że  obejdę  jeden  po  drugim  wszystkie  do- 
mu pokoje,  tak  tylko,  na  pozdrowienie  i  pożegnanie?  — 
Czy  pójdziesz  razem? 


Wychodzą  z  komnaty  —  i  zwolna,  po  różnych  schodkach,  to 
na  górę,  to  na  dół,  obchodzą  pokoje. 

SZCZĘŚLIWY. 
To  jadalnia. 

NIESZCZĘŚLIWY. 

Nie  potrzebujesz  wskazywać  mi  miejsca,  gdzie  siady- 
wała. Widzę  ją  tam.  Jedyne  światło,  które  niosę  w  rę- 
ku, razi  mi  oczy,  jakby  wszystko  wokół  skrzyło  się  od 
blasków.  —  Słyszę  śmiechy,  brzęk  szklanek.  Ale  tam, 
gdzie  ona  siedzi,  blada  gospodyni,  tak  cicho  jest,  tak  cicho, 

SZCZĘŚLIWY. 
Oto  mała  bawialnią,  gdzieśmy  siadywali  wieczorami. 


84  CHIMERA 

NIESZCZĘŚLIWY. 

Miała  zasłonkę  na  lampie.  Nie  chcę  otwierać  forte- 
pianu—  i  tak  widzę  białe  jej  palce  na  białych  klawiszach  — 
i  tak  słyszę  tony  —  poznaję  melodye. 

SZCZĘŚLIWY. 

A  tu  znowu  siadywaliśmy  często  w  dni  gorące  — 
przed  południem  —  drzwi  na  ganek  mieliśmy  otwarte. 

NIESZCZĘŚLIWY. 

Ona  siadała  tu  przy  drzwiach  —  na  tem  nizkiem  krze- 
sełku —  i  głęboko  wdychała  powietrze,  i  patrzała  w  ogród, 
jakby  wyglądając  — 

SZCZĘŚLIWY. 
Te  drzwi  —  do  sypialni. 

NIESZCZĘŚLIWY. 

Przesuńmy  się  cicho  koło  nich.  Nie  chcę  tam  wcho- 
dzić. 

SZCZĘŚLIWY. 
Tu  jest  — 

NIESZCZĘŚLIWY. 

Wiem.  Zaciszna,  mała  komnatka,  kędy  kryła  się 
w  chwilach  znużenia,  gd}'  jej  zimno  było  i  nie  mogła  się 
uśmiechać.  Podkładała  sobie  poduszkę  pod  głowę  —  wi- 
dzę jeszcze  jej  włosy  połyskujące  na  jedwabiu. 

SZCZĘŚLIWY. 
Nie  ruszaj  poduszki. 

NIESZCZĘŚLIWY. 
Nie  miej  obawy !    Nawet  gdyby  jeden  z  miękkich  jej 


MIŁOŚĆ  8j 

włosów  na  niej  został,  trzebaby  go  zostawić  w  spokoju. 
Te  drzwi  otwarte  —  bądź -że  spokojny  —  nie  wejdę  do  jej 
ubieralni.  Ale — powiedz  mi  jedno:  co  to  jest?  to  tam?  — 
Byłyż  dzieci  w  domu? 

SZCZĘŚLIWY. 

O  co  pytasz? 

NIESZCZĘŚLIWY. 

O  tamtą  sukienką! 

SZCZĘŚLIWY. 
To  była  jej  suknia. 

NIESZCZĘŚLIWY. 

Taka  mała  —  taka  mała.  Zapomniałem,  że  ona  była 
taka  mała.  Dla  mnie  rosła  z  dniem  każdym  —  i  gdy  so- 
bie wyobrażałem,  że  kładzie  mi  ręce  na  głowie,  musiała 
się  zawsze  nachylać.  (Podchodzi biiżej).  Jej -że  to  suknia  do- 
prawdy? Taka  była  malutka  —  jak  dziecko  —  taka  malutka. 

SZCZĘŚLIWY. 
Nie  ruszaj! 

NIESZCZĘŚLIWY. 
Jej  suknia? 

SZCZĘŚLIWY. 
Nie  ruszaj,  powiadam  ci.    Nie  ruszaj! 

NIESZCZĘŚLIWY. 

Chcę  dotknąć  tylko,  czy  materyał  jest  miękki,  nic 
więcej. 

SZCZĘŚLIWY. 
Ani  końcem  palców!    Ona  była  moja!    Do  niczego 


86  CHIMERA 

z  niej  nie  masz  prawa.  Odejdź !  Wynoś  się !  Nie  mogę 
cię  znieść.  Z  pokoju  do  pokoju  wałęsasz  się  jak  złodziej. 
Przyszedłeś  tutaj,  aby  kraść.  Wcłiłaniasz  jej  oddecti,  w}'- 
pełniający  to  powietrze,  łowisz  jej  spojrzenia,  które  tutaj 
na  każdej  spoczywały  rzeczy.  Precz!  Wynoś  się  ztąd, 
powiadam. 

NIESZCZĘŚLIWY. 

Idę,  idę.  Jestem,  mimo  wszystko,  szczęśliwszy  od  cie- 
bie —  ty  nic  mi  ukraść  nie  możesz.  Bywaj  zdrów !  Idę 
teraz  tłuc  kamienie  przy  szosie.  Gdy  będziesz  kiedy  prze- 
jeżdżał, na  jaką  uroczystość,  spotkają  cię  oczy  moje  od 
brzegu  rowu.  Biedny  kamieniarz  opuści  młot  i,  jak  czy- 
nią nędzarze,  ucliyli  czapki,  gdy  będziesz  go  mijał. 


PRZEŁOŻYŁ  A.  Om.  Axel  Steenbuch. 


Anaktorya. 


-wr^^ 


"■''yW? 


''^. 


fu.:;::\;ij.  r:J^;;^^^:^ ^v^;.*f  .;^i4^.  ^ 


ttvoc  ao  tb  TCEiO-ol 


Gorzka  twa  miłość;  —  oślepia  me  oczy 

Wzrok  twój  i  pali  połysk  twych  warkoczy. 

Twój  oddech  ciało  mi  kraje  i  ducha. 

Żyły  me  rosną,  krew  w  nich  żywiej  bucha. 

O  nie  oddychaj  I  nie  mów!    Spłoń  na  wieki, 

A  śnij,  iż  życia  twego  kres  daleki. 

Niechaj  nas  morze  w  swych  głąbiaclt  pogrzebie, 

Niechaj  nam  ogień  (nie  przeraża  ciebie 

Żar  mojej  żądzy,  a  tu  pełnaś  trwogi?) 

Odlepi  mięso  od  kości/    Jak  mnogi 

Liść  padający,  niechaj  się  po  roli 

Rozsypią  nasze  popioły/    Tak,  boli 

Ciebie  ma  boleść,  krew  twa  — jać  to  czuję  — 

Powstaje  przeciw  mej,  twa  warga  kłuje 


88  CHIMERA 

Mą  wrzącą  wargą  i  moje  sią  żyły 

Na  straszną  mąką  dla  twych  spłomieniły. 

Owoc  niech  owoc,  kwiat  niech  kwiat  poniszczy, 

Pierś  niech  pierś  spali  i  śród  własnych  zgliszczy 

Niech  sią  z  nich  każda  żagwi  jeszcze  chwilą! 

Przecz  lichszych  szukasz  miłości?    Nie  w  sile 

Twoje  są  race  i  czar  ust  twych  młody. 

Aby  iść  mogły  z  m,ojemi  w  zawody? 

Klną  cią  na  żywot  mój  —  o  ty,  przez  Boga ! 

Nazbyt  łagodna,  by  twa  stopa,  sroga, 

A  nieskalana,  mogła  tak  zuchwale 

Podeptać  miłość  —  klną  cią,  niech  w  zapale 

Żądzy  twe  usta  dopóty  sią  strzegą 

Jej  pocałunków  lub  też  wargi  jego. 

Póki  nie  stanie  słodsza  sią  od  mojej ! 

Albo  też  może  twe  serce  sią  boi. 

Że  gołąb  zwabi  jaskółką  niewinną. 

Za  Erotionem  goni  czy  Erinną? 

Jakżeż  ja  pragną,  aby  cią  zabiła 

Miłości  mojej  nieprzeparta  siła! 

Rozkosz,  iż  żyjesz,  a  chcą,  byś  umarła. 

Aby,  jak  owoc,  ziemia  cią  pożarła. 

By  słodycz  ust  twych  była  li  słodyczą 

Dla  pełznych  gadów!    Żądze  moje  liczą, 

Jakieby  znaleźć  dla  ciebie  katusze. 

Nadmiary  tortur,  by  ci  wydrzeć  duszą; 

Jakby  wytrząsnąć  życie  na  twe  wargi 

I  pozostawić,  by  rozjąkło  w  skargi; 

Jakby  ci  tchnienie  wydobywać  z  łona 

Mąką,  od  której  ciało  twe  nie  skona! 

W  jakich  cią  drączyć  przerwach,  tą  mam  wolą, 

I  jakie  sprawiać  nieskończone  bole; 

Jak  dech  twój  niecić,  jak  szarpać  na  ćwierci 

Przygłuchłe  tony  i  półtony  śmierci! 


ANAKTORYA 

Już  mnie  twe  dziwne  nuży  zachowanie. 

Dla  słów  twych  słodkich  już  mi  sił  nie  stanie ; 

Już  dni  i  nocy  miłosnych  rozkosze. 

Jak  ciężar  wielki,  w  swojem  sercu  noszą  — 

Tych  pocałunków  słoną,  morską  pianą. 

Którą  twe  usta.  tak  rozcałowane. 

Jakgdyby  z  winem  mieszają !  —  te  oczy. 

Snadź  błąkitniejsze  od  chwil,  skrytych  w  mroczy, 

Kiedy  je  rozkosz  poi  łzą,  a  wonią 

Kwiatów  wykarmia,  co  w  sercu  sią  płonią 

Ogniem,  płynącym  z  wnątrza   li  przez  poły, 

A  których  białość  jest  jako  przyczoły 

Niebieski  okrąg  rozkwitłego  ziela! 

Dość  mam  twych  powiek,  tej.  co  sią  podściela 

Pod  żar  źreniczny.  i  górnej,  a  które 

Miłość  zamyka,  uśmiech  wznosi  w  górą  — ; 

Mączy  mnie  pas  ten.  piąkny,  gdy  na  tobie. 

1  włos  twój  mączy  w  tych  lilij  ozdobie. 

Twe  zachowanie,  słodkich  słów  twych  moce. 

Dnia  wonne  kwiaty  i  nocy  owoce. 

Usta  raniące,  winnych  żarów  pełne. 

Spienione  w  słoną  morskiej  piany  wełną, 

Z  której  sią  słodka  rodzi  Afrodytę ;  — 

Godzin  miłosnych  twe  oczy  niesyte. 

Gładkie  jak  kwiaty,  jak  ogień  płomienne, 

O  barwach  mroków,  co  leżą  bezdenne 

W  sercu,  lecz  wokół  ująte  w  pożary. 

Jak  mrok.  i  w  błąkit,  jak  mrok  nocy  szary. 

Dolną  i  górną  zamknione  powieką  — 

lVszystkie  twe  wdziąki  miłością  mnie  pieką  — 

Ten  pas,  niepiąkny  już,  bo  już  odpiąty, 

Te  lilie  zwiądłe  i  ten  włos  twój  zmiąty. 

Ty  sią  o  miłość  nie  troszcz;  ta,  co  darzy 

Miłością  swego  kochanka,  rozżarzy 


89 


go  CHIMERA 

Wraz  sią  i  k'  tobie!    Wiąc  poniechaj  skargi! 

0  duszo  słodka!    O  wy  słodkie  wargi 
Tego,  co  życie  swe  uśmiechem  znaczy, 
Ona  jest  moją  i  ona  przebaczy  ! 

Bo  sen  mi  światłość  zjawił,  co  się  czyni 

IV  Pafos,  w  jej  domu,  w  jej  wzniosłej  świątyni; 

Bo  mi  całunki  i  ciała  i  duszy 

Słyszeć  pozwolił,  wnikające  w  uszy 

1  w  oczy  śmiechem  i  łzami;  bo  płonie 
Miłość  przede  mną,  na  swym  sławnym  tronie. 
Ku  południowi  patrzy  i  północy, 

Duszą  ma  pełną  barw  przedziwnej  mocy, 

W  ustach  całunków  i  szeptów  tysiące . . . 

I  swoje  lico  nachyli  śmiejące 

I  „któż  cią  martwi,  Safo?"  tak  mi  rzeknie. 

„Wszak  twoje  oczy  to  pieści;  z  ust  twych  cieknie 

Słodko  muzyka,  tyś  więcej  ode  mnie. 

Choć  nie  omdlewa  głos  mój,  że  aż  w  ciemnią 

Świat  cały  pada,  choć  śmieją  ludzie, 

W  głosu  mojego  zatopieni  cudzie; 

Choć  miłość  płacze,  zmienia  się  natura 

I  we  śnie  wstydu  kraśnieje  purpura. 

Ach!  chcesz  mnie  zabić,  by  cię  nie  zabiły 

Te  pocałunków  mych  zabójcze  siły?.." 

I  potem  do  mnie  ta  serca  królowa 

W  te,  uśmiechnięta,  odezwie  się  słowa: 

„Ta,  co  ucieka,  teraz  idzie  rada 

Z  tobą  i  słodki  podarek  ci  składa  — 

Oto  całować  cię  będzie,  tak,  ona, 

Co  cię  całować  nie  chciała,  spłoniona, 

Kiedy  całować  nie  było  w  twej  chęci..." 

Ze  wszystkich  ludzi  tyś  w  mojej  pamięci 

Jedna  jedyna  ! . .     Żaliż  pieśni  moje 

Mogą  jej  serca  stłumić  niepokoje  ? 


ANAKTORYA  gi 

0  ty,  jak  życie  dla  śmierci,  tak  droga 

1  słodka  dla  mnie,  czemuż  dzisiaj  trwoga 
Bije  na  ciebie  przed  jej  gniewem  ?    Żali 
Ona  jest  bogiem,  twórcą  morskiej  fali 

I  wieków  ziemi?    Żali  ona  tory 

Słońcu  wyznacza,  i  w  jasne  wieczory 

Blaski  miesięczne  po  niebie  rozpina, 

I  gwiazd  przelewa  zdroje,  jak  zdrój  wina  ? 

Ona-ż  dziewice  stwarza  i  młodzieńce, 

Bite  rózgami,  strojne  w  mirtów  wieńce? 

Żali  nie  mamy  ócz  dla  łez,  a  zasią 

Ust  dla  miłości,  gwiazd  w  porannym  czasie 

Dła  stóp  tych  naszych,  a  słońca  w  południe. 

Miesięcznych  w  nocy  zachwytów?    Przecudnie 

Nie  kwitnie -ż  dla  nas  kwiat  kobiet?    Czyż  młodej 

Nie  mamy  wiosny  i  lata?     To  błonie 

Lilij  nie  dla  nas  i  nie  dla  nas  wionie 

Omdlały  powiew  lesbijski  po  ziemi? 

Nad  wzlatujących  gołębi  wartkiemi 

Stopy  czyż  niema  jeszcze  innej  drogi. 

Gdzie  inną  miłość  inne  chłoną  bogi? 

Choć  ona  dla  mnie  smaga  cią  bezmiernie, 

Pod  jej  razami  nie  zakwitną  ciernie. 

Krew,  chociaż  tryśnie,  szkarłatem  nie  spłynie. 

Oby  me  wargi  były  w  tej  godzinie 

Nieme,  bezdźwięczne,  li  do  twej  smaganej 

Tuląc  sią  piersi,  do  jej  kwietnej  rany  I 

Oby  me  usta,  zamiast  Muzy  mleka. 

Krew  twa  karmiła,  co  kroplami  ścieka! 

Obym  też  mogła  kosztować  językiem 

Tych  kropli  słodkich,  co  drobnym  strumykiem 

Sączą  ci  z  piersi  aż  po  pas  I    W  twe  żyły 

Oby  sią  żądne  moje  wargi  wpiły. 

Jak  w  puhar  wina!    Jako  plastrem  miodu 


92  CHIMERA 

Obym  twą  piersią  mogła  mego  głodu 

Nasycić  &ary  !    Oby  sią  me  ciało 

Od  stóp  do  głowy  w  łwojem  pogrzebało! 

Ach!  ach!  twa  piąkność !    Żre  mnie  nałzształt  zwierza, 

Kąsa  jak  żmija,  jak  pocisk  uderza ! 

Ach!  słodkie!  słodkie!  po  siedemkroć  słodkie 

Ślady ^  gdzie  przeszły  twoje  stopy  wiotkie! 

Nad  sen  wszelaki,  nad  powiewy  letnie. 

Słodsze  twych  włosów  spadające  piętnie! 

Tak!  choć  mnie  krzywdzą  dziwnemi  całunki, 

Twe  usta  słodsze  mieszczą  w  sobie  trunki, 

Niżli  me  wargi,  wszelkiej  pieśni  pełne! 

Ramią  twe  bielsze  nad  najbielszą  wełną, 

A  palce  twoje  o  kwiatów  słodyczy. 

Jak  owa  słodkość,  skryta  w  tajemniczej 

Komórce  plastru,  jakby  na  to  one. 

By  gryźć  i  drączyć  —  lekko  zróżowione 

Konchy  o  kształtach  migdałów,  u  góry 

Płonące  krwawem  obrzeżem  purpury. 

Na  wargach  twoich  ryte  bólu  piątna, 

Tak  ci  je  rani  ma  żądza  namiętna! 

Oby  ci  życie  miłość  ma  wydarła! 

Obym  ja  sama  umarła,  umarła 

Z  twych  mąk  a  moich  rozkoszy  !    Jak  w  grobie, 

Z  krwią  twą  zmieszana  obym  legła  w  tobie! 

Czyż  cią  przemożnie  śmierć  ma  nie  udręczy? 

Czyż  oczom  twoim  nie  da  krwawej  tęczy 

Łez,  które  żalu  odbiciem  rozbłysły? 

Czy  liż  nie  wnikną  katusze  w  twe  zmysły? 

Czyż  kurcz  nie  pójdzie  za  kurczem,  jak  nuta 

Idzie  za  nutą,  z  poprzedniej  wysnuta  ? 

Czyż  w  gardle  twojem  nie  uwiążę  jaku 

Strasznej  muzyki  siłą  moich  raku? 

Twe  członki  żywe  nie  wyjdąż  z  mej  dłoni 


ANAKTORYA  g^ 

Zmienione  w  lirą  bezskażnych  agonij? 

Nie  bądąż  paść  cię  febry,  głodu  strawą 

I  wyszukanem  pragnieniem?    Pod  krwawą 

Moją  potęgą  czyś  się  nie  rozścielę 

Kurcz  na  twych  ustach  i  czyż  w  twojem  ciele 

Życie  na  nowo  palić  się  nie  pocznie? 

Czyż  duch  się  w  tobie  nie  zerwie  bezzwłocznie  ? 

Sroga  -  m  ?    Wszak  mądry  jak  nieba,  od  piekła 

Zasię  jest  sroższy  ten,  kogo  urzekła 

Miłość,  a  we  mnie  miłość  większą  budzi 

Gorycz  dla  ciebie,  niż  ją  ma  dla  ludzi 

Śmierć!    O,  zaprawdę?    Gdybym  miała  moce 

Tego,  co  wszystko  stwarza  i  druzgoce, 

I  deptać  mogła  i  gwiazdy,  i  słońca, 

I  dusze  ludzkie,  którędy  bez  końca 

Idzie  ta  Jego  nieprzemienna  droga. 

Byłabym  sroższą  — jak  Bóg  żyw  !  —  nad  Boga  ! 

Siłą  swych  modłów  i  dziękczynnych  pieni 

Któż  tajemnicę  srogości  odmieni. 

Ten  przymiot  wszystkich  ?    Lub  czy  ktoś  zagadnie^ 

Jaki  to  Bóg  też,  który  wszystkiem  władnie. 

Który  panuje  i  bogom  i  latom. 

Aby  tak  sycił  krwawych  łez  objatą, 

Zalnemi  głosy  rozpacznej  żałoby, 

Z  dziwnych  płynącej  krajów,  tam,  gdzie  groby 

Są  karmią  wężów ;  —  tchem  spalonej  wargi 

Więźniów;  —  tłumionem  wywierzyskiem  skargi. 

Co  się  z  ginących  wywiera  okrętów 

Przez  zwarte  usta  spienionych  odmętów  ;  — 

Włosami  komet,  przez  straszne  wichury 

Rozwiewanemi  w  przestrzeni  ponurej. 

Gdzie  zmrok  w  głębokiem  swem  żlebisku  kruczem 

Jest,  niby  w  każni  uwięzion,  pod  kluczem 

I  pod  pieczęcią  ;  —  krnąbrnych  gwiazd  płomiennym. 


94  CHIMERA 

Dzikim  oporem  ;  —  zaćmieniem,  —  bezsennym 

Trudem  ksią&yców.  —  światłości  przemianą.  — 

Ślepotą  tworów,  wieczną,  niezmazaną ;  — 

Hukiem  trzęsących  się  szczytów.  —  skrzydłami 

Nocy.  w  przestworzu  zawisłej  nad  nami;  — 

Płaczem  strudzonych  siedmiu  Plejad,  znojem 

Planet  śródnocnym  — ;  któż  w  zdumieniu  swojem 

Zechce  zapytać:  co  za  władztwo  boże 

Niemiłosiernie  tak  wciąż  sycić  może 

Melancholijną,  niemą  rozkosz  nieba? 

Zaliż  goryczą  nazywać  nie  trzeba 

Tego  kadzidła?  strawy  tej  katuszą'^. 

Zali  się  ludzie  spotykać  nie  muszą 

Z  Jego  ukrytem  licem,  z  miedzianemi 

Jego  stopami,  co  wszystko  na  ziemi 

Depcą  i  w  każdej  godzinie?    Azali 

On  nam  nie  zsyła  głodu  i  nie  pali 

Niesytą  żądzą  ciała  nam  i  ducha? 

Któż  głośnej  skargi  wyschłych  ust  nie  słucha  ? 

Któż  każe  woli  nabrzmiewać^  by  potem 

W  nikłym  marniała  czynie?    Ducha  lotem 

Któż  tak  kieruje,  że  ginie  bez  wieści. 

Gdy  ciało  jeszcze  musi  żyć?    Boleści 

Któż  to  rozkazał  ożywiać  popioły 

Umarłych  pragnień,  a  życiu  wesoły 

Porzucać  kwiat  swój  na  pastwę  złych  losów? 

Jegobym  chciała  doścignąć,  z  niebiosów 

Strącić  i  zmiażdżyć,  ludzkich  tchów  mych  noże 

W  Jego  utopić  zimne  wargi  boże. 

Ze  śmiercią  zbratać  nieśmiertelność  Jego! 

Po  co  nas  stworzył?    I  cóż  my  to  złego 

Uczyniliśmy,  by  tak  żyć  bez  końca 

I  nienawidzieć  jałowości  słońca. 

Blednąc  z  księżycem,  w  miarę  jak  on  blednie. 


AN AK  TORY  A  cy 

I,  puls  za  pulsem  śledząc  w  tąłłiic  sednie. 

Czuć.  jak  w  łych  żyłach  czas  sią  nam  przedłuża . . .? 

I  ciebie  lata  nakryją  !    Jałi  róża 

Będziesz  — jak  róża,  urodzona  z  zdroja 

Krwi  takiej  samej,  jak  i  krew  jest  twoja. 

Będziesz  jak  słowa,  które  już  przebrzmiały. 

Jak  wyśpiewany  śpiew  i,  jak  wspaniały 

Kwiat,  tak  upadniesz  i  zginiesz  do  szczątka, 

I  nie  zostanie  z  ciebie  ni  pamiątka. 

Bo  Muza  w  włosy  nie  zaplotła  tobie 

Pieryjskiego  kwiecia,  co  w  ozdobie 

Swojej  wyrasta  ponad  wszystkie  krewne 

Śmiertelnej  róży  lata,  nad  rozlewne, 

Ogniste  barwy  dni,  gasnących  wkoło  — ; 

Bo  nie  wylała  ci  Muza  na  czoło 

Kraśnej  czerwieni,  którą  niebo  płonie; 

Bo  na  twe  blade  z  męki  kwiatów  skronie 

Purpurowego  nie  rzuciła  cienia 

Ich  przekrólewskich  listków.     W  zapomnienia 

Zaginiesz  fali,  jak  wylany  trunek. 

Chyba,  że  ust  mych  płomienny  całunek 

Nieśmiertelności  wypali  ci  piętno. 

Człek  się  nie  wsłucha  w  oceanu  tętno, 

Nie  wpatrzy  w  jasność  ognia,  ni  w  muzyce 

Zatopi  serce,  ni  wzrok  w  błyskawice. 

Lecące  z  nieba,  z  groźnie  złocistemi 

Stopy  na  skrzydłach  bezpiórych  —  za  niemi 

Grzmot  niby  ogar  za  zwierzem  w  rozpędzie. 

Po  niezoranych  ugorach  — ;  lecz  wszędzie, 

W  śmiechu  i  blasku  promienistym,  w  jęku 

I  wskroś  melodyi,  w  drżeniu  ust  i  ręku, 

W  rozkołysaniu  wodnych  fal,  co  światu 

Dają  przeczuwać  grozę  majestatu 

Całego  morza,  szumnego  ogromnie, 


9<5  CHIMERA 

Badzie  miał  pamięć  i  przenośnią  o  mnie! 

Do  mnie  podobny  bądzie  nocnej  ciszy 

Oddech  miarowy,  kiedy  ledwie  dyszy 

Moc  wszystkich  wiatrów  świata,  co  stuliły 

Zmączone  skrzydła  i  usta.  bez  siły, 

Zamkły  z  rozkoszy ;  —  ta  gwiazda,  mdlejąca 

Z  wielkiej  łąsknicy  ku  zimnym  miesiąca 

Wargom,  jak  ja  dziś  ku  twoim  ;  —  południa 

Białe  pustkowie,  kiedy  je  wyludnia 

Jałowy  słońca  żar:  to  wszystko  razem 

Stanie  sią  wówczas  mej  duszy  obrazem! 

Do  mnie  podobne  bądą  i  potoki 

Lądu  i  rozszum  morskich  wód  głąboki. 

Czas  mnie  tak  męczy  i  nuży,  jak  one 

Przypływ  i  odpływ;  me  żyły  stęsknione 

Dają  mi  poznać  żądze  i  tęsknoty 

Szumów  tych  wodnych;  blask  mych  ócz  —  to  złoty 

I  bezpromienny  ogień,  niepokojem 

Gwiazd  i  księżyców  nieustannym  znojem 

Wypełniający  niebiosa:  ma  dusza 

Wciąż  je  pochłania  i  ból  ją  porusza  — 

Łakną  ich  żyły,  jak  łakną  żądliwie 

Płodnej  jędrności  drzew,  gdy  lało  żywię, 

A  leniwego  ich  omdlenia  w  zimie. 

A  zasię  ziemia,  swe  łono  olbrzymie 

Obciążająca  niezliczonym  płodem 

Życia  i  śmierci,  wiecznym  ssana  głodem 

Śmierci  i  życia,  te  same  boleści. 

Co  ja,  w  oddechu  urywanym  mieści. 

Wiosna  jej  liści  —  zwiędłość;  popiół  szary  — 

Jej  owoc ;   ciężar  zgina  jej  konary ; 

Jej  korzeń,  zszarpan  i  skręcon  przez  jady. 

Dołem  oblazły  pełzające  gady, 

Topiąc  weń  zęby  krzywe,  wyostrzone 


ANAKTORYA  ^ 

Na  kościach  bytów  zmarłych,  a  koroną 

Dzikiego  ptactwa  obrywają  stada. 

Wszystko  to  stworzył  Bóg;  dłoń  jego  włada 

Utkała  z  tego  jak  gdyby  okrycie 

Dla  boskiej  myśli  i  słowa;  i  życie 

Moje  powstało  przezeń;  On  to  stworzył 

Pieśń  promienistą  i  w  me  usta  włożył. 

I  m,me  ta  ziemia  nie  zerwie,  jak  zioła, 

Wówczas  gdy  ciebie  na  swą  karm'  przywoła: 

Wylana  bodziesz  jako  łza  wylana, 

A  ja  —  gwiazd  niechaj  spełnia  sią  przemiana 

I  lat,  niech  ziemia  płodzi  w  ciążkim  trudzie, 

Niechaj  sią  rodzą  i  konają  ludzie. 

Niechaj  Bóg  wielki  nowe  byty  stwarza. 

Dawne  niech  gasną  w  obliczu  Mocarza, 

Który,  silniejszym  będąc  od  ich  siły. 

Pcha  je  ku  życiu  albo  do  mogiły  — 

Mnie  On,  stworzywszy,  życia  nie  odbierze. 

Mnie  nie  zabije,  nie  nasyci  w  m,ierze. 

Jak  ową  tłuszczą  ludzką,  która  trocha 

Śmieje  sią  tutaj  i  co  nieco  kocha. 

Zadowolona  z  całunków  swej  chyżej. 

Słodkiej  miłości.  —  Śmierć  sią  do  nich  zbliży. 

Śmierć  wolnym  krokiem,  ludzi  tych  dogoni: 

Czy  nienawidzą  czy  miłują  oni. 

Walczą  czy  gną  swe  kolana  w  pokorze. 

Rychły  im  koniec  sprawią  race  boże. 

A  nienawidząc,  gdyby  zamordował 

I  w  głąbiach  morza  srogiego  pochował, 

Gdyby  mnie  ukrył  w  bladą  topiel  chłodną 

I  miał  pociechą  dla  mnie,  tłuszczy  godną, 

Głąbie  odstąpił  słodkie  i  olbrzymie, 

I  jeszcze  bardziej  królewskie  dał  imią 

Morzu  przeze  mnie,  i  słodszem  przeze  mnie 


cS  CHIMERA 

Uczynił  morze  to  wielkie:  daremnie! 
Choć  sama  zasną  w  śmiertelnej  powłoce, 
Jeszcze  -  ć  mną  całą  nie  zawładną  moce 
Tej  Jego  woli ! . .     Kwieciem  strojne  drzewa, 
Wiatr,  co  na  wzgórzach  pogodnie  zawiewa, 
Zarnych  słowików  przenamiątne  pienia. 
Pąki,  śród  nagłej  wiosny  w  kształt  płomienia 
Wybuchające;  płowy,  podmywany 
Piasek  i  płonnych  pełne  żądz  bałwany ; 
Żagle,  jak  białe  kwiaty  na  roztoczy 
Mórz;  one  słowa,  co  łzy  cisną  w  oczy; 
Melodya  ptaków,  co  rośnie  i  rośnie. 
Aż  świat  sią  cały  rozśpiewa  rozgłośnie  —  ; 

0  tak,  ja,  Safo,  z  tern  wszystkiem  sią  staną 
Jednem  na  zawsze!    Me  lico,  widziane 

Raz  w  obcem  miejscu,  śpiew  mój,  raz  w  dalekiej 
Posłyszan  stronie,  przylgnie  już  na  wieki 
Do  życia  ludzi  i  dni  ich  spustoszy 
Smątkiem,  tąsknicą  i  żądzą  rozkoszy . . , 
Tak,  ziemia  —  rzekną  —  dała  z  swego  łona 
Moc  nowych  bytów,  lecz  nowostworzona 
Żadna  jej  istność  nie  dorówna  !     Twory 
Ludzkie,  dnie,  wojny,  wino,  roku  pory 

1  pieśń  stworzyła  ziemia  równocześnie. 
Lecz  któż  piąkniejsze,  doskonalsze  pieśnie 
Znajdzie  nad  moją  śród  okrągów  świata? 
Jak  wy  mnie  znali,  gdym  zeszłego  lata 
Kochała  Atthis,  —  tak  ci  mnie  w  tym  roku. 
Gdy  kocham  ciebie,  poznawszy,  co  kroku 
Wielbić  mnie  bądą:     „Jak  my  dzień  swój  mamy, 
Tak'^  —  rzekną  —  „wszystek  czas  —  li  dla  niej  samej 
Przypadł,  wiąc  nie  ma  żyć  i  nie  mieć  swojej 
Jedynie  woli?!.."     Mój  duch  sią  nie  boi: 

Nie  umrą,  chociaż  ty  umrzesz!    Zyć  muszą! 


ANAKTORYA 

Oni  mi  dadzą  swe  życie,  swą  duszą. 

Tchem  mnie  swym  żywić  bądą,  swą  miłością. 

I  walką  o  mnie  toczyć  z  Śmierci  włością. 

Książyc,  śnieg,  rosa  już  mnie  nie  uleczy, 

I  wszelkie  inne,  chłód  niosące  rzeczy. 

Już  nie  uleczą  mnie  i  nie  ukoją. 

Aż  sen  najwyższy  przyjdzie  z  ciszą  swoją. 

Aż  czas  zaniknie  w  każdym  swym  okresie. 

Aż  przeznaczenie  jarzmo  bogów  zniesie 

1,  by  nasycić  wszelką  mą  podnietą. 

Da  mi  na  usta  i  Lotus  i  Lethą, 

Aż  mnie  pogrąży  całą  w  mroków  łożu 

I  w  wiekuistem,  niezmożonem  morzu. 


99 


PRZEŁOŻYŁ    . 

Jan  Kasprowicz. 


Algernon  Karol  Swinburne. 


sprzymierzeniec. 


dy  poraź  pierwszy  usłyszałam 
jego  kroki,  jego  cliód  niezrów- 
nany, —  silny,  sprężysty,  a  przy- 
tem  ledwie  dosłyszalny,  —  od- 
wróciłam głowę  ze  zdziwieniem, 
nie  bez  dreszczu  nałogowej 
trwogi:  —  lecz  nie  ujrzałam  nic, 
prócz  własnego  cienia,  szarpa- 
nego bez  litości  przez  dziki  wi- 
cher pełni  księżycowej. 

Było  to  na  jednym  z  tycli 
naiwnie  awanturniczych  space- 
rów, w  których  ćwiczyłam  elementarnie  swą  zidyociałą 
odwagę.  —  Noc^była  straszna;  jedna  z  tych,  które  nawet 
psom  błędnym  otwierają  drzwi  niegościnnych  domów,  któ- 
re w  filistrach,  budzonych  dmą  wichury  (skowyczącej 
z  nigdy  nieznaną  szczerym  polom  złośliwością  w  zaułkach 
„ognisk  cywilizacyi"),    dają  jednocześnie    świadomość    ich 


SPRZ  YMIERZENIEC 


lOI 


pierzynowej  szczęśliwości  —  i  napędzają  gęsią  skórką  li- 
tości (czy  litości  gęsiej  skórki)  na  myśl,  że  może  ktoś  — 
w  tej  chwili  —  nie  ma  dachu,  —  i  że  tym  kimś  jest  czło- 
wiek —  jak  oni,  —  że  więc  i  oni  mogliby ...  —  Noc,  jednem 
słowem,  oddana  żywiołom  rozhukanym  na  łup,  noc  z  sa- 
motnych naj  samotniej  sza,  z  bezpiecznych  najbardziej  bez- 
pieczna dla  tych,  którzy  tę  prawdę  poznali,  że  jedynem 
niebezpieczeństwem  dla  człowieka  jest  —  człowiek. 

Minęłam  właśnie  miasto,  wyludnione,  martwo  blade 
w  ponurem  mruganiu  zdmuchiwanych  latarni,  miasto  peł- 
ne złowróżbnych  szczęków,  zgrzytliwych  szelestów,  hucze- 
nia drutów  telegraficznych,  dzwonienia  zrywanych  szyl- 
dów. Z  sykiem  wężowym  wirowały  tu  trąby  kurzu,  za- 
taczały się  rozpustne  śmiecie,  z  zaułków  dobywały  się 
świszczące  chichoty.  —  Domy  ziały  oczodołowemi  czernia- 
mi swych  ruinowych  okien,  lub  świeciły  blademi  szybami 
jak  próchnem.  Ucisk  chwytał  mnie  z  chwilą  każdą  więk- 
szy, groził  przerobem  w  panikę.  Więc  instynktem  zwie- 
rzęcym, uciekającym  z  gróz  kultury  we  względną  statecz- 
ność Natury,  —  pognałam  ślepo  czarną  ulicą  nad  morze. 
Aby  do  morza  dojść!  Przy  niem  czułam  się  zawsze  jak 
w  domu.  —  Było  mi  ono  tem,  czem  Anteuszowi  ziemia. 

Odetchnęłam  —  na  krótko.  Wiedźma  lęku  została 
w  mieście,  lecz  teraz  zaczęła  się  konieczność  walki  z  ży- 
wiołem. —  Wiatr  gnał  z  głębi  wód,  które,  pod  piorunowo 
czamem  niebem,  całe  w  olbrzymich  pianach,  wzbierały  aż 
pod  samą  drogę,  wj^buchały  gigantycznemi  fontannami, 
niby  białemi  widmami  podmorskich  harców,  —  i  tryskały 
kłębami  piany  na  szeroki,  wysoki  skalisty  brzeg,  przy- 
twierdzając na  chwilę  lotne  wydmy  płynącego  piachu.  — 
Wicher  dął  jakby  zewsząd,  tamując  dech  i  ruch.  Każdy 
krok  zdobywało  się  szturmem,  drąc  się  turzem  czołem 
przez  zapory  czarne.  -^  A  oto  mijałam  ostatnie,  jakby  wy- 
marłe hotele ;  z  łańcucha  diun  zerwał  się  teraz  deszcz  pia- 


102  CHIMERA 

chu,  ulewa  gradowa,  zamieć,  huragan!  i  zasypywał  mnie, 
siekł,  w  twarz,  w  oczy,  w  kołnierz,  w  nozdrza,  w  usta 
chwytające  z  trudem  powietrze.  —  Już  nic  nie  widziałam, 
nie  słyszałam,  szłam  na  oślep,  szarpana,  ciskana,  zatrzy- 
mywana, pchana,  zasypana  wodą  i  piachem,  oślepiona, 
ogłuszona,  dymiąc  z  wysiłku  jak  koń  na  mrozie.  —  „Nie 
dojdę ! "  —  szepnęłam,  myśląc  o  długiej  drodze  do  domu 
(było  to  jeszcze  w  owych  biednych  czasach,  gdy  byłam 
podległa  przesądowi  „dachu"  i  „mieszkałam").  —  „Nie 
dojdę"  —  szepnęłam  więc,  i  wraz  z  dźwiękiem  tych  słów 
znikł  ich  sens,  który  jest  dla  naiwnych  tragicznym.  —  „Cóż 
z  tego?  czy  mi  trzeba  dojść?"  — przyszło  mi  nagle  do 
głowy,  rozgrzanej  wichrem  jak  winem,  —  i  porwało  mnie 
boskie  ożywienie,  ognista  potęga,  która  teraz,  przełamaw- 
szy się  przez  patrole  codziennej  Kapuy  gnuśności,  bucha- 
ła zachwytem  awantury,  szałem  bohaterstwa,  dziką  rado- 
ścią żj^ołu.  —  „Ah," —  wołałam  ekstatycznie,  —  „staję  się 
mniej  niegodną!  — "  —  a  właśnie  mijałam  diuny,  fizycz- 
nie pół  przytomna,  lecz  duchem  wniebowzięta  prawie  przez 
ten  wichr,  który  się  stawał  uosobieniem  bicza  bożego,  nie- 
biańską ostrogą,  rózgą  płomiennych  entuzyazmów,  wy- 
dzierających się  z  okropnie  sponiewieranego  ciała  w  empi- 
rejskie  przestwory  ognia!  ognia!  ognia! 

A  właśnie  mijałam  diuny  i,  fizycznie  pół  żywa,  du- 
chem zaś  nad -żywa,  wszech -żywa,  —  padłam  pod  dach 
szklanego  schroniska. 

„Lwem  chcę  być!  w  huczące  morza  gnać!"  wołałam 
w  uniesieniu.  —  „Przybywaj,  Lwie  odwagi!  Witaj,  Przy- 
godo !  —  tyś  klucznicą  mych  Sezamów,  tyś  Ganimedem 
me}  nieśmiertelności !  —  " 

O  naiwna  wielka  nocy  mego  powtórnego  niemo- 
wlęctwa ! 

Jak  wstałam,  jak  niesiona  boskim  entuzyazmem,  pi- 
jana mocą  swą,  i  samotnością   nocną,  i  okrutną  grą   braci 


SPRZYMIERZENIEC  lo) 

mych,  żywiołów,  —  doszłam  wreszcie  do  domu,  —  widzę 
mglisto.  Spostrzegam  tylko  twarz  pół-litosną,  pół -zgor- 
szoną stróża,  oblanego  światłem  łuczywa,  —  i  podejrzaną 
figurę  szpiega  cnoty,  który  z  za  węgłów  badał  moralność 
mego  pojawienia  się  wśród  —  kultury.  —  W  domu  omy- 
łam się  z  kurzu  i  błota  i  wciąż  w  delirium  zapału  rzuci- 
łam się  na  łóżko,  majacząc  o  straszniejszych  nocach,  głę- 
biach  mórz,    grozach  pustynnych,    wyspach  ognistych,  — 

0  wielkich,  nadludzkich,  —  o  prawdziwych  przygodach. 
Półsen  mój  był  jednym  dreszczem  żądzy  bohaterskiej,  — 
a  gdy  dzień  wstał,  blady,  wichrowy,  tak  wściekle  rozkieł- 
znany,  szumny  żółtem,  wciąż  spienionem  przeogromnie 
morzem,  — ja,  nowicyusz,  leżałam  drętwa,  z  połamanemi 
kośćmi,  z  całą  wrą  morza  w  sennych  uszach,  z  mgłą 
ogniście  rozchwianą  nad  bredzącym  mózgiem,  który  teraz 
wertował  imaginacyjne  karty  księgi  pełnej    imaginacyi.  — 

1  zamajaczyły  mi  nie-do-słowa  o  nie -do -obrazach  i  po- 
nad-woli... 

I  wtedy,  po  raz  drugi,  przez  szum  morza  i  świst  wi- 
chru, przedarł  się  w  me  uszy  ten  bezprzykładny,  silny 
i  sprężysty,  a  niezłowiony  chód,  —  i  w  czerwieniach  myślo- 
toczy  zaciemniła  się  ciemno -staro -złota,  wielka,  rozczo- 
chrana plama,  —  cała,  ogromna,  dymno- słoneczna  aureola 
królewskiej  grzywy . . . 

—  Lew ! szepnęłam  zdumiona. 

Przepyszny,  olbrzymi,  rudo -złoty  łeb  poruszył  się 
w  czerwieniach  tła,  wystąpił  w  całej  okazałości  wieczor- 
nej tarczy  księżycowej,  zajął  monarsze  centrum  spowijają- 
cej mnie  bezprzestrzennej  otoczy.  I  spojrzały  na  mnie 
srogie,  trójkątne  oczy,  z  nieopisaną  mieszaniną  świadomej 
jakoby  nieświadomości,  stanowczej  mocy,  płynącej  z  nie- 
potrzebującego  formuł  aksy ornatu  potęgi  i  z  majestatyczne- 
go wprost  zapoznania  wszelkiej  rzeczy,  która  nie  jego  jest.  — 
Poczem  zwrócił  się  profilem,  olśniewająco   krocząc  potęż- 


104  CHIMERA 

nemi  łapami  po  wykreślanem  przez  nich  kole,  dźwigając 
nisko  na  ziemią  swój  w  łuk  wygięty,  sprężysty  ogon, 
i  smukląc  się  płowym  zwięzłym  kadłubem.  Zatoczywszy 
okrąg,  stanął  znów  naprzeciw  mycli  oczu,  lecz  już  bliżej, 
opuścił  się  na  ziemię  i  legł  z  hieratyczną  powagą  sfinksa. 
W  głowie  mojej,  po  wczorajszem  rozedrganiu,  nie 
było  miejsca  na  nic  innego  prócz  zachwytu.  Więc  na  ten 
widok  niezwykły  uczułam  poryw  ogromny  i  zawołałam 
w  imiesieniu: 

—  Witaj,  Królu! 

Zdumiały  mnie  te  słowa  własne. Myśl  przenio- 
sła się  o  kilka  miesięcy  w  tył,  do  pierwszego  trwałego 
wrażenia,  które  otworzyło  tę  moją  drogę  wyobraźni ...  — 
Było  to  na  pierwszym  etapie  wędrówki,  w  mieście  obmier- 
złem. —  Uciekając  od  jego  grubego  zbytku  i  trywialnej 
pozy,  wpadłam  do  Zwierzyńca,  —  i  tam,  na  zakręcie,  jak- 
by w  oczekiwaniu  na  mnie,  niespodzianie  oczy  me  ude- 
rzył —  ten  sam  lew.  —  Z  obszernej  klatki,  leżąc  w  całym 
przepychu  kształtów,  bosko  nieruchomy,  wodził  za  mną 
twardemi  oczyma.  —  I  było  w  ciszy  bezludnej  zakąta, 
w  tern  niemem  spotkaniu,  w  tym  wzroku  i  w  tej  pozie 
coś  bardzo  dziwnego,  —  kiedy,  objęta  dziecinnie  szczer3'^m 
ruchem  czci,  zdjęłam  przed  tym  majestatem  czapkę  (owo 
„złe  copcysko,"  które  gorszyło  wszystkich  przekupniów 
ulicznych  i  wszystkich  „szykowych")  i  rzekłam  głośno: 

—  Witaj,  Królu! 
Jak  teraz... 

I  teraz,  jak  wtedy,  został  nieruchomy  wobec  mego 
pokłonu,  tylko  mi  w  twarz  patrzył  tym  srogim,  uważnym, 
wyrazić  się  niedającym  wzrokiem,  —  któr}-  nie  pytał,  czem 
jestem  —  ale:  czego  chcę?  —  nie  pytał,  czem  jest  sam,  lecz 
stwierdzi,  że  jest.  —  Wzrok  bez  żadnej  ciekawości,  no- 
stalgii, intuicyi,  marzenia  by  najlżejszego;  wzrok,  który 
byłby  tępy,    gdyby  nie  owa  szczególna   twardość  decyzyi 


SPRZYMIERZENIEC 


los 


odwiecznej,  owa  przeszywająca  bystrość  praktyczna,  — 
i  bezwzględna  prawość  istoty  zbyt  silnej,  by  nie  gardziła 
wszelkiem  kłamstwem.  —  Jednem  słowem  —  gdyby  nie  to 
mąsłwo!  —  Męstwo!  nic  więcej,  nic  mniej  nie  było  w  tych 
źrenicach  bursztynowych;  cała  potęga  całkowitej,  nieod- 
wołalnej, nieubłaganie  prostej  i  celowej  —  absolutnie  celo- 
wej WOLI! 

—  Więc  tyś  się  zjawił,  gdy  to  myślałam !  —  rze- 
kłam. —  I  odtąd  pójdziesz  za  mną  wszędzie. 

Wielkie  oblicze  nie  zmieniło  się  ani  na  włos:  było 
w  niem  odwieczne  „tak^^  na  me  pytanie...  I  w  bredze- 
niach  szczęścia  ujrzałam  się  aż  w  głąb'  przyszłości:  bez- 
domną włóczęgę,  czarną,  nikłą  sylwetkę  żyjącego  Cienia  — 
na  dymnie  słonecznej  aureoli  tego  monarszego  oblicza,  — 
z  tym  onej  całości  królewskim  cerberem  —  po  wszystkich 
drogach  Żywota! 

—  Zresztą  nic  w  tem  dziwnego  niema,  —  rzekłam ;  — 
rodziłam  się  przecie  pod  twoim  znakiem. 

I  wciąż  to  spojrzenie  —  które  nie  wiedziało  nic  — 
prócz  drogi  przed  sobą,  poprzez  wszystko,  mimo  wszystko. 

—  Więc  —  bądź ! 

Skinął  niedostrzegalnie  łbem  wspaniałym,  a  potem 
otworzył  szkarłatnie  paszczę,  że  ujrzałam  dno  jego  gardła ; 
z  ostrych,  świetnie  białych  zębów  wytoczył  język  szorstki, 
skrętny,  —  smocze  żądło  —  i  ziewnął. 

—  Ale  co  będziesz  jadł?  —  przyszła  na  mnie  troska. 
—  Bo  rzucać  się  niewolno  ci  będzie  na  nikogo !  —  Będziesz 
szedł  przy  mnie  —  to  wystarcza.  Damy  spokój  nawet  tym, 
co  w  przebaczalnej  naiwności  będą  chcieli  nas  krzyw- 
dzić . . . 

Pierwszy  raz  zmienił  się  jego  wzrok :  —  nie  rozu- 
miał, —  pytał  o  rozwinięcie  paragrafu  umowy. 

—  Co  ja   ci  dam  jeść  ?  —  myślałam  zakłopotana.  — 


io6  CHIMERA 

Wiem  przecie,  że  taka  bestya  musi  się  na  coś  ciskać,  coś 
pożerać.. . 

Nagle  rzuciłam  się  jak  od  komocyi  elektrycznej :  — 
Eureka ! . . 

—  Masz!  daję  ci  wszystkie  me  prawdziwe  wrogi!  — 
Rzucam  ci  na  pastwę  —  pożeraj  —  wszystkie  moje  grzechy  ! 

Głuchy  pomruk  ukontentowania  oznajmił  mi,  że 
przymierze  zawarte.  I  jakby  dla  zaznaczenia  zgody,  w  bez- 
przestrzennych  czerwieniach  rozsłonecznił  się  promieniście 
łeb  monarszy,  i  srogie,  trójkątne,  przezrocze  bursztyny 
spojrzały  na  mnie  z  niewymownym  odcieniem  twardej  ła- 
skawości, a  wiernego  oczekiwania,  jakby  patrząc,  czy  idę  — 

i   wstać   ma  za   mną,  i   iść wszystkiemi   drogami 

ż5rwota. 


Mar}^a  Komornicka. 


I^fefifv 

"^^M 

^^^ń 

^^ 

^^^^^^s 

^^^^ 

^^^^^^ 

^^^^1 

w  ogrodzie. 


Jak  sią  dostałaś  do  mego  ogrodu. 

Jasna,  okrutna,  płomienna  ?  — 

Przecieram  oczy,  strwożona  i  senna, 

I  w  cud  nie  wierzą . . . 

Bo  nigdy  dotąd  nie  widziałam  wschodu, 

Bo  nigdy  dotąd  nie  widziałam  słońca, 

Bo  nigdy  jeszcze  ta  jasność  paląca 

Nie  padła  na  moją  głową... 

Pierwszy  raz  widzą,  jak  brzask  rosą  strąca 

Na  róże  świeże. 

Pierwszy  raz  widzą  te  świty  perłowe  — 

/  w  cud  —  nie  wierzą ... 


A  noc? —  Odeszła  ta  noc  nieskończona. 

Noc  bezgranicznej  tąsknoty . . . 

Przyszedł  wschód  cudny,  purpurowozłoty  — 

W  płomieniach  słońce . . . 

Powiedz,  ty  —  jasna  —  słońcem  rozzłocona. 


jo8  CHIMERA 

Zkąd  ty  si^  wziąłaś  dziś  w  moim  ogrodzie? 
Dlaczego  dzisiaj  —  łak  wcześnie  —  o  wschodzie? 
Czemu  w  tej  krwawej  purpurze  ?  — 
Czy  to  orszaku  twego  suną  łodzie, 
Miłości  gońce? .. 

Cicho...  to  lilie  mrą...  to  pachną  róże... 
To  idzie  słońce. .. 


w  OGRODZIE  109 


II. 

Wracam,  gdzie  kwiaty  wiosna  rozrzuciła  hojna, 
Kądy  pod  morzem  kwiatów  śpią  umarłe  żądze  — 
I  wszystkich  bram  ogrodu  zamykam  wrzeciądze: 
Spojrzałam  w  oczy  słońcu  —  i  wracam  spokojna . 

Dziwna  —  nie  byłam  tutaj  od  samego  rana, 

A  wszystkie  kwiaty  kwitną  mi,  jak  w  chwili  wschodu . . . 

W  seledynowe  dale  rajskiego  ogrodu 

Wracam  —  królowa  kwiatów,  nie  znająca  pana . 

Z  niepokojem  ukląkłam  nad  brzegiem  jeziora . . . 
Co  to...  głąbia  blaskami  południa  sią  pali?! 
Nie  —  nie  ...w  ołchłannej  gł^bi  ani  jednej  fali  — 
To  tylko  wód  powierzchnia  mieni  sią,  jak  mora : 

Nikt  w  głąb'  twoją  nie  patrzał,  duszo,  nikt  cią  do  dna 
Nie  przenikł,  bo  słoneczne  odbijasz  promienie . . . 
Nietknięty  drzemie  na  dnie  biały  kwiat  —  wspomnienie  - 
To  sią  tylko  wód  tafla  mieni  —  w  słońcu  chłodna . 


iio  CHIMERA 


111. 

Bez  żalu  jasne  zabiłam  wspomnienie. 

W  piersi  mej  wszystkie  sny  dziecka  skonały, 
Lecz  na  dnie  duszy  leżał  jeden  kwiat  — 
Zmięłam  kwiat  biały ... 

Ale  nie  biłam  czołem  o  kamienie. 

Nie  rwałam  włosów  i  nie  darłam  szał. 


w  OGRODZIE  III 


IV. 


W  haremie  tąsknot  samotna  dziś  błądzą. 
Spragniona  świeżych  ust  krwi  i  gorąca, 
Z  pod  kwiatów  senną  wygrzebałam  żądzą 
I  patrzą  smutnie  w  pobladłą  twarz  słońca. 

Wieczór  nadchodzi  fioletową  chmurą. 
Nie  patrzcie  na  mnie  dziś,  oczy  bratkowe. 
Czemu  oblewasz  sią  wstydu  purpurą. 
Różo,  i  schylasz  w  dół  królewską  głową? 

Odwróć  ode  mnie  twarz,  daturo  blada, 
Blade  zdziwieniem  narcyzowe  twarze. 
Noc  idzie,  noc...  Nie  patrzcie  —  noc  zapada: 
Dziś  jeszcze  zwalić  chcą  moje  ołtarze . . . 

Cicho  —  to  smutny  wieczór . . .     Wzrok  przesłania 
Jakieś  krwi  morze  i  iskier  migoty. 
Napróżno  tłumią  rozpaczliwe  łkania, 
Napróźno  tłumią  wielkie  łzy  tąsknoty. 

Cicho  —  to  smutny  wieczór . . .     Drżące  dłonie 
Z  niemem  błaganiem  wyciągam  nad  kwiaty . . . 


112  CHIMERA 

Tąsknią...     To  smutny  wieczór .. .     Zachód  płonie. 
We  łzach  sią  łamią  złota  i  szkarłaty . 

To  smutny  wieczór ...     Z  białego  kielicha 
Woń  sią  wznosiła  mgłą  lekką,  błękitną . . . 
Wiesz  —  kto  raz  w  życiu  tą  wonią  oddycha ... 
Prawda  —  te  kwiaty  dzisiaj  już  nie  kwitną. 

Wiesz  —  ten  ostatni  zmięłam  własną  dłonią. 
Biały,  przeczysty,  cudny  kwiat  —  wspomnienie ... 
Wiesz  —  kto  raz  w  życiu  oddychał  tą  wonią. 
Nigdy  JUŻ... —  Cicho.  Idą  nocne  cienie. 


w  OGRODZIE  UJ 


V. 


Nie  chcą  czekać  zachodu  ponurej  legendy, 
Umrą  w  chwili,  gdy  świat  sią  południem  rozpala. 
Na  łożu  purpurowych  róż  Heliogabala, 
Usławionem  pomiądzy  sztywnych  lilij  rządy. 

Chcą  umrzeć  w  mym  ogrodzie,  umrzeć  —  odurzona 
Wonią  kwiatów,  mdlejących  w  tąsknocie  do  słońca. 
Umrzeć  spokojna  —  czysta  —  wieczyście  gardząca 
Życiem,  które  mi  zdała  praży  swe  ramiona. 

Chcą  umrzeć  w  mym  ogrodzie,  umrzeć  —  bez  tąsknoty 
Za  nieziszczoną  wizyą  białego  wspomnienia. 
Bez  jaków  pożegnania,  bez  hymnów  pragnienia. 
Bijąc  kaskadą  śmiechu  o  strop  nieba  złoty. 

Wróciłam.,  gdzie  mią  kwiatów  mych  drużyna  rojna 
Wita  —  iw  niepodzielnem  państwie  mem  znów  błądzą 
I  wszystkich  bram  ogrodu  zamykam  wrzeciądze: 
Spojrzałam  w  oczy  słońcu  —  i  umrą  spokojna. 


Zofia  Nałkowska. 


Poemaciki  prozą. 


CUDZOZIEMIEC. 

—  Kogo,  powiedz,    kochasz  najbardziej,    zagadkowy 
człowiecze?  ojca,  matkę,  siostrę,  brata? 

—  Nie  mam  ani  ojca,  ani  matki,  ani  siostry,  ani  brata. 

—  Przyjaciół? 

—  Używasz  słowa,   którego  znaczenie  do  dziś  zosta- 
ło mi  obcem. 

—  Ojczyzną? 

—  Nie  wiem,  pod  jaką  leży  szerokością. 

—  Piękno  ? 

.  —  Radbym  je  kocłi^,  boskie  i  nieśmiertelne. 
-Złoto? 

—  Nienawidzę  go,  jak  wy  nienawidzicie  Boga. 

—  Hę?    Cóż  więc  kochasz,  niezwykły  cudzoziemcze? 

—  Kocham    obłoki...    przelotne    obłoki...    tam,    ot 
tam ...  te  cudowne  obłoki ! 


ANY  WHERE  OUT  OF  THE  WORLD. 

GDZIEBĄDŹ   PRECZ  Z  TEGO  ŚWIATA. 

Zycie  nasze  jest  szpitalem,  gdzie  wsz3'stkich  chorych 
opętało  pragnienie  zmiany  łóżek.    Ten  chciałby  chorować 


POEMACIKI  PROZĄ  iiy 

naprzeciwko  pieca,  ów  myśli,  że  ozdrowiałby  z  pewnością 
koło  okna. 

I  mnie  zdaje  się  zawsze,  iż  byłoby  mi  dobrze  tam, 
gdzie  nie  jestem.  Roztrząsam  też  nieustannie  ze  swą  du- 
szą sprawę  przenosin. 

„Powiedz  mi,  duszo  moja,  biedna  wystygła  duszo,  co 
sądzisz  o  tem,  abyśmy  zamieszkali  w  Lizbonie?  Musi  tam 
być  gorąco,  odżyłabyś  jak  jaszczurka  na  słońcu.  Miasto 
leży  nad  brzegiem  morza;  zbudowane  jest,  powiadają, 
z  marmuru,  a  lud  tameczny  tak  pono  nienawidzi  roślin- 
ności, że  wyrywa  wszystkie  drzewa.  Oto  byłby  krajobraz 
według  twojego  smaku,  krajobraz  ze  światła,  minerałów, 
oraz  cieczy  do  ich  odbijania ! " 

Dusza  nie  odpowiada. 

„Ponieważ  lubisz  tak  spokój,  z  widowiskiem  ruchu 
dokoła,  zamieszkajmy  w  Holandyi,  tej  ziemi  szczęśliwości. 
Może  rozerwiesz  się  w  krainie,  której  widoki  tak  często 
podziwiałaś  po  muzeach.  Co  myślisz  o  Roterdamie,  ty,  co 
tak  lubisz  lasy  masztów  i  okręty  przycumowane  u  stóp 
domów?" 

Dusza  jakby  oniemiała. 

„Może  bardziej  uśmiechałaby  ci  się  Batawia?  Zna- 
leźlibyśm}?^  tam  zresztą  dowcip  europejski  połączony  z  pięk- 
nością zwrotnikową." 

Ani  słówka.  —  Czyżby  dusza  moja  umarła? 

„Doszła -żeś  już  do  takiej  odrętwiałości,  że  znajdu- 
jesz upodobanie  tylko  w  swojej  chorobie?  Jeżeli  tak, 
uciekajmy  do  krajów,  które  są  analogią  śmierci.  Wiem 
już  wiem,  biedna  duszo!  Pakujemy  się  w  drogę  do  Tor- 
neo.  Albo  jedźmy  jeszcze  dalej,  na  kraniec  świata,  jeszcze 
dalej  od  żj^^cia,  jeżeH  to  możliwe;  osiedlimy  się  na  biegu- 
nie. Tam  słońce  zukosa  ledwie  muska  ziemię,  a  rzadkie 
zmiany  światła  i  nocy  usuwają  rozmaitość  i  potęgują 
jednostajność,  tę  połowę   nicości.    Tam    będziemy    mogh 


ii6  CHIMERA 

brać  długie  kąpiele  mroków,  a  zorze  północne,  aby  nas 
rozerwać,  poszlą  nam  od  czasu  do  czasu  swój  wytrysk 
różany  ,  niby  odblask  jakiegoś  fajerwerku  piekielnego!" 

Nareszcie,  dusza   moja  wybucha,    wołając  rozsądnie: 
„Gdziebądź!  gdziebądź!  byle  tylko  precz  z  tego  świata!" 

Karol  Baudelaire. 


PO  POTOPIE. 

Jak  tylko  idea  Potopu  zczerstwiała :  — 

Zając  zatrzymał  się  śród  falujących  koniczyn  i  dzwon- 
ków, i  odmówił  modlitwę  do  tęczy,  poprzez  siecie  paję- 
czyn. 

Oh !  drogie  kamienie  kryć  się  jęły,  kwiaty  spoglądać 
już. 

W  wielkiej,  brudnej  ulicy  stanęły  stragany,  poczęto 
ciągnąć  barki  ku  morzu  piętrzącemu  się  tam  w  górze,  jak 
na  starych  rycinach. 

Krew  popłynęła  u  Sinobrodego,  w  jatkach,  w  cyr- 
kach, kędy  pod  pieczęcią  Boga  bledną  otwory  okienne. 
Krew  i  mleko  popłynęły. 

Bobry  jęły  budować.  „Mazagrany"  parować  w  ka- 
wiarniach. 

W  wielkim  domu,  o  szybach  jeszcze  ociekających 
wodą,  dzieci  w  żałobie  oglądały  przecudne  obrazki. 

Drzwi  skrzypnęły,  i  na  placu  wioskowym  dziecko 
obróciło  się  w  kółko  z  wyciągniętemi  rękoma,  podobnie 
jak  chorągiewki  i  koguty  na  wszystkich  dzwonnicach,  pod 
nagłą  ulewą. 

Pani  ***  ustawiła  fortepian  w  Alpach.  Odprawiono 
msze  i  pierwsze  komunie  przy  stu  tysiącach  ołtarzy  w  ka- 
tedrze. 


POEMACIKI  PROZĄ 


117 


Karawany  wyruszyły.  Pośród  chaosu  lodów  i  w  mro- 
kach nocy  biegunowych  pobudowano  Splendid -hotele. 

Odtąd  księżyc  słyszał  znowu  szakale  sklamrzące  w  pu- 
styniach cząbrów  —  i  eklogi  dwukopytne  krząkające  w  sa- 
dzie. Potem,  w  borze  fioletowym,  całym  w  nowych  la- 
toroślach, Eucharis  powiedziała  mi,  że  to  wiosna. 

Rozlej  się,  stawie ;  —  piany,  zatopcie  most  i  rozfaluj- 
cie  się  nad  drzew  szczytami ;  —  kiry  i  organy,  błyskawice 
i  grzmoty,  wzbierzcie  i  toczcie  się ;  —  wody  i  smutki, 
wzbierzcie  i  zastąpcie  dawne  potopy. 

Bo  odkąd  te  wyparowały,  odkąd  —  oh !  skryły  się 
drogie  kamienie  a  kwiaty  otwarły  —  nuda,  nuda  bezbrzeż- 
na! —  a  Królowa,  Czarownica,  utrzymująca  żar  w  garnku 
glinianym,  nie  zechce  nigdy  opowiedzieć  nam,  co  wie, 
a  co  nam  niewiadome! 

Artur  Rimbaud. 


PRZEŁOŻYŁ 


I.  N. 


Maskarada. 

(TRYPTYK). 


/. 


Męczeństwa 

dzieje  ogólno  -  bydlackie  świadczą,  że  pono 

za  to  wilki  tępiono, 

iż  się  nie  chciały  zlać  w  społeczeństwa 

roślinożerne,  w  które  wnosiły  swoje  kanony: 

wilk  —  ani  weź  do  brony, 

lubi  krzywdę  cudzą, 

rozbój  i  manowce. 

Do  urządzeń  społecznych  niemasz  jako  owce, 
które  mięsem  nie  żyją,  więc  zawsze  się  łudzą, 
że  do  życia  wystarczy  rośUnna  pobudka. 

Smutna  to  historya  i  niekrótka. 

Otóż,  rodzina  wilków  zagrożonych  wieżą, 
infamią,  kłów  wybiciem  i  utratą  mienia, 
taką  rzecz  postanawia  ze  swoją  młodzieżą. 
Mając  stek  skór  złupionych  z  owiec,  tą  odzieżą 
młode  wilczki  obszywa  i  w  owce  zamienia, 
którym  tak  zapowiada :  —  „Pamiętajcie,  smarki : 
w  myśli  —  korzyść,  w  słowach  —  cnota ! 
społeczne  motta 


MASKARADA  119 

głosić!  baranom  karki 

głaskać !  a  ciszkiem  —  cłiyłkiem : 

niecti  ginie  łiołota! 

To  róbcie,  gdy  nie  clicecie  życia  przejść  z  wysiłkiem 

i  z  czczemi  gardły." 

Co  rzekłszy,  stare  wilki  westclmęły  i  zmarły. 

Zaczem  pseudo -trawożrące 

wilczęta 

połączyły  się  ze  stadem  owiec,  następujące 

uwarowawszy  pacia  conventa : 

Strzygąc  się  mają  autochtony, 

a  zaś  przybyszom,  latem  czy  zimą, 

wolno  mieć  kożuch  nieostrzyżony : 

to  jest  pro  primo. 

Dalej,  ponieważ  zowczeni  wilcy 

mocniejsi  w  pysku  niźli  tubylcy, 

przeto  i  zatem 

ostatni  muszą  prenumeratę 

na  ogólniki  uiszczać  z  góry: 

to  jest  punkt  wtóry. 

Nakoniec,  żeby,  w  przyszłości,  bratnie 

zmniejszyć  niesnaski, 

niech  immigranci  nazwą  się  na  ski: 

to  jest  po  trzecie.    Zaś  po  ostatnie: 

ma,  dla  rękojmi  złączonych  stanów, 

sejm  ubezpieczeń 

istnieć  z  baranów. 

Dan  góra  Wawel. 

Owczarz,  swojski  Maćkiawel, 
wymówił  sobie  wolność  zaprzeczeń, 
i  donająwszy  kundla -adjunkta 
przyjmuje  radem 
sercem  punkta 
statutu  rzeczy. 

I  odtąd  wszechowczości  nastąpiła  gala. 
Kundle  coś  wietrzyły  zdradę. 


120  CHIMERA 

ale  Maćkiawel  przeczy  — 
przeczy  oraz  „nie  pozwala" ; 
często  bywał  też  „upity"... 

Choć  jak  tu  się  nie  mylić?    Też  same  nazwiska, 

taż  sama  cnota, 

taż  społeczno  -  barania  idealność  tryska 

z  mów  hipokryty, 

co  to  bij  na  każdego,  kto  nie  patryota 

w  gębie,  nie  stado  wiec, 

kto  nie  działa  w  owczarskiej  pozytywki  tonie?.. 

Jakże  wśród  owiec 

poznać  krwiożercę, 

który  w  najczystszym  głosi  żargonie, 

że  milion  kocha 

calutkiem  sercem, 

śni  o  milionie?.. 

A  owca?..    Owca  zmysł  ma  tępy: 
nie  wierzyła  w  podstępy, 
nie  wierzy  i  ninie; 
więc  co  i  trocha, 
to  któraś  ginie. 

Zaskrobał  się  w  łeb  owczarz,  lecz  mówią  rabusie, 

że  zdaje  mu  się, 

albo  że  —  ot,  biedna : 

namiętnością  wiedziona  dociekań  w  naturze, 

poszła  sama  jedna 

w  gąszcz  i  że  tam  ją  zaskoczyły  burze. 

Chodzi  owczarz  z  głupią  miną, 
a  owce  giną  i  giną. 

Wilkom  raj:  syto  i  miło. 

Jak  prałaterya,  jak  gospodynie, 

tak  to  potyło: 

każdemu  runo  w  przegubach  trzaska. 


MASKARADA  121 

II. 

Raz  jakoś  adjunkt,  na  krwawym  czynie, 

jednego  zdybał  gdzieś  ananaska. 

Co  ?  jak  ?  —  do  sądu :  sprawa  o  mord  i  o  czary. 

Oskarżał  Tryk -Tryk  baran. 

—  „Zachodzą  fakta"  — 
mówił  —  „nie  do  wiary, 
nad  pojęcie  wszelkie. 
Jak  świadczą  akta, 
i  według  opinii 

biegłycłi,  podsądna  tutaj  owczyni, 
zamordowawszy  tą  oto,  jako  dowód  rzeczowy 
tutaj  obecną  obywatelkę, 
z  „takowej"  zżarła 
kawał  zrazowej. 

Owca  i  mięso  bierze  do  gardła!.. 
To  dziw!  to  czary! 
to  wbrew  naturze! 
Dokąd  dążymy  ?. .    Odwieczny 
ład  tu  kona  społeczny!.. 
Chcę  głównej  kary." 

Tu  obrońca  wystąpił  —  wilk  w  baraniej  skórze. 

Zaznaczył  z  początku, 

że  mało  w  oskarżeniu  zdrowego  myślątku. 

—  „Słyszeliśmy"  —  tak  zaczął  wyć  —  „wysoki  sądzie, 

jeżeli  nas  nie  mylą  prawa  akustyki, 

słyszeliśmy  o  czarach  —  tym  przesądzie, 

który śmy  wyrzuciU,  my,  już  na  śmietniki, 

wraz  z  wszelakiem  rupieciem  istności  nadziemnej. 

Czarom,  gusłom,  poezyom  dziś  kto  wierzy  ?  —  ciemny. 

Śmieszne  dziś  cuda,  entuzyazmy  — 

dziś,  kiedy  byle  jagnię  wytłómaczy,  prymus, 

wszystko  na  świecie,  prócz  protoplazmy ! . . 

Tu  tylko  zawsze  —  ignorabimus. 

Zaszlim,  gdzie  można,  —  i  dość !    Życia  kęsa ! 

życia  wołamy,  użycia,  krwi,  mięsa! 

Pragniemy  haszyszy. 


122  CHIMERA 

z  obór  i  stajen,  z  owczarni  i  chlćwka, 

a  poezyą  nam:  wycie,  gwizd  i  pozytywka!.." 

Tu  przerwd,  chłepnął  wody  łyk  —  dwa  —  i  wył  ciszej: 

—  „Owca  zagryzła  owcę.    Oto  zbrodni 

szkielet.    Sędziowie  godni! 

Cielę  wie  dziś  majowe, 

że  krowa  bodzie  krowę, 

pies  psa  wywodzi  w  pole, 

krewne  dziobią  się  kury, 

że  świnia...  że  wogóle 

indywiduum  swojskie,  tak  zwane  społeczne, 

jedno  drugiemu  szkodzi. 

To  jest  odwieczne 

prawo  natury, 

a  moralność  wysoka 

ta  jest  jedynie,  co  z  prawem  się  godzi. 

Kruk  tylko  —  kruk  krukowi  nie  wykolę  oka. 

Ale  czyż  prawem  dla  nas  solidarność  krucza  — 

ten  jakiś  tam  światek 

prawdziwy  lecz  nieprawy,  bo  bez  prawnych  kratek? 

Nie  tego  nas  barania 

moralność  naucza. 

Wobec  niej,  tutaj  niema  podstaw  do  karania: 

oskarżona  jest  bez  zmazy . . . 

Ach  —  z  ofiary  jadła  pieczeń, 

czy  tam  zrazy!.. 

niema  przeczeń. 

Lecz  sędziowie  przysięgli  i  obywatele  moi ! 

gatunków  rozwój,  który  stoi 

na  prawdzie  docieczeń, 

którego  broni  mędrców  plejada, 

zamiast  by  pchnął  nas  witać  wśród  stada, 

z  krzykiem  radości, 

owcę  niezwykłą,  jak  mesyasza 

mięsożerności :  — 

my  w  niej,  w  tej  owcy,  widzim  li  winę. 

Czyż  to  nie  boli? 

Czyż  nazawsze  dla  owiec  jadłem  ma  być  kasza, 

przysmakiem  —  głaz  soli  ? . . 


MASKARADA  i2j 

Czyż  zawsze  się  będą  z  owiec  baranowie  lęgli?.. 
Ja  sądzę,  że  łaskawszą  będzie  przyszłość  nasza, 
i  tusząc,  że  wilkami  będą  nasze  wnuki, 
proszę,  wynieście  werdykt,  sędziowie  przysięgli, 
na  sumieniu  oparty  i  prawach  nauki." 

Dano  głos  podsądnemu.    Ten  rzekł : 

—  „O  Minosi! 
Jest  przysłowie 

wśród  wilków  takie:  poty  nosi 
wilk,  aż  jego  poniosą.    Choć,  sędziowie, 
jeśli 

tom  rzeld,  to  nie  żeby  siebie  równać  z  wilkiem, 
tylko  —  ot  mnie  ponieśli... 
Żyjem,  a  za  chwilkę 
śmierć...  tfy-tfy!..  pędzi, 
śmierć,  która  nie  pyta, 
kto  tam  z  krawędzi ... 

i  wyciągasz  pazury...  tfy-tfy-tfy !..  kopyta. 
Tak,  tak.    Ot  i  nieboszczka...    Jeszcze  wczoraj,  giezło 
jej  bieluteńkie  prażyło  słoneczko, 
a  dziś  —  już  się  jej  zczezło, 
jak  mówi  poeta. 
O  gdzieżeś,  owieczko?.. 
Gdzie  ten  bieg  twój  chybki  ? 
gdzie  ta  żywość,  która  ci  rozwidniła  ślepki? 
gdzie  ten?.,  gdzie  to?.,  gdzie  ta?., 
jak  mówi  poeta... 

Spotkałem  ją  sam -na -sam,  na  rubieży 
leśnej.    Przywitałem  czule. 

Rozmowa.    Prosi,  żeby  powiedzieć  jej  coś  o  ogóle. 
—  „Rozczytuję  się"  —  mówi  —  „w  tej  waszej  bibule, 
a  kto  ogół  ?  gdzie  leży  ?  . 
i  kto  go  stanowi  ?  — 
nie  wiem,  choć  mnie  tu  zabij." 

Ten  zwrot  o  zabiciu 
podsuwa  mi  myśl  grecką, 
zwaną  sofizmatem, 

i  rzekę :  —  „Ogół  —  to  niby  wszyscy,  zatem 
i  ty  jego  drobiną  jesteś,  moje  dziecko; 
a  kiedy  skręcisz  szyję. 


124  CHIMERA 

po  najdłuższem  życiu, 

to  zawsze :  ja,  ten,  tamten,  słowem  —  ogół  żyje, 

wieczysty, 

i  ty,  jego  część,  mówiąc  stylem  finansisty, 

masz  dywidendę 

nieśmiertelnego  w  ogóle  istnienia..." 

I  tu  mnie,  własnej  loiki  rozpędem 

zdjętego,  takie  natchnęły  olśnienia, 

żem  niebogę  wyprawił  zaraz  między  bogi,  — 

na  które  was  zaklinam...    Jeśli  zawiniłem... 

niech  się  los  sieroty 

spełni  co  do  nogi ...  tfy  -  tfy . . .  co  do  joty . . . 

Wam,  sędziowie,  powierzam  swój  żywot  i  dolę." 

Przysięgli  —  same  wilki  —  rzekli:  —  „Wolen!  wolen!  " 

Zaczem  w  publiczności 

szał  wybuchnął.    Do  owcy  mniemanej 

tłoczą  się  z  objawami  czułości  barany. 

Owce  płaczą.    Bek.     Ciżba:  zwarty  bok  przy  boku. 

Jagniąt  kiłkanaścioro 

ugnieciono  w  tłoku . . . 

Ach,  oddalibym  pióro 

społecznym  poetom, 

radym  malować  prawno  -  sercowe  rozruchy 

i  byłaby  la  tutta  fabuła  finita . . . 

Niestety,  owczarz  krzyknął:  —  „Nie  pozwalam!  veto!" 

—  „Zajrzyjcie"  —  pies  zawołał  —  „sędziom  pod  kożuchy... 

mam  pewne  podejrzenia...  tu  owca  podszyta"... 

Lecz  przysięgli  zawyli  chórem  klątw,  zaprzeczeń, 

i  sprawę  przeniesiono  na  sejm  ubezpieczeń. 


///. 


Sejm.    Owczarnia  na  Wawelu. 

Barany.     Owce.    Maćkiawel.    Przy  Maćkiawelu 

kundle  —  pachoły 

zbrodnia  trzymają  za  poły. 


MASKARADA  12^ 

Rajców  brak  wielu, 

ile  że  w  okresie 

apelowania,  wedle  ustaw  procedury, 

niejedna  się  biesiada 

rozegrała  w  lesie, 

w  ogólniejszym  celu, 

na  który  się  składa: 

szczęścia,  dobra  i  wiedzy  orgia  wśród  stada. 

Według  zeznania  wilków,  zdusiły  pomorki 

znów  sześć  tryków  i  skopów  pięć  i  trzy  maciorki. 

Strach  padł.    Odzywa  się  już  sporo  wotów 

nieufności 

względem  każdego  z  wilczych  patryotów, 

co  to  krzyczy  o  ogóle, 

a  sam  —  sam  nie  pości : 

owszem,  zjada  na  boczku  smakowne  pieczenie. 

By  uciszyć  wrzenie, 

tak  zagaił  sejm  baran  -  marszałek,  Rambouillet : 

—  „Wszem  wiadomo  tu  wobec"  —  rzekł  —  „i  po  szczególe 

każdemu,  że  owczarni  dobro  zawiera  się 

w  rasie  baranów, 

których  sprawność 

uszlachca  mięs  i  run  poprawność. 

Bowiem  od  czubka  rogów  do  spodu  kopytek 

ideą  naszą  baranią  —  pożytek. 

Z  dumnem  czołem  wyznajmy  tę  prawdę  niemglistą: 

każde  bydlę  z  natury  jest  pozytywistą. 

Żyć  —  żuć  znaczy ;  pracować  —  znaczy  tworzyć  kały. 

Raz  dajmy  wyraz  śmiały 

naszemu  myśleniu! 

Niech  zdycha,  kto  w  zaślepieniu 

tknie  w  te  ideały 

wprost  czy  z  ukosa! 

Tu,  panowie,  nie  można  źdźbła  ustąpić,  włosa! 

I  wszelka  pobłażliwość  tu  zgubi  owczarnię!.. 

Nie  będziemy  rozstrzygać  tutaj  in  uterito 

sprawy.    Panowie !    Zabito 

owcę.     O  jednostkę  zmalała  trzoda  pracowita. 

Kto  to  zdziałał?    Podsądny.    Niech  przepada  marnie." 


J26  CHIMERA 

Tu,  z  gestem  artystycznym,  uderzył  marszałek 

potępień  g^ą  w  dno  urny  od  gałek 

i  dodał:  —  „Imć  panów  radców  poproszę  o  zdania," 

Wstał  imć  baran  Negretti,  członek  urządzania 

zabaw  na  ogólne  cele. 

Jego  mowa  skreślda 

znaczenie  dobrobytu.  —  „W  zdrowem"  —  mówił  —  „ciele 

wszystko;  duch  wyrasta  z  ciiUa 

jako  z  mierzwy  zboże,  — 

duch  rasowego,  zdrowego  barana, 

który  nie  pyta,  jak  żyć?    Wszakże  wiemy.    Z  rana 

spacer  w  ugorze 

i  lunch.    Potem  drzemka, 

wodopój,  obiadek  w  łubinie 

i  siesta  higieniczna,  bo  przedspoczynkowa. 

Są  to  —  ani  słowa  — 

obowiązki  i  prawie  —  jarzemka, 

ale  życie  płynie 

pełne  cnót,  wesela, 

podobne  do  święta, 

spokojne,  bez  iksa. 

Tutaj  hoże  jagnięta 

grono  macior  mamczy, 

inne  uczą  się  manier  u  dojrzałych  matron; 

tam  się  o  indygienat  samczy 

młodzież  tryksa 

łbami  na  wyścigi; 

a  ówdzie  mężów  turniej,  z  którego  wynika, 

kogo  też  powołają  na  tron 

rozpłodnika . . . 

Oto  jest  życie  jedynie 

godne  obywatela, 

członka  „żurfiksa" 

arystokratycznej  baraniej  ligi; 

kto  się  z  tym  ideałem  nie  godzi,  niech  ginie!" 

Tu,  na  marszałka 

gest,  do  urny  upadła  druga  czarna  g^ka. 

Z  kolei  wstał  don  baran.  Wielki  Rozpłodowca, 


MASKARADA  127 

znany  ze  swawoli. 

Gdzie  tylko  była  owca 

mająca,  czy  kibić 

giętką,  czy  bujniejsza  runem, 

czy  też  wdziękiem  beczenia  pragnąca  się  wybić: 

on  ją  pierwszy  w  świat  wyższy  „lansow^"  piorunem, 

i  —  mówiąc  nawiasem,  — 

gdy  chciała  minąć  kolej, 

to  ją  brał  ciupasem; 

a  tak,  mimowoli, 

szczęście  mnożył  ogólne  i  ulepszał  rasę. 

Łącznem  spojrzeniem  ojca  i  ojczyma 

trzody,  spojrzeniem  jasnem,  właściwem  junakom, 

powiódł  po  sejmie 

i  rzekł  rzecz  taką: 

—  „Płodzić  dobytek  —  to  rzeczy  jądro, 

rerum  anima. 

Kto  wielkiej  chętki 

wszechsamczej  nie  ma, 

ten  sobie  cząstkę  obrał  niemądrą. 

Płodzić  —  a  reszta  obchodzi  mniej  mnie. 

Co  do  obecnej  tu  delinkwentki, 

to  na  nią  raz-em 

się  złasił,  ale  mnie  żgnęła  w  zadek 

niezbyt  uprzejmie, 

Negretti  świadek. 

"Win  puszczać  płazem 

tych  się  nie  godzi. 

Niech  ginie  każdy,  kto  samcom  szkodzi ! " 

Tu,  na  marszałka 

gest,  do  urny  upadła  trzecia  czarna  gałka. 

Następnie,  głosem  cichym,  drżącym,  eunusim, 
Skop  przemówił.  —  ,.Nad  słodką  płodzenia  zabawę, 
od  której  my  się  nieco  zdała  trzymać  musim, 
nie  miałem  ja  milszego  w  życiu  zatrudnienia. 
Lubiłem,  gdy  samicy  grzbiet . . .  ach  te  wspomnienia 
nie  dają  się  zatrzeć, 


128  CHIMERA 

nie  mogą  zaróść!.. 

Dziś  mam  nogi  —  słabawe, 

doznaję  trzęsienia, 

wiek  już  trochę  oskopił  moją  samczą  jarość, 

nie  mam  tego  wigoru,  tego  sił  rozlewu . . . 

ale  i  dzisiaj  lubię  bodajby  popatrzeć, 

popieścić  się  wełną . . . 

Nie  będzie  to  rozkoszą  zdrowotną,  zupełną, 

ntais  que  voulez  -  vous  ? 

Dzisiaj  -  em  platonik,  idealista, 

dziś  potępiam  każdego,  kto  zbytnio  korzysta, 

kto  skory  w  czynie . . . 

Podsądny  —  niech  ginie !" 

Tu,  na  marszałka 

gest,  do  urny  upadła  czwarta  czarna  gałka. 

Piąty  głos  roztacza 

baran  wytrawny,  cieszący  się  opinią 

ćwika  i  głowacza, 

dla  mądrości  życiowej  nazywany  Świnią. 

—  „Panowie!    Ja  mniemam, 

że  dziedzictwo  pożytku  czyli 

pozytywizm,  zabawnictwo  czyli 

zabaweizm,  płodzeniostwo  czyli 

płodzelityzm,  oraz  idealistyczne 

do  płci  wzdychanie  czyli 

skopeizm:  wszystkie  te,  dość  liczne 

kierunki,  biegi,  prądy  czyli 

parcia  —  o  słówko  rogów  nie  będziem  kruszyli  — 

słuszne  i  —  mniemam  — 

ewolucyoniczne. 

Nic  naprzeciw  nie   mam. 

Zawsze  i  wszędzie, 

taka  czy  inna  moda,  szkoła,  szkółka 

jakowaś  być  —  będzie. 

Świat  się  kręci  do  koła,  gdy  chcecie  —  do  kółka. 

W  sferze  polityki: 

tryk  -  wczora,  skop  -  dzisia, 

dziś  —  przewaga  barania,  jutro  —  patrzysz  —  hsia; 


MASKARADA  i2p 

wczoraj  psów  panowanie  było,  a  dziś  —  kotów. 

Z  tego  zaś  wynika: 

bądź  na  wszystko  gotów; 

w  życiu  codziennie  trzeba  zmieniać  szyki. 

Mądrość  na  gotowości  wsparta,  na  liczeniu  się  z  gotówką, 

jest  najlepszym  izmem; 

nazwałbym  go  —  jeżeli  wam  chodzi  o  słówko 

tu  —  gotowismem. 

System  ten  z  fanatyzmu  (a  to  nie  przechwałka), 

z  pesymizmu  i  z  innych  smutków  duszę  leczy "*... 

—  „Do  rzeczy !  do  rzeczy ! "  — 
przerwał  głos  marszałka  — 
„Proszę,  jaka  gałka?" 

—  „Ja  za  większą  większością  zawsze  głosowałem"  — 
rzekł  Świnia  i  do  urny  wrzucił  czarną  gałę. 

Potem  inni  mówili  mówcy,  mniejszej  mocy, 

lecz  niemniej  czcigodni. 

Więc  przemawiał  Tęporóg,  dobroduszna  dusza: 

zaczął  coś  od  etyki  a  skończył  na  zbrodni. 

Najwięcej  —  mówił  —  rznięcia 

odbywa  się  w  nocy, 

kiedy  stróże  w  objęcia 

wpadną  Morfeusza; 

to  jeszcze  dosyć  ujdzie,  lecz  przy  świetle  bialem 

zarzynać  —  niemoralnie.    Rzucił  czarną  gałę. 

Dalej  Trykacz,  estetyk,  rzekł,  że  estetryka 
może  w  tłum  przenikać: 
dość  jest  trykać,  trykać,  — 
zatrykać  szkodnika. 

Jeszcze  mówił  Krzywotrycki, 

też  o  sztuce  estetryckiej, 

czyli  o  takiem 

umieniu  stukania  łbem,  by  dusza  rosła. 

Sztuka  to  podniosła,  , 

ale  trzeba  stukać  pod  społecznym  znakiem: 

kto  łbem  w  ofiarną 


130  CHIMERA 

owcq  palnie 
indywidualnie  — 
ma  gałkę  czarną. 

Jeszcze,  jeszcze  mówili,  ale  już  nie  zliczy m. 

Jedni  mówili  prawdę  baranią, 

niektórzy  posunęli  się  aż  do  oszczerstwa, 

zaś  mów  tłem  zasadniczem 

była  obawa  baranożerstwa, 

podrzędnem  —  czary. 

"Wszyscy  chcą  —  kary ! 

Przeto  kundle  chwyciły  szkodnika 

za  bary... 

Ten,  że  tak  powiem,  nóż  mając  na  krtani, 

zawył  w  głos  barani: 

—  „Gwałt,  gwałtu,  gwałtu!" 

I  wtedy,  jak  chce  owa  kronika, 

z  której  czerpalim  treść  całokształtu 

bajki,  cud  taki  się  stał  tu. 

Wilki,  jako  mąż  jeden,  zrzuciły  domina, 

i  nie  zważając:  cnota -U  to,  błąd -li 

jest  baranina? 

mimo  veio  owczarskie,  mimo  opór  kundli  — 

co  do  jednego  zjadły  karmazyna. 


Jan  Lemański. 


Kronika  miesięczna. 


GLOSSY. 

„Modernizm"  1  poszukl^vacze  arcydzieł.  — 

Co  to  jest  „modernizm"  ?  Kto  są  „moderniści"  ?  Co  mają  znaczyć 
te  nonsensowe,  z  berlińsko-kabaretowego  żargonu  zapożyczone  ter- 
miny—  w  zastosowaniu  do  naszej  literatury?  Używała-ż  u  nas  te- 
go nazwiska  jaka  grupa,  szkoła  lub  choćby  jednostka  literacka?  Wy- 
stępowano-ż  w  obronie  jakiej,  tak  utytułowanej  doktryny  ?  Poja- 
wi^y-ż  się  jakie  manifesty  „modernistyczne",  toczono-ż  jakie  pole- 
miki, próbowano-ż  uzasadniać  istotę  i  wartość  takiego  kierunku 
i  takiej  nazwy  ?  —  Nie.  Widziadło  „modernizmu"  i  modne  dziś  jego 
imię  —  podobnie  jak  poprzednio  przeróżne  dekadentyzmy,  symboliz- 
my,  secesye  i  t.  p.  —  wymyślili,  a  raczej  splagiowali  krajowi  rycerze 
krytyki  dziennikarskiej  czy  „naukowej ",parodyujący  don  Kichota  i  wal- 
czący uparcie  z  wiatrakami .. .  KTÓRE  SAMI  POBUDOWALI— z  ob- 
cych naturalnie,  najczęściej  berlińskich,  tanich  materyałów.  Raz  nako- 
niec  stwierdzić  trzeba  kategorycznie  fakt  niesłychanej,  tak  bezczelnej 
czy  naiwnej,  że  aż  śmiesznej  obłudy,  która  jednak  dotąd  nie  zo- 
stała wystarczająco  zdemaskowana  i  dotąd  służy  do  bałamucenia  wie- 
rzących w  to,  co  wydrukowane,  czytelników. 

Gdy  lat  temu  dwadzieścia  i  kilka,  na  Zachodzie,  nad  wyjało- 
wiała mielizną  naturalizmu  wezbrała  potężnie  fala  nowej,  głębokiej 
twórczości  i  wszczął  się  zdumiewająco  płodny  ruch  odrodzenia  lite- 
racko-artystycznego,  —  byli  u  nas  ludzie,  którzy,  zapoznawszy  się 
z  nim  dokładnie,  bezpośrednio,  z  pierwszej  ręki,  mogli  i  umieli 
wyróżnić  wewnętrzne,  twórcze,  jedynie  wartościowe  jego  objawy 
pośród  zwykłej  zewnętrznej  plewy   Siurm-utid-Draftg'owych  frazę- 


1)2  CHIMERA 

sów,  póz,  haseł,  manifestów,  swarów,  napaści,  panegiryków,  cena- 
cliósNy  kapliczek,  plotek  i  anegdot.  Zaznajamiali  tedy  społeczeństwo 
własne  z  istotnemi  talentami,  z  kapitalnemi  dziełami,  z  głębokiemi 
ideami,  ze  szlachetnemi  formami  piękna,  wynoszonemi  na  brzeg 
przez  ten  wartki  prąd  nowy,  —  nie  biorąc  ich  zresztą  sobie,  ani 
dając  innym  za  wzór  do  niewolniczego  naśladownictwa,  lecz  wie- 
rząc niezłomnie,  iż  każda  rzecz  piękna  i  głęboka,  dla  rzeczywistych, 
krzepkich  indywidualności  twórczych,  podnietą  tylko  ożywczą,  sty- 
mulem  rozbudzającym  być  może  i  musi.  *) 

Ale  tych  sumiennych  badaczy,  tych  bezinteresownych  zwia- 
stunów piękna  nowego  było  nad  wyraz  mało,  trzech  lub  czterech  za- 
ledwie. Kolosalna  większość  krytyków  krajowych  {goPJo,  rzec  moż- 
na śmiało),  z  godną  uwagi  pewnością  siebie,  rozprawiała  jednocześ- 
nie (i  rozprawia  do  dzisiaj)  o  „nowych  prądach  na  Zachodzie",  nie 
mając  o  nich  najmniejszego  pojęcia,  nie  wiedząc,  kto  je  reprezen- 
tuje, nie  znając  bezpośrednio,  z  dzieł  twórczych,  ani  jednego  pra- 
wie z  wybitnych  istotnie  autorów,  i  polegając  wyłącznie  na  plotkach 
i  anegdotach  dziennikarskich,  na  niedołężnych  pamfletach  doktry- 
nerskich w  rodzaju  Nordau'owskiego  Enłartung  i  na  manifestach 
różnj^ch  niezdarnych,  ale  tem  hałaśliwszych  ciurów  i  maruderów 
armii  odrodzenia.  Sypały  się  lawiną  artykuły,  rozprawy,  bro- 
szury, książki,  „Schyłki",  „Rozkłady",  filozofie  dekadentyzmów, 
symbolizmów,  instrumentyzmów,  a  później  secesyonizmów  i  moder- 
nizmów.  Zdawać  się  mogło,  iż  nowy  ów  ruch  literacko-artystyczny 
nigdzie  tylu,  co  u  nas,  nie  znalazł  znawców,  analistów  i  komenta- 
torów. Tymczasem,  całe  te  stosy  makulatury  dostarczały  czytelni- 
kom —  obok  zdawkowej,  wytartej,  wszędzie  zastosować  się  dającej 
i  wszędzie  nic  nie  znaczącej  frazeologii  —  tylko  kumoszkowskich 
plotek  (o  zepsuciu  Baudelaire'a,  o  alkoholizmie  i  więzieniu  Ver- 
laine'a,  o  zboczeniach  płciowych  Oskara  Wilde'a  lub ...  —  oh, 
jakaż  hatite  nouveaute!  —  Stefana  George'a,  o  satanizmach  Huysmans'a 
i    Peladan'a,     o    kawiarnianych    lub    kabaretowych     posiedzeniach 


*)  I  wiara  nie  zawiodła,  a  praca  nie  była  daremną.  Znalazło  się  wprawdzie 
kilku  karyerowiczów  czy  snobów,  którzy  niewolniczo  jęli  naśladować  czy  to  Maeter- 
lincka,  czy  Heredię,  czy  Nietzschego,  czy  Rimbauda,  ale  były  to  chwiejne  bluszcze,  któ  • 
re  wogóle  cośkolwiek  naśladować  musiały,  czego  najlepszym  dowodem  ich  szybkie 
i  równie  powierzchowne  przerzucenie  się  ku  jeszcze  modniejszym  rzeczom:  swojsko- 
ściom,  rostando-hauptmanizmom  ł  t  p.  Na  wszystkie  rzeczywiste,  wielkie  talenty  6w 
podmuch  z  zachodu  podziałał  wj'zwalająco  i  skrzepiająco,  rozwiał  zatęcMizny,  prócłina, 
pleśnie  doktryn  i  nawyknień,  zwrócił  ku  wnętrzu  własnemu,  skłonił  do  pogłębienia  się 
i  skupienia  —  i  był  pierwszym  powodem  owych  nieoczekiwanych,  olśniewających  trans- 
figuracyj,  na  które  dziś  patrzymy. 


GLOSSY  ijj 

cenac/e^ów,  o  komerażach,  zawiściach,  manifestach  i  kontr-manife- 
stach)  —  albo  też  najbałamutniejszych  nonsensów  i  banialuk  literac- 
kich i  estetycznych  (o  teoryach  Gauthier'a  (sic)  i  Banville'a  „nieżą- 
dających  od  poety  ani  natchnienia,  ani  wielkiego  rozumu",  o  vers- 
libre' yzmach  Verlaine'a  (!?),  o  zawiłościach  i  sztucznościach  Bau- 
delaire'a,  o  muzyce  wiersza  mającej  jakoby  zastępować  treść  (!!), 
o  „supremacyi"  formy  i  jednocześnie  o  zepsuciu  języka,  składni, 
wiersza  u  dekadentów  i  symbolistów,  etc.  etc.  etc).  W  ciągu  papla- 
niny tej,  ani  jedna  cecha  rzeczywista  nowego  zwrotu  w  literaturze 
i  sztuce  nie  została  wyraziście  stwierdzoną  i  scharakteryzowaną,  ani 
jeden  wybitny  talent  —  należycie  odczutym,  zanalizowanym  i  oce- 
nionym. "Wszystkie  owe  zwalczane  szkoły,  kierunki,  etykiety,  jak 
były,  tak  są  czemś  zupełnie  niepewnem,  z  powietrza  wziętem,  fan- 
tastycznem,  widmowem,  najświeższe  zaś  próby  ogólnej  charaktery- 
zacyi  spółczesnego  przełomu  literacko  -  artystycznego,  jako  nowego 
romantyzmu  czy  neoromantyzmu,  stanowią  bezcelową  tautologię 
dwóch  niewiadomych  (bo  naprzód  należałoby  załatwić  się  ze  sporną 
do  dziś  kwestyą  istoty  romantyzmu),  oraz  rezygnacyę  poniekąd, 
przyznanie  się  do  niezdolności  określania  inaczej  jak  przez  analogie. 
Co  do  poszczególnych  postaci  —  jeżeli  dla  przykładu  weźmiemy  li- 
teraturę francuzką  —  któż,  przebrnąwszy  całą  powódź  studyów,  szki- 
ców i  uwag  o  „nowych  prądach  Zachodu,"  dowiedział  się  czego- 
kolwiek o  takich  pierwszorzędnych  pisarzach,  jak  H.  de  Rćgnier, 
Fr.  Viele  -  Griffin,  R.  de  Gourmont,  M.  Schwob,  Saint  -  Pol  -  Roux, 
A.  Gide,  P.  Fort,  K.  Mauclair,  i  t.  d.  ?  Gorzej  — któż,  do  ostatnich  czasów 
wiedział  coś  istotnego  o  omawianych,  a  raczej  oplotkowywanych  tak 
często  w  wypracowaniach  tych  —  Verlaine'ie,  Mallarmć'm,  Yilliers  de 
risle  Adam'ie,  Peladan'ie,  Leonie  Bloy,  Laforgue'u,  Rimbaud'zie  ?  Po- 
dziwy i  zdumienia  czytelników,  gdy  jęły  się  pojawiać  w  odpowied- 
nich przekładach  niektóre  kapitalne  dzieła  tych  wysokich  twórców, 
świadczą  najlepiej,  iż,  po  tylu  mniemanych  „badaniach"  nowych  prą- 
dów, wszystkie  potężniejsze  i  rzeczywiście  przemianę,  zwrot  repre- 
zentujące talenty  zupełną  były  nowością  i  niespodzianką.  A  co  do 
odrodzenia  belgijskiego,  toć  przecież  świeżo  jeden  z  tych,  co,  chcąc 
okazać  wyższość  „krytyki"  własnej  nad  „wielbicielstwem"  innych, 
zaręczali,  iż  „do  ubóstwiających  Maeterlincka  nie  należą,"  —  oświad- 
czył urbi  et  orbi,  że  „nowa  Belgia  znalazła  swój  wyraz  pełny  i  cało- 
kształtny  w  Maeterlincku."  A  Yerhaeren,  Eekhoud,  Lemonnier,  De- 
molder,  Rodenbach,  Giraud,  Elskamp,  Mockel,  nie  niżsi  bynajmniej 
talentem  od  Maeterlincka,  a  takie  zupełnie  inne,  bardziej  snadż  jesz- 
cze zasadnicze  rysy  i  cechy  „nowej  Belgii"  w  dziełach  swych  uwy- 


1^4  CHIMERA 

datniający?  Ale  prawda:  żaden  z  nich  nie  jeździł,  jak  Maeterlinck 
z  ostatniemi  sztukami  swojemi,  po  całej  Europie,  żaden  przeto  „nie 
wsławił  rodu  i  nie  podniósł  go  do  wyżyn  wszechludzkiego  hołdu 
i  uznania."  A  przy  tern  o  żadnym  z  nich  niema  gotowej  pod  ręką 
monografii . . . 

Tej  zwartej  ławie  dyskutujących  de  lana  caprina  „krytyków" 
solą  w  oku  być,  naturalnie,  musieli  wspomnani  wyżej  nieUczni  znaw- 
cy istotni  spółczesnej  twórczości  Zachodu,  wyrywający  im  niejako 
grunt  z  pod  nóg,  demaskujący  ich  absolutną  nieznajomość  rzeczy, 
wykazujący  potęgę  autorów  i  dzieł,  których  oni  dopatrzyć  się  nie 
mogli,  odsłaniający  piękno  tam,  gdzie  oni  znajdowali  tylko  ohydy,  cho- 
robliwości,  karyerowiczowstwa  lub  śmieszności.  Trzeba  było  zdys- 
kredytować dyskretnie  tych  niewygodnych  koneserów,  podkopać 
znaczenie  ich  słów,  zbagatelizować  lub  też  uczynić  podejrzanemi  ich 
wnioski  i  twierdzenia.  I  rozpoczęła  się  komedya,  homerycznego 
śmiechu  tem  godniejsza,  że  nikt  się  na  niej  nie  poznał  i  nikt  się  nie 
śmiał.  Ludzie  operujący  całe  życie  najbardziej  zużytemi  liczmanami 
słów  i  wyobrażeń  wykrzykiwali  przed  ich  wywodami  z  hamletow- 
skim patosem :  słowa,  słowa,  słowa !  „Nierozumiejący  z  zasady"  za- 
ręczali subtelnie,  iż  znawców  tych  może  zrozumieć  chyba  ten,  co 
już  „z  innych  źródeł"  coś  wie  o  rzeczy.  Impotenci  uwielbienia, 
czyli  warszawsko  -  lub  krakowsko  -  naukowi  krytycy,  jęli  wytrwale, 
uporczywie,  przy  każdej  sposobności  suggerować  z  protekcyonalnie  - 
wzgardliwym  przydechem,  iż  są  to  tylko  „wielbiciele"  (porównaj 
filisterski  akcent  w  wyrażeniu :  „to  poeta ! "),  t.  j.,  ludzie,  którym  zbyt 
gorąca  admiracya  nie  pozwala  patrzeć  jasno,  krytycznie,  i  każe  podzi- 
wiać naiwnie  nawet  dziwactwa,  waryacye,  blagi  i  eksperymenty  dane- 
go autora.  Przeszczepiacze  najmizerniejszych  zagranicznych  anegdot 
reporterskich,  występując  niby  w  obronie  „krytyki  i  twórczości  samo- 
rodnej," zarzucać  im  poczęli  niemniej  ustawicznie  (ufni,  że  największe 
głupstwo,  stale  powtarzane,  wreszcie  się  utrze)  —  „przeszczepianie 
idei  obcych,"  tak  jakby  całe  dzieje  literatury  i  sztuki  nie  były  ciągłą 
wędrówką,  ciągłą  wymianą,  ciągłą  transformacyą  idei,  i  tak  jakby 
wielka  idea,  swoja  czy  obca,  stara  czy  nowa,  nie  była  zawsze  płod- 
nym posiewem,  o  ile  —  naturalnie  —  na  krzepką,  nie  bojącą  się 
o  „złamanie  swej  indywidualności"  natrafi  duszę.  Pacanowscy  „świa- 
towcy,"  którzy,  o  ile  wyjrzeli  za  granicę  swego  powiatu,  trafiali  od- 
Bazu  i  niezmiennie  na  „bijące  sercem  świata"  bulwary  albo  do  peł- 
nego „Sturm  -  und  -  Drang'owych"  plotek  i  meskineryj  kabaretu,  pró- 
bowah  „delikatnie"  wyszydzać  zaściankowość,  parafiańszczyznę  „uwiel- 
bień" dla  jakichś  tam  obcych  autorów  czy  artystów,  których  nie  po- 


GLOSSY  ijs 

stanowiono  jeszcze  nazywać  prometejskimi.  Karyerowicze,  wresz- 
cie, i  snoby,  którzy,  dowiedziawszy  się  o  „modnych"  za  granicą 
(jak  im  się  zdawało)  przedstawicielach  „nowych  prądów,"  nie  omie- 
szkaU  pierwsi  niewolniczo  ich  naśladować,  naturalnie  z  najbardziej 
powierzchownej,  manierycznej  strony,  —  uważali  za  stosowne,  zwró- 
ciwszy się  ze  zdumiewającą  giętkością  ku  innym,  jeszcze  modniej- 
szym bogom,  insynuować,  gwoli  osłonięciu  sobie  tyłów,  iż  owi  „wiel- 
biciele" zagranicznych  nowatorów  są  też,  we  własnych  pracach,  ich 
naśladowcami,  oraz  wrogimi  wszelkiej  swojskości  i  samodzielności 
apostołami  ich  doktryn  i  estetyk. 

Ztąd  był  już  tylko  krok  jeden  do  odnalezienia  naszych  krajo- 
wych, identycznych  z  zachodniemi,  „nowych  prądów."  Skoro  ma- 
my wielbicieli,  przeszczepiaczy,  apostołów  i  nawet  pierwszych  na- 
śladowców nowatorstwa  zagranicznego,  więc  muszą  być  i  tacy,  któ- 
rzy uwielbieniu  temu  porwać  się  dali,  na  których  przeszczepiane 
idee  się  przyjęły,  którzy  niezwłocznie  prozelitami  się  stali  żarliwymi, 
którzy  za  pierwszymi  naśladowcami  hurmą  poszli.  Więc  —  mamy 
własnych,  swojskich  dekadentów,  symbolistów,  instrumentystów,  se- 
cesyonistów,  modernistów.  Wniosek  trochę  nazbyt  od  ogona  się  za- 
czynający —  bo  zdawałoby  się,  iż,  aby  módz  wydawać  syntetyczne 
sądy  o  szkołach,  kierunkach  i  zwrotach  całych  w  literaturze  czy  sztu- 
ce, należałoby  naprzód  przyjrzeć  się  ich  najwybitniejszym  przedsta- 
wicielom, rozebrać  ich  cechy  zasadnicze  —  i  odszukać  najogólniej- 
sze, wspólnie  ich  wszystkich,  pomimo  różnic  indywidualnych,  cha- 
rakteryzujące rysy.  Nic  podobnego  nie  zrobiono.  Na  owej  kolosal- 
nej farsie  z  zagranicznemi  „nowemi  prądami"  przekonano  się  do- 
wodnie, że  łatwiej  wojować  z  zewnętrznościami,  z  anegdotami  i  plot- 
kami, niż  z  ideami,  które  trzeba  mozolnie  wyczytywać  i  wyrozumie- 
wać,  oraz  że  wygodniej  i  bezpieczniej  gadać  o  szkołach,  kierunkach, 
etc,  i  to,  o  ile  można,  nieokreślonych,  niż  o  poszczególnych  osobi- 
stościach i  dziełach,  bo  wtedy  i  fantazyować  można  swobodnie  i  nie 
obawiać  się  żadnych  replik,  sprostowań  i . . .  kompromitacyj.  Z  tego 
punktu  widzenia,  fakt,  że  w  kraju  nietylko  NIKT  nie  przystrajał  się 
w  te  cudzoziemskie  etykiety,  lecz  wogóle  NIE  BYŁO  żadnych  grup, 
szkół,  haseł,  gromadnych  Sturm-und-Drang'ów*),    mógł    się  wydać 


*)  Nie  wchodząc  w  zbyt  szeroką  kwestyę  powodów  oraz  dodatniości  czy  ujem- 
ności  zjawiska, —  stwierdzić  tu  musimy,  iż  od  najdawniejszych  aż  po  ostatnie  czasy 
nie  znaleźć  w  piśmiennictwie  naszem  śladów  tego  tak  wybitnie  charakteryzującego  fran- 
cuzów (a  poniekąd  i  niemców)  esprit  (Tenrśgimentement  et  d'€tiquettage  immśdiat. 
U  nas  każdy  chodził  swojemi  drogami,  każdy  mówił  za  siebie  tylko,  a  mówił  zawsze 
naprzód  dziełami,  nie  zaś   hasłami  lub   teoryami.     Żadnych  antycypujących  twórczość 


1)6  CHIMERA 

tylko  nader  szczęśliwym  i  pożądanym.  Odbierało  to  wprawdzie 
możność  zaczepienia  się  o  cośkolwiek  w  rzeczywistości,  ale  za  to 
swoboda  „twórcza"  żadnych  już  stanowczo  nie  miała  granic.  STWA- 
RZANO tedy  bez  wahania  —  ściśle,  rzecz  prosta,  według  zagranicz- 
nych fasonów  —  WIDZIADŁA  różnych  „prądów"  i  „kierunków," 
a  uporczywością  i  gw^townością  napaści  na  te  „nowinki"  — w  imię 
najświętszych  podobno  ideałów  społecznych,  narodowych,  życiowych, 
prometejskich  i  t.  p.  —  starano  się,  nie  bez  skutku,  niestety,  prze- 
konaćj  czytelników   o  [^rzeczywistości   groźnych  mirażów.    I  lat  już 


i  gromadnie  za  sztandar  branych  manifestów  nie  znaleźć  w  literaturze  naszej.  Walka 
romantj'k6w  z  klasykami  była  u  nas,  właściwie,  starciem  osobistem  Mickiewicza  z  kry- 
tyką warszawską,  a  odpowiedź  „krytykom  i  recenzentom"  —  raczej  ostatnim  tej  walki 
etapem,  aniżeli  zapowiadającym  ją  manifestem.  Próby  regionalnych,  przynajmniej  z  na- 
zwiska, wyodrębnień  (t.  zw.  szkół  mazowieckich,  ukraińskich  i  in.)  również  do  indywi- 
dualnych sprowadzały  się  wymiarów  —  i  przez  twórczość  raczej  mówić  zamierzały,  niż 
przez  rewolucyjne  napory.  „Cyganerya  warszawska"  była  czemś  zupełnie  luźnem,  ter- 
minem raczej  towarzyskini,  obyczajowym,  aniżeU  historyczno  -  literackim.  W  Murgerow- 
skiej  „Bohemę",  między  nazwiskiem  a  twórczością  uczestników  daleko  ściślejszy  zacho- 
dził związek.  W  ostatnich  czasach,  artykuły  A.  Górskiego  o  „Młodej  Polsce"  przedsta- 
wiają raczej  czysto  osobisty  pogląd  na  stany  duszne  spółczesnych  generacyj  twórczych, 
aniżeli  dogmatyczne  lub  apostolskie  oświadczenie  się  w  imieniu  jakiejś  zbiorowości, 
Przybyszewski  pisze  swe  „Confiteor"  nie  jako  program,  lecz  jako  syntezę  własnych. 
Indywidualnych  pojęć  o  sztuce,  jako  teoretyczny  poniekąd  epilog  do  poprzednio 
ogłoszonych  dzieł  twórczych.  „Życie"  krakowskie  drukuje  nie  wjznawców  tylko,  nie 
członków  sekty,  lecz  od  Przybyszewskiego  do  Sieroszewskiego.  „Chimera"  wreszcie  — 
z  którą  lepiej  snadź  byłoby  zaznajamiać  się  z  niej  samej,  aniżeli  z  bezdennie  naiwnych 
czy  mizernie  wykrętnych  insj'nuacyj  o  propagowanej  „pono"  przez  nią  sztuce  „nierucho- 
mej", „pozbawionej  treści",  „drepczącej  po  ścieżkach  muzealnych",  „wrogiej  życiu",  „za- 
mkniętej w  wieżach  takich  czy  innych",  etc.  etc.  —  „Chimera",  powtarzamy,  przypomniała 
tylko  najgłębsze,  niezmienne  podstawy  sztuki,  obowiązujące  nawet  w  epokach  dokony- 
wanych w  niej  „rewolucyj".  Postawiła  ona  postulaty,  niedogodne  tylko  dla  wszelkich 
surogatów  i  plew,  ale  tak  szerokie,  że  każdy  talent  istotny,  każdy  twórca  prawy,  każde 
dzieło  wielkie,  swobodnie  w  nich,  mimo  różnic  indywidualnycti,  obracać  się  może.  Żą- 
dała, aby  każdy  dawał  siebie,  tylko  siebie,  nie  powierzchowne  wszakże  i  przemijające 
swe  cechy,  lecz  swą  głąb',  swoją  istotę,  swe  ku  wieczności  zwrócone  oblicze.  Druko- 
wała płody  wszystkich  krajów,  epok,  szkół  i  kierunków,  o  ile  tylko  były  to  dzieła 
szczerego,  głębokiego  natchnienia. 

Gdzież  są  tedy  owe  wyłączne,  doktrynalne  prądy,  kierunki,  szkoły,  sekty,  ka- 
pliczki, których  istnienie  tak  długo  wmawiano  cierpliwym  czytelnikom?  Zwrot  wielki 
zarysowuje  się  wyraziście  w  całej  nowej  literaturze.  Jest  coś,  co  niewidzialnie  łączy 
ostatnie  dzieła  Żeromskiego,  Kasprowicza,  Wyspiańskiego,  Berenta,  Komornickiej,  Rey- 
monta, Micińskiego,  Staffa,  Lemańskiego  i  innych,  ale  każdy  z  tych  autorów  idzie  tak 
odmiennemi  drogami,  że  owo  dno  wspólne,  dopiero  po  głębokiem  odczuciu  każdego 
z  nich  zosobna,  odsłonić  się  może.  Że  za  każdym  z  tych  prawych  twórców  tłoczy  się 
ciżba  snobów  i  naśladowców,  nikt  nie  zaprzecza.  Ale  zdawałoby  się,  że,  charaktery- 
zując piśmiennictwo  danego  okresu,  należy  brać  pod  uwagę  tylko  istotne  talenty,  nie 
zaś  parodyujące  ich  zgraje  maruderów.  Inaczej  dzieje  literaturj'  zmieniłyby  się  w  hi- 
storyę  głupstwa  i  grafomanii. 


GLOSSY  ijj 

oto  dziesięć  toczy  się  walka  zajadła  z  rozmaitemi  -  izmami  swoj- 
skiemi,  prowadzona  w  ten  sam  sposób  i  temi  samemi  środkami,  co 
przedtem  walka  z  nowatorstwem  zagranicznem.  Nie  zliczyć  wszyst- 
kich alkoholizmów,  zepsuć,  bezbożności,  niemoralności,  perwersyj  *), 
nienawiści  do  tłumów,  tendencyj  anti  -  społecznych,  feodalności,  okru- 
cieństw, wrogości  względem  życia,  egoizmów,  zarozumiałości,  syba- 
rytyzmów,  bizantynizmów,  bezdusznych  cyzelerstw,  waryackich  roz- 
wichrzeń,  zdechlackich  zblazowań,  pesymizmów,  mistycyzmów,  nie- 
zrozumiałości,  póz,  nieszczerości,  nienowości,  płytkości,  zapędów  ka- 
ryerowiczowskich  etc.  etc,  które  spokojnie  zapisywano  na  ich  ra- 
chunek. Że  w  tym  zdumiewającym  konglomeracie  różnych  rodza- 
jów „zwyrodnienia  i  upadku,"  jedne  przeczyły  drugim,  cóż  to  szko- 
dziło? Kropla,  często  padając,  wyżłobi  skałę.  Czegóż  nie  mógłby 
dokonać  walący  się  nieustannie  przez  lat  tyle  na  miększe  mózgi  czy- 
telników wodospad  codziennych,  tygodniowych  i  miesięcznych  aneg- 
dot, plotek,  zarzutów,  oskarżeń,  denuncyacyj  i  fulminacyj,  jakiemł 
różni  „obrońcy  dóbr  moralnych  człowieka",  „chowani  na  świetnych 
wzorach  prometeiści",  monopolizujący  wszechwiedzę  filozofowie. 
a  za  ich  przykładem  niepoliczeni,  wolno  praktykujący  w  literaturze 
lekarze,  księża,  adwokaci,  reporterzy  i  t.  p.,  obrzucali  —  kolejno,  lecz 
niezmiennie  —  coraz  nowych  -  istów  i  -  entów  ?  To  też  nie  dziw,  iż 
szerokie  warstwy  poczęły  wierzyć  w  istnienie  jakichś  potwornych 
band,  sekt  i  klanów,  dążących  do  zaguby  moralnej  społeczeństwa, 
i  patrzyły  z  uwielbieniem  na  krytyków  -  figlarzy,  biorąc  ich  za  he- 
roicznych obrońców  na  ostatnich  okopach  ideałów  i  cnót  tradycyj- 
nych. Dziwniej  uderza,  iż  nawet  świadomi  rzeczy  i  nawskróś  rze- 
telni pisarze  dali  się  porwać  temu  sztucznie  wytworzonemu  prądo- 
wi —  jeśli  nie  opinii,  to  języka,  i,  mówiąc  o  rzeczywistości,  używać 
jęli  terminów,  nic  z  nią  niemających  wspólnego  **).  Przyczynił  się 
do  tego  zapewne  fakt,  iż  do  ostatnich  chwil  owa  walka  z  widmami 


*)  Toć  pewien  (bardzo  podobno  poważny  i  podobno  szanujący  się)  krytyk  nie 
cofnął  się  przed  taką  inąuałiflable  śnormitś,  że  dekadenci  nasi  wielbią  tak  bardzo 
TFaifctrj/e  Wagnerowskie  jedynie  z  powodu  zachodzącego  w  dramacie  tym...  kazirodztwa! 

**)  Nawet  Chmielowski,  którego  szczere,  gorące  pragnienie  bezstronności  jas- 
nem  światłem  połyska  w  tej  mrocznej  dobie  kłamstw  umownycti,  —  tu  i  owdzie  posłu- 
guje się  temi  fatszywemi  etykietami.  Nawet  Matuszewski,  w  swej  cennej  i  świadczącej 
o  szerokich,  bezpośrednich  badaniach  książce:  „Słowacki  i  nowa  sztuka",  acz  zaznacza 
wyraźnie,  iż  „dzisiaj  każdy  modernista  stara  się  stworzyć  aeeesyą  na  własny  rachunek, 
pragnie  wyróżnić  się  od  reszty,  zaakcentować  swą  odrębność  i  niezawisłość"  (str.  46), 
czyli  —  innemi  słowy  —  że  żadnych  szkół,  sekt,  żadnych  zbiorowych  programów 
niema, —  na  tejże  samej  wszakże  str.  używa  wyrażenia:  „program  szkoły  modernistycz- 
nej"; gdzieindziej  (str.  40)  widzi  nawet  wyraźne  szkoły  tej  „odłamy:  dekadentyzm,   sym- 


138  CHIMERA 

swojskich  dekadentyzmów  czy  modemizmów  sprowadzała  się  muso- 
wo do  jednostronnych  napaści.  Nie  bronił  się,  nie  replikował  nikt, 
bo . . .  fikcye  są  cierpliwe,  a  rzeczywistych  dekadentów  czy  moder- 
nistów nie  było.  Milczenie  to  przyjęto  jako  tacitum  consensum  mnie- 
manych obwinionych.  Zapytać,  kto  mianowicie  należy  do  ich  licz- 
by, —  jakoś  nikomu  nie  przyszło  do  głowy. 

Ale  podczas  gdy  twórcy  -  pogromcy  różnych  -  izmów  odgry- 
wali swe  jałowe  turnieje  z  tak  czy  inaczej  poprzebieranemi  mane- 
kinami szkół,  sekt  i  kierunków,  —  wielki  wiew  odrodzenny  szedł  istot- 
nie przez  nasze  piśmiennictwo,  pogłębiały  się  duchy,  powstawały 
nowe  potężne  talenty,  transfigurowały  się  do  niepoznania  inne,  już 
spokojnie  do  jakiejś  przegródki  zakwalifikowane,  rodziły  się  nowe 
idee,  nowe  postacie  piękna,  nowe  aspiracye,  wizye,  tęsknot}'^,  nowe 
obrazy,  nowe  ekspresye,  język  nowy.  A  działo  się  to  bez  hałasu, 
bez  gromadnych  wystąpień,  bez  frazeologij  i  manifestów,  w  wielo- 
letnich częstokroć,  a  tak  głębokich  wysamotnieniach  i  skupianiach 
się  w  sobie,  że  nawet  jedni  z  tych  przyszłych  odnowicieU  nic  nie 
wiedzieli  o  drugich.  Aż  nadszedł  wreszcie  błogosławiony  zbiorów 
czas,  przeszczodra  doba  wielkiego  dojrzewania,  kiedy  te  najmocniej- 
sze, te  predestynowane  kłosy  i  latorośle,  niby  w  zaświatowej  jakiejś 
zadumie,  chylą  się  pod  brzemieniem  pełnego  treści  żywotnej  plo- 
nów bogactwa.  Jednocześnie  prawie,  w  ciągu  lat  kilku  zaledwie, 
pojawił  się  cały  szereg  dzieł  kapitalnych,  światy  nowe  odsłaniają- 
cych, epokowych  razem  i  wiecznych,  —  i  nietylko  owe  mniejszości, 
z  których  „zawsze  promień  inicyatyw  świta",  lecz  nawet  szerokie 
„ciżby  bezkrytyczne"  drgnęły  przeczuciem,  iż  wielkie  jakieś  dzieje 
się  objawienie,  iż  staje  się  Piękno.  Stara  tradycya  urzędowej  kry- 
tyki, mająca  źródło  w  lenistwie  ducha,  maskowanem  pozorami  uwiel- 
bienia dla  arcydzieł  przeszłości,  nakazywała  zwalczać  tych  porzu- 
cających udeptane  szlaki  i  nowemi  drogami  ku  ostatniej  Thule  piel- 
grzymujących wędrowców.  Gdy  więc,  pod  parciem  rzeczywistości, 
trzeba  było  porzucić  dziedzinę  mar  i  orzec  coś  o  autentycznych 
autorach  i  dziełach,  najprostszem  i  najskuteczniejszem  wydało  się 
przystosować  hurtem  do  nich  wypróbowane  już  podczas  harców 
z  widmami  i  zohydzone  wystarczająco  etykiety.  I  tryumfalny  za- 
brzmiał okrzyk:  „Oto  oni!  oto  ci  właśnie,  o  których  mówiliśmy!  oto 


bolizm,  prerafaebtyzm  etc";  mówi  co  chwila  o  „krytyce  stojącej  poza  szkołami  i  sekta- 
mi"; zbyt  wiele,  stosunkowo,  wyprowadza  wniosków  z  teoryj  (robiąc  z  nich  w  ten  spo- 
sób, jakieś  „manifesty"),  a  zamało  z  dzieł;  wreszcie,  w  tytule  nawet  uzupełnia  wystar- 
czające aż  nadto  wyrażenie  „nowa  sztuka"  dwuznacznym,  co  najmniej,  pod  tytułem  „mo- 
dernizm." 


GLOSSY  139 

dekadenci,  symboliści,  moderniści ! "  Niestety,  radość  była  krótka  — 
i  pożałowano  niezwłocznie  spokojnycti,  beztroskicłi  utarczek  z  fikcya- 
mi.  Nie  o  tem  nawet  mówimy,  iż  zaprzeczenia  jęły  padać  twarde, 
stanowcze,  bolesne,  kompromitujące  *).  Z  niemi  możnaby  sobie  — 
taką  lub  inną  metodą  —  jeszcze  poradzić.  Gorzej,  iż  broń  anegdot, 
plotek,  denuncyacyj,  z  takiem  powodzeniem  w  tamtych  turniejach 
używana,  tutaj  okazała  się  bezskuteczną.  Namiętnie  czepiono  się 
krakowskiego  „Paona",  później  cynicznie  uogólniano  plotki  o  Przyby- 
szewskim —  ale  wszystkiego  tego  nie  na  długo  starczyło.  Mniemani 
dekadenci  czy  moderniści  nie  dawali  gawędom  i  baśniom  żadnej 
strawy,  nie  wałęsali  się  po  rynku  literackim,  nie  pozowali  przed 
publicznością,  nie  urządzali  żadnych  orgij  kabaretowych,  nie  wyda- 
wali żadnych  manifestów,  a  jeśli  czem  się  odróżniah,  to  większą  pro- 
stotą i  naturalnością,  niż  zwyczajni  ludzie.  Trzeba  było,  zamiast  ży- 
ciem autorów,  zająć  się  ich  twórczością,  ich  dziełami,  —  a  wtedy 
istna  już  nastała  wieża  Babel.  Sztuczne,  ciasne  formułki  i  szematy  — 
ani  rusz  —  nie  mogły  zgodzić  się  z  rzeczywistością,  sądy  krzyżowa- 
ły się,  kłóciły,  zaprzeczały  sobie  wzajemnie.  Ten  przeciwstawiał 
wszelakim  -izmom  —  Kasprowicza,  jako  zdrową,  krzepką,  samorzutną, 
nawskróś  swojską,  chłopską  naturę ;  tamten,  rozbierając  ostatnie 
utwory  tegoż  poety,  odnajdował  w  nich  wszystkie  typowe  cechy 
zupełnie  wyraźnego  dekadentyzmu.    Jeden    zaznaczał   z   naciskiem 


*)  Interesowani  przyjmowali  je  z  początku,  nader  politycznie,  gtębokiem  milcze- 
niem. Na  te  specyalnie  kwestye  i  zarzuty  ogłuchli  chwilowo  doszczętnie.  Aż  znalazł 
się  jeden  śmielszej  natury  i  rzewne  jął  wywodzić  żale,  iż  „najoddańsi  przyjaciele  i  naj- 
czystsze odrośle  (modernizmu)  wypierają  się  go  i  wstydzą",  co  —  według  wielkoduszne- 
go sędziego— ma  być  pono  małodusznością.  Chybione  salto  mortale!  Przedewszystkiem, 
któregoż  to  modernizmu?  bo,  jeśli  sądzić  z  wyliczonych  (podług  książki  Matuszewskie- 
go) jego  „tematów"  (??),  musiało  być  kilka  rodzajów  tego  kierunku  czy  szkoły.  W  jed- 
nym owe  „tematy"  stanowczoby  się  pokłóciły.  Powtóre,  gdyby  nawet  istnieli  jacyś  przy- 
jaciele jakiegoś  modernizmu,  mieliby  zupełnie  „wielkoduszne"  prawo  i  nawet  obowiązek 
wyprzeć  się  go  z  chwilą  poznania,  że  był  głupstwem.  Wreszoie,  czyż  może  się  ktokol- 
wiek wypierać  i  wstydzić  tego,  do  czego  nigdy  się  nie  przyznawał,  co  zawsze— jak 
wykazano  wyżej  —  za  śmieszność  i  anegdotyczną  uważał  mizeryę?  Tak,  podział  na 
szkoły,  kierunki,  epoki  jest  zawsze  sztuczny,  i  niema  co  wmawiać  go  tym,  którzy  go 
zawsze  odrzucali.  1  daremne  też  będą  w  piśmiennictwie  naszem  próby  importowania 
„burz  i  naporów",  rewolucyjnych  rozmachów,  „die  rUcksichtslos  die  alten  Formen  spren- 
gen".  U  nas  czuło  się  zawsze,  iż  rzeczą  ważniejszą  od  rozbijania  form  starych  jest 
tworzenie  nowych,  iż  w  zgiełkach  i  wirach  gromadnych  „naporów"  powstawać  mogą 
tylko  trybuńskie  frazesy,  malownicze  anegdoty  i  młodzieńczo  niedonoszone  dzieła,  a  wiel- 
ka, prawa  twórczość  że  poczyna  się  z  chwilą,  gdy  poeta  zapomina  o  rowolucyach,  prze- 
łomach, epokach,  przeszłościach  i  przyszłościach,  skupia  się  w  ciszy  i  odosobnieniu,  zo- 
staje sam  na  sam  ze  światem,  który  mu  się  w  duszy  rodzi,  i  Jakubowa  rozpoczyna  wal- 
kę, by  „nieskończoność  zawrzeć  w  kształtów  cieśni".  To  jest  żar  święty,  jedyny; 
tamto  —  słomiany  jeno  ogień,  praktyczne  —  co  najwyżej  —  mogący  mieć  znaczenie. 


140  CHIMERA 

iż  „podążający  piastowskiemi  (?)  szlaki"  Wyspiański  odsuwa  się  od 
wszelkich  grasujących  u  nas,  a  importowanych  z  zagranicy  sek- 
ciarstw  i  szkółek;  drugi  z  największą  łatwością  wykazywał  w  nim 
symboUstę  najczystszej  wody,  Berent  był  dla  różnych  krytyków  — 
naprzemian  —  to  okazem  typowym  sekciarstwa  modernistycznego,  to 
znowu  nieubłaganym  satyrykiem,  odsłaniającym  bezlitośnie  całą  „nę- 
dzę moralną"  dekadencyi  współczesnej.  Nawet  Żeromski  i  Siero- 
szewski —  ostatnie  reduty,  wysuwane  najwytrwalej  i  najzgodniej 
przeciwko  mniemanej  nawale  „nowych  prądów"  —  nie  uniknęli 
(zwłaszcza  po  Popiołach  i  Jang  -  hun  -  tsy)  podejrzeń  z  tej  i  owej 
strony  o  wyraźne  zabarwienie  „modernistyczne".  Te  bajeczne,  kom- 
promitujące sprzeczności  w  sądach  i  ocenach,  wy"wołując  zamęt  nie- 
opisany, zdoln}"^  zdemaskować  całą  ukrytą  fabrykę  -  ismów,  ostrzegły 
wkrótce  wynalazców  owych  fikcyj,  że  tutaj,  jak  nigdzie,  notnina  sunt 
odiosa,  i  że  lepiej  wycofać  się  nieznacznie  ku  poprzednim  „bez- 
imiennościom".  Po  książce  wszakże  Matuszewskiego,  stwierdzającej 
wyraźnie  —  mimo  wspomnianych  wyżej  lapsus'ów  terminologii  — 
zwrot  ogólny  w  całej  literaturze  i  sztuce,  ale  zarazem  nieistnienie 
szkół,  sekt,  kapliczek  etc,  —  trudno  było  ciągnąć  dalej  dawną  kam- 
panię przeciwko  tym  ostatnim,  a  zwrócić  ją  naraz  otwarcie  prze- 
ciwko całej  nowej  literaturze  (z  wyjątkiem  kilku  niepokalanych,  nie- 
szkodliwych, ale  teź  opłakanych  mierności)  wydawało  się  nieco  ry- 
zykownem.  Poczęto  tedy  operować  etykietami  ostrożnie,  chwiejnie, 
dwuznacznie,  tak,  aby  czytelnik  —  wedle  chęci  i  skłonności  —  mógł 
poza  niemi  widzieć  bądź  jednostronne  klany  i  sekty,  bądź  całe  dzi- 
siejsze generacye  twórcze,  i  aby  w  ten  sposób  krytyk  miał  zawsze 
otwartą  do  wymknięcia  się  furtkę.  Niestet}',  przy  lawirowaniu  ta- 
kiem  najłatwiej  właśnie  o  jakiś  „w^ypadek  nieszczęśliwy".  Oto  przy- 
kład najświeższy,  wystarczająco  charakterystyczny.  Ze  starego,  zmur- 
sz^ego  okopu  pada  hypochondryczne,  żółciowe  szyderstwo  pod 
adresem  „naszych  dekadentów"  (==  modernistów,  symbolistów,  etc), 
którzy  „nowy  neoromatyzm  ogłaszają  jako  fenomenalny  rozkwit  twór- 
czości poetyckiej,  jakoby  w  tej  chwili  okazalszej,  niż  w  jakimbądź 
innym  kraju  i  narodzie  w  Europie",  podczas  gdy,  według  krytyka, 
w  porównaniu  z  europejczykami  „stalibyśmy  gdzieś  na  szarym  koń- 
cu, pomiędzy  ostatnimi  z  ostatnich".  A  z  innej  znowu  czatowni,  na 
Akropolu  megalomanii,  —  wprost  odwrotny  pocisk :  „Modernizm 
czeka  na  swego  geniusza,  —  tak  mniej  więcej  określa  swe  nadzieje 
ogromna  rzesza  dzisiejszych  artystów  i  ich  satelitów".  A  nieco  da- 
lej :  „Modernizm  nie  ma  prawa  dowodzić  (więc  widocznie  dowo- 
dzi ?),  że  mu  genialny  wyobraziciel  niepotrzebny,  i  że  nie  ma  w  so- 


GLOSSY  141 

bie  ambicyi  wydania  arcydzieła  kierunku".  —  O  kimże  mówi  ten, 
a  o  kim  tamten  krytyk?  Istnieją- ż  jacyś  „dekadenci",  pełni  podzi- 
wu i  uwielbienia  dla  dzisiejszego  rozkwitu  literatury  naszej,  i  tuż 
obok  nich  inni  znów  jacyś  „moderniści",  to  wyczekujący  swego  ge- 
niusza, to  znowu  zrzekający  się  go,  jako  rzeczy  zbytecznej  ?  Któż 
są  jedni,  kto  drudzy?  Czemuż  nie  słyszymy  o  jakichś  sporach 
i  walkach  między  nimi,  skoro  ich  zdania  tak  biegunowo  się  różnią? 
Rzecz  prosta:  dla  tego,  że  ani  jedni  ani  drudzy  nie  istnieją;  że  są 
to  tylko  zapożyczone  z  Zachodu  „sposoby  wyrażania  się"  pp.  kryty- 
ków, do  których  sami  oni  zresztą  nie  przywiązują  wagi ;  że  nie 
o  żadne  szkoły  czy  sekty  tu  chodzi,  lecz  o  coś  zupełnie  innego :  o  stare, 
odwieczne,  za  każdym  razem  z  tą  samą  powtarzające  się  intensywnością, 
zwalczanie  wszystkiego,  co  nowe,  wielkie,  arcydzielne,  co  daje  „un  sens 
plus pur  aux  mots  de  la  tribu",  co  zmusza  duchy  leniwe  do  podniesienia 
się  z  wyleżanych  barłogów,  co  w  megalomańskich  miernościach  zawiść 
budzi  i  gorycz  rozjadłą.  Bo  na  jednym  tylko  punkcie  wszyscy  ci 
panowie  się  godzą:  że  dzisiaj  jesteśmy  ostatnimi  z  ostatnich,  że  dzi- 
siejsza literatura  to  niewyklarowane  fermenty  lub  bigosy  amatorskie, 
że  modernizm  choruje  na  niemoc,  że  umie  tylko  przywłaszczać  so- 
bie dawniejsze  lub  cudze  temata  i  poglądy,  że  własnego  geniuszu 
i  arcydzieła  napewno  nie  stworzy,  o  ile  sam  się  nie  przetworzy 
i  nie  wyszlachetnieje.  Wszystko  to  —  pomnijmy  —  „gada  się"  w  chwili, 
gdy  królewskim,  zaiste,  orszakiem  pojawiają  się  Popioły,  Na  wzgó- 
rzu śmiercią  Salve  regina,  Próchno,  Klątwa,  Achilleis,  Chłopi,  liryki 
Micińskiego  i  Staffa,  cały  szereg  arcytworów,  niosących  owo  wielkie, 
wieczne  a  wiecznie  nowe  życie  ducha,  owo  życie,  „co  wzbija  się 
ponad  życie".  I  nietylko  gada  się,  lecz  uzasadnia  koziołkującemi 
niezgrabnie  sofizmatami  o  „dwojakim  podziwie"  dla  dzieła  sztuki. 
Nie,  uwielbienie,  to  pierwsze  źródło  wielkiej  krytyki,  jest  tylko  jed- 
no. „Nie  widziałoby  słońca  oko,  gdyby  nie  stało  się  słońcu  podob- 
nem",  powiada  stary  Plotyn;  „nie  dojrzy  Piękna  dusza,  jeśli  piękną 
się  nie  stała".  A  dusza  piękną  się  staje,  gdy  otrząśnie  się  z  leni- 
wego bezwładu  i  pozbędzie  największej  śmieszności  człowieczej : 
miłości  własnej.  Wtedy  nie  będzie  się  ona  gramoliła  na  wierzch 
oglądanego  dzieła,  nie  będzie  mu  narzucała  żadnego  „wymarzonego" 
mętnie,  na  podstawie  przeszłości  sztuki,  „wzoru  (!!)  twórczości", 
nie  będzie  czuła  obawy,  aby  się  nie  poniżyć  (!)  przez  uwielbienie, 
aby  się  nie  stać  giermkiem  twórcy  jeno,  —  lecz  zjednoczy  się  z  dzie- 
łem, podobnie  jak  twórca  jego  z  bytem,  odda  mu  się  bezgranicznie 
i  przez  to  ogarnie,  wchłonie  je  aż  do  owych  pogranicz,  kędy  drze- 
mią „wsiane  nieświadomie  ziarna  potęgi",  rozświeci  wszystkie  labi- 


142  CHIMERA 

rynty  tego  królestwa  piękności,  odsłoni  wszystkie  jego  tajnie,  spełni 
wielkie  zadanie  wyświadomienia,  zwiastowania  światłości,  zapłodnie- 
nia dusz  innych.  Praca  to  już  czysto  twórcza  —  i  Hello  ma  słusz- 
ność, że  w  tem  znaczeniu  „krj^tyka  jest  jedną  ze  Sztuk  najwyższych". 
Tylko  tą  drogą  wypowiada  się  w  teraźniejszości  słowa  dni  przyszłych. 
Wszelkie  inne  metody  poszukiwania  „arcydzieł  przyszłości"  świadczą 
tylko,  że  ród  Tersytesów  nigdy  snadż  nie  wygaśnie. 

Tredecim. 


P01VIESC. 

M.  Komornicka.  Biesy.  Warszawa.  Nakt.  „Chimery."  —  \Vł.  SŁ  Reymont.  Ko- 
murasaki.  Warszawa.  Nakł.  „Chimery." —  W.  Berent.  Fachowiec.  Warszawa.  Ge- 
bethner i  Wolff.— J.  Zeyer.  Król  Kofetua.  Warszawa.  Nakł.  „Chimery."  —  Bret-Har- 
te.  Ostatnie  nowele.  Warszawa.  Bibl.  Dz.  Wyb.  —  G.  Sand.  Ostatnia  z  Aldinich. 
Warszawa.  Bibl.  Dz.  Wyb.  —  H.  Zbierzchowski.  Przed  wchodem  słońca.  Lwów. 
Księg.  Polska.  —  C.  Walewska.  Historya  dzieci.  Warszawa.  Bibl.  Dz.  Wyb.  —  St 
Gacki.    Rozdzwiąki.    Warszawa.    J.  Fiszer. 

Biesy  —  przez  Maryę  Komornicką.  —  Dzieje  wyszarpywania 
się  jednostki  z  ogólnych  szablonów  otamowawczych,  z  których  się 
składają  stany  rodzinno  -  społeczno  -  towarzyskich  bytowań.  Szczytna 
swoją  aż  raniącą  szczerością,  nieoglądająca  się  za  rozgrzeszeniem 
i  nieobiecująca  skruchy  ani  pokuty  spowiedź.  Syntetyczny  opis 
golgoty,  którą  przebywa  dusza  królewsko  -  sieroca,  gnana  pragnie- 
niem zwycięztwa  nad  swojem  Nie  -  Ja  i  dążąca  do  przedostania 
się  w  swój  kraj  rodzinny  —  w  dziedzinę  królowania  najpłomienist- 
szych  uzewnętrznień.  W  Biesach,  niby  melodya  oceanicznych  fa- 
lowań,  dźwięczy  motyw  tęsknoty  ku  dalom  niezmiernym,  ku  głębi- 
nowym źródłom  marzenia,  sztuki,  tajemniczych  objawień  i  prze- 
czuć, —  ku  temu,  słowem,  co  stanowi  PIĘKNO,  ów  najczystszy 
pierwiastek  życia,  płynący  jak  zdrój,  pod  pokładami  widomości  co- 
dziennej z  jej  nieruchomemi  ustaleniznami  i  martwotą.  Styl  Biesów, 
zawrotny,  skrótowy,  ma  wdzięk  kobiecej  niecierpliwości,  pośpiechu 
i  żaru,  niekiedy  rozgorywa  w  namiętną  aż  pulsacyę,  niekiedy  zdu- 
miewa zimnem  jaśnieniem  myśli,  które  są  obrazami,  i  migotaniem 
obrazów,  w  tysiączne  rozpylających  się  drgnienia  myślowe.  Styl 
ten  wytwarza  rytmikę  wartką,  bystrą,  czasem  prawie  że  opryskliwą, 
toczącą  się  „z  szumem  wodospadów,  w  których  twór  żaden  nie 
ugasi  pragnienia,  bo  są  zbyt  rwące  i  szalone  prądem  ofiarności." 
Styl   ten   w  niektórych    razach   ma  pozór   ostrych   cięć,    godzących 


POWIEŚĆ  143 

z  jakąś  bolesną  zaciętością  we  wszystko,  co  nie  jest  Ja,  co  nie  jest 
tą  poszukiwaną  z  utęsknieniem  istotą  duchową,  w  którą  trzeba  jak- 
najśpieszniej  tchnąć  królewskie  życie,  zabarwione  przepychem  buj- 
ności,  żądne  najszerszego,  najnieobjętszego  objęcia  świata.  —  Wyda- 
nie Biesów  niesłychanie  wytworne:  każdy  fragment,  których  jest 
siedmnaście,  ozdobiony  inicyałem  odpowiadającym  treści  pod  wzglę- 
dem liniowego  układu  i  bogactwa. 

Komurasaki  —  przez  Wł.  St.  Reymonta.  Winiety  Hokusai'a, 
rysunek  okładkowy  St.  Dębickiego.  —  Autor  burzliwości,  kipień, 
wrzeń,  fermentowań  życiowych,  sprawca  zsychlanych  sytuacyj ; 
prowodyr  zawieruch  tanecznych,  rozwichrzeń  hulaszczych  i  rozsza- 
lałych kochań;  badacz  sromot  i  zezwierzęceń  przemysłowych;  piew- 
ca szarug,  tumanów  skroś  przejmujących,  ziąbów  śmiertelnych,  i  na- 
dających krwi  wrzątku  gorącość  rozkwitów  wiosnowych;  retman 
pędów,  rozpędów  i  popędów  natury  obfitej,  rosłej,  bujno -płodnej; 
bard  chłopskiego  żywota  z  jego  rozkrzewistością  przyziemną,  z  jego  mo- 
zołem cierpliwym  i  pijanem  weselem :  —  w  przeciwstawieniu  do  tych 
swych  rodzajów  twórczości  realistycznej,  stworzył  bajkę  o  Komura- 
saki, małej  laleczce  japońskiej.  W  łańcuchu  zjawisk  bytowych  jedne 
są  głośne,  rozpanoszone,  gwałcicielsko  narzucające  się  patrzeniu, 
wszerz  i  wzdłuż  rozpościerające  swoją  brutalność,  mocne  moleku- 
larnie czy  też  muskularnie,  i  one  to  stanowią  koloryt  plątaniny  tej,  tego 
zsypiska  bryłowatości,  zwanego  przez  obserwacyę  realistyczną  „ży- 
ciem." I  są  inne  zjawiska,  stojące  gdzieś  na  uboczu,  niby  dekoracya 
przez  rozgranych  aktorów  zapomniana,  odsunięte  w  ustronność, 
trwożne  i  martwiejące,  jeśli  je  schwycić  zbyt  obcesowo.  Autor, 
snadź  pod  przemożnym  wpływem  masywności,  wrzawy  i  zmysło- 
wego wszechwładztwa  zjaw  kategoryi  pierwszej,  nie  miał  może  dość 
uciszeń,  dość  chęci  oderwania  się  od  natłoku  wrażeń,  wartkiemi 
odruchami  spychanych  w  dokonanie,  aby  mógł  zwrócić  wyłącznie] 
spostrzegawczość  swego  talentu  na  rzeczy  owe  nie  tak  rozrosłe  ży- 
ciowo, nie  tak  dotykalne  bezpośredniością,  nie  tak  ważkie  bezwła- 
dem i  nie  tak  ochotę  realnego  nasytu  podżegające,  ale  chyba  godne, 
aby  je  w  obręb  niemniej  troskliwego  wziąć  rozważania.  Są  one 
nikłe,  słabiutkie,  nietrwałe  jak  skrzydła  efemeryd  motylich,  rozpierz- 
chliwe  jak  pył  kwiatowy,  w  odludnej  jeno  cichości  słyszeć  się  dają- 
ce, jak  drzew  szelest  modlitewny,  nieme,  jak  płacz  kropel  deszczo- 
wych po  'szybie  spływających,  niepoważne  jak  zabawka,  białe  jak 
sad  wiśniowy  rozkwitły,  żałosne  jak  trwogi  i  lęki  dziecinne...  Rze- 
czy te  odczuwane  i  pojmowane  być  mogą  tylko  przy  jakichś  głęb- 
szych, jakby  uroczystszych  stanach  duszy,   a  przeto,  chociażby  jako 


144  CHIMERA 

motyw  dla  talentu,  warte  snadź  więcej  niż  dominujące,  zwierzchni- 
cze  forte  życiowego  gwaru,  więcej  niż  wielmożna  ,.zwierzchniość" 
tego,  co  się  na  codzień  zwie  rzeczywistem.  W  Komurasaki,  autor, 
niby  władzca,  po  zdobyciu  świata  realności,  odetchnął,  pozwolił  so- 
bie na  siódmy  dzień  stworzenny,  który  wypełnił  adoracyą  piękna 
tych  właśnie  mgnieniowych,  wobec  hałaśliwości  „życia"  nieobron- 
nych,  poetycznych  przebłysków,  mających  równoważniki  wnętrzne 
w  najwrażliwszych,  najczulszych  głębinach  duszy  twórczej.  Dlatego 
to  w  bajce  dźwięczy  najczystszy  liryzm,  oraz  dziwnie  miękka,  opie- 
kuńcza tkliwość  w  ujęciu  doli  jestestwa,  jak  uśmiech  dziecinny 
wdzięcznego,  ale  i  znikliwego;  i  dlatego  w  symbolice  utworu  autor 
wyrazić  musiał  rozkruszenie  się,  pryśniecie  w  niwecz  marzyciel- 
skiej Komurasaki,  nostalgicznie  spragnionej  słońca,  kwiecia,  woni, 
lotności,  a  ginącej  śród  barbarzyńsko,  „życiowo"  obojętnego  na  jej 
tęsknotę  otoczenia. 

Fachowiec  —  przez  Wacława  Berenta.  —  Nieskazitelna  sumien- 
ność w  wyborze  środków  uzewnętrznienia  i  podporządkowaniu  ich 
intuicyi  artystycznej  chronią  prawego  twórcę  od  zboczeń  sztuce 
wrogich,  chociażby  artyzm  swój,  pod  wpływem  przelotnych  jakichś 
względów,  nieartystycznym  w  służbę  oddal  celom.  Jakoż,  pomimo 
że  autor  Fachowca  świadomie  podjął  tezę  społeczną,  utylitarną,  jed- 
nakże rozwiązania  jej  pożytkowego  zwolna  zaniedbuje  i  pozwala 
punktowi  ciężkości  onegoż  w  pozaspołeczną,  bezinteresowną  prze- 
sunąć się  prawdę.  Ruchem  tego  przesunięcia  kieruje  tu  jakiś  prze- 
możny, uporczywy  nakaz  wewnętrzny  —  nakaz  widzenia  rzeczy 
w  ich  samoistnie  trwających  żywych  postaciach,  bez  podpórek  i  pod- 
trzymywań  w  sposób,  w  jaki  się  winny  trzymać  zgodnie  z  wyma- 
ganiem tezy.  Tę  wrodzoną  talentowi  grawitacyę  ku  prawdzie  arty- 
stycznej, ku  tworzeniu  życia,  znać  przedewszystkiem  w  pełnym,  wol- 
nym oddechu  tam  właśnie,  gdzie  chodzi  o  istotność  samą  piękna, 
o  ujawnienie  go  w  ruchu,  w  linii,  w  geście  bezcelowym  a  kosmicz- 
nie rozległym  (świt,  przestrzeń  widnokrężna,  działanie  ludzi  -  mecha- 
nizmów i  machin  prozopopea).  Ale  nawet  i  w  tych  momentach, 
gdzie  tezę,  bądź  co  bądź  związującą  wypadki  i  rzeczy  w  Fachow- 
cu, należy  oświetlać  i  jakoś  o  niej  stanowić,  autor  nie  rozumuje,  nie 
argumentami  przekonywa,  lecz  takiem  ujęciem  rzeczy,  które  ukazuje 
ich  wnętrze,  ich  wartość  bezwzględną.  Ujęciem  tem  jest  u  Beren- 
ta humor  niezwykły,  bez  hamujących  podkreśleń,  bez  umiejscowień, 
lotny,  nieuchwytnie  nad  catą  powieścią  polatujący,  niby  zapach  wód 
głębokich  lub  wyżyn.  Przeprowadzony  ściśle  auto  -  objektywizm  osoby 
opowiadającej  i  powściągliwość  autora  w  szczegółach  dają  rysunek 


POWIEŚĆ  T4S 

bardzo  przejrzysty,  w  którym  niezmiernie  drobny  jakiś  punkt  na- 
biera cech  koniecznych,  przełomowych.  Ta  refrakcya  artystyczna 
wykazująca  złudę  najsolidniejszych  oczywistości,  te  hamowane,  nie- 
pewne —  rzekłbyś  —  swego  powabu  uśmiechy  tworzą  dziwną  dwo- 
istość: kwiecia  rozsianego  w  warzywie  wypadków.  Onemu  kwieciu, 
czyli  artyzmowi  niekrępowanemu  żadnemi  tezami ,  dopiero  w  „Próch- 
nie" Berent  pozwolił  rozbujać  się  i  własną,  niezależną  od  wszelkich 
warzywnych  doktryn  święcić  dał  barwistość. 

Król  Kofetua  —  przez  Juliusza  Zeyera.  Przełożył  Miriam.  Przy- 
ozdobił Edward  Okuń.  —  „Biada  sercu,  które  tęskni  i  któremu  nie 
dano  tęskności  swej  ukoić" . . .  „Albowiem  tęsknota  podobna  pro- 
mieniowi, który  wyszedł  z  gwiazdy  i  pada  wiecznie  w  przestrzeń 
nieskończoną,  nie  spotykając  oka,  któremuby  światłem  był"  . . .  Cel 
pragnień  powierzchownjch  daje  się  osiągnąć,  ale  im  pragnienie 
rozleglejsze,  bardziej  duchowe,  czystsze,  tern  wypełnić  je  trudniej. 
Przeto  „idą  tęsknoty  głębiami  dusz  naszych."  Ci^o  można  złamać, 
zniewolić,  ale  duch  tylko  przed  duchem  składa  berło.  Najwyższo- 
ścią  woli  nie  jest  jej  spełnienie:  woli  moc  to  jest  moc  wyrzeczenia 
się ;  największe  wyrzeczenie  jest  najgłębszą  tęsknotą,  która  obejmuje 
świat  cały.  A  świat  dopiero  jest  wypełnieniem  woli  jednej.  Naj- 
wyższej, wszystkie  pożądania  człowiecze  w  sobie  stapiającej.  Poe- 
mat Zeyera  to  przedziwne  usymbolizowanie  tych  wiecznych  nieu- 
kojności  dusz,  tych  wiecznych  pragnień  ludzkich:  zespolenia  się 
z  bytem  w  jedną  bezpragnieniową,  świadomą,  rozkoszną  niepamięt- 
ność.  Żyjąc,  zawsze  tylko  dotykamy  kształtu  rzeczy ;  widzimy  barw 
i  linij  zjawą  tylko,  chociaż  najponętniej  oko  pieszczącą  i  rytmem  chwi- 
lowym zadowolić  nas  zdolną;  słyszymy  dźwiękowej  następczości  od- 
mierzenie ścisłe;  możemy  się  upajać  miąższem  rzeczy,  posiadać  ma- 
terj'alnie,  czuć,  niszczyć,  przetwarzać  to,  co  się  nam  rzeczywistością 
być  zdaje :  —  ale  duszy,  owego  tajemniczego  znaczenia,  treści  tych 
wszystkich  otoczek  zmysłom  się  narzucających,  nie  wiemy,  przenik- 
nąć nie  możemy.  Zostaje  to  wiekuiste  dążenie,  przyrywane  rzadko 
tylko  przez  mgnienia  jakieś  ekstatyczne,  w  których  się  nam  c^ość 
bytu  objawia  jak  błyskawica,  jeszcze  bardziej  mrok  roztęsknienia 
zwiększająca. . .  Znów  pragniemy,  szukamy,  ujmujemy  pozór  i  mrze- 
my, jak  ów  Król,  z  tęsknoty,  u  białych  stóp  widma,  które  ku  nam, 
jako  piękno,  z  nieodgadnionej  przypłynęło  dali...  Zeyer  nazwał 
swoją  opowieść  „snem  z  Rawenny,"  i  naprawdę,  że  to  jeden  z  tych 
snów,  które  są  tem  „czemś  najlepszem,  co  mamy  na  ziemi."  Dla 
niewysłownej  linii  i  dla  uduchowionej,  cichej  a  przenikającej  świet- 
ności barw  —  w  epickiem  upostaciowaniu    tego   snu   o  tęsknocie  — 


146  CHIMERA 

porównanie  znaleźćby  można  chyba  w  najcudniej,  najprzeczuciowiej 
wizyonerskich  zwiastbwaniach  Rossetti'ego  i  Burne-Jones'a, —  a  eol- 
skie, nadziemsko  -  gędziebne  prozy  tej  falowanie  do  nielicznych  cu- 
dotwórczo  rytmicznych  wydźwięków  poetyckich  policzyć  trzeba. 

Wydano  książkę  („edycya  komemoratywna  w  roku  drugim  od 
śmierci  poety")  z  wielkim  pietyzmem  i  rzadką  wytwornością  ozdo- 
bniczą. 

Ostatnie  nowele  —  przez  Bret-Harta.  —  Dziecko  rwące  się  do 
życia,  energiczne  jak  dorosły,  ku  włóczęgostwu  skłonne  i  z  karbów 
tresury  chętnie  wypryskujące  w  przestrzeń  dziką,  poetyczną;  mała 
dziewczynka  poskramiająca  olbrzymów  bezwiedną  wiarą  w  opie- 
kuńczy pierwiastek  dobra;  gracz  zawodowy,  wykolejeniec,  który  dla 
spełnienia  dobrego  uczynku,  jeśli  mu  coś  do  głowy  strzeh,  życiem 
swem  szafuje  równie  łatwo  jak  dolarami  wygranemi;  fanatyk  ewan- 
geliczny, małżeństwem  umoralniający  aktorkę;  kobieta  zakochana 
w  bandycie  ściganym  przez  lynch'ystów . . .  Bret  -  Hart  ku  podobnym 
tematom  najchętniej  się  zwraca  i  najżyczliwiej  się  z  żywiołami  nieu- 
społecznionemi  obchodzi,  wynagradzając  je  tem  za  ciekawsze  obja- 
wienie mu  natury  ludzkiej.  Ale  naturę  tę  głównie  ze  strony  ze- 
wnętrznej, opisowej  traktuje,  śledząc  jej  zachowanie  się  w  wypadkach 
niezwykłych.  Malowniczy  romantyzm  na  tle  czysto  realnem.  Dużo 
humoru  i  nieco  maniery  Dickens'owskiej. 

Ostatnia  z  Aldinich  —  przez  G.  Sanda.  —  Jedno  ze  słabszych 
dzieł  pani  Dudevant,  dla  nas  —  rzecz  prosta  —  „wyborowe."  Roman- 
tyczna (typ  Musset'owski)  kobiecość;  pogardliwa  duma  żarząca  się 
miłością,  sarkazm  tryskający  płaczem,  niewinność  przybierająca  po- 
zory wyuzdania,  dziewiczość,  która  mówi  długiemi  na  pół  strony 
okresami,  albo  raptem  omdlewa  czy  też  dostaje  konwulsyj.  Typ 
inny,  właśniejszy:  wdowa,  po  śmierci  męża  zdążająca  do  zbawienia 
duszy,  w  którym  to  celu  grzeszność  tyranii  nieboszczyka  odkupuje  cno- 
tami kochanków,  aż  wreszcie,  ucnotliwiona,  dojrzewa  do  zaślubin 
z  młodym  chłopcem,  co  zresztą  nie  dochodzi  do  skutku  z  winy  pani, 
za  często  płaczem  niezabawnej . . .  Śpiew,  jeżdżenie  gondolami  dzien- 
ne i  nocne,  schadzki,  arystokratycznej  krwi  zaćmiona  błękitność, 
pojedynki,  szlachetny  plebej,  powiew  lagun  bardzo  nieznaczny,  ane- 
mia tła  i  dekoracyjna  płaskość.  A  propos.  Gdy  inne  piśmiennictwa, 
za  ujmę  poczytując  wszelkie  przysparzanie  sobie  obrzynków,  wszel- 
kie tandetne  wyporki  i  wybiórki,  dbają  o  wydania  jak  najkomplet- 
niejsze,  —  my  zawsze  mamy  tylko  „wybór"  dzieł  „wyborowych," 
w  dodatku  jak  najhigieniczniej  „obranych"  i  oczyszczonych.  Tłómacz, 
p.  K.  Kaszewski,  w  naiwnera   poczuciu  zasługi,   powiada    w  przec^- 


POWIEŚĆ  147 

mowie,  że  miejsca,  w  których  autorka  napada  na  obłudo  teokra- 
tyczną,  —  zmodyfikował!  Zaiste,  byłoby  może  lepiej  „zmodyfikować" 
własny  styl  i  oczyścić  go  z  takich  wyrażeń,  jak  „muzyka  nie  szła 
w  ład"  i  t.  p. 

Przed  wschodem  słońca  —  przez  Henryka  Zbierzchowskiego. — 
Anegdociarskie,  z  facecyami  i  witzami,  poczciwe  gawędzenie  o  szla- 
chetnym przyrodniku  śpiewającym  rydy  -  durki,  ryczą  •  łysy  bez  wiel- 
kiej potrzeby,  o  dziennikarzu  grającym  Chopina  nastrojowo  i  sata- 
nistycznie szczęśliwym  do  kobiet,  o  koncypiencie  Tabaczkiewiczu, 
o  arystokracie  bezdomnym,  który  w  sposób  bezwzględny  wchodzi 
w  stare  spodnie  będące  własnością  pewnego  malarza,  o  tym  mala- 
rzu, że  lubi  czarną  kawę,  o  aktorce  mającej  pobudzać  mężczyzn  do 
katalepsyi,  o  chłopcu,  który  za  wozem  biegnie  na  pasku  czas  jakiś, 
o  łące  dusz,  o  dzieciach  niesfornych,  i  o  samobójczych  a  raczej  za- 
bójczych dla  czytelnika  „nastrojach,"  w  których  kwiaty  pachną  „/«- 
ienzywnie."  Szczególna,  rozlazła  niemrawość  tonu,  sklecanie  do  ku- 
py rzeczy  niewspółrzędnych,  nawzajem  sobie  niepotrzebnych,  obraz- 
kowość,  nieopanowanie  własnych  roztkliwień  i  rzewnostek,  i  nuda  — 
nuda  —  nuda. 

Historya  dzieci  —  przez  Cecylię  Walewską.  —  Właściwym  ty- 
tułem byłby  taki:  „Historya  maryonetek.  Narcyza  i  Chmurki,  i  ma- 
musi, i  anglika  z  pledem  i  z  parasolem."  Wszyscy,  zwyczajem  przez 
maryonetki  przyjętym,  mają  pewną  ilość  ruchomych  członeczków, 
za  nitki  wedle  wymagań  przyzwoitości  i  konwenansu  skromnie  po- 
ciąganych. Maryonetka  Narcyz  pisuje  do  maryonetki  Chmurki  liści- 
ki na  wskazaniach  „Przyjaciela  Dzieci"  wzorowane,  potem  ma  kru- 
cze jak  dwa  skrzydełka  kędziorki,  zostaje  doktorkiem,  kocha  ludzi 
i  Chmurkę.  Ale  Chmurce  maryonetka  mamusi  każe  wyjść  za  starą 
maryonetę  anglika  z  pledem  i  z  parasolem,  wskutek  czego  Chmur- 
ka z  przykrością  rodzi  (za  sceną)  małe  chmurczątka  anglizowane, 
Mici  i  Kizi,  i  nie  przestając  być  maryonetka,  wznosi  się  do  wyżyn 
metafizycznych,  myśli  „o  życiu  zagrobowera."  A  Narcyz,  choć  miał 
w  życiu  swem  maryonetkowem  drobne,  ogólnie  przyjęte  miłostki, 
jednak  zawsze  kochał  Chmurkę  miłością  czystą,  i  zmartwiony,  że  nie 
będzie  miał  z  nią.  Chmurką,  (co  byłoby  niegrzecznie)  małego  Nar- 
cyziątka,  podróżuje,  myśląc  też  „o  życiu  zagrobowem"  i  „o  dziwac- 
twach metampsychozy."     Historya  ta  jest  „wyborowa." 

Rozdźwlękl  —  przez  Stefana  Gackiego.  —  Błąkająca  się  po  ka- 
wiarniach monachijskich  tudzież  po  kurortach  szwajcarskich  anemia 
duchowa,  oraz  lubieżność,  z  gotowego,  jej  celom  służącego  grosza 
żywiona,  —  jeżeli  się  zbiegną  z  „secesyjnem"  oczytaniem,  z  admira- 


148  CHIMERA 

cyą  przyjaciółek  i  ze  zdolnością  łatwego,  wodnistego  pisania,  —  fa- 
talnie i  nieuchronnie  prowadzą  do  grubego  tomu  „rozdżwięków." 
Brak  tu  jakichkolwiek  usiłowań  wyodrębnienia  się  z  szarzyzny 
przeżutych,  przetrawionych  i  na  brud  już  ogólno  -  ludnościowy  ztyn- 
geltanglowanych  psychologizmów,  filozofistyczności  i  artystykalij. 
Bibułczane  kwiaty,  wysztywnione  drutem  pretensyj  do  Homo-Sa- 
pientyzmu.  Ckliwość  i  mazgajstwo  —  pensyonarskie,  Peter- Nanse- 
nizujące.  Bohater  pije  szampana,  pali,  płaci,  i  dużo  mówi  o  swoich 
wszechkawiamianych  bólach  i  o  swoich  różnoUtych  związkach 
z  wszechdziewczętami,  które  są:  Hela,  Krystyna,  Roza,  Fanny,  Łu- 
cya,  Franceska  i  Katty  (dalszy  ciąg  w  BottinMe). 

J.  L. 


KSIĄŻKI  NADESŁANE. 

POEZYA,  —  S.  Goszczyński.  Pisma.  Wydanie  kompletne,  uzupełnione  pismami 
pośmiertnemL  Tom  I  i  n.  Lwów.  Tow.  Wydawnicze.  —  J.  Karasek  ze  Lvovia  Hovory 
se  smrti.  Baśnie.  Praha.  NakL  vlastnim.  —  M.  Konopnicka.  Drobiazgi  z  podróżnej 
teki.  Warszawa.  Gebethner  i  Wolff.  —  L.  Rydel  -  St.  Dębicki  Bajka  o  Kasi  i  Kró- 
lewiczu. Lwów.  Tow.  Wydawnicze.  —  H.  Salz.  Krzyk  niewolnika.  Kraków.  D.  E. 
Friedlein.  —  L.  Staff.  Najmłodsza  pieśń  polska.  Lwów.  Księg.  Polska.  —  K.  Zawi- 
stowska.   Poezye.    Lwów.    H.  Altenberg. 

POWIEŚĆ.  —  P.  Altenberg.  Jak  ja  to  widzą.  Warszawa.  J.  Fiszer.  —  A.  Gide. 
Prometeusz  ile  spętany.  Lwów.  H.  Altenberg.  —  J.  K.  Jerome.  Dziennik  wyciecz- 
ki do  Oberammergau.  Warszawa.  Bibl.  Dz.  Wyb.  —  Z.  Kaczkowski.  Olbrachtowi 
rycerze.  Część  I  —  VI.  Warszawa.  BlbL  Dz.  Wyb.  —  J.  Karasek  ze  Lvovic.  Lasky 
absurdne.  Praha.  Nakl.  vlastnim.  —  M.  Konopnicka.  Moi  znajomi.  Warszawa.  Ge- 
bethner i  Wolff.  —  Wł.  St.  Reymont.  Chłopi.  (1.  Jesień.  II.  Zima).  Warszawa.  Ge- 
bethner 1  Wolff.  —  K.  Świetla.  Ostatnia  pani  Głogowska.  Warszawa.  Bibl.  Dz. 
Wyb.  —  St.  Żeromski.  Popioły.  Tomów  tr/.y.  Warszawa.  Gebethner  i  Wolff.  —  St. 
Żeromski.    Aryman  mści  sią.    Godzina.    Warszawa.    Gebethner  i  Wolff. 

STUDYA  LITERACKIE  1  ESTETYCZNE.  —  J.  Karasek  ze  LT0vic.  Spisy.  Sv.  I: 
Renaissanczni  touhy  v  umieni.  Sv.  U:  Impressioniste  a  ironikote.  Praha.  Sym- 
posion.  —  I.  Matuszewski.  Słowacki  i  nowa  sztuka  (Modernizm).  Wydanie  II.  War- 
szawa. Gebethner  i  Wolff.  —  K.  MokłowskL  Sztuka  ludowa  w  Polsce.  Lwów.  H.  .Al- 
tenberg. —  J.  Mortkowiczowa.  Wychowanie  estetyczne.  Warszawa.  G.  Centnerszwer. 
—  R.  Muther.  Historya  malarstwa.  1.  Trecento  i  Cuattrocento.  Warszawa.  Jan 
Fiszer.  —  E.  Schure.  Dramat  muzyczny.  Ryszard  Wagner.  Jego  twórczość  i  ide- 
ały. Warszawa.  G.  Sennewald.  —  J.  A.  Święcicki.  Historya  literatury  powszech- 
nej. Tom  VII,  cz.  II.  Literatura  żydowska.  Warszawa.  Bibl.  Dz.  Wyb.  —  St.  Wit- 
kiewicz.   Aleksander  Gierymski.    Lwów.    Tow.  Wydawnicze. 

HISTORYA.  —  J.  Baczyńsku    Dzieje  Polski.  Toml-szy.  Poznań.  K.  Kozłowski. 

NAUKI  SPOŁECZNE.  —  Dr.  Z.  Gargas.  Poglądy  ekonomiczne  w  Polsce  XVII 
wieku.    Wyd.  II.    Lwów.    Tow.  Wydawnicze. 

NAUKI  PRZYRODNICZE.  —  M.  Rudzki,  A.  Witkowski,  W.  Natanson,  L.  March- 
lewski, T.  Garbowski,  M.  Straszewski.    Z  filozofii  nauk  przyrodniczych.    Sześć  wy- 


FARIA  149 

kładów.  Warszawa.  Wende  i  S-ka.  —  J.  Słowikowski.  Znaczenie  gur  Kopernika 
i  Keplera  w  przyrodzie,  nauce  i  technice.  Warszawa.  Skł.  gł.  w  Księgarni  E.  Wen- 
de i  S-ka.  —  E.  Toulouse  i  L.  Marcliand.  Mózg  i  jego  czynności.  Lwów.  H.  Alten- 
berg. 

YARIA.  —  H.  d'Alm6ras.  Małżeństwo  u  różnych  narodów.  Warszawa.  Ge- 
bethner i  Wolff.  —  T.  Jeske-Choiński.  Syonizm  w  oświetleniu  antysemity.  Warsza- 
wa. Skł.  gL  u  Gebethnera  i  Wolffa.  —  R.  Erzepki.  Na  gwiazdką.  Poznań.  Własnym 
nakładem. —  1?.  Kipling.  Takie  sobie  bajeczki.  Wybór.  Warszawa.  M.  Arct.  —  L.  Mi- 
Ghaud  dHumiac.  Wielkie  legendy  ludzkości.  Warszawa.  Gebethner  i  Wolff.  —  H. 
Leuss.  Z  więzienia  pruskiego.  Warszawa.  Bibl.  Dz.  Wyb.  —  T.  Roosevelt.  Życie 
wytężone.    Warszawa.    Bibl.  Dz.  Wyb. 


CYPRYANA  NORWIDA  DZIEŁA  ZEBRANE.  —  O  edycyi 
kompletnej  utworów  tego  wielkiego  poety  mówić  dziś  jeszcze  niepo- 
dobna. Wszystkiego,  co  Norwid  napisał  (i  również  —  co  rysował, 
malował,  sztychował,  rzeźbił),  a  przeto  całości  —  uzewnętrznionego 
w  dziełach  twórczych  —  jego  oblicza  duchowego  —  nikt  dotąd  nie 
zna.  My  sami  —  acz,  zabiegając  usilnie,  zgromadziliśmy  znaczniej- 
szą snadź,  niż  ktokolwiek,  ilość  bądź  rękopisów  jego,  bądź  pierw- 
szych wydań  książkowych,  bądź  rozproszonych  po  czasopismach 
utworów  —  wiemy  jednak  o  kilku  większych  i  niewątpliwie  ważkich 
nader  jego  pracach,  niełylko  rękopiśmiennych,  lecz  nawet  i  drukowa- 
nych, których  dotąd  nie  udało  nam  się  odnaleźć.  A  o  iluż  —  może 
istniejących  —  nie  wiemy  snadź  zupełnie !  Toć  nawet  istnienia  Wan- 
dy nikt  nie  podejrzewał  —  i  arcydzieło  to,  którego  rękopis  był  wła- 
snością bezdzietnej,  samotnej  i  w  podeszłych  już  latach  kobiety, 
mogło  łatwo  zaginąć  z  czasem  bez  śladu  —  gdyby  zamieszczenie 
w  Chimerze  kilku  innych  utworów  Norwida  nie  zwróciło  było  uwa- 
gi posiadaczki  i  nie  skłoniło  jej  do  powierzenia  nam  tej  drogocen- 
nej puścizny. 

Jeżeli  atoli  o  wydaniu  zupełnem  niema  co  dzisiaj  marzyć,  ko- 
nieczną za  to  i  pilną  jest  rzeczą  —  ze  względu  zwłaszcza  na  możebność 
faktów  podobnych  do  wyżej  przytoczonego  —  przystąpić  niezwłocznie 
do  jakiejś  ediłion  perpetuelle  „zebranych  pism"  poety,  któi'a  obejmie 
naprzód  to,  co  do  dzisiaj  zgromadzić  się  dało,  a  później,  w  miarę 
napływania  nowych  materyałów,  stopniowo  uzupełniać  się  może. 
Edycya  to  będzie  niegorsza*  od  dotychczasowych  wydań  Słowackiego 
czy  Krasińskiego  (bo  przecież  i  tych  nawet  „dzieła  kompletne"  są 
do  dzisiaj . . .  nadzieją  tylko),  a  zwróci  niewątpliwie  uwagę  posiada- 
czy jakichś  rękopisów  czy  druków  Norwidowskich   i  uratuje   snadź. 


łjh  CHIMERA 

wiele  z  tych  ostatnich  od  możebnego  —  przy  dziedzicznem  lub  in- 
nem przechodzeniu  z  rąk  do  rąk  —  zatracenia  się  bezpowrotnego. 

Do  tej  pobudki  najważniejszej  przybywa  jeszcze  wzgląd  inny. 
Niedawne  to  czasy,  gdy,  wymieniwszy  Norwida,  z  obojętnem  jeno 
spojrzeniem  lub  zdumionem  pytaniem  spotkać  się  było  można.  Dziś, 
po  ogłoszeniu  garstki  zaledwie  drobnej  nieznanych  utworów,  nazwisko 
jego  brzmi  już,  dla  znawców  i  miłośników  prawdziwych,  równie  pełno, 
dźwięcznie,  śpiżowo,  jak  nazwiska  trzech  wielkich  romantyków 
naszych.  Ale  obok  nielicznych  „miłujących,"  podchwyciła  to  święte 
imię  wyniosłego  samotnika,  jako  article  de  luxe,  jako  haute  nouveaułe, 
jako  sztandar  czy  hasło  bojowe,  c^a  zgraja  snobów  i  naginaczy, 
z  tą  zupełnie  inną,  z  tą  drugą  „czułością,"  o  której  z  miażdżącą,  la- 
pidarną ironią  mówi  sam  poeta: 

Czułość  bywa  Jak  pełny  wojen  krzyk, 

I  jak  szemrzących  źródeł  prąd, 

I  jako  wtór  pogrzebny. . . 

I  JAK  PLECIONKA  DŁUGA  Z  WŁ0SÓIV  BLOND, 
NA  KTÓREJ  WDOWIEC  NOSIĆ  ZWYKŁ 
ZEGAREK  SREBRNY. 

Każdy  nosi  się  dziś  z  jakimś  fragmentem,  z  jakąś  jedną  ksią- 
żeczką czy  utworem,  ten  z  „Prometidionem,"  tamten  z  „Nad  Kapu- 
letich. . ."  —  i  każdy,  nibyto  szukając  w  tym  oderwanym  szczątku 
całego  Norwida,  właściwie  „własnych  szuka  mniemań"  tylko  i  „wła- 
sne myśli"  znajduje.  Jakie  ztąd  wyopacznienia  najbardziej  zasadni- 
czej treści,  jakie  wypotworzenia  tego  niewymownie  szlachetnego 
i  wzniosłego  oblicza  duchowego,  jakie  podsuwania  własnych  bezła- 
dów i  rozwichrzeń  pod  tarczę  wielkiego  i  bezdennie  głębokiego 
„nadczłowieczeństwa"  Norwidowego  —  trudno  wyliczyć  i  opisać. 
U  progu  odrodzin,  po  tak  długiem  jak  gdyby  nieistnieniu,  te  kolo- 
salne rzeczy,  „pisywane  na  Babilon  do  Jezuzalem,"  znowu  prze- 
dewszystkiem  spotykają  się  z  nierozumieniem,  przekręceniem  i  ka- 
rykaturą. A  z  drugiej  strony  —  u  trzeźwych,  spokojnych  konserwa- 
tystów, nie  dających  się  unosić  „nowostkom"  —  stare,  jowialne  ane- 
gdoty o  „elegancie"  pośród  cyganeryi  warszawskiej,  o  „symboliście 
z  przed  50-ciu  latY"  (!),  stare,  śmieszne  zarzuty  ciemności,  niezro- 
zumidości  i  pychy  nadmiernej,  stary  ton  protekcyonalnej  łaskawości, 
stare  wreszcie,  kategoryczne  dowody,  iż  się  pisarza  quaesłionis  nigdy 
nie  znało  i  dziś  nie  zna.  —  Co  żywo  tym  wszystkim,  takim  czy  in- 
nym „spotworzeniom"  przeciwstawić  się  godzi,  co  się  tylko  dało  ze- 
brać z  puścizny  poety.*    Wtedy  on  sam  już   z  łatwością   się  obroni. 


VAR/A  tyi 

Temi  powodowani  myślami,  postanowiliśmy  przystąpić  do 
wydawnictwa  Dzieł  zebranych  Cypryana  Norwida.  Trzy  tomy  ich 
już  się  drukują  i  z  jesienią  r.  b.  kolejno  ukazywać  się  zaczną.  Tom 
I-szy  zawierać  będzie  Pism  prozą  seryc  pierwszą:  Legendy  i  Nowele 
(Garstka  piasku,  Bransoletka,  Cywilizacya,  Ostatnia  z  bajek,  Stygmat, 
Tajemnica  lorda  Singelworth,  Ad  leones).  Tom  Il-gi  obejmie  Pism 
prozą  seryą  drugą:  O  sztuce  i  literaturze  (Czarne  kwiaty,  Białe  kwia- 
ty, O  sztuce,  O  Juliuszu  Słowackim,  „Boga -Rodzica,"  Milczenie). 
W  tomie  Ill-im  zamknęliśmy  Pism  wierszem  seryą  pierwszą :  Poema- 
ta  większe  (Pieśni  społecznej  cztery  stron,  Pięć  zarysów  obyczajo- 
wych, O  historyi  dyalog,  Zwoleń,  Promethidion,  Epimenides,  Wita 
Stosa  pamięci  estetycznych  zarysów  siedm,  Quidam,  O  wolności 
słowa).  Do  następnych  tomów  pójdą  zebrane  już  po  dziś  utwory 
liryczne,  dramatyczne,  korespondencya  poety  —  oraz  to  wszystko,  co, 
pod  stymulem  niniejszej  pubUkacyi,  jeszcze,  ufamy,  da  się  odszu- 
kać. Plan  wydawnictwa,  w  ten  sposób,  zamkniętemi  (mniej  więcej) 
prowadzonego  cyklami,  usuwa  obawę  wszelkiej  chaotyczności  —  a  za- 
mierzone —  na  kiedyś  —  na  koniec  wydawnictwa  indeksy,  bibliogra- 
fie, chronologie,  oraz  obszerne  studyum  biograficzne  i  krytyczne,  za- 
pobiegną reszcie  możliwych   przy  stopniowym  układzie  wadliwości. 

Zapowiadając  to  wydawnictwo,  zwracamy  się  do  wszystkich 
osób  posiadających  jakiekolwiek  szczątki  puścizny  literackiej  po  C. 
Norwidzie,  albo  wiedzących  o  istnieniu  gdzieś  tychże,  z  najgorętszą 
prośbą  o  informacye  szczegółowe  i  —  ewentualnie  —  o  komuniko- 
wanie nam  danych  rękopisów  czy  druków.  Chodzi  tu  przecież 
o  odbudowanie  posągowej  postaci  jednego  z  największych  mocarzy 
naszego  piśmiennictwa.  Zwrot  materyałów,  oraz  wymienienie,  od 
kogo  pochodziły,  zapewniamy.  Wszystkie  czasopisma  —  ufamy  — 
zechcą  powtórzyć  tę  naszą  prośbę.  — 

PISM  ZYGMUNTA  KRASIŃSKIEGO  edycya  „krytyczna  zu- 
pełna," przygotowana  za  zezwoleniem  rodziny  poety  przez  p.  Ta- 
deusza Piniego,  zaczęła  wychodzić  nakładem  Księgarni  Polskiej  we 
Lwowie.  O  ile  zamierzono  istotnie  wydanie  kompletne  wszystkiego, 
co  napisał  Zygmunt  Krasiński,  przedsięwzięcie  rodziny  czy  Księ- 
gami Polskiej  powitaćby  należało  z  radością  i  zapałem,  jako  wielki, 
pierwszorzędnego  znaczenia  wypadek  w  literaturze  naszej.  Czy  atoli 
tak  jest  rzeczywiście,  wątpimy  raczej.  Powątpiewanie  to  gruntuje 
się  przedewszystkiem  na  liczbie  zapowiedzianych  tomów,  wskazują- 
cej —  (chyba,  że  tomy  byłyby  olbrzymie !)  —  iż  w  skład  tego  „zu- 
pełnego wydania"  nie  wejdzie  zapewne  cała  korespondencya,  która 


/;i  CHIMERA 

jednak  u  Krasińskiego,  barckiej  niż  u  kogobądź  innego,  do  rządu 
dzieł  twórczych  zaliczona  i  w  kompletnej  pism  edycyi  nieodzownie 
uwzględniona  być  winna.  Czy  poza  korespondencyą  nic  już  pomi- 
niętem  nie  zostanie,  również  nie  bylibyśmy  pewni,  wnioskując  z  wy- 
rażenia najlepiej  zapewne  poinformowanej  w  tym  wypadku  Biblio- 
teki Warszawskiej ,  iż  będzie  to  „pierwsze  zupełne  wydanie  krytycz- 
ne tekstu,  zawierające  także  (?  ale  czy  moźebnie  wszystkie?)  utwo- 
ry nigdzie  dotychczas  niewydrukowane." 

Mimo  dających  się  przewidywać  niezupełności,  ukazanie  się 
oczyszczonej  z  wszelkich  błędów  i  modyfikacyj,  krytycznej  edycyi 
pism  wielkiego  poety,  pod  egidą  poniekąd  rodziny,  posiadaczki  auto- 
grafów, jest  ważnym  faktem  literackim  —  i  nie  omieszkamy  nowe 
to  W3'^danie  omówić  obszerniej,  gdy  zostanie  doprowadzone  do  koń- 
ca... i  gdy  je  sobie  kupimy.  Recenzyjnego  bowiem  egzemplarza, 
rozsyłanego  hojnie  wszystkim  kuryerkom.  Chimera,  właśnie  jako  zaj- 
mująca się  specyalnie  literaturą,  —  rzecz  prosta  —  nie  otrzymuje. 

WSPANIAŁY  RYSUNEK  MEHOFFERA  z  kartonów  do  de- 
koracyi  skarbca  na  Wawelu,  zdobiący  okładkę  zeszytu  i8-go,  posta- 
nowiliśmy —  w  skutek  zażaleń  niezwykle  Ucznych,  iż  piękna  okład- 
ka ta  niszczy  się  zbyt  prędko  —  dać  raz  jeszcze,  jako  planszę  osob- 
ną, przy  jednym  z  zeszytów  tegorocznych.  Objaw  wyjątkowego 
zainteresowania  się  szerszych  kół  podniosłem  dziełem  młodego  mi- 
strza krakowskiego  z  najżywszą  stwierdzamy  radością. 

ZESZYTEM  NINIEJSZYM  rozpoczynamy  seryc  trzecią  Chi- 
mery (tomy  VII  —  X  czyli  zeszyty  19  —  30),  która  ukaże  się  w  prze- 
ciągu roku  —  od  kwietnia  1904  do  kwietnia  1905.  Zeszyt  następny, 
podwójny,  20/21  (za  maj  i  czerwiec),  obejmujący  ściśle  podwójną 
ilość  arkuszy  oraz  plansz,  i  ozdobiony  nową  sześciobarwną  lito- 
grafowaną  okładką  Edwarda  Okunia,  wyjdzie  w  połowie  czerwca. 


CHIMERA. 


'\<yH.  ^5^^' 


CHIMERA -20/21 


TREŚĆ 
TOM  VII.   ZESZYT  20/21.  —  MAJ /CZERWIEC  1904. 


FRYDERYK  NIETZSCHE    . 
CYPRYAN    NORWID  . 
WILLIAM  BUTTER  YEATS 
BOLESŁAW  LEŚMLAN 
KAZIMIEKZ  WROCZYŃSKI 
MARYA  KOMORNICKA 
EDWARD  PORĘBOWICZ  . 

TADEUSZ  MICII^SKI  . 
JAN  LEMAI^SKI . 

Z.  P 

WACŁAW  WOLSKI     . 
KAZIMIERZ  LEWANDOWSKI 


Dytyramby  Dionizyjskie       .  .153 

„Boga  Rodzica"   ('dott.^  .  .       .193 

Księżniczka  Kasia 217 

Legendy  tęsknoty    II  i  III .  .287 

Z  cyklu:  „Circenses"'  .  .  .  .309 
Z  księgi  mądrości  tymczasowej.  .  326 
Ludowe  balady  szkockie,  skandynaio-  - 

skie  i  niemieckie       .       .    346 

Różany  obłok 375 

Lwy.  Tragedya  zwierzęca  .  .  382 
Nieznana  rycina  J.  Ziarnka  .  .  405 
Z  „Powieści,  tajemnej"  ....  418 
Kaktusy 423 


KRONIKA  MIESIĘCZNA 

TREDECIM 

J.  L 


Ołossy. 
Powieść. 


CHIMERA 


Książki  nadesłane. 
Yaria 


JAN  STANISŁAWSKI 


AUBREY  BEARDSLEY 


KORIN     . 

JÓZEF  MEHOFFER 

EDWARD  OKUŃ   . 


FRANCISZEK  SIEDLECKI 


FRANCISZEK  WOJTALA 


Sad  ukraiński  (litografia  oryginalna  w  czterech 
kolorach,  odbijana  w  zakładzie  A 
Pruszj'ńskiego  w  Krakowie). 
Jak  królowa  Ginewra  została  mniszką.  (Fac- 
sitnile  cynkotypiczne) 

Nagłówki 375,  418,  423 

Dwa  rysunki  witrażowe    .  .    190,  191 

Rysunki.        .        .         287,  299,  300,   303,  308 
Inicyały     287,  289,  29L,  293,  295,  297,  298,  300, 

305,    307. 

Sześciobarwnalitografiaoryginalnana  okładce 

Rysunki  zdobnicze        155,   159,   166,  167,  171, 

173,    176,    180,    184,    188,   219    235, 

236,   265,   266,   284,    309.   312,   317, 

319,    320,  324.    325,    326,   345,    346, 

353,   354.    365,    366,    374. 

Inicyały 194,  204,  208. 


Litografię  okładkową  odbito  w  sześciu  kolorach  w  zakładzie  W.  GŁÓWCZEWSKIEGO 

w  Warszawie. 

Klisze  r}'sunków  do  tego  N-ru  wytrawiono  w  zakładach  chemigraficznych 

TOW.   AKC.  S.  ORGELBRANDA   S-ÓW  oraz  B.  WIERZBICKIEGO  i  S-KL 

Papier  wyrobiono  dla  Chimery  w  fabryce  C.  A.  Moesa   „Pilica." 

Składał  i  łamał  JÓZEF  PERŻAK.  —  Odbijali    na  maszynie: 

tekst  — ALEKSANDER  TAT.\ROWSKI,    okładkę  —  WACŁAW  MUSZYŃSKI. 

Pod  zarządem  PIOTRA  UKLAŃSKIEGO. 


ilo3ROjcHO  Lleaaypoio.     Bapuiasa,  a8  iiojiH   1904  ro.xa. 


FRYDERYK  NIETZSCHE. 
DYTYRAMBY  DIONYZYJSKIE. 


Oto  są  pieśni  Zaratustry,  które 
przyśpiewywał  sobie,  by  znieść 
ostatnią  swą  samotność. 


Przekład  z  pierwszej  edycyi  zupełnej  (Lipsk,  1899,  C.  G. 
Naumann  —  Nietzsche  s  Werke,  Band  VIII,  399-433),  spo- 
rządzonej według  ostatniego,  gotowego  do  druku  i  po  raz 
pierwszy  w  sposób  powyższy  zatytułowanego  rękopisu 
z  r.  1888. 


TREFNIŚ  JENO!  JENO  POETA! 

Gdy  blednie  dzienna  jaśń 

i  rosy  pocieszenie 

na  ziemia  jut  się  sączy 

niewidne  i  bez  szmeru 

—  gdyż  rosa  pocieszy cielka 

cicho  sią.  jawi  Jak  wszyscy  liłośni  — 

pomnisz,  płomienne,  pomnisz  wtedy,   serce, 

jak  pragnęłoś  ongi  — 

niebiańskiej  rosy  i  niebiańskich  łez 

znużone,  spiekłe  pragnęłoś, 

a  żółtą  ścieżyn  trawą 

wieczorne  słońca  spojrzenia  złośliwe 

skroś  czarnych  biegły  koło  ciebie  drzew, 

spojrzenia  słońca  skrawe,   urągliwe. 


i 


„Kochanek  prawdy  —  ty?  —  szydziły 
nie  !  poeta  jeno  ! 


one  — 


ij6  CHIMERA 

zwierzą  łupieskie,  chytre,  pełzające, 

co  musi  łgać, 

z  wiedzą  i  wolą  mtisi  łgać, 

łupu  pożądać, 

za  maską  kryć  sią  krasną,    , 

być  własną  maską. 

być  własnym  łupem, 

to  —  prawdy  kochanek?. . 

Trcfniś  jeno  !    Jeno  poeta  ! 

co  od  rzeczy  gada. 

z  błazeńskich  masek  niedorzecznie  gada, 

po  słów  sią  wspina  pomostach  kłamliwych, 

po  tączach  kłamstw. 

co  pośród  rajów  kłamnych 

wałąsa  sią,  tuła  — 
Trefniś  jeno!    Jeno  poeta! 

To  —  prawdy  kochanek  ?. . 

Aza  nie  cichy,  drątwy,  gładki,  zimny, 

sposągowiały 

w  posąg  boga, 

co  przed  chramami  stawa 

jako  boży  odźwierny: 

nie!  takim  cnoty  posągom  tyś  wrogi, 

milej  ci  w  każdem  pustkowiu  niż  w  chramach, 

z  kocią  pustotą 

przez  każde  skaczesz  okno 

hyc!  w  każdą  przygodą 

i  każdą  wietrzysz  knieją, 

byś  w  kniejach  praodwiecznych 

śród  krasnokudłych  drapieżców 

uganiał  krasny  i  wystąpnie  zdrów, 

byś  pełen  żądz, 


DYTYRAMBY  DIONYZYJSKIE  ijj 

błogo  -  szyderczy,  błogo  -piekielny,  błogo  -  krwiożerczy , 
^  krążył  czyhając,  łupieżąc  i  łżąc... 

Lub  jako  orzeł,  co  długo, 

długo  w  otchłaniach  topi  wzrok, 

w  swoich  otchłaniach... 

—  o,  jak  sią  one 

tu  w  bezdno,   w  dół, 

w  coraz  to  głąbszą  głąb'  pierścienia !  — 

A  potem 

nagle 

nieścigłym  lotem, 

drgającym  grotem 

godzi  w  jagnięta, 

rączy,   roztarty, 

jagniąt  łakomy, 

wszystkim  jagniącym  duszom  wróg, 

wrogi  zawzięcie  wszystkiemu,  co  zda  się 

owczem,  jagniącem,  kędzierzawo  -  runem, 

co  patrzy  głupio,   z  jagnięcą  pogodą. ., 

Przeto 

orle,  panterze 

są  tęsknoty  poety, 

są  twe  tęsknoty  pod  masek  tysiącem, 

trefnisiu  ty,  poeto!.. 

Co-ś  dojrzał  w  człeku 

boga  i  owcę  społem  — , 

boga  rozedrzeć  w  człeku, 

oraz  owcę  w  człeku, 
a  rozdzierając  śmiać  się  — 

to,  to  szczęśliwość  twoja. 


jj8  CHIMERA 

szcząśliwość  orła  i  pantery, 
szczęśliwość  błazna  i  poety ! .." 

Gdy  blednie  dzienna  jaśń, 

kiedy  już  sierp  miesiąca 

zielony  i  zawistny 

śród  purpur  sią  przemyka 

i,  dniowi  wróg, 

za  każdym  krokiem  skrycie 

girlandy  róż  wiszące 

podcina,  aż  si^  zarwą. 

aż  zbladłe  w  noc  zapadną: 

tak  jam  sią  niegdyś  zarwał 

z  mojego  prawdy  obłądu, 

z  mych  tąsknot  dniowych, 

dniem  utrudzony  i  od  światła  chory 

runąłem  w  zamierzch.  w  głębią  nocy,  w  dół, 

przez  jakcfś  prawdą 

spiekły  i  spragniony 

—  pomnisz,  płomienne,  pomnisz  jeszcze,  serce, 

jak  pragnąłoś  wtedy?  — 

iż-em  wygnańcem 

ze  wszelkiej  prawdy! 

Trefniś  jeno!    Jeno  poeta! .. 


POŚRÓD  CÓR  PUSTYNI. 


/. 


„Nie  odchodź!"  przemówił  wędrowiec,  zwący  siebie 
Cieniem  Zaratustry,  „zostań  z  nami,  —  dawna  głucha  żałość 
nasza  znów  nas  bowiem  ogarnąć  może. 

Stary  ów  czarownik  już  swem  najgorszem  zadrwił 
z  nas  w  najlepsze,  i  popatrz  jeno,  dobry  pobożny  papież 
łzy  ma  oto  w  oczach  i  znów  wypłynąć  gotów  na  melan- 
cholii morze. 

Zaś  ci  królowie  wobec  nas  wprawdzie  gęstą  nadra- 
biają miną,  lecz  trzymam  zakład,  że,  gdyby  nie  było  świad- 
ków, wszczęłaby  się  i  u  nich  zgubna  igraszka, 

—  zgubna  igraszka  przeciągających  obłoków,  wilgotnej 
melancholii,  przysłoniętego  nieba,  skradzionych  słońc,  wy- 
jących wichrów  jesiennych, 

—  zgubna  igraszka  naszego  wycia  i  wołania  o  pomoc: 
zostań  z  nami,  Zaratustro!  Jest  tu  wiele  utajonej  nędzy, 
co  mówić  pragnie,  wiele  wieczoru,  wiele  obłoków,  wiele 
dusznego  powietrza! 

Karmiłeś  nas  tęgą  strawą  męską,  tudzież  krzepkiemi 


i6o  CHIMERA 

przypowieściami:  nie  dopuść,  aby  na  wety  gnuśne  duchy 
żeńskie  znów  nas  opadły. 

Ty  jeden  czynisz  powietrze  wokół  siebie  rzeźwem 
i  jasnem.  Zali  znalazłem  kiedy  na  ziemi  takie  dobre  po- 
wietrze jak  u  ciebie  w  jaskini? 

A  jednak  widziałem  wiele  krajów,  nos  mój  nawykł 
różne  powietrza  badać  i  oceniać:  u  ciebie  atoli  doznają 
nozdrza  moje  największej  rozkoszy! 

Dalej  więc  — ,  dalej  więc  — ,  oh,  przebacz  dawne 
wspomnienie!  Przebacz  mi  dawną  pieśń  poobiednią,  któ- 
rą stworzyłem  niegdyś  pośród  cór  pustyni. 

U  nich  bowiem  było  również  dobre  jasne  powietrze 
wschodnie;  tam  byłem  najdalej  od  chmurnej,  wilgotnej, 
melancholijnej  starej  Europy! 

Lubiłem  podówczas  takowe  dziewczęta  wschodnie 
oraz  inaksze  niebios  błękity,  żadną  chmurą  i  żadną  myślą 
nieprzyćmione. 

Nie  dacie  wiary,  jakie  były  stateczne,  gdy  nie  tań- 
czyły, głębokie,  lecz  bezmyślne,  niby  małe  tajemnice,  niby 
uwstężone  zagadki,  niby  orzechy  deserowe  — 

krasne  i  dziwne,  zaiste!  ale  bezchmurne:  zagadki, 
które  odgadywać  się  dają:  takim  dziewczętom  gwoli  usnu- 
łem  wtedy  psalm  poobiedni." 

Tak  rzekł  wędrowiec,  zwący  siebie  Cieniem  Zara- 
tustry ;  i  zanim  ktokolwiek  mu  odpowiedział,  już  ujął  har- 
fę starego  czarownika  i  powiódł  dokoła  wzrokiem  mą- 
drym i  łagodnym :  —  nozdrzami  zaś  wciągał  powietrze  zwol- 
na i  pytająco,  jak  ktoś,  co  w  nowych  krainach  nowego 
kosztuje  powietrza.  W  końcu  niby  rykiem  tak  śpiewać 
zaczął. 


2. 

PUSTYNIA  ROŚNIE:  BIADA,  W  KIM  SIĘ  ZJAWI.,. 


DYTYRAMBY  DIONYZYJSKIE  i6i 


Ha! 

Uroczyście  ! 

godny  początek! 

afrykańsko  uroczysty! 

lwa  jakiego  godny 
lub  moralnego  wyjca . . . 

ale  to  nie  dla  was, 
przyjaciółki  najmilsze, 

co-ście  dozwoliły 

mnie,   europejczykowi. 

spocząć  pod  palmami, 

u  swych  stóp.  Sela. 

Przedziwnie  zaiste  ! 

siedzą  tu  bowiem 

blizki  pustyni,  a  razem 

taki  od  niej  daleki, 

przy  tern  na  nic  spustoszon: 

mianowicie  połknięty 

przez  tą  małą  oazą 

—  ziewając,  rozwarła  właśnie 

luby  swój  buziaczek, 

najwonniejszy  ze  wszystkich  buziaków: 

i  oto  wpadłem, 

spadłem  —  miądzy  was, 

najmilsze  przyjaciółki !  Sela. 

Chwała- śi  wielorybowi, 

skoro  przyjął  mile 
gościa  !  —  rozumiecie 
aluzyą  mą  uczoną  ? . . 

Brzuchowi  jego  chwała. 


i62  CHIMERA 

jeśli  był  takim 

lubym  oazy  brzuchem. 

jak  ten:  o  czem  wątpią. 

Niedarmo  jestem  z  Europy, 

co  sceptyczniejsza  od  wszystkich  żoneczek. 

Niech  Bóg  zaradzi  temu! 

Amen. 

Wiąc  siedzą  oto 

w  maluchnej  tej  oazie, 

niby  daktyl  jaki, 

słodki,  brunatny,  od  złota  nabrząkły, 

żądny  dziewczęcej  krągłej  buzi, 

lecz  jeszcze  więcej  dziewczęcych 

ostrych  śnieżystych  lodowatych 

ząbków:  tych  bowiem  łaknie 

serce  wszystkich  gorących  daktyli.     Sela. 

Owocom  rzeczonym 

podobny,  nazbyt  podobny 

spoczywam  tu,   a  drobne 

chrząszczyki  wkoło  mnie 

tańczą,  igrają. 

oraz  jeszcze  mniejsze, 

niemądrzejsze,   złośliwsze 

chatki,  popędy;  — 

oblężony  przez  was, 

wy  ciche  przeczuciowe 

dzieweczki  -  kołeczki. 

Dudu  i  Zulejko. 

—  osfinksiony,    by  w  jednem  słowie 

wiele  uczu4  zawrzeć 

(niech  mi  Bóg  przebaczy 

ten  grzech  gramatyczny  !. .) 


DYTYRAMB  Y  DIONYZYJSKIE  i6) 

—  siedzą  tu,  chłonąc  przepyszne  powietrze, 

powietrze   rajskie,  zaiste, 

lekkie,  świetliste,  prążkowane  złotem, 

najlepsze,  jakie  zleciało 

kiedykolwiek   z  księżyca; 

stało -ż  sią  to  przypadkiem 

czy  też  ze  swawoli? 

jak  starzy  powiadają  poeci. 

Ja,  sceptyk,  wątpią  wszakże  o  tern, 

niedarmo  jestem 

z  Europy, 

co  sceptyczniejsza  od  wszystkich  żoneczek. 

Niech  Bóg  zaradzi  temu! 

Amen. 

Pojąc  niem  swe  nozdrza, 

nakształt  czar  rozdąte, 

bez  przyszłości,    bez  wspomnień, 

siedzą  tu  oto, 

przyjaciółki  najmilsze, 

,  i  przyglądam  sią  palmie, 

co,  niby  tancerka, 

chwiejna  jak  trzcina  w  biodrach  sią  przegina 

—  kto  sią  zapatrzy,    wtórzyć  jej  zaczyna ...  — 

niby  tancerka,   co,  jak  mi  sią  zdaje, 

zadługo  już,  zabójczo   długo 
ciągle  na  jednej  tylko  stała  nóżce? 

—  snadż  zapomniała  przeto^  jak  sią  zdaje, 

o  nóżce  drugiej? 

Jam  przynajmniej  próżno 

szukał  uronionego 

bliźniaczego  klejnotu 

—  to  znaczy   drugiej  nóżki  — 

w  światem  pobliżu 


i64  CHIMERA 

jej  przerozkosznej,  przeuroczej, 

strojnej,  powiewnej,  rozwiewnej  spódniczki. 

Ach,  piąkne  przyjaciółki. 

czy  dacie  mi  wiarą: 

ona  ją  straciła . . . 

Hul  Hu!  Hu!  Hu!  Huu!.. 

Przepadła, 

na  wieki  przepadła 

druga  nóżka! 

Oh,  jaka-ż  szkoda   lubej  drugiej  nóżki! 

Gdzie  też  przebywa,  smutna,  opuszczona, 

ta  nóżka  samotna? 

Może  drży  przed  jakim 

srogim,  płowokudłym 

lwem- potworem?  lub  nawet 

odarta  już,  ogryziona  — 

mizernie!  biada!  biada!  ogryziona!    Sela. 

Oh,  nie  płaczcie -ż,  proszą, 

tkliwe  serca! 

Nie  płaczcie- ż, 

wy.  daktylowe  serca!    Mleczne  łona! 

Wy,    lukrecyowe 

torebki  sercowe! 

Mążem  bądź.  Zulejko!  Odwagi!  Odwagi! 

Przestań- że  płakać, 

blada  Dudu! 

—  A  może  kordyał  jaki 

przydałby  sią  tutaj 

ku  serc  pokrzepieniu? 

namaszczone  słowo? 

solenna  pociecha ?. ... 

Ha! 


DYTYRAMBY  DIONYZYJSKIE  i6^ 

Bywaj,  godności! 

Dmij -że  znowu,  dmij, 

miechu  cnoty  I 

Ha! 

Raz  jeszcze  ryknąć, 

moralnie  zaryczeć. 

jako  lew  moralny  wobec  cór  pustyni  zaryczeć! 

—  Gdyż  cnotliwe  wycie. 

o  dziewczęta  lube. 

więcej  znaczy,   niźli 

europejski  zapał,  europejska  żarliwość! 

I  już  jawią  sią  oto. 

jako  europejczyk. 

nie  mogą  inaczej,  dopomóż  mi.  Boże ! 

Amen  ! 


Pustynia  rośnie:  biada,  w  kim  sią  zjawi! 

Głaz  o  głaz  zgrzyta,  puszcza  chłonie,  dławi. 

Śmierć  niezmierzona  żarem  śniadym  zieje 

i  żuje — ,  żuciem  swem  istnieje... 

Pomnij,  gdyś  duszą  żądzami  wytloną: 
Tyś  głazem,  puszczą,  tyś  jest  śmiercią  oną . . 


OSTATNIA  WOLA. 

Tak  umrzeć, 

jako  niegdyś   umarł  on  — , 

druh  mój,  co  gromy  i  blaski 

bosko  w  młodości  mojej  miotał  mrok: 

głęboki  i  pusty, 

wśród  boju  tancerz  — , 

pośród  rycerzy   najweselszy, 

pośród  zwycięzców  najsurowszy, 

losem  na  własnym  stanął  losie, 

hardy,  przezorny,  łaskawy  — : 

drżący  dlatego,  iż  zwyciężał, 
radosny  przeto,  iż  zwyciężał  ginąc;  — 

rozkazujący  w  zgonie  swym, 
a  rozkaz  jego  brzmiał,  by  unicestwiać . . . 

Tak  umrzeć, 
jako  niegdyś  umarł  on: 
zwyciężając,  nicestwiąc . . . 


POŚRÓD  DRAPIEŻNYCH  PTAKÓW. 


Kto  chce  zejść  ztąd, 

jak  rychło 

chłonie  go  głąb' ! 

—  Lecz  ty,  Zaratustra, 

snadż  otchłań  nawet  łtochasz, 

zali  jodłę  naśladować  chcesz?  — 

Ta  czepia  się  wszędzie, 

zkąd  nawet  turnia. 

drżąc,  patrzy  w  głąb\  — 

nad  bezdnią  sią  waży, 

zkąd  wszystko  wkrąg 

ciąży  w  dół: 

pośród  niecierpliwej 

dziczy  usypisk,  spadających  wód. 

cierpi  cierpliwie,  harda,  milcząca. 

samotna . . . 


i68  CHIMERA 

Samotna ! 

Któżby  też  śmiał 

gościem  tu  być, 

twym  gościem  być  ? . . 

Drapieżny  chyba  ptak, 

co  wpija  sią  wnet 

mączeńsłwom   cierpliwym 

radośnie  we  włosy 

i  śmieje  sią  błądnie 

drapieżnych  ptaków  śmiechem . . . 

Poco  ta  stałość? 

—  szydzi  okrutnie: 

trzeba  mieć  slcrzydła,  gdy  sią  otchłań  kocha... 

nie  trzeba  zwisać, 

jak  ty,  wisielcze  !  — 

Oh,  Zaratustro, 

okrutny  Nemr odzie  ! 

Niedawno  jeszcze  strzelcze  boży, 

niewodzie  wszystkich  Cnót, 

i  strzało  Zła! 

Ninie  — 

upolowany  przez  siebie  samego, 

stałeś  sią  własnym  łupem, 
w  samego  siebie  sią  wżarłeś... 

Ninie  — 

sam  ze  sobą, 

rozdwojon  we  własnej  wiedzy, 

pośród  zwierciadeł  stu 

samemu  sobie  zadajesz  kłam, 

pośród  wspomnień  stu 

niepewny, 
każda  rana  cią  wątli. 


DYl YRAMB Y  DIONYZYJSKIE  169 

ziąbi  cią  każdy  mróz, 
dławią  cią  własne  obieźe. 
Znawco  siebie  samego! 

Kacie  siebie  saniego! 

Poco-ś  sią  spytał 

mądrości  swej  patem  ? 

Poco-ś  sią  zwabił 

do  wężów  dawnych  raju? 

Poco-ś  sią  zakradł 
w  siebie  —  w  siebie  ? . . 

/  oto-ś  zachorzał 

od  trucizn  wazowych; 

i  oto  -  ś  jeńcem, 

co  najsurowszy   wyciągnął  łos: 

we  własnym  szybie 

pracujesz  zgarbiony. 

wgłębiony   w  siebie, 

podkopując  siebie, 

nieporadny, 

drętwy. 

trup  — , 

nad  tobą  brzemion  piętrzy  się  sto, 

przywaliłeś  się  samym  sobą, 

ty.  co  wiesz! 

coś  poznał  siebie! 

ty  mądry  Zaratustra  !. . 

Najcięższych  szukałeś  brzemion: 

oto  znalazłeś  siebie  — , 

nie  zrzucisz  siebie  z  ramion  swych . . . 

Czaisz  się, 


770  CHIMERA 

chylisz  się, 

jak  kłoś,  co  prosto  nie  zdołen  już  słać! 

Zrośniesz  sią  jeszcze  z  grobem  swoim, 

ugięły  duchu/.. 

A  do  niedawna  jeszcze  taki  dumny 

na  wszystkich  szczudłach  wyniosłości  swojej ! 

Niedawno  jeszcze  pustelnik  bez  Boga. 

samowtór  z  szatanem, 

szkarłatny  książę  każdego  zuchwalstwa/.. 

Ninie  — 
między  dwa  NIC 

wciśłiięty, 

znak  zapytania, 

mdła  zagadka, 

zagadka  dla  drapieżnych  ptaków , . . 

—  lia,  „rozwiążą'^  cię  one, 

one  już  łakną  „rozwiązania"  twego, 

wichrząc  się  wokół  ciebie,  swej  zagadki^ 

wkrąg  ciebie,  wisielcze! .. 

Oh,  Zaratustro  / . . 

Znawco  siebie  samego ! . . 

Kacie  siebie  samego ! . . 


ZNAK  OGNISTY. 

Tu,  gdzie  pośród  mórz  ostrów  stromo  wzrósł. 

napiątrzony  jak  ofiarny  głaz, 

tu  pod  czarnem  nieci  sobie  niebem 

Zaratustra  górne  ognie  swoje,  — 

dla  rozbitków  znaki  płomieniste. 

wici  dla  tych.  co  odpowiedź  mają. 

Płomią  Ołw  o  podbrzuszu   szarem 

—  w  zimne  dale  pała  żądzą  swą, 

w  coraz  czystsze  wyżnie  szyją  sivoją  gnie  — 

nakształt  wąża  niecierpliwie  wspiąte: 

znak  ten  oto  stawiłem  przed  sobą. 


Moja  dusza  jest  płomieniem  owym : 

nowych  dali  wciąż  niesyta. 

w  górą  pała,  w  górą.  cichy  ogień  jej. 

Czemuż  uszedł  Zaratustra  od  ludzi  i  zwierza? 

Czemuż  odbiegł  wszystek  stały  ląd? 


j^2  CHIMERA 

Poznał  on  już  samotności  sześć  — , 

lecz  mu  nawet  morze  niedość  jest  samotne, 

'wszedł  na  ostrów  i  płomieniem  na  górze  sią  stał. 

Po  siódmą  samotność 

zapuszcza  teraz  sieć  nad  głową  swą. 

Rozhitki  błędne!    Szczęty  dawnych  gwiazd! 
Morza  przyszłości f    Niezbadane  nieba! 
po  wszech  samotność  rzucam  oto  sieć: 

niecierpliwości  ognia  odpowiedzcie 

i  mnie,  rybitwie  na  wysokich  górach. 

samotność  siódmą,  ostatnią  pojmajcie  ! 


ZACHODZI  SŁOŃCE. 


Niedługo  pragnąć  ci  już. 

spalone  serce! 

Przyrzeczeń  pełna  jaśń, 

tchnienie  nieznanych  owiewa  mnie  ust, 

—  nastaje  wielki  chłód. . . 

Raził  mnie  słońca  mojego  żar  w  skwarne  południe. 

bądźcie- ż  mi  pozdrowione 

nagłe  powiewy, 

wy  popołudnia   duchy  chłodne! 


Tak  dziwnie  przeźrocz  drży! 

Nie  mierzy -ż  mnie 

kosem  spojrzeniem 

zwodnicza  noc? 

Wytrwaj,    me  serce  harde! 

Nie  pytaj:  czemul  — 


IJ4  CHIMERA 


Dniu  życia  mego! 

zachodzi  słońce. 

Już  lśni  złociście 

spokojna  toń. 

Gorącem   dyszy  głaz: 

nie  spoczywało -ż  na  nim  o  południu 

szczęście,  ująłe  południowym  snem  ?  — 

Zielonemi  skrami 

ze  śniadej  bezdni  szcząście  błyska  jeszcze! 

Dniu  życia  mego! 

odwieczerz  już  ! 

Żar  twej  źrenicy 

przygasł  napoły, 

już  twoich  ros 

sączą  się  łzy. 

po  białych  morzach  bieży   cicho  już 

miłości  twej  purpura, 
twa  szczęśłiwość  ostatnia,  nierychła . . . 


Radości,  złota  ma,  przyjdź! 

Tyś  jest  śmierci 

poprzedniczką  najmiłszą,  najsłodszą! 

-  Czyli -ż  zaprądko  biegłem  drogą  mą  ? 

Teraz  dopiero,  gdy  -  m  utrudzon  już, 

dolata  mnie  twój  wzrok, 

dopędza  szcząście  twe. 


DYTYRAMB  Y  DIONYZYJSKIE  17^ 

Wkrąg  jeno  fali  pląs. 
Co  ongi  brzemieniem  było, 
\  w  niepamiąć  zapadło  modrą,  — 

\  ,  oto  bezczynnie  stoi  moja  łódź. 

Jakżeż  od  żeglug  odwykła  i  burz! 

Chcenia,  nadzieja  pochłonęła  głąb' , 

spokojna  dusza  i  morze, 

\  Siódma  samotności! 

\  Nie  czułem  nigdy 

bliższej  słodyczy  spokoju, 

cieplejszych  słońca  lśnień. 

Nie  tli-ż  sią  jeszcze  szczytów  moich  lód? 

Srebrzysta,  lekka 

wypływa  oto  w  oddal  moja  łódź . . , 


ŻALE  ARYADNY. 

Kto  mnie  ogrzeje,   kto  mnie  jeszcze  kocha? 

Podajcie  gorące  dłonie! 

Podajcie  serca  żarzącą  sią  panew! 

Powalołta,  wzdrygniąta. 

jak  konający,  gdy  mu  grzeją  stopy, 

wstrząsana,  ach!  nieznaną  gorączką, 

drżąca  pod  ostrzem  lodowatych  strzał, 

przez  ciebie,  myśli,  ścigana! 

Nienazwany  !    Utajony  !    Straszliwy  ! 

Strzelcze  z  za  obłoków ! 

Spiorunowana  przez  ciebie, 

szydercze  oko,  co  mnie  z  mroków  śledzisz! 

leżę  oto, 

tarzam  sią,  wiję,  dręczona 

wszelkiemi  mękami  wiecznemi. 

porażona 

przez  ciebie,  strzelcze  okrutny, 

nieznajomy  —  boże . . . 


DYTYRAMB  Y  DIONYZYJSKIE  lyj 

Ugodź  głąbiej ! 

Ugodź  jeszcze  raz! 

Przebij,  strzaskaj  to  serce! 

Pocóź  te  mąki 

tąpemi  kłami  strzał? 

Czemuż  znów  spoglądasz, 

i  cierpień  ludzkich  niesyty, 

boskich  twych  oczu  szydną  błyskawicą? 

Nie  chcesz  uśmiercić, 

jeno  drączyć,  drączyć? 

Poco  —  mnie  drączyć, 

szyderczy  nieznany  boże? 

Haha  ! 

skradasz  sią  ku  m,nie 

o  takiej  północy  ? 

Czego  chcesz? 

Mów! 

Pchasz  mnie,   ciśniesz  mnie, 

ha  !  to  już  za  blizko  ! 

Słyszysz,  jak  oddycham, 

podsłuchujesz  me  serce, 

ty  zazdrośniku! 

—  i  czemu- ś  zazdrosny? 

Precz  !    Precz  ! 

poco  ta  drabina! 

chcesz -li  wejść 

w  serce,  wtargnąć  — 

w  moje  najskrytsze 

myśli  wtargnąć? 

Bezczelny!  Nieznajomy !  Złodzieju! 

Co  chcesz  wykraść? 

Co  chcesz  wysłuchać? 

Co  chcesz  wymączyć? 


i^S  CHIMERA 

ty  dręczycielu! 

ty  kacie  -  boże  ! 

Lub  mam  -  li^  jak  pies. 

tarzać  sią  przed  tobą? 

Z  oddaniem,,  zachwytem  bez  granic 

miłośnie  —  si^  łasić  ? 

Daremnie  ! 

Kłuj  dalej ! 

N aj  okrutniej sze  ostrze! 

Nie  psem  —  zwierzyną  jeno  jestem  twoją  ! 

naj okrutniej szy  strzelcze  ! 

twą  najdumniejszą  branką, 

zbóju  z  za  obłoków  ... 

Mów  wreszcie! 

W  gromach  utaj  on  !  Nieznajomy  !  Mózv  ! 

Zawalidrogo,  czego  citcesz  —  ode  mnie?.. 

Co? 

Okupu ? 

Jakiego- ż  chcesz  okupu? 

Zażądaj  wiele  —  radzi  moja  duma ! 

i  krótko  mów  —  radzi  ma  inna  duma ! 

Haha! 

Mnie  —  chcesz  ?  mnie  ? 

mnie  —  całą  ! . . 

Haha  ! 

I  dręczysz  mnie,  szaleńcze  jakiś, 

udręczasz  moją  dumą? 

Miłość  mi  daj  —  któż  mnie  ogrzeje  ? 

kto  mnie  jeszcze  kocha  ? 

podaj  gorące  dlonic. 


DYTYRAMB Y  DIONYZYJSKIE  ijc^ 

podaj  mi  serca  żarzącą  sią  panew. 

daj  mi,  najsam,otniejszej, 

którą  lody  ach,  siedmiokrotny  lód, 

do  wrogów  nawet, 

do  wrogów  tąsknić  uczy, 

daj -że  mi  wiąc, 

najokrutniejszy  wrogu, 

oddaj  mi  —  siebie ! . . 

Zniknął! 
Już  mnie  porzucił, 
mój  druh  jedyny, 
mój  wielki  wróg. 
mój  nieznajomy, 
mój  kat  -  bóg  ! . . 

Nie! 

powróć  znów! 

Z  wszystką  twą  mąką  ! 

Ku   tobie  bieżą 

wszystkie  me  łzy 

i  serca  mego  ostatnie  płomią 

k^tobie  sią  rwie. 

Oh,   wróć,  ty  m,ój 

nieznany  boże!  szczęście  ostatnie! 

wróć,  bólu  mój ! . . 

Grom.  Dionyzos  jawi  się  w  szmaragdowej  krasie. 

DIONYZOS: 

Miej  rozum,  Aryadno  ! . . 

Masz  drobne  uszka,   masz  moje  uszka: 

usłysz -że  mądre  słowo  !  — 

Czyż.  by  sią  kochać,  nie  trzeba  wprzód  sią  wzajem  nienawidzieć?. . 

Jam  twoim  labiryntem ... 


SŁAWA  I  WIECZNOŚĆ. 
7. 

Jak  długo  siedzisz  już 

na  niedoli  swojej? 

Bacz- że!  wysiedzisz  mi  jeszcze 

jaje, 

bazyliszkowe  jaje 

z  długiej  żałoby  swej. 

Czemuż  popod  górą  chyłkiem  idzie  Zaratustra  ?  — 

Nieufny,  bolesny,  chmurny. 

czaił  się  długo  — 

aż  nagle  błysk, 

jasny,  straszny,  aż  grom, 

rzucon  z  bezdni  w  niebiosa: 

—  zadrżały  nawet 

wnętrzności  góry. . . 


DYTYRAMBY  DIONYZYJSKIE  i8i 

Gdzie  grom  i  nienawiść 

stały  sią  klątwą  — , 

w  górach  sią  gnieździ  Zaratustry  gniew, 

jak  groźna  chmura  pełznie  szlakiem  swym. 

Ukryj  sią  każdy,  kto  sią  ukryć  możesz! 

Precz  mi  do  łoża,   wy  pieszczochy ! 

Oto  sią  toczą  grzmoty  po  sklepieniach, 

oto  drżą  wszystkie  wiązania  i  mury, 

skrzą  błyskawice,  prawdy  siarką  dyszą  — 

Zaratustra  klnie . . . 


Ten  pieniądz,  którym 

świat  cały  płaci, 

sławę  — , 

przez  rąkawiczki  biorą  pieniądz  ten, 

ze  wstrątem  depcą  stopą  swą. 

Kto  chce  zapłaty? 

Przedajni . . . 

Kto  tani,  siąga 

tłustemi  dłońmi 

po  to  blaszane  dzeń  -  dzeń  świata,  sławą  ! 

Chcesz -li  ich  kupić? 
Wszyscy  są  na  sprzedaż. 

Lecz  dobrze  płać! 

dzwoń  pełnym  mieszkiem! 

—  inaczej  wzmocnisz, 

utwierdzisz  jeno  cnotę  ich . . . 


1^2  CHIMERA 

Oni  wszyscy  cnotliwi. 
Sława  i  cnota  —  godzą  sią. 

Odkąd  istnieje  świat, 

paplanie  cnoty 

brząkaniem  płaci  sławy  — . 

świat  stoi  zgiełkiem  tym . . . 

lVszystkim  cnotliwym 

chcą  zostać  dłużny, 

zaciągnąć  u  nich  jak  najwiąkszy  dług! 

Wobec  rozdawców  sławy 

płazem  sią  duma  staje  ma  — , 

pośród  nich  chciałbym 

być  najlichszym . . . 

Ten  pieniądz,  którym 

świat  cały  płaci, 

sławę  — , 

przez  rękawiczki  biorą  pieniądz  ten, 

ze  wstrątem,  depcą  stopą  swą. 


Cicho!  — 

Śród  rzeczy  wielkich  —  widzę  szczytne ! 

mam -li  milczeć 

lub  górnie  mówić: 

górnie  mów,  mądrości  wniebowzięta ! 

Podnoszą  oczy  — 
tam  drżą  światłości  morza: 
oh,  nocy,  ciszo,  głucha  jak  śmierć  wrzawo!. 
Znak  widzą  — , 


DYTYRAMBY  DIONYZYJSKIE  i8^ 

z  najdalszych  dali 
gwiezdna  plejada,  skrząc  sią,  spływa  ku  mnie . . . 


Najwyższa  gwiazdo  bytu! 

Wiecznych  znamion  tablico! 

zstępujesz  ku  mnie  ?  — 

Niema  twa  krasa. 

której  nikt  nie  widział.  — 

jakto  ?  nie  pierzcha  przed  spojrzeniem  mojem  ?  — 

Tarczo  konieczności ! 

Wiecznych  znamion  tablico  ! 

—  wszakże  ty  wiesz. 

co  wszyscy   nienawidzą. 

co  ja  jeno  kocham : 

—  iż  -  eś  wieczna, 

iż  -  eś  konieczna !  — 

Miłość  moja  rozpala  się  wiecznie 

od  konieczności  jeno. 

Tarczo  Iwnieczności  ! 

Najwyższa  gwiazdo  bytu! 

—  której  życzenie  żadne  nie  dosiąga 

i  żadne  NIE  nie  kala. 

wieczyste   TAK  istnienia. 

jestem   wieczyście  twojem  TAK: 

ALBOWIEM  KOCHAM  CIEBIE,  O  WIECZNOŚCI! 


o  UBÓSTWIE  NAJBOGATSZEGO. 

Minąło  lał  dziesięć  — , 
/  żadna  kropla  nie  dosiągła  mnie, 
ni  wiatr  wilgotny,  ni  miłości  rosa 

—  zastygły,  spiekły  kraj . . . 

Wiąc  oto  proszą   mądrość  moją, 

by  nie  szcządziła  siebie  w  tej  posusze: 

wzbierz  przeto   sama,  sama  stań  sią  rosą, 

i  dżdżem  bądź  sama  zżółkłemu  pustkowiu! 

Kazałem  ongi  chmurom 

odejść  od  szczytów  moich,  — 

mówiłem  ongi  „światła  wiącej,    ciemne!'^ 

Dziś  je  przyzywam,  by  przyszły : 

mrok  mi  uczyńcie  wymiony  swojemi! 

—  bądą  was  doił, 

wy,  krowy  górne! 

Mlekiem   mądrości  i  miłości  rosą 

słodką  zatopią  ten  kraj. 


D  YTYRAMB  Y  DIONYZYJSKIE  i8j 

Precz,  precz,  wy  prawdy 

o  posępnych  oczach! 

Nie  chcą  na  górach  moich 

takich  prawd  cierpkich,  nie  chcą  niecierpliwych. 

Dziś  niech  się  zbliży  prawda 

uśmiechem  ozłocona, 

osłodzona  słońcem,  miłością  ogorzała,  —  . 

dojrzałą  jeno  prawdą  z  drzewa  rwą. 

Dziś  wyciągam   dłoń  moją 

po  Przypadku  kądzierze, 

ile  że  Przypadek 

umiem  jak  dziecko  podejść  i  prowadzić. 

Dziś  chcą  być  gościnnym 

dla  Niepożądanego, 

przeciw  losowi  nawet  sią  nie  zjeżą, 

—  Zaratustra  nie  jest  jeżem. 

Dusza  moja 

wszystkiego  dobra  i  wszystkiego  zła 

już  kosztowała  jązykiem  niesytym, 

i  w  każdej  nurzała  sią  głąbi. 

Lecz  nakształt  korka 

wraz  wypłyivała  znowu  na  powierzchniąy 

na  śniadych  morzach  igra  jak  oliwa  : 
dziąki  tej  duszy  zową  mnie  szcząśliwym. 

Kio  jest  mi  ojcem  i  kto  matką  moją  ? 

Nie  jest 'że  ojcem  moim  książą  nadmiar 

a  matką  uśmiech  cichy? 

Z  związku  ich  dwojga  nie  zrodził  -  żem  sią, 

ja,  zagadkowy  twór, 

ja,  światłości  dziw. 

ja,  wszech  mądrości  marnotrawca,  Zaratustra? 


i86  CHIMERA 

Dziś  tkliwością  zwąłlon. 

jak  odwilżny  wiatr, 

czeka,    czeka  Zaratustra  pośród  swoich  gór.  — 

warzon  w  własnych  sokach. 

przepojon  słodyczą, 

siedzi  pod   swym  szczytem. 

siedzi  pod   swym  lodem, 

znużony  i  błogi: 

Twórca  w  siódmej  dobie  swej. 

—  Cicho! 

Prawda  jakaś  przeciąga  nade  mną 

nakształt  chmur,  — 

niewidzialnym  gromem  razi  mnie. 

Szerokiemi  schody 

pnie  się  zwolna  ku  mnie  szczęście  jej: 

uwielbiona  prawdo,  pójdź- źe  do  mnie.  pójdź! 

—  Cicho! 

To  moja  prawda!  — 
Drgnąwszy  niepewnością, 

aksamit  jej  oczu 

raził  mnie  spojrzeniem 

złem  i  słodkiem  jak  dziewczęcy  wzrok  . . . 

Snadź  odgadła  szczęścia  mego  źródło, 

mnie  odgadła  —  ha.  co  ona  hiowa  ?  — 

IV  bezdni  jej  dziewczęcych  źrenic 

purpurowo  przyczaił  się  smok. 

—  Cicho!    Prawda  ma  mówi: 

Biada  ci,   Zaratustro  ! 
Wyglądasz  jak  człowiek. 


DYTYRAMBY  DIONYZYJSKIE  iSy 

co  połknął  złoto: 
jeszcze  ci  wy  prują  jelita  ! . . 

Za  bogaty -ś  ty. 

popsułeś  tali  wielu! 

Za  wiełu  masz  zawistnych, 

za  wiełu  ubożysz ... 

Mnie  samej  światło  twoje  rzuca  cień  — , 

i  drżą,  od  zimna:  pójdź  precz,  ty  bogaczu, 

zejdź.   Zaratusłro,  zejdź  ze  szuego  słońca ! . . 

Chciałbyś  rozdać,  rozdarować  niepotrzebne  słiarby, 

lecz   najniepotrzebniejszym  tyś  sam! 

Miej -że  rozum,  bogaczu. 

Oli,  Zaratustro.  rozdaj  wpierw  siebie  samego! 

Minąło  lat  dziesięć — , 

i  żadna  ł^ropła  nie  dosiągła  cią? 

Ni  wiatr  wilgotny  ?    Ni  miłości  rosa  ? 

Lecz  łiłóż-by  cią  też  leochał, 

ty  przebogaty? 
Twe  szcząście  wysusza  wołiół. 
i  W  miłość  uboży 

—  zastygły,  spiełzły  łiraj . . . 

Nikł  ci  już   nie  dziąkuje, 
ty  wszakże  dziękujesz  każdemu, 
kto  od  ciebie  bierze: 
\  poznają- ć  po  tem, 

I  ty  przebogaty, 

1.  ty  najuboższy  ze  wszystkich  bogaczy! 

I 

I  Oddajesz  siebie,  dręczą  cią  twe  skarby  — , 

t'  ofiarujesz  sią. 

\  nie  szcządzisz  siebie  i  nie  kochasz  siebie: 


i88 


CHIMERA 


zawżdy   cią  wielka  przyniewala  mąka, 
ból  przepełnion^^ch  spichrzów,   przepełnego  serca 
lecz  nie  dziękuje  ci  już  nikt. . . 

Chcesz- li  być  kochanym, 

musisz  się  zubożyć, 

niądrcze   niemądry  1 

Ludzie  kochają  jeno  cierpiących, 

jeno  głodnego   darzą  swą  miłością: 

Oh,  Zaratustro,  rozdaj  wpierw  samego  siebie! 

—  Jam  prawda  twoja . . . 


mi 


PRZEŁOŻYŁ  Stanisław  Wyrzykowski. 


Józef  Mehoffer. 
DWA  RYSUNKI  WITRAŻOWE. 


M^^orRŁR^.  !fc- 


„BOGA -RODZICA."  PIEŚŃ.— ZE  STANOWISKA 
HISTORYCZNO  -  LITERACKIEGO  ODCZYTANA 
PRZEZ  CYPRYANA  NORWIDA.  (DOKOŃCZENIE.) 


„Szlachetne  pragnienie  musi  się  w  nas 
„zapalić  do  przyczynienia  się  także  datkiem 
„s  własnych  zasobów,  aby  powiększonym  byl 
„owy  bogaty  spadek  prawdy,  obyczajności 
„i  wolności,  który  odziedziczyliśmy..." 

SCHILLER. 


Tekst 

NMROPZIłl  5IĘ  PLA  NA5  5YN  BOŻY, 
W  TO  WItRZYI,  CZUOWIf CZf  ZPOŻNY, 
IŻ  rRZtZ  TRUD-BÓ(J  5WÓJ  LUP 
OPJnŁ  DYABŁU  Z  5TRAŻY. 

PRZYPAŁ  NAM  ZDROWIA  WltCZNEQO: 

5TAR05TĘ  SraWAŁ  PltKltLNt(iO. 

ŚnitRĆ  PODJ/^t  W5POnNIAłlCZIlOWItKA  PltRW5ZtQ0. 
Jt5ZCZt  TRUDY  CltRRIAŁ  BtZnitRNE-, 
Jt5ZCZt  PYŁ  NIEPRZY5PIAŁ  ZA  WItRNf. 
AŻt  5An  BÓQ  ZnARTWYChW5TAL 


jTażenie,  iż  Syn  Boży  „<//«  «<zs" 
narodził  się,  jakimkolwiekbądź 
tonem  określające  wyłączność, 
zatrzymywać  nie  może  teologicz- 
nej myśli,  ale  jest  ono  niesły- 
chanie waźnem  dla  histoiyka. — 
Owszem, wątpię  zupełnie,  azali, 
bez  wyrozumienia  historyczne- 
go tych  słów,  można  jakąkol- 
wiek mieć  pretensyę  do  oświe- 
conego patryotyzmu?  który,  je- 
żeli nie  jedynym  jest  celem  historycznych  prac,  to  pewna, 
iż  z  głównych  nieostatnim.  Dla  Bethleemu,  pod  panowa- 
niem rzymskiem,    i  dla  Sanhedrynu  w  Jeruzalem,    nietak 


„BOGA- RODZICA''  igj 

zaświtała  gwiazda  pańska,  jako  dla  wschodnich  trzech 
książąt  i  mędrców.  Inaczej  okazał  się  Zbawiciel  na  Via- 
Appia  w  Rzymie,  kiedy  już  w  powietrzu  siarczył  się  po- 
żar miasta  i  gotowały  się  początki  Dziesięciu  prześladowań 
krwawych,  ażeby,  z  tych  wyszedłszy  jako  w  purpurze,  w}-- 
walczał  nią  na  nowo  Chrystyanizm  u  genialnych  impo- 
słorów  i  u  pełnych  talentu  herezyarchów. 

Nowy  i  zupełnie  starożytnemu  państwu  nieznany  sto- 
pień posłuszeństwa  trzeba  było  nadto  doskonałemu  rzym- 
skiemu przed  -  stawić  urzędowi,  a  skromną  męczeńską  nie- 
złomność  pompatycznemu  heroizmowi.  Ze  wszech  miar 
wyrobionej  elokwencyi  przeciwstawić  zdrowe  i  szerokie 
słowo  Ojców  Kościoła,  a  attykom  przeciwstawić  apologistów. 
Metaforj^zm  przeto  wyrażenia,  iż  „narodził  się  dla  nas 
Syn  Boży..."  w  tymto  sensie  znaczenie  ma  i  osobne 
i  niepoślednie. 

Prawda,  jako  meteor  Epifanii  nad  Arameeńskim  sta- 
rożytnym światem  przeszła,  objawiła  się  we  wybranem 
izraelskiem  człowieczeństwie;  ale,  już  ona  we  wszystkie 
historyczne  i  cywilizacyjne  potęgi  od  stóp  do  głów  oble- 
kła się  była  pierwej  w  sferze  grecko-rzymskiej,  nim 
pojrzały  na  nią  i  pokłoniły  się  ku  ziemi  ludy  pod -północne. 
nim  północne  ^na  chwilę  osłupiały,  na  chwilę  wyzwały  ją 
na  nierówny,  lecz  szczery  i  rycerski  pojedynek,  lub,  po 
rozmyśleniu  głębokiem,  rzekły  jej  „amen."  —  Szwedzki 
Olaf  na  zgromadzeniu  ludu,  na  Tingu  jeneralnym,  na 
allshdrjarting,  przedstawia  kwestyę  chrystyanizmu.  Rzuco- 
ne są  gałki  losu  i  kwestya  na  porządku  dziennym  stawa. 

Wtedy  podnosi  się  jeden  starzec,  w  te  słowa  mówiąc : 

„ —  Usłuchajcie ! . .  Ty,  narodzie,  i  Ty,  królu ! . .  Wie- 
jmy już  wszyscy,  iż  chrześcijański  Bóg  spomaga  tych, 
„którzy  weń  wiarę  mają.  My  dowody  tego  mieliśni}- 
^i  w  niebezpieczeństwach  na  morzu  i  w  innych ...  Za 
„cóż  to  odrzucać,  co  nam  użyteczne  być  może?  lub  gdzie 


196  CHIMERA 

„indziej  tego  poszukiwać,  co  samo  do  nas  przj-szło  —  ? 
„iNiejeden  już  z  naszych,  ażeby  o  tej  religii  nowej  po- 
„  wziąć  JQzyka,  udawał  się  aż  do  Dorstadu  —  a  przeto  to 
„wam  radzę,  ażebyście  przyjęli  wdzięcznie  sługi  Tego 
,.Boga,  który  wielmocniejszym  jest  nad  wszystkie  inne 
„którego  zachowanie  zawsze  jest  mieć  dobrze,  skoroby 
„się  inne  bogi  sprzeciwnemi  dla  nas  okazały." 

Na  mocy  tychto  słów,  ogromnym  oklaskiem  całe- 
go Tingu  utwierdzon37ch,  rozpoczęła  się  ewangelizacj'^a 
Szwecyi. 

W  Danii,  cesarz  Otton  i-szy,  pobiwszy  Harolda,  kła- 
dzie możność  ewangelizowania  narodu  za  warunek  ist- 
nienia jego  i  korony.  I  miecz  odpiera  mieczem.  W  Nor- 
wegii, świtający  jej  chrj^styanizm  tak  ze  wszech  miar  gro- 
źną i  otwartą  spotyka  postać  ludu,  iż  chrześciański  Jarl- 
Hakan  nie  ośmiela  się  wiary  i  celów  swoich  wyznać  na 
publicznym  tingu.  Owszem,  wyciąga  rękę  ponad  sakry- 
fikatorski  kubek  starców  i,  dla  sumienia  swojego,  krzyż 
zakreślając  w  powietrzu,  daje  ludowi  zrozumiewać,  iż  czy- 
ni zimk  młota  Odynowego . . .  Alić  tamże  Olof  Tryggwa- 
son  inaczej  rzecz  tę  rozstrzyga:  „...chcecie  (mówi  do 
„zgromadzonych),  ażebym  jako  Hakan-  Jarl  w  ofiarowa- 
„niu  idolatryjnem  udział  bierał . .  ?  czynić  to  gotów  jestem 
„i  immolować  będę  nie  już  podrzędne  jakie  ofiary  niewol- 
„ników,  lecz  naprzykład  sześć  najwyżej  podniesionych  głów 
„śród  szlachetnych  wasz}'^ch  przywódzców . . .  temu  zaś  gwo- 
„li,  myślę,  że  idole  się  uradują!.."  a  to  rzekłszy,  gdy  sze- 
ściu z  pierwszych  w  tłumie  mężów  skazał  na  gardło,  po- 
chrzcili  się. 

Północny  człowiek  nieinaczej  i  w  Ultima  Thule  z  krzy- 
żem się  potkał.  Thormod  wjdądował  w  Islandyi,  z  de- 
sek kościół  postawił,  odprawił  mszę.  Potem  siedmiu  kler- 
ków z  kadzidłami  wyszło  na  przodku  w  miejscu  idolatryjne- 
go  zgromadzenia,  i  obwołanem  zostało  chrześciaństwo  jako 


^BOGA  -  RODZICA''  icj 

obowiązujące  wyspę.  Spółcześnie,  iż  wulkan  cisnął  był 
ognie,  wróżyli  jedni,  że  bogowie  za  Odyna  czcią  się  uj- 
mują, drudzy,  iż  nowy  bóg  z  mocą  wziął  królestwo.  Na- 
ówczas  Thorger,  mąż  idolatryjnemu  prawu  wierny,  wy- 
słuchawszy te  i  owe  wnioski  rzeszy,  cofnął  się  do  namio- 
tu swojego  i,  na  głowę  płaszcz  arcykapłański  zarzuciwszy, 
pozostawał  tak,  milcząc,  jedną  noc  i  jeden  dzień.  Zaś 
dnia  następnego,  podał  ludowi  prawo,  obowiązujące  wszech- 
Island}^^  do  przyjęcia  chrztu  i  chrześciaństwa  z  obale- 
niem posągów  i  światem,  i  z  uderzeniem  bannicyą,  ktoby- 
kolwiek  o  ofiarowaniu  bałwanom  był  przekonanym.  Wiel- 
ką wszelako  nędzę  ludu  islandzkiego  mając  na  względzie, 
przyzwolił  on  pożywać  jeszcze  mięso  konia  i  eksponować 
dzieci  zwyczajem  dawnym. 

Rzecz  ta  gdy  przez  cały  Ting  jednomyślnie  została 
przyklaśniętą,  Thorger  uchylił  czoło  i  przyjął  chrzest. 

Moc  ubóstwić  —  mąztwo  dla  samegoż  mąztwa  prakty- 
kować i  energią  dzielności  upajać  sią,  — że  jedynym  było  do- 
gmatem walhalicznym,  przeto  i  chrześciaństwo  tam  nie 
weszło  jak  do  Aten  lub  Rzymu,  ale  raczej  z  sądem  i  z  mie- 
czem, pomiędzy  twarde,  siwe  krocząc  skały  i  pod  niebem 
ciężkiemi  chmury  osłupionem.  Jeżeli  wszelako  to,  co  ^-00- 
sądkiem  nazywa  się,  może  być  przyrodzonym  i  etnograficz- 
nym darem,  tedy  zaiste  że  tylko  północny  człowiek  jest 
z  przyrodzenia  rozsądny.  — 

Arameeński  mąż,  Heber,  Abraham,  na  czemś  więcej 
niźli  na  rozsądku  osadzał  się,  kiedy  mu  przychodziło  wyjść 
z  Chaldei,  lub  na  syna  własnego  ponieść  nóż...  U  Gre- 
ka, rozsądek  jest  wynikiem  estetycznej  symetryi,  ale  ża- 
den grecki  bohater  przez  rozsądek  nie  słynie  pierworzęd- 
nie  i  raczej  przez  zapał  tylko,  lub  przez  dowcip.  Rozsą- 
dek, nareszcie.  Rzymianina  zależy  na  patrycyalnej  ciała  po- 
wadze, na  panowaniu  nad  sobą  samym  i  na  dyplomatycz- 
nej mierze  słowa,  jakoby  tam  nie  zapominać  umiał  szlach- 


icS  CHIMERA 

cic  o  pontyfikalnyni  swojego  pochodzenia  obowiązku.  — 
Zaiste,  że  te  osobliwe  geniusze  ludów  dopiero  się  w  ca- 
łej posągowej  ich  nagości,  wtedy  ogląda,  kiedy  do  nich 
chrześciańskie  światło  zbliżyło  się,  ten  a  nie  inny  uwy- 
datniając profil  postaci.  —  I  dla  tegoto  arcy  jest  godnym 
rozejrzenia  wiersz  ten  „Boga- Rodzica,**  że:    „narodził  sią 

DLA  NAS  Syn  Boży.*' 

Świadomość  ta,  iż  ze  wszechmiar  prawomocnie — i  nie- 
ledwie  powiedziałbym,  że  właściwie  i  rozsądnie  —  do  pod- 
północnych  ludów  ewangelizowanie  ich  nadeszło, —  należa- 
łaby do  prostego  rozglądu  samychże  historycznych  na- 
stępstw, albo  do  obecnej  o  nich  wiedzy,  i  nic  w  sobie 
nie  miałaby  dziwnego  ni  osobnego.  Wszelako  jeżeli  sam 
apostoł,  na  miejscu  i  w  czasie  czynności  swojej  świętej 
będąc,  tak  samo  o  przyjściu  chrześciaństwa  do  Polski 
powiada  i  za  nieuniknione  koniecznie  je  uważa, —  tedy,  godzi 
się  i  można  to  poczytywać  za  charakter  godziny,  w  któ- 
rej słowiaństwo  polskie  do  chrześciańskiego  ogółu  przy- 
stępowało. Zaś  pracy  tej,  i  po  szczególe  niniejszego  tej- 
że pracy  paragrafu,  właśnie  iż  myśl  ta  celem  jest.  We  wy- 
powiedzeniu albowiem,  iż  „narodził  sią  DLA  NAS  Syn  Bo- 
ży,^' widzieć  chcemy  nas  samych  onejże  godziny  ku  te- 
mu zgotowanych.  —  (Constant.  porph.  de  adm.  imp.  63). 
„We  Wiślicy"  (podobno  tej  samej,  w  której  o  wiele 
potem  późniejszy  Łokietek  miał  widzenie  Matki  Zbawicie- 
la) „we  Wiśłicy,  słołicy  Wiśłan,  nad  Nidą,  rządził  Wyszi- 
y^sław  V.  Wyszewit,  Bovo£pouTCec,  bałwochwalca,  który  wj'- 
„szydzając  chrześciaństwo  szkodził  onemuż.  Do  niego 
„apostoł  Metodius  te  słowa  wyraził  mówiąc: 

„Radzę- ć,  sjmu!  ochrzcij  sią  sam  i  na  własnej  zie- 

„mi  twojej . . . 

„albowiem  gdybyś  tego  nie  dopełnił,  tedy  będziesz 

„ochrzczonym  łecz  na  cudzej... 

„I  na  on  czas  mnie  spomnisz. " 


„BOGA  -  RODZICA''  i9<^ 

(„Krestiti  synu  woleja  swojeją  na  swojej  zemli  —  da 
„ne  plenen  nadmi  budieszi  kreszczen  na  zemli  czużej... 
„pomeneszi  me !  "  —  (Method.  —  u  Polewoja). 

Nie  było  to  więc  ani  tajne  samymże  wiary  ś-tej  krze- 
wicielom, ani  oni  tego  uważali  za  nie  wypowiadania  godne, 
iż  do  słowiańskiego  ludu  Chrystus  przyszedł  w  majesta- 
cie i  w  mocy. 

„Północ/*  w  sensie  biblijn3^m,  oznacza,  stronę  mężów 
i  grzeszników  —  jakoż,  dla  człowieczeństwa  przyszedł 
Zbawiciel  i  nie  dla  niepotrzebujących  lekarza,  lekarz. 

Łatwość  przeto  tę  zapewne  bacząc,  z  jaką  słowiańskim 
dane  było  ludom  przystąpić  do  chrześciańskiej  ogólności,  — 
obwołuje   dalej    pieśń  apostoła,    aby   nie    zapominano,    iż 

„przez  trud.  Bóg,  swój  lud 
„odjął  dyabłu  z  straży.  — 


rż 
po  śmierci: 


I   staranniej   jeszcze  kładzie     na    tem    przycisk, 
w  Kościele  Cierpiącym  tęż  samą  treść  podnosząc  po  śmie 

„Jeszcze  trudy  cierpiał  bezmierne, 
„Jeszcze  był  nieprzyśpiał . . /* 

Podobno,  że  po  wszystkie  czas}^,  u  umiarkowanego 
naturalnie  temperamentu  Słowian,  a  zwłaszcza  i  dla  tego, 
Słowian  geograficznie  środkowych,  b3^wało  rzeczą  łatwą, 
zyskać  ogólne  przykłonienie  się.  Czy  to  jest  dobrze  albo 
źle,  tu  nie  roztrząsam,  ale  pewną  jest  rzeczą,  iż  ostatecz- 
nie wszystko  za  ogólnem  przyznaniem  od  najdawniejszych 
czasów  u  nas  się  rozstrzygało.  Samowładztwa  nawet  naj- 
wyższe były  z  elekcyą  razem.  Słowianin,  zasadę  tę,  któ- 
ra z  natury  swojej  miała  być  naturalnym  despotyzmu  ha- 
mulcem, aż  do  przymusu  sam  posuwał,  —  tak  dalece  jest 
ona  u  niego  główną.  Wybór  „Piasta"  na  końcu  bieżą- 
cej historyi  polskiej,  jest  tenże  sam,  co  Piasta  kruszwickie- 
go alho  Czarnego  Leszka .. .  (Tratka.  1279,  mówi:  „Po  Bole- 


200  CHIMERA 

sławie  przez  wy  bór  nastał  Leszek.^) — 1  dlatego  to  „Piast  f-^  za 
ostatniej  epoki  królów,  jako  okrzyk  zarazem  i  jako  IDEA 
już  wybrzmiewa !  Podobno,  iż  narody  w  kardynalnych 
kryształach  swojego  zasadniczego  principium  nie  odmienia- 
ją wcale  —  podnoszą  je,  rozwijają,  doskonalej  lub  mniej 
doskonale  aplikują,  lecz  nie  zmieniają. 

Ku  północ}^  i  morzu  —  ku  południowi  i  jego  słońcu, 
opór,  jaki  stawił  Słowianin  chrześciaństwu  i  ewangeli- 
zacyi,  zapew^ne  był  więcej  stanowczym  i  wyraźniejsz3^m. 
Co  do  właściwego  „skruszenia  bałwanów"  na  słowiań- 
szczyźnie  środkowej,  wiele  jest  w  tem  kronikarskiem  wy- 
rażeniu do  istotnego  odczytania.  Książęta  nowo  pochrzcze- 
ni  zamach  ten  przejęli  od  braci  monarchów,  gdzie  on  twarde 
granity  za  cel  miewał.  Świątynie  był}'^,  wprawdzie,  nie- 
koniecznie jak  one  opisywali  wędrowni  kupcy  w  swoich 
bogatych  opowieściach,  lecz  na  pośrodkowej  słowiań- 
szczyźnie  arcy  mało  w  świątyniach  tych  było  do  krusze- 
nia. Co  innego  jest  symboliczny  pierwszy  zarys  budo- 
wnictwa, a  co  innego  właściw^a  architektura.  Wyprowa- 
dzenie „komina"  na  dach  dopiero  za  Łokietka  w  po- 
wszechne użycie  wchodzi,  lubo  s3'^mboliczne  budownictwo 
leży  i  w  posadach  mogił.  Toż  samo  jest,  i  co  do  pisma. 
które  zawsze  i  wszędzie  z  budownictwem  ma  związek. 
Litera,  w  umiejętniczym  i  obowiązującym  jej  sensie,  nie- 
koniecznie swoje  ugruntowanie  znajdowała  była  w  umyśle 
i  temperamencie  Słowian,  lubo,  że  przedchrześciańscy  Sło- 
wianie mieli  swoje  PISANIA,  jakkolwiek  nieodnalezione 
dotąd,  ja  najmniej  nie  wątpię  o  tem.  Z  poszukiwań  wła- 
snych, gdyby  ramy  tej  tu  rzeczy  dozwalały,  zdołałbym 
mówić  w  tym  przedmiocie.  Najstarsze  y,runy^  pisały  się 
w  krąg  koła  (patrz  np.  kalendarz  Runiczny)  i  kreślone 
były  jako  wełna  strzyżonego  barana  ofiarnego  zwijana 
w  krąg  i  rozwijana,  co  dla  tego  wybrzmiewa :  ,,Runo  weł- 
ny..."    Nie   uważam   także   za  wieści  „czcze"  i  ,.podstawy 


^BOGA- RODZICA''  201 

niemające"'  (według  zdania  pisarzy  naszych),  jakoby  Bo- 
lesław Chrobry  kazał  był  jakieś  z  czasów  pogańskich 
„ksiągi  popalić^''  —  lubo  deski  te  albo  ich  szczątki    nie  są 

znalezione. Dzisiejszem   zapewne   pismem   Bolesław 

„wydawał  edykty/^  ale  jakiemi  urobionemi  w  społeczeń- 
stwie drogami  i  środkami  edykty  te  roznosiły  sifj  i  na  prądach 
jakiego  sposobu  publikowania  onychże?..  to,  z  istotną 
ścisłością,  nie  jest  jeszcze  dotąd  rozejrzane.  Atoli  monar- 
cha ów  doraźnie  i  ręką  silną  cały  jakowyś  zborny  porzą- 
dek rzeczy  przełamał  i  stłumił,  skoro  tenże,  za  pierwszem 
stanu  osłabieniem,  zgarnął  się  był  natychmiast  w  dawne 
koła  i  pod  pierwo- słowiańskie  cechy  i  znaki,  za  Masława, 
z  którego  kosami  (herb  —  kosy)  podniosło  się  przeciw- 
chrześciańskie  od-działanie.  I  ogół  to  ten  sam,  cały  od- 
wrócił się  przeciw  kościołom,  który  temu  kilkadziesiąt  lat 
tylko  (czyli  w  historyi  jakby  zeszłego  miesiąca)  ze  święt3'^m 
Wojciechem  całą  wiecą  narodu  „Bogarodzica^^  śpiewał, 
a  teraz  zapewne  pierwotny  onej  rękopis,  wraz  z  ^^fundacyj- 
nemi  dokumentami  i  pierwszy  eh  przywilejami  biskupstw^'  (Dłu- 
gosz 11.96),  płomieniami  pożarów  zatracił.  Lecz  to  jest 
zarówno  i  tenże  sam  ogół,  który  niemniej,  skoro  po  do- 
bie upamięta  się,  wyraz  „hospodyna'^  (podobno  iż  jedyny 
w  polskiej  poezyi,  a  w  onejże  użyty  pieśni  wielkiej)  od- 
pomni  na  nowo  w  hozannie  dla  Kazimierza  („A  witajże 
nam,  witaj,  mSiy  Gospodynie'^  —  Bielski). 


Tak  łatwy  to  umysłów  ogół  na  względzie  mając,  za- 
równo wypowiada  święty  Poeta,  iż  „narodził  sią  dla  nas 
Syn  Boży,"  i  zarówno  coraz  to  silniej  dodawa,  aby  pa- 
miętano, „iż  przez  trud...  i  przez  bezmierne  trudy...'"' 
utwierdzają  się  w  ludzkości  owoce  dobrego  poselstwa 
i  dzieło  zbawienia  gruntuje  się. 

Wyrażenie    „starostą  piekielnego,"    lubo  wobec    roz- 


202  CHIMERA 

bioru  treści,  który  tu  podjęliśmy,  jest  podrzędne,  —  godzi 
się  wszelako  zważyć,  jako  dowód  zupełnie  swobodnej 
wolności  słowa  i  naciskiem  żadnym  zewnętrznie  nieupo- 
dejrzliwionej.  Godność  albowiem  starostów  jest  arcy  sło- 
wiańska i  pierwotnie  od  powagi  wieku  samego  pochodzą- 
ca, a  którą  to  po  szczególe  przedchrześciańska  moral- 
ność do  zupełnego  doprowadzała  despotyzmu,  tak,  iż  sta- 
rzec starszy  rozkazował  jeszcze  młodszym  starcom,  i  że 
przeto  moralny  sens  w  archeologicznym  tracił  się  wątku. 
Urzędy  z  tegoż  wprost  wyrosłe  nazbyt  w  kwalifikacyach 
swoich  objęły  były  prawo  przedawnienia.  Zaś  chrze- 
ściańskie  pojęcie  o  godności  wieku  na  szerszej  się  uzasad- 
nia prawdzie.  Literalnym  nadto  powodem,  iż  użyto  tego 
wizerunku  ^.piekielnego  starosty/^  stała  się  i  ta  wierność 
świętemu  pismu,  jaką,  obok  filozoficznej  i  poetycznej  twór- 
czości autora,  w  całym  utworze  jego  ciągle  napotyka  się. 
Starosta  tu  albowiem  odpowiada  (u  Ew.  Mateusza  XII.  29) 
Mocarzowi  w  grodzie  obronnym,  którego  złupić  nie  może 
człowiek,  „ażby  pierwej  związał  mocarza  onego,""  czyli,  jak 
-wyraża  pieśń: 

„starostą  skował  piekielnego.'^ 

Szczegółem  tym  jednego  wyrażenia  —  nie  oddalając  się 
zanadto  od  głównego  w  tej  strofie  i  pogłównie  tu  rozglą- 
danego  poetyckiego  sensu  we  wierszu,  iż  „narodził  się 
dla  nas ..."  —  winnniśmy  domieścić,  iż  święto  Narodzenia 
Pańskiego  jest  ^jedynem  światem  Północy."'  pod  osobną  tą 
nazwą  u  wszystkich  chrześciańskich  znanem  wyznań. 

Jakoż,  gdyby  kto  w  czas  wigilii,  o  tej  właśnie  mis- 
tycznej nocy,  podniósł  się  nad  glob  na  wysokość,  z  której - 
by  mógł  północny  jego  obejrzeć  profil,  zobaczj^łby,  od  od- 
ległych krańców  Kanady,  przez  Ocean,  grupę  angielskich 
półwyspów,  Skandynawię,  Germanię,  Polskę,  i  przez  Pol- 


^BOGA- RODZICA''  203 

skę  aż  do  niektórych  osad  Syberyjskich,  wielkie  jedno 
koło  zapalonych  gwiazd  ognia  radosnego!.. 

Ludy  inne  mają  i  millenia  swej  historyi  po  za  dniem 
narodzenia  Chrystusowego  —  ale  historyczny  człowiek  pół- 
nocny narodził  się  rówieśnic . . . 

Arcy  historyczny,  a  jednak  poetycki  sens  tych  mó- 
wień ażeby  pojąć,  —  trzeba,  we  wigilią  Narodzenia  Boże- 
go, stać  gdzieś  na  kotwicy,  w  jakiej  zatoce  portu  idola- 
tryjnych  jeszcze  do  dziś  ludów  i  mocarstw,  i  od  strony 
jednej  uczuwać  idące  ponad  falami  resztki  odległego  ty- 
fonu,  a  od  drugiej  słyszeć  echa  armat  chrześciańskich  ku 
uczczeniu  święta  przez  noc  całą  grzmiące  z  okrętów . . . 
i  dymy  ich  biało  się  ciągnące  ku  pagodom  miast  widzieć 
samotnie. 

Historya  albowiem  nietylko  była,  lecz  i  Jesi,  i  dla 
tego  z  pisanych  dokumentów  udziela  się  w  niektórej  jeno 
cząści  swojej.  — 


204  CHIMERA 


Tekst 

APAniE!  TY  BOŻY  KMItCIU, 
TY  5ltPZI5Z  U  PO(iA  W  WIECU. 

POnitiC  NA5,  5Wt  DZIfCI,  (jDZIt  KRÓLUJ/^  ANItU; 
TAn  RADOŚĆ,  TAn  niŁOŚC  TAM  WIDZENIt 
TWÓRCY  -  ANItL5KIŁ  BK  KOŃCA!.. 


TU  -  5IĘ  NAn  ZJAWIŁO  PYAPLt  rOTĘPItNIt... 


ielskość  ma,  i  mieć  zaws25e  będzie, 
osobny  urok  tak  dalece,  że  oto 
i  w  jednym  z  najdonioślejszych 
pieśni  nastrojów  czuć  się  dawa 
i  nie  przestaje  być  wdzięczną. 
Przyczyna  tego  arcy  głęboko  le- 
ży, bo  jeszcze  w  niejakim  szcząt- 
ku pierwotnej  religijności  ludzkiej 
z  tak  zwanego  biblijnie  Patryar- 
chalnego  czasu.  — Jest  uwarunko- 
waną naturalnie,  samem  sielskiem 
życiem,  pewna  moralność...  i  ta  ma  zarazem  uroczą  stro- 
nę dawności  swojej  czyYi  pierwotności,  i  ma  niemniej  swo- 
ją ograniczoność,  jak  wszystko,  co  naturalne  jest.  Arkadya 
pozostanie  żywiołem  poetyckim  i  utęsknieniem  tego  zło- 
tego wieku,   który  jeszcze  pod  jej  formami   nawet  proro- 


„BOGA -RODZICA''  20^ 

kującemu  poniekąd  Wirgiliuszowi  objawił  się  —  ale  za- 
późno  wejdzie  ona  w  historyczny  interes  Grecyi,  ani  na  czas 
Ligi  Achejskief  nie  pojmie ! . .  Naturalnie  poniekąd  moral- 
nymi pasterze  ażeby  bywali,  to  jest  im  od  patryarchalnej 
podane  tradycyi,  lecz  Zbawiciela  światłość  na  niebiosach 
poleciła  i  pasterzom  iść  do  Bethleem... 

Naiwne  zaś  podanie  u  polskiego  ludu  przechow5rwa 
się,  że  byli  to  właśnie  pastuszkowie  słowiańscy  (!). 

Wyrys  pierwszego  człowieka  jako  „kmiecia  Bożego ." 
zasiadającego  we  wiecy  u  Najwyższego,  mniemam,  iż  dla 
każdego  czytelnika,  który  nieco  bliżej  Homera  poznał,  zdaje 
się  być  jego  samego  ręką  na  polskiej  ziemi  i  polskiemi 
utworzon5mi  słowy.  Nic  równego  niema  temu  ustępowi 
pieśni  „Boga- Rodzica"'  w  całej  pięknej  literaturze  pol- 
skiej. — 

Sioło  też,  we  właściwem  onego  rozumieniu,  oprócz 
niektórych  szczęsnych  momentów  u  Izraela,  kiedy  każdy 
pod  własną  spoczywał  figą,  —  oprócz  pelazgijskich  chwil 
Arkady  i  szybko  w  poezyę  przeszłych,  —  nigdzie  na  świe- 
cie całym  tak  istotnie  bytu  swojego  nie  miało  i  nie  ma  jak 
w  Polsce.  Germańska  wieś,  od  najdawniejszego  swego 
początku  i  zawsze  i  do  dziś,  była  i  jest  małem  miastecz- 
kiem —  burgiem.  U  latyńskich  ludów  wieś  jest  inllą . . . 
Tak,  iż  wsi  właściwej  nigdy  i  nigdzie  nie  było,  oprócz 
w  Polsce.  Przymioty  tego  osobnego  charakteru  i  ujemne 
onegoż  strony  stanowią  jedną  z  najważniejszych  tajemnic 
historyi  narodowej,  — 

Jeżeli  zaś  tak  jest  i  dotychmiast,  jakaż  to  musiała 
być  wiosenna  i  świeża  młodość,  cała  kwiaty  białemi  won- 
na i  pierwotna,  za  onych  dni,  w  których  do  pierwszego 
człowieka  śpiewał  słowianin:  „Adamie!  ty.  Boży  kmieciu."" 

Poeta  też  (wedle  mojego  sposobu  rozdzielania  „Boga- 
Rodzica"^  na  części  dwie)  skłania  się  tu  do  tej  najpierwot- 


2o6  CHIMERA 

niejszej  głębi  ducha  narodu  i  uświęca  ją  ostatecznemi  wi- 
dzeniami rzeczy  niebieskich. 

Kadłubek  w  tym  zda  się  mówić  sensie  o  ś-tym  Woj- 
ciechu, że  „ Polaków,  jako  młodziuchnych  we  wierze 

wzmocnił.''^ 

„Doraieść    nas,    swe    dzieci,    gdzie    królują    anieli:" 
Co  do  próśb  o  spółkrólowanie  ze  światem  anielskim  po 
błogosławionym   żywocie,   te  zapisyAvane  bywały   na  gro- 
bowcach  królów  Jeruzalemskich,  a  przeto  później    od  na- 
szej wielkiej  pieśni. 

„ — Mądre  tedy  jest  (kr  eśliS^ar^a)  w  tej  pieśni  wszyst- 
„kiej  wiary  wkrótce  wyznanie,  utwierdzenie  nadziei,  i  nau- 
„ka  pokuty,  trzeźwa  i  roztropna  modlitwa."  —  Dalej  zaś 
wymownie  dodaje  tenże  o  przymiotach  rycerskich  tegoż 
utworu,  co  dało  nam  myśl  do  poszukiwań,  czyli  się  on  nie 
z  dwóch  składa  części, — i  na  tem  jest  rozbiór  nasz  osnuty. 


^BOG A- RODZICA^  20^ 


CZĘŚĆ  WTÓRA. 


Tekst 

NI  5RtPRm  NI  ZŁOTEH  NA5  Z  PIEKŁA  OPKUPIŁ, 

5m  nocą  ZA5T/^PIL 

DLA  CItBIt  -  CZŁOWI&CZt  -  PAŁ  BÓ(J  PRZEKŁUĆ  50B1E- 

BOK,  RĘCE,  NOPZt  W\t. 

KREW  5WIĘTA  5ZŁA  Z  50KU  NA  ZBAWIENIE  TOBIE. 

WIERZŻE  W  TO,  CZŁOWIECZE,  IŻ  JEZU  CHRY5T  TRAWT 

CIERPIAŁ  ZA  NA5  RANY. 
5Wą  5WIĘT/i  KREW  PRZELAŁ  ZA  NA5  CMRZE5CIANT. 

JUŻ  NAM  CZA5,  (JOPZINA,  GRZECHÓW  5IĘ  KAJACI, 

BOCU  CMWAŁĘ  PACI, 

ZE  W5ZEni  5IŁAni  BO(iA  HIŁOWACI. 
nARYA  PZIEWICA,  PRO^  5YNA  5WE(iO, 
KRÓLA  N1EBIE5KIE(jO, 
ABY  NA5  UCHOWAŁ  OPE  W5ZE(J0  ZŁEQO. 
W5ZY5CY  ŚWIĘCI  PROŚCIE, 
NA5  CRZE5ZNYCH  W5P0nÓŻCIE, 
PYŚnY  Z  WAMI  PRZEPYLI, 
JEZU  ChRY5TA  CHWALILI. 
TEQOŻ  NA5  POniEŚCI  JEZU  CHRY5TE  niŁY, 
PYŚm  Z  TOP/^  PYLI, 
(JPZIE  5IĘ  NAn  RADUJ/i  JUŻ  NIEPIE5KIE  5IŁY. 


AMEN,  AHEN,  AMEN, 


208 


CHIMERA 


mtw,  an&M,  AntN  am^n. 

TAKO  BÓCJ  DAJ, 
PYŚm  P05ZLI  W5Zr5CY  W  RAJ, 
(JPZIt  KRÓLUją  ANItU. 


potępienie ! 


?« 


zieląc  pieśń,  jak  ją  dzielą,  na  czą- 
ści  dwie  —  i  nietylko  dopusz- 
czając, ale  budząc,  aby  kto  ode 
mnie  lepiej  to  arcydzieło  pojął 
i  rozejrzał,  —  wypowiadam  myśl 
swoją,  iż  wtóra  cząść  od  słów 
,yNi  srebrem  ni  złotem...'*  roz- 
poczyna się,  po  tej  jedno  wier- 
szowej pauzie: 

„Tu,  się  nam  zjawiło  dyable 


Która  to  pauza  pomiędzy  dwiema  całego  poematu  czę- 
ściami stanowi  przedział,  jakoby  pomiędzy  Chórami  dwo- 
ma w  starożytnych  lirycznych  utworach  obrzędowych. 

Zaś,  o  ile  cała  moralna  strona  pierwszej  części  opie- 
ra się  na  pojęciu  pracy  i  trudów,  o  tyle  ta  druga  mówi 
wyłącznie  o  Ofierze. 

Kolorytu  sielskiego  i  kmiecego  nietylko  w  części  tej 
niema,  ale  założone  jest  jako  głównj^  wstęp  nieuf  anie  v^  sre- 
bro ani  w  złoto . . .  Jest  to  po  szczególe  chór  rycerski,  chór 
wyłącznie  dla  rycerskiego  skreślony  stanu  i  towarzystwa. 
Tak  dalece,  iż  mniemałbym,  że  naprzód  całą  pierwszą 
cząść  lub  początkową  łitanią  śpiewało  razem  wszystko  ze- 
branie głosów,    a  wtóra  część  stan  rycerski  intonował,  — 


„BOGA- RODZICA''  209 

że  przełamywały  się  dwa  chóry  pauzą ...  i  zamykało  się  na- 
reszcie odśpiewanie  całego  tekstu  tą  znowu  litanią,  którą 
spotykamy  w  końcu  hymnu,  ale  która  już  jest  ze  wszech 
miar  widoczniejsza  i  w  formie  i  w  sensie.  —  Niema 
tu  już  w  części  tej  y^ Adamie!  Ty  Boży  kmieciu..."  ale 
jest,  z  osobnym  tonem,  zagrożenie:  „Ni  srebrem,  ni  zło- 
tem...*' dziwnie  o  wiele  i  wiele  późniejszemu  podbrzmie- 
wające  wyrażeniu  „ni  z  roli  ni  z  soli..."  Tajemnicze  bo 
jest  wzajemnictwo  tych  szczególnych  w  Epopejach  naro- 
dów wierszy,  tonów,  i  wygłoszeń,  na  których  cała  harfa 
wyłącznej  jakiego  narodu  energii  stroi  się . . ! 

Podział  takowy  pieśni,  o  którym  dosłownie  Skarga 
nie  mówi,  zdaje  się  on  jednakże  widzieć  lub  mieć  przed 
oczyma,  skoro  dwa  przyznaje  charaktery  utworowi  temu, 
katechistyczny  i  wojenny.  Lubo  dwu  tych  razem  pod  wła- 
ściwym stopniem  wystosowanie  stanowiło  Jeden,  albo  ma- 
ło, albo  nieumiejętnie  dziś  czytelny:  to  jest,  charakter  ry- 
cerski. Szczegóły  pod  tym  względem  są  tak  zatarte,  jak 
to  bywa  i  poniekąd  być  musi  z  dawnemi  arcydzieły,  któ- 
rych delikatniejsze  zarysy  przez  czas  tępieją  i  —  tylko  grub- 
sze gdy  są  widocznemi  —  czyni  się  rodzaj  palimpsestu,  wy- 
magającego odczytania  na  nowo.  Sprawa,  o  której  już 
w  tej  naszej  pracy  mówiliśmy  *). 

Za  czasów  blizkich  Arthurowi  albo  Wielkiemu  Ka- 
rolowi wystarczało  rzec  wyraz  ten:  Rycerstwo  —  Kawaler- 
skość  —  ażeby  nie  było  potrzeby  dodawania,  iż  to  stopień 
jest  historycznego  kapłaństwa  i  nabożności.  Figurę  pa- 
mięci na  sakramenta  miało  rycerstwo  każde,  jako  to  Chrztu 
w    Łaźni  rycerskiej.    Bierzmowania   w  dotknięciu  mieczem 


*)    „Postąp    twórstwa   warunkuje  sią  postąpem    czytelnictwa." 
Patrz  wyżej,  we  Wstąpię. 


210  CHIMERA 

nagim,  przyjęcia  w  zbór  i  w  uczestnictwo  Ciała  zbioro- 
wego w  uczcie  okrągłej  i  mistycznego  małżeństwa  w  ide- 
alnem  dla  damy  uwielbieniu  i  przeto  uczczeniu  niewiast . . . 
Inwestytura  też  swoją  w  pasowaniu  czyli  zapięciu  pasem 
bioder  na  znak  wzięcia  się  do  dzieł  rycerskich. 

Gotował  się  też  rycerz  w  duchu  do  spraw  swoich, 
a  tego  wielki  teolog  Wujek  nie  potrzebował  za  czasów 
swoich  opowiadać  i  do  niego  to  wyłącznie  nie  należało, 
jednym  wszakże  pióra  pociągiem  o  „Boga- Rodzica^^  po- 
wiedział dość,  skoro  ją: 

„KATECHIZMEM  POLSKIM'' 
nazywa. 

Dla  tychto  samych  powodów  pióra  późniejszego 
duchowieństwa,  albo,  że  tak  powiedziałoby  się,  niedopa- 
sowani poniekąd  pisarze  —  znajdowali  w  „Boga -rodzica'"' 
teologiczno  -  filozoficzne  usterki  i  niewłaściwości.  I  dla  tej- 
że przyczyny  śpiewanie  tego  arcydzielnego  rapsodu  zwol- 
na wychodzi  z  użycia  pod  epoką,  w  której  zakonność  ry- 
cerska ustępuje  z  szeregów  tak  nazywanej  po  dziś  regu- 
larnej' armii  państwowej'.  W  sposób,  iż  z  nieodczytanego 
słowa:  „Rycerskość  lub  Kawalerstwo"  zatrzymanym  na- 
przód zostawa  sens  rzeczy,  a  potem  podawanym  w  po- 
dejrzenie i  do  wyziębionej  doprowadzonym  obojętności  *). 

Dobre  poselstwo  Chrystusowe  na  cierpliwości,  zno- 
szeniu uraz,  lubo  pogłównie  na  nieustannej  miłości  oparte, 
nie  dopiero  wtedy  dotknęło  było  sumienność  wojskową, 
kiedy  Ojcowie  Kościoła  osobnemi  traktaty  rozstrzygać  mu- 
sieli, czyli  znak  honorowy  militarny  godzi  się  chrześcia- 
ninowi,  albo  niegodzi  przyjmować  i  nosić??  (Patrz  „Owień- 


*)  „Jest  to,  zaiste,  że  zupełnie,  nowy  wynalazek,  za  cel  mają- 
cy... wyniszczać  poczucie  istotnych  potrzeb  umysłowych..."  (Patrz 
wyżej  we  Wstąpię). 


„BOGA- RODZICA-  21  t 

cu").  —  Ani  też  zagajenia  takie,  dopiero  na  osiem  wieków 
przed  „Boga- Rodzica,^  i  dopiero — mówię — wtedy,  zatrzęsły 
sumieniami  ludzi  mieczowych,  kiedy  już  Maksymilian  z  Me- 
dyolanu  do  Galii  z  legionami  rzymskiemi  wchodził 
i  w  Ocłodur  (dziś  Marigny  dans  le  Valais)  zatrzymał  się, 
kędy  mu  Dioklecyan  zaciężny  legion  Tebańczyków  pod 
Maurycym  nadesłał  był.  Wtedy  albowiem  już  przeszło 
tysiąc  żołnierzy,  mieczami  wyciętych  co  dziesiąty  z  sze- 
regu, uzasadniło  było  znajomość  rycerskiego  rzemiosła,  ta- 
ki od  reszty  legionu  do  Imperatora  pisząc  list: 

„Twoimi  jesteśmy  żołnierzami,  o !  Imperatorze,  ale 
„wypowiadamy  otwarcie,  iż  jesteśmj'^  i  Boga  woj- 
„skiem.  —  Powinność  wojskowego  Tobie  odda- 
„wamy  posłuszeństwa ;  życia  niewinność  —  Jemu. 
„Od  Ciebie,  Cezar!  płacę  bierzemy,  a  istnienie  od 
„Najwyższego ..." 

W  odpowiedzi,  iż  cały  legion  do  szczętu  wyciętym 
został,  nietylko  już  ślad  mamy  historyczny,  że  wątpli- 
wości takowe  teologiczno -moralne  podnoszonemi  były, 
ale  że  i  swoją  miały  solucyę.  Atoli  nie  dopiero  w  on  czas 
kontrowers  tak  wielki  i  historyczny  począł  się  był  i  do- 
skonałego rzymskiego  legionistę  obchodził.  Nad  Jordanem 
jeszcze,  gdy  Jan  chrzcił  i  kazał  (patrz  u  Łukasza  Ew. 
III.  14),  „pytali  go  też  i  żołnierze,  mówiąc: 

„a  my.  co  czynić  mamy  —  ? 

„I  rzekł  im  —  żadnego  nie  bijcie  potwarzając,  ale  na 
„żołdziech  waszych  przestawajcie." 

Większy  wszelako  i  do  rozwikłania  w  pozornych 
sprzecznościach  swych  trudniejszy  bezkierunek  i  zeń  idą- 
cy smętek  owładnął  był  nie  owe  orły  udyscyplinowanego 
wytwornie  żołnierza  rzymskiego ! . .  Całe  tam  albowiem 
społeczeństwo,  organicznemi  członkami   ruch  przyjąwszy. 


212  CHIMERA 

nie  dawało  przez  to  samo  zaciemniać  prawd  i  uczuć,  lubo 
twardziej  decydowało  i  walkę. 

Ale  ku  północy  i  śród  ludów  na  poniekąd  bezorga- 
nicznem  pospolitem  ruszeniu  opierających  wojenne  siły 
narodu,  —  czyli  przeto  tam,  gdzie  bohaterski  osobisty  za- 
pał mniej  się  na  świadomem  opierał  posłuszeństwie, —  do- 
ktryna chrześciańska  zasmuciła  (wyraz  jest  historyczny: 
„zasmąciła*^)  półbóstwo  bohaterskie.  W  Odyna  ojczyźnie 
po  prostu  i  twarz  w  twarz  na  pojedynek  wyzywał  Ody- 
nowicz  nowego  boga...  —  Znane  jest  to  przesilenie  dnia 
z  nocą  w  Skandynawii,  niedostępne  do  dziś  dla  history- 
ków, iż  tak  zamkniętą  była  na  czas. 

U  Słowian  też,  ku  południowi,  wyśpiewywał  pobity 
wojownik  smutki  swoje... 

„Krugulce  świąte  wypłoszył  z  gaju, 

,,Sprowadził  bóstwo  z  obcego  kraju. 

„Jedną  rai  Towarzyszką 

„Mieć  —  na  całą  ścieżką 

„Od  wiosny...  do  Marzanny!" 

Czas  zaś  nie  tak  prędko  przemienia  się  tam,  gdzie 
organicznie  społeczeństwo  nie  rusza  się,  lecz  pogłównie 
na  uczucia  przetworzeniu,  albo  na  ogólnej  opinii  opiera 
postęp.  Myślę,  iż  Bolesław  Wielki  organizacyą  rycerstwa 
i  wielce  się  zajmował,  i  wiele  jej  dopełnił,  skoro  i  łaźnią 
rycerską  (wytłómaczoną  nieco  po  mongolsku  przez  kro- 
nikarzy i  pisarzy  polskich),  jak  mógł,  tak  postanowił. 
Wszelako  —  zakon  ten  rycerski,  widoczna,  iż  nie  rozwe- 
selił się  był  jeszcze  w  Prawdzie  nowej,  i  że  stary  smętek 
heroicznego  zuchwalstwa  niezupełnie  musiał  być  za  cza- 
sów apostolizacyi  św.  Wojciecha  odrodzonym,  jeżeli  za 
reakc}^  przeciwchrześciańskiej  wystąpić  i  zwyciężyć  nie 
mógł,  owszem,  jeżeli  Masławowi  dozwolił  podchwy- 
cić się  kosami  gminy.    Tudzież  —  jeżeli  jeszcze  Bolesław 


^BOGA- RODZICA''  213 

Zuchwały  towarzyszów  i  rycerzy  znalazł  w  zamachu  swo- 
im na  świętego  Stanisława  u  ołtarza,  którzy  „ni  srebrem 
ni  złotem. . ."  —  podobno  —  nie  gardzili. 

Śród  takicłi-to  żywiołów  Ad-Aberł,  z  rodu  i  ukształ- 
cenia  zupełny  patrycyusz,  a  przeto  świadomy  łiistoryczne- 
go  rozwoju  prawdy  clirześciańskiej,  lubo — jako  apostoł  — 
zupełnie  prosty  i  pokorny  sługa,  —  stał  się  i  pociechą  wojska 
(woj-  dech). 

We  wtóre]  przeto  części  hymnu  „Boga- Rodzica,'''' 
która,  według  mojego  rozglądu,  zda  mi  się  być  pogłów- 
nie  rycerskim  instrumentem,  —  do  uważania  jest  to,  iż  nie 
mówi  się  już  ^człowiecze  zbożny,"'  lecz  tylko  „człowiecze''^ : 

„wierze  w  to  człowiecze*^  —  i  wyżej : 
„dla  ciebie  człowiecze"  — 

i  że  po  pierwszy  raz  w  całej  pieśni  użyte  jest  nazwisko 
„chrześcian"  w  ogólności: 

„Swą  świętą  krew  przelał,  za  nas  Chrześciany  ! " 

Widoki  też  przebitych  rąk,  boku,  stóp,  krwi  lejącej  sią 
i  przelewanej  i  ran  niezamknionych,  w  zbliżeniu  zupełnem 
pokazywane  są  w  tej  części  wtórej,  która  za  swą  treść 
ma  natchnienie  ofiarą,  gdy  obrazów  tychże  w  cząści  pierw- 
szej, która  samem  streszczeniem  jest  głównych  prawdy  ta- 
jemnic, wcale  niema.  Natomiast  opiewa  ona  pogłównie  tru- 
dy, prace  dla  tryumfu  wiary,  tudzież  tryumf  sam,  i  zeń 
spadkobieme  dary.  — 

Jakkolwiek  i  tu,  ze  stałą,  w  ciągu  całej  pieśni,  wierno- 
ścią pismu  świętemu,  autor  obziera  się  w  tym  ustępie  także 
na  List  pierwszy  św.  Piotra  apostoła,  PONIEKĄD  DO 
OJCÓW  TYCH  POLAKÓW  PISANY,  dla  których  ^Bo- 
ga-Rodzica"  skreśloną  była...  i  jest... 

—  Albowiem,    bezpośrednio   pisze    Cephas  też  same 


214  CHIMERA 

słowa  do  wybranych  PRZYCHODNIÓW,  ROZPROSZO- 
NYCH PO  PONCIE,  etc.  etc. 

(I  —  i8) :  —  Wiedząc,  iż  nie  rzeczami  skazitelnemi, 
złotem,  albo  srebrem,  jesteście  wykupieni...  („ni  srebrem 
ni  złotem"  w  pieśni). 

19.  Ale  drogą  krwią,  jako  baranka  nienaganionego . . . 
(w  pieśni  —  „iż  Jezu  Chryst  prawy,"'  —  wyraźnie,  że  „pra- 
wy"' V.  „nienaganiony"). 


—  Od  zamknięcia  ustępu  pieśni,  który  właśnie  ro- 
zebrać staraliśmy  się,  poczyna  się  już  przyśpieszać  rytm, 
jakoby  gotującego  się  do  wielkiej  próby  męża  westchnienie. 

Nareszcie  stanowcza  jakaś  nadchodzi  chwila  —  pieśń 
mówi: 

„Juś  nam  czas!.,  godzina 

. . .  grzechów  się  kajaci, 
„Bogu  chwałę  daci, 
„Ze  wszemi  siłami  Boga  miłowaci... 

To,  wybicie  godziny  i  to  wszystkich  sił  nawoływanie 
niewątpliwie  —  stanowczą — i  nie  za  wiele  powiem,  że  przed- 
wojenną—  określa  sytuacyę.  Co  więcej,  iż  długo  jeszcze  po- 
tem trwał  ten  sposób  prowadzenia  wojny  i  bitwy,  iż  od 
dojrzałego,  a  jedynego  uderzenia  i  ciosu,  zależało  całej 
sprawy  rozstrzygnięcie.  Takowy  zaś  leżał  w  wewnątrz- 
nem  uczuciu  chwili...  doktryna,  którą  wyraźnie  wypowiada 
Dziewica  Orleańska,  przed  jedną  z  bitew  swoich,  podo- 
bnież wołając,  że:  „Już  czas!*^ 

A  skoro  tu  dochodzi  „Boga- Rodzica"^  w  tej  wtórej 
części  pieśni,  następuje  jeszcze   to   konieczne   niedoufanie 


„BOGA -RODZICA''  21^ 

dojrzałości  ofiary  swojej  i  ta  prostotliwa  obawa,  która  by- 
wa prawdziwego  nieraz  męztwa  towarzyszką: 

„Marya  Dziewica !  proś  Syna  Swego, 

„Króla  Niebieskiego, 

„Aby  nas  uchował  ode  wszego  złego,..'' 


A  następnie,   tak  jak  na  początku,  litanijne  zamknię- 
cie hymnu: 


„Wszyscy  Świeci  proście'' 


I  dopiero  po  pierwszy  raz  w  całej  tej  pieśni,  przez 
ciąg  i  jednej,  i  drugiej  jej  części,  bezpośrednie  do  Chry- 
stusa Pana  zawołanie  —  ostateczne  i  jedyne  — : 

„Tegoż  nas  domieści  Jezu  Chryste  miły!" 


Mistrzowskim  zapewne  jest  to  układem,  iż  na  końcu 
dopiero  znajduje  się  bezpośrednie  słowo  do  Najwyższego, 
i  że,  przez  cały  hymnu  ciąg,  modlitwa  idzie  hierarchiami 
i  wstawieniami  się,  jakoby  coraz  we  wyższe  kręgi  nie- 
bieskie. Ale  śmiałbym  uważyć,  iż  to  zarazem  okazuje, 
że  niekreślona  ona  jest  o  tyle  dla  bezpośredniego  kapłań- 
stwa ołtarzowego,  ile  właściwiej  dla  chórów  ludu  i  dla 
stopnia  rycerskiej  pobożności. 


Co  zaś  znaczy  po  siedemkroć  wyśpiewywane 
„AMEN"?.,  to,  wedle  mojego  rozpatrzenia  budowy  poe- 
matu, tudzież  symboliki  pierwo-chrześciańskiej,  zdawałoby 
się,    iż    dodane    to    było   już   po  śmierci  św.  Wojciecha. 


2i6  CHIMERA 

A  może  zwłaszcza  w  onej  bitwie  pod  Santokiem  wy- 
głaszane, gdzie  (mówi  Długosz)  Polacy,  skoro  Pomorzan 
zwyciężyli,  modlili  się  śpiewając  „in  laudem  et  gloriam" 
S-łi  Adalberti.  —  I  że  siedem  „Amen'*  oznacza  siedem  włócz- 
ni, któremi  zapieczętował  męczeńsko  ten  święty  swoją 
drogę  na  ziemi. 

Nareszcie,  do  uważenia  jeszcze  jest,  iż  po  wyśpie- 
waniu onychto  siedmiu  „amen"  mówi  pieśń: 

„...TAKO,  Bóg  daj, 
„Byśmy  wszyscy  poszli  w  Raj, 
„Gdzie  królują  anieli." 

Inaczej  albowiem,  cóż  znaczyłoby  „TAKO"..? 

Tu,  zapewne,  dołączyć  należy  odniesienie  do  znanych 
i  częstotliwie  cytowanych  słów  naszego  proroka  o  całości 
pieśni  „Boga- Rodzica.^  a  mianowicie  tych,  gdzie  Skarga 
świetnie  wylicza,  czego  dopięli  Polacy  przy  pojęciu  i  roz- 
głosie tego  hymnu.  I  że  przeto  „potomkom  przykład 
„zostawili,  który  jako  naśladują,  — niech  się  sami  sądzą."  — 


PISAŁEM  w  PARYŻU  1873  R. 

Cypryan  Norwid. 


KSIĘŻNICZKA  KASIA. 

(THE   COUNTESS   CATHLEEN), 


„The  sorrowful  are  dumb  for  the." 

Lament  of  MOBION  SHEHONE  for 
MISS  MART  BOURKB. 


OSOBY: 

SZEMUS  RUA,  wieśniak. 
TEIG,  jego  syn. 
ALEEL,  młody  pieśniarz. 
MAURTEEN,  ogrodnik. 
KSIĘŻNICZKA  KASIA. 
OONA,  jej  niańka. 
MAIRE,  żona  Szemusa  Ruy. 
DWAJ  DEMONI,  przebrani  za  KUPCÓW. 
MUZYKANCI. 

WIEŚNIACY,  SŁUŻBA,  etc. 
ANIOŁOWIE,  DUCHY,  STRZYGI,  CHOCHLIKI,  etc. 

Rzecz  dzieje  się  w  Irlandyi,  za  dawnych  czasów. 


AKT  PIERWSZY. 


Izba  SZEMUSA  RUY.  W  głębi,  w  środku  ściany  —  drzwi;  po 
prawej  ich  stronie  —  okno;  po  drugiej  wisi  ołtarzyk  z  Matką  Boską. 
Na  prawo  drzwi,  prowadzące  do  komory,  na  lewo  kominek,  na  nim 
słaby  ogień.  Przez  okno  widać  w  półmroku  i  mgle  tonący  las  dę- 
bów, jodeł,  leszczyny  i  jarzębiny.  MAIRE  pilnuje  TEIGA,  który 
napełnia  garnek  wodą.  Teig  staje  naraz,  jakby  nadsłuchując,  i  wy- 
lewa trochę  wody  na  podłogę. 


MAIRE. 


Niezdaro  ! 


TEIG. 


Matko,  pies  wyje  na  dworze 
I  szara  kokosz  trzepoce  sią  w  kojcu 
Przedziwne  rzeczy  dzieją  sią  na  świecie 
W  tych  czasach  głodu:  na  rozstajnych  drogach 
Pod  Tubber-vanach  jakowaś  kobieta 


220  CHIMERA 

Spotkała  chłopa  o  kłapiasłych  uszach. 
Które  sią  chwiały  nijak  błony  gacka. 


Szemus  sią  spaźnia. 


MAIRE. 


TEIG. 


A  pod  Carrick-orus, 
Przy  cmentarzysku,  jeden  owczarz  spotkał 
Chłopa,  co  nie  miał  g^hy,  ócz  ni  uszu  — 
Twarz  bryła  miąsa ;  widział  go  wyraźnie 
W  świetłe  miesiąca. 

MAIRE  (podchodząc  do  ołtarzyka). 

Spraw,  Niepokalana, 
By  Szemus  wrócił  zdrów  z  strasznego  boru; 
Chroń  go  od  wilków;  Szemus  jest  niebaczny  ; 
A  chroń  go  także  od  leśnych  upiorów. 
Co  sią  skradają  po  drogach  i  zwodzą 
Posąpnookie  świeżo  zmarłych  dusze 
I  tych,  co  żywi,  ale  giną  z  głodu. 
Chroń  go.  Przeczysta  Dziewico  I 

TEIG. 

Gdzieś  w  dali  — 
Zda  mi  sią  —  słyszą  dźwiąki  harf  i  bębny. 

(Ktoś  puka  do  drzwi). 
MAIRE. 
To  Szemus  wraca. 

TEIG. 

Chyba  lepszą  dzisiaj 
Przynosi  strawą,  niż  ta  chuda  wrona. 
Którą  nam  przyniósł  wczoraj. 


KSIĘŻNICZKA  KASIA  221 

(MAIRE  otwiera  drzwi,  SZEMUS  wchodzi  z  ubitym  wilkiem 
na  plecach). 

MAIRE. 

Późno  wracasz; 
Nie  spieszno -ć  było;  lubisz  pogawędki 
Z  kimbądż  po  drodze;  wiesz,  jakie  mnie  straszne 
Sny  niepokoją,  jak  ciągle  sią  modlą. 
A  ty  od  rana  legasz  na  pagórkach. 
Lub  na  przecznicach  stajesz,  z  kim  sią  zdarzy, 
I  jazy k  sobie  wycierasz  strasznemi 
Czasami  głodu. 

SZEMUS. 

Ano  kłóć  się  ze  mną! 
Macie  wieczerzą! 

(Rzuca  wilka  na  stół). 

Zawsze  -  ć  wilk  jest  lepszy. 
Niż  ścierwo  wronie.     Łaziłem  dzień  cały: 
Myszy  i  szczury  i  jeże  —  to  wszystko 
Snadź  wy  zdychało,  anim  też  jednego 
Trzepotu  skrzydeł  nie  usłyszał  w  puszczy. 
Choć  stopy  moje  grzązły  po  moczarach. 
Chociaż  w  powiądłych  topiłem  sią  liściach. 
Teraz  dopiero  spostrzegłem  to  wilczą 
Pod  wągłem  pustej  obory:  tym  łukiem 
Ubiłem  zwierza. 

MAIRE. 
Chwalić  światy  eh  Pańskich! 

(Po  chwili). 
Czemu  to  psisko  tak  dziś  wyje? 


222  CHIMERA 

SZEMUS. 

Czemu?  !  — 
Słyszał,  żem  wrócił,  i  wąszy  jedzenie. 

TEIG. 
Tymczasem  tedy  nie  zginiemy  z  głodu! 

SZEMUS. 
A  jakie  macie  dotychczas  zapasy  ? 

TEIG. 
Pół  worka  mąki  i  pół  garnka  mleka. 

SZEMUS. 
/  kurą  Maiwą. 

MAIRE. 

Zanim  powróciłeś. 
Straszne  hałasy  wyprawiała  w  kojcu. 
Cóż  tak  łopoce  w  okno? 

TEIG. 

Dwa  puszczyki 
Mignąły  w  oknie  i  biją  skrzydłami. 
Odkąd  pies  wyje. 

SZEMUS. 

Cicho  I  cicho!  cicho! 

(Nakłada  strzałę  na  łuk  i  podchodzi   ku  drzwiom.    Naraz  sły- 
chać odgłos  muzyki). 

Już  ich  tu  niema.     Jakiś  pan  czy  pani 
Z  harfą  i  bębnem  błąka  sią  po  lesie, 
Teig,  rzuć  wilka  —  tam,  na  górną  półką. 
Potem  drzwi  zamknij. 


KSIĘŻNICZKA  KASIA  22) 

(Teig  idzie   z   wilkiem  do  spiżarni,  wraca  i  zamyka  drzwi  za 
sobą). 

Siądź  teraz  na  ławce, 
I  głośno  z  twarzą  narzekaj  pobladłą, 
I  głową  trzymaj  zwisła  na  kolanach. 

(Otwiera  drzwi  od  dworu). 

Witajcie,  państwo,  w  moich  progach:  ongi 
Niejedna  ludzka  deptała  je  stopa  — 
Dziś  chyba  ślimak,  lub  ptactwo  tu  wchodzi, 
I  nasze,  z  głodu  łrząsące  sią  nogi. 


(Wchodzą:  KSIĘŻNICZKA  KASIA,  ALEEL  z  niemiecką  pro- 
stokątną harfą  w  ręku,  OONA,  i  grupka  fantastycznie  ubranych 
grajków). 

KSIĘŻNICZKA  KASIA. 
Jesteście  głodni? 

TEIG  (od  kominka*. 

Miłościwa  Pani! 
Padłem  i  leżą  pod  progiem,  jak  pieniek  ; 
Już  od  dni  czterech  skórki -m  nie  miał  chleba. 

(KSIĘŻNICZKA  KASIA  wysypuje  z  sakiewki  pieniądze  na  stół). 
KSIĘŻNICZKA  KASIA. 

Dałabym,  wiącej,  ale  wiącej  nie  mam; 
W  niejednej  chacie  byliśmy  już  dzisiaj ; 
Jeśli  przyjdziecie  do  mnie  jutro  rano. 
Dam  dwakroć  tyle;  jestem  panią  zamku 
Opuszczonego  oddawna  w  tych  lasach. 

MAIRE. 
A  wiąc  to  pani  jest  książniczka  Kasia? 


224  CHIMERA 

Witam  cią.  pani.  pod  mą  biedną  strzechą  — 
Ciebie  i  Twoich;  może  usiąść  raczysz 
Tutaj,  przy  ogniu,  ażeby  sią  rozgrzać. 

KSIĘŻNICZKA  KASIA. 

Trzeba  nam  wrócić  do  leśnego  dworca 
Przed  chłodem  nocy. 

(GRAJKOWIE  stroją  narzędzia  muzyczne). 

Nie  łaj  mnie,  poczciwa 
Moja  kołńeto,  za  bęben  i  harfę. 
Przed  grozą  dni  tych  rozkaz  mam  uciekać, 
W  śpiewie  się  chronić  i  słodkiej  muzyce. 
Jeśli  ze  smutku  nie  mam  zejść  do  grobu. 
Zmyliłam  drogę,  a  pieśniarz  Aleel, 
Który  powinien  znać  te  ciemne  bory. 
Bośmy  go  na  ich  spotkali  okrańcach. 
Gdzie  się  przechadzał  i  śpiewał,  jak  szumne 
Odmęty  morskie. —  tak  się  wśnił  głęboko 
W  sny  o  straszliwych  klęskach  naszych  czasów. 
Ze  nam  pomocy  żadnej  dać  nie  może. 

MAIRE  (podchodzi  z  nią  ku  drzwiom). 

Za  tą  leszczyną  jest  cienista  ścieżka. 
Która  prowadzi  do  Twojego,  pani. 
Wielkiego  dworca  w  tych  lasach  nieszczęsnych. 

ALEEL. 

Zamknijcie  drzwi  te,  odgrodźcie  te  bory  — 
Przed  półgodziną  gdyśmy  je  rzucili. 
Nad  głową  naszą  dwa  wielkie  puhacze 
Puhały  wieści  o  przedziwnych  klęskach. 
Które  nas  mają  nawiedzić.     Graj,  harfo! 
Bo  choć  świat  cały  jednym  zda  się  jękiem. 


KSIĘŻNICZKA  KASIA  22^ 

Wszystkiem,  cokolwiek  żywię  pod  księżycem, 
Władnie  muzyka;  a  grajcie  nam  piosnką: 
j^Wicher  powiewa  od  brzegów  Cummenu.^ 

(Śpiew). 

Ukój  się,  ukój,  serce  smagane; 

Chowaj  przed  światem  miłości  ranę, 

Niech  pieśń  ją  skryje  dźwięcząca. 

Ten,  co  swą  wolą  nad  wszystkiem  włada, 

Przywarł  drzwi  strągi,  gdzie  gwiazdek  stada, 

Gdzie  widmo  błędnego  miesiąca. 

(Wychodzi  ze  śpiewem  na  ustach;  z  nim  razem  KSIĘŻNICZKA, 
OONA  i  GRAJKOWIE). 


MAIRE  (zamyka  drzwi  na  rygiel). 

Jeśli  bogatych  i  uczonych  ludzi 
Odbiega  spokój,  jeżeli  się  boją 
Leśnych  widziadeł,  to  wolno  ubogim 
Zamknąć  na  rygiel  drzwi  i  zmówić  pacierz 
Przy  świętym  ogniu . . . 

(Szemus  Uczy  pieniądze  i  dzwoni  jedną  monetą  po  stole). 

SZEMUS. 

Popatrz  —  Matka  Boska, 
Ukołysana  wiewem  nieśmiertelnych 
Skrzydeł,  zapadła  w  drzemką  i  nie  słyszy 
Prośby  ubogich:  byłem  u  Małgochy 
Nolan  —  od  szczawiu  gębą  ma  zieloną 
I  od  lebiody,  dziewięć  dni  tak  żyła. 
Teraz  ją  budzą. 

MAIRE. 
Muszą  ją  odwiedzić 


226  CHIMERA 

W  najbliższym  czasie;  chały  naszych  ojców 
Na  ternie  samem,  graniczyły  polu. 

SZEMUS. 

Pan  Bóg  sią  zdrzemnął  razem  z  Matką  Boską, 

Pomoczyły  ich  modły  i  gromnice; 

A  za  to  szatan  z  dzieży  swej  głód  sieje  ■"— 

Myślę  go  prosić,  aby  stół  ten  okrył 

Czerwonem  złotem.     Chcesz,  abym  to  zrobił, 

Teig! 

TEIG. 
Ja  nie,  mój  ojcze! 

MAIRE. 

Szemus,  Szemus  — 
Może  twa  dusza  pomodlić  sią  zdoła 
Na  przekór  ustom  twoim ... 

SZEMUS. 

Dwie  korony 
Pensów  dwadzieścia. 

MAIRE. 
Co  to  — jarzębina? 

SZEMUS  (podnosi  gałąź  ze  stoła'. 

Kołysał  mi  się  na  plecach,  więc  wziąłem 
Gałąź  jarząbczą,  przywiązałem  do  niej 
Zwierza —  i  takem  go  przyniósł. 

MAIRE  (odbiera  mu  gałąź). 

Szemusie  ! 
Chcesz  spalić  świętą  gałąź  jarzębiny. 


KSIĘŻNICZKA  KASIA  22^ 

Co  moc  uroczną  ma  przeciw  złym  duchom 

I  wszelkim,  zmorom?    Ty  nie  wiesz,  czem  były 

Te  dwa  puhacze,  któreśmy  widzieli. 

Różne  majaki  mieszkają  w  tym  lesie. 

Mogące  przybrać  kształty,  jakie  tylko 

Im  sią  uwidzi,  a  myśmy  tej  nocy 

Nie  mieli  mleka,  aby  dobre  duchy 

Zjednać  dla  siebie.    A  zasią  Aleel, 

Co  miał  rozmową  z  samym  wielkim  Widem, 

Same  li  dzisiaj  przepowiada  klaski. 

(Kładzie  gałąź  jarzębiny  na  stołku). 

SZEMUS. 

Jabym  wieczerzą  swoją  jadł  z  tym  samym  — 
Widzisz  —  humorem,  choćby  przy  kominku 
Siedział  sam  Puka,  wił  lub  ziemnik  jaki 
I  race  sobie  zacierał  nad  ogniem. 

(Dzwoni  inną  monetą  po  stole.    Szmer  kroków  za  drzwiami). 

MAIRE. 

Kto  tam  odgadnie,  co-ś  za  zło  wprowadził 

W  nasz  dom,  Szemusie.     Strach  mnie  dziwów  leśnych. 

(Ktoś  puka  do  drzwi). 

Nie  trza  otwierać. 

SZEMUS. 

Ano  dwie  korony 
I  tych  dwadzieścia  pensów  to  za  mało, 
By  zapchać  dziurą,  w  której  głód  sią  szasta. 

(Ołtarzyk  spada  na  ziemię). 

MAIRE. 

Patrz? 


228  CHIMERA 

SZ^EMUS  (kopnięciem  rozbija  ołtarzyk  na  kawidki). 

Matka  Boska  zdrzemnęła  się  trochę, 
A  jej  domostwo  rozbite  na  trzaski. 

MAIRE. 
Zlituj  się,  Mary  o!  Matko  Boża! 


(SZEMUS  otwiera  drzwi,  w  których  staje  DWÓCH  KUPCÓW. 
Mają  złote  obrączki  na  czołach,  na  plecach  wory). 

PIERWSZY  KUPIEC. 
Macie 

SZEMUS. 
Dla  tych,  którzy  dobrze 

DRUGI  KUPIEC. 


Jakową  strawę? 


Mogą  zapłacić. 


Bogaci  my  kupcy, 
Chodzim  po  świecie  za  towarem. 

SZEMUS. 

Wejdźcie, 
Wejdźcie,  szlachetni  panowie. 

MAIRE. 

Nie  wchodźcie! 
Zaledwie  dla  nas  wystarczy  tej  strawy. 

PIERWSZY  KUPIEC. 
Toć  macie  wilczę  w  spiżarni  na  półce. 

(Wchodzą). 


KSIĘŻNICZKA  KASIA  22() 

SZEMUS. 

Raczcie,  panowie,  wybaczyć  mej  żonie  — 
Nie  zna  sią  wcale  na  godnościach  — jest  łe& 
Na  pół  szalona  z  ciągłej  samotności. 
A  zkąd  wiadomo,  żem  przyłapał  wilka? 
Przednie  jedzenie,  chociaż  nieco  dziwne  — 
Wiecie  —  w  zapachu. 

DRUGI  KUPIEC  (siada  przy  ogniu  i  zaczyna  zacierać  ręce), 
PIERWSZY  KUPIEC  (staje  obok  i  patrzy  na  gałąź  jarzębiny,  leżącą  na  stołku;. 

Zostałbym  tutaj,  noc  już  nieco  chłodna 
I  nogi  bolą  —  tak  sią  nachodziły 
Z  kraju  do  kraju,  od  ludu  do  ludu. 
Ogień  się  ledwie  tli  —  dorzuć  tą  gałąź. 

(SZEMUS  rzuca  gałąź  jarzębiny  w  ogień.  PIERWSZY  KUPIEC 
siada  na  stołku.  Stołki  KUPCÓW  znajdują  się  po  jednej  i  drugiej 
stronie  ognia.  Pomiędzy  nimi  stół.  Obaj  składają  wory  swoje  na 
stole.    Noc  zapada,  światło  idzie  głównie  od  kominka). 

MAIRE. 
Co  jest  w  tych  workach! 

SZEMUS. 

Wybaczcie,  panowie! 
Kobiety  nazbyt  stają  sią  ciekawe 
I  lekkomyślne,  jako  że  obcują 
Pomiędzy  sobą  więcej,  niż  wymaga 
Tego  ich  dobro. 

PIERWSZY  KUPIEC. 

W  workach  pełno  mamy 

Złota  na  kupno  towarów. 

(Wysypują  złoto  na  stół.  Stół  pokryty  czer wieńcami,  Iśniące- 
mi  w  ogniu.  MAIRE  podcliodzi  ku  drzwiom  komory  i,  nie  spuszczając 
kupców  z  oka,  coś  mruczy  do  siebie). 


2J0  CHIMERA 


Wielcy  panowie! 


TEIG. 
To  jacyś 


PIERWSZY  KUPIEC  (wyciąga  dzbanek  kamienny  z  worka). 

Siadajcie  przy  ogniu! 
Mamy  tu  wino  od  wszech  róż  wonniejsze ! 

DRUGI  KUPIEC. 

lVino,  co  umie  uśpić  drobną  walką 
Pomiędzy  dobrem  a  złem,  budząc  w  zamian 
Aromatyczny  &ar.  co  strzela  w  górą, 
Jako  ów  spokój,  który  na  dnie  serca 
Zna  ptak  drapie&ny. 

SZEMUS  (przynosi  kubek). 

Ja  -  ć  was  nie  rozumiem. 
Lecz  wasze  wino  budzi  mi  pragnienie: 
Tak  je  chwalicie,  aż  wam  oczy  płoną. 
Wolno  skosztować? 

PIERWSZY  KUPIEC. 

Owszem,  pijcie!  pijcie! 
Ja  dają  szcząście  wszystkim  śmiertelnikom. 
Którzy  je  piją  długim  i  głąbokim 
Haustem,  ...a  zasią  w  potąpieniu  u  mnie 
Są  drogi  mnichów  wysypane  solą! 

(TEIG  i  SZEMUS  siadają  przy  stole  i  piją). 

TEIG. 

Rzadkie  zapewne  widzieliście  kraje 
I  rzadkie  sprawy. 


KSIĘŻNICZKA  KASIA  2^1 

PIERWSZY  KUPIEC. 

A  CO  też  myślicie  — 
Jakiemu  panu  my  służymy? 

SZEMUS. 

Życie 
Jest  mi  ciążarem,  bo  ja  mu  nie  służą ! 

PIERWSZY  KUPIEC. 

Lecz  o  iem  wiącej,  gdy  sobie  podjemy ; 
Lubimy  bowiem  wesołą  wieczerzą. 
Skrzący  się  ogień  i  pogodne  serca. 

SZEMUS. 
Chodź -że  tu,  Maire,  ugotuj  nam  wilka. 

MAIRE  (zbliża  się  do  ogaia). 

O,  woda  nie  chce  gotować  sią  dla  was. 

PIERWSZY  KUPIEC   (szepce  coś  nad  wodą). 

Już  sią  gotuje. 

MAIRE. 

Ja  nie  chcą  gotować 
Dla  was! 

SZEMUS. 
No,  Maire  wściekła  sią  zupełnie! 
(TEIG  i  SZEMUS  wstają  ze  stołków  i  zataczają  sią). 
SZEMUS. 
Nie  było  w  świecie  zdradliwszego  wina. 

MAIRE. 

Nie  chcą  gotować  dla  was;  wy  nie  ludzie. 
Dwa-śmy  przed  wami  widzieli  puszczyki, 


2}2  CHIMERA 

Pies  wył  na  dworze,  a  jązyk  Szemusa 

Blużnił;  w  tej  chwili,  gdyście  przyszli  do  nas. 

Spadł  z  gwoździa  obraz  Przenajświąłszej  Panny, 

A  gdyście  siedli,  tak  laliście  wino. 

Jak  skrzaty  leśne,  kiedy  wabią  dusze 

Precz  z  tego  świata...  Po  coście  tu  przyszli? 

Nie  śmierć -że  blizka? 

PIERWSZY  KUPIEC 

Myśmy  dwaj  kupcowie. 

MAIRE. 

Jeśliście  tedy  nie  dyabelskie  duchy. 
Idźcie  —  i  nędzny  lud,  ginący  z  głodu. 
Darzcie  jałmużną.     Toć  sią  bogaczami 
Zdacie  większymi^  niż  ktobądż  pod  słońcem. 

PIERWSZY  KUPIEC. 

Jeżeli  znacie  tu  godnych  jałmużny. 
Zaraz  ją  damy. 

MAIRE. 

Idźcie  sią  zapytać 
U  księdza  Jana. 

PIERWSZY  KUPIEC. 

Znane  nam  złe  skutki 
Zwykłej  litości,  przeto  wskazać  chcemy 
Inną,  właściwszą  drogę:  niechaj  każdy 
Przyniesie  do  nas  to,  co  ma  na  sprzedaż. 

MAIRE. 

Ludzie,  ginący  z  głodu,  czyliż  mogą 
Mieć  co  na  sprzedaż? 


KSIĘŻNICZKA  KASIA  2}} 

PIERWSZY  KUPIEC. 

O,  my  kupujemy 
To,  co  ma  każdy. 

MAIRE. 

Kupcowie!    Ich  świnie, 
Bydło,  i  pola,  i  wszelkie  narządzie 
Posprzedawane. 


Sprzedane  jeszcze 


PIERWSZY  KUPIEC. 

A  jednak  nie  wszystko 


MAIRE. 
Cóż  mają  takiego? 

PIERWSZY  KUPIEC. 
Dotychczas  mają  —  dusze . . . 

(MAIRE  wydaje  okrzyk  przerażenia.    KUPIEC  kiwa  na  Teiga 
i  Szemusa). 

Chodźcie  tutaj! 
Patrzcie!  te  małe  kupki  złota!  Każda 
Z  nich  to  zapłata  za  duszą  ...z  litości 
Płacimy  tyle  grosza  za  te  biedne 
Płomyki...     Idźcie  i  mówcie  każdemu. 
Że  kupujemy  dusze  ludzkie . . .     Idźcie. 

(TEIG  i  SZEMUS  nie  ruszają  się  z  miejsca). 

Ten  stos  dla  ciebie,  a  ten  zaś  dla  ciebie. 

(TEIG  i  SZEMUS  zgarniają  pieniądze). 

Głoście  na  wszystkich  rozstajach,  na  wszystkich 
Rynkach  i  wszystkich  uliczkach,  że  ludzkie 
Skupujem  dusze,  za  drogie  pieniądze. 


234  CHIMERA 

A  tyle  dajem,  iż  do  końca  głodu. 
Każdy  żyć  może  w  szczuciu  i  weselu. 
(TEIG  i  SZEMUS  wychodzą). 


MAIRE  (klęka). 

Dusz  niszczyciele !    Oby  was  Bóg  zniszczył! 

PIERWSZY  KUPIEC. 
Nie  sianie  filąłwa  nieśmiertelnych  duchów. 

MAIRE. 

Bodajście  zwiędli,  jak  liście  powiądłe. 
Jak  zdechłe  gcfdy  bodajście  zawiśli 
Na  bramach  Boga! 

PIERWSZY  KUPIEC. 

/  ty  będziesz  naszą. 
Ten  głód  bez  końca  trwać  będzie.     Lebiodę. 
Szczaw  będziesz  jadła  i  trawę,  osłabniesz. 
Ze  próg  ten  niski  wyda  ci  się  murem, 
A  gdy  na  ręku  już  ciała  nie  dźwigniesz, 
Przyjdziem  po  ciebie. 

Po  DRUGIEGO  KUPCA). 

Przynieś  mąkę. 

(DRUGI  KUPIEC  przynosi  z  szafy  worek  mąki). 

Spal  ją. 

(MAIRE  mdleje). 

Leży  zemdlona.     Wyjdziemy  ztąd  z  twarzą 
Niepodrapaną.     Przynieś  mi  tu  kurę. 

(DRUGI  KUPIEC  wychodzi  i  wraca  z  uduszoną  kurą.    Rzuca 
ją  na  ziemię.  Podczas  jego  nieobecności  PIERWSZY  KUPIEC  krza- 


KSIĘŻNICZKA  KASIA 


235 


ta  się  koło  ognia.    Przynosi  następnie  garnek  mleka  z  komory  i  wy- 
lewa je   na  ziemię.    Wraca,   przynosi  wilka  i  rzuca  go  obok  kury)- 

Dobrego  trzeba  tu  ognia,  z  tej  ławki 
I  z  tego  stołka  godny  bądzie  płomień. 

(Łamie  stołek  i  ławkę). 

Tak  pan  mój  słońce  zdruzgoce  i  księżyc. 
I  gwiazdy  zgasi  w  swej  odwiecznej  nocy, 
I  tron  wywróci  Boga  i  aniołów. 

ZASŁONA. 


AKT  DRUGI. 


Wielka  sala  w  zamku  KSIĘŻNICZKI  KASI.  W  głębi  ogromne 
okno,  przez  które  widać  las.  Po  prawej  stronie  wznosi  się  mur, 
odcinający  kąt  sceny.  Kamienne  schody  prowadzą  do  wąskołukiej 
bramy  w  wystającym  murze.  Przez  bramę  widać  małą  kapliczkę. 
Sala  obwieszona  starożytnemi  tkaninami,  przedstawiającemi  sceny 
miłosne,  wojenne  i  myśliwskie,  legendowych  Fenian  i  bohaterów 
z  cyklu  „Czerwonego  Szczepu."  Drzwi  po  prawej  i  po  lewej.  Po 
lewej,  przy  kądzieli,  siedzi  OONA,  jakby  drzemiąc.  KSIĘŻNICZKA 
KASIA  stoi  nieco  w  głębi  i  więcej  ku  prawej  stronie,  otoczona  grupą 
fantastycznie  ubranych  muzykantów,  grających  wesołe  melodye. 


'      KSIĘŻNICZKA  KASIA. 
Męczy  mnie  bęben  i  harfa,  przestańcie. 

(MUZYKANCI  wychodzą.  KSIĘŻNICZKA  zbliża  się  ku  OONIE). 
Drzemka  ? 


KSIĘŻNICZKA  KASIA  2/7 

OONA. 

Nie,  dziecko;  rozwalałam  tylko. 
Dla  czegoś  smutna. 

KSIĘŻNICZKA  KASIA. 

Głód  ludu  mnie  martwi. 

OONA. 

Zim  dziewięćdziesiąt  źyję  ju&  na  świecie 
I  trzy  poznałam  choroby,  na  które 
Niemasz  lekarstwa:  miłość,  głód,  samotność. 
Tak,  niema  na  nie  innego  ratunku. 
Oprócz  starości  i  snu . . .    Popatrz,  dziecko, 
Jak  Oisin  padzi  w  uścisku  wzajemnym 
Z  Niam,  jak  —  spojrzyj  —  hyrni  Fenianie 
W  ślad  swojej  sfory  gonią  po  rozłogach; 
Hucznie -ć  to  żyli  oni  i  buńczucznie, 
A  przecież  ludzie  marli  też!    Siądź  przy  mnie. 
O  danaańskich  zaśpiewam  ci  hufcach  — 
Pieśń,  którą  śpiewał  dla  ciebie  Aleel 
Przy  wielkiej  bramie,  nimeśmy  go  jeszcze 
Straciły  w  cieniu  dąbrowy. 

KSIĘŻNICZKA  KASIA. 

Nie,  śpiewaj 
Śpiew,  który  śpiewał,  gdyśmy  go  raz  pierwszy 
Spotkały  w  cieniu  dąbrowy  o  mroku  — 
Śpiewaj  o  królu  Fergusie,  jak  pądził 
W  spiżowym  wozie  wskroś  lasów,  otoczon 
Tłumem  tancerzy. 

(Klęka  na  posadzce  i  składa  ręce  na  kolanach  OONY). 

*  OONA. 

Daj  sią  ukołysać. 


238  CHIMERA 

Drogie  me  serce,  pieśni  i  muzyce 
I  klechd  prastarych  urokom.    Dla  czego 
Mają  cią  martwić  klaski  i  nieszczęścia, 
Którym  zapobiedz  nie  możesz?    Z  uśmiechem 
Patrzy  Bóg  wielki  na  to,  co  przeznaczył 
Na  zgubą.     Bądź  mi  wesołą!    On  kazał. 
By  młodość  była  wesołą,  a  starość 
Mądrą. 

GŁOS  (z  zewnątrz). 

Z  księżniczką  widzieć  sią  nie  można. 

INNY  GŁOS. 
Muszą  sią  widzieć. 

(Krótka  sprzeczka.    SŁUGA  wchodzi  drzwiami  po  prawej  stronie). 

SŁUGx\. 

Ogrodnik  chce  gwałtem 
Pomówić  z  panią  —  nie  mogą  go  wstrzymać. 

KSIĘŻNICZKA  KASIA. 

Wpuścić . . .     Witajcie  ! 

■ 

(OGRODNIK,   człowiek   stary,   wchodzi  drzwiami  po  prawej. 
SŁUGA  wychodzi). 

OGRODNIK. 

Raczcie  mi  wybaczyć 
Ten  zakurzony  strój;  niosą  nowiny 
Tak  gorzkie.  Pani,  że  Waszej  Miłości 
Gorszych  nikt  inny  nie  przyniósł. 

KSIĘŻNICZKA  KASIA. 

Czyż  mogą 


KSIĘŻNICZKA  KASIA  2}g 

W  tych  czasach  głodu  być  jeszcze  nowiny 
Gorzkie  czy  słodkie? 

OGRODNIK. 

Szajka  wychudzonych 
Jakichś  włóczęgów,  —  niech  Pan  Bóg  ich  skarze  — 
Wlazła  ostatniej  nocy  do  ogrodu  — ; 
Ani  jednego  niema  już  dziś  jabłka 
Coś  na  dwudziestu  jabłoniach ;  szparagi, 
Grzędy  truskawek  stratowali  na  nic; 
Na  moich  bukach,  na  mych  śliwach  niemasz 
Ni  jednej  całej  gałęzi,  z  owoców 
Już  ani  śladu!    A  przy  tern  te  łotry 
Zabiły  jeszcze  mego  psa  —  niechże  ich 
Morówka  trzaśnie!  —  stary,  ślepy  Finek  — 
Ten  bez  ogona  —  wiecie  —  padł  z  ich  ręki. 

KSIĘŻNICZKA  KASIA. 

Wiem,  jaką-ś  codzień  otaczał  miłością 
Te  różne  grusze  swoje  i  jabłonie  — 
Jaka  ztąd  klęska  spadła  na  twe  lata. 
Nie  trzeba  mówić.     A  jednak  powiadam. 
Że  winien  tutaj  czas  głodu,  nic  więcej. 
Nie  martw  się,  stary. 


OGRODNIK. 

Dzięki,  Miłościwa 


Pani! 


KSIĘŻNICZKA  KASIA. 
O  głodzie  jakież  macie  wieści! 
OGRODNIK. 
Żółte  wyziewy,  któremi  przesiąkły 


240  CHIMERA 

Przyszedłem  tutaj,  a  Tctóre  o  zmierzchu 
Rozpełzywają  sią  po  naszych  polach. 
Zniszczyły  moje  płonki,  moje  drzewka. 
Proszą  więc  Boga,  ażeby  to  przeszło. 

(Idzie  ku  drzwiom;  potem  zatrzymuje  się). 

Możebym  dostał.  Pani,  jaki  stary 

Łuk  —  przyda  mi  się  — ;  przykucną  za  krzakiem 

I  bądą  w  nocy  pilnował  mych  gruszek, 

A  dziurą  zrobią  każdemu,  ktokolwiek 

By  sią  pojawił. 

KSIĘŻNICZKA  KASIA  (wskazując  na  szafarnię). 

Tam  ci  dadzą  piwa. 
(Ogrodnik  odchodzi). 

OONA. 
Co  on  ci  gadał?    Słał  z  mej  głuchej  strony. 
KSIĘŻNICZKA  KASIA. 

Skradli  mu  jabłka . . .     Czas  zbiorów  i  nazbyt 
Powolne  jabłek  i  grusz  dojrzewanie 
Trapią  go  zawsze. 

OONA. 

Złóż  z  powrotem  głową 
Na  mych  kolanach  —  zaśpiewam  ci,  dziecią. 
Jak  Fergus  jechał  na  spiżowym  wozie. 

(Śpiewa  cienkim  od  starości  głosem). 

„Któż  to  Z  Fergusem  pomknie  w  dąbrowę 

„Przebijać  gąszcze  śród  leśnej  mroczy 

„I  na  pobrzeżnej  pląsać  polanie? 

„W  górę,  młodzieńcze,  wznieś  ciemną  głowę, 


KSIĘŻNICZKA  KASIA  241 

„W  górę,  dziewczyno,  wznieś  jasne  oczj'^  — 
„Bojaźń  niech  minie,  nadzieja  wstanie ! . . 

Znowu  popadłaś  w  swą  smątną  zadumą  — 
/  nie  słuchałaś. 

KSIĘŻNICZKA  KASIA. 

Śpiewaj,  stara  Uno! 
Ja  róg  Fergusa  w  sercu  swojem  słyszą. 

OONA. 

Ja  nie  rozumiem,  co  pieśń  ta  oznacza  — 
Jestem  za  stara. 

KSIĘŻNICZKA  KASIA. 

Gra,  gra  róg  Fergusa. 

OONA  (śpiewa). 

„Przestań  o  gorzkiej  dumać  miłości, 
„Niech  jej  tajemnic  serce  nie  bada, 
„Fergus  na  wozie  spiżowym  płonie  — 
„On,  co  dziedzicem  leśnych  jest  włości, 
„Nad  białopierśnych  mórz  głębią  włada 
„I  gwiazd  zastępy  ma  przy  swym  tronie. 

GŁOS  SŁUGI  (z  poza  sceny). 

Książniczce  dzisiaj  przeszkadzać  nie  można. 

INNY  GŁOS. 
Muszą  ją  widzieć! 

KSIĘŻNICZKA  KASIA. 

Któż  mnie  potrzebuje? 

SŁUGA. 
To  owczarz  przyszedł  z  jakąś  sprawą. 


242  CHIMERA 

KSIĘŻNICZKA  KASIA. 

Wpuścić  ! 
(OWCZARZ  wchodzi  drzwiami  z  prawej). 

OWCZARZ. 

Wybaczcie,  Pani,  tą  zszarganą  odzież. 

Idą  z  daleka.     Owce  mi  skradziono 

W  nocy  ze  strągi  dzisiaj.     Wasza  Miłość 

Gniewać  sią  będzie. . .     Nie  wińcie  mnie.  Pani  — 

Wina  w  łych  czasach  złodziejskich. 

KSIĘŻNICZKA  KASIA. 

Głód  winien. 
Nie  wy. 

OWCZARZ. 

Na  klaczkach  dziąkują.    Patrzący 
W  wasze  oblicze.  Pani,  najbiedniejszy 
Człek  zapomina  o  biedzie,  a  bogacz 
O  swojej  trosce. 

KSIĘŻNICZKA  KASIA. 

Cóż  słychać  o  głodzie? 

OWCZARZ. 

Kiedym  przechodził  dziś  pod  Tubber  -  vanach, 
Chłop  jakiś  starszy  siedział  z  młodym  chłopcem 
Na  kamieniskach,  obaj  z  wycieńczoną 
Twarzą  od  głodu,  i  obaj,  rakami 
Wywijający,  pletli  coś  tłumowi 
Mężczyzn  i  kobiet  i  dzieci,  o  jakichś 
Dwóch  niby  kupcach,  którzy  gdzieś  w  chałupie, 
W  pośrodku  lasów,  jakoby  dla  piekła 
Kupują  dusze,  dając  takie  ceny. 


KSIĘŻNICZKA  KASIA  243 

Ze  ludzie  mogą  cały  czas  posuchy 

Żyć  sobie  bardzo  dostatnio.     Doliny 

Szaleją  z  głodu  — ja  bo  się  radują, 

Że  mam  swój  szałas  w  górach,  bliżej  Boga. 

(Zwraca  się  ku  wyjściu). 

KSIĘŻNICZKA  KASIA  (wskazując  w  stronę  szafami). 

Dadzą  wam  piwa  i  kąs  miąsa.   Idźcie. 

W  taką  daleką  drogą  toście  chyba 

Wstali  przed  świtem,.     Trzymajcie  sią  wir  chów. 

Zdała  od  świata  —  ciążar  jego  grzechów 

Na  waszych  barkach  spoczywać  nie  bądzie. 

OWCZARZ. 

Szcząsny-m,  &e  służą  u  Waszej  Miłości!    (Wychodzi). 

OONA. 

Co  on  ci  gadał?    Stał  z  mej  głuchej  strony. 

0  jakichś  bardzo,  zda  mi  sią,  bolesnych 
Mówił  ci  sprawach ... 

KSIĘŻNICZKA  KASIA. 

O,  smutniejsza  jestem 
Od  starej  pieśni.     Serce  moje,  U  no. 
Za  stokroć  głąbszym  stąsknione  spokojem. 
Niż  go  miał  Fergus  w  spiżowym  rydwanie. 

(Wskazuje  na  jedną  z  tkanin,  wiszących  na  ścianie). 

Chciałabym  dzisiaj  — jak  owa  Adene, 

Co  w  dawnych  czasach  poszła  śladem  nuty. 

Zwącej  o  zmierzchu,  —  zejść  miądzy  chochlików 

1  żyć  w  ich  skrzątnym,  miodopłynnym  kraju. 

OONA. 
Ściągniesz  nieszcząście.     Nie  mów  takich  rzeczy. 


244  CHIMERA 

KSIĘŻNICZKA  KASIA. 

Młodej  Adeny  wydzierzgany  obraz. 
Kroczącej  z  palcem,  wzniesionym  do  góry, 
I  Aleela  dzika  pieśń  o  wiecznym 
Pląsie  pradawnych  hufców  danaańskich, 
Którą  mi  śpiewał  dziś  przy  wielkiej  bramie. 
Nimeśmy  jeszcze  straciły  go  w  mroku 
Bujnego  liścia  —  to  zrodziło  we  mnie 
Bezbożne  słowa. 

(SŁUGA   wchodzi    spiesznie   do  komnaty,    za   nim  TRZECH 
LUDZI.    Dwaj  z  nich  są  wieśniakami). 

SŁUGA. 

Burgrabia  zamkowy 
Prowadzi  tutaj  dwóch  ludzi,  pragnących 
Pomówić  z  Waszą  Miłością. 

BURGRABIA. 

A  mają 
Rzec  ci,  o  Pani,  rzeczy  tak  przedziwne. 
Ze  równych  dotąd  nie  było  na  ustach 
Ludzkich. 

KSIĘŻNICZKA  KASIA.  ^ 

Tu  chleb  jest  potrzebny ;  uczeni 
Teologowie  zapisali  w  ksiągach. 
Ze  komu  braknie  strawy,  ten  bez  grzechu 
Zabierać  może  chleb  i  kawał  miąsa 
Tym,  którzy  mają  nadmiar  w  swych  szafarniach. 

PIERWSZY  WIEŚNIAK. 

Przyszliśmy  tutaj,  by  naprawić  kradzież. 
Ja  z  trzech  jabłoni  skradłem  piąćset  jabłek 
I  skryłem  w  jamie,  a  ten  oto  tutaj. 
Sąsiad  i  druh  mój,  skradł  ostatniej  nocy 


KSIĘŻNICZKA  KASIA  24S 

Dwie  tłuste  owce  z  Twego,  Pani,  stada 
1  pod  swą  strzechą  powiesił  na  belce. 

DRUGI  WIEŚNIAK. 

Prawdą  powiada. 

PIERWSZY  WIEŚNIAK. 

Ale  od  tej  pory 
Los  nasz  sią  zmienił.     Wracając  ścieżyną 
Pod  Tubber  -  vanach,  spotkaliśmy  w  drodze 
Szemusa  Ruą  ze  synem.,  i  oni 
Wraz  mnie  powiedli  do  dwóch  wielkich  panów, 
Którzy  kupują  dusze  —  za  pieniądze. 
Sprzedałem  swoją,  namówiłem  druha, 
I  ten  swą  duszą  również  przehandlował. 

DRUGI  WIEŚNIAK. 

Prawdą  powiada. 

PIERWSZY  WIEŚNIAK. 

/  teraz  lud  cały, 
Niby  wrzawliwe  stado  mew,  szarpiących 
Szcząt  zdechłej  ryby,  ciśnie  sią  sprzedawać. 
Wkrótce  nie  bądzie  jednej  ludzkiej  duszy 
Niezaprzedanej  —  na  setką  baronij. 


DRUGI  WIEŚNIAK. 


Prawdą  powiada. 


PIERWSZY  WIEŚNIAK. 

Sprzedawszy,  jak  rzekłem. 
Nie  znamy  bardziej  przyjemnego  życia. 

Jak  sią  rozgrzewać spojrzyjcie- no.  Pani, 

Za  te  pieniądze  oddaliśmy  dusze. 

DRUGI  WIEŚNIAK. 
Oto  pieniądze! 


24(>  CHIMERA 

(Wydobywają  z  kieszeni  pełne  garście  czerwieńców.    KSIĘŻ- 
NICZKA KASIA  zrywa  się  w  zdumieniu). 

A  &e  sią  ląkamy, 
U  możem  wisieć  za  owo  złodziejstwo. 
Chcemy  zapłacić  za  owce  i  jabłka. 
Ile  żądacie? 

KSIĘŻNICZKA  KASIA. 

Schowajcie  pieniądze  ! 
Czyż  wy  myślicie,  że  dotkną  się  złota. 
Pochodzącego  od  złych  duchów?    Idźcie! 
Dwa  —  trzy  —  dwadzieścia  razy  tyle  grosza 
Co  tchu  im  zwróćcie  i  wykupcie  dusze  — 
Ja  dam  pieniądze. 

PIERWSZY  WIEŚNIAK. 

Nie  —  idziemy  teraz 
Pić  i  weselić  się. 
(Odchodzą). 

KSIĘŻNICZKA  KASIA  do  sługł). 

Biegnij  za  nimi. 
Proś  ich  i  spowadż  na  powrót. 

Po  BURGRABIEGO). 

Burgrabio  ! 
Ty  znasz  tajniki  tego  dworca!  powiedz. 
Ile  mam  tutaj  w  złocie? 

BURGRABIA. 

Sto  tysięcy. 
KSIĘŻNICZKA  KASIA. 
A  ile  w  zamkach? 

BURGRABIA. 

Znacznie  będzie  więcej. 


KSIĘŻNICZKA  KASIA  247 

KSIĘŻNICZKA  KASIA. 
Ile  w  pastwiskach? 

BURGRABIA. 

Znacznie  więcej. 

KSIĘŻNICZKA  KASIA. 

Ile 
Warte  me  lasy? 

BURGRABIA. 

Znacznie,  znacznie  więcej. 
KSIĘŻNICZKA  KASIA. 

Dwór  ten  zatrzymam,  wszystko  inne  sprzedaj. 
Zakup  okręty  z  mąką  i  ze  zbożem 
I  stada  bydła  —  a  śpiesz  się!  Lecz  zanim, 
Pójdziesz,  daj  rozkaz,  aby  wydawano 
Złota  każdemu,  ktokolwiek  się  zgłosi. 

BURGRABIA. 

Łaska  światłości  bożej  niechaj  spłynie 
Na  Waszą  Miłość!  Kraj  chcesz  zbawić.  Pani! 
KSIĘŻNICZKA  KASIA. 

Spiesz  się,  nie  zwlekaj,  a  poleć  zamieszkać 
W  tym  domu  wszystkim  starcom  i  cierpiącym. 

(BURGRABIA  odchodzi;  wraca  SŁUGA). 
Co  ci  się  stało?    Mów  prędko.     Pobladłeś. 

SŁUGA. 

Kiedym  się  zbliżył,  rzekł  ten  wyższy  złodziej. 
Ze  niby  niema  co  mu  się  przyglądać, 
I  wręcz  odmówił. 

KSIĘŻNICZKA  KASIA. 

Czyliż  mi  nikł  inny 
Ich  nie  sprowadzi? 


248  CHIMERA 

SŁUGA. 

Nikł  nie  ma  odwagi: 
Oczy  im  płoną  jako  u  rozżarłych 
Ptaków  drapieżnych. 

KSIĘŻNICZKA  KASIA. 

Obyż  się  nad  nimi 
Pan  Bóg  zlitował! 

SŁUGA. 

Uciekłem,  bo  mają 
Jakąś  moc  w  sobie,  obcą  człowiekowi. 

KSIĘŻNICZKA  KASIA. 

Zostaw  mnie  teraz;  niech  się  nie  odezwie 
Żaden  głos  w  zamku  i  niechaj  nie  słyszę 
Żadnego  kroku,  niechaj  mi  nie  grają 
Żadne  narzędzia  muzyczne;  już  umarł. 
Umarł  mój  spokój ! 

(SŁUGA  odchodzi.    KSIĘŻNICZKA  zbliża  się  do  OONY  i  kła- 
dzie głowę  na  jej  kolanach). 

OONA. 

Cóż  ci  tak  gadali 
Tyle  ci  ludzie  —  po  mej  głuchej  stronie? 
I  zkąd  im  przyszło  tak  dużo  pieniędzy? 
Dlaczego  płaczesz?    I  takiemi  łzami! 
Takiemi  łzami!    Patrzaj  drogie  dziecko. 
Jakie  ogromne  te  łzy  —  te  łzy  twoje! 
O  Wierzbo  Świata  Płacząca,  o  Erie! 
Na  tę  najmilszą  córkę  cień  Twój  pada. 
Liście  twe  szumią  naokół  jej  głowy. 
Dziękuję  Bogu,  żem  już  taka  stara. 
Że  mnie  pochłania  sen  myclt  lat  wiekowych! 


KSIĘŻNICZKA  KASIA  249 


.  ZMIANA. 

Wielka  sala  w  zamku  KSIĘŻNICZKI  KASI.  Północ.  W  sali 
niema  nikogo.  DWAJ  KUPCY  wchodzą  ostrożnie,  z  próżnemi  wor- 
kami na  plecach. 

PIERWSZY  KUPIEC. 
Zkądże  ty  wracasz,  bracie  ? 

DRUGI  KUPIEC. 

Z  dróg  rozstajnych 
Pod  Tubher  -  vanach.     W  dziewięciomiesięczną 
Przemienion  świnką,  siedzą  na  pośladkach. 
Gdy  wtem  sią  zbliża  ojciec  Jan,  posąpny. 
Smutny,  swe  zwykłe  szepczący  modlitwy. 
Wydało  mu  sią,  &em  jest  z  jego  chlewka  — 
Zobaczył  ucho  brunatne  —  /  brewiarz 
Wypadł  mu  z  raki.     Poczyna  uciekać 
A  ja  w  ślad  za  nim  gonią  —  za  swym  łupem. 
Padł  niedaleko  zagrody  —  nieżywy. 
Do  worka -m  duszą  wpakował  i  wracam. 
Nagle,  śród  drogi  —  wiesz  — jej  raka  prawa. 
Raka,  co  nądzą  darzyła  jałmużną. 
Przedarła  worek  swoją  cnotliwością  — 
Dusza  uciekła. 

PIERWSZY  KUPIEC. 

Z  ksiądza  Jana  śmiercią 
Bądziemy  jutro  mieli  dusz  aż  nadto. 


2^0  CHIMERA 

DRUGI  KUPIEC. 

Mojem  zadaniem  było  zabić  klechą, 

Ty  masz  ograbić  księżniczką.     Nie  bardzo 

W  tem  ci  sią  wiedzie. . .     Siedziałeś  bezczyimie, 

Zmączony,  z  brodą  wspartą  na  kolanacli. 

Gdy  zewsząd  ludzkie  połąpione  dusze, 

Z  pod  strzech,  gałązi,  z  pod  porączy  okien, 

Jąły  sią  skradać  niby  nietoperze, 

A  zaś  po  lasach  płynąły  z  wiatrami. 

Do  roztopionycJi  podobne  płomieni. 

Przerozmaite  stwory  żywiołowe. 

PIERWSZY  KUPIEC. 

Żle  mi  sią  wiedzie.     Ta  świata  książniczka 
Tak  nieustannie,  żarliwie  sią  modli. 
Ze  bramy  zamku  i  okna,  z  pobożnym 
Przywarte  znakiem,  urągają  moim 
Trudom  piekielnym.     Lecz  teraz,  modłami 
Zbyt  umączona,  zasnąła. 

(Wskazuje  na  drzwi  kaplicy.    Zaglądają  do  niej  ostrożnie). 

Spoczywa 
Na  ołtarzowych  stopniach,  robotnica. 
lVielce  strudzona  Jego  pól  uprawą 
I  dobijaniem  sią  do  Jego  głucJtych, 
Zamkniątych  uszu  —  w  nadziei,  że  może 
Od  gwiazd  odciągnie  Jego  dłoń  ku  ziemi. 
Iżby  nam  lud  ten  wydarła. 

DRUGI  KUPIEC. 

Odejdźmy,  , 

Bo  gdy  sią  zbudzi  i  modlić  rozpocznie. 
Trzeba  sią  bądzie  udusić. 

(Wychodzą  bramą  po  lewej  stronie  i  po  chwili  wracają  znowu, 
dźwigając  pełne  wory  na  plecach). 


KSIĘŻNICZKA  KASIA  2^1 

PIERWSZY  KUPIEC. 

Prześwietna  — 

0  przewspaniała  myśl — moja.  tak,  moja! 
Już  przekupywać  nam  nie  bidzie  biednych. 
Mistrza  naszego  okpiwać  nie  bądzie. 

Gdy  my  w  tej  leśnej  grząźniemy  chałupie. 
Gdzie  próg  porasta  trawą,  gdzie  ślimaki 
Po  zachwaszczonej  pełzają  podłodze. 
Dokąd  to,  bracie,  śpieszy  ten  rój  karłów. 
Ci  człowiekowi  wrodzy  wód  mieszkańcy? 

DRUGI  KUPIEC   (otwiera  wielkie  okno  i  patrzy  na  wierzchołki  drzew). 

Nie  do  nas  idą . . .     Precz  ztąd  uciekają, 
Niechątni  dla  nas  pracownicy. 

PIERWSZY  KUPIEC. 

Zai^az 
Ja  ich  przywołam. 

(Woła  przez  okno). 

Chodź  tu,  wodny  ludku. 
Elementarne  chodźcie  tu  zastąpy. 
Porzućcie  fale  nabrzmiałe  —  niech  sunny ' 
Wzdętych  bałwanów  grają  sobie  samym  — 
Zrzućcie  z  swych  włosów  te  morskie  oploty 

1  chodźcie  do  nas. 

(Po  chwili). 

Słyszą  jakieś  szumy. 
Jak  bicie  wałów  o  dalekie  brzegi  — 
Teraz  bogunki,  niby  wiry  świetlne. 
Zaroiły  sią  po  ścieżkach  dąbrownych. 
Trawy  i  liście  chylą  sią  przed  niemi, 
A  owo  wielkie  i  powiądłe  dąby 
Z  stóp  ich  sunących  pieszczą  sią  szelestem. 


2^2  CHIMERA 


DRUGI  KUPIEC. 

Prosta  jest  dusza  tych  stworzeń  zielonych  — 
Ni  dla  aniołów  ona  ani  dla  nas; 
Z  śmiechem  sią  budząc  z  łopielnej  pościeli. 
Ni  ku  dobremu  wstają  ani  złemu. 

CHOCHLIK. 

Niechętnie  idziem,  bo  ta,  której  złoto 

Mamy  do  leśnej  unosić  chałupy. 

Droga  jest  wielce  naszemu  plemieniu. 

Tam,  ponad  morzem,  śród  wielkiej  doliny. 

Stu  owczaryszków  jej  owce  wypasa, 

A  gdy  zapadnie  zmrok,  u  drzwi  szałasu 

Stawiają  dla  nas  sto  dzbanków  białego 

Mleka  maciorek,  ażebyśmy  mieli 

Czem  się  pożywić,  wracając  o  zmierzchu 

Z  pląsów  z  chochlami  lądowymi 

PIERWSZY  KUPIEC  (czyniąc  znak  w  powietrzu). 

Słuchać! 
Lub  będzie  kara. 

CHOCHLIK. 

Jakieś  znamię  złego 
Serca  nam  pali,  więc  słuchamy. 

(Tłum  krasnoludków  gromadzi  się  naokoła  okna  i  z  wielkiego 
worka  każdy  z  nich  zabiera  po  małym  woreczku.  Jest  ich  około 
sześćdziesięciu,  kobiet  i  mężczyzn,  w  zielonych  strojach  i  czerwo- 
nych czapeczkach,  ozdobionych  muszlami). 

PIERWSZY  KUPIEC. 

Teraz 
Idźcie  ! 

(Odchodzą). 


KSIĘŻNICZKA  KASIA  23} 

Kazałem  im  odejść;  gwarliwe. 
Wiatrem  podszyte  stworzenia ;  m,e  uszy 
Ogłuchły  niemal  z  ich  morskich  szczebiotań. 
Trzeba  po  więcej  pieniędzy  iść.    Bracie ! 
Tąsknoła  gna  mnie  ku  naszej  dziedzinie. 
Chciałbym  już  ujrzeć  twarz  naszego  władcy. 

DRUGI  KUPIEC. 

Trud  mnie  umączył. 

(Wychodzą   i  wracają,  jak  poprzednio,   z  naładowanemi  wor- 
kami). 

DRUGI  KUPIEC   (wskazując  na  kapUcę), 

*Jakby  tą  niewiastą 
Pozyskać  jednak  dla  naszego  pana? 
Ta  perła  cudna,  ten  turkus,  wsadzony 
W  jego  dyadem,  świeciłby  światłością. 
Jak  blaski  Tego,  którego  imienia 
Nie  ośmielamy  sią  wymienić.     Teraz, 
Gdy  hufców  naszych  pełne  są  przestworza, 
Czyby  nie  zabić  jej,  nie  unieść  duszy. 
Zanim  sią  zerwą  zastąpy  aniołów? 

(Kilka  woreczków  wypada  z  sakwy  skórzanej). 

PIERWSZY  KUPIEC. 

Kto  rozdarł  sakwą? 

DRUGI  KUPIEC. 

Palec  ksiądza  Jana, 
Gdy  z  niej  uciekał.     Ze  to  duch  był  stary 
I  niepokaźny,  wiąc  myślałem  sobie, 
I&  dziura  bądzie  bez  znaczenia. 

PIERWSZY  KUPIEC. 

Widzisz: 


2^4  CHIMERA 

To  złąd  pochodzi,  że  kradniemy  dusze. 
Które  nie  całkiem  są  nasze.    Jeżeli 
Ten  turkus  piąkny  chcemy  dla  naszego 
Pozyskać  władcy,  musi  on  do  piekieł 
Zejść  z  własnej  woli. 

(Nadsłuchuje). 

Hałas  zbudził  służbą. 
Podczas,  gdyś  mówił,  słyszałem  ruszanie 
Krzeseł  i  odgłos  ludzkich  kroków. . .     Mamy 
Czas  —  oni  w  dalsze  odejdą  komnaty. 
Przywołaj  teraz  strzygi  i  upiory. 

DRUGI  KUPIEC  (podchodzi  do  okna). 

Niema . . .  Zmoczone  . . .  Pierzchły . . .  Pracownicy 
Są  nam  niechątni. 

PIERWSZY  KUPIEC. 

Zaraz  ich  tu  ściągną. 

(Woła  przez  okno). 

Chodźcie  tu,  dusze  potępionych  ludzi. 
Co  w  śnie  pijanym  zmarli,  co  zginali 
Jeden  od  raki  drugiego,  dziś  dla  nas 
lVyhandlowani  przez  Szemusa  Ruą. 
Do  nas  tu,  do  nas  wszystkie  chodźcie  strzygi. 
Gorzko  śród  własnych  żałujące  grzechów, 
Zakląte  w  zwierząt  i  gadów  postacie  — 
Wy  z  żądz  piątnami  na  obliczach,   do  nas 
Chodźcie,  upiory,  rzućcie  rokiciną 
Zarosłe  bagna  i  grząskie  wądolce  — 
Wy,  błądne  ognie,  coście  ongi  były 
Duszami  ludzi,  a  dzisiaj  jesteście 
Nądzą  znikomą ... 


KSIĘŻNICZKA  KASIA  2// 

DRUGI  KUPIEC. 

Nie  chcą  iść. 

PIERWSZY  KUPIEC  (czyni  znak  w  powietrzu). 

Upiory 
I  strzygi,  chodźcie! 

DRUGI  KUPIEC. 

Słyszą,  jakby  szelest 
Rozkołysanych  burzą  trzcin . . .     Upiory 
I  strzygi  wstają,  by  wyziewy  z  ziemi; 
Liście  i  trawy  łamią  sią  i  giną  — 
Niezwykły  wiatru  lodowego  podmuch 
W  nic  je  rozwiewa. 

PIERWSZY  KUPIEC. 

Zniszczenie  z  nich  idzie: 
Wiądy  i  szały,  grad,  pioruny,  susze. 

(Ciemnia  napełnia  się  powiewnemi  postaciami,  niektóre  z  nich 
mają  kształty  zwierząt,  inne  wyglądają,  jak  ludzie,  a  inne  znowu  do 
mgławych  podobne  świateł). 

CItodżcie  tu  wszyscy  —  wy  i  zvy  —  zabierzcie 
Te  worki  złota. 

UPIÓR. 

Myśmy  zbyt  gwałtowni  — 
Z  postaci  wiącej  podobni  do  burzy. 

DRUGI  KUPIEC. 

Chodźcie  tu  wszyscy  —  wy  i  wy  —  zabierzcie 
Te  worki  złota. 

STRZYGA. 

Myśmy  nazbyt  słabi  — 
Nikli,  bez  życia. 


2^6  CHIMERA 

PIERWSZY  KUPIEC. 

Chodźcie  wy  tu  do  mnie. 
Coście  pomarli  ostatni  i  ludzką 
Wciąż  macie  postać  —  postać  siły  . . . 

(Wchodzą  obaj  ZŁODZIEJE  z  poprzedniej  części  aktu.    Twa- 
rze ich  wymęczone). 

Nuże, 
Nuże,  bez  swarów,  zabierzcie  te  worki. 

PIERWSZY  WIEŚNIAK. 

Ej  I  ej!  niechętnie,  bo  ta,  której  złoto 
Precz  unieść  mamy  na  tych  naszych  plecach. 
Żywi  w  swem  sercu  litość  nieskończoną 
Dla  potępionych  wszystkich  dusz.     O,  nieraz. 
Gdy  w  pełną  lęku  wpadamy  zadumą. 
Mignie  nam  w  wnętrzti  wspomnienie  jej  lica : 
I  ból,  przez  poły  uciszon,  dosięga 
Szczytu  —  i  potem  zawodzimy  gorzko. . . 
Musimy  słuchać,  bo  oto  niejedna. 
Dziś  na  niebiesiech  wyniecona  gwiazda. 
Jak  piętno  złego,  pali  nasze  serca. 

PIERWSZY  KUPIEC. 

Gdy  ten  ostatni  worek  złota  w  leśnej 
Spocznie  chałupie,  palić  was  przestanie... 
Idźcie ... 

(Odchodzą,  z  nimi  razem  znikają  widma  i  ogniki). 

Kazałem  pójść  im;  samotnicze 
Są  to  istoty,  gdy  kogoś  żywego 
Zobaczą,  zaraz  zawodzą. 
(Wskazując  na  kaplicę). 

Cyt,  bracie, 
Szmer  jakiś  słyszę,  który  mnie  przestrasza. 


KSIĘŻNICZKA  KASIA  2/7 

DRUGI  KUPIEC  (podchodzi  ku  drzwiom  kaplicy  i  zagląda  do  wnętrza). 

Księżniczka  to  sią  ruszyła,  szepcząca 
We  śnie  urwane  swoje  Ojcze- nasze. 

PIERWSZY  KUPIEC  (podchodzi  do drzwli  staje). 

Znowu  iesł  cicho. 

PIERWSZY  KUPIEC. 

Wielki  plan  mi  błysnął 
W  duszy  —  nie  dziwy :  wszak  -  ci  z  dziewiątego, 
Najmożniejszego  wywodzą  sią  piekła, 
Kądy  są  wszyscy  jako  króle. . .     Ze  snu 
Zbudzą  księżniczką  i  w  koło  jej  myśli 
Myśl  jeszcze  jedną  wtrącą  —  myśl  służenia. 

(Woła  przez  drzwi). 
Pamiątaj  o  mnie  w  swoich  modłach.  Pani! 

(KSIĘŻNICZKA  KASIA  budzi  się  i  zbliża  ku  drzwiom  kaplicy. 
KUPCY  schodzą  do  sali.  KSIĘŻNICZKA  KASIA  stoi  na  najwyż- 
szym stopniu  kamiennych  schodów). 

KSIĘŻNICZKA  KASIA. 

Czego  żądacie? 

PIERWSZY  KUPIEC. 

Jesteśmy  dwaj  kupcy. 
Z  obcych  idziemy  krajów  —  z  nowinami. 
Wybacz  nam.  Pani,  żeśmy  tutaj  weszli 
Tak  niespodzianie:  wielka  brama  zamku 
Była  otwarta  —  weszliśmy,  by  spotkać 
Twarz  jakąkolwiek. 

KSIĘŻNICZKA  KASIA. 
Brama  dworca  mego 


2j8  CHIMERA 

Zawsze  otwarta,  by  przyjąć  gościnnie 
Lud,  mrący  z  głodu,  i  wszystkich,  co  pragną 
Przed  tym  straszliwym  schronić  sią  tu  czasem. 
Jakież,  kupcowie.  macie  wy  nowiny? 

PIERWSZY  KUPIEC. 

W  łąkach  Allańskich  spotkaliśmy  człeka 

Ledwie  żywego,  któremu  kazałaś 

Skupować  bydło,  a  zaś  niedaleko 

Fair  Head  twe  statki  widzieliśmy  w  ciemnej. 

Bezwietrznej  nocy:  stały  nieruchome, 

A  nieruchome,  jak  statki,  płonąły 

W  milczącem  morzu  światełka  ich  latarń. 

KSIĘŻNICZKA  KASIA. 

Dziękują  Bogu,  Maiyi  i  aniołom. 

Ze  mam  tu  jeszcze  dosyć  worków  złota 

Na  kupno  mąki,  którą  w  swych  śpichlerzacJi 

Nagromadzili  kupcy,  aby  zyskać 

Na  głodzie  biednych.    Jesteście  zdaleka. 

Świadomi  znaków  czasu:  kiedyż  wreszcie 

Po  naszych  polach  czołgać  sią  przestaną 

Żółte  wyziewy?    Kiedyż  ta  zabójcza 

Przejdzie  posucha  i  kiedyż  znów  trawa 

Zielone  swoje  ujrzy  źdźbła? 

PIERWSZY  KUPIEC. 

Dni  idą, 
A  zmian  nie  widać ;  zboże  wyniszczało. 
Chudoba  padła  lub  pada,  wyziewy 
Wciąż  jeszcze  wiszą  nad  ziemią,  choroby 
Niosąc  i  paląc  spiekotą. 

KSIĘŻNICZKA  KASIA. 

Powiedzc  c : 


KSIĘŻNICZKA  KASIA  2S9 

Co  słyszeliście  w  świecie  o  demonach, 
Zakupujących  dusze? 

•  PIERWSZY  KUPIEC. 

Jedni  mówią. 
Ze  to  są  twory  z  wilczemi  głowami 
I  że  ich  członki  mają  szybkość  burzy, 
W  przeustawicznym  wysuszone  ogniu. 
Inni  dowodzą  znów,  ze  są  postaci 
Niskiej  a  grubej ;  ten  i  ów  zaś  twierdzi. 
Ze  mu  sią  zdali  czemś  wiącej,  niż  ludźmi, 
Ze  są  wysocy,  smagli,  z  piątnem  znoju. 
Tak,  jak  my.  Pani.     Lecz  wszyscy  się  godzą 
IV  jednem:  że  wzrok  ich  taką  ma  potęgą. 
Iż  łamie  ludzi  i  sieć  im  zarzuca 
Na  te  ich  dusze,  i  że  wszyscy  ludzie 
Gotowi  sprzedać  swe  biedne  płomyki. 
Swe  wątłe  dusze,  tylko  że  ty.  Pani, 
Umiesz  je  swojem  przekupywać  złotem. 

KSIĘŻNICZKA  KASIA. 

Dziękować  Bogu,  Maryi  i  aniołom. 
Żem  jest  bogata . . .     Dłaczego  sprzedają  ? 

PIERWSZY  KUPIEC. 

Owi  demoni  płacą  sto  i  więcej 
Koron  za  jedną  niepokaźną  duszę. 
Podobną  duszy  człowieka,  co  leży 
U  bramy  zamku,  w  izbie  odźwiernego. 
Licha  to  dusza,  nie  warta  stu  groszy. 
Ale  za  dusze  równe.  Twojej,  Pani. 
Słyszę,  że  płacą  pięćkroć  sto  tysięcy 
Koron  i  nad  to. 


200  CHIMERA 

KSIĘŻNICZKA  KASIA. 

Jak  można  za  kupą 
Złota  oddawać  duszą?    Czyż  mogiła 
Jest  czemś  tak  strasznem? 

PIERWSZY  KUPIEC. 

Jedni  ją  sprzedają, 
Ponieważ  pieniądz  sią  błyszczy,  a  inni 
Ponieważ  czują  przestrach  przed  mogiłą; 
Inni  dla  tego,  że  ich  sąsiadowie 
Sprzedali  przedtem ;  inni,  że  jest  pewna 
Radość  w  rzuceniu  nadziei,  w  utracie 
Wszelkiej  radości,  w  zbyciu  sią  oporu, 
W  otwarciu  ramion  płomieniom  wieczystym, 
W  puszczeniu  na  wiatr  wszystkich,  wszystkich  żagli. 
Gdy  sią  wyczerpie  twoje  złoto.  Pani, 
Z  radością  wielką  wszyscy  pójdą  w  targi. 

KSIĘŻNICZKA  KASIA. 

We  waszym  głosie  słyszą  coś,  kupcowie, 
Co  mnie  przeraża.     Kiedyście  mówili 

0  onych  ludziach,  którzy  swoją  duszą 

1  swego  Boga  oddają  za  złoto. 
Źrenice  wasze  płonąły,  odrazu 
Znikło  też  dziwne  zmączenie,  widoczne 

Na  waszej  twarzy.     Przebaczcie,  kupcowie, 
Ale  mówiący,  że  marnem  mem  złotem 
Służą  ludowi,  mieliście,  zda  mi  sią. 
Uśmiech  na  twarzy. 

PIERWSZY  KUPIEC. 

Tylko  z  grzechów  ludzkich 
My  sią  śmiejemy.     Tyleśmy  widzieli 
Krajów  i  tyle  rozmaitych  ludzi  — 
Cóż  w  tern  dziwnego,  że  wszystek  ten  ludek 


KSIĘŻNICZKA  KASIA  261 

Zawisnął  sobie,  niby  na  sznureczku 
Od  niewieściego  trzewika,  nad  stosem 
Wiecznych  płomieni?!.. 

KSIĘŻNICZKA  KASIA. 

Jest  w  was  coś  takiego. 
Co  w  ląk  mnie  wprawia,  coś,  czego  my,  ludzie, 
Nie  posiadamy.     Może  pochodzicie 
Z  najodleglejszych  jakichś  części  świata  ? 

(DRUGI  KUPIEC,  który  nadsłuchiwał  pode  drzwiami  po  pra- 
wej stronie,  podchodzi  ku  przodowi  sceny,  a  podczas  tego,  po  lewej, 
słychać  głosy  i  kroki  ludzkie).     . ,;  •,  i.i.,,A '^\  1  '■• 

DRUGI  KUPIEC   (na  stronie  do  PIERWSZEGO). 

Są  ju&  u  wejścia.     Idźmy  ztąd.     Gotowi 
Jeszcze  nas  poznać  i  serca  nam  zmrozić 
Swemi  zdrowaśki  lub  skórą  nam  spalić 
Święconą  wodą. 

PIERWSZY  KUPIEC. 

Zegnaj  nam.     Musimy 
Niejedną  milą  przebyć  przed  porankiem. 
Wierzchowce  nasze  już  tam  biją  ziemią 
Z  niecierpliwości, 

(Odchodzą  na  prawo.  W  tej  samej  chwili  wchodzi  przeciw- 
nemi  drzwiami  grupa  wieśniaków). 

KSIĘŻNICZKA  KASIA. 

A  czego  wy  chcecie? 

WIEŚNIAK. 

Pani,  kucnąwszy  przy  watrze  i  stare 
opowiadając  klechdy,  słyszeliśmy 


2^2  CHIMERA 

Naraz  jakowyś  brząk.  jakby  na  ziemią 
Upadł  czerwieniec.     Szukamy,  daremnie. 

KSIĘŻNICZKA  KASIA. 
Zbył  wy  strachliwi,  Ja  nic  nie  słyszałam. 

STARY  WIEŚNIAK. 

Tak,  my  strachliwi,  bo  jedno  człowieka 

Możnego  słowo  może  nas  wyrzucić 

Z  naszej  zagrody,  a  miesiąc  posuchy 

Spalić  doszczętnie  wszystkie  oziminy 

Na  naszym  płonym  gruncie:  wichrów,  gradów. 

Burz  i  powodzi  myśmy  niewolnicy ; 

Na  targowiskach  strach  nam  skraca  łokcie 

1  tuż  za  nami  siada  przy  kominku. 

A  złe  przeczucia  tak  są  nieodstępne 

Od  nas,  jak  kucie  w  drzewie  od  dzięciołów. 

KSIĘŻNICZKA  KASIA. 
O  złych  przeczuciach  nie  mówcie  w  tym  domu. 
(OONA  wchodzi  drzwiami  z  lewej  strony). 

OONA. 

Ktoś  sią  nam  włamał  do  skarbca!  nieszczęście! 
Drzwi  są  otwarte,  a  złoto  skradzione! 

(Wieśniacy  zaczynają  lamentować). 

KSIĘŻNICZKA  KASIA. 
Nie  lamentujcie! 

(Płacz  ustaje). 

Widział  tu  kto  kogo  ? 


KSIĘŻNICZKA  KASIA  26} 

OONA. 

Że  też  ma  dobra  pani  utraciła 

Wszystko  swe  złoto!    Nieszcząście  !  Nieszczęście  I 

KSIĘŻNICZKA  KASIA. 

Wy  trzej  po  mojej  prawicy,  dosiądźcie 
Koni  i  cwałem,  w  drogą!    Dam  zagrodą 
Temu,  kto  schwyci  złodzieja. 

(Podczas    jej    słów   wchodzi    na    scenę    człowiek   z    kluczami 
u  pasa). 

ODŹWIERNY. 

Zaprawdą, 
Niesamowite  dzieją  sią  tu  sprawy  — 
Złe  duchy  były  !    Siedziałem  przy  bramie 
W  mojej  kamiennej  budce,  gdy  tuż  obok 
Diva  przeleciały  puszczyki,  szepczące 
Ludzkiemi  głosy. 

STARY  WIEŚNIAK. 
Bóg  zapomniał  o  nas. 

KSIĘŻNICZKA  KASIA. 

Stary  człowieku,  nigdy  On  nie  zawarł 
Bramy,  jeżeli  nie  otworzył  drugiej. 
Jestem  w  rozpaczy,  bo  budzi  sią  we  mnie 

Plan  wielce  smutny :  ale  ja  mam  wiarą 

Przestańcie  płakać,  starzy  moi  ludzie  — 
Nie  zapomina  On  świata,  lecz  ciągle 
Lepi  go  w  glinie,  lepi  na  swój  obraz 
I  podobieństwo.     Wieki  za  wiekami 
Glina  buntuje  sią  przeciwko  Jego 
Palcom,  bój  ciągły  tocząc  o  swój  stary, 
Ciążki,  ponury  i  bezkształtny  spokój . . . 


264  CHIMERA 

Czasem  się  skręci  i  skurczy,  i  wówczas 
Lud  jakiś  pada  —  dziś  sią  wykradła 
IV  stronę  przeciwną  i  powstały  hufce 
Duchów  piekiełnych. 

(WIEŚNIACY  się  żegnają). 

Zostawcie  mnie  samą. 
Bo  smutna  jestem,  —  słyszę  jakieś  wrzenie. 
Jakby  się  zbiiżał  piorun. 

(Schodzi  od  drzwi  kaplicy  na  dół). 

Nie.  zostańcie 
Jeszcze  chwiieczkę.     Gdy  się  znów  spotkamy. 
Obym  wam  dała  zapomnienie  klęski! 

(Do  OONY). 

Weź  te  dwa  kłucze  —  ten  jest  od  śpichłerza. 
Ten  od  szafami. 

(Do  STAREGO  WIEŚNIAKA). 

A  wam.  mój  staruszku. 
Daję  ten  kłuczyk.     Otwiera  komorę. 
Gdzie  łeźą  zioła  łekarskie:  rumianek. 
Babka,  żywokost.  tysiącznik  i  inne  — 
Na  górnej  półce  książka  z  przepisami. 
Znacie  się  na  tem:  niegdyś  ieczyłiście 
Kozy  i  bydło. 

STARY  WIEŚNIAK. 

Cóż  to  znaczy.  Pani?! 
Czyżbyście  we  śnie  widziełi  swą  trumnę'^. 

KSIĘŻNICZKA  KASIA. 

Nie,  nie!  w  mem  sercu  smutny  plan  się  budzi: 
Wieiki  słyszałam  płacz  w  rozłicznych  chatach  — 


KSIĘŻNICZKA  KASIA  26^ 

Muszą,  tak,  muszą  iść.  choć  nie  wiem,  dokąd. 
A  wy  sią  módlcie  za  ten  naród  biedny. 
Ginący  z  głodu,  módlcie  sią,  wy  dobrzy 
Moi  sąsiedzi. 

(WIEŚNIACY  klękają.  KSIĘŻNICZKA  KASIA  wchodzi  znowu 
w  bramę  kaplicy  i,  odwróciwszy  się,  stoi  chwilę  bez  ruchu,  potem 
wybucha  krzykiem). 

Królowo  Anielska, 
Żegnaj!    Żegnajcie,  hufce  hufców  światy  eh! 

ZASŁONA. 


AKT  TRZECI. 


Izba  SZEMUSA  RUY.  OBAJ  KUPCY  siedzą  przy  jednym 
i  drugim  końcu  stołu.  Przed  nimi  zwoje  pergaminów  i  wielka  ilość 
małych  sakiewek  z  pieniędzmi. 


PIERWSZY  KUPIEC. 

Już  nas  ta  pani  okradać  nie  bądzie  — 

Niema  nic  wiącej,  prócz  myszy,  w  jej  skrzyniach. 

DRUGI  KUPIEC. 

Ostatniej  nocy.  przedzierzgnięty  w  sową. 
Na  Donegalskie  pofrunąłem  turnie 
I  tam.  na  stromem  usiadłszy  urwisku. 
Ujrzałem  statki,  wiozące  ludowi 
Zbo&e  i  mąką.    Za  piąć  dni  tu  bądą. 


KSIĘŻNICZKA  KASIA  267 

PIERWSZY  KUPIEC. 

Ja  szarej  sowy  wziąwszy  na  sią  posłać, 
Mknąłem  i  mknąłem  w  mrokach  ku  wschodowi 
I  łam  sposłrzegłem,  jak  sto  cią&kich  wołów 
Knam  źelaznemi  poganiano  kijmi. 
I  one,  bracie,  za  piąć  dni  łu  staną. 

DRUGI  KUPIEC. 

Piąć  dni  na  handel. 

(Podczas  ich  rozmowy  weszli  do  środka  wieśniacy,  prowadze- 
ni przez  Teiga  i  Szemusa,  którzy,  stanąwszy  po  obu  stronach  drzwi, 
czynią  porządek  w  tłumie,  od  czasu  do  czasu  dodając  ludziom  od- 
wagi gestami  i  szeptami). 

Cisną  sią  i  cisną . . . 
Od  dnia  posuchy  tak  sią  łu  gromadzą, 
Jak  liść  jesienny,  który  głuche  wiatry 
Zwiewają  w  kupą . . . 

Handel/  handel!  handel! 

PIERWSZY  KUPIEC. 
Któż  z  nami  zechce  pohandlować? 

SZEMUS. 

Panie, 
Brak  pożywienia  obrał  ich  z  odwagi. 
Prócz  czterech,  piąciu . . .     Masz  tutaj  jednego  — 
Czas  i  na  innych  przyjdzie,  że  nabiorą 
Ducha. 

MĘŻCZYZNA  W  ŚREDNIM  WIEKU. 
Ja  —  owszem,  lecz  za  dobrą  ceną. 

PIERWSZY  KUPIEC  (czytając  w  pergaminie). 

Dżon  Maher,  człowiek  bogaty,  o  zmysłach 


268  CHIMERA 

Tąpych.  spokojnych,  uległego  serca. 

Pewnym  jest  w  oczach  aniołów . . .     Dam  dwieście, 

Dwieście  za  duszą,  marne  tchnienie  wiatru. 

MĘŻCZYZNA. 

Chcą  trzysta  Jcoron . . .     Czytaliście  właśnie. 
Iż  żadna  kląska  nie  uczyni  ze  mnie 
Waszego  sługi. 

PIERWSZY  KUPIEC. 

Tu  coś  wiącej  stoi. 
„Cząsto  po  nocy  budzi  sią  z  przestrachu. 
Aby  nie  zostać  biednym^...     To  jest  twoje  ,^ 

Niedomaganie . . .     Dwieście  koron  ? 

(Mężczyzna  liczy  pieniądze  i  odchodzi). 

DRUGI  KUPIEC. 

Handel! 
Zdaje  sią  niemal,  że  niema  w  was  duszy  — 
Chyba  jedynie  na  wiarą  parafii. 
Handel!  hej  handel!..     Czy  wolicie  umrzeć? 
Żyła  tu  przedtem  kobieta,  nie  chciała 
Iść  z  nami  w  targi  i  zmarła  —  w  czerwonych, 
Spoczywa  kwiatach,  ze  świeczkami  wokół, 
Powtykanemi  w  butelki. 

KOBIETA. 

A  jaką 
Dacie  też  ceną  za  moją?  • 

PIERWSZY  KUPIEC. 

Ejy  piąkna, 
Wdziączna  i  młoda  —  sądzą,  że  nie  dużą. 

(Czyta  w  pergaminie). 


KSIĘŻNICZKA  KASIA  269 

Listy  miłosne  chowa  w  małym  dzbanku, 
W  górze,  na  murku,  pomiędzy  klepsydrą 
A  garnkiem  pieprzu. 

KOBIETA. 
Przeklęty  pergamin! 

PIERWSZY  KUPIEC  (czyta) 

Chowa  je  pilnie  przed  oczyma  mą&a. 
Który  pojechał  zakupywać  konie 
I  nie  powrócił. . .     Jesteś  pewna!  damy 
Koron  pięćdziesiąt. 

(KOBIETA  zabiera  się  ku  wyjściu).  , 

Damy  setką. 

(KOBIETA  bierze  pieniądze  i  znika  w  tłumie). 

Handel! 
Handel!  hej  handel!     Tylko  z  miłosierdzia 
Zakupujemy  te  dusze.     Tysiące 
Przeróżnych  grzechów  oddały  je  w  race 
Naszego  Pana,  nimeśmy  tu  przyszli. 
Snadż  gotowiście  umierać,  dopóki 
Jeszcze  wam  kości  świecą  poprzez  skórą. 
Chodźcie  na  handel  —  albo  czyż  wolicie 
Żyć  pokrzywami,  szczawiem  i  jarmużem,  ? 
Lub  czy  mniemacie,   że  głód  sią  wyczerpie? 
Zdrów  on  i  czerstwy,  nasz  on  i  naszego 
Przemocarnego  władcy!  nie  ustąpi, 
Dopókąd  swego  nie  dobieży  celu. 
On  to  pokrywa  żółtemi  wyziewy 
Te  wasze  pola  wyschnięte,  zatraty 
On  je  strasznemi  napełnia  widziadły 
I  coraz  groźniej  z  każdą  rośnie  chwilą. 
Patrzcie,  jak  ściemnia  światło  dnia . . .     Czyż  spokój. 


2J0 


CHIMERA 


Drapieżnym  ptakom  znan,  jest  czemś  tak  słrasznem? 

One  —  i  wszystkie  naszemu  władyce 

Posłuszne  dusze,  i  te.  które  żyją 

Z  tym  drugim  wieikim  duchem,  osiągnęły 

Cel  swego  bytu,  spokój,  kiedy  wami 

Jak  gdyby  jakieś  rzucało  wahadło. 

(Wchodzi  ALEEL  z  potarganemi  u  harfy  strunami). 

ALEEL. 

Weźcie  mą  duszą;  jestem  nią  umączoni 
Nie  chcą  zapłaty  I 

PIERWSZY  KUPIEC  (czyta). 

Pieśniarz . . .     On  sam  jeden 
Miał  umysł  zwrócon  ku  strzygom  i  chochłom. 
Ku  opowieściom  o  przebojach  Fenian, 
Ku  onym  królom  Czerwonego  Szczepu, 

0  życie  ludzi  wzdyć  sią  nie  troszczący  . . . 
Dziś  sią  to  wszystko  zmieniło . . . 

ALLEL. 

Ponieważ 
Nie  odstąpuje  mnie  jej  lico  blade, 
Książniczki  Kasi  lico . . .     Smutek  świata 
Siadł  na  jej  czole :  nazbyt  mnie  krąpować 
Począły  wiązy  jej  skargi,  dla  łęgom 
Porwał  te  wiązy! ..     Zabierzcie  mą  duszą! 

PIERWSZY  KUPIEC. 
Wziąć  nie  możemy,  bo  należy  do  niej. 

ALEEL. 

Weźcie  ją  !  weźcie  ! . .     Pomódz  jej  nie  mogą, 

1  to  mnie  drączy . . . 


KSIĘŻNICZKA  KASIA  271 

PIERWSZY  KUPIEC. 

Nie,  nie,  my  nie  chcemy. 

ALEEL. 

Czyż  tak  już  nikłą  ta  wasza  potąga  —  ? 
Wszystkie  dni  moje  dźwigać  mam  ten  ciążar? 
Niechaj  was  moje  pochłonie  szyderstwo! 

PIERWSZY  KUPIEC. 
Weźcie  go  precz  ztąd ;  on  mi  na  zawadzie! 

(TEIG  i  SZEMUS  wyprowadzają  ALEELA  pomiędzy  tłum). 

DRUGI  KUPIEC. 

Wzrok  jego,  bracie,  napełnił  mnie  dreszczem 
I  strasznym  lakiem. 

PIERWSZY  KUPIEC. 

Nachyl  sią,  pocałuj 
Tą  moją  obręcz,  na  której  spocząły      \ 
Wargi  naszego  Mistrza  oną  chwilą, 
Kiedy  nas  słał  tu.. .     Odzyskasz  znów  spokój. 

(DRUGI  KUPIEC  całuje  złotą  obrączkę,  oltalającą  głowę  pierw- 
szego kupca). 

SZEMUS. 

Nazwisko  jego  Aleel,  stracił  zmysły 
W  ostatnich  czasach,  lecz  niemasz  w  nim  złości. 
Szał  jego  minął,  można  być  z  nim  razem 
I  tak  go  wodzić  jak  dziecko. 

PIERWSZY  KUPIEC. 

Hej !  handel! 
Handel!  hej  handel!    Czyście  wy  p ogłuchli? 


2^2  CHIMERA 

SZEMUS. 

Opowiadają,  teście  zbyt  zniżyli 
Ceną  za  ową  kobietą . . . 

PIERWSZY  KUPIEC. 

Wiąc  teraz 
Ofiarowują  wielki  grosz  —  zważajcie: 
Dam  tysiąc  koron  za  starą  kobietą. 
Co  brzydką  była  przez  całe  swe  życie. 

(STARA  WIEŚNIACZKA   staje  na  przedzie  sceny,   a  on  roz- 
wija pergamin  i  czyta). 

Mało  jest  tułc^  o  niej  napisano : 
Kradła  czasami  drób,  jeśli  ją  żniwa 
Kiedy  zawiodły  —  lecz  dwakroć  na  tydzień 
Szła  do  kaplicy,  gdy  sią  poszcząściło. 
I  tam  składała  ojiarą. . .     Bierz  pieniądz. 

STARA  WIEŚNIACZKA  (z  ukłonem). 
Bóg  wam  błogosław,  panie! 
(Zaczyna  lamentować). 

Panie!  panie! 
Ból  straszny  czują. 

PIERWSZY  KUPIEC. 

Imią,  które -ś  rzekła. 
Dla  potąpionych  jest  jak  ogień.     Precz  ztąd ! 

(Wieśniaczka  odchodzi). 

Patrzcie,  jak  płoną  te  złote  czerwieńce! 
Handel!    Czyż  ląk  wam,  że  ta  wiedźma  stara 
Nieco  narzeka?    Czyście  wszyscy  tchórze!? 

WIEŚNIAK. 
Nie  jestem  tchórzem,  chcą  sprzedać  pół  duszy. 


KSIĘŻNICZKA  KASIA  27^ 

PIERWSZY  KUPIEC. 
Jakto  pół  duszy? 

WIEŚNIAK. 

Pól  moich  widoków 
Pójścia  do  nieba. 

PIERWSZY  KUPIEC. 

Napisano  tutaj : 
Człek  ten  we  wszystkiem  szedł  pośrednią  drogą  — 
Zajął  sam  środek  wahadła.     Nikt  odeń 
Nie  doznał  złego  ni  dobrego...     Odejdź! 
Nie  chcą  nabywać  twojej  duszy. 

DRUGI  KUPIEC. 

Handel! 
Handel! 

PIERWSZY  KUPIEC. 

Co?  chcecie  wstrzymywać  nas  zdała 
Od  naszych  włości?    Od  wiecznej  rozkoszy? 
Hej!  skończcie  handel,  a  my  do  naszego 
Odejdziem  Pana...     Handel!  handel!  handel! 

KRZYK  WIEŚNIAKÓW. 
Księżniczka  Kasia!    Jest  Księżniczka  Kasia! 

KSIĘŻNICZKA  KASIA  (wchodzi) 

Wciąż  handlujecie? 

PIERWSZY  KUPIEC. 

Tobie  na  przekorą! 
Po  co  tu  przyszłaś,  szafirowooka 
Świata  ? 


2^4  CHIMERA 

KSIĘŻNICZKA  KASIA. 

Chcą  moją  zaprzedać  wam  duszą 
Za  wielką  ceną. 

PIERWSZY  KUPIEC. 
Jeśli  warta  ceny? 

KSIĘŻNICZKA  KASIA. 

Lud  ginie  z  głodu,  dla  tego  sią  tłoczy 

Ku  wam.     Słyszałam  jego  lirzyk  i  krzyk  ten 

Wciąż  mi  brzmi  w  uszach  —  dzień  i  noc:  chcą  koron 

Piąćseł  tysiący,  aby  ich  wyżywić. 

Póki  nie  przejdzie  czas  posuchy ;  nadto. 

Jeśliście  znącić  umieli  te  biedne 

Dusze  czerwieńców  swych  brząkiem.  ja  pragną 

Wykupić  wszystkie  i  zwrócić  je  Bogu. 

Swoją  chcą  sprzedać  wam  duszą! 

WIEŚNIAK. 

Przenigdy  ! 
Nie  czyń  nam  tego.     Dusze  biednych  ludzi 
Nie  mają  ceny  tak  wielkiej  przed  Bogiem, 
Jaką  ma,  Pani,  twoja  dusza.     Pani! 
Cóżby  bez  ciebie  czyniły  niebiosa? 

INNY  WIEŚNIAK. 

Patrz,  jak  im  szpony  kurczą  sią  w  skórzanych 
Tych  rąkawicach. 

PIERWSZY  KUPIEC. 

Piąćkroć  sto  tysiący! 
Damy  tą  ceną!    Jest  złoto!    Gdy  z  nami 
Rozmawiasz,  Pani,  dusze  sią  zwracają 
Ku  wysokościom,  bo  oblicze  twoje 


KSIĘŻNICZKA  KASIA  27/ 

Wielką  rozsiewa  naokoło  światłość, 
Migotliwemi  napełnia  blaskami 
Serca  tych  ludzi,  a  dziąki  tym  blaskom. 
Mogłaby  zmarnieć  nasza  ciążka  praca  — 
Ponad  głębiami  On  by  się  mógł  ruszyć 
I  nam  odebrać  te  dusze.     Do  dzisiaj 
One  naszemi  były -li  przez  poły, 
Gdyt  przenikały  je  na  wskroś  twe  jasne. 
Promienne  oczy.  rabując  im  szczęście 
Zadowolenia, — Lecz  podpisać  musisz: 
Taką  kupując  duszę,  jak  twa.  Pani, 
Formy  pominąć  nie  możemy.     Podpisz 
Tern  oto  piórem  —  pochodzi  od  kura, 
Co  zapiał  ongi,  kiedy  Piotr  się  zaparł 
Swojego  Mistrza.     Kto  zaś  pióra  tego 
Użył,  ten  w  piekle  w  wielkich  jest  honorach. 

(KSIĘŻNICZKA  KASIA  nachyla  się,  aby  podpisać  pergamin). 
ALEEL  (wpada  na  przód  sceny  i  wyrywa  jej  z  rąk  pergamin). 

Wielkiego  wodza  zaznać  masz  miłości  — 
Gromada  dzieci  winna  igrać.  Pani, 
Wokół  twych  kolan!    Zostaw  tych  wieśniaków 
Stworzycielowi  niebios  ! . . 

KSIĘŻNICZKA  KASIA. 

Jam  bez  myśli 

Krzyk  tylko  słyszę  —  krzyk  tych  biednych  ludzi. 

ALEEL  (rzuca  pergamin  na  ziemię). 

Miałem  widzenie  pod  kępą  dzikiego 
Bzu  i  leszczyny:  że  mamy  usłyszeć, 
Jak  Archanioły  toczyć  będą  próżną 
Czaszkę  szatana  grzbietem  gór! 


2j6  CHIMERA 

PIERWSZY  KUPIEC. 

Precz!  precz  z  nim! 

(TEIG  i  SZEMUS  wypychają  go  tak  szorstko,  że  ALEEL  pada 
w  tłumie  na  ziemią). 

KSIĘŻNICZKA  KASIA  (podnosi  pergamin  i,  podpisawszy  go,  zwraca  się  do  tłamu). 

Bierzcie  pieniądze;  teraz  chodźcie  ze  mną. 

Zdała  od  tego  skażonego  miejsca 

Dam  z  was  każdemu  czerwieńców  do  syta. 

(Wychodzi;    tłum   wieśniaków   otacza  ją   i  całuje   po  rękach. 
ALEEL  i  OBAJ  KUPCY  pozostali  sami). 

DRUGI  KUPIEC. 
Skończone  tedy  dni  naszego  trudu. 

PIERWSZY  KUPIEC. 

Kosztowny  dzisiaj  zdobyliśmy  klejnot 
Dla  dyademu  szatana. 

DRUGI  KUPIEC. 

Musimy 
Iść  ztąd  i  czekać,  dopóki  nie  umrze. 
Ponad  jej  zamkiem  w  postaci  puszczyków 
Czuwać  bodziemy  jeszcze  rok  niejeden 
I  strzedz  naszego  klejnotu,  aż  przyjdzie 
Chwila  zabrania  jej  duszy. 

PIERWSZY  KUPIEC. 

Nie.    Po  co? 
W  powietrzu  tylko  zawiśniemy  nad  nią. 
Bo  na  minuty  liczy  sią  jej  życie. 
Gdy  tu  przybyła,  spostrzegłem  w  jej  oczach 
Pomrok  mogiły,  i  stopy  jej  ciężkie. 
Niby  obute  w  trzewiki  z  ołowiu; 


KSIĘŻNICZKA  KASIA  2'J^ 

Wzrok  jej  tkwił  w  ziemi,  jak  gdyby  robactwo 

Ju&  ją  wzywało  ku  sobie;  a  kiedy 

Podpisywała  swe  imią,  jej  serce 

Jąło  sią  łamać...     Cicho!..     Cicho...    Słyszą 

Bramy  piekielne  skrzypiące  w  zawiasach: 

Idzie  k'nam  odgłos  wieczystej  biesiady. 

By  nas  pokrzepić. 

DRUGI  KUPIEC. 

A  teraz  na  skrzydłach 
Wzbijmy  sią.  bracie,  w  powietrzne  przestwory. 
By  śród  nich  w  szpony  pochwycić  jej  duszą. 

(Ulatują  w  górę.  ALEEL  czołga  się  w  środku  izby.  Zapadł 
mrok,  i  ciemność  na  ziemi  wzrasta  stopniowo.  —  Słychać  daleki 
grzmot  i  odgłos  zrywającej  się  burzy). 

ALEEL. 

Bramy  spiżowe  otwarte  na  oścież  — 

Balor  na  grzmiącym  zjawia  sią  rydwanie. 

Demom  ciążkie  podnieśli  powieki 

Nad  źrenicami,  które  w  dniach  pradawnych 

W  głazy  zmienili  bogowie.     Zdradziecki 

Jawi  sią  Barach  i  chutnego  rodu 

Idzie  Kailitin.  on,  co  druidyczny 

Przekwił  i  zanik  spuścił  był  na  dziecią 

Sualtamowe  i  Dektery   (pierwszy 

Król  Heli  go  znowu  wywyższył,  zabiwszy 

Naisiego  i  srogo  złamawszy 

Serce  Deirdry),  —  a  wszystkie  ich  głowy 

Ku  tejże  samej  zwracają  sią  stronie. 

Za  życia  bowiem  zwalczały  z  uporem, 

Z  niehamowaną,  chytrą  zaciekłością, 

Piąkno  i  spokój. 

(Wchodzi  OONA;  zatrzymuje  się  jednak  we  drzwiach). 


2^8  CHIMERA 

ALEEL  (podniósł  się  w  połowie  do  góry,  kolanem  i  ręką  opierając  się  o  ziemię). 

Kląknij,  stara  czaplo. 
Zdała  od  ślepej  nawałnicy. 

OONA. 

Gdzież  jest 
Księżniczka  Kasia?    Gdzie?    Przez  dni  te  wszystkie 
Była  tak  blada,  a  raka  jej  —  czułam  — 
Drżała,  spotkawszy  przy  kądziełi  moją  — 
/  teraz  nie  wiem,  dokąd  poszła. 

ALEEL. 

Innych 
Ma  już  Księżniczka  przyjaciół  —  tak,  innych. 
Przemieszkujących  w  tym  straconym  świecie. 

(Wskazuje  na  dól). 

Oto  Orchiła,  naprzód ;  biada,  piękna j 
Lice  jej  żyje,  a  ciemna  jej  postać 
Do  mgieł  podobna,  gdy  się  nagromadzą 
W  porze  jutrzennej,  bo  tej,  co  umiała 
Rozbudzać  żądzę,  serce  łi  się  krwawi. 
Podczas  gdy  drudzy  konają.     Naokół 
Mgławą  ma  ciżbę  kobiet,  głośnym  śmiechem 
Przywabiających  szatany,  za  sobą 
Straszne  wypary  krwi,  zmienionej  w  grzechy. 
Tylko  te  wszystkie,  białe  jak  gwoździki. 
Drobne  paznogcie  wyrosły  w  ogromne 
Szpony. 

(Chwyta   OONĘ,    ciągnie  ją   na  środek  sceny  i  gwałtownym 
ruchem  wskazuje  na  dół.    Szum  wiatru). 

Już  swoje  zaczynają  pieśni  — 
Wciąż  na  ich  wargach  brzmi  jakaś  melodya. 


KSIĘŻNICZKA  KASIA  ,  2'j() 

OONA  (rzuca  się  twarzą  na  ziemię). 

O  Twórco  Świata !  chroń  ją  od  demonów  ! 
A  Jeśli  trzeba  zginąć  jakiej  duszy. 
To  zabierz  moją! 

(ALEEL  klęka  obok,  ale  zdaje  się  słów  jej  nie  słyszeć ;  wzrok 
utkwił  w  ziemię,  jakby  chcąc  ją  przebić.  Wieśniacy  wracają.  Niosą 
Księżniczkę  Kasię  i  kładą  ją  na  ziemi  pomiędzy  Ooną  i  Aleelem. 
Leży  jak  umarła). 

OONA. 

Że  też  tyle  naczyń 
Z  surowej  gliny  trwa,  a  porcelana 
Pąka  na  dwoje. 

(Całuje  ręce  KSIĘŻNICZKI  KASI). 

WIEŚNIAK. 

Byliśmy  pod  drzewem. 
Tam,  gdzie  się  skręca  droga,  gdy  Księżniczka 
Zbladła  i  nagle  zasłabła.     A  gdyśmy 
Nieśli  ją  tutaj,  czarna  nawałnica 
Przyćmiła  przestwór,  prawie  z  nóg  nas  waląc. 
Trzeba  zasunąć  zaporą,  bo  żaden 
Śmiertelny  człowiek  nie  oprze  sią  czarnej. 
Oślepiającej,  groźnej,  nagłej  burzy. 

(Jeden  ze  stojących  bliżej  zasuwa  zaporę). 

OONA. 
Sza!  sza!  zbudziła  sią  z  omdlenia. 

KSIĘŻNICZKA  KASIA. 

Ludzie, 
Trzymajcie,  proszą,  trzymajcie  mnie  mocno. 
Bo  nawałnica  porwie  mnie. 

(OONA  bierze  ją  w  ramiona.  Jedna  z  kobiet  zaczyna  zawodzić). 


28o  CHIMERA 

WIEŚNIAK. 
Sza  ! 

INNY  WIEŚNIAK. 

Sza! 

WIEŚNIACZKA. 

Sza  ! 

KSIĘŻNICZKA  KASIA  (nawpół  się  podniósłszy). 

Do  stóp  mi  złóżcie  wszystkie  worki  złota! 

(Kładą  jej  woreczki  z  pieniędzmi  pod  stopy). 

Idźcie,  starego  sprowadźcie  Neala, 

Niech  on,  gdy  umrą,  każdego  wysłucha 

I  sprawiedliwie  rozsądzi  i  rozda . . . 

On  was  ziołami  leczy,  wie  najlepiej. 

Kto  jest  w  największej  pośród  was  potrzebie. 

WIEŚNIACZKA  (na  tyłach  tłumu). 

A  czy  mi  dosyć  wydzieli,  bym  mogła 
Wyżywić  dzieci,  aż  przejdzie  posucha? 

INNA  WIEŚNIACZKA. 

Królowo  niebios  i  wy  wszyscy  święci. 
Zgubcie  nas  wszystkich,  byle  tylko  Księżna 
Mogła  ocaleć. 

KSIĘŻNICZKA  KASIA. 

Nachylcie  sią  ku  mnie. 
Ty,  moja  Uno,  i  ty  też  Aleelu: 
Spoglądam  na  was  jako  ta  jaskółka 
Na  swoje  patrzy  gniazdo  pod  okapem. 
Nim  ponad  grzmiące  wód  uleci  tonie  . . . 


KSIĘŻNICZKA  KASIA  281 

Przestańcie  płakać  tak  gorzko,  wszak  tutaj 

Została  jeszcze  na  wielkim  ołtarzu 

Niejedna  świeca,  choć  jedna  upadła. 

Aleelu,  bracie!    Ty,  który  śpiewałeś 

O  dawnym  rodzie,  nieznającym  troski 

Naszego  świata,  mającym  li  tchnienie 

W  swoich  powiewnych  kształtach,  bądś  mi  zdrowy ! 

Żegnaj  mi,  Uno,  coś  len  prządła  ze  mną. 

Słodka,  jak  sen  ich  po  skończonych  pląsach: 

Burza  mi  siadła  we  włosach,  czas  odejść. 

(Umiera). 

OONA. 

Podajcie  mi  tu  zwierciadło. 

(Jedna  z  wieśniaczek  przynosi  jej  lusterko  z  izby.  OONA 
trzyma  je  nad  wargami  KSIĘŻNICZKI  KASI.  Cisza  na  chwilę  — 
potem  przytłumiony  okrzyk  OONY:) 

Umarła. 

M^EŚNIACZKA. 
Była  na  świecie  wielką,  białą  lilią, 

INNA  WIEŚNIACZKA. 
Piękniejsza  była  ode  gwiazd  pobladłych. 

STARA  WIEŚNIACZKA. 
Złamane  kwiecie,  które  tak  kochałam! 

(ALEEL  bierze  zwierciadło  z  rąk  OONY  i  rzuca  je  o  ziemią, 
rozbijając  na  drobne  kawałki). 

ALEEL. 

Rozbiłem  ciebie,  bo  niema  już  lica. 
Co  napełniało  cię  pięknością:  zamrzyj 


282  CHIMERA 

I  ty,  me  serce,  albowiem  już  poszła 
Ta,  której  słowo,  nasycone  smątkiem, 
Czyniło  z  ciebie  żyjącego  ducha. 
Podczas  gdy  dzisiaj  jestem  już  zmartwiałą 
Gliną  pożądań.     A  ty,  dumna  ziemio, 
1  rozpienione  ty  morze,  zagińcie! 
Nie  usłyszycie  już  więcej  jej  błędnych. 
Samotnych  kroków,  zostaniecie  same 
Wpośród  głośnego  boju  archaniołów 
Z  hufcem  szatanów. 

(Wstaje,   reszta  klęczy,  atoli   na  ziemi   taka   panuje  ciemność, 
że  nie  można  rozeznać  ich  kształtów). 

A  ja,  który  płaczą, 
Ja  was  przeklinam,  ty.  Czasie!  ty.  Zmiano! 
Ty,  Przeznaczenie !  i  żadnej  nie  żywię 
Innej  nadziei,  prócz  tej,  abym  wielkiej 
Doczekał  chwili,  kiedy  was  na  głową 
Strącą  w  bezdenne  przepaście. 

(Błyskawica,  w  ślad  za  nią  grom). 

WIEŚNIACZKA. 

Niech  klęknie. 
Nim  jego  klątwa  ściągnie  nam  na  głowy 
Łyski  i  gromy. 

ALEEL. 

Anioły  i  czarty 
Walczą  w  przestworach ;  to  miecze  spiżowe 
Tak  o  spiżowe  uderzają  hełmy. 

(Błyskawica,  w  ślad  za  nią  grom). 

Szeroki  oszczep,  wyrzucon  z  rzemieńca, 
Na  wskroś  tam  przekłuł  źrenicę  Balora, 


KSIĘŻNICZKA  KASIA  28j 

I  ciemny  zastąp  rozpierzchł  się,  jęczący, 

Jak  ongi  pierzchał  z  brzegów  Moytury. 

(Pochłaniająca  wszystko  ciemność). 

STARZEC. 

Wszechmoc,  za  nasze  rozgniewana  grzechy. 
Zatraca  świat  nasz,  i  wnet  już  pomrzemy, 

(Widziadlana  światłość  rozprasza  ciemności.  Wieśniacy  zdają 
sią  klęczeć  na  skalistem  urwisku  góry;  mgły  nawałnicowe,  od  czasu 
do  czasu  przerzynane  światłem,  otaczają  ich  i  płyną  po  za  nimi.  Na- 
wpół  w  świetle,  nawpół  w  mroku  stoją  aniołowie  w  zbrojach.  Zbroje 
ich  stare  i  zużyte,  miecze  ich  czarne  i  poszczerbione.  Stoją,  niby 
w  szyku  bojowym,  i  surowo  patrzą  na  dół.  Wieśniacy  rzucają  się 
na  ziemię). 

ALEEL. 

Przestańcie  patrzeć  na  te  wpół  otwarte 
Wierzeje  piekieł,  mówcie  raczej  do  mnie. 
Którego  serce  tak  przejęte  Bogiem, 
Że  już  o  ziemskich  nie  chce  myśleć  sprawach  — 
Mówcie  mi  o  tej,  która  tutaj  leży. 
(Chwyta  jednego  z  aniołów). 

Nie  prędzej  wrócisz  w  krainę  wieczności. 
Aż  gdy  przemówisz. 

ANIOŁ. 

Światłość  pada  na  dół  — 
Bramy  perłowe  otwarte  na  oścież, 
A  ona  poszła  w  przybytek  pokoju; 
Maryja  z  sercem  posiedmkroć  przebitem. 
Pocałowała  jej  wargi,  a  święte 
Włosy  spłynęły  na  jej  twarz;  pobudki 
Rozważa  Światłość  Światłości,  nie  czyny  — 
Mrok  Mroków  tylko  z  czynami  się  liczy. 

(ALEEL  puszcza  ANIOŁA  i  klęka). 


284 


CHIMERA 


OONA. 

Powiedz  chodzącym  w  przybytkach  pokoju. 
Ze  pragną  umrzeć  i  odejść  już  do  tej, 
Którą  tak  kocham;  lała,  niby  wielkie 
Czarne  bawoły,  stąpają  po  ziemi. 
Bóg  niby  skotarz  pogania  je  z  tyłu, 
A  mnie  ich  ciążkie  zdeptały  kopyta  ! . . 

(Coś,  jak  gdyby  głos  surmy,  dobywa  się  z  wnętrza  światłości. 
Widzenie  rozpływa  się  powoli,  w  ciemnościach  słabo  się  rysują  po- 
stacie klęczących  wieśniaków). 

ZASŁONA. 


PRZEŁOŻYŁ 

Jan  Kasprowicz. 


William  Butler  Yeats. 


PRZYPISKI  AUTORA  DO  „KSIĘŻNICZKI  KASI" 


KSIĘŻNICZKA  KASIA  (The  Countess  Cathleen).  W  poemat 
niniejszy  włączyłem  legendę,  tak  jak  ją  podają  „Baśnie  i  podania 
ludu  irlandzkiego"  {„Fairy  and  Folk  Taks  of  the  Irish  Peasantry'^), 
na  wiarę,  że  jest  to  rodzime,  starodawne  podanie  irlandzkie.  Potem 
słyszałem  jednak,   że  rodowód  jej  jest  późniejszy. 

Wydawca  Folklore'a  zwrócił  się  w  swem  piśmie  z  prośbą 
o  informacye  co  do  waryantów,  pochodzenia  i  t  d.  tego  podania,  lecz 
bez  skutku.  Jedyne  znane  mi  podanie,  do  mego  podobne  przed- 
miotu, znalazłem  w  Larminie'go  „West  Irish  Folk  Tales"  (Poda- 
niach zachodnio  -  irlandzkich)  —  o  matce,  która  na  lat  siedm  poszła 
do  piekła,  aby  odkupić  duszę  swego  syna,  a  potem  została  jeszcze 
lat  siedm  dla  odkupienia  innych  dusz. 

ADENE  (Etain).  Słynna  królowa  legendarna,  którą  uprowa- 
dzi Meder,  król  chochhków. 

BALOR,  dowódca  ciemnych  zastępów  w  wielkim  boju  Do- 
brego i  Złego,  Życia  i  Śmierci,  Światła  i  Ciemności,  stoczonym  na 
wybrzeżach  Moytury  w  pobliżu  Sligo. 

BARACH  (Borrach).  Barach  wywabił  FERGUSA  na  biesia- 
dę, aby  w  jego  nieobecności  pomordować  synów  USNY.  Fergus, 
związany  przysięgą,  że  nigdy  nie  odmówi  udziału  w  jego  ucztach, 
zmuszony  był  pójść  —  wbrew  swojej  woli. 

CAILITIN.  Druid  Cailitin  i  jego  synowie  zwalczali  Cuhoolli- 
na  czarnoksięską  sztuką. 

CONHOR  (Concobar)  był  królem  Wszechirlandyi  w  okresie 
królów  „Czerwonego  Rodu." 

CUHOOLLIN,  wielki  bohater  z  cyklu  „Czerwonego  Rodu." 

DANAAN  (Tuath  de  Danaan)  oznacza  Ród  Bogów  Danu.  By- 
ły to  potęgi  światła,  życia  i  ciepła,  i  walczyły  z  FOMOROHAMI, 
t.  j.,   potęgami  nocy,   śmierci  i  zimna.    Z  czasem,   gdy  je  przestano 


286  CHIMERA 

czcić  i  składać  ofiary,  mal^y  stopniowo  w  wyobraźni  ludu,  aż  w  koń- 
cu zeszły  do  kategoryi  cliochlików  etc. 

DECTERA  (Dechtera),  matka  CUHOOLLINA. 

DEIRDRE,  bohaterka  jednej  z  najpiękniejszych  legend  gaeU- 
ckich.  Kochał  ją  Concobar,  ona  uciekła  od  niego  z  Naisim,  została 
jednak  w  zdradziecki  z  powrotem  ujęta  sposób.  Jest  to  smutna 
a  piękna  kobieta  z  cyklu  „Czerwonego  Rodu,"  tak  jak  GRANIA  jest 
smutną  a  piękną  kobietą  z  cyklu  o  Fenianach. 

FENIANIE,  wielki  zakon  rycerski,  na  którego  czele  stał  FINN. 

FERGUS  —  pieśniarz  cyklu  „Czerwonego  Rodu,"  tak  jak  OISIN 
cyklu  legend  o  Fenianach.  Był  królem  Wszechirlandyi  i,  jak  opiewa 
podanie,  opracowane  przez  Samuela  Fergusona,  zrzekł  się  tronu, 
aby  módz  swobodnie  polować  po  lasach. 

HELL  (Piekło).  W  dawniejszych  podaniach  irlandzkich  pie- 
kło zawsze  jest  zimne,  być  może  dla  tego,  ponieważ  Fomorohy, 
potęgi  zła,  były  władcami  północy  i  zimy.  Chrześciaństwo  starało  się, 
o  ile  możności,  zastosować  do  wierzeń  swoich,  w  Irlandyi  tak  samo, 
jak  i  gdzieindziej,  symbole  pogańskie,  a  poeci  irlandzcy,  śpiewa- 
jący o  „zimnej  posadzce  piekła,"  powtarzali  symbole  pogańskie. 
W  opowieściach  ludu  i  w  Keating'a  opisie  piekła  spotykamy  się, 
mimo  to,  także  ze  zwykłym  symbolem  ognia. 

MAIYE.  Słynna  królowa  z  cyklu  „Czerwonego  Rodu."  We- 
dług podania,  pochowana  została  w  kamiennym  grobie  na  Knock- 
narea.  Ferguson  mówi  o  „muszlo wym  grobie  Maivy  na  szczycie 
Knocknarei,"  grób  ten  atoli  jest  z  kamieni. 

ORCHIL.  Fomoroh  i  czarownica,  o  ile  dobrze  sobie  przypo- 
minam. Zresztą,  zapomniałem  wszystko,  com  o  niej  wiedział  dawniej. 

POOKA,  duch,  który  przedzierzga  się  raz  w  psa,  raz  w  ko- 
nia, raz  w  osła  lub  orła. 

SUALTAM,  ojciec  CuhooUina. 

USNĄ,  ojciec  NAISIEGO,  kochanka  Deirdry,  oraz  Ardana 
i  Ainlego,  jej  przyjaciół.  Cudny  lament  Deirdry  nad  ich  zwłokami 
przetłumaczył  pięknie  Samuel  Ferguson. 


Legendy  tęsknoty. 


//.     BŁĘDNY  OGNIK. 


śród  ksiąg,  do  których  najczęściej  za- 
glądam, jest  jedna,  bardzo  stara,  w  per- 
gamin oprawna,  przechowywana  od  nie- 
pamiętnych czasów  w  naszej  rodzinie. 
Jeszcze  będąc  dzieckiem,  patrzyłem  na 
nią,  jak  na  wszechmocną  księgę  czarów. 
Nikt  nie  wie,  do  kogo  należała.  Pełno 
niej  malowideł  wyblakłych,  rysunków  o  liniach  szla- 
chetnych, subtelnych,  jak  cienie,  rzucone  wiotkiemi  skrzy- 
dłami przelotnych  myśh.  Najwięcej  —  akwarel  podobnych 
do  tych,  które  malowano  dawniej  na  szkle,  lub  na  blasze. 


w 


288  CHIMERA 

Są  tu  widoki  z  dalekich  podróży,  trzymane  we  mglistym 
nieco  i  niewyraźnym  tonie,  jak  samo  wspomnienie,  w  któ- 
rem  krajobraz  pozostawia  niby  tylko  swoje  ostatnie, 
na  pożegnanie  wyszeptane  słowo,  —  jedną  barwę,  jedną 
linię,  jeden  ruch,  zaledwo  dostrzegalny. 

Są  tu  postacie  kobiece,  w  strojach  bufiastj^ch,  wy- 
dętych jak  dzwony,  postacie  o  kształtach  prawie  nierze- 
czywistych, wydłużonych,  niby  łodygi  kwietne,  wybujałe 
ku  słońcu.  Bufiaste  stroje  uwydatniają  tylko  ich  kibić, 
cieńszą  od  kibici  motylej. 

Są  tu  pałace  z  różowego  marmuru,  falami  bluszczów 
zalane,  umyślnie  niedokończone,  raczej  niedopatrzone,  tak, 
jak  się  je  widzi  we  śnie  —  chwilę  jedną,  zbyt  krótką  chwi- 
lę, aby  je  można  dokładnie  odtworzyć  w  pamięci. 

Są  tu  wreszcie  sadzawki,  pleśnią  utajemniczone,  wo- 
dotiyski,  wyrzucające  ze  swej  głębi  widziadła  z  pyłów 
srebrnych  usnute,  lasy  palmowe  i  ogrody  dziwaczne. 

Bezimienny  artysta  szkicował  tu  zapewne  w  godzi- 
nach zadumy  zbłąkane  marzenia,  zatrzymujące  się  nieśmia- 
ło i  niechętnie  u  progu  wcieleń.  I  księga  ta  była  dlań 
zwieciadłem  marzeń,  zwierciadłem,  które  odbija  przedmio- 
ty oddalone  lub  nieistniejące.  To  też  biorę  ją  teraz  do 
ręki  z  uczuciem  uwielbienia  dla  tej  duszy  tęsknej,  co  gar- 
dziła możliwością,  rozpraszającą  wszelakie  czary,  podstęp- 
nem  sprawdzaniem  cudów,  walczących  ze  skończonością 
ziemskich  wszechzgłębień,  i  wreszcie  tą  nałogową,  ślepą, 
bałwochwalczą  wiarą  w  potężną  rzeczywistość,  wiarą,  któ- 
ra się  rozczula,  upaja,  odurza  lada  widokiem,  przekona- 
niem, myślą,  że  to  lub  owo  jest  „tak  podobne  do  ż3^cia" 
i  że  „tak  naprawdę  b3'^wa  na  ziemi!.." 

Gardziła  tem  wszystkiem  i  pragnęła  piękno,  przez  na- 
turę stworzone,  raz  jeszcze  stworzyć,  raz  jeszcze  zmienić, 
rozszerzyć,  roztajemniczyć ! 


LEGENDY  TĘSKNOTY 


289 


iorę  do  ręki  starą  księgę  i  w  zamyśle- 
niu przewracam  powoli  jej  karty. 

Pożółkły,  jak  bursztyn,  papier  wy- 
dziela woń  ostrą,  narkotyczną,  —  woń 
przekwitłych  stuleci.  Zawsze  mi  się 
zdawało,  że  pradawnemi  czasy  włosy 
kochanek,  nawet  ich  klejnoty  i  stroje, 
ich  lektyki  i  listy  miłosne,  powietrze  i  kwiaty,  całe  parki 
(w  wyobraźni  bezszumne)  i  piasek,  złocący  się  w  cieniu 
alej,  —  słowem  świat  wszystek  przesiąknięty  był  taką 
wonią. 

Szczególniej  —  jaskry  i  klejnoty. 
Przewracam  karty  starej  księgi  —  sen  za  snem,  ma- 
rzenie za  marzeniem. 

Ze  wszystkich   malowideł  najbardziej    lubię   wpatry- 
wać się  w  jedno,    napozór  proste  i  zwykłe,    ale  jest  ono 
jakgdyby  oczekiwaniem  cudu,   pierwszym  akordem  tajem- 
niczej symfonii,  której  ostatni  akord . . . 
Wciąż  myślę  o  tym  ostatnim. 

Dłoń  moja  wprawna  natrafia  bezwiednie  na  to  ma- 
lowidło. Znowu  mam  je  przed  oczyma.  Wpatruję  się 
w  nie  uporczywie. 

Wciąż  myślę  o  tym  ostatnim.. 


^;^^5i^^^^|    bszerna  komnata  pałacowa.  Nagie  ma- 
^«^^^S^^     lachitowe  ściany.     Zresztą  —  żadnych 
■^  '  zegarów   starożytnych   lub    portretów 

przodków.  Zwraca  tylko  uwagę  zbyt 
widoczna  nieprawidłowość  oświetlenia. 
Sufit  sklepiony  jarzy  się,  niby  zalany 
światłem  słonecznem,  podczas  gdy  za 
oknem  przewiewa  zmierzch  różowy.  Podłoga  zaś  pogrą- 
żona w  cieniu.     Trudno  rozróżnić,    czy  marmurowa,   czy 


2go  CHIMERA 

z  granitu.  Prawdopodobniej  —  z  czarnego  marmuru.  Pa- 
trząc na  to  oświetlenie  —  niemożna  określić  pory  dnia, 
ani  godziny. 

Godzina  marzeń... 

W  ubocznej  ścianie  tkwi  okno,  wysokie,  podłogi  się- 
gające i  na  oścież  rozwarte.  Za  oknem  —  aleja  lipowa, 
zbryzgana  niedbale  złotawem  kwieciem  i  zróżowiona  zmierz- 
chem. Ale  barwj'  na  starem  malowidle  wyblakły,  aleja 
wygląda  raczej,  jak  rozemknięty  miraż,  który  się  za  chwilę 
w  dwie  strony  świata  rozwieje.  Ze  snu  powstała  i  w  sen 
się  obróci... 

Przy  oknie  siedzi  młodzieniec  w  fotelu  hebanowym, 
głowę  wsparł  na  ręku,  rękę  na  poręczy.  Pogląda  w  aleję, 
pełen  wyczekiwania  i  tęsknoty.  Obleczony  jest  w  płaszcz 
szkarłatny,  złotobrzeżny,  spadający  na  ziemię  fantastyczne- 
mi  fałdami.  Fałdy  ścielą  się  jeszcze  wzdłuż  po  podłodze 
i  już  ściemnione  tworzą  dokoła  bogatą  i  zawiłą  falę. 

Młodzieniec  ma  włosy  przedwcześnie  osiwiałe.  Lub 
raczej  nie ! . .  To  barwy  na  starem  malowidle  wyblakły 
i  dlatego  właśnie  młodzieniec  stał  się  srebrnowłosym. 

W  głębi  —  drzwi  niezwykle  wązkie,  wrzynające  się 
w  samo  sklepienie.  Część  dolna  —  w  cieniu,  górna,  więk- 
sza —  w  świetle.  Koło  drzwi  stoi  pachołek.  Postać  jego 
niewyraźna,  widzi  się  ją,  niby  przez  umyślną  mgłę.  Ry- 
sów twarzy  —  nie  dojrzeć. 

Komnata  czyni  wrażenie  owej  siódmej  alkowy,  do 
której  w  baśniach  niewolno  wchodzić  królewnom  i  kró- 
lewiczom. Do  wszystkich  innych  mogą  zaglądać,  tylko 
nie  do  tej.  Podobną  jest  do  innych,  ale  posiada  niepo- 
chwytną  prawie  odrębność.  Gdy  się  z  niej  w  myśli  usu- 
nie to,  co  ma  wspólnego  z  resztą  komnat,  wonczas  coraz 
wyraźniej  i  jaskrawiej  widzi  się  tę  utajoną  odrębność,  te- 
go smoka,  który  się  tu  czai :  jestto  przeznaczenie,  tak  sta- 
rannie w  innej  części  pałacu  osłonięte  przepychem  jedwa- 


LEGENDY  TĘSKNOTY 


2(^1 


bi,  brzemieniem   złota   i  spienionemi   falami   serdecznego 
śmiechu ! 


aczynam  marzyć.  Wczarowuję  spojrze- 
nie w  samą  głąb'  starego  malowidła. 
Pomijam  w  malachitowej  komnacie  tony 
i  barwy,  nietylko  do  niej  należące,  i  sta- 
ram się  pochwycić  jej  wyłączną  wła- 
ściwość, duszę,  znak,  obnażający  tajem- 
nicę wnętrza . . . 
Jest  pusta,  zimna,  obojętna  dla  postaci  ludzkich,  w  niej 
zawartych.  Obydwie  wydają  się  chwilami,  jak  nieobecne. 
Zaś  jedna  z  nich  —  pachołek  —  zawsze  niewyraźna,  przez 
mgłę  widzialna.  Prócz  tego,  malachitowa  komnata  nie  po- 
rozumiewa się  ze  światem,  poza  nią  istniejącym.  Ma  wła- 
sne oświetlenie.  Zmierzch  różowy  nie  przenika  do  jej 
głębi  pomimo,  iż  okno  jest  wysokie  i  otwarte.  Drzwi  są 
tak  wązkie,  że  wejść  przez  nie  może  tylko  jedna  osoba: 
komnata  lubi  gości  samotnych. 

Zdaje  mi  się,    że  znam  już  historyę  srebrnowłosego 
młodzieńca  i  jego  pachołka. 


łodzieniec  jest  poetą.  Czarem  swych 
pieśni  niepokoił  serca  kobiece.  Całował 
i  pieścił,  szalał  i  wielbił.  Szukał  obłą- 
kania i  potęgi  —  w  miłości.  Ale  nie  zna- 
lazł. Przeklął  miłość,  przeklął  życie, 
i  milczeniem  odpowiadał  na  słowa  po- 
nęty, na  wołania  rozkoszy,  płynące  z  ust 

koralowych  i  z  piersi  księży  co  wem  światłem  dławionych. 

Ostatnia  jego  jasnowłosa   kochanka,    z    oczyma    pełnemi 


2^2  ^    CHIMERA 

błękitnego  pytania  i  żądnemi  nieznanej,  świat  cały  ogar- 
niającej odpowiedzi,  zlękła  się  jego  milczenia  i  opuściła 
go  na  wieki. 

Od  wielu  już  lat  młodzieniec  pędzi  w  pałacu  żywot 
samotny,  i  tworzy  pieśni  mgliste,  drgające  niepokojem  ta- 
jemnych oczekiwań,  przeczuć  i  nagłych  objawień. 

Pachołek  niedawno  dopiero  wrócił  do  swego  pana. 
Miał  zawsze  duszę  niezwykłą,  zamyśloną,  przenikliwą. 
Gnała  go  po  świecie  żądza  zmian,  potężniejsza  od  żądzy 
miłości,  zbrojna  żaglem  rozpiętym  ku  wylądom  zaświata. 
Zwiedził  kraje  dalekie.  Zna  gór  szczyty  i  mórz  głębiny. 
Badał  wiedzę  tajemną.  Napawał  ducha  misternym  obłę- 
dem białej  i  czarnej  magii.  Był  uczniem  sławnego  czaro- 
wnika i  z  nim  razem  dumał  nad  wynalezieniem  eliksiru 
wiecznego  żywota.  Wreszcie  wrócił  do  pałacu  swego  pa- 
na, aby  tam  w  samotności  i  zdała  od  zgiełku  świata  wcie- 
lać nowe  marzenia,  wykrywać  nowe  tajemnice. 

Zastał  swego  pana  w  smutku  —  w  tęsknocie  — w  roz- 
czarowaniu. Szeptał  nad  nim  zaklęcia  o  słowach,  powią- 
zanych w  kołowrotne,  rozbieżne  akordy,  kreślił  w  skupie- 
niu kręgi  tajemnicze,  wywoływał  trzykrotnie  w  pustym 
pałacu  imię  jego  duszy,  aby  trzykrotnem  echem  ocknąć 
ją  do  życia,  do  wesela.  Wszystko  —  nadaremnie!  Mło- 
dzieniec srebrnowłosy  pozostał  smutnym,  jak  dawniej. 

Lecz  niespodzianie,  wczoraj  o  północy,  pachołek  wy- 
czytał w  gwiazdozbiorze  Oryona,  że  dziś  właśnie  stanie 
się  jakowaś  zmiana,  uwidoczni  się  przeznaczenie,  objawi 
się  cud,  niepokojący  jego  pana. 

Stoi  więc  wśród  mroku,  w  oczekiwaniu  cudu,  koło  drzwi, 
wrzynających  się  w  samo  sklepienie. 


LEGENDY  TĘSKNOTY 


293 


eraz  oczy  moje,  wpatrzone  w  oścież 
starego  malowidła,  zachodzą  mgłą  zmę- 
czenia, ślepną  jakby  świadomie ...  A  gdy 
na  nowo  wzrok  odzyskuję,  —  spostrze- 
gam zmiany.  Aleja  za  oknem  porusza 
się  bezszumnie.  Woń  lipowego  kwie- 
cia przepełnia  komnatę,  a  z  komnaty 
wpływa  do  moich  piersi.  Szkarłatny,  złotobrzeżny  płaszcz 
młodzieńca  układa  się  w  pośpiechu  marzeń  —  w  nowe, 
coraz  bogatsze  fałdy.  W  oddali  —  zmierzch  zapada  zwol- 
na.    Za  chwilę  noc  już  nadbiegnie. 


rebmowłosy  młodzieniec  odwraca  gło- 
wę od  okna  i,  niby  ciągnąc  dalej  przer- 
waną ongi  rozmowę,  zwierza  się  pa- 
chołkowi : 

—  „Sam  siebie  nie  pojmuję !  Tyle 
zim,  tyle  wiosen...  Kiedyż  dopełni  się 
moja  tęsknota?  Czy  też  jest  ona  tylko 
poczuciem  nieskończoności  doskonałej?  Wierzyłem  nie- 
gdyś w  miłość.  Tyle  zim,  tyle  wiosen  błąkałem  się  po 
duszach  kobiecych,  jak  po  ogrodach  zaklętych,  myśląc, 
że  tam  właśnie  biją  gorące  źródła  czarów,  szczęścia  i  na- 
tchnienia! Byłem  tułaczem  widnokręgów:  obchodziłem, 
zdała  ziemię,  nie  wkraczając  do  nieba.  Jestem  jednym 
z  tych,  którzy  upadają  w  chwih,  gdy  inni  się  wznoszą... 
Nie  wolno  mi  być  kochanym !  One  wszystkie  —  te  czar- 
nowłose i  jasnowłose — wzbogacały  pustkę  swej  duszy  — 
skarbami  mojej.  Upajały  się  mą  pieśnią,  jak  winem,  aby 
potem  opróżniony  puhar  cisnąć  do  morza  —  w  rusałcza- 
ne  śmiechy!  Ciekawe  i  łakome  chłonęły  potajemnie  naj- 
złotsze  sny  moje,  marzenia   i  myśli,    nie  pozostawiając  mi 


2^4  CHIMERA 

nic,  prócz  nieustannego  lęku  i  poczucia  własnej  niemocy. 
I  nie  lubiły  tego  lęku,  ani  tej  niemocy.  Miłość  ich  była 
zbrodnicza !  Drętwiały  mi  wargi,  pozbawione  pieśni,  a  z  bez- 
silnych dłoni  wypadała  lutnia  złotostrunna,  Zaprzedawa- 
łem  swą  duszę,  traciłem  siebie  —  w  miłości,  pętałem  skrz}'- 
dła  wonnemi  włosami  zemdlonych,  nie  wiedząc  o  tem, 
że  ich  zemdlenie  jest  udanym  snem  czającego  się  gadu. 
Aż  dnia  pewnego  zerwałem  te  pęta  i  wyzwoloną  dłonią 
trąciłem  o  struny  zaniedbanej  lutni !  I  znowu  jestem  sam, 
nikomu  niedostępny,  sobie  tylko  wiadomy ! " 

—  „Czegóż  ci  brak  do  szczęścia?" — pyta  pachołek. 
Postać  jego  wciąż  jest  niewyraźna,  wciąż  przez  mgłę  wi- 
dzialna. 

—  „Do  szczęścia?" — powtarza  srebrnowłosy  młodzie- 
niec. —  „Nigdy  go  nie  zazn^em!  Czekam  na  nie.  Zdaje 
mi  się,  że  ono  przydzie  tą  lipową  aleją,  w  lektyce  złoci- 
stej, niesionej  od  czterech  cieni,  z  których  każdy  będzie 
moim  własnym.  Nie  wiem  jeszcze,  jak  ono  wygląda. 
Podobne  jest  do  miłości  i  zarazem  różne  od  niej.  Nie 
jest  —  tylko  miłością . . .  Bardziej  od  życia  oddalone,  bar- 
dziej do  śmierci  zbliżone!  Wszakże  nie  jest  ani  życiem, 
ani  śmiercią.     Czekam  na  nie  i  na  jego  cztery  cienie..." 

—  „Każdy  ma  na  własność  swój  sen,  lecz  nikt  nie 
ma  na  własność  swojej  rzeczywistości!"  — szepcze  pacho- 
łek. —  „Szczęście  przychodzi  tylko  do  umarłych  lub  wy- 
zwolonych, a  ty  —  spojrzyj  w  siebie  —  pragniesz  jeszcze 
kochania ! " 

—  „Pragnienia  moje!"  —  woła  młodzieniec  —  „są mo- 
dlitwą tysiąca  i  jednej  nocy  do  tyluż  tęsknot,  czczonych 
na  g\\'^iazdach !  Pragnienia  moje  —  to  zwłoki  przyjaciół, 
wrzuconych  do  morza  z  pokładu  oddalających  się  okrę- 
tów! Pragnienia  moje  —  to  miecze,  którym  na  ostrzach 
wykwitają  róże  bezimiennych  pożądań!" 


LEGENDY  TĘSKNOTY 


29S 


—  „Rozumiem  cię" — odpowiada  pachołek — „usta  two- 
je radeby  śmierć  ucałować,  oczy  twoje  radeby  gwiazdami 
się  rozpłakać,  pod  płaszczem  szkarłatnym  ukrywasz  ra- 
ny —  siostry  twycłi  pieśni,  —  a  przeznaczeniem  twojem 
jest  —  tęsknota,  aż  do  śmierci !  " 

—  „Tęsknota,  aż  do  śmierci !" — szepcze  młodzieniec. — 
„Od  tylu  lat  nie  zapytałem  nikogo,  czy  mnie  kocha,  i  ni- 
Icomu  nie  wyszeptałem  tego  słowa.  Samotny  w  tej  kom- 
nacie, spędzam  długie  wieczory  i  próżno  nasłuchuję, 
próżno  czekam . . .  Nikt  nigdy  do  drzwi  moich  nie  za- 
puka!.." 


oto  nagle  słychać  pukanie  do  drzwi, 
jakby  nie  dłoń,  lecz  sama  chęć,  sama 
tęsknota  dotknęła  zardzewiałych  ryglów. 
Drzwi  się  rozwarły  w  głąb'  stającego 
się  cudu.  Do  komnaty  wpłomienia  się 
postać  kobieca,  w  szacie  gwiaździstej, 
rozetlonej  błękitnawym  blaskiem.  Twarz 
piękna,  widmowa,  koloru  księżyca,  włosy  tegoż  koloru, 
rozwiane,  jak  smugi  świetliste. 

Komnata  zamigotała  majaczącem,  błękitnem  olśnie- 
niem, w  którem  złotobrzeżny  płaszcz  młodzieńca  wybucha 
ogniście  —  purpurowym  żarem.  Rozwidnione,  malachito- 
we ściany  zdają  się  teraz,  niby  obojętne,  nic  nie  odbija- 
jące zwierciadła. 

Zjawiona   podbiega   do   młodzieńca.    Jest  zdyszana. 
Tchu  braknie  jej  w  piersi.    Mówi  przerywanym  szeptem, 
przypominającym  drzew  śpiewne  szumy. 
Mówi : 

—  „Po  lasach,  po  łąkach  biedź  muszę  bez  spocznie- 
nia.     Znużyłam  się...    Już  czas,    abym    ci   wszystko  wy- 


2g6  CHIMERA 

znała.  Po  lasach,  po  łąkach,  jak  obłąkana...  Widziałam 
ciebie  w  wielkiem  oknie . . .  Zapragnęłam  pokochać,  ale 
tylko  zapragnęłam ..." 

Młodzieniec  srebrnowłosy  stoi  chwilę,  oślepiony  jej 
pięknem.    Potem  wyciąga  dłonie  i  woła: 

—  „Jesteś  tą,  o  której  śniłem,  —  tą,  która,  dając  mi- 
łość, nie  odbiera  samotności...  kocham  cię,  jak  własny 
sen ! " 

—  „Nie  wolno  mi  kochać"  —  szepcze  Zjawiona. 

—  „Nie  wolno  mi  być  kochanym. .."  —  mówi, jak  od- 
mienione echo,  młodzieniec. 

—  „Już  czas,  abym  ci  wszystko  wyznała.  Moje  do- 
tknięcie, mój  pocałunek,  —  śmierć  niosą!  Mieszkałam 
wówczas  w  borze,  ponad  jeziorem...  Wysłuchaj  mojej 
spowiedzi !  Miałam  kota  czarnego  —  kota  ulubieńca.  Nigdy 
go  nie  pieściłam.  Raz  tylko  chciałam  się  zabawić  skrami, 
wytlonemi  z  jego  czarnych  puchów,  —  i  pogłaskałam.  Po- 
głaskałam —  i  padł  martwy.  —  Mieszkałam  wówczas  w  ja- 
rach, wśród  strumieni . . .  Miałam  rumaka  złotego  —  ru- 
maka ulubieńca.  Po  nocy  błyskał  w  mroku,  jak  widmo 
ogniste.  Nigdy  go  nie  dosiadłam.  Raz  tylko  objęłam  za 
szyję !  Objęłam  i  padł  martwy . . .  Mieszkałam  wówczas,  — 
gdzie — już  nie  pomnę!    Miałam  kochanka..." 

Tu  Zjawiona  milknie. . . 

—  „Miałaś  kochanka,"  —  szepcze  młodzieniec. 
Zjawiona  nie  odpowiada. 

Wtedy  z  piersi  jego  wyrywa  się  jęk,  jak  ze  strun 
harfy  pękniętej : 

—  „Całuj  mnie!  Jeżeli  miłość  i  śmierć  pragną  się 
spotkać  w  naszym  pocałunku  —  niech  się  spotkają ! " 

—  „Niech  się  spotkają ..."  wtórzy  Zjawiona  i  zbliża 
się  ku  niemu,  jak  płomień.  Zarzuca  mu  ręce  na  szyję 
i,  przegięta  w  tył,   przysuwa  jego  wargi  ku  swoim. 


LEGENDY  TĘSKNOTY 


297 


Czarowna  jasność  wlewa  się  do  duszy  młodzieńca 
i  na  mgnienie  rozpowietrza  ją  w  nieskończoność . . . 

Chwilę  tak  trwają  oboje  —  w  ogniu  błękitnym.  Po- 
tem Zjawiona  odbiega,  płonąc,  jarząc  się  od  stóp  do  głów. . . 

—  „Wszakże  nie  umarłem"  —  mówi  młodzieniec  — 
„a  tu  na  ustach  mam  twój  pocałunek ! " 


akaś  nadzieja  opromienia  mu  czoło.  Ale 
Zjawionej  już  niema,  wj^sunęła  się  przez 
drzwi,  znikła,  unosząc  ze  sobą  jaśń  roz- 
wiewną.  Ciemność  zgęszcza  się  w  kom- 
nacie malachitowej.  Nie  widać  nikogo, 
jeno  słychać  głosy.  Noc  już  nadeszła. 
—  „Wszakże  nie  umarłem" —  powtarza 
młodzieniec  i  zapewne  podchodzi  do  okna.  Aleja  lipowa  — 
pogrążona  w  mroku  nocnym.  Młodzieniec  widzi  Zjawio- 
ną, jak  biegnie  szlakiem  alei  —  i  u  jej  wylotu  migoce, 
błękitnieje,  wabi  w  ciemnościach . . . 

—  „Dokąd  ona  idzie?"  —  myśli  młodzieniec  —  „idzie 
w  stronę  cmentarza." 

A  teraz  słychać  głos  pachołka: 

—  „Idzie  w  stronę  cmentarza..." 

—  „Podpatrzyłeś  moje  myśli" —  szepcze  młodzieniec. 
Znów  słychać  głos  pachołka: 

—  „Jest  baśń,  jest  prawda,  jest  podanie,  że  z  domu,, 
gdzie  nazajutrz  ktokolwiek  ma  umrzeć,  w  przeddzień 
śmierci  wychodzi  ognik  błędny  i  dąży  na  cmentarz,  aby 
tam  dla  gościa  nowego  najpiękniejszą  wybrać  mogiłę..." 

Ciemność  panuje  w  komnacie  malachitowej.  Nikoga 
nie  widać  i  nie  słychać  już  niczyich  głosów.  Jeno  ostat- 
nia myśl  młodzieńca  wywiera  się  jeszcze  z  głębi  mroku: 


298 


CHIMERA 


„Jakto,  —  więc  tyle  lat  czekał  tylko  na  to,  aby  módz  uko- 
chać ognik  błędny?"    Lecz   i  ta   myśl  już  ginie...  Ciem- 


ność . . 


agle  jakaś  zmiana  staje  się  dokoła.  Chwi- 
la —  a  na  tle  ciemności  występują  po- 
woli dawne  kolory  starego  malowidła, 
niby  rumieńce  na  obliczu  zmartwych- 
wstających. 

Znowu    się    wyłaniają    malachitowe 


-*  ściany,  złotob rzeźny  płaszcz,  aleja  zbryz- 
gana  złotawem  kwieciem,  i  drzwi  wązkie,  wrzynające  się 
w  sklepienie.  Postacie  zajmują  dawne  miejsca,  —  młodzie- 
niec przy  oknie,  pachołek  w  głębi. 


rzypomina  mi  się  znów  ta  siódma  alko- 
wa, do  której  w  baśniach  nie  wolno 
wchodzić  królewnom  i  królewiczom.  Do 
wszystkich  innych  wolno  im  zaglądać, 
tylko  nie  do  tej . . .  Podobna  jest  do 
innych,  ale  posiada  niepochwytną  pra- 
wie odrębność.  Gdy  się  z  niej  w  my- 
śli usunie  to,  co  ma  wspólnego  z  resztą  komnat,  won- 
czas  coraz  wyraźniej  i  jaskrawiej  widzi  się  tę  utajoną  od- 
rębność, tego  smoka,  który  się  tu  czai:  jest  to  przeznacze- 
nie, tak  starannie  w  innej  części  pałacu  osłonięte  prze- 
pychem jedwabi,  brzemieniem  złota  i  spienionemi  falami 
serdecznego  śmiechu. 

Zamykam  starą  księgę.     Już  nigdy  jej    nie  otworzę, 
już  nigdy  nie  będę  zaglądał  do  tych  wyblakłych   malowi- 


LEGENDY  TĘSKNOTY 


299 


deł.  Zmuszają  one  do  marzeń,  a  marzenie  jest  doliną 
błędnych  ogników.  Ostatnia  myśl  srebrnowłosego  mło- 
dzieńca niepokoi  mą  duszę.  Więc  nie  każdemu  wolno 
kochać?  I  nie  każdemu  wolno  być  kochanym?  Więc 
śmierć  i  miłość ... 

Lecz  to  —  nie  to,  jeszcze  nie  to . . .     Są  inne  smutki ! 

Wieczny  odpoczynek  racz  dać.  Panie,  wszystkim  sa- 
motnym !     Wieczny  odpoczynek  i  najpiękniejszą  mogiłę ! . . 


///.    z  DZIEJÓW  CZARNEGO  GRODU. 


etemus  —  książę  Czarnego  Grodu,  wła- 
dający snem  i  marzeniem  poddanych, 
zwołał  na  ucztę  gości  w  noc,  kiedy 
Maj  wonnością  przepaja  rozpowietrzo- 
ne  srebro  gwiazd  przekwitłych. 

Zamek  jego  kryształowy  a  przej- 
rzysty, wj^pełniony  wewnątrz  światłem 
jarzącem,  zdawał  się  zdała  zbiornikiem  zgęszczonego  w  sen- 
nem  skupieniu  ognia. 

Stał  ów  zamek  na  wzgórzu,   nad  jeziorem,    a   w  je- 
ziorze zwisało  wydłużonemi  smugami   odbicie  jego  złote, 


LEGENDY  TĘSKNOTY  joi 

bezcielesne,  stłuc  się  gotowe  od  uderzeń  fali.  Do  zamko- 
wego odbicia  wsnuwały  się  rusałki,  niewidzialne,  przeni- 
kliwe, jak  dreszcz,  pozostawiający  po  sobie  tęsknotę 
i  wspomnienie  wonnego  ciała  i  znikomych  ramion . . .  Całe 
jezioro  omdlewało  w  tych  dreszczach... 

Książę  Aetemus,  wraz  z  gośćmi,  siedział  koło  stołu 
i  przez  kryształowe  ściany,  jak  przez  sen,  widział  najdal- 
sze swoje  komnaty,  najdalsze  aż  do  ostatniej,  gdzie,  niby 
wzruszenie  skamieniałe,  tonął  w  niejasnych,  ledwo  wido- 
cznych zarysach  posąg  bogini  Tęsknoty. 

Książę  starał  się  rozeznać  białość  marmuru  i  ruch 
podniesionej  dłoni,  dzierżącej  liść  aloesu. 

A  uczta  wrzała  i  krążyły  puhary. 

Mówiono  o  łowach  na  dziwaczne  pantery,  którym 
w  potwornych  pręgach  czernieje  na  grzbiecie  nieznane 
dotąd  imię  śmierci,  wtóre  imię  śmierci,  wyklęte  z  języka 
•ludzkiego ! 

Mówiono  o  szkarłatnych  dyamentach,  co,  wdrążone 
w  oczodoły  ślepców,  dają  moc  widzenia  zbrodni  krwa- 
wych a  ukrytych. 

Mówiono  o  różach  złotych,  wyrastających  z  włosów 
zmarłej  kochanki,  w  noc,  kiedy  Maj  wonnością  przepaja 
rozpowietrzone  srebro  gwiazd  przekwitłych. 

Mówiono  o  wszystkiem,  tylko  nie  o  tem,  co  trwogą 
przejmowało  każde  serce!  Bo  książę  Aetemus  zwołał  na 
ucztę  gości,  aby  winem  upoić  ich  trwogę  i  zamglić  oczj', 
zbyt  wpatrzone  w  czyhającą   zewsząd  tajemnicę.    . 

I  wrzała  uczta  i  krążyły  dokoła  puhary. 

Aż  nagle  jeden  z  gości,  bezrozumny  od  żaru  upoj- 
nego wina,  z  radością  długo  tłumionego  a  wyrywającego 
się  przez  gardło  strachu,  zawołał: 

„Niech  będzie  przeklęta  chwila,  w  której  gród  nasz 
wyłonił  się  z  nicości ! " 

Bladość   zmogilniła  oblicza   obecnych.     Z  jarzących 


^02  CHIMERA 

świateł  jadowitemi  kroplami  zdawała  się  sączyć  utajona 
w  nicli  ciemność.  Drętwy,  beznadziejny  niepokój  —  po- 
za myślą  i  czuciem  —  dławił  piersi  ucztujących,  jak  potwór 
bezkształtny  i  niedotykalny,  ale  obdarzony  zmysłem  do- 
tyku ... 

Wiedział  bowiem  każdy  z  obecnych,  że  Czarny  Gród, 
w  którym  przebywa,  —  party  potęgą  niepojętych  losów, 
powoli  od  wieków  posuwa  się  i  dąży  ku  Północy,  ku 
otchłaniom  zguby  i  śmierci! 

I  o  tem  wiedział  każdy  z  obecnych,  że  jutro  właśnie, 
jutro,  a  nie  kiedyindziej,  owo  dążenie  dosięgnie  kresu 
i  Gród  Czarny  runie  w  bezdeń  nicości! 

I  umilkła  uczta  i  przestały  krążyć  puhary ! 

Wówczas  wstał  książę  Aeternus  i,  spojrzawszy  wkoło 
wzrokiem,  nawykłym  do  oglądania  snów  ostatecznych, 
rzekł  spokojnie,  dobitnie: 

—  „Cokolwiek  jutro    stać  się  może,  —  będzie    Wie-^ 
kuiste ! " 

A  potem  ściągnąwszy  dłonie  ku  posągowi,  bielejące- 
mu wśród  majaczeń  kryształowych,  wyszeptał: 

—  „Niechaj  bogini  Tęsknoty  piersią,  stężałą  w  mar- 
murach, broni  nas  przed  napaścią  tajemniczego  Jutra! 

I,  mówiąc  te  słowa,  książę  Aeternus,  przyobleczony 
w  czarne  aksamity,  wolnym  krokiem  podążył  ku  Bogini, 
która,  według  zwyczaju,  mieszkała  z  nim  w  jednym  zam- 
ku, dzieląc  z  księciem  władzę  nad  snem  i  marzeniem  pod- 
danych. 

Widziano  go,  jak  szedł  przez  najdalsze  komnaty, 
przez  najdalsze,  aż  do  ostatniej,  —  i  z  poza  szeregu  ścian 
kryształowych,  jak  z  poza  lat  tysiąca,  wysnuwała  się  jego 
postać,  podobna  teraz  do  cienia,  co  radby  się  przypiął  do 
stóp  pierwszej  topoli  nad  brzegami  najsmutniejszego  je- 
ziora ! 

I  goście  opuścili  komnaty  zamkowe. 


LEGENDY  TĘSKNOTY 

Posąg  Bogini  stał  na  wynie- 
sieniu skały  poszarpanej.  Jej  obli- 
cze, natężone  ku  najdalszemu 
pięknu,  zdawało  się  w  marmuro- 
wem-  obłąkaniu  oddalać  w  bez- 
kresy. Dłoń  ściskała  liść  aloesu, 
rzeźbiony  w  złocie,  jakoby  zerwa- 
ny przed  chwilą  w  niewiadomym 
ogrodzie,  z  nieziemskiego  drzewa. 

Książę  Aetemus,  z  za- 
łożonemi  na  piersiach  rę- 
koma, poglądał  na  posąg 
i  szeptał  ni  to  modlitwę, 
ni  to  hymn,   ni  to  skargę: 

—  „Zlituj  się  nad  Ju- 
trem naszego  grodu  i  od- 
dal to,  co  się  zbliża!  Choć 
tchniesz  w  nas  tęsknotę, 
sama  przed  nią  się  nie  ko- 
rzysz, bo  masz  szczęśliwość 
bogów,  nieznających  utra- 
pień człowieczego  serca,  — 
ani  śmierci,  ani  nie  wiado- 
mości !  W  tajemnicy  przed 
ludem  zachowuję  twoją 
zbrodnię  boską  i  niepojętą, 
gdyż  oczarowałaś  mnie  pod- 
stępnym cudem  nieskalane- 
go oblicza !  Twoja  to  moc, 
zaryta  w  głębiach  marmu- 
ru, wlecze  nasz  gród  ku 
otchłaniom  nieznanej  ciem- 
ności! Pohamuj  szaleństwo 
oderwanego  od  ziemi  mia- 


)04  CHIMERA 

sta!  Ono  pełznie,  wciąż  pełznie,  i  wciąż  ku  Północy,  ni  to 
gad,  zniewolony  magnetycznem  zaklęciem  twych  oczu. 
Otom  przed  tobą,  jako  cień,  nieznający  swego  drzewa, 
a  stęskniony  do  jego  szumu  i  kwitnienia...  Broń  nas  od 
nicości!  Opuszczają  mię  siły.  Marzenia  bolą  mnie,  jako 
rany,  broczące  złotem  i  myrrą.  Oczy  nie  dowierzają  po- 
wiekom, a  powieki  promieniom  gwiazd  i  słońca.  Spo- 
czynku pragnę  i  zatrzymania  się  w  jakiejkolwiek  przy- 
stani!   Pragnę  tego,  co  ty  od  wieków  posiadasz! . ." 

Tak  mówił  książę  Aeternus,  i  sen  go  zmorzył  u  stóp 
posągu.  A  gdy  się  ocknął,  —  nie  było  już  Bogini  na  skale 
poszarpanej.  Spojrzał  dokoła  i  stanął  przerażony:  posąg 
przeobraził  się  w  trupa  młodej  i  pięknej  dziewicy. 

Leżała  naga,  upojona  śmiercią,  i  jakoby  nowa  dla 
siebie  samej,  i  sobie  samej  nieznana.  W  dłoni  dzierżyła 
liść  aloesu,  na  którym  zczerniałe  skazy  ułożyły  się  w  słowa. 

I  czytał  książę  Aeternus: 

—  „Spoczj'^nku  pragnę  i  zatrzymania  się  w  jakiejkol- 
wiek przystani.  Tęsknotą  byłam,  w  posąg  zastygłą  w  chwi- 
li, kiedy  cisza  minionych  wieków,  przechodząc  po  liliach 
i  różach  dnia  dzisiejszego,  znajduje  w  nich  te  same  wonie 
i  barwy,  co  dawniej.  I  każdego  kwiecia  dotknie  i  żadne- 
go nie  zerwie . . . 

Posągiem  byłam,  czującj^^m  kamienną  rozpacz  bezo- 
wocnego istnienia.  O,  ty  nie  wiesz,  jak  wszystkie  posągi 
pragną  przeobrażenia  się  we  zwłoki  cielesne,  aby  spocząć 
w  mogile  i  zapomnieć  nawet  o  własnej  niepamięci!  Wy- 
biła godzina  czarownej  przemiany!  Śmierć  zbolałemi 
wargi  wpiła  się  w  marmury  mych  piersi  i  wyssała  z  nich 
wszystką  kamienność!  Śmierć  czarnym  jadem  nieziem- 
skich zbrodni  kreśliła  na  liściu  aloesowym  moje  myśli 
przedzgonne,  słów  unikające.  Trupem  jestem,  spragnio- 
n3^m  pogrzebu.  Pochowaj  mnie  o  wschodzie  księżyca,  za 
bramami  miasta,  które  wraz  z  ludem  opuścisz,  bo  już  sta- 


LEGENDY  TĘSKNOTY 


30J 


nęło  nad  brzegami  otchłani !    A  zwrócisz  się  ku  Południu, 
w  stronę  przeciwną  tej,  dokąd  gród  wasz  podąża. . ." 
I  tu  liść  aloesu  zwężał  się  ku  końcowi. 


siążę  Aeternus,  przeczytawszy  te  wy- 
razy, zwołał  lud  wszystek  na  pogrzeb 
Bogini.  Przyoblekł  jej  ciało  w  szaty, 
utkane  z  włókien  mirtowych,  okrył  je 
całunem  szkarłatnym  i  złożył  w  trzech 
trumnach:  krysztalnej,  złotej  i  malachi- 
towej. Tysiąc  rumaków,  tających  w  so- 
bie dusze  dawno  zmarłych  wojów,  wprzągł  do  rydwanu, 
na  którego  szczycie,  ginącym  w  obłokach,  złożono  trupa 
Bogini,  trupa  Tęsknoty! 

A  kiedy  księżyc  wyotchłanił  przerażone  niezwykłym 
pogrzebem  niebiosy,  cały  orszak  wyruszył  z  miasta  ku 
Południu,  —  a  prowadził  go  książę  Aeternus,  władający 
snem  i  marzeniem  poddanych. 

I,  gdy  orszak  oddalił  się  od  bram  tajemniczego  gro- 
du, dusze  i  oczy  widziały,  jako  Gród  Czarny,  ziejący 
pustką  i  martwotą,  runął  bezgłośnie  w  przepaść,  od  któ- 
rej odwraca  się  wzrok  Boży  i  nie  śmie  tam  zabłądzić  po- 
wtórnie ! 

Orszak  szedł  dalej,  nie  patrząc  za  siebie.  Rumaki, 
tające  w  sobie  dusze  dawno  zmarłych  wojów,  jak  widzia- 
dła czworonożne,  ciągnęły  rydwan  żałobny,  co  sięgał  obło- 
ków !  I  zdawał  się  ów  rydwan,  niby  zgroza,  piętrząca  się 
ku  niebu,  zgroza,  której  nie  mogła  pomieścić  w  sobie 
przestrzeń  ziemska! 

Idąc  a  idąc,  ujrzał  książę  Aeternus  gaj  samotny,  co 
zrzucił  do  strumienia  własne  odbicie,  niby  szatę  za  dnia 
spyloną.  Tu  zapragnął  pochować  Boginię  i  dał  znak,  aby 
się  zatrzymano.     Lecz  nie  zatrzymano  się,  bo  siła  nieprze- 


3o6  CHIMERA 

zwyciężona,  ukryta  we  władnym  trupie  Bogini,  w  trupie 
Tęsknoty,  wlokła  wszystkicłi  w  dal  —  ku  Nieznanemu ! 

I  po  raz  pierwszy  rozkaz  księcia,  władającego  snem 
i  marzeniem  poddanycli,  nie  był  spełniony ! . . 

I  nikt  nie  mówił  o  tem,  co  się  stało,  —  i  nie  myślał 
o  tem,  co  stać  się  może.  I  nikt  nie  pytał,  dokąd  idzie 
i  gdzie  odpocznie.  Bo  wspólna  żałoba  po  zmarłej  Bogini 
i  wylękłe  porozumienie  się  dusz,  partych  w  bezpowrot- 
ność,  natchnęły  wszystkich  jedną  jedyną  odpowiedzią! 
A  przed  zmorą  tej  odpowiedzi  księżyc  nie  mógł  się  bro- 
nić swoją  tarczą  srebrzystą! 

I  szedł  orszak  dalej  w  kraje  dziwne,  nawpół  istnie- 
jące. 

Szedł  przez  bory  potworne,  gdzie  zamiast  drzew, 
wyrastają  z  ziemi  i  wiją  się  za  wiatrem  stugłowe  gady, 
rozgałęzione  we  wstrętne  i  ruchliwe  konarj'. 

Szedł  przez  stepy  jałowe  i  piaszczyste,  gdzie  niegdyś 
szumiały  lasy  i,  umierając,  pozostawiły  po  sobie  swe  szu- 
my.   I  słyszano  szum  leśny,  nie  widząc  lasu. 

Szedł  przez  krainę,  gdzie  pełno  było  ptactwa  o  zło- 
tych dziobach,  zwróconych  wiecznie  w  stronę  marzeń, 
w  stronę,  której  dłoń  ludzka  wkazać  nie  umie.  A  czekała 
owa  kraina  na  trzecie  kury  złote,  które  miały  zwiastować 
wesele  nowego  Poranku.  Aż  wreszcie,  potworniejąc  w  po- 
sępn5mi  ogromie  swego  majestatu,  wtoczył  się  rydwan  ża- 
łobny wraz  z  trupem,  nieświadomym  swej  potęgi  pośmier- 
tnej, na  pustynię  bezbrzeżną,  gdzie  nie  było  już  nic  zna- 
nego oczom  ludzkim,  ni  myślom,  ni  przerażeniom. 

I  wędrowcy  uczuli  nagle,  że  nie  po  ziemskiej  stąpają 
powierzchni,  że  nie  głębię  niebios  mają  nad  głowami!  Bo 
w  tej  głębi  czerniał  księżyc  hebanowy  i  przytłaczał  pu- 
stynię ciemnością  wiekuistą,  która  już  nie  światłem,  ale 
czarem  i  zgrozą  rozwidniała  dokoła  widzialne  i  niewi- 
dzialne przedmioty . . . 


LEGENDY  TĘSKNOTY 


307 


A  nie  zdążyli  jeszcze  mieszkańcy  Czarnego  Grodu 
zagłębić  się  w  tę  otworzystość  widmową,  w  tę  noc,  po- 
tępioną wschodem  Czarnego  księżyca,  gdy  już  każdy  z  oso- 
bna i  wszyscy  naraz  postrzegli  w  milczeniu,  że  orszak  ich 
zwiększył  się  w  liczbie  i  w  tęsknocie.  Bo  zewsząd  i  zni- 
kąd zjawione  bezszumnie  szły  tuż  koło  nich,  tuż  za  ryd- 
wanem Bogini  posągi  marmurowe,  i  złote,  i  z  bronzu, 
i  z  granitu,  szły  ruchem  powolnym  i  jakoby  nierzeczy- 
wistym. 


dtąd  orszak  wciąż  zwiększał  się  i  zwięk- 
szał, w  liczbie  i  w  tęsknocie! 

I  przyłączyły  się  do  niego,  zwabione 
wielkim  Pogrzebem,  upiory  wszystkich 
zmarłych,  zaniepokojonych  w  mogile 
śmiercią  grzebionego  bóstwa.  Cienie  ich 
mżyły  w  przestrzeni,  niby  ulewa  nieu- 
stanna, poza  którą  nie  widać  ni  świtu,  ni  nadziei! 

I  wonczas,  wyrzucone  z  czeluści  mroków,  nagłe 
i  ogromne,  z  wizyą  prastarych  świątyń  w  rozszerzonej 
źrenicy,  poszły  za  Pogrzebem  procesj^^e  zawsze  samotnych 
bogów,  których  czczono  wyraźnie  lub  niewyraźnie  — 
w  obłędach,  skonach  i  przekleństwach. 

I  orszak  zolbrzymiał  i  zapełnił   całą  nieskończoność! 

Wtedy  książę  Aeternus  ujrzał,  iż  był  pyłkiem  wśród 

tego  ogromu,  i  pojął,  że  nie  on  jeden  sprawił  ów  Pogrzeb 

uroczysty,  ale  ktoś  poza  nim  jeszcze  i  jeszcze,  aż  do  tych 

bogów,  poruszających  się  na  widnokręgach! 

I  pojął,  że  nie  on  jeden  umęczon  jest  tęsknotą  i  ni- 
cością, ale  ktoś  poza  nim  jeszcze  i  jeszcze,  aż  do  tych 
bogów,  wpatrzonych  w  Czarny  księżyc  ponad  sobą! 
I  pojął,  że  tam  —  na  padole  ziemskim  —  ludzie,  snem  roz- 
jaśniając oczy,  widzą  czasami  ten  pogrzeb  tajemniczy,  ten 


3o8 


CHIMERA 


pochód  wiekuisty  ku  Nieznanemu!  Widzą,  i  budzą  się, 
i  przypomnieć  nie  mogą,  i  nie  przypomną,  aż  w  godzinie, 
kiedy  się  sami  przyłączą  do  tego  orszaku! 

A  wiedział  już  książę  Aetemus,  i  dwór  jego,  i  lud 
wszystek,  że  oddawna  zrzucili  powłokę  ziemską,  i  że  kro- 
czą, jako  mary  i  widma,  kroczą  do  nikąd,  pozbawieni 
wszelkiej  pomocy  i  pozostawieni  własnej  tęsknocie. 

Bo  zrozumiał  już  książę  Aetemus,  i  lud  jego,  i  dusze 
wszystkich  zmarłych,  i  bogowie,  których  czczono  wyraźnie 
lub  niewyraźnie  — w  obłędach,  skonach  i  przekleństwach,  — 
zrozumieli  wszyscy,  że  nigdy  i  nigdzie  nie  pochowają  tru- 
pa Bogini,  trupa  Tęsknoty! 

Gdyż  niema  tej  przystani,  coby  na  nią  czekała,  ani 
tej  mogiły,  coby  ją  przyjęła,  ani  tego  kamienia,  którymbj^ 
można  było  ją  przywalić! 

A  czarny  księżyc  zwolna  zapadał  w  coraz  groźniej- 
sze otchłanie... 


Bolesław  Leśmian. 


z  CYKLU:  CIRCENSES. 


EXEGI  MONUMENTUM. 


W  szczycie  ze  skały  ściąłem  wspaniały 
Śnieżny  marmuru  łom  — 
Żeby  w  Asłarłe  wkuć,  co  wydarte 
Mym  łzom,  mym  snom. 

W  niebo  zuchwałe,  w  słońca  hejnałe, 
Dymił  kamienny  pył. 
Białe  w  krąg  płaty  tryskały  w  kwiaty. 
War  sił  mych  bił. 

Seledynowe  na  moją  głow^ 
Szły  pocałunki  hał,  — 
Z  za  sinej  rzeki  ten,  mój,  daleki 
Wiał  &ał  w  płusk  fał.  — 

Wzniosłem  —  i  w  noce,  w  gwiezdnej  pomroce, 
Z  mych  widywałem  skał: 
Światy  szalały  za  ciałem  białej ! 
Jam  znał  ten  szał... 


310  CHIMERA 

Jednak  dlaczego  w  ducha  mojego 
Noc  taką  —  w  sabath  ten  —     ^ 
Z  mroków  Gehenny  szary,  jesienny 
Mśy  sen  ? 

Łono  Astarłe  pleśnią  pożarte. 
Deszcz  zmywa  uśmiech  z  warg, 
Wichru  ją  jaki  w  mech  walą  z  wnąki  — , . . 
Drży  park  mych  skarg  — •  — • 


CIRCENSES 


ni 


DLACZEGO? 

Dlaczego  ja  nie  mogą  być  jak  ta  bezdenna  rzeka, 
Co  pąd  swych  wód  w  oddalę  gna.  choć  niesie  je  zdaleka  ? 
Napróżno  krwią  chcą  zburzyć  toń  mostowych  latarń  tątna  — 
W  nieznaną  dal  w  spokoju  fal  przepływa  obojętna. 

Na  mostu  słup,  co  pierś  jej  drze,  pluć  pianą  tonie  gardzą 

Dlaczego  rzeką  nie  być  mi?— A  chciałbym  bardzo— bardzo  /—  — 

Dlaczego  ja  nie  mogą  iść  z  książyca,  — jak  poświata. 

Co  włosów  smug  w  srebrzystą  nić  nad  ciemnią  fal  rozplata. 

Rozpuszcza  je,  rozsnuwa  je,  błyszczące  hen  —  po  toni, 

I  srebrem  tych  rozplotów  swych  po  cyplach  wieżyc  dzwoni. 

Co  kładzie  w  mrok  całunków  czar  na  szyby  —  srebrnolica  — 

Dlaczego  ja  nie  mogą  być  poświatą  — jak  z  książyca! . . 

Dlaczego  ja  tam  muszą  iść  —  na  miasta  spiekłe  wargi!  — 
Ich  jady  pić,  ich  szałem  żyć  i  płonąć  wraz  z  ich  skargi  — 
Tam  muszą  iść.  na  miasta  pierś  —  tam  —  marzyć  na  wulkanie  ! 
Na  szpony  rąk  me  serce  kłaść  na  mąki,  rozszarpanie  — 
Tam  krwawy  wzrok  w  głąb'  życia  wbić  strasznego, 

{zachłannego  / 
Tam  muszą  iść! — tam  muszą  być!  dlaczego  —  co?  dlaczego? 


ŻAL. 


A  wsządzie  płyną  na  mnie  te  zamknięte  oczy  — 
Te  sine  plamy  powiek,  —  a  z  pod  czarnych  rząs 

Wypełzła  łza  i  toczy  sią,  toczy 

,  /  na  mą  duszą  pada  jak  zabita  gwiazda 

Boże !  niechaj  zaginą  te  zamkniąte  oczy  /  —  — 

/  z  pieczar, 

Z  najdzikszych  pagod  grzechu  wykutych  w  podziemi. 

Poprzez  rzezane  stołby,  smoki  kapiteli. 

Wzdłuż  ścian,  które  mi  szatan  runy  straszliwemi 

Pokrył  dłutując  w  granicie,  — 

Płynie  wprost  na  mnie  —  płynie  twarz  jak  martwe  słońce 

Skrzepła  w  bólu  — 

A  te  zamkniąte  oczy  tahim  żalem  zioną, 

Tąsknią  za  swem — TO  MOJE —  co  padło  w  otchłanie! — 

/  srebrne  łzy  sią  toczą,  nazawsze  sią  toczą!  — 


CIRCENSES  jis 

Boże!  niechaj  zaginą  te  zamkniąte  oczy! 

Bo  jeśli  ta  twarz  blada  podniesie  powieki  — 
Jeżeli  spojrzy  na  mnie  straszną  głębią  oczu.  — 
Tą,  którą  -m  ja  w  nich  odsłonił! 


A  ona  taka  blada  —  ja  już  na  wieki 
Patrzeć  sią  bądą  na  nią 

I  jej  łzami  do  Ciebie  modlić  sią  —  Daleki !  — 
J  tęsknić  za  otchłanią 

Mojego  grzechu 

/  będą  musiał  te  łzy  pić! 

A  z  nich  każda,  kiedy  się  na  mą  duszę  stoczy. 
Grzmieć  będzie  po  przepaściach,  jak  zabita  gwiazda. 

Boże !  już  nie  zaginą  te  zamknięte  oczy 

Na  zawsze... 


314  CHIMERA 


OREMUS. 
Pójdź  —  bądziemy  sią  modlić. 


Nad  kłąby  fabrycznych  dymów, 
Nad  chmury  kurzów  ulicznych, 
Z  drżących  ogników  złotych  gazów, 
Z  stalowej  mgły  lamp  elektrycznych. 
Przez  żalny  jąk  miedzianych  drutów. 
Tam  —  Jtad  promienie  księżycowe  — 
Bądziemy  sią  modlić. 

0  pójdź,  bo  szatan  wokół  nas  rozepnie  skrzydła  nocy 

1  w  aksamitne  głąbie  swe  nam  dusze  pootula. 
Na  dyademie  bladych  czół  zawiesi  żal  sierocy, 
W  ból  dumny  nas  okryje,  — 

Jf^  szkarłat  króla  !  — 
Tak  — 

Ażebyśmy  w  sobie  uczuli  te  światy. 
Te,  które  On  rozrzucił  tam  — 
'  Patrz  —  tam  —  w  górze  — 

0  pójdź,  bo  szatan  bidzie  nam  nawiewał  czas  skrzydlaty 

1  bezkresne  widnokrągi. 
Iżbyśmy  brali  je  w  siebie  — 
A  na  lazurze  — 

Poprzez  gwiazdy  w  nas  wpatrzony , 
DługicJi  —  długich  lat  miliony 
Milczący,  jak  ścicJtłe  burze. 


CIRCENSES  i// 

Słałby  —  Oli  — 


Nad  kłąby  fabrycznych  dymów. 
Nad  potworne  cielska  miast. 
Nad  promienie  księżycowe. 
Nad  ognie  dalekich  gwiazd 
Bądziemy  się  modlić  —  cicho  — 

Nic  —  że  z  ziemi  płynie  dreszcz 
Niby  dech  zmęczonych  mórz  — 
Rzężenie  olbrzymów  — 
Nic  —  źe  niebo  wrzaskiem  zórz 
Jego  nam  zasłania  — 
Cicho  —  nic  to,  że  słońc  roje 
Szpadami  wściekłych  promieni 
Tną  na  światy  serce  moje  — 

Skrzydłami  ciszy  wzniesieni 
Ponad  nieba  oceany 
Modlić  się  Panu  nad  Pany 
Będziemy 

O  płaszcz  szkarłatny  —  upokorzeń 
O  berło  mocy,  że  —  oplwane  — 
O  nieb  koronę,  tę  —  cierniową  — 
O  każdą  będziem  modlić  ranę  — 
O  siły  —  ukrzyżowanego  — 

Modlić  będziemy  się  o  Niego 

Milczeniem  —  milczeniem. 


3i6  CHIMERA 


OCZEKIWANIE. 

Południa  szarą  upalną  godziną 
Czekam  na  ciebie. 

Z&ółkłe  rzek  pasy  tak  powoli  płyną 

Dławią  je  wirów  podwodnych  obrącze 

Już  ledwie  dźwigam  południa  godziną 
Pragnień  narącze  — 

W  słońca  promieniach  jak  w  szuwarach  brodzę,  — 

Syczą  —  wężowe,  wiją  się  —  zdeptane. 

Pasy  rzek  w  słońca  iskrzącej  pożodze 

Płoną  —  miedziane. 

Fatamorgana  sinieją  po  niebie  — 

Czekam  na  ciebie. 

Tam  —  za  rzekami  —  pośród  pustyń  —  w  skwarach 

Prastarych  świątyń  zwisają  ruiny 

Na  karyatyd  skamieniałych  barach 

Czekam,  —  a  może  we  wrota  pylonów. 

Jak  w  gong,  nadbiegłszy  z  zapustynnych  dali. 

Głową  uderzy  najkrwawszy  z  cyklonów 

Uderzył? !  —  brzmi  gong  —  świątynia  się  wali  ! 

Idziesz?! 


RAPSODYA. 


Na  jaśń  mdłych  pól  padł  szmer,  padł  cień. 
Jak  oddech  z  pod  woali. 
Tss  —  to  dreszcz  brzóz  na  brzask,  na  dzień 
Ku  świtającej  dali. 

I  szedł  już  blask  przez  skraj  nad  mgły, 

Nad  kobalłoive  chmury,  — 

Aż  trysł  w  snop  łącz,  w  wir  krwi,  w  słońc  skry, 

W  seledyn  wwiał  purpury. 

Już  dzień a  więc,  —  żar  nieb  pierś  pól 

Pożogą  szarą  spali 

W  miał  grud,  w  piach  wydm,  w  skurcz  mąk,  w  ten  ból 

Ból  roztopionej  stali. 

Przez  dzień  —  szał  słońc,  a  żal  pod  noc 
Fiolet  chmur  gryźć  będzie 

Na  czerń,  na  zgon  ! a  gdzież  ta  Moc, 

By  mrok  —  (ten  z  nas)  —  zlać  wszędzie?!  — 


3i8  CHIMERA 


SERENADA. 

Zimne  noce  pustych  ulic,  grudniowe  noce  I  — 

Gdy  zawieja  na  latarnie  zarzuca  race.  — 

Do  gotyckich  skalnych  tumów,  do  wrót  łomoce.  - 

Śniegu  szmaty  drze  ze  świątych  na  muru  wnęce, 

I  płacze  —  Boże!  zawodzi  — 

I  łamie  ręce  —  —  — —  —  —  —  — 

Zimne  noce  —  o  męczeńskie,  mroźne  rozpacze! 

IV  lodowatą  maską  bólu  stążałe  lica,  — 

W  brylantowe  skry  zakrzepłe  me  łzy  tułacze,  — 

IV  śniegowy  całun  spowita  drżąca  tęsknica.  — 

Co  kona  pod  twojem  oknem,  — 

Liliowolica!  — —  — 


SONATA. 

Poszum  dzwonów  wieczornych  oplótł  nas  wokoło  — 
Drży  cisza  zapatrzona  w  zmierzchu  szare  oczy. 
Poszum  dzwonów  na  oplótł,  czy  sen  twych  warkoczy? 
Ty  mi  to  drżące  chylisz  ust  róże  na  czoło, 
Czy  cisza  drży  wieczorna  na  różach  witraży? 

Poszum  snów  twych  warkoczy  oplótł  nas  wokoło 

IV  szarych  to  zmierzchu  oczach,  czy  w  twych  —  cisza  marzy  ? 

Z  wież  —  ponad  chóry  —  ponad  naw  tonie 
Z  zamilkłych  dzwonów  mrok  płynie. 
Płynie  ponury,  zczernia  się  w  łonie 
Naw  —  czy  w  twych  oczu  głębinie? 


Milczenie  falą  kiru  zsuwa  się  na  czoło. 

Milczenie Jesteś  przy  mnie?  powiedz,  że  tak!  poimedzt 

Oczy  twoje  pod  kiru  skryły  się  grobowiec  — 
Noc  —  milczenie  bezdenne  —  oplotły  nas  wkoło  — 
Jesteś  przy  mnie  w  milczeniu  ?  —  nie  wiem  —  powiedz  — 

[powiedz  ! 


REMEDIA  AMORIS. 

Miąkkie  fałdy  ametystowej  togi 

Leżą  cichy  w  szarym  marmurze  ławy. 
Tam,  wśród  gajów,  śnieżne  majaczą  bogi. 
Liść  słiTzy  sią,  rdzawy. 

Drzewa  złotym  pyłem  z  gałęzi  prószą. 
Złotą  ścielą  w  dal  dla  mych  spojrzeń  drogą. 
Złote  wołzół  płyną  uśmiechy  głuszą . . . 
Patrzeć  nie  mogą! 

Gdy  zaś  wzrok  swój  wieszam  na  drzew  czerwieni 
Lub  w  lazurów  topią  dalekie  morze.  — 
Park  wiądnący  boli  mnie.  bo  sią  mieni 
W  poranne  zorze. 

Wiąc  zamykam  oczy  —  w  mrok  lecą  światy  — 
(Czoło  zimny  ściska  mi  wąż  opaski) 
Mżą  miraże,  szumi  ich  wir  skrzydlaty  — 
Cienie,  a  blaski ... 

. . .  Pocałunków  mgła  purpurowa  spada . . . 
...Na  ołtarzach  kwiaty  wiądnieją  w  pysze . . . 


CIRCENSES  321 

. . .  Patrzy  na  mnie  twarz  — jakaś  smutna,  blada  — 
. . .  Płaczą  Jowisze?! 


Kroki . . .  tak  —  tak,  —  lśnią  prełoryanów  zbroje. 
Wolno  chylą  jady  do  ust  lokuście  — 
Centuryonie  I  nieś  pozdrowienie  moje 
Boskiej  Auguście 


;22  CHIMERA 


TY!  — 

Słyszysz  —  ty  —  piąkna,  jąk  ziemi  w  ciemnej  nocy  ? 
Jak  ją  skuł  straszny  ląk  w  drżący  kłąb  — 
Patrz  — jak  sią  tuli  pod  nieba  w  swej  niemocy  ! 

Pód  wiszące,  krągłe  niebiosa 

Patrz,  jak  sią  chowa  —  tam  —  w  głąb'  — 

/  zasłania  sią  niemi  jak  tarczą  — 

PViełką  tarczą  herosa  — 

Nabitą  gwiazd  srebrnemi  ćwiekami,  — 

Zasłania  sią  od  wieków,  co  w  przestrzeniach  warczą, 

Niby  śmiertelnych  strzał  bełty 

Puszczane  Boga  siłnemi  rakami 

Słyszysz!  ty,  piąkna Tyłko  oczy  łśnią  sią, 

Woałe  nocy  nakryły  twe  łica, 
Tyłko  szept  cichy  otacza  nas  w  płąsie  — 
Nic  nie  słyszałaś? ! !  —  pod  twemi  ustami 
Gaśnie  mej  duszy  każda  błyskawica !  — 

Odpadły  —  huczą  znów  w  przyłbicy  czoła 
Grzmoty  mych  myśłi,  jak  surmy  bojowe  ; 
Ha!  —  to  spiż  dzwonu  do  Pana  mnie  woła! 
Oby  ci  jego  jąk  nie  padł  na  głową !  — 
Słyszysz  ?  ty  —  piąkna  ! 


CIRCENSES  323 


AMOROSO. 

Wszak  ze  mną  szłaś !  miłością  byłaś  cała. 

Przy  bołiu  mym  wtopiona  w  mroczną  noc 

Czemuś  mych  łez.  ty  moja.  nie  widziała! 
Nie  czułaś- że,  j ale  gnie  mnie  ducha  moc? 

Jam  w  bólu  śnił  jesienny  zmierzch  szarawy. 
Te  skiby  pól.  jak  toną  w  brudnej  mgle, 
Te  błota  dróg.  pożółkłe  ściernisk  trawy. 
Ten  wiatru  jąk.  gdy  dal  go  dalom  śle. 

Nad  rowów  brzeg  rząd  wierzb  wychynął  długi 

I  czernią  pni  o  szare  chmury  bił. 

Na  skraju  —  hen  —  konały  blasków  smugi. 

Szła  długa  noc  —  deszcz  będzie  mżył  —  mżył  —  mżył 

A  w  taką  noc.  — gdyby  miast  iść  przy  tobie, 
O!  gdyby  módz  przy  wierzby  upaść  pniu, 
I  w  błoto  ról  zatopić  race  obie, 
I  płakać  tam,  o  słońcu  i  o  dniu ... 

/  krzyczeć,  wyć,  ażby  mi  pękła  pierś ! 


KATADYOMENE. 

IV  brunatnych  chaszczach  włosów  opar  mglistej  maski. 
To  pejzaż  satelity  słońc  strasznych,  nieznanych. 
Żaden,  żaden  podróżnik  światów  niezbadanych 
Nie  zgwałcił  puszcz  tych  splotów  przez  swych  spojrzeń 

[wrzaski. 
Welony  kryją  -  ć  twarz  — 
Przeczysta  !  — 

...  7  doryckich  konturów  surowość  dziewicza  — 
/  zasłonne,  fałdziste.  miękkie  dymy  znicza  — 

/  ten  łuk  z  turzych  rogów  dla  tryumfatora 

O !  jakże  się  bezsilność  mych  dłoni  z  nim  pora. 

Tęsknotę  wściekłą  znasz? 
Mefista  !  — 

Dla  niej  śmierć!  —  i  sęp  ducha  u  stóp  gwiazdy  skona. 
Zostaniesz  Katadyomene  —  osłoniona  — 


SARKOFAG. 

W  pieczarach  dusznych  miażdżącą  rozpaczą, 

Pod  okruchami  skał  mą  miłość  grzebią. 

A  nad  nią  tron  zbudują  sam  dla  siebie 

Czemuż  nade  mną  stalaktyty  płaczą? 

I  czemu  łam  w  sklepieniach  huczą  echa. 
Niby  po  bruku  zmarzniętym  karawan,  — 
Czyżem  miłością  swą  niedość  napawan. 
Ze  zmierzchły  ból  znów  do  mnie  się  uśmiecha? 

Łzy  lodowate  wciąż  ze  szczytu  płyną 

A  tron  mój  rośnie  z  mąki  krwawej  —  w  trudzie  — 
/  kamienieją  ja  na  nim  w  ciemności. 

O  — jeśli  kiedyś  włamią  sią  tu  ludzie, 
Obyż  z  nas  kuli  sfinksa  z  twarzą  siną. 
By  stał  na  progu  świątyni  Miłości.  — 

Kazimierz  Wroczyński. 


z  księgi  mądrości  tymczasowej. 


(glossy). 


„Du  bist  nicht,  was  du  nicht  nennst 

„Du  bist  nicbt,  was  da  dich  wabnst" 
R.  Wagner  („Siegfried"). 


Cechą  charakterj^styczną  ż3rwej  całkowitości  jest 
wszechsympatya  bezżądna.  —  Gdyż  jak  profil  rysuje  współ- 
cześnie fragmentaryczność  rzeczy  i  t^j  fragmentaryczności 
uzupełnienie ;  —  jak  szarpanina  brzegu  naznacza  również 
linię  morza;  —  tak  żądze  nasze  są  wymową  naszej  nie- 
zupełności,  kreślą  wyrwy  w  naszej  pełni  i  linie  bijącego 
o  jej  brzegi  morza  uzupełnień  ostatecznych. 

Cechą  żywej,  bezżądnej  całkowitości  jest  niezmien- 
ność. Żądze  nasze  są  symptomatowemi  na  duszy  naszej 
piętnami  tych  tkani,  co  się  przemieniać  muszą.  Po- 
żądać znaczy  reagować ;  reagować,  to  —  ulegać ;  —  być 
podległym  władzy  zdolnej  nas  zmienić.  —  Znaczy  zatem 
nie  być  niezmiennym. 

Jesteśmy  podlegli,  jesteśmy  niew^olnikami  tego,  co 
w  nas  budzi  żądzę  i  jej  objawy  magnetyczne:  zawiść,  nie- 
chęć, upojenie. 


z  KSIĘGI  MĄDROŚCI  TYMCZASOWEJ  )2j 

Zatem  pożądamy  w  danem  zjawisku  pewnej  formy 
lub  stopnia  siły,  których  nie  posiadamy  —  gdyż  pożąda- 
my tego,  czego  nie  mamy. 


Lecz  i  odwrotnie:  nie  mamy,  czego  pożądamy. 

Zatem  pierwszy  warunek  praktyczny  posiadania :  nie 
pożądać. 

Jak  .nie  pożądać  tego,  czego  się  pożąda?  —  Nie  zga- 
dłeś jeszcze,  studencie  najwyższej  medycyny?  —  Wszelka 
choroba  leczy  się  jak  ospa:  nią  samą.  Chorobę  żądzy 
leczy  się  żądzy  kwintesencyą :  WOLĄ.     . 

Chciej  tego,  czego  pożądasz,  a  zniknie  pożądanie. 
Gdyż  jesteś  tem,  co  nazwiesz,  —  a  Wola  jest  panią  imion. 

Więc  wniosek  praktyczny :  —  nazwij  przedmiot  swo- 
jej żądzy. 

Lecz  jak  nazwać? —  o  ty,  którego  uczyć  trzeba!  — 
Czy  Jula  zwie  się  twa  kochanka  modrooka?  —Nie!  ona 
się  zwie:  modre  oczy. 

Tak  nazywaj  wszystko,  co  cię,  z  gmatwaniny  otoczeń 
drugorzędnych,  harmonij  zwodniczych,  magnetyzuje  wła- 
snego dopełnienia  profilem :  —  wyosobnij  z  rozkwitów 
rdzeń,  —  z  rudy  zjawiska  wytapiaj  istotę  swych  pożądań. 

Gdyż  rzecz}^  i  osoby  pożądane  są  tylko  ukrytemi 
w  zawojach  złudzeń,  uzewnętrzniaj ącemi  się  mozolnie  po- 
trzebami własnej  istoty  pożądającego. 

Rozpoznaj  w  tych  chaotycznych  masach  własny  ujaw- 
niony w  nich  brak  —  i  ten  uzupełnij. 

Brakiem  tym  zaś  okaże  się  zawsze  jakaś  w  tobie 
niedostateczna  siła  umysłu  lub  duszy. 


Jak  stać  się  czemś,  czem  nie  jesteśmy?  —  O,  wiecz- 
nie pytający!  nie  jestżeś  Mikrokosmem? 


^28  CHIMERA 

Zks^d  zatem  żądza,  czyli  wyraz  tego,  czem  nie  jesteśmy  ? 

O  Mikrokosmie !  Wszechzarodzie!  To,  co  może  być, 
chce  się  w  tobie  stać  i  pożąda!  —  Od  wiedzy  twej  i  wo- 
li zależy  rozwój  zarodów.  —  Żądza  jest  krzykiem  poczę- 
cia —  i  zmilknąć  powinna,  gdy  Wola  na  to  życie  w  łonie 
swem  się  zgodzi. 

Istota  lub  rzecz  pożądana  jest  nam  więc  tylko  spo- 
sobem uświadamiającym  nasze  możności ;  —  zwierciadłem, 
w  którem  Przyszłość  -  Możliwa  się  pojawia ;  —  okazem  wta- 
jemniczającym na  wielkim  atlasie  naukowym  Świata. 

Odczep  więc  od  tego  szematu  pokazowego  macki 
swego  pożądania.  Ona  ci  nic  dać  nie  może  prócz  tego, 
co  ci  dała :  —  wyobrażenie,  przykład.  —  Ale  to  dała  ci  — 
więc  weź. 

Weź  —  i  za  to,  co  ci  dano,  umiej  miłować  bezżąd- 
nie.  —  Weź  —  i  to,  co  ci  dano,  —  zużytkuj.  —  Wejdź 
w  swój  Sezam  nieprzebrany  i  znajdź  w  nim  wołający  za- 
ród swego  upragnienia.  —  Nie  pragnij  —  posiadasz  prze- 
cie. —  Poznaj  —  ożywij  —  spotęguj  —  nazwij,  —  a  to,  coś 
pożądał  —  pożądać  przestał  —  coś  umiłował  —  znalazł 
w  sobie  —  nazwał  —  wyhodował  — :  będzie  Tobą  -  Sa- 
mym. 

Udręcza  cię  np.  cudza  przenikliwość?  —  oznacza  to, 
żeś  gęstszy  od  niej :  dla  tego  cię  przenika.  Więc  się  wy- 
subtelniaj  — 

Oszołamia  cię,  katuje  upojeniem  cudza  żywiołowość? 
—  znaczy,  żeś  od  niej  mniej  intensywny.  Więc  się  streść. . . 
A  najtreściwszym  objawem  życia  jest  —  milczenie. 

Przygniata  cię  cudza  piękność,  potęga,  geniusz?  — 
o,  uczniu!  —  zejdź  w  siebie  —  głęboko,  głęboko;  —  tam, 
u  źródła  wszystkich  rzek  żywota  czuwają  w  tobie  pięk- 
ność, potęga,  geniusz  —  czekając  na  Wolę,  co  je  z  pod- 
ziemi wyprowadzi  do  Słońca. 


z  KSIĘGI  MĄDROŚCI  TYMCZASOWEJ  329 

II. 

Na  dni  melancholii  zbyt  subjektywnej  myśl  „gorzka 
i  zbawienna"  *). 

Po  toś  przeszedł  klasyczną  szkołę  niedoli  i  upadku, 
po  to  przechodzisz  moralną  mękę  wszechpręgierza,  —  by 
nie  było  jednej  nędzy,  któraby  nie  była  kością  twoich 
kości;  —  ani  jednego  grzechu,  na  który  cisnąćbyś  mógł 
kamieniem;  —  abyś  po  dzień  zmartwychwstania  czuł  się 
tych  padołów,  synem ;  —  aby  ci  własne  miłosierdzie  na 
skalane  czoło  wróciło  zmywającym  chrztem  — 

A  jeśli  cię,  mimo  to,  jeszcze  krzyżuje  litość  dla  same- 
go siebie ...  to  niech  cię  do  świętszego  krzyża  przygwoździ 
ta,  boleśniejsza,  myśl :  —  Że  tym  samym  nędz  odwiecznym 
szlakiem,  na  którym  niestarte  jeszcze  ślady  twoje,  —  kro- 
czyli, kroczą,  kroczyć  będą,  muszą,  —  inni ;  i  wstrzymać 
ich  niema  sposobu  —  wstrzymywać  byłoby  zbrodnią ;  bo 
ślepi  szałem  gnają  —  nieświadomie  —  do  przejrzenia;  szu- 
kając rozkoszy,  szukają  trzeźwiącego  bólu,  —  i  w  uścisku 
szatana  uczą  się  tęsknić  za  Niebem  — 


Myśl  o  starości?  o  suchotniczo  kaszlącej  żądzy?  o  lu- 
bieżnie szalejącym  uwiądzie  mózgu? 

Lecz,  czyż  wyrzekając  się  Bytu  dla  Życia  nie  goto- 
wałbyś sobie  jeszcze  straszniejszej — w  pętach  nałogu?  — 
Żądze  człowiecze,  dobre  jak  złe,  są  nienasycone,  rosną 
z  zaspokojeniem.  —  Lecz  tylko  dobre  znoszą  szturm  sta- 
rości i  śmierci. 


*)     Cypryan  Norwid. 


j^o  CHIMERA 

A  choćbyś  nawet  w  starości,  w  znądznieniu,  oszaleć 
miał,  niegodny,  nikczemnym  żalem,  — 

miałożby  to  stać  się  pobudką  czynu  dla  twej  dzisiej- 
szej jędrnej  siły?  —  Obawa  zgrzybiałej  skargi  miałaby 
otumaniać  twoje  młode  męztwo,  —  bełkot  możliwego  zidy- 
ocenia  dyktować  prawo  rozkwitowi,  choćby  znikomemu?  — 
Czyliż  nie  zawołasz,  bohaterze:  „jakakolwiek  przyszłości 
mej  nędza,  —  bywaj,  Wielkości!  " 


IV. 

—  Wyrzekłaś  się,  mówisz,  świata,  —  wionął  Szept  — 
i  dzień  ów  wyroczny  zowiesz  Wielką  Godziną ...  —  Two- 
rze małoduszny !  w  tej  —  tylko  tem  wielkiej,  że  pierwszej  — 
Godzinie,  wyrzekłażeś  się  bodaj  jednej  rzeczy,  która  ci  nie 
była  odjętą?  —  lub  od  której  nie  odpadła  twa  wstrętem  sy- 
ta żądza?  —  Wyrzeczenie  twoje  było  zgodą  Musu,  —  było 
odrzuceniem  łachmana,   co  strzępami  ciało  twe  opuszczał. 

„Życie  znam  —  nic  warte ;  więc  dalej  w  Wieczność  — 
■choćby  i  ona  nic  nie  była  warta.  Będzie  to  przynajmniej 
nicość  jeszcze  niepoznana. . ."  —  Takim  był  język  twych 
"wyrzeczeń.  —  Ah,  było  to  tylko  całopalenie  unicestwio- 
nych złudzeń,  całopalenie  starości!  I  dało  ci  tylko  prawo 
nowych  złudzeń,  —  prawo  Błądzenia . . .  Lecz  prawo  Od- 
nalezienia okupuje  się  inaczej !  Wtóra  okupuje  się  go- 
dziną ! 

Wówczas,  wypoczęte,  czyli  na  nowo  w  tobie,  z  groź- 
niejszych niż  pierwotne  żywiołów  poczęte,  —  ocknie  się 
z  lwią  siłą,  z  siłą  podwójną  młodości  i  rozpaczy  —  Pra- 
gnienie; i  barwiąc  spłowiałość  powszedniego  świata  orgią 
blasku  i  purpury,  chwyci  cię  w  korowód  rozśpiewanych 
syren,  faunów,  bluszczów  winn3'^ch ...     I  wtedy  trzeba  się 


z  KSIĘGI  MĄDROŚCI  TYMCZASOWEJ  3)1 

bQdzie  wyrzec  —  inaczej !  —  Wyrzec  się  nie  jednej  Nico- 
ści —  znanej  —  dla  drugiej  —  niewiadomej  — ,  —  lecz  Raju 
dla  Nieba!  —  Podeptać  żywe,  drgające  kwiecie,  rozpędzić 
tłum  czaro wny,  złamać  pojący  czar,  przeciwstawić  lubież- 
nej skrętości  węża  —  skrzydła  archanielskie ;  purpurowym 
drgawkom  pokusy  —  płomienny  Zapał ;  —  ponętom  zwo- 
dniczym rzeczywistości  —  świat  swej  wj^obraźni  tak  wy- 
iskrzony, tak  świetnie  jasny,  tak  przepysznie  bogaty,  tak 
bosko  kształtny,  by  w  jego  łunach  zczerniała  łuska  smo- 
cza;—  przeciwstawić  rzeczywistości  —  Prawdę;  rozkoszy  — 
miłość ;  przepaści  —  Otchłań ;  szatanowi  —  Boga  — 

Jakże  przepotężnem  będzie  musiało  być  twe  poczucie 
Istotności,  by  kipiącą  płomiennie  czarę  strzaskać  z  pogod- 
ną wzgardą,  by  przez  wybuch  kwietnej  urody  —  dawny, 
stary  Wyrzeczeń  szkielet  odnaleźć,  rozpoznać; — jakiego 
Miłosierdzia  trzeba  ci  wtedy  zostać  wybrańcem,  by,  w  tej 
najwyższej  wagi  godzinie,  śmiercią  nie  zamrzeć  najnędz- 
niejszą,  —  by  wtedy  wybrać  prawdziwie !  I  nie  módz  wy- 
brać inaczej ! 

I  pierzchnął  Szept  —  jak  wiatr,  co,  roztrąciwszy  liście, 
znika  w  ich  szumie,  a  nie  złowisz,  o  jakiej  chwili,  i  czy 
to  on  jeszcze,  lub  tylko  liście  szemrzą. 

—  O  Wietrze  —  drżały  długo  w  noc  rozkołysane  li- 
ście —  czemże  jest  to,  żeś  mi  to  powiedział?  —  Czy  nie 
owym,  nad  wybrańcami,  cudem  Miłosierdzia?... 


V. 

Tam,  gdzie  ci  błyska  panterzy  wzrok  pokusy,  —  tam 
czyha  na  ciebie  i  panterzy  skok  niebezpieczeństwa.  — 
O,  ta  pokusa!  jak  ona  się  czai!  przybiera  najniewinniej- 
sze  lub  najwznioślejsze  pozory  —  ubiera   się   w   niezbęd- 


3)2  CHIMERA 

ność,  w  prostotę,  w  piękność  moralną ...  —  Ale  ten  cały 
bukiet  nie  zdoła  stłumić  wężowego  błysku  puginału,  który 
w  nich  skryty.  —  W  koronach  kwiatów,  jak  chytrze  oczy 
zamyka,  jak  tłumi  szyderczy  puls  czekająca,  zdradna,  cier- 
pliwa, —  o,  jak  złowieszczo  cierpliwa  pokusa !  Lata  całe 
trwać  może  cierpliwość  —  takiej  pokusy !  A  ztamtąd  cze- 
ka grom!  tam  dom  obrała  sobie  twoja  myśl  złożądna, 
twoja  nieuchwytna,  drzemiąca  zbrodniczość,  kosy  wzrok 
węża  twojej  duszy.  W  domu  twego  zbawienia  czai  się 
zagłada  twoja ... 


Przychodzi  u  Chcących  moment  rozwoju,  gdy  żadna 
pokusa  znana  już  —  niezdolna  jest  podejść  znienacka;  lecz 
wszedłszy  na  ich  terytorya  (jak  szambelan  w  „Axelu"), 
tym  samym  faktem  oznajmia  nam  swe  przybycie,  jakby 
jej  stopy  naciskały  na  system  podziemny  sygnałów  elek- 
trjT^cznych. 

Niekiedy  bawi  się  w  arogancyę  i  wysyła  nam  par- 
lamentarzy lub  dziewosłębów,  —  lub  lokaja  z  biletem  wi- 
zytowym, jak  można  dama  -  intrygantka,  gardząca  podej- 
ściem znanej  jej  czujności  naszej,  lecz  ufna  w  czar  złotej 
kolasy,  zatrzymanej  u  jaskini  pustelnika.  —  Może  gospo- 
darz sam  wjjdzie  do  dj^^gnitarki  z  gołą  głową  i  poda  jej 
rycerskie  ramię.  —  Jechała  spacerem  i  uderzyła  ją  malo- 
wniczość  groty.  Turystę  przyjąć  godzi  się.  —  Oto  królo- 
wa Saba  przyszła  sprawdzić  cuda  głoszone  o  Salomonie.  — 
Odys  się  związał  przed  Syrenami,  —  Syrena  przychodzi 
do  Odysa.  Czy  jest  fortepian?  —  Nie?  to  bez  akompa- 
niamentu zaśpiewa.  —  Albo  wytchnąć  na  matach  przed 
jesiennem  ogniskiem ...  O,  tak !  —  jak  dobrze  w  jaski- 
ni.. .  słodki  smutek  wspomnienia . . .  Karolu ! . .  odbierasz 
rękę?.,  lubiłeś  dawniej  me  ramiona...  Dawna  kochanka 
nic  nie  żąda...     O  przeszłości  pomarzyć...     „Ty   mogła- 


z  KSIĘGI  MĄDROŚCI  TYMCZASOWEJ  3^3 

byś  drzemać"  *) . . .  —  Nie,  nie . . .  Bądź  pan  spokojny., . 
To  była  tylko  chwila . . .  zapomnienia . . .  Umiem  milczeć, 
uśmiechać  się,  choć  serce . . .  Czy  pan  wiedział  kiedy- 
kolwiek, co  to  serce  ? . . .  —  Więc ...  co  się  z  panem  dzieje  ? 

Nic?    Niewinność  i  mądrość  obie  nie  mają  historyi? 

Czy  ci  nigdy . . .  nigdy  nie  żal,  nie  tęskno ...  do  historja  ?  — 
Nie?..  Nie?.,  o,  nie  odwracaj  oczu...  usta...  usta... 
daj . . . 


VI. 

Straszny,  sam  się  pożerający  egoizm,  dzikie  cierpie- 
nie żądzy  niemożliwej,  żądzy  wyłączności  bezwzględnej,  — 
ohydna  męka,  grzech,  za  który  modlić  się  niewolno. 

A  jednak  z  niego  wypływa  moc,  która  go  zabije. 

Bo  oto  w  katuszach,  które  ten  potwór  sprawia,  bu- 
dzi się  przeciwko  niemu  opór.  Na  potępieńcze  cierpienie 
żądzy  posiadania  jedynem  wyzwoleniem  jest  Wyrzeczenie.  — 
A  im  bezwględniejszą  była  żs^dza,  tem  bezwzględniejsza 
będzie  abdykacya... 

Lecz  jest  to  wciąż  jeszcze  Egoizm:  instynkt  Znisz- 
czenia zastąpił  instynkt  Zaboru . . .  Kochanek,  nie  mogąc 
posiąść,  zabija.     I  nie  może  dobić  jej  w  sobie! 

Lecz  oto  w  pomoc  nieszczęsnemu  przychodzi  Los. . . 
zabraniem  mu  perły  skarbów  nieposiadanych.  O  bólu 
piekielny !  o  niebiańska  ulgo !  —  Oto  po  straszliwym  pio- 
runie robi  się  długa  —  długa  cisza.  —  Egoizm  znikł,  za- 
spokojony negatywnie,  —  ah,  zaspokojony  aż  do  śmierci! 
Znikła  perła  —  opadły  kajdany  —  z  kraty  rozżarzonej 
wstaje  męczennik  piekieł;  szczęśliwy,  lekki  lazzaron,    bez 

*)    Mickiewicz. 


)34  CHIMERA 

trzosa,    bez   kryjówki    na   swe    trzy   grosze,    bez   obawy 
o  kryjówkę . . . 

0  perło,  perło!  bezcenny  okupie  cnoty! 

1  wtedy,   przed  nędzarzem  ogołoconym  z  ostatniego 
łacłimana  —  zwolna  —  zwolna  —  rozsuwa  się  niebo  nocy. . . 


VIL 

Harmonia!  wewnętrzny  sojusz  części  w  imię  całości 
całkowitej,  —  i  czujność  idei  jednościowej  nad  dobroby- 
tem czynników,  których  jedynie  wzrost  równomierny  mo- 
że uskutecznić  trwałe,  istotne  spotęgowanie  całości. 

Harmonia!  ustanie  walki  o  byt,  namiętności  sprzecz- 
nych, wyprowadzenie  ich  krętych  manowców  w  proste 
szlaki  świetlne  —  promieniujące  się  w  jedno  ognisko  wspól- 
nego boskiego  przerobu! 

Harmonia!  rzucenie  mostu  między  sądem  i  litością, 
śmiałością  i  pokorą,  miłością  i  spokojem.  —  Ta  grecko  - 
cicha  MIARA,  która  z  hartu  powstaje  i  hart  stwarza. 

Tysiącznie  z  sobą  spleciona,  zazębiona,  wzajem  z  sie- 
bie wynikająca,  siebie  wzajem  uskuteczniająca,  żyj  w  nas, 
o  Trójco  nierozdzielna  WAGI,  potęguj  się  w  miarę  naszych 
wysileń  dookolnych! 


VIII. 

Jednym  z  rezultatów  upadku  hierarchii,  i,  tem  samem, 
w  łańcuchu  deterministycznym,  jednym  z  czynników  co- 
raz głębszego  dziczenia  społecznego  jest  odpatryarchalnie- 
nie,  zdemokratyzowanie,  zmieszczanienie  Rodziny. 


z  KSIĘGI  MĄDROŚCI  TYMCZASOWEJ  33 ^ 

Przyczynę  jej  upadku  należy  widzieć  w  poprzednich 
pokoleń  barbarzyństwie,  które  z  „Głów  rodziny"  uczyniły 
Pięści  Rodziny.  —  Światła  Władza  stała  się  ciemnym  uci- 
skiem, dręczącym  przeżytkiem  dawnej  istotności  patryar- 
chalnej,  przeciw  któremu  z  konieczności  zbuntowała  się 
przyrodzenie  „wolna"  młodzież.  —  Korona  rodzicielska 
spadła:  obezwładnione  „Głowy"  straciły  do  reszty  wiarę 
w  samych  siebie,  aż  do  „mea  culpa"  na  wyrzut  czyniony 
im  przez  absurdowe  mózgownice  dzieci:  „Nie  prosiliśmy 
was  o  życie.. ."  t 

I  korona  rodzicielska  leży  w  kurzu.  —  Rodzina,  daw- 
wna  świątynia  świeckich  wtajemniczeń,  upadła  aż  do  sta- 
nia się  „związkiem  solidarnych  interesów";  upadła  jeszcze 
niżej. 

Zbuntowana  i  zwycięska  progenitura,  zdemoralizo- 
wana tryumfem,  odrzuciwszy  ostatnie  strzępy  zmartwiałej 
tradycyi,  wniosła  w  Dom  swój  coraz  „indywidualniejszy"- 
egoizm  i  coraz  szerszą  „swobodę. "  —  Dziś  te  „jaja"  spo- 
łeczne są,  zaiste,  tylko  zapowietrzonemi  zbukami.  —  Rodzi- 
na stała  się  wczesnym  rozsadnikiem  zawiści,  brutalności 
i  trywialności,  —  zamieniła  się  w  koszary  najwstrętniejsze- 
go  „laisser  aller,"  w  oazy  prostaczego  „deboutonnage'u," 
w  obory,  gdzie  na  „swojskim"  gnoju  przewalają  się  w  naj- 
roskoszniej  ordynarnej  „swobodzie"  leniwe,  łakome  i  ga- 
datliwe bydlęta.  —  Tak  ginie,  w  tych  towarzystwach  - 
wzajemnego  -  znoszenia  -gnuśnego- niechlujstwa,  reszta  spę- 
kanego oddawna  kulturalnego  lakieru,  rozrasta  się  owa 
zjadliwe  i  brutalne  prostactwo,  które  potem  rozpościera 
się  po  ulicach  i  miejscach  publicznych  chamstwem  i  aro- 
gancyą. 

Ojcowie,  zdemoralizowani  porażką,  rywalizują  z  sy- 
nami w  nierządzie  i  cieszą  się  ich  koleżeństwem.  —  Matki,, 
niepamiętne  swej  prawie  kapłańskiej  godności,  czują  się 
szczęśliwe,    gdy  je   w  domu  znoszą  jako  klucznice,    o  ile 


^)6  CHIMERA 

nie  zazdroszczą  córkom  „flirtowania"  i  nie  ćwiczą  się 
w  modnem  „oku"  podczas  przychylnej  fazy  konkurentów 
i  narzeczeństwa.  —  Dzieciom  ani  zaświta  w  głowie  świą- 
tokradczość  i  hańba  ich  synowskich  lekceważeń.  —  Szał 
zrównania  we  współzawodnictwie  dokoła  koryta  „używa- 
nia" ogarnął  starych  i  młodych,  —  i  trudno  już  rozróżnić, 
kto  starj'  —  kto  młody,  —  tak  niedostojnie  skrzą  się  zwięd- 
łe oczy,  —  tak  zwiędło  zwisają  młodzieńcze  lica.  —  Uwiąd, 
hańba,  zwyrodnienie! 

•®dbicie  w  „komórce"  społecznej  straszliwego  stanu 
narodu  — 

„Starzy"  —  zdruzgotani  despoci.  —  „Młodzi"  —  roz- 
pasani  niewolnicy  na  swobodzie.  —  „Najmłodsi"  . . .  spę- 
dzone płody! 

Przerażający  w  swej  piorunowej  konsekwencyi  proces 
wynaturzenia  spełnia  się... 

Spędzone  płody,  nad  któremi  sieroco  płaczą  zniewa- 
żone Królowe  Znicza  domowego.  Panie  łaski  pełne,  — 
Matrony  -  klucznice ! 


IX. 

Zawrotny  czar  tej  „ZDOLNOŚCI,"  praży wiołu,  tego 
„twórczego  łona"  Myśli,  Ducha.  —  Ona  jest  śmiercią,  ona 
jest  snem,  ona  rozkoszą,  ona  kształtu  potwornością  i  cudem, 
ona  marzeniem,  intuic3'^ą,  wolą;  —  ona  kamiennym  uścis- 
skiem  olbrzymki  piekieł,  —  i  ona  majestatem  Królowej 
Niebios,  ona  —  Erosa  matka,  Beatrycze  i  Gorgona  — 

Potworna,  straszliwa,  unicestwiająca,  —  i  słaba,  grze- 
szna, błądząca,  —  i  promienna,  łaski  pełna,  nieomylna . . . 

Niedocieczona,  przedziwna,  BEZŚ WIADOMA!  — 
oczyma  zachwycona  i  zachwycająca,  —  wiekuiste  niczemu 


z  KSIĘGI  MĄDROŚCI  TYMCZASOWEJ  337 

nic   nie  dziwiące  siQ  zdziwienie  —  zorza   nieśmiertelna  — 
Brzask ! 


Troska  jak  Janus  jest  dwulica  i  uśmiecha  się  skry- 
cie za  twarzą  własnego  posępu  — 


* 
*  * 


Tułają  się  mgły  pytań,  prostują  się  w  słupy  zagadek 
przewodnicti,  —  a  gdy  clicieć  się  na  nie  wedrzeć,  rozkłę- 
biają  się  nieucliwytnie  i  znów  się  po  stepie  tęsknoty  włó- 
czą —  włóczą  —  włóczą  — 


* 
*  * 


Ludzkie  rozumowanie :  —  „To  dziwne :  o  nic  nie  dba, 
a  jednak  ma  dobre  serce ..." 


* 

* 


Pytałam  w  formie  obojętnego  zagadnienia  o  sprawę 
palącą  mi  serce.  Odpowiedź  przeczyła  memu  pragnieniu. 
Zasępiłam  się  —  choć  to  powiedział  osioł . . . 


Gdy  upadamy  zbyt  nisko,  —  życie,  nieznoszące  w  nas 
nikczemności,  wytyka  nam  ją  reakcyą  bliźnich. 


Życie  ma  niekiedy  uśmiechy  ironiczne  pełne  finezyi 
Uczę  się  je  kochać,  choć  spoczną  na  mnie  — 

* 


338  CHIMERA 

Nikt  mnie  nie  zna:  czy  nie  dla  tego,  że  trudno  znać 
to,  czego  jeszcze  niema? 


Recepta  na  podobanie  się  ludziom :  wyglądać,  jakby 
się  nam  oni  podobali. 

Ale  na  ów  wygląd  receptą  jest:  by  sią  nam  podo- 
bali istotnie  —  i  w  tern  sęk. 

* 

*  * 

Niewinność  dzieci  —  tak  pełna  przyszłego  grzechu ! 

*  * 

Wszystko  mi  dałeś,  co  wziąć  mogłam,  Panie! 
Wszystko  mi  wziąłeś  —  czego   ci   sama   dać  nie  by- 
łam w  stanie. 

* 

*  * 

Pozwólcie  ludziom  być  smutnymi! 

* 

*  * 

Piękność  w  samobałwochwalstwie  gaśnie,  jak  wy- 
wrócona świeca  we  własnym  wosku. 

* 

*  *    . 

Na  szczytach  metafizycznych  pokusa  nazywa  się: 
SZTUKĄ. 

* 

To,  czego  się  wyrzec  nie  możem,  zostaje  nam  odjęte, 
by  się  spełniło  Wyrzeczenie  Zupełne.  —  Lecz  ponieważ 
owa  niemożność  była  wskaźnikiem  zasadniczej  POTRZE- 
BY owej  rzeczy,  —  przeto  w  innej  formie  zostaje  nam  po 
akcie  abdykacyi  zwrócona. 


z  KSIĘGI  MĄDROŚCI  TYMCZASOWEJ  339 

Kocham  —  cierpię.  I  raduję  się,  że  kocham,  —  bo  ta 
miłość  jest  mojem  zbawieniem;  —  i  raduję  się,  że  cierpię,  — 
bo  w  tem  cierpieniu  jest  nieśmiertelność  mej  miłości. 


W  swych  urąganiach  świat  rzuca  nam  bezwiednie 
przykazania  naszych  przeznaczeń,  i  policzkuje  nas  —  włas- 
ną naszą  samozdradą. 

* 

*  * 

„Co  się  stało?!"  — „Cud  się  stał!" 

* 

*  * 

Dyskrecya  obowiązuje  —  przede wszystkiem  względem 
samego  siebie. 


Czynem  miłosierdzia  jest:  pomagać;  nie  zaś:  dogadzać. 

Formuła  mądrego  miłosierdzia  jest  pewnego  rodzaju 
średnią  między  własnym  a  cudzym  egoizmem.  Ci  kocha- 
ni bliźni!  tyleż  warci,  co  i  my  sami...  Bądźmyż  Salomo- 
nem dla  tych  dwu  stron  hultajskich. 


Myśl  dręcząca :  że  jak  fizyczne  wspomnienie  kolorów 
wywołuje  ich  barwy  dopełniające,  — 

tak  wspomnienia  duchowe  są  tylko  —  dopełnieniem 
Przeszłości. 


W  szafowaniu  niektórych  Ideałem  jest  naiwna  na- 
tarczywość baby,  częstującej  wszystkich  pigułkami  z  chle- 
ba, które  ją  wyleczyły  z  newralgii  — 


340  CHIMERA 

Tajemnicza  solidarność  płci  rozmieszcza  w  nowej  przed 
naszym  wzrokiem  proporcyi  niezmienną  sumę  energii 
wspólnej,  wytwarzając  nową  harmonię.  Z  nadwątlonych 
rąk  panów  berło  przechodzi  do  wypoczętych  niewolnic ;  — 
„nieświadome  lilie"  zmieniają  się  w  „myślące  róże"  *). 


Tłmn  jest  zawsze  w  stanie  hypnozy,  nie  może  w  nim 
nie  być.  —  Chodzi  więc  o  to,  by  sugestya,  której  ma 
podlegać  była  najbezinteresowniejsza,  najczystsza,  naj- 
wznioślejsza. —  Trzeba  odsugestyonować  jego  dzisiejszą 
„wolnomyślność",  która  jest  tjdko  wolnogminnością,  i  na- 
rzucić mu  cześć  tego,  co  dlań  pozostać  musi  Niepojmowal- 
nem.  a  co  mu  zasugestyonowano  jako  Nieistniejące.  Zdjąć 
zeń  czar  szatański  „persifflage'u,"  wrócić  mu  jego  dawną, 
jego  odwieczną,  wiecznie  w  nim  czuwającą  prostotę  dziec- 
ka -  olbrzyma. 


Klęska  otacza  twój  dom.  Czyha  na  cię  zzewnątrz  — 
wszędzie.  Tak:  lecz  tylko  zzewnątrz.  — Pewnego  rodzaju 
oblężenie  bierne,  areszt  domowy.  —  U  twego  progu  za- 
czyna się  —  i  kończy.  To  jest  podwójna  granica :  niedoli 
i  spokoju. 

A  niedola,  która  ma  granice,  —  nie  jest  niedolą.  — 
A  klęska,  która  zna  poszanowanie  progu, — jest  tylko: 
nauką  mądrości 

Szyldwach  broniący  twej  twierdzy:  oto  prawdziwe 
znaczenie  twej  niedoli... 

* 
Dziś  już  zapóźno  dla  nas,  weteranów  srogiej  szkoły, 

*)    Krasiński. 


z  KSIĘGI  MĄDROŚCI  TYMCZASOWEJ  341 

na   radosne   brykanie   po   pastwisku   szczęścia.     Czar   za 
słaby. 

A  gdy  bezistotna  zbliża  się  pokusa  —  dość  w  nas 
hartownej  pogody,  by  strzaskać  w  kawały  czarę,  co  spoić 
nas  cłiciała  niegodnie. 

* 

*  * 

W  naj wytworniej  dumnej  kobiecie  nawet — jest  pew- 
na uprzejmość  stręczycielska,  pewna  czujna  usłużność, 
pewna  poliopność  służalcza,  która  niepokojąco  rozświetla 
jej  pochodzenie  —  niższe. 

* 

*  * 

Ból,  na  który  jest  rada,  —  nie  jest  bólem.  —  Więc  — 
niema  bólu. 

* 

*  * 

Jak  ogień  —  nietykalny  jestem  tem  —  że  płonę. 


Duch,   gdy  chce,    wszystko  może.     Lecz   są  rzeczy, 
które  duchowi  hańbą  jest  chcieć. 

* 

*  * 

Gatunek  męki:  —  nieumiejętność  chwytania  Chwili  — 
w  jej  możnościach  zasadniczych. 

* 

*  * 

„Żem  tu"  — znaczy:  „J'aime  tout." 

* 

Sposób  na  niegadanie  z  ludźmi :  —  pokłócić  się. 


342  CHIMERA 

Skazanam  na  samotność  jak  owoc  na  ogień  słońca, — 
i  jak  owoc  na  słońcu  mdleję  i  dojrzewam  — 


Myśl,  gdy  jest  usilna,  zastępuje  doświadczenie.  — 
Przeżywamy  tylko  to,  czegośmy  przemyśleć  nie  byli  zdol- 
ni: —  metoda  poglądowa  dla  kretynów. 

* 
*  « 

„Panie  1 "  mówi  Dziecko,  gdy  Ojciec  zjawi  się  —  groź- 

n5mi  majestatem — jego  nędzy Biedny  „naturalny"  syn 

z  oficyny... 


Męski  charakter,  czjdi  męstwo,  zdobywa  się  tylko 
przez  męskie  doświadczenie,  czyli  przez  doświadczenie 
męstwa . . . 


XL 

Drogi  synu  mych  wnętrzności,  jeżeli  nie  chcesz  tuż 
przy  starym  brzegu  osiąść  na  nieodwołalnej  mieliźnie,  od- 
czytaj sobie  codzień,  co  następuje: 

Nie  dawaj  się  brać  na  plewy  swemu  pokątnemu  do- 
radcy, a  pilnuj  się  przed  nim  najczujniej  wtedy,  gdy  uda- 
je, że  się  składa  z  urzędu,  lub  (symptomat  jeszcze  groź- 
niejszy) gdy  wśród  hołdów  lennych  prosi  cię  o  dyplom 
na  adwokata  przysięgłego. 

Zaczem  pamiętaj,  i  to  nietylko  i  nietyle  na  pamięć, 
ile  na  nerwy,  że  logika  obowiązuje  nade  wszystko  czcicie- 
li Srogiej  Prawdy;  —  że  przeto  najromantyczniejsze  nie- 
konsekwencye  są  w  tobie  tylko  absurdem,  a  przytem  zno- 
szą piach  na  twą  i  tak  mozolną  drogę,  która  oby  się  nie 


z  KSIĘGI  MĄDROŚCI  TYMCZASOWEJ  343 

upiększyła  twym  nadgrobnym  obeliskiem,  jeżeli  zważyć 
żółwiość  twego  po  niej  chodu. 

Gdy  się  nie  jest  zdolnym  do  t.  z.  miłości,  absurdem 
jest  tracić  czas  nad  jej  mirażami.  —  Kto  nie  umie  kochać, 
powinien  miłość  zosta^vić  w  spokoju:  —  gdyż  tknąwszy 
ją,  —  niszczy,  psuje.  —  Ty  kochać  nie  umiesz :  umiesz 
tylko  grzeszyć,  zamieniać  ją  w  bezrząd  płci  lub  wyobraź- 
ni. —  Gdy  zaś  czemś  żyć  nie  umiemy,  gdy  coś,  zamiast 
rozwijać  się  i  nieść  właściwe  w  rękach  naszych  owoce, 
zwraca  się  ku  złemu,  — jest  to  symptomat,  żeśmy  z  tego 
wyrośli :  —  inaczej  nie  gwałcilibyśmy  przebytego  okręgu,  — 
chcąc  go  rozszerzyć  —  to  jest  przemienić. 

Rozszerzyć  bez  rozsadzenia,  przetworzyć  bez  spo- 
twornienia, można  zaś  tylko  w  wj^^ższych  laboratoryach. 
Zatem  jazda.     Winda  czeka  —  „zwei  Treppen." 

Rób,  jak  robi  ten  właśnie  pogodny  i  roztropny  win- 
dziarz: —  każdą  pogrobową  drgawkę  parterowego  czło- 
wieczeństwa przenieś  wyżej ;  —  chwyć  ją  w  jej  zenitowym 
punkcie,  wduś  ją  w  obraz  lub  melodyę,  użyj  jak  pary  do 
kotła  swej  lokomotywy.  W  ten  sposób  uwiecznisz  na- 
wet (jeśli  ci  o  to  chodzi)  to  znikome,  zużytkujesz  to  szko- 
dliwe, uradośnisz  to  dręczące,  zaprzęgniesz  do  swego  ry- 
dwanu, uwięzisz  w  swym  żaglu  siły  przekorne.  —  Wyrwij 
swym  i  tak  już  bezpłodnym  chęciom  ostatnie  szczęty  pyl- 
ników  i  słupków,  czyli  bezsilne  żądła  urzeczywistnienia; 
zamień  je  w  boleść  wyrzeczenia:  ból  to  krótki  w  twem 
klasycznie  niewiernem  sercu;  —  a  boleść,  w  samej  iskrze 
pierwszej  krwi  wtryśnij  w  swój  chemiczny  elaborat.  — 
Tak  mniej  więcej  powstaje  talizman  złotoprzemienny. 

I  już  nie  na  Niebo  ni  zbawienie,  lecz  —  na  honor!  — 
przestań  się  rozrzewniać  na  melodramatach !  —  to  dobre 
dla  ubogich  duchem,  dla  których  jest  królestwo  niebies- 
kie.—  Ty,  który  co  najmniej  sięgasz  po  czerwone,  —  wiesz 
dobrze    (o   ile  cię  nie   tumanią  wonne  zresztą  opary  wio- 


344  CHIMERA 

sennych  otchłani),  —  źe  tragedyajest  —  jak  komedya  —  złu- 
dzeniem tylko.  —  Wszelcy  Zygfrydzi  i  Edypowie  czarują 
parter  tem,  że  giną;  —  loże  zaś  —  tern,  co  z  nich  zostaje. — 
Prawda  nie  jest  radosna  ni  bolesna,  prawda  jest  PRAW- 
DZIWA. —  Niech  ci  to . . .  wystarcza. 

O  ty,  srogi  i  twardy  na  podobieństwo  Prawdy,  któ- 
rąś wziął  za  Patronkę!  — jak  ona  —  nieubłaganie  niewier- 
ny, ile  raz}'^  Serce  kusi  ją,  by  wierną  była  samozdradzie !  — 
niech  cię  grzechem  nie  straszy  twa  niewierność,  twardość, 
srogość !  —  To  twe  niebotyczne  szczyty !  —  Zostaw  wier- 
ność, miękkość,  ustępliwość,  kochankom  —  —  —  Tj'^, 
hermafrodytyczny  Don  Juanie  prawd,  które  wiodą  do 
Prawdy,  —  ciebie  jedna  obowiązuje  tylko  wierność,  —  ta, 
która  jak  jedność  poradzą  wielość,  jest  matką  twoich  zdrad: 
WIERNOŚĆ  IDEI.  —  Wmieszaj  się  w  maskarady,  wdzie- 
raj się  do  haremów  i  alków  monogamicznych;  zdzieraj 
maski  w  czułem  „tete  a  tete,"  poznaj  kształt}''  prawd 
wszelkich!  —  Odkrywaj,  obnażaj!  —  To  twoja  rola,  Don 
Juanie!  — 

Albo  lepiej,  mądrzej  —  na  myśl  o  Komandorze  — 
o  Don  Juanie !  —  zostaw  haremy,  alkowy  i  maskarady 
i  całą  twą  donżuaneryą,  która  jest  nietylko  szukaniem  dro- 
gi, ale  i  lubowaniem  się  w  prz3^drożach,  —  i  jednym  lo- 
tem padnij  przed  tron  swej  Bogini,  w  której  wszystkie 
maski  promień  swój  niosą  na  oślepiającj'^  blask  ognistej 
maski  Ostateczności  Niepoznawalnej. 

Drogi  uczniu,  synu  kościanej  babki  i  niedorodka!  — 
Ile  razy,  jednem  słowem,  rozogni  ci  policzki  tuman  pu- 
stynnych mirażów,  —  tyle  razy  użyj  trzeźwiącej  prostoty 
ZIMNEJ  WODY !  —  Nie  mówię  tu  o  pomyjach  rynszto- 
kowych, które  nazwano  sceptycyzmem.  Nie,  mówię  o  zim- 
nej, krynicznie  kryształowej  wodzie  Myśli,  co  mroźną  (a  ra- 
czej tak  nadogniście  płomienną,  iż  biedna  dusza,  przywykła 
do  stref  umiarkowanych,  niewie,  zali  ją  dotknął  lód  czy  la- 


z  KSIĘGI  MĄDROŚCI  TYMCZASOWEJ  34^ 

wa  ? )  kaskadą  spływa  z  mózgu  na  serce,  odwiecznie  skłon- 
ne do  prostaczego  cudzołóstwa.  —  Mówię  o  stalaktyto- 
wycti  kroplacti,  spadającycli  z  granitowycli  sklepień  du- 
ctia,  —  gdy  na  nicłi  osiądzie  zbyt  obfitj'^  opar  piwniczny.  — 
Niecił  do  serca  wraca  to,  co  z  serca . . .  Pozwól  mu  cier- 
pieć nad  odtrąconym  darem . . .  Pozwól  mu  cierpieć :  to 
jedyne  prawo,  które  mu  zostało  z  dawnych  przywilejów 
feodalnych. 

Lecz  i  tego  prawa  mogłoby  nadużyć  —  to  zasadnicze 
nadużycie,  którem  jest  Serce.  —  Więc,  gdy  zbyt  długo 
łkaniem  (na  wpół  umyślnem)  mącić  będzie  pożądaną  zaw- 
sze przez  mędrców  ciszę,  —  poklep  je  ojcowsko  po  ra- 
mieniu. —  Ono  cię  tak  kocha!  —  cóż  mu  innego  zostaje 
do  roboty?  (ostatni  lokaj,  z  którym  czas  skracało  flirtem 
opuścił  służbę).  Poklepane,  ucichnie,  zrozumiawszy  wszyst- 
ko, znalazłszy  w  tej  jędrnej  pieszczocie  wszystko,  co  prag- 
nie wiedzieć,  czyli  że  je  kochasz,  zatem  że  jest  kochane. — 
Pozwól  mu  cieszyć  się  chwilę,  między  dwiema  chwilami 
rozpaczy...  Gdy  żona  się  cieszy  pokornie,  mąż  może 
wrócić  do  preferansa. 


Marya  Komornicka. 


LUDOWE  BALADY  SZKOCKIE. 


SROGI  BRAT''). 

Trzy  panny  w  piłką  grały  śród  trawy, 

—  HEJ- ŻE  HO!  GRA  WESOŁA  — 
W  lot  ją  pochwycił  dworzanin  żwawy. 

—  PIERWIOSNEK  ZAKWITŁ  PIĘKNIE. 

Najstarsza  była  piąkna  i  wzniosła, 
Ale  najmłodsza  wszystkie  przerosła. 

Średnia  —  twarz  miała  pełną  pogody. 
Najmłodsza  —  bóstwem  była  urody. 

Wszystkim  sią  skłonił  z  czcią  niezrównaną, 
Lecz  przed  najmłodszą  ugiął  kolano. 


'^)    CHILD,  Engłish  and  shottish  popular  hallads.  I,  M  u. 


5R0GI  BRAT  J47 

Ona  skręciła  główką  na  stroną. 
On  rzekł,  że  chce  ją  pojąć  za  żoną. 

Spłonąła  niby  krasna  jagoda 

I  rzekła:  —  Panie,  jeszczem  za  młoda.  — 

—  Panienko,  daj  mi  twe  race  obie. 
Władczynią  moich  włości  cią  zrobią.  — 

—  Chcesz,  abym  ciebie  widziała  rada. 
Rodziny  mojej  prosić  wypada.  — 

Skłonił  sią  o  nią  ojcu,  macierzy 
I  prosił  o  nią  sióstr,  jak  naieży. 

Wszystką  rodziną  grzecznie  objechał. 
Jednego  brata  Jana  zaniechał. 

Aż  weselnego  dnia  i  wieczora 

Szedł  panną  młodą  odwieść  ze  dwora. 

Wielu  rycerzy  i  panów  wielu 
Było  na  piąknej  panny  weselu. 

Każdy  sią  dziwił  wielkiej  urody. 

Wzdychał:  bogdaj-mi  być,  gdzie  pan  młody ! 

Ojciec  po  schodach  wiódł  ją  w  tej  dobie. 
W  dole  ją  siostry  żegnały  obie. 

Do  wrót  ją  wiodła  matka  rodzona, 
Tam  ją  posadził  brat  Jan  na  konia. 

Ona  do  niego  z  siodła  sią  schyli. 
By  pocałować  w  rozstania  chwili. 

On  wyjął  sztylet  długi  i  ostry. 
Ugodził  w  serce  swej  piąknej  siostry . . . 

Jeszcze  pół  miasta  nie  przejechała. 
Gdy  krew  serdeczna  suknią  zbryzgała. 


^^8  CHIMERA 

—  Jedźcie  powoli  —  rycerz  powiada,  — 
Coś  panna  mioda  chwieje  się  blada.  — 

—  Wieźcie  mią  lekko  na  owo  wzgórze. 
Niech  łam  ostatnią  wolą  ułożą.  — 

—  Co  pozostawisz  ojcu  drogiemu  ?  — 

—  Siwka,  co  wiózł  mią  ku  miejscu  temu.  — 

—  Co  pozostawisz  dla  lubej  matki?  — 

—  Jedwabne  stroje,  złociste  szatki.  — 

—  A  co  zostawisz  siostrzyczce  swojej?  — 

—  Te  krwawą  suknią,  niech  sią  w  nią  stroi.  — 

—  A  co  zostawisz  swojemu  bratu  ?  — 

—  Niech  głową  jego  oddadzą  katu.  — 

—  A  co  zostawisz  siostrzyczce  brata  ?  — 

— ■  Tą  puszczą,  niech  w  niej  zejdzie  ze  świata.  — 

Do  grobu  piąkną  panią  złożono 
I  wiele  za  nią  mszy  odprawiono. 

Ale  sią  nie  da  wyrazić  słowy. 

Jak  łam  pan  młody  rwał  włosy  z  głowy. 


LADY  AUCYA  *j. 

Lady  Alicya  w  zamkowej  wieży 
Do  snu  warkocze  plecie. 

A  w  tern  spostrzega  zwłoki  młodzieńca 
Najpiękniejszego  w  świecie. 

—  Co  to  niesiecie,  mości  panowie, 

U  stóp  mego  krużganka?  — 

—  Niesiemy  ciało  Dżyla  Kollinsa, 

Wiernego  wam  kochanka.  — 

—  Złóżcie  go  lekko,  mości  panowie. 

Na  tej  zielonej  runi. 
Jutro  wieczorem  lady  Alicya 
Ułoży  się  do  truny. 

Grzebcie  mię  w  Panny  Maryi  kościele. 
Tuż  przy  moim  kochanku. 


*)    CHILD,  IV.  M  8jA. 


3S0  CHIMERA 

Splećcie  mi  wieniec  z  kwiecia  tymianu, 
Z  ruty  i  z  majeranku.  — 

Ona  spocząła  od  wschodniej  strony, 

Z  zachodniej  jej  kochanek. 
Róże,  co  rosły  na  jego  grobie, 

Oplotły  jej  kurhanek. 

Ksiądz,  co  tamtądy  mimo  przechodził. 

Próżno  rozdzielał  kwiecie. 
Nie  było  równie  wiernych  kochanków 

1  niema  w  całym,  świecie. 


HIND  HORN*). 

Żył  w  świecie  junak  szkockiego  rodu, 
Hind  Horna  mianem  zwał  sią  za  młodu. 

Listy  do  króla  słał  raz  i  wtóry, 
Prosząc  za  żoną  królewskiej  córy. 

Przyniósł  jej  srebrną  rózeczką  w  dani. 
Siedem  skowronków  siedziało  na  niej. 

Ona  mu  pierścień  cudnej  roboty, 
Siedm  dyamentów  w  oprawie  złotej. 

—  Skoro  ten  pierścień  spełznie  i  zbladnie. 
To  znak.  że  miłość  moja  przepadnie.  — 

Gdy  raz  poglądał  w  jasność  pierścienia, 
Ujrzał,  że  pełznie  i  barwy  zmienia. 


*)    CHILD,  I.  X2  77. 


i/2  CHIMERA 

Przejechał  morze,  jia  ląd  wysiada. 
Pierwszego  spotkał  żebraka  dziada. 

—  Jakie  nowiny,  dobry  człowiecze?  — 

—  Skąpe  nowiny,  —  tak  żebrak  rzecze. 

—  Nowin  nie  dużo,  nowin  niewiele. 
Córki  królewskiej  jutro  wesele. 

Weselne  gody  w  królewskiem  mieście 
Sprawiać  sią  mają  przez  dni  czterdzieście ...  — 

—  Pożycz  mi  swojej  żebraczej  szaty. 
Zamienią  z  tobą  moje  szkarłaty. 

Pożycz  mi  swojej  laski  żebraka, 
Zamienią  z  tobą  mego  rumaka. 

Pożycz  mi  swojej  czapki  zgniecionej. 
Niechaj  przykryje  mój  włos  trefiony.  — 

Żebrak  na  koniu  skoczył  do  młyna, 

Hind  Horn,  gdzie  dworska  siadła  drużyna. 

Żebrak  na  koniu  przejechał  w  cwale, 
Hind  Horn  szedł  pieszo  w  zamkową  salą. 

Szedł,  gdzie  siedzieli  w  zamku  panowie: 

—  Pozwólcie  wypić  Hind  Horna  zdrowie !  — 

Królewna  niosła  złote  puhary. 
Wypił  i  pierścień  wpuścił  do  czary. 

—  Czyliś  go  dostał,  czyliś  go  kupił. 

Czyś  go  na  martwym  człowieku  złupił?  — 

—  Nie  mam  go  z  kupna,  ani  z  rabunku, 
Z  twego  własnego  mam  podarunku.  — 

—  Zrzucą  ja  swoje  szaty  z  bisioru. 
Pójdziemy  żebrać  z  dworu  do  dworu. 


HIND  HORN 

Szkarłatne  szaty  zrzuca  ja  z  siebie, 
O  wyżebranym  bądziem  żyć  chlebie.  — 

—  Nie  bodziesz  rzucać  swych  szat  z  bisioru. 
Panią  cię  zrobią  licznego  dworu.  — 


3S3 


Pan  młody  z  panną  młodą  brał  śluby. 
Lecz  do  łożnicy  wiódł  ją  jej  luby, 


LUDOWE  BALADY  SKANDYNAWSKIE. 


ŻONA  KRÓLA  ELFÓW). 

(ELVE  KONGENS  BRUD.) 

Malfred  przy  matce 

—  KOWA  ZAZULA  — 
Siadła  w  komnatce 

—  KOWA  POD  BALKONEM. 
A  MALFRED  W  GAJU  ŁZY  LAŁA, 

ZAWODZIŁA  W  ŚWIETLICY. 

—  Córeczko  moja,  co  sią  to  stało. 
Ze  ci  rumiane  liczko  zbielało  ?  — 

—  Nie  wiem.,  co  mogło  stać  sią  mej  krasie, 
Mo&em  za  mocno  ściśnięta  w  pasie.  — 

—  Inne  dziewcząła  wszak  sią  ściskają, 
A  przecież  lica  jak  róże  mają.  — 


*)    GRUNDTFIG,  Danmarks  gamie  Folkeviser,  JsTs  jj. 


ŻONA  KRÓLA  ELFÓW  ^S5 

—  O  matko  moja,  nie  bądź  m,i  sroga. 
Już  ja  ci  wszystko  wyznam,  nieboga. 

Już  nie  ukryją  swojego  sromu, 

Za  królem  Elfów  jam  poszła  z  domu. 

On  mią  przywabił,  wiarą  ślubował, 
I  wiele  razy  ze  mną  obcował. 

Królowi  Elfów  przez  ośm  lat 
Powiłam  ośmi  synów  jak  kwiat. 

Przy  piersi  jeszcze  dziewiąty  mały, 
Przez  niego  tak  mi  lica  zbielały.  — 

—  Ej  że  Malfredo,  córko  przekląta. 
Gdzieś  spowijała  swe  niemowlęta?  — 

—  Jedne  -  m  powiła  w  górnej  alkowie. 
Drugie -m  powiła  w  dole  na  trawie. 

Na  miąkkiej  darni  rodziłam  łatwo. 

Król  Elfów  mieszka  w  górach  z  mą  dziatwą.  — 

—  Wiąc  skoro  taka  twoja  sromota, 
Przekląta  córko,  precz  mi  za  wrota! 

Skoroś  Elfowi  uwieść  sią  dała. 

Już  matki  we  mnie  nie  bądziesz  miała.  — 

Myślały  obie,  że  były  samy. 

Król  Elfów  słuchał,  stojąc  za  'drzwiami. 

I  uderzył  ją  wicią  zieloną: 

—  Ruszaj  do  domu.  Elf  owa  żono  !  — 

/  podniósł  na  nią  Elf  ową  kiść: 

—  Natychmiast  w  góry  masz  mi  iść! 

Patrzaj,  Malfredo,  małżonko  miła. 
Dlaczego -żeś  mią  matce  zdradziła? 


3j6  CHIMERA 

Gdyby  sią  śluby  twe  nie  wydały, 

Czas  przy  niej  mogłaś  bawić  niemały.  — 

Modry  płaszcz  dumna  Malfreda  wziąła, 
W  progu  ojcowskich  komnat  stanąła. 

—  Bądź  zdrów,  mój  ojcze,  matko,  bądź  zdrowa. 
Siostro  i  bracie,  niech  Bóg  was  chowa! 

Żegnajcie,  drużki,  na  całe  życie. 
Już  mię  tu  więcej  nie  obaczycie. 

Niech  wam  da  Chrystus  radości  wiele. 
Moi  druhowie  i  przyjaciele! 

Bywaj  mi  zdrowe,  wszelkie  stworzenie. 
Indziej  mią  pędzi  me  przeznaczenie ! 

Łzy  jej  spłynęły  na  lica  gładkie. 
Ze  już  musiała  porzucać  matkę. 

Biła  się  dłońmi  w  lica  jak  zorze 
I  szła  płaczący  ku  onej  górze. 


Dumna  Malfreda  szła  między  skały, 
A  tam  ją  dzieci  wszystkie  witały. 

I  podawały  jej  lica  krasne, 

I  szły  za  matką  w  te  góry  ciasne. 

Puchowe  krzesło  przyniosły  dla  niej 
I  podsuwały  pod  nogi  kamień. 

Stanęła  córka,  smukła  jak  trzcina. 
Trzymała  w  ręku  srebrne  naczynia. 

Z  miodem  dzban  jeden,  z  winem,  dzban  wtóry: 
—  Witaj  nam,  matko,  z  powrotem  w  góry  !  — 


ŻONA  KRÓLA  ELFÓW  3^7 

—  O,  gdybym  była  umarła  raczej, 
Ni&  tu  w  tęsknocie  żyć  i  rozpaczy.  — 

Dumna  Lidselil  rzekła  do  sług: 

—  Przynieście  winem  nalany  róg. 

Nalejcie  winem  puhar  rogowy, 
Wrzućcie  do  wina  kłosek  elfowy. 

Napij  sią  do  mnie.  mateczko  miła  !  — 

—  Choćby  ło  woda,  z  tobąbym  piła.  — 

A  wtem  król  Elfów  we  wrotach  stanie: 
Malfreda  biegła  na  powitanie. 

On  ją  po  twarzy  pogłaskał  dłonią: 

—  W  tych  naszych  górach  witaj  mi,  żono  I  — 

Król  Elfów  wziął  ją  w  swoje  ramiona : 

—  Tu  twoje  berło,  tutaj  korona.  — 

Usłano  dla  nich  szkarłatne  łoże 

—  KOWA  ZAZULA  — 

Lecz  Malfred  zmarła  w  północnej  porze 

—  KOWA  POD  BALKONEM. 
A  MALFRED  W  GAJU  ŁZY  LAŁA, 

ZAWODZIŁA  W  ŚWIETLICY.  — 


3SS  CHIMERA 


PODSTĘP  NIKSA  *). 

(NOKEENS  SVIG) 

Kościelny  ogrodziec  rozbrzmiewał  łanem, 

POD  LIPĄ 
Tańczyły  dziew  czata  z  włosem  rozwianym. 
ZDA  MI  SIĘ,  SŁYSZĘ  TĘTENT  KONIA. 

Pląsały  z  rozwianym  włosem  dziewice, 
Królewna  pląsała  za  przodownicą. 

Tańczący  rycerze  miecz  w  górą  nieśli. 
Królewna  przed  nimi  nuciła  pieśni. 

Dumnie  wyglądała  panna  w  tym  tańcu. 
Aż  Niks  ją  usłyszał  na  morskim  krańcu. 

Wychynął  sią  z  wody  i  strój  brał  złoty: 

—  Przyjmie -ż  piąkna  panna  moje  zaloty?..  - 


*).    GRUNDTYIG,  Dg.  F.  J^s  39. 


PODSTĘP  NIKSA  ^^9 

Wziął  na  sią  rycerską  posłać  i  miną. 
Przedzierzgnął  Alf  osłem,  królewskim  synem. 

Konia  lepił  z  wody  jasnego  blasku, 
A  siodło  i  cugle  z  białego  piasku. 

Koń  był  barwy  kruczej,  a  zdał  sią  białym; 
Na  złoconem  siodle  Niks  pognał  cwałem. 

W  ogrojcu  rumaka  wiązał  u  płoła. 
Obszedł  kościół  wkoło,  wstąpił  we  wrota. 

Kiedy  sią  ukazał  z  tej  kruchły  białej. 
Wszystkie  sią  obrazy  poodwracały. 

Rzekł  kapłan,  odprawiał  mszą  u  ołtarzy: 

—  Co  to  jest  za  rycerz  nieznanej  twarzy  ?  — 

Rzekł  kapłan,  przy  świątej  bawił  ofierze: 

—  Niech  was  Bóg  od  tego  obcego  strzeże !  — 

—  Nie  obcy  przychodzą  tułaj  w  gościną, 
Ale  z  Anglii  jestem  królewskim  synem.  — 

Królewna  do  siebie  tak  powiadała: 

—  Bogdajbym  rycerza  tego  dostała !  — 

On  przeszedł  przez  stołek  jeden  i  parą: 

—  Słuchaj,  dumna  panno,  przysiąż  mi  wiarą. 

Słuchaj,  dumna  panno,  kochaj  mią,  proszą. 
Oto  ci  koroną  złotą  przynoszą. 

Oto  ci  przynoszą  złote  manele. 

Nie  kładłaś  podobnych,  jak  lat  masz  wiele.  — 

—  Mój  rodzic  jest  królem  wielkich  obszarów, 
A  nigdy  mi  równych  nie  dawał  darów. 

Mój  rodzic  jest  królem  tu  wywyższony, 
A  nigdy  mi  równej  nie  dał  korony. 


300  CHIMERA 

Ale  jak&e  z  tobą  wyjdą  z  kościoła. 
Gdy  mią  tyle  oczu  strzeże  dokoła? 

Ojciec,  matka  mię  strzeże, 
Piinują  mię  rycerze. 

A  mój  narzeczony  krócej  mię  trzyma. 
Nieustannie  za  mną  wodzi  oczyma.  — 

—  Niechajby  cią  strzegła  cała  rodzina. 
Powędrujesz  za  mną,  nic  cię  nie  wstrzyma.  — 

Rzucił  im  na  oczy  takie  tumany. 

Ze  przez  środek  tłumu  szedł  niewidziany. 

Rzucił  jej  błękitny  płaszcz  na  ramiona. 
Wyszła  z  nim  z  kościoła  niepostrzeżona. 

Podeszli  do  konia,  co  stał  przed  wroty. 
Rumienił  się  na  nim  ten  czaprak  złoty. 

Koń  był  ujeżdżony,  uległy  w  ręku, 
Niks  pannę  przed  sobą  sadzał  na  łęku. 

Pognał  z  nią  przez  pola,  pognał  przez  niwy, 
Jak  pędzi  szalenie  wicher  gniewliwy. 

Cwałował  na  koniu  ziemią  i  lądem. 
Cwałował  wprost  siebie  wodą  i  prądem. 

—  Posłuchaj,  kochanku,  Alfaście  drogi. 
Skroś  dzikiego  morza,  gdzie  szukasz  drogi  ?  — 

—  Nie  jestem  ja  Alfast,  twój  ukochany. 
Tu  moja  siedziba  śród  morskiej  piany.  — 

—  Boże,  nad  mym  ojcem  miej  zmiłowanie. 
Nie  wodził  mię  nigdy  w  takie  otchłanie. 

Lituj  się,  m,ój  Boże,  lituj  mej  matki. 
Nigdy  mię  nie  wiodła  w  takie  upadki. 


PODSTĘP  NIKSA  361 

Niech  kochanka  mego  twa  raka  broni. 
Teraz  on  po  ścieżkach  dzikich  nas  goni.  — 

—  Było  baczyć  wprzódy,  co  ci  przystoi. 
Nie  byłabyś  dzisiaj  we  władzy  mojej.  — 

Wtem  na  środek  morza  koniem  przebrnęli. 
Tam  sią  z  nią  pogrążył  w  głąbi  topieli. 

I  długo  słyszano  nad  morskie  fale 

POD  LIPĄ, 
Jak  sią  rozlegały  królewny  żale.  — 

ZDA  MI  SIĘ,  SŁYSZĘ  TĘTENT  KONIA. 


302  CHIMERA 


RUNY  TIDEMANDA''). 

W  starych  sią  czasach  działo. 
I  dziś  przykłady  mamy, 

Ze  zniewalała  miłość 
Dziewki  i  dworskie  damy. 

DZIEŃ  ŚWITA  POD  LIPĄ. 

Był  pan  Tidemand, 
Siadł  przy  szerokim  stole. 

Stare  dziwne  zaklącia 
Powiadał  w  druhów  kole. 

—  Nie  m^ogą  małej  Blidę 
Prośbami  dostać  w  race. 

Wypiszą  modre  runy. 
Na  pokład  ją  przynącą.  — 


O    GRUNDTVIG,  Dg.  F.  Ks  74. 


RUNY  TIDEMANDA  363 

Wyrzucił  ku  wybrzeżu 
Czary  pisane  runą. 

One  dziewce  Blidelil 
W  same  race  pofruną. 

Była  dziewka  Blidelil, 
Wyszła  ci  na  brzeg  biały. 

Obaczyła  dwie  róże, 
W  stroną  lądu  leciały. 

I  podniosła  dwie  róże. 
Schowała  za  pazuszką, 

Zaniosła  do  alkowy. 
Ukryła  pod  poduszką. 

Ocknie  sią  mała  Blidę 
W  samą  północną  porą. 

Pocznie  głośno  powiadać 
Swoją  przemożną  zmorą. 

—  Nie  wiem.  co  mią  przymusza 
I  ciągnie  z  całej  mocy 

Do  pana  Tidemanda, 
Co  go  nie  znam  na  oczy.  — 

Ozwała  sią  piastunka, 
Ozwała  przez  pokoje: 

—  Spij -że  cicho.  Blidelil, 
Co  ci  to  dziecią  moje?  — 

Śni  jej  sią  strój  jedwabny 
I  śni  płaszcz  jak  bławatki. 

Radaby  choćby  we  śnie 
Kłaść  takie  piąkne  szatki. 


}64  CHIMERA 

Porwie  się  mała  Blidę, 
Czemprądzej  sią  przybierze, 

Wstaje  w  nocy  i  biegnie 
Na  pomorskie  wybrzeże. 

Wstąpiła  mała  Blidę 
Na  pomost  okrętowy. 

Tam  czekał  pan  Tidemand, 
Witał  ją  temi  słowy: 

—  Witaj,  piąkna  Blidelil, 
Witaj  że  u  mnie  w  gości! 

Niema  to  już  rycerzy 
Pośród  ojcowych  włości?  — 

—  Są  giermki  i  rycerze. 
Są  w  mego  ojca  ziemi. 

Ze  ci  przychodzą  w  ręce. 
Czynisz  runami  swemi.  — 

Rozżaliła  ją  mowa. 
Oczy  trysnęły  łzami. 

Rzuciła  krzyżyk  w  wodę. 
Sama  skoczyła  za  nim. 

Była  dziewka  Blidelil, 
Rzuciła  krzyżyk  w  morze, 

Mały  zielony  kamień 
Wciągnął  ją  w  wodne  łoże. 

Długo  stał  pan  Tidemand, 
Patrzał,  czy  nie  wypłynie. 

Zrzucił  z  siebie  odzieże. 
Przepadł  w  modrej  głębinie. 


RUNY  TIDEMANDA 

Na  złe  były  pisane 
Runy  te  i  na  szkoda: 

Straciły  przez  nie  życie 
Dwa  królewięta  młode. 

DZIEŃ  ŚWITA  POD  LIPĄ. 


J6j 


LUDOWE  BALADY  NIEMIECKIE. 


ULINGER  I  HANNA  *). 

lVyjechał  rycerz  z  ciemnych  kniej, 
Zanucił  głośną  piosnką  —  hej ! 
Na  trzy  ją  nuty  śpiewa. 
Las  echem  rozebrzmiewa. 

Hanusia  słyszy  go  z  balkonu 
I  mdleje  od  piosenki  tonu. 

—  Bodaj  zaśpiewać  taki  śpiew. 
Dałabym  moją  cześć  i  krew!  — 

—  Piękna  panienko,  wyjdź  z  pokoja. 
Spodoba  ci  sią  piosnka  moja. 
Piosnka  potrójnej  nutki. 

Co  ją  zna  las  calutki.  — 


O     ERK-BÓHME,  Deułscher  Liederhort,  Xs  42,  b.  c.  d. 


ULINGER  I  HANNA  ^67 

Ujął  za  pas.  za  złote  godło. 
Za  siebie  wsadził  ją  na  siodło 
I  pocwałował  w  dobry  czas, 
Aż  wjechał  w  nieprzebrany  las. 

Podjechał  pod  leszczyny  krzak, 
Turkawka  siedzi,  śpiewa  tak. 
Tak  śpiewający  biada: 

—  Dziewczyno,  czeka  cię  zdrada.  — 

—  Łżesz,  wraże  przeklęły  ptaku  I    » 
Pędź,  nie  ustawaj  mój  rumaku. 
Pędź  aż  do  zimnej  studnie. 

Tam  krew  rozlana  chłodnie.  — 

Rozłożył  płaszcz  swój  na  murawie 
I  usieść  prosił  ją  łaskawie: 

—  Siądź,  panno,  tu  na  wrzosy. 
Muskaj  mi  płowe  włosy.  — 

Za  każdym  włoskiem,  który  muśnic. 
Na  twarz  jej  łza  rzęsista  pluśnie. 
Rycerz  jej  spojrzy  w  oczy : 

—  Jaka  cię  troska  tłoczy  ? 

Czy  ci  żal  twego  ojca  włości. 
Czy  ci  żal  krasy  i  młodości, 
Czy  jesteś  takiej  pychy. 
Ze  ci  się  zdam  za  lichy  ?  — 

—  Ni  mi  żal  mego  ojca  włości. 
Ni  mi  żal  krasy  i  młodości. 
Ni  jestem  takiej  pychy. 

Byś  mi  się  zdał  za  lichy. 

Jeno  na  sośnie  tej  wysokiej 
Widzę  jednastu  panien  zwłoki.  — 


j68  CHIMERA 

—  Hanusiu,  serce  moje. 
Dwunaste  będą  twoje.  — 

—  Juzem  tu  życie  dać  gotowa. 
Pozwól  mi  jeszcze  rzec  trzy  słowa.  — 
Pierwszy  sią  raz  ozwała. 

Na  ojca  zawołała. 

Drugi  sią  raz  ozwała, 
Mateczki  swej  wzywała. 
Gdy  ozwie  sią  raz  trzeci. 
Do  brata  głos  doleci. 

Przy  chłodnem  winie  siedział  brat. 
Gdy  siostry  głos  przez  okno  wpadł. 

—  Słyszycie,  co  sią  dzieje  ? 
To  siostra  woła  z  knieje.  — 

Jeszcze  sią  z  ławy  nie  porwali. 
Już  rycerz  stał  w  gospodnej  sali. 

—  Czemu  trzewiki  twe  rumiane. 
Jak  gdyby  były  w  krwi  zwalane?  — 

—  Jakże  nie  mają  krwawe  być. 
Gołąbka  w  lesie  ubiłem  dziś.  — 

—  Gołąbek,  coś  go  zamordował, 
W  mojej  sią  matki  domu  chował. 
Na  winie  i  na  mleku, 

Śród  nas  najmłodszy  z  wieku.  — 

Ciało  Hanusi  piąknie  chowano. 
Ciało  rycerza  kołem  łamano; 
Piąknej  Hanusi  dzwoniły  dzwony, 
A  po  rycerzu  krakały  wrony. 


SUDELE  *). 

Miał  jeden  król  córeczką, 
W  siódmym  rokit  Haneczką. 

Usiadła  raz  u  strużki 
I  zbierała  kamiuszki; 
Szedł  kramarz  od  granicy, 
Rzucił  jej  kłąbek  nici; 
Gdy  wziąła  za  jedwabną  nić, 

—  Teraz  już  musisz  moją  być.  - 

Wziął  królewną  z  nad  wody. 
Zaniósł  ją  do  gospody: 

—  Przyjm  do  służby  przybłądą. 
Karczmarko,  niech  jej  zbądą.  — 

—  Czemu  wziąćbym  nie  miała? 
Bądą  piąknie  chowała.  — 


*)    L.  TOBLER,  Schweiser  Yolkslieder,  I.  p.  112. 


^70  CHIMERA 

A  gdy  minęło  siedem  lat. 
Wyrosła  piąkna  niby  kwiat. 
Jechał  dziedzic  korony 
W  kraj  obcy  szukać  żony. 
Skoro  w  gospodzie  stanął  pan, 
Hanusia  niosła  wina  dzban. 

—  Wyjdź  karczmarko  z  pokoja  : 
Czy  to  córeczka  twoja. 

Czy  żona  twego  syna. 
Czyli  cudza  dziewczyna?  — 

—  Ni  to  moja  dziewczyna. 
Ni  żona  mego  syna; 

To  jest  biedna  Siidele, 

Mym  gościom  łóżka  ściele.  — 

—  Karczmarko,  pozwól  ino 
Zabawić  sią  dziewczyną.  — 

—  Tak  długo,  jak  życzy  pan. 
Siidele  niech  służy  wam.  — 

Czekał  wieczornej  pory. 
Wiódł  ją  do  swej  komory. 
Na  pańskie  wiódł  posłanie. 
Pytał,  czy  z  nim  zostanie. 

Prosił  ją  przy  sobie  ledz. 
Położył  w  środku  złoty  miecz: 
Tak  ma  zostać  do  ranka, 
Hanuś  nie  straci  wianka. 

—  Obróć  sią  do  mnie  główką 
I  przemów  jedno  słówko  ; 
Opowiedz  mi  do  woli. 

Jaki  cią  smutek  boli. 


SUDELE 


371 


Zkąd  wzięłaś  sią  tak  gładka. 
Kto  ojciec  twój  i  matka  ?  — 

—  Królem  rodzica  zową. 
Matką  moją  królową; 
Mam  ci  jednego  brata 

Bóg  wie  kędy  śród  świata.  — 

—  Prawdziwe -li  twe  słowa, 
Że  twa  matka  królowa. 
Poznaj  królowej  syna. 
Siostrzyczko  ma  jedyna.  — 

A  gdy  zaświtły  zorze, 
Karczmarka  już  w  komorze: 

—  Wstawaj,  dziewko  niecnoto. 
Spiesz  się  gościom  z  robotą.  — 

—  Ju&  Hanusia  jest  panią. 
Sama  odrabiaj  za  nią.  — 

Ujął  ją  w  pół  stanika. 
Posadził  na  konika. 

A  gdy  wjeżdżał  w  podwórze. 
Wyszła  matka  w  tej  porze: 

—  Niech  cię,  synku.  Bóg  strzeże 
I  to  dziewczątko  świeże.  — 

—  To  stracone  twe  dziecię, 
Płakane  długie  lecie.  — 

Prosili  ją,  by  siadła. 
Kładli  rybę,  by  jadła, 
Suli  złote  pierścieńce 
Tej  królewskiej  panience. 


^72  CHIMERA 


PIĘKNA  HANNELE*), 

Topielec  zapragnął  żony, 
W  ksią&ącym  domu  zrodzonej 
PIĘKNEJ  HANNELE. 

Kazał  brukować  złotem  most, 
Tamtądy  miała  przechodzić  wprost. 

Ledwie  zrobiła  krok  i  drugi, 
Jużci  zapadła  w  modre  strugi. 

Ledwie  zapadła  w  modre  zdroje. 
Topielec  porwał  ją  jak  swoją. 

Mieszkała  w  głąbi  siedem  lat, 
Siedm  dzieci  miała  jak  sam  kwiat. 


*)  (ŚLĄSKA.)  ERK-BOHME,  za. 


PIĘKNA  HANNELE  ^7^, 

Słała  nucący  nad  kołyską,  - 
Gdy  usłyszała  dzwony  blizko. 

—  Topielcze  mój,  topielcze  drogi. 
Pozwól  mi  wejść  w  kościelne  progi!  — 

—  Gdybym  pozwolił  do  kościoła. 
Nie  powróciłabyś  mi  zgoła.  — 

—  Zkąd&ebym  wzięła  tej  ochoty  ? 
Któżby  tu  karmił  me  sieroty?  — 

Gdy  weszła  na  kościelny  cmątarz. 
Kłaniały  się  jej  drzewa  w  pas . 

Kiedy  w  kościelne  weszła  dźwierze. 
Kłaniały  pany  i  rycerze. 

Niósł  ojciec  ławę,  żeby  siadła. 
Matka  poduszki  dla  niej  kładła. 

A  gdy  msza  wyszła  do  ostatka. 
Brali  ją  z  sobą  ojciec,  matka. 

Za  stół  ją  wiedli,  żeby  siadła. 
Stawiali  rybę,  żeby  jadła. 

Kiedy  wtem  byli  śród  obiada. 
Jabłuszko  jej  na  łono  spada. 

—  O  matko,  żal  się  mojej  głowy. 
Wyrzuć  to  jabłko  w  żar  ogniowy.  — 

—  Chcesz  mię  w  ogniową  rzucać  spiekę. 
Któż  naszym  dzieciom  da  opiekę?  — 


314  CHIMERA 

—  Podzielmy  dzieci  na  oboje: 

Ja  wezm^  czworo,  ty  weź  troje.  — 

—  Ja  wezmą  troje,  ty  weź  troje. 
Siódme  rozdzieli  się  na  dwoje: 

Ja  wezmą  pół  i  ty  pół  ciała. 

Żeby  nam  krzywda  sią  nie  działa.  — 

—  A  masz  ty  krajać  me  pachoła. 
Już  ja  pod  wodą  zostać  wolą, 

PIĘKNA  HANN  ELE!  — 


PRZEŁOŻYŁ  Edward  Porębowicz. 


ROZANY  OBŁOK. 


Z  gór  mówię  białych  przy  zachodzącem  słońcu. 

Mrocznieją  głazy  olbrzymie,  idą  na  wasz  gród. 

Nie  oszczędzą  sadów,  ni  minaretów. 

Złote  wieżyce  legną  w  ruinach,  na  dywanach  smyr- 
neńskich  pokrwawią  się  głowy. 

Nałożnice  w  plusku  fontann  usłyszą  z  poza  .wysokich 
ścian  ogrodu  huk  ciężki  zstępujących  olbrzymów. 

Miasto,  jak  garść  brylantów  migocąca  w  marmuro- 
wej misie,  rozbłyśnie  tysiącami  ogni  tych,  co  zbudzeni  bę- 
dą pytać  i  zmilkną. 

Ale  On  patrzy  na  obrady  geniuszów  w  sali  mrocznej, 
gdzie  sądzą. 

On  słucha  w  ukryciu. 

Jego  niech  się  trwoży  serce  Twoje. 

Miecz  twój  niech  błyszczy  rosą  Imienia. 

Fontanny  zamarzły,    ptactwo  ucichło,    krzyk  i  śpiew 


3i6  CHIMERA 

skamieniał  —  dzieci  przytuliły  się  do  kwiatów,  na  którycłi 
wiszą  nieruchome  pszczoły. 

Czarna  gazela  moja  wyszła  z  grobowca,  ku  morzom, 
gdzie  płyną  góry  lodowe. 

Widziałem  Widmo  i  nie  wzbroniłem  odejść  za  baszty 
skał,  aby  nie  była  w  dzień  mojego  sądu: 

gdy  mię  przywiodą  skutego  w  łańcuchu  i  Bóg  z  obrzy- 
dzeniem nastąpi  nogą  na  mój  rubinowy  dyadem. 

Gdyż  wybrał  mię  swoim  prorokiem,  lecz  dusza  moja 
płynie  na  lodowej  górze,  szukając  nadaremno'  po  modrych 
otchłaniach  Tej,  która  wyszła  z  mojego  serca,  czyniąc  je 
zimnym  grobowcem. 

Bóg  jest !  mówią  to  skały,  wstrzymane  w  biegu  z  gór 
ogromnych,  które  opasały  miasto. 

Bóg  jest:  pachną  Imieniem  Jego  żółte  owsy  w  ogro- 
dach i  dojrzałe  brzoskwinie  —  i  laki  szkarłatne,  i  pstre  be- 
galie,  i  chińskie  fioletowe  róże. 

Bóg  jest :  gruchają  gołębie,  i  ptactwo  świegoce  w  buj- 
nych topolach,  i  niebo  błękitnieje,  słońce  zachodząc  przy- 
klęka na  kaszmirski  purpurowy  dywan  — 

a  gwiazdj'^  już  poczynają  wyśpiewywać  Jego  imię 
z  kryształowych  czarnych  minaretów. 


Bóg  jest !  powtórzyłem,  stojąc  na  płaskim  stepie,  któ- 
ry pokrywał  zielenią  górę,  i  czując,  jak  morderca  pełznie 


wśród  traw. 


ROZANY  OBŁOK 


377 


Zorza  wieczorna  złotym  przepychem  rozkrzewia  się 
nad  górą  podobną  do  trumny  —  niebieskie  trójkąty  prze- 
dzierają się  przez  jej  złototkany  szal. 

Gwiazda  miłości  wystąpiła  pierwsza  na  jasne  przej- 
rzyste lazury. 

Cmentarz,  nagrobki  w  turbanach  i  spisach  —  dają 
mi  wspomnienie,  że  byłem  królem  narodu,  który  wyginął. 

Nie  żal  mi  jego  i  nie  wyciągnąłbym  rąk  do  berła 
nad  nim. 

Bóg  mię  uczynił  prorokiem  pustyni  i  nie  kazał  mówić 
do  mrówek  z  miast. 

Zejdą  się  olbrzymy  przed  namiot  nieba  mojego  — 
zanurzą  swe  ramiona  we  krwi  i  będą  kiełzać  chmury  peł- 
ne skrzydeł. 

Wyjechałem  ku  miastu  wyrytemu  w  skałach,  gdzie 
już  niema  żyjących. 

Koń  biały  unosił  mię  lekko  jak  obłok  mgły  między 
wyschłemi  ziołami. 

I  gdzie  padła  piana  z  jego  uździenic,  —  tam  zakwi- 
tały ametystowe  łany  krokosu. 

Jechałem  do  grobu  Jej,  aby  przyzwać  Widmo,  i  do 
łoża  mego  chciałem  Ją  unieść. 

W  bramie  umarłych  ujrzałem  stojącą  niewiastę  mło- 
dą i  drobną,  niezmiernej  piękności. 

Jakoby  latarnie  czarnych  dyamentów  okryte  jedwa- 
biami rzęs  —  świeciły  jej  źrenice,  twarz  i  postać  zdały 
się  żywym  płomieniem. 

Czułem  pocałunki  jej  spojrzeń  na  moich  opuszczo- 
nych powiekach,  imię  Jej  było  Dalita. 

Podałem  dłoń  mą  zamiast  strzemienia,  gdy  siadała 
ze  mną  na  Mlecznego,  i  ostrożnie  zwolna  zjeżdżałem  z  wiel- 
kiej stromości  ku  dolinie,  gdzie  srebrnym    wężem  wybły- 


378  CHIMERA 

skała  rzeka  i  drzewa  gajem   czarnym,  pełnym  cienia,    za- 
praszały do  swoicłi  świątyń. 

Droga  zwęziła  się  nad  przepaścią  i  skała  stromo  ster- 
czy ku  niebu,  a  głęboko  w  dole  zasnuły  się  wąwozy 
mgłami. 

Tam  w  nieskończone  dale  idę,  w  nieskończone  dale 
idę  smętny  sam. 

Wrota  gór  rozwarte  przede  mną,  a  za  niemi  morze.  — 


ii 


Kiedy  opadł  żar  południa  i  cłiłodny  wietrzyk  oświe- 
żył  niebo,  które  było  rozpalonym  piecem  —  używszy  ką- 
pieli pachnącej  siarką  w  kłębach  olbrzymich  tęczowej  pia- 
ny —  pod   ręką   wysmukłego   persa otwarłem    furtę 

do  ogrodu  niezmiernego,  który  się  rozciągał  na  stokach 
wielu  gór  przerytych  bezdenną  skalną  czeluścią. 

Tu,  znużony  myślami,  których  żar  nie  dał  się  ochło- 
dzić sorbetem  i  zimnym  krwawym  owocem  indyjskich 
kaktusów,  —  patrzyłem  na  góry,  gdzie  kołyszą  się  jasno- 
zielone łany  traw  i  brązowe  skaliste  grody  pełne  sykają- 
cych świerszczy  i  zapachu  czombrów. 

I  zmierzając  ku  skałom,  widzę  na  ich  porytych  sar- 
kofagach zamierzchłe  legendy:  Prometeusz  skuty  słucha 
Oceanid,  głowa  ścięta  Meduzy  płynie  po  falach.  Jutrzen- 
ka sięga  ręką  do  przełęczy  now3'^ch  zórz,  okrutne  bożysz- 
cze na  ołtarzu   ze  splecionych  ciał a   wodospady 


RÓŻANY  OBŁOK  3^9 

cicho  szemrzą  w  wąwozach,  i  trzciny  bambusów  nad  sta- 
wem poruszają  się  od  przechodzącego  ibisa. 

Księżyc  blady  jak  niedojrzały  pąk,  muszki  zielone 
wirują  w  napowietrznych  jeziorach  — 

serce  moje  było  ciche,  lecz  niemocne. 

Syciłem  się  rubinowym  szkarłatem  lilij,  fale  złota- 
wych mietlic  kołysały  się  — 

i  byłem  znużony  jak  posąg  świętego,  co  już  stoi  od 
lat  tysięcy  w  starej  świątyni,  z  rozwartemi  oczyma  na  tłumy 
wielbiących,  a  bardziej  tajemniczych,  niźli  bożyszcze,  dusz. 

Gdzie  jesteś?  bóle  moje  się  zagoiły,  żądze  umknęły 
jak  szakale  z  miejsca  ogniów. 

W  duszy  mej  świeci  głowa  Matki  Boga  z  przym- 
kniętemi  oczyma,  gorączka  męki  już  przestała  ją  palić,  łzy 
wyschły,  niebo  już  osiągnięte  i  otwarte.  Syn  króluje  wśród 
gwiazd  i  otchłani,  żołnierze  rzymscy  dawno  rozsypali  się 
w  mogiłach,  lampa  kadzilna  płonie  rubinowem  pełgającem 
uwielbieniem  —  i  tak  smutno  —  monotonnie  —  bezdźwięcz- 
nie w  tych  niebiosach,  gdzie  trawy  się  kołyszą,  błękit  bez 
chmur,  i  tylko  orzeł  niedosiężnie  przelata  —  unosząc 
w  szponach  obwisłe  zakrwawione  koźlątko.  — 


Przepaści  wężem  złowrogim  przeryły  ogród,   żlebem 
kamiennym  zapadają  w  głębinę  piekieł. 


)8o  CHIMERA 

Potok  to  rwie  się  huraganem  piany,  to  wypełnia  mil- 
czeniem zimne  bezdenne  jeziora. 

Potworne  ropuchy  i  kameleony,  gnieżdżące  się  w  wil- 
gotnych jamach,  gadały  ze  sobą. 

Księżyc  przyświecał  przez  stare  tysiącoletnie  lasy 
cedrów. 

Z  baszt  jarzyły  się  ognie. 

Na  szczycie  niedostępnej  góry  migotał  zamek  łuską 
gwiazd. 

Słuchałem  bębnienia  ropuch  i  szeptu  kameleonów, 
które  obsiadły  w  leju  skalistym  mgławe  jeziora. 

Myślałem  o  tych,  co  błądzą  zamknięci  w  pieczarach. 

Sam  byłem  —  księżyc  już  zapadł  za  góry  —  chłodne 
milczenie  nastrajało  swój  instrument  przerażenia  i  rozpaczy. 

Myślałem  —  jakie  są  tajemnice  Boga,  kiedy  je  ukry- 
wa przed  sobą  samym  ?  — 


Przj^ległszy  twarzą  do  granitowych  wschodów  świę- 
tego stawu  —  przysiągłem  Tobie,  Boże  nieogarniony 

Ty  jeden  usłyszałeś! 

Czemuż  przerywam  milczenie? 

Na  górze  upiornej,  z  pod  całuna  lodów  mroczą  się 
granity  —  i  niebosiężne  twierdze  z  białych  marmurów  — 
i  stacza  się  błękitny  lodozwał,  jakby  płaszcz  olbrzyma. 


RÓŻANY  OBŁOK  )8i 

Tu  karmią  się  u  źródeł  rzeki  szalone  i  nieokiełznane, 
co  trą  głazy  na  miałki  żwir  —  a  im  bliżej  morza,  ciche 
i  głębokie. 

Ja,  król,  wisiałem  nad  przepaściami,  i  nie  miał  mi  nikt 
sznura  dorzucić,  nie  było  nikogo  z  żywych  —  prócz  sępów, 
co  się  ważyły  na  tle  śnieżnej  straszliwej  piramidy. 

Pisałem  sztyletem  Imię  Twe  na  bryle  kobaltu,  cze- 
kając rychło  mi  omdleje  ręka  i  runę  w  otchłań,  z  której 
wiatr  mroźny  podnosił  moje  włosy  do  góry. 

Ujrzałem  kosodrzew  i,  wbijając  szpony  w  ścianę,  do- 
ciągłem  się  do  drzewiny  i  przy  niej  ległem  omdlały  — 
złote  ogniste  zasłony  otuliły  oczy  moje  —  a  ptaszek  lecą- 
cy mógł  mnie  muśnięciem  strącić  tam  w  otchłań,  gdzie 
ryczący  potok  tu  zaledwo  zdał  się  wężykiem  srebra. 

I  począłem  się  zsuwać  jakby  z  murów  piekielnego 
grodu.  —  Teraz,  gdy  słońce  zaszło,  ja,  minąwszy  otchłanie, 
ucałowałem  ziemię  szmaragdową  od  traw  —  i  spoglądam 
w  obłoki  płynące,  które  przyszły  do  gór  tych  na  spoczy- 
nek nocny  —  patrzę  ku  morzu  nieba,  które  się  staje  wciąż 
głębszą  świątynią  gwiazd  i  wtajemniczeń  — 

i  wznawiam  śluby  moje  z  Tobą,  o  Niedosiężny  — 
Straszny  i  Najmędrszy. 

Jestem  obłokiem  zwiewnym,  który  przyszedł  ku  nie- 
ruchom57m  nadziemnym  wyżynom,  i  wiatr  poranku  zwieje 
mię,  dokąd  Ty  mu  rozkażesz. 

Gwiazdy  gromnicami  rozetlą  się  nade  mną  śniącym, 
dusza  ma  jak  tchnienie  kwiatu  będzie  się  tuliła  do  Two- 
ich ran,  o  Góro,  z  nizin  umarłego  stepu 

wznosząca  się  śnieżną  Alleluja  w  nieprzejrzane  Mil- 
czenia niebiosów. 


Tadeusz  Miciński. 


LWY.    TRAGEDYA  ZWIERZĘCA  W  CZTERECH  AKTACH. 
Z  PROLOGIEM  I  EPILOGIEM. 


Mors  sola  fatetur,  ąuantula  sini 
hominum  corpuscula  (qui  vivi  cu- 
piditates  animorum  explere  ne- 
queant.) 

JUYENALIS.  SAT.  X. 
COMMENTARIUS   RUPERTI. 


OSOBY: 

LEW  STARY,  ojciec  (bas  i). 
LEW  MŁODY,  syn  (bas  2). 
GAZELA,  pokusa  (sopran). 
POGROMCA,  kara  (tenor). 
CHÓR  DYSZKANTÓW. 
CHÓR  KONTRALTÓW. 
CHÓR  VOX  HUMANA. 
CHÓR  VOX  BESTIALIS. 
REŻYSER,  baryton. 

Uwaga.    Chóry  śpiewają  niewidzialne. 


PROLOG. 


Kartyna  wyobraża  maskę  tragiczną.    Przez  jeden  oczodziur  patrzy  oko  minutę, 
potem  znika. 

REŻYSER,  wyłażąc  z  pod  kurtyny  i  kłaniając  się. 

Panowie  i  damy! 

Zaraz  zaczynamy: 

Tylko  dwa-trzy  zdania, 

I  rzecz  się  odsłania, 

Panowie  i  damy! 
Choć  łatwiej  być  zwierzęciem  niżeli  aktorem, 
Ale  robić  aktora  zwierzęciu  nie  łacno; 
Gdy  więc  moi  artyści  jakie  głupstwo  pacną, 
Ja  na  siebie  należną  im  przyganę  biorę. 


LWY  j8j 

Żem  nie  umiał  im  dodać  uczeńszej  wyćwiki. 
Co  się  tyczy  zaś  głosów  rejestru  i  brzmienia, 
Darujcie,  gdy  znajdziecie  coś  do  przyganienia : 
To  trudno  —  Iwy  nie  mogą  ryczeć  jak  słowiki. 
Nawet  rola  pokusy,  którą  gra  gazela. 
Jest  to  raczej  partycya  koźla  niż  aniela. 
Co  do  chóru,  wiadomo:  przy  najlepszej  modle 
Solistów  czy  najgorszej  — chór -tłum  ryczy  podle. 
Zatem,  mniejsza  o  śpiewy:  treść  jeno  niech  strzela 
W  was,  ku  temu  się  kwapię  i  o  to  się  modlę. 

Widząc  oznaki  zniecierpliwienia,  głosem  szybkim: 

Panowie  i  damy! 

Sekunda  —  i  gramy, 

Panowie  i  damy ! 
Lecz  pomimo  najlepszych  modłów  mych  i  życzeń, 
Nieodrazu  schwycicie  wątek  kozłopieśni ; 
Więc  starym  obyczajem  opowiem  wam  wcześniej, 
Jakowa  treść  tych  śpiewnych  będzie  wyjęzyczeń. 
Opiany  tutaj  będzie  los  lwa,  libertyna 
Starego:  jak  go  żądze  wwiodły  do  niewoli; 
Jak  się  kuglarstw  nauczył,  oraz  dalsza  kolej: 
Jako  z  woli  pogromcy  spłodził  w  klatce  syna. 
Dawszy  się  rodzicielskiej  opanować  rui; 
Jako  syn  ten  zwyrodniał,  acz  ćwiczon  od  dziecka; 
Jako  przeciw  staremu  raz  wystąpił  lwu  i 
Jak  go  do  uciekania  podjudzał  bez  skutku. 
To  wam  wszystko  obwieści  ta  kozłopieśń  smutku. 
Zwana  przez  stylistyki  tragedyą  z  grecka. 


Kłania  się  i  chowa  za  kurtynę  wciąż  spuszczoną.    Słycłiać   kilka   akordów  chó- 
ralny cłi,  faluj ącycli  piano.    Z  tła  ich  wynurzają  się  kolejno  śpiewy. 

CHÓR  DYSZKANTÓW. 

Kraj  zimny  jest  wyzuty 
Z  gorących  barw  i  kras. 
Po  wszystek,  wszystek  czas 
Maj  lepszy  był  niż  Luty. 


384  CHIMERA 

CHÓR  KONTRALTÓW. 

Zwierz  jeden,  pojman  raz, 

Od  pet  jest  jako  struty, 

I  będzie  wył  dopóty, 

Aż  czmychnie,  czmychnie  w  las. 

CHÓR  VOX  HUMANA! 

A  inny  zwierz  —  jak  płaz : 
Choć  będzie  bity,  pluty, 
Tresunku  czci  statuty 
I  lgnie  do  ludzkich  mas. 

CHÓR  VOX  BESTIALIS. 

Niech,  niech  nie  dziwią  was 
Z  ust  bestyj  ludzkie  nuty: 
Zwierz  zewsząd,  zewsząd  szczuty, 
W  kadłuby  ludzkie  wlazł, 

RAZEM. 

Za  winę  są  pokuty, 
Lecz  rzadko,  by  w  sam  raz: 
Niejeden  zły  się  spasł,      1 
Dobremu  brak  na  buty.  | 

Koniec  prolog^.    Zasłona  idzie  w  górę  zwolna  i  uroczyście. 


AKT  I. 

Połowa  sceny  (lewa)  przedstawia  pokoik  dziewiczy  wraz  z  dziewiczą  Gazelą. 
Ściany  pokoiku  stanowi  krata,  której  pręty  zamaskowane  są  liśćmi.  Druga  połowa  sce- 
ny (prawa)  przedstawia  las  dziewiczy. 


GAZELA,  oskubując  liście  mordką. 

Czy  kocha  jak  słodki  sok  traw 
Mój  Gazel  mnie? 


LWY  j8j 

Czy  lotny,  rączy  i  żwaw 
Ku  innej  mknie? 

Zamyśla  się  i  żuje  liść  ze  smutkiem. 

CHÓR  VOX  BESTIALIS. 
Może  się  objadł  i  leży  gdzie? 

GAZELA. 
Kochanku,  zjawże  się,  zjaw. 

CHÓR  VOX  HUMANA. 

Że  nie  żył  cnie, 
Przeciął  mu  dnie 
Strzał  snadź?.. 

CHÓR  VOX  BESTIALIS. 

Pif!..   Paf!.. 

CHÓR  KONTRALTÓW. 
O  lesie,  zbaw  ty  go,  zbaw! 

GAZELA,   skubiąc  listek  za  listkiem. 

O  liściu,  ach,  powiedz  ty  mi, 
Nadzieją  mnie  nakarm  zieloną: 
Kocha?..  Nie  kocha?..  Tak?..  Ni?.. 
Dużo?..  Cokolwiek?..  Nic  pono?.. 

CHÓR  DYSZKANTÓW. 

On  jej  nie  kocha,  nie  kocha, 
Nie  kocha  wiele,  ni  trocha! 

CHÓR  KONTRALTÓW. 

Być  przez  miłego  wzgardzoną, 
O  jakże  los  taki  łzaw! 


Słychać  ryk  lwi. 


GAZELA,  drżąc. 
Co  za  złowieszczy  to  traf! 


386  CHIMERA 

Czekać  Gazela  tu  mam, 

Gdzie  krąży  Lew,  brutalny  cham... 

CHÓR  KONTRALTÓW. 

O  dolo!  zbaw  ty  ją,  zbaw! 
Ryk  potężnieje. 

GAZELA,  drży  i  klęka. 

Miłości,  zbaw  ty  nmie,  zbaw!.. 

Wstaje. 

Czekać  czy  uciec?..  JeżeU 
Tu  swej  nie  znajdzie  gazeli 
Gazel  mój,  zwierzę  kochane?.. 

Namyśla  się. 

Czekać  czy  uciec?.. 

stanowczo. 

Zostanę. 

CHÓR  KONTRALTÓW. 

Miłość  lękliwych  ośmieli. 
Zrobi  heroinę  z  gazeli. 

CHÓR  VOX  BESTIALIS. 
A  z  heroiny  znów  —  matkę. 

CHÓR  DYSZKANTÓW. 
Miłość  —  cne  czucie  i  rzadkie. 
Ryk  zbliża  się  coraz  bardziej. 

GAZELA,  z  determinacyą. 

Żeby  tam  nie  wiem  co,  nie  wiem 

Swemu  miłemu  nie  skrewię. 
On  przyjdzie,  to  się  obronim 
Ucieczką  w  step  chyżolotną; 
A  gdy  lew  zje  mnie  samotną, 
To  z  myślą,  z  myślą  zje  o  nim. 


CHÓR  KONTRALTÓW. 

Choć  przejął  lęk  ją  do  trzewi, 
Ale  miłemu  nie  skrewi. 

CHÓR  VOX  HUMANA. 

Miłość  gazelę  i  króla 
Znieczula  na  śmierć,  znieczula. 


Wchodzi  Lew  stary  i  zatrzymuje  się  przed  pokoikiem,  nie  dostrzegając  zamasko- 
wanych prętów.    Gazeli  też  nie  widzi. 

LEW  STARY,  czkając. 

Wiele  dziś  jadłem ... 

Czka. 

Tak,  wiele... 
Żyje  się,  czem  się  brzuch  naćka: 
Nad  wszystko  dbajmy  o  maćka. 
Rzuca  okiem  we  wnętrze  pokoiku. 

Co  widzę?.. 


Podchodzi  bliżej. 
Oblizuje  się. 


Widzę  Gazelę. 


Kpy  mówią  tak:  cudzo -nie -łóż, 
A  ja:  co  widzisz,  spotrzebuj. 
Tego  mnie  uczył  pa... 

Czkając  kończy  wyraz. 

. . .  peusz. 

Do  Gazeli,  która,  dygocząc,  dyga. 

O  wiotka,  nie  bój  się,  nie  bój. 

GAZELA,  dygając. 

Wybacz  mi,  puszcz  potentacie, 
Że  jestem  celem  twych  źrenic. 
Przejdź,  proszę,  i  nie  rób  mnie  nic. 


^88  ^  CHIMERA 

LEW  STARY,   z  adaną  srogością. 

Zawsze  mi  tu  się  szwendacie, 
Kusidła?..  Małe  wam  stepy? 
Kogóż  to  czekasz? 

GAZELA,  rumieniąc  się. 

Gazela. 

LEW  STARY,  przechodząc  w  żartobliwość. 

Coś  mu  nie  pilno  wesela... 

Obrzuca  Gazelę  wzrokiem. 

Musi  być  chyba  przyślepy. 
Tylu  powabom  gazelim 
Pozwalać  więdnąć  czekaniem!.. 


Surowo. 


Wprost  do  Gazeli. 


Nagle  i  ogniście. 


Bardzo  mu,  bardzo  to  ganię. 

GAZELA,  skromnie. 
Tak  się  niedawno  widzielim. 

LEW  STARY,  jakby  do  siebie. 
O  naiwności  dziewicza! 

Patrz,  ty  mu  dajesz  kwiat  wszystek, 
A  on  lumpuje  gdzieś  chłystek . . . 


Chcesz?  —  ukarzemy  panicza?.. 
Z  natarczywym  amizglem. 

Wszak  on  powinien  niesytą 
Łapą  otoczyć  biódr  wzgórze, 
W  gardło  kły  wrazić,  w  ust  róże 
Całować . . . 


Obłapia  ją. 


GAZELA. 

Puść ! , 


LIVY  389 

LEW  STARY. 

Gazelito ! . . 

CHÓR  DYSZKANTÓW. 
Ach,  on  ją  zabałamuci ! 

CHÓR  VOX  HUMANA. 
Pocóż  budziła  w  nim  chuci? 

LEW  STARY,  całując  Gazelę. 

Smacznaś  jest. . . 

GAZELA. 

Ty,  okrutniku! 

LEW  STARY. 

Mów...  mnie  podnieca  błaganie. 
Mów  jeszcze . . . 

GAZELA. 

Błagam . . .  tyranie  ! 

LEW  STARY. 

Niezłą  masz  krewką... 
Zagryza  Oazelę. 

Po  krzyku. 

CHÓR  DYSZKANTÓW. 
Zagryzł  Gazelą,  o  biada! 

CHÓR  KONTRALTÓW. 
Kto  zbytnio  ufa,  przepada. 

3- 

Wchodzi  Pogromca  i  z  trzaskiem  zasuwa  kratę.    Lew  porzuca  niedogryzio  ną  Ga- 
zelę i  uderza  łapami  o  pręty  klatki,  rycząc. 

LEW  STARY. 
O  piekło !  —  Wszędzie  mur  żelaz ! . . 


390  CHIMERA 

Znam  tych  kraciastych  moc  budek... 
A  tom  się  złapał  jak  dudek! 

POGROMCA,  trzaskając  batem. 
Do  cudzych  gazel  byś  nie  lazł! 

Uderza  Lwa  po  łapach.    Następnie  staje  w  pozie,    z  atletycznie  wypiętą  piersią, 
zwrócony  do  widzów. 

Jak  cenię  dolar,  niezłą  mam  gratkę. 
Pocóżeś,  królu,  żądze  rozpasał? 
Zamiast  pustyni  będziesz  miał  kratkę, 
Pod  moim  batem  będziesz  ty  hasał. 

CHÓR  VOX  HUMANA. 

Żeby  był  nie  był  żądzy  rozpasał. 
Teraz  by  sobie  po  stepie  hasał. 

POGROMCA. 

Choć  i  ja  kocham,  kocham  Dolores, 
Ale  mi  obca  jest  chuć  zwierzęca: 
Dolar  mię,  dolar  więcej  przynęca, 
Więc  mam  trzos  pełny  i  czyste  mores. 

CHÓRY,  unisono. 

Ten  ma  dolores,  który  ma  żonę, 
Ale  ma  mores  nieuszkodzone. 

Zasłona  spada. 


AKT  n. 

7. 

Wnętrze  wielkiej  klatki  cyrkowej.    LEW  STARY  drzemie. 

POGROMCA,  wcłiodząc  szybko  i  z  trzasldem. 

No,  dalej,  królu,  au/l  —  hop  w  środek  obręczy ! 
Allez,  allez,  go,  vorwdrtsl 


LWY  X9i 

LEW  STARY,  pokornie. 

Ach,  jak  mię  to  męczy!.. 
Głodnym . . . 

POGROMCA,  pokazuje  mu  kawał  jelit. 

Głodnyś  ? . .    Post  labores 
Dostaniesz  ten  tu  ochłap. 

LEW  STARY. 

Nie  łżesz? 

POGROMCA. 

Na  Dolores! 

Lew  skacze  przez  obręcz,  ale,  oburzony  na  siebie,  mruczy  z  gniewu.    Pogromca 
bije  go  i  mówi: 

A,  jeszcze  nie  możemy  pożegnać  się  z  pychą! 
Skacz  mi  tu  przyzwoiciej ! . .    Ani  mru-mru  —  cicho! 

Bije  go  znowu. 

LEW  STARY,  skacząc. 

o,  rab  juzem,  rab ! 

POGROMCA,  rzuca  mu  ochłap. 
Na,  królu,  atrappe! 
Lew  cliwyta  mięso,  pożera  je  i  zlizuje  ślad  krwi  na  podłodze. 

2. 

CHÓR  VOX  HUMANA. 

A  przecież  był  to  śmiały  lew: 
Gazele  przed  nim  drżały... 

CHÓR  KONTRALTÓW. 
A...  a...  a...  a...  a...  eh! 

CHÓR  DYSZKANTÓW. 
A...  a...  a...  a...  a...  eh! 


392  CHIMERA 

CHÓR  VOX  BESTIALIS. 
A...  a...  a...  a...  a...  eh! 

CHÓR  VOX  HUMANA. 

W  łakomym  zwierzu 
Serce  zajęcze. 

CHÓR  VOX  BESTIALIS. 

Lwa  uczy  skakać 
Głód. . . 

CHÓR  DYSZKANTÓW. 
Przez  obręcze. 

CHÓRY  RAZEM. 
A...  a...  a...  eh! 

POGROMCA. 
Dość,  królu,  nie  należy 
Zlizywać  z  talerzy. 

LEW  STARY,   z  bolesną  ironią. 
Dobra  lwu  i  kropla... 

POGROMCA. 
Skacz  no  jeszcze !  —  hopla ! 

LEW  STARY,   skacząc. 

Przeklęty  cyrk  twój! 

POGROMCA. 

Ruhig ! 

LEW  STARY. 

Licho  pal  to! 

POGROMCA  bije  go  i  nadstawia  obręcz. 

Ani  mi  słówka! 
Lew  skacze. 


LWY 

Jeszcze  jedno  salto  I 
Lew  skacze.    Pogromca  klepie  go. 

Ali  righłJ  Aż  miło  —  lwy  dobrze  ćwiczone. 
Rzuca  lwu  mięsa  więcej.    Lew  pożera  je, 

3- 

POGROMCA. 
Zgadnij,  com  ci  zgotował? 

LEW  STARY  z  namysłem. 
Rostheef? 

POGROMCA  kiwa  głową  zaprzeczająco. 

LEW  STARY. 

Schnitsel? 

POGROMCA,  jak  wyżej. 

LEW  STARY. 

??? 

POGROMCA. 

Żonę 
Poczciwą,  liodowaną  u  mnie  z  niemowlątka 
W  cnotliwej,  mocnej  klatce...  Bo  najlepsze  lwiątka 
Są  wyedukowane  w  kratkowanym  stanie. 

LEW  STARY,  uradowany. 

Brawo!  Bylebym  śniadanie 

Tylko  miewał  sutsze, 

Możnaby  klown'a.  bytem,  bez  troski  o  jutrze 

Radować  lica... 

Gdzież  jest  ta  lwica? 

Już  mi  jej  głodno. 


J9J 


)g4  CHIMERA 

POGROMCA,  wychodzi  ł  po  chwili  wprowadza  lwicę,  a  zwracając  się  do  Lwa: 

Ślubuj  -  Że  miłość  w  następstwa  płodną. 

Wychodzi. 

Lew  przygląda  się  lwicy  i  postępuje  ku  niej  z  oznakami  rui.  Zasłona  spada.  Słychać  chóry. 

4- 

CHÓR  VOX  HUMANA. 

A  jednak  był  to  śmiały  lew: 
Gazele  przed  nim  drżały ! . . 

CHÓR  VOX  BESTIALIS. 

Z  gazeli  rączych,  wiotkich  ciał 
Uciechę  lew  ten  stary  miał. 

CHÓR  KONTRALTÓW. 
Dziś  padło  mu  rozgrzewa  krew. 

CHÓR  DYSZKANTÓW. 
Ach  biedny,  padły  lew! 

RAZEM. 
A . . .  a . . .  a . . .  a . . .  a . . .  eh ! 

Milczenie.    Do  następnego  aktu  upływają  dwa  lata. 


AKT  III. 

1. 
Inna  klatka.    Wnętrze  jej,  tam  i  z  powrotem,  gorączkowo  przemierza 

LEW  MŁODY,  bijąc  się  po  bokach  ogonem. 

M! 

CHÓR  VOX  HUMANA. 
Szczęsnej  lwa  doli  lwica  jest  metą. 


LWY 

CHÓR  VOX  BESTIALIS. 
A  nieszczęśliwej  —  zapomnień  Letą. 

CHÓR  VOX  HUMANA. 

Jeno  nieszczęsny  lew  niech  pamięta, 
Że  w  hecy  sam  —  do  hec  rodzi  lwięta. 

LEW  MŁODY,  jak  wyżej. 
M! 

CHÓR  KONTRALTÓW. 

Chodzi  syn  w  klatce,  niby  wahadło: 
Życie  mu  gorzkie,  niesmaczne  jadło. 

CHÓR  VOX  BESTIALIS. 

Prozy  czczość  wszystka,  od  a  do  seta, 
Dręczy  go.    Schudł,  osowiał...    Poeta! 

CHÓR  VOX  HUMANA* 

Tak  to  na  świecie  tym,  pełnym  chuci: 
Ojciec  się  cieszy,  a  syn  się  smuci. 

LEW  MŁODY,  jak  wyżej. 
M! 

2. 

POGROMCA  wchodzi  i  klepie  lwa  po  ramieniu.    Lew  wzdryga  się. 

No,  amigo,  co  słychać?  Rośniemy?  Mężniejem? 
Spostrzega  mięso  niezjedzone. 

Czemu  nie  jesz? 

LEW  MŁODY,  chmurnie  i  mrukliwie. 
Nie  jem. 

POGROMCA. 

Cóż  to  za  ascetyzmy?  Nie  znoszę  tych  wstrętów. 
Jedz. 


39^ 


3^6  CHIMERA 

LEW  MŁODY. 

Powiedz,  czy  na  świecie,  prócz  żelaznych  prętów 
Nic  nie  rośnie  innego?..  Czy  na  tym  obszarze, 
Który  zowiesz  areną,  tylko  gminne  twarze 
Burżujów ! . , 

POGROMCA. 
Mów  —  publiki :  to  nasza  Golkonda. 

LEW  MŁODY. 

Jeżeli  chcesz,  bym  jadł,  to  mów,  jak  świat  wygląda 
Tam . . .  hen ... 

POGROMCA,  biorąc  obręcz. 

Świat?..  Tej  okrągłej  przypatrz  się  obręczy 
I  skocz  w  nią,  to  ci  powiem. 

Lew  skacze. 

Obręcz  ci  nastręczy 
Sposób  urozumienia  świata.    Świat  jest,  jako  ona, 
Okrągły . . . 

LEW  MŁODY. 
Czy  i  płaski? 

POGROMCA. 

Nie  —  w  kszt^cie  balona. 

LEW  MŁODY. 
A  więc  świat  jest  okrągły,  nadęty  i  pusty? 

POGROMCA. 

Gadajże  do  biskupa!  O  głowo  kapusty! 
Świat  posiada  masywność  —  masywność  dolara. 
Dzieli  się  zaś  na  części :  naprzód  idzie  stara 
Część,  kulturalna.     W  tej  arystokratce 
Wszystkie  drapieżne  zwierzęta,  —  w  klatce. 


LJVY  jpy 

LEW  MŁODY. 
Rozumiem...  tak,  rozumiem...  No,  a  w  innej  części? 

POGROMCA. 
Prawo  Lyncii'a:  stryka,  pięści. 
Kto  mocniejszy,  ten  jest  górą, 
Nic  nie  pyta,  łupi,  grabi, 
I  to  się  zowie  —  naturą. 

LEW  MŁODY. 
A  więc  u  was  górą  —  słabi? 

POGROMCA,  bezwiednie  potrząsa  batem. 

No  tak . . .  nie . . .  tak . . .  Widzisz . . .  zrozum  — 
My  za  siłę  mamy  rozum, 
Systematy,  sąd,  tresurę, 
Spekulacye,  podręczniki. 
Zoologie,  botaniki... 

LEW  MŁODY. 
Co  to? 

POGROMCA. 

Streszczam  ci  kulturę. 
Co  w  naturze  rośnie  dzikiej 
W  niebo :  u  nas  —  w  książek  pliki. 

LEW  MŁODY. 

A... 

Proszę  cię  miłośnie. 

Cóż  tam  rośnie? 

POGROMCA. 

Rosną  puszcze. 

Gdzie  są  tłuszcze 

Dużycti,  dużycłi  drzew. 

Tyle  zwierza 

Z  mięsa,  z  pierza: 

Taki  ryk,  gwar,  śpiew... 


39^  CHIMERA 

LEW  MŁODY,  porykując. 
M!.. 

CHÓRY  RAZEM, 
m...  m...  m. ..  m... 

POGROMCA. 

Pni,  gałęzi 

W  lian  uwięzi 

Mur...  Chcesz  iść,  to  tnij. 

M^p,  żmij  —  ajaj ! . . 

Łap,  oswajaj 

I  na  targi  szlij. 

LEW  MŁODY,  porykując  mocniej. 
MM!!.. 

CHÓRY  RAZEM, 
mm . . .  mm . . .  mm . . . 

POGROMCA. 

Panter,  słoni 

Nikt  nie  broni  — 

Bierz...  Tam  wolna  dzicz. 

Rysia,  żbika. 

Pumę  —  w  łyka 

Wiąż,  głodź,  tresuj,  ćwicz! 

LEW  MŁODY,  rycząc  coraz  groźniej. 
MMM!!!.., 

CHÓRY  RAZEM, 
mmm . . .  mmm ... 

POGROMCA. 

Co  gazeli 

W  pustyń  bieli 

Tych  gorących  stref!.. 


LWY 

Kóz,  łań  —  mrowie ; 
Chwytaj,  łów  je . . . 

LEW  MŁODY,   zgrzytając. 

Któż  ich  królem? 

POGROMCA,  nie  widzi  groźnej  miny  Lwa. 
Lew. 

LEW  MŁODY,   ze  strasznym  rykiem. 

MMMM! 

Rzuca  się  na  Pogromcę  i  zagryza  go. 

Clióry  wydają  jeden  ztonowany  olcrzyli  i  cichną,  potem  — 


CHÓR  VOX  HUMANA. 

Ginie,  kto  żądzmi  swemi  nie  władnie. 
Lew  stary  —  w  pętach,  bo  cudzołożył. 

CHÓR  DYSZKANTÓW. 

Pogromca  byłby  do  śmierci  dożył, 
Gdyby  nie  śpiewał  Lwu  był  tak  ładnie. 

CHÓR  VOX  BESTL\LIS  i  CHÓR  KONTRALTÓW. 

Któż  to  przeczuje,  któż  to  odgadnie? 
Ten  jutro  w  górze,  kto  dzisiaj  na  dnie. 

CHÓR  DYSZKANTÓW. 
Wprzódy  Pogromca  jego  batożył  — 

CHÓR  KONTRALTÓW. 
Teraz  Lew  jemu  wgryza  się  do  żył. 

CHÓRY  RAZEM. 

Dziś  leży  martwy  ten,  co  się  srożył. 
Któż  to  wie,  jaki  komu  los  padnie? 


J99 


400  CHIMERA 

AKT  IV. 

1. 

Wnętrze  klatki  LWA  STAREGO,  który  z  trudem  ogryza  kość.  Drzwi  klatki  otwarte. 

LEW  MŁODY  wpada  wzburzony. 

Ojcze ! 

LEW  STARY,  nie  wypuszczając  koścL 
No,  czego? 

LEW  MŁODY. 

Zrodziłeś  mię! 

LEW  STARY. 


Bzika. 


LEW  MŁODY. 


Gdzieindziej  się  otwiera  świat,  a  tu  —  zamyka!.. 
Gdziendziej  kwitnie  radość,  a  tu  plon  —  żółć,  piołun ! . , 
Zrodziłeś  mię,  mój  ojcze,  na  wstyd,  srom  publiczny! 
Oddaj  mi,  pustyń  żar  mój,  step  mój  bezgraniczny  — 
Step,  gdzie  rosną  gazele,  jak  mówił  ten  kloun... 
Któregom  zamordował... 

LEW  STARY,  porzucając  kość. 

O  synu  nieszczęsny!  — 
Ten,  z  któregośmy  żyli  łaskawości  mięsnej!.. 

LEW  MŁODY. 

Ojcze,  tyś  zepsiał!.. 

LEW  STARY. 

Ha,  kto  nie  zepsieje. 
Gdy  za  byle  złe  salto  po  dniach  całych  nie  je. 


LWY 


401 


LEW  MŁODY,  wskazując  na  otwarte  drzwi. 

Uciekajmy ! 

LEW  STARY. 
Zwaryow^! 

LEW  MŁODY. 

Toż  klatka  otwarta! 
Hej  w  pustynię,  w  pustynię,  gdzie  stada  gazeli!.. 

LEW  STARY. 

Hm...  gazeli?.. 

Po  namyśle. 

Nie,  na  nic!    Sprawa  dyabła  warta. 
Uciekamy.     Cóż  dalej?..  Anibym  zipnęli, 
Jużby  nas  upolował  lub  pojmał  myśliwiec  — 
In  pritnis  sobie,  synku,  zanotuj  to  i  wiedz. 
Że,  jako  cyganerya  —  mówię  ci  otwarcie  — 
Nie  mielibyśmy,  przyznaj,  czem  płacić  za  żarcie. 
I  zdechnięcieby  z  głodu  czekało  nas  jeno. 

LEW  MŁODY,   zapalczywie. 

To  zdechniem !  Chodź !  pomyśl  —  zdechniem  za  areną ! 

LEW  STARY. 

Posłuchaj,  znośmy  jakoś  więzy  społeczności: 

W  cyrku  życie  nie  lekkie,  lecz  cięższe,  kto  pości. 

LEW  MŁODY. 

Chodź...  Słyszałem,  są  lasy  gdzieś  majoratowe. 

Chodź ! . .  zaczniemy  pielgrzymie  życie  z  postem, —  nowe ! 

LEW  STARY. 
Nie...  Jam  przywykł  do  cyrku...  Lubię  oklask,  tłumy... 

LEW  MŁODY,  z  gniewem. 
o  ty  padFmolubie!  O  ty,  lwie  bez  dumy! 


Tam,  gdzie. 


402  CHIMERA 

LEW  STARY,  spokomiały. 
Lecz  z  myślą  o  jutrze. 

LEW  MŁODY,  z  furyą. 

Haniebnem . . . 

LEW  STARY,  jak  wyżej. 
Wierz  mi,  nie  ż^uj  tych  stref, 

LEW  MŁODY,  groźnie. 
Co  tam  gdzie? 

LEW  STARY,  wstydUwie. 
Gdzie  bydło  chudsze... 

LEW  MŁODY,  groźniej- 
Ale  gdzie... 

LEW  STARY,  z  wahaniem. 
Co  gdzie? 

LEW  MŁODY,  rycząc  strasznie. 
Gdzie  Królem  —  lew. 
Rzuca  się  na  Iwa  starego  i  zagryza. 

2. 

LEW  MŁODY. 
Tak,  śmierć  pomiędzy  mną  i  tern  sadłem  1 
Chce  wybiedz  i  zatrzsrmnje  się  w  progu  klatki. 

A  jeśli  złapią  ? . . 
Po  chwili  wahania. 

Ha,  to  —  przepadłem ! 

Wybiega.     Za  sceną  słychać  grzmot  wystrzałów  i  okrzyki  zwiastujące  śmierć 
ojcobójcy. 


LWY 

3- 

CHÓR  VOX  BESTIALIS. 

Rodzinne  z  ojcem  zerwał  ogniwo: 
Tresurą  wzgardził,  więc  zginął  ckliwo. 

CHÓR  DYSZKANTÓW. 

Lewkowi  obrzydł  tresury  nałóg: 
Każdy  młodzieniec  stroni  od  nauk. 

CHÓR  KONTRALTÓW. 

Płaczem  młodego  lwa,  płaczem  czule : 
Kędy  się  zwróci  —  krew,  rany,  kule. 

CHÓR  VOX  HUMANA. 

Ani  ja,  ani  ja  go  nie  winię, 

Że  nad  publiczność  kochał  pustynię. 

RAZEM. 

Gdy  w  chuci  siejba  —  w  płakaniu  żniwo, 
Ale  któż  sieje  chuć  w  ojce,  matki? 
Jednych  w  pustynie  a  innych  w  klatki? 

WielMm  głosem. 

Uchodźmy !  —  chodźmy  z  miejsc  tych  co  żywo ! 

Słychać,  jak  za  sceną  hałasując  i  tupiąc  chóry  wybiegają. 

Zasłona  spada. 

EPILOG. 


403 


Zasłona  odchyla  się  nanowo. 


REŻYSER. 


Damy  i  panowie! 

Jeszcze  dwie,  trzy  gamy, 

Że  się  tak  wysłowię, 

Panowie  i  damy. 
Lew  młody,  postrzeleniec,  jest  postrzeleń  kulą. 
Stary  zginął.    Gazela,  wzorek  wiernej  żony, 


404  CHIMERA 

Zżarta.    I  Pogromca  na  śmierć  pogromiony. 
Tyle  zgonów!    Niech  czuli  teraz  się  rozczulą. 
Temu  zaś,  co  nie  wzruszy  się,  co  łez  nie  roni, 
Lecz  koniecznie  aluzyj  użytecznych  szuka. 
Temu  powiem,  że  sens  tu  leży  jak  na  dłoni. 
Stary  tu  lew  to  proza  jest,  a  młody  —  sztuka. 
Lew  -  rozpustnik  to  życie  skaczące  w  żądz  kole ; 
Cyrk,  Pogromca  —  światowych  nałogów  symbole ; 
Lew  młody  to  poezya,  która  z  życiem  zrywa, 
Mruczy  na  ten  sprosnością  przepełniony  światek, 
I  tresurą  hecarską  nękana  do  żywa, 
Gryzie  się  i  wyzwala  z  tych  życiowych  kratek. 

Panowie  i  damy! 

Skończone.    Żegnamy. 

KONIEC. 


Jan  Lemański. 


Nieznana  rycina  Jana  Ziarnka. 


„Sztuka  sztycharska  w  miedziorytach"  powiada  E. 
Rastawiecki  we  wstępie  do  swego  Słownika  rytowników 
polskich  —  „sięga  u  nas  końca  XV,  a  samych  początków 
XVI  wieku".  Wyrażenie  „u  nas"  jest  tu,  co  najmniej, 
nieścisłością.  Mieliśmy  wprawdzie  w  owym  czasie  arty- 
stów, równie  urodzonych  w  kraju,  jak  sprowadzonych 
z  obczyzny,  którzy  i  w  dziedzinie  sztycharstwa  chlubne 
zdobyli  sobie  imię,  —  ale  prace  ich  w  tym  kierunku  by- 
najmniej nie  u  nas  powstawały.  Z  trzynastu  znanych  rycin 
Wita  Stwosza,  dwie  lub  trzy  zaledwie  noszą  pono  datę 
krakowską;  reszta  była  niewątpliwie  owocem  norymber- 
skiego okresu  twórczości  mistrza.  Przyzwany  przez  Zygmun- 
ta Starego  J.  J.  Caragłio,  znakomity  sztycharz  na  miedzi, 
u  nas  jedynie  jako  medalier  oraz  gemmarum  incisor  ślady 
czynności  swej  pozostawił.  Po  za  tem,  w  ciągu  dalszym 
XVI  wieku,  jak   konstatuje,   sprzecznie  z  pierwszem  twier- 


4o6  CHIMERA 

dzeniem,  sam  Rastawiecki,  „nie  zdarzy  się  natrafić  jakiej- 
kolwiek, choćby  luźnej,  tamtocześnie  sztychowanej  u  nas 
ryciny,  niema  śladu  nazwiska  jakiego  sztycharza".  Dałoby 
się  to  wytłómaczyć,  dla  owej  epoki,  wszechwładnem  pa- 
nowaniem drzeworytnictwa,  które  zagarnęło  u  nas  na  w}'^- 
łączną  swą  własność  nietylko  nader  bogate  pod  ten  czas 
zdobnictwo  książkowe,  lecz  nawet  luźnie  wychodzące  „kon- 
trefekty"  wydarzeń,  budowli  i  osób. 

Ale  i  w  XVII  wieku  nieinaczej  poniekąd  się  działo. 
Luźnych  rycin  mamy  już  tutaj  obfitość;  nawet  w  książ- 
kach miedzioryty  poczynają  wypierać  drzeworyt;  posia- 
damy słynnych  na  cały  świat  sztycharzy  swoich  i  z  za- 
granicy sprowadzanych;  —  a  jednak,  mimo  to  wszystko, 
niepodobna  rzec,  aby  sztuka  miedziorytnicza  u  nas  się  roz- 
wijała. Że  dla  sztycharzy  zagranicznych  pobyt  w  kraju 
naszym  był  tylko  epizodem  w  życiu  i  twórczości,  to  łatwo 
zrozumieć.  Przyzwani  bądź  przez  króla,  bądź  przez  któ- 
rego z  magnatów  czy  patrycyuszów,  osiadali  u  nas  na 
czas  pewien,  przynosząc  obcą  kulturę  artystyczną;  wyko- 
nywali mniejszy  lub  większy  szereg  prac,  stanowiących 
w  każdym  razie  cząsteczkę  tylko  ogólnego  ich  dorobku 
rytowniczego ;  potem  wracali  do  ojczj-zny,  dokąd,  prócz 
uczuć  osobistych,  ciągnęły  ich  zapewne  —  większy  ruch 
artystyczny,  oraz  większe,  a  niekiedy  i  wdzięczniejsze, 
dla  prac  sztycharskich  pole.  Bardziej  zastanawiają- 
cym i  charakterystycznym  jest  objaw,  że  nawet  swojscy 
rytownicy  przejściowo  ty\\io  bawili  w  kraju  i  większość 
sztychów  swych  tworzyli  za  granicą.  Unaoczniają  to  w  ca- 
łej rozciągłości  daty  biograficzne  oraz  cyfry  katalogowe 
choćby  samego  Jeremiasza  Falcka.  Z  dwudziestu  dwóch 
lat  jego  twórczości,  sześć  zaledwie  (1647 — 1653),  i  to  prze- 
rywanych ciągłemi  wyjazdami  do  Szwecyi,  przypada  na 
pobyt  w  Gdańsku ;  reszta  dzieli  się  między  Paryżem  i  Ho- 
landyą  (1641 — 1646),    Szwecyą  i  Danią  (1654),    Holandyą 


NIEZNANA  RYCINA  JANA  ZIARNKA  40J 

i  Hamburgiem  (1655 — 1663).  Klasyfikacya  sztychów  ar- 
tysty, według  przedmiotów  oraz  miejsca  powstania,  nie- 
mniej wymownemi  uderza  cyframi.  Sztychy  gdańsko  - 
polskie  obejmują  tylko  92  numery,  podczas  gdy  paryzkich 
znamy  173,  szwedzko  -  duńskich  36,  a  holenderskich  i  ham- 
burskich  129.  Ogromne  te  różnice  przestaną  nas  dziwić, 
gdy,  przejrzawszy  szczegółowo  katalogi  prac  Falckowskich, 
przekonamy  się,  jak  szczupły  właściwie  był  zakres  dzia- 
łalności jego  w  kraju.  Portrety  królów,  magnatów,  pa- 
tr3-cyuszów  gdańskich  i  mężów  uczonych,  w  ograniczonej, 
z  natury  rzeczy,  liczbie,  oraz  niezbyt  również  liczne  kar- 
ty tytułowe  do  wydawnictw  bibliopoli  Foerstera  —  oto 
prawie  i  wszystko.  Zagranica,  oprócz  tych  samych  tema- 
tów, dawała  mu  nadto  chętnych  i  licznych  wydawców 
na  oryginalne  kompozycye  mitologiczne,  historyczne,  bi- 
blijne, alegoryczne  (głównie  Paryż),  oraz  na  ryciny  z  obra- 
zów wielkich  mistrzów  flamandzkich  i  włoskich  (Holan- 
dya  i  Hamburg).  Czyż  dziw,  iż,  skoro  w  kraju  nie  miał 
co  robić,  siedział  między  obcymi,  dbale  jeno  i  często  za- 
znaczając swe  pochodzenie? 

Jeżeli  taką  miał  dolę  mistrz  wielkiej,  europejskiej 
sławy,  o  ileż  trudniejszem  musiało  być  położenie  mniej 
rozgłośnych  jego  rówieśników,  np.  owego  tajemniczego 
a  tak  bardzo  interesującego  akwaforcisty  Macieja  Mo- 
rawy, a  bardziej  jeszcze  takich,  jak  Jan  Ziarnko,  pre- 
kursorów sztycharstwa  polskiego,  występujących  w  epo- 
ce zupełnej  u  nas  przewagi  drzeworytu!  Dla  nich  sta- 
nowczo już  w  kraju  miejsca  nie  było.  Za  młodu  ciąg- 
nęły ich  nieodparcie  wielkie  ogniska  ruchu  artystycznego 
we  Włoszech,  w  Paryżu,  w  Holandyi,  w  Niemczech,  a  gdy, 
wyrobiwszy  się  tam  i  doszedłszy  do  sławy  i  uznania,  po- 
wracah  w  strony  rodzinne,  brak  odpowiedniego  pola  dzia- 
łalności zmuszał  ich  bądź  do  utrudnionych  przez  odleg- 
łość  stosunków   z   umiejącymi   cenić  nawet    obce  talenty 


4o8  CHIMERA 

wydawcami  zagranicznymi  *),  bądź  do  ostatecznego  już 
tym  razem  wyniesienia  się  gdzieś  na  zachód  czy  na  po- 
łudnie. Wędrowne  takie  żywoty  mogły  mieć  i  dobrą  stro- 
nę. Przyczyniały  się  niewątpliwie  do  rozszerzenia  twórczej 
indywidualności  artystów,  obdarzał}^  ich  kulturą  wysoką, 
jakiej  u  siebie  w  domu  osiągnąćby  nie  zdołali,  roznosiły 
wreszcie  po  świecie  sławę  polskiego  imienia  i  zdolności. 
Jednocześnie  wszakże,  stała  emigracya  najwybitniejszych 
talentów  uniemożliwiała  na  miejscu  wszelki  istotny,  następ- 
czy rozwój  danego  odłamu  sztuki.  Z  drugiej  zaś  strony, 
była  ona  w  znacznej  mierze  powodem  zatracenia  się  dzieł 
tych  wysiedleńców  i  nawet  samej  ich  pamięci.  W  kraju, 
niemającym  jeszcze  wyraźnych  pragnień  i  potrzeb  arty- 
stycznych, zapominano  rychło  o  nieobecnych,  a  zagranica, 
acz  widocznie  i  niekiedy  gorąco  interesująca  się  zdolnymi 
przyb3^szami,  nie  mogła,  z  natury  rzeczy,  mieć  dla  nich 
tego  pietyzmu,  co  dla  odpowiednich  talentów  miejscowych. 
Ztąd  —  gdy  w  pierwszej  połowie  ubiegłego  stulecia  roz- 
poczęto z  niezwykłą  gorliwością  inwentarzować  przeszłość 
sztuki  wogóle  i  grafiki  w  szczególności  —  ani  swojskie, 
ani  obce  opracowania  w  tym  kierunku  nie  mogły  zdobyć  się 
na  jako  tako  wystarczające  wiadomości  o  takich  wysokich 
i  ze  wszech  miar  zajmujących  artystach,  jak  Jan  Ziarnko 
i  Maciej  Morawa.  Morawę  odkrył  dopiero  G.  K.  Nagler 
(Kunstlexicon,  IX,  451),  natrafiwszy  na  pięć  jego  rycin 
w  zbiorze  hr.  Sternberg-Manderschied'a, —  ale,  ponad  wy- 
liczenie ich,  oraz  kilka  słów  uznania  dla  „szerokiego  sty- 
lu tych  kwasorytów",  nic  rzeczowego  o  artyście  do  po- 
wiedzenia nie  miał.     Jan  Ziarnko  wcześniej  znacznie  przy- 


*)  Gw.  Pawlikowski  miał  pono  jakieś  dane,  że  Ziarnko,  po 
powrocie  do  Lwowa,  ztamtąd  jeszcze  wykonywane  blachy  przesyłał 
do  Paryża  w^ydawcy  swemu  Janowi  le  Clerc  le  jeune,  który  je  tam- 
że odbijał.  (E.  Rastawiecki,  Słownik  mai.  pol.,  III,  8j). 


NIEZNANA  RYCINA  JANA  ZIARNKA  409 

pomniał  się  pamięci  znawców  i  częstszych  później  był  po- 
szulciwań    przedmiotem.     Pisali    o    nim  —  H.    R.    Fuessli 
(jeszcze  w  XVIII  w.),  J.  Piwarski,  J.  Gw.  Pawlikowski; (po 
dwakroć),  Nagler  (po  dwakroć),  H.  Szmit,  wreszcie  E.  Ra- 
stawiecki  (po  dwakroć).    Mimo  wszakże  tej  względnie  bo- 
gatej literatury,  wiemy  o  nim  bardzo  mało,  tyle  zaledwie, 
ile  potrzeba   do  rozbudzenia   żywej   ciekawości  i  uprawo- 
mocnienia nader  pochlebnych  przypuszczeń.    Badacze  pol- 
scy, idąc  za  zdaniem   Naglera,    który  nie  mógł   sobie  dać 
rady  z  różnemi  przekręceniami  nazwiska  artysty  (Zianko, 
Ziarnko,    Ztaruko   etc.)  i  radził,   w   kraju   (in  Warschau) 
„den    Schleier    liiften",    wydobyli    istotnie   z    lwowskich 
akt   miejskich   cały   szereg   danych   biograficznych    i    ge- 
nealogicznych,   stwierdzili    identyczność    różnych    podpi- 
sów naszego  rytownika,  rzucili  sporo  światła  na  sytuacyę 
jego  w  mieście  rodzinnem,  określili  wreszcie  mniej  więcej 
datę  jego  wyjazdu  za  granicę.     Prac  jego  za  to  nie  o  wie- 
le więcej  od  Naglera   odkryć  zdołali.     Z  dzieł  malarskich 
nie  odnaleźli  ani  jednego;  rycin,  wykonanych  z  jego  obra- 
zów   lub   rysunków    przez    Yanderheydena,  KI.   Mellana 
i    Halbecka,    skatalogowali    ogółem    sześć    tylko  nume- 
rów   (plansz  29);  własnych   jego    wreszcie,    oryginalnych 
sztychów  zebraH  zaledwie  numerów    15  (plansz  40)  —  i  to 
niezawsze  pewnych.     Nie  ulega  najmniejszej   wątpliwości, 
iż  jest  to  tylko   drobna   cząsteczka   puścizny  po  Ziarnku, 
a  nie    odkryto    więcej    dla  tego,   że,  wogóle,  zawierzając 
zbytnio    trafowi,  nie  prowadzono   poszukiwań  dość  syste- 
matycznie, z  należytym    obmysłem  i  planem,   w  szczegól- 
ności zaś,  że,  trzymając  się  rady  Naglera,  położono  w  nich 
nacisk  główny  na  kraj,  podczas  gdy,  według  tego,  co  udo- 
wadnialiśmy   powyżej,    uwagę    zwrócić    należało   przede- 
wszystkiem  na  Paryż.    Musiał   być   Jan   Ziarnko,  jeszcze 
przed    wyjazdem    zagranicę,    nader    znanym   i   cenionym 
w  rodzinnem  mieście  artystą,  skoro  akta  i  przywileje,  do- 


410  CHIMERA 

tyczące  lwowskiego  cechu  malarskiego,  bardzo  często  wy- 
mieniają go  i  odznaczają,  jako  jednego  z  pierwszych  tego 
bractwa  magistrów.  Jako  taki,  próbował  snadź  i  drzewo- 
rytnictwa,  o  czem  zresztą  wiadomości  nie  mamy.  Ze  szty- 
charstwem  na  miedzi  zaznajomił  się  niewątpliwie  dopiero 
we  Włoszech,  gdzie  trafił  na  schyłek  świetnej  w  dziejach 
rytownictwa  włoskiego  epoki  obu  Carraccich  (Annibala 
i  Augustyna),  Marcantonia  Raimondi  i  Jerzego  Ghisi. 
Właściwy  atoli  okres  najdojrzalszej  i  najpłodniejszej  jego 
twórczości,  równie  malarskiej  jak  rytowniczej,  przypada 
na  dwadzieścia  i  kilka  lat  spędzonych  bez  przerwy  w  sto- 
licy Franc)^.  W  krótkim  bardzo  czasie  doszedł  on  tam 
do  zadziwiającego,  jak  na  cudzoziemca,  rozgłosu  i  wzięto- 
ści.  Widzimy  go  w  stosunkach  ze  sferami  dworskiemi 
i  urzędowemi,  na  zamówienie  których,  zapewne,  wykony- 
wa sztychowane  portrety  królów,  widoki  miast  i  fortec, 
oraz  wizerunki  posiedzeń  rad  ;miejskich  i  Stanów  Jene- 
ralnych.  R3'^townicy  miejscowi  najbardziej  znani  i  rozry- 
wani (że  wymienimy  tylko  Klaudyusza  Mellan'a)  sztychują 
jego  obrazy  i  rysunki,  i  to  nawet  takie,  które  z  tematu 
mniejby  mogły  Francuzów  zajmować,  np.  owo  „Męczeń- 
stwo Jana  Sarcander,  xiędza  zamęczonego  przez  kalwi- 
nów w  Morawach",  albo  „Zdarzenie  chłopa  podającego 
rzepę  królowi",  gdzie  Ziarnko  chciał  pono  uplastycznić 
kronikarską  opowieść  o  Bolesławie  Śmiałym  w  puszczy 
Niepołomickiej,  a  co  Francuzi  brali  jakoby  za  wypadek 
z  życia  Ludwika  XI.  Wydawcy  (Jean  le  Clerc,  Jean  Pe- 
tit-Pas,  A.  de  Sommeville  i  inni)  ubiegają  się  o  jego  kom- 
pozycye  alegoryczne,  o  karty  tytułowe  do  dzieł,  zwłaszcza 
na  wielką  skalę  zamierzonych  albo  przez  znakomite  oso- 
by napisanych,  o  ilustracye  wreszcie  do  apokalipsy  lub 
o  sztychy  z  obrazów  na  tle  biblijnem  osnutych.  Zainte- 
resowanie takie  podnieca  z  jednej  strony  artystę  ,  a  z  dru- 
giej coraz  nowej  wymaga  od  niego  strawy.     Nie  ulega  też 


NIEZNANA  RYCINA  JANA  ZIARNKA  411 

najmniejszej  wątpliwości,  że  Ziarnko,  w  paryskiej  epoce, 
malował,  rysował  i  rytował  nader  wiele,  a  w  każdym  ra- 
zie znakomicie  więcej,  niż  to,  co  do  nas  doszło.  Wszyst- 
kie zaś  te  utwory,  wobec  rozgłosu  artysty,  musiały  być 
z  pewnością  rozcliwytywane  przez  miejscowe  sfery  kul- 
turalne. Ztąd  wniosek  nasz,  wyżej  wypowiedziany,  że 
dzieł  Ziarnka  przedewszystkiem  we  Francyi  szukać  nale- 
ży, nieograniczając  się  naturalnie  do  zbioru  rycin  przy 
Bibliotece  Narodowej,  lecz  przepatrując  troskliwie  inne 
jeszcze  muzea  paryskie  i  prowincyonalne,  a  zwłaszcza 
niesłychanie  liczne  i  bogate  zbiory  prywatnych  osób, 
i  nie  cofając  się  nawet  przed  pośrednictwem  jakiegoś  In- 
łermediaire  des  chercheurs  albo  innego  czasopisma  w  tym 
rodzaju.  Tą  drogą  dałoby  się  nader  prawdopodobnie  wy- 
kryć nietylko  dalsze,  nieznane  dotąd  ryciny  Ziarnka,  ale 
nawet  jego  rysunki  i  obrazy,  co  umożliwiłoby  dopiero 
wszechstronną  ocenę  jego  talentu.  Szczęśliwi  będziemy, 
jeżeli  krótkie  powyższe  uwagi  przydadzą  się  komuś,  kto 
będzie  miał  możność  takie  szerokie  i  systematyczne  przed- 
sięwziąć poszukiwania.  Zanim  to  nastąpi,  uważamy  za 
obowiązek  swój  podać  krótki  opis  i  ocenę  niezanotowa- 
nej  dotąd  nigdzie  ryciny  artysty  naszego,  którą  wystawiła 
na  sprzedaż  antykwarnia  Ludwika  Rosenthala  w  Monachium 
i  która,  dzięki  łaskawemu  pośrednictwu  p.  Wacława  Beren- 
ta, dostała  się  w  nasze  ręce,  —  dziwnym  trafem,  tej  samej 
prawie  chwili,  gdy  w  zbiorach  Medyki  oraz  p.  Bartynow- 
skiego  odnaleziono  dwie,  nieznane  ani  Naglerowi,  ani  Ra- 
stawieckiemu,  akwaforty  Macieja  Morawy. 


Nieznana  ta  kompozycya,  odbita  na  wielkim  arkuszu 
(39  cent.  wys.  X  31  szer.)    żeberkowego   papieru,  z  wod- 


412  •  CHIMERA 

nym  znakiem,  składającym  się  z  godła  w  postaci  dzwonu 
i  z  nieczytelnego,  niestety,  napisu,  —  wyobraża  sabat  cza- 
rownic. Wielkość  ryciny  samej  wynosi  tylko  2473  cent. 
wys.  X  30  cent.  szer.  Resztę  miejsca  zajmują:  u  góry  ty- 
tuł „Description  et  figurę  du  Sabbat  des  sorciers",  oraz 
uwaga  „II  faut  mettre  cette  Figurę  au  Discours  4  du  2 
Livre,  entre  les  pages  118  et  119";  u  dołu  zaś  —  obja- 
śnienia poszczególnych  części  obrazu,  powiązane  z  niemi 
za  pomocą  odnośników  literowych,  które  jednak,  na  szczę- 
ście, nie  wybijają  się  zbytnio  z  tła  obrazu.  Uwaga  powy- 
żej przytoczona  zdaje  się  wskazywać,  że  była  to  ilustra- 
cya  do  jakiegoś  dzieła,  traktującego  o  demonomanii  i  cza- 
rownictwie.  Do  jakiego,  trudno  powiedzieć  bez  poszuki- 
wań specyalnych.  Początek  XVII  wieku  był  chwilą  naj- 
wyższego, naj fanatyczniej szego  interesowania  się  temi  spra- 
wami. Od  dzieł  o  czarach,  czarownicach,  sabatach,  de- 
monomaniach,  demonolatryach  i  t.  p.  mrowiło  się  popro- 
stu,  a  książki  te  widocznie  tak  były  rozchwytywane,  że 
edycye  i  przekłady  różnych  Boguefów,  de  Lancre'ów, 
Bodin'ów,  Del  Rio'ów,  ze  zdumiewającą  na  owe  czasy 
zjawiały  się  po  sobie  szybkością.  Ktoś  siedzący  w  Pary- 
żu— mając  już  drobną  wskazówkę,  że  dzieło  poszukiwane 
ma  się  dzielić  na  księgi  a  księgi  na  dyskursy  —  mógłby 
zająć  się  przepatrzeniem  w  bibliotece  Arsenału  całej  tej 
literatury.  Praca  nie  byłaby  snadź  bezowocna,  gdyż  okol- 
nemi  drogami  prowadziłaby  może  do  odkrycia  nowych 
Ziarnka  śladów. 

Wizerunek  sabatu,  z  uwzględnieniem  wszystkich  je- 
go scen  i  nawet  uprzedniego  momentu  jazdy  nań,  o  ile 
nie  ma  rozpaść  się  na  szereg  odrębnych,  wnętrzną  \.yV&.o 
myślą  powiązanych  obrazków,  i  o  ile  każda  scena  równie 
wyraziście  ma  się  przedstawiać  oku  widza,  —  znakomite 
artyście  nastręcza  trudności.  Dlatego,  przedewszystkiem, 
uderza   nas   pomysłowość  i  nawet   pewna  brawura,  z  ja- 


NIEZNANA  RYCINA  JANA  ZIARNKA  41) 

kiemi  Ziarnko  wywiązał  się  z  kompozycyi  ogólnej.  Mamy 
przed  sobą  pustynnjT^,  posępny  stok  wzgórza,  wysoko, 
pod  samym  górnym  brzegiem  obrazu,  zarysowujący  wy- 
niosłem żebrem  swem  linię  horyzontu,  a  u  dołu  przecho- 
dzący w  mokradle,  jaskinie  i  rozpadliny.  Na  pierwszj^m 
planie,  u  stóp  wzgórza,  prawie  pośrodku  kompozycyi, 
trzy  wiedźmy,  otoczone  plującemi  ropuchami  i  fantastycz- 
nemi  płazami,  gotują  w  kotle  czarnoksięzkie  wywary, 
„soit  pour  faire  mourir  et  maleficier  les  hommes,  soił  pour 
gaster  le  besłail'^.  Buchające  z  kotła  opary  szeroką,  zwi- 
chrzoną, dymną  smugą  przecinają  do  samej  góry  cały 
środek  obrazu,  a  w  skłębionej,  fantastycznej  tej  chmurze 
wiruje,  miota  się,  szaleje  widziadlany,  olbrzymi  wyraj  na 
sabat,  jakby  z  dziejących  się  poniżej  praktyk  czarnoksięz- 
kich  wylęgły.  Czarownice  na  miotłach  i  ożogach,  dya- 
bły,  inkuby,  larwy,  strygi,  potworne  płazy  i  owady,  z  wy- 
ciem, świstem  i  klaskaniem  w  ręce,  gnają,  niby  huraga- 
nem wściekłym  niesione,  ku  jakiejś  odległej  Łysej  Górze, 
którą  jedna  z  czarownic,  w  odwianym  dymów  szmacie  na 
olbrzymim  koźle  ujeżdżająca  i  już,  już  docierająca  do  celu, 
rozhukanym  jakimś,  przerażającym  wita  porykiem.  W  ten 
sposób,  artysta  zdołał  dać  nawet  scenę  poprzedzającego 
sam  sabat  zlotu,  wizyjne  mu  jakieś  w  skotłowanym  tuma- 
nie wyziewów  guślarskich  nadając  kształty.  Po  obu  stro- 
nach tej  upowijającej  niejako  przeszłość  zawieruchy,  roz- 
taczają się,  dotykalniejsze,  wyrazistsze,  teraźniejsze,  kolej- 
ne sceny  sabatu.  Na  prawo  od  strony  widza,  u  samego 
szczytu  wzgórza,  wysterczając  ponad  jego  żebro  i  hiera- 
tycznie rysując  się  na  zwichrzonem  tle  nieba,  dominują 
nad  wszystkiem  wyniosłe  trzy  trony.  Na  środkowym, 
najwyższym,  w  kształcie  kazalnicy,  on,  szatan,  gospodarz 
uroczystości,  w  postaci  brodatego  kozła  o  pięciu  rozłoży- 
stych rogach,  z  których  środkowy  płonie  ogniem  mającym 
rozniecić    wszystkie  światła,    wszystkie  pochodnie  i  ogni- 


414  CHIMERA 

ska  sabatu.  Po  prawicy  pana  i  władc}'^  —  tryumfująca, 
ukoronowana  królowa  sabatu;  po  lewica- — druga,  nie  tak 
łaskami  ciesząca  się,  i  przeto  dolorosa,  posępna,  w  mni- 
sze jakieś  spowita  welony.  Nieco  poniżej  młoda,  naga 
czarownica  z  rozwianemi  włosami,  w  towarzystwie  fan- 
tastycznego dyabła  o  motylich  skrzydłach,  klęcząc  przed 
tronem,  przedstawia  szatanowi  dziecię,  które  z  sobą  na 
sabat  przywiodła.  Jeszcze  niżej,  ku  prawemu  skrajowi 
obrazu  wielkie  koło  taneczne  demonów  i  czarownic,  okrą- 
żające w  prysiudach  wj^uzdanych  pień  drzewa  przeklętego. 
Na  samym  dole,  w  tworzącej  się  przez  załamanie  wzgó- 
rza zacisznej  rozpadlinie,  ohydna  uczta  sabatowa,  przy 
której  biesiadnicy  rozkoszują  się  wszelkiemi  padlinami, 
ciałami  wisielców,  sercami  dzieci  niechrzczonych  oraz 
wszelakiem  ścierwem  zwierząt  nieczystych  i  przez  chrze- 
ścian  nieużywanych.  —  Po  lewej  stronie  chmury  dymów, 
na  równi  z  tronem  szatana,  wrzaskliwa  i  razem  zawodzą- 
ca muzyka  sabatowa.  Przygrywać  się  ona  zdaje  zarów- 
no wspomnianej  już  grupie  pod  drzewem  przeklętem,  jak 
i  rozpętanemu,  histerycznemu  wirowaniu  koła  nagich  cza- 
rownic, tuż  przy  muzykantkach.  Poniżej  zbestwionej  tej  sa- 
rabandy,  znaczna  grupa  bogato,  po  wielkopańsku  stroj- 
nych, a  przytem  zamaskowanych  lub  zawoalowanych  ko- 
biet i  mężczyzn,  w  poważnych  jakichś  zatopiona  rozpra- 
wach. Są  to  możni  i  bogacze,  omawiający  wielkie  spra- 
wy sabatu,  a  niechcący  być  poznanymi.  Pod  nimi,  w  le- 
wym dolnym  kącie  obrazu,  nad  wspomnianą  już  wy- 
żej mokradła,  szereg  zbrojnych  w  kije  i  pręty  małj^ch 
chłopaczków,  z  których  każdy  pilnuje  ropuszego  sta- 
da tej,  co  go  na  sabat  przywiodła.  W  pośrodku,  pod  naj- 
bliższemi  kotła  kłębami  dymu,  szarzeje  niewyraźnie,  z  czar- 
nej jaskini,  skonwuls5'^onowana  najwyższem  przerażeniem 
na  widok  tych  scen  piekielnych,  postać  jakiegoś  przypad- 
kiem w  złowrogie  to  miejsce  zbłąkanego  pasterza  czy  wę- 


NIEZNANA  RYCINA  JANA  ZIARNKA  41  ^ 

drowca  o  zjeżonych   lasem  włosach  i  krzykiem    przeraźli- 
wym rozdartych  ustach. 

Cała  ta  kompozycya,  acz  tak  złożona,  jest  niesłycha- 
nie prosta,  wyrazista,  naturalna,  i  wiążąca  się  w  jedność. 
Każda  z  poszczególnych  scen  ma  swój  odrębny,  silnie  za- 
znaczony charakter,  tu  hieratyczny,  tam  rodzajowy,  ówdzie 
sielsko  idyliczny,  gdzieindziej  brutalnie  zmysłowy,  jeszcze 
indziej  przejmująco  uczuciowy  albo  baśniowo  fantastycz- 
ny, ale  całość  powleka  i  przepaja  jakiś  wspólny  ton  po- 
sępu  i  tajemniczości,  dający  wrażenie,  że  patrzymy  na  po- 
granicze rzeczywistości  i  obłędnych  jakichś  sfer  dusznych, 
które  skutkiem  masowej  autosugestyi  przybierają  niekiedy 
rzeczywistości  pozory.  W  tem  specyalnem  zabarwieniu, 
z  niesłychaną  wyrazistością  występuje  ogromna  rozmaitość 
wprowadzonych  przez  artystę  typów  ludzkich,  oraz  prze- 
dziwne bogactwo  wyrazów  twarzy,  póz,  ruchów  i  wogóle 
wszelkich  indywidualnych  odcieni  w  uzewnętrznianiu  się 
stanów  dusznych.  Niewielki  i  na  pozór  szematyczny  wi- 
zerunek sabatu,  z  jednej  strony,  odsłania  nam  perspektywę 
na  daleko  szersze  warstwy  i  słoje  życia  w  tej  przełomo- 
wej między  i6-to  i  17-towieczem  epoce,  z  jej  różnicami 
stanowemi,  zwyczajami  —  i  kostyumami  nawet;  z  drugiej 
zaś  strony,  przebiega  całą  gamę  uczuć  i  namiętności  ludz- 
kich. Łatwo  było  naprzykład  wpaść  w  monotonię,  rysu- 
jąc obok  siebie  kilkadziesiąt  czy  choćby  kilkanaście  saba- 
tujących  czarownic.  U  Ziarnka  każda  z  nich  odrębnemi, 
osobistemi  uderza  cechami:  jedna  rozhukaniem  zmysło- 
wem,  druga  obłędnem  jakiemś  w  dal  zapatrzeniem,  trze- 
cia owieczkowatością  pokorną,  czwarta  odrętwieniem  po- 
nurem, inna  jeszcze  rysem  przewrotnej  ciekawości  jedy- 
nie. Z  całego  rysunku  trzy  tylko  pierwszoplanowe  wiedź- 
my przy  kotle  mniej  nieco  mają  wyrazu.  Reszta,  bez  wy- 
jątku, drga  całą  pełnią  i  tęgością  wzmożonego,  niby 
przez  narkotyki,    życia  uczuć  i  namiętności.     O  przeboga- 


4i6  CHIMERA 

tej  świadczą  też  wyobraźni,  i  GoyQ  poniekąd  przywodzą 
na  pamięć  przeróżnorodne  fizyognomie  dyabelskie.  TYdxvL- 
ko  jest  prawdziwym  majstrem  w  oddawaniu  ekspresyi 
uczuć.  Zna  on  magiczne,  tknięcia  rylca  cz}''  ołówka,  wy- 
wołujące całą  duszę  na  twarz  danego  osobnika,  i  to  z  ja- 
kiemiż  odcieniami  i  subtelnościami!  Oto,  naprzj^kład,  owa 
czarownica  jadąca  na  grzbiecie  kozła,  a  z  drugiej  strony — 
postać  wyglądająca  z  jaskini.  Oboje  mają  zjeżone  włosj^, 
odrzucone  w  tył  czoła  z  wytrzeszczonemi  oczami,  i  szero- 
ko rozdarte  przeraźliwym  krzykiem  usta,  a  jednak  w  pierw- 
szej jakaż  wściekła  żądza  wyjąca,  a  w  drugiej  jakież  oka- 
mieniające  i  do  szpiku  lodowacące  przerażenie!  A  z  wy- 
razem twarzy  łączą  się  zawsze  odpowiadające  mu  najści- 
ślej drgnienie  postaci,  ruch  członków,  skurcz  muskułów. 
Rysunek,  powiedziałbym,  impresyjny,  dążący  przedewszy- 
stkiem  do  uwidocznienia  ogólnego  rytmu  postaci  czy  ru- 
chu, i  przeto  śmiały  nader,  niekiedy  aż  przesadny,  nie- 
kiedy znowu  pozorną  łudzący  niedbałością,  ale  gdzie  trze- 
ba zdolny  do  spokojnej,  szlachetnie  akademickiej  harmonii 
linij  i  płaszczyzn. 

Oprócz  wszystkich  tych  zalet  artysty^  wysoce  twór- 
czego, jeszcze  jedno  uderza  nas  w  tej  nowoznalezionej 
rycinie.  W  doskonałym  doborze  wynikających  z  samego 
tematu  szczegółów,  w  nader  umiejętnem,  jedynie  odpo- 
wiedniem  ich  ugrupowaniu,  w  syntetycznem  wreszcie  opa- 
nowaniu koncepcyi,  świadczącem  o  ujęciu  nietylko  cech 
zewnętrznych,  lecz  i  najgłębszej  treści  przedmiotu,  wycho- 
dzi na  jaw  człowiek  myślący,  pełny  żywej,  nieszablono- 
wej erudycyi,  interesujący  się  gorąco  prądami  umysłowemi 
swej  epoki,  umiejący  dotrzeć  do  ich  głębi  i  własną  drogę 
sobie  pośród  nich  utorować,  jednem  słowem,  człowiek 
wysoce  kulturalny.  Potwierdza  to  tylko,  zresztą,  wnioski, 
jakie  z  poprzednio  znanych  o  Janie  Ziarnku  szczegółów 
wyprowadzić    było    nietrudno.     O    niektórych   jego   obra- 


NIEZNANA  RYCINA  JANA  ZIARNKA  417 

zach,  zastanawiających  poniekąd  samem  podłożem  ideo- 
wem,  wspominaliśmy  już  powyżej.  Teraz  dodamy  tylko, 
że  działała  tu  może  i  dziedziczność,  albo  też  pierwsze  wy- 
chowanie domowe,  cała  bowiem  rodzina  Ziamków,  o  ile 
sądzić  z  wydobytych  wzmianek  biograficznych,  była,  zda 
się,  niezwykle  inteligentna  i  twórcza.  Z  ojca,  Marcina,  za- 
możnego mieszczanina,  stolarza  (mensator)  z  zawodu,  po- 
chodzą, oprócz  naszego  artysty,  drugi  z  rzędu  syn,  Mar- 
cin, również  malarz  (i  to  „sławny" — jak  mówi  spółczesny 
lwowski  Liber  resignationum),  oraz  trzeci,  Józef,  domini- 
kanin i  profesor  teologii  we  Lwowie,  roku  161 1.  Zresz- 
tą, w  owej  epoce  szeroka  inteligencya  i  kulturalność  nie 
były  u  artystów  plastyków  zjawiskiem  tak  rządkiem  jak 
dzisiaj,  niestety.  W  każdym  razie  miło  jest  stwierdzić, 
że  jeden  z  pierwszych  pionierów  naszej  sztuki  jawi  się 
odrazu  z  takim  szlachetnym  oblicza  duchowego  zarysem. 


Z.  P. 


POWIEŚĆ  TAJEMNA. 


WIZYA. 


. . .  Potrząśniąiy  gwałtownie  za  ramią. 
Siadłem,  potem  oblany,  na  łożu 
I  ujrzałem  w  miesiącznem  przestworzu 
Twarz  w  turbanu  djamentowej  ramie . . . 

Oliwkowa,  smutna  niewymownie. 
Jakby  życie  z  niej  dawtw  wyciekło . . . 
Czarny  zarost...  brwi  czarne,  jak  piekło 
Oczy  —  czarno  płomienne  dwie  głownie . . . 

. . .  Słyszę  w  duchu  rozpaczne  wołanie, 
Jakby  wzywał  ratunku  tonący . . . 
Patrzą  w  czarnych  płomieni  otchłanie. 

Jak  słup  lodu,  ze  zgrozy  mdlejący , . . 

Pali  duszą  wzrok  sfinksa  płonący 

W  djamentowym  błyszczącym  turbanie... 


POWIEŚĆ  TAJEMNA  ^79 


SFINKS. 

. . .  Jak  baśniowe  sezamy  zielonego  złota. 
Lśnią  tajemnie  w  księżycu  świątyni  pylony . . . 
Patrzą  w  Otchłań,  w  twarz  Sfinksa.  Ramzete  Szalony 
W  sercu,  jak  Nil,  wylewa  bezbrzeżna  tęsknota . . . 

Chciałbym  w  gwiazdy  ulecieć  tęsknemi  ramiony... 
1  Wiecznościbym  czarne  chciał  przekroczyć  wrota . . . 
Moją  duszą  królewską  Tajnia  w  prochu  miota . . . 
Lśnią  tajemnie  w  księżycu  świątyni  pylony . . . 

...W  świątyni  Izys  ciemna  śni  w  krepie  zasłony . . . 
Niema,  mroczna,  sfinksowa  —  tajemnie  migota 
Brylantowym  sezamem  Golkondy  przyćmionej .. . 

Lśni  pustyni,  piramid  baśń  zielonozłota . . . 

W  sercu,  jak  Nil,  wylała  bezbrzeżna  tęsknota . . . 

Lśnią  tajemnie  w  księżycu  świątyni  pylony ... 


420  CHIMERA 


CZARNY  SEZAM. 

. ..  W  lśniących  galeryach,  w  czarnym  wykutych  krysztale. 

Płoną  szkarłatnie  -  złote  weneckie  latarnie . . . 

Ciążkie  stropy,  filary  połyskują  czarnie . . . 

Lśnią  w  purpurze  lamp  czarne  kryształowe  sale . . . 

W  dyamenłowe  podwoje  tłum  śklniący  si^  garnie 
Złotych  karłów,  koboldów,  płynący  omdlałe 
W  czarną  paszczą  Molocha,  gdzie  złote  Baale 
Lśnią  łączami  brylantów,  zwisłemi  ciąźarnie ... 

. . .  Złote  karły,  koboldy,  karlice  powabne. 
Niemych  złotych  potworków  umizgi  niezgrabne 
Nikną  w  czarnej  pagodzie,  błyszczącej  tajemnie . . . 

. .  .A  co  które  z  widm  złotych  na  migi  zagabną. 
Jak  w  malignie,  w  popłochu  ucieka  ode  mnie. 
Pogrążając  sią  w  czarne  kryształowe  ciemnie... 


POWIEŚĆ  TAJEMNA 


421 


KAR  ASTRALNY. 

...W  czarnej  kamiennej  masce,  w  łusce  z  zielonego  złota, 
Wpełzam  śpiący  po  gzemsach  czarnej  sfinksowej  katedry 
Na  jedną  z  wież  potwornych,  co  śnią,  jak  potążne  cedry. 
Jak  do  magów  -gwiazd  ślepa,  czarna,  kamienna  tąsknoła . . . 

Jak  zwinny  tygrys,  gną  sią  złotozielonemi  biedry. 
Żeby  nie  runąć  w  mroki,  gdzie  gród  Sfinks  sennie  migota 
Chińskich  książyców  tączą,  lampami  żądz  Astarotha, 
Czaszką  ślepego  Edypa,  lśniącą  przepaską  Fedry . . . 

.  ..Po  stromej  tafli  głazu  wpełzłem  na  czarny  szczyt  wieży. 
Zielonych  szponów  dyamentem  ryjąc  błyszczące  rysy . . . 
Kołują  sennie  na  palcach . . .  pode  mną  życie  leży . . . 

. .  .Pokłon  dają  gwiazd  magom  tajnej  pomroki  Eblisy . . . 
Eterem,  pyłem  kosmicznym  kołują  coraz  szerzej... 
Maska  mi  pąkła  ! . .  Runąłem  w  tączowe  Sfinksa  abyssy . . . 


422  CHIMERA 


ZWIERCIADŁO  SZATANA. 

. . .  Jak  szlifowany  kryształ,  piekielny,  ognisty. 
Płonie  w  czarnej  mgle  krwawe  magiczne  zwierciadło . . . 
Zatopiłem  wzrok  chciwy  w  głąbią  nieodgadłą, 
W  rozświetlonych  perspektyw  lśniące  ametysty . . . 

. . .  Nagle  zadrżałem . . .  lico  śmiertelnie  mi  zbladło  . . . 
Z  przymgleń  wybłysł  Duch  w  szacie  zielonej,  falistej . . . 
Po  nim  z  harfą  płomienną  błysł  upiór  psalmisty .  . . 
I  z  kindżałem,  wepchniętym  w  pierś,  czarne  widziadło . . 

...  Z  lśniącej  głębi  mahatmów  krwawego  Ogrójca 
Płynie  w  ogniu  zwierciadła  tajemnych  widm  trójca. 
Patrząc  na  mnie  z  oddali  ze  smutnym  wyrzutem . . . 

. . .  Chłoną  widok  ich,  ducha  własnego  zabójca, 

Z  raną  w  sercu,  z  sumieniem  na  wieczność  zatrułem. 

Smagany  Czarnej  Jądzy  ołowianym  knutem . . . 


TADEUSZOWI  MICINSKIEMU 
ten  cykl  przypisuję. 


Wacław  Wolski. 


KAKTUSY. 


Siedzieli  przy  fortepianie. 

Ona  grała.  Grała  wszystko,  co  jej  na  myśl  przyszło, 
preludya  o  łaskocących  pluskach,  nokturny  pełne  bezsen- 
nej zadumy,  mazurki  opływające  lekkiemi  falami  melodyi 
tragiczne  dreszcze  duszy. 

Bawiła  się  klawiszami,  jak  się  bawią  dzieci  sznurka- 
mi pereł  —  czasem  umyślnie  ciskała  dysonans,  by  popsuć 
przędzę  dopiero  wywołanego  nastroju ;  czasem  nagle  wpa- 
dała w  tempo  pogrzebowego  marsza,  —  ach,  ale  wtedy 
miała  łzy  w  oczach... 

Twarz  miała  oprawną  w  rozwiewny  puch  jasnych 
włosów  —  oczy  świecące  w  niej,  jak  krople  rosy  w  pil- 
śniach złocistych  mchów. 

Twarz  jej  była  jak  harfa  pajęcza,  drżąca  pod  powie- 
wami snów  miłosnych... 

Gdy  dostrzegała,  że  jedyny  jej  słuchacz,  mężczyzna 
o  licach  Fauna,  zbyt  silnie  odczuwał  groźne  chwilami  za- 
wodzenia strun  —  wypuszczała  z  rąk  klawisze  białe  i  prze- 


424  CHIMERA 

suwała  mu  po  twarzy  dłonie  miękkie,  kołysanek  pełne 
i  wonne. 

On  wtedy  zatrzymywał  oddecti  i  był  jak  człowiek 
usypiający...  ♦ 

Potem  dalej  grała,  usypiając  i  budząc  swojego  Fauna 
naprzemiany. 

Ze  ścian  nakrytycłi  szafirami  jedwabnych  makat  pa- 
trzyły na  nicłi  ciekawie  ibisy,  wypukło  złotem  tiaftowane; 
na  wielkim  dywanie,  w  pośrodku  salonu,  szeptał  marmu- 
rowy Neptun  swe  ciche  pacierze  —  srebrnemi  kroplami 
fontanny... 

Twarz  brodatą  na  piersi  pochylił  i  patrzał  w  wilgot- 
ne zwierciadło  wody... 

W  rogach  komnaty  stały  ogromne  kaktusy,  o  kształ- 
tach długich,  śliskich  ryb,  powiązanych  płetwami,  najeżo- 
nych pancerzem  kolców.  Inne,  jak  młode  delfiny,  stające 
na  ogonach  obok  posągów  klasycznych  piękności  z  mar- 
muru, wspinały  się  na  kamienne  ściany.  Zimne,  zielone 
i  mięsiste  człony  kwiatów  miały  w  sobie  coś  tak  brutal- 
nego, że  oczy  Fauna,  ledwie  ich  dotknąwszy,  przeskaki- 
wały co  prędzej  na  ibisy  złote,  a  z  ibisów  na  krople  ro- 
sy dyamentowe,  świecące  w  pilśniach  złocistych  mchów  — 
na  oczy  harfiarki . . . 

Odjęła  ręce  od  klawiszów  białych. 

Faun  rzekł,  jak  umiał  najciszej: 

—  Mówmy  o  miłości. 

—  Dobrze  —  odparła  żartobliwie  czarodziejka. 
I  poczęli  mówić  o  miłości. 

Faun  mówił: 

—  Z  kosmatej  piersi  zsunęło  się  serce  moje  pod  sto- 
py twe,  serce  w  postaci  purpurowego  ptaka.  Co  zrobisz 
z  niem,  królowo? 

Ona  odparła: 

—  Nie  wiem. 


KAKTUSY  ^j 

—  Ogrodnik  mówił  mi,  że  ten  kaktus  o  białym  pącz- 
ku rozkwitnie  tej  nocy,  —  wtedy  pokocłiasz  mnie. 

—  Może. 

—  Ogrodnik  mówił  mi,  że  ten  kaktus  o  białym  pącz- 
ku okwitnie  tej  nocy,  —  wtedy  porzucisz  mnie  . . 

—  Słucliaj,  noc  nadcłiodzi . . . 

—  Weź  serce  moje,  serce  w  postaci  purpurowego 
ptaka. 

—  Oto  je  biorę  —  ptak  usnął  mi  w  dłoni . . . 

—  O  zawieś  na  ustach  dyademy  milczenia  i  patrz 
wraz  ze  mną  w  misteryum  rozkwitu  —  oto  nazywa  się  ten 
pączek  królową  jednej  nocy ... 

—  Cisza  mnie  pochłania . . . 

—  Królowa  jednej  nocy  nie  doczeka  świtu  —  miłość 
twoja  jest  jak  ta  królowa  —  kochasz  mnie,  wyrosłaś  na 
potwornych  płatach  mego  życia  —  ono  jest  kaktusem  — 
ty  —  kwiat  kaktusa  biały...  —  Co  będzie  jutro?  ibisy  zo- 
baczą płaszcz  podarty  królowej,  a  purpurowy  ptak  spad- 
nie na  niego  martwy.  —  Przemów!.. 

—  Unosi  mię  fantazyi  zwierciadlany  świat,  moja  po- 
stać odbija  się  stukrotnie  w  srebrzystych  szybach,  a  każ- 
de odbicie  ma  inną  twarz. 

—  Szybujesz  po  uczucia  drodze  mlecznej,  jak  płocha 
gondola,  —  gdzie  port  twój,  gdzie  twój  port,  królowo? 

—  Czy  widzisz  —  kwiatek  rozchyla  rąbki  białe  ? 

—  Więc  kochasz  Fauna ! 

—  Fantazya  błędnych  gwiazd  zawiodła  mnie  przed 
oczy  twoje. 

—  A  one  tylko  spojrzeniami  śpiewać  umieją,  —  za- 
klęć zawiłe  tajemnice  leżą  na  ręku  kapłanów. Nie  mo- 
gę zakląć  ciebie . . . 

—  Uwodzisz  mnie.  Faunie ! 

—  Należysz  do  mnie,  królowo  jednej  nocy. 

—  Bogatsze,  niż  myśUsz,  są  usta  moje. 


426  CHIMERA 

—  Wypalę  ci  na  nich  niestarte  piętno  pocałunku. 

—  Młodość  moja  wróci  im  urok  świeżości... 

—  O  kwiecie  cudowny,  stój,  oto  dosiągłeś  wyżyn 
swej  krasy . . . 

—  Pieśni  twoje  piękne,  upajasz  mnie  liaszyszem  słów. . . 

—  Pieśń  płynie  z  ciebie,  ja  jestem  tylko  twem  echem 
stukrotnem . . . 

—  Wykradłeś  tajemnicę  trzcinom  modrego  jeziora... 

—  Ty  jesteś  niewidzialną  dłonią,  która  je  trąca... 

—  Przybierasz  postać  anioła,  jakim  byłeś  dawniej... 

—  Wezmę  znów  postać  Fauna,  skoro  okwitnie  mi- 
łość twa. 

—  Smutek  twój  zjednywa  ci  serce  moje ... 

—  Ibisy  zadumane  stoją... 

—  Przycicha  Neptun  w  melodyach  srebrnej  fontanny. . . 

—  Widziałem  cię,  gdyś  była  kwiatem. 

—  Nikt  nie  śmiał  spojrzeć  na  mnie . . . 

—  Roje  motyli  tęczowych  klęczały  u  twoich  stóp. 

—  Byłam  królewną  zamkniętego  ogrodu. 

—  Twoje  ciało  kwitnęło  na  wonnej  grzędzie. 

—  Miłość  moja  kwitnie  dziś  na  płatach  kaktusa. 

—  Wytrysnęłaś  ze  mnie,  jak  źródło  ze  skały. 

—  Powrócę  w  głębiny  skał  odrodzona. 

—  Zatrzymaj  pogoń  gwiazd,  niech  noc  zatrzyma  swój 
oddech  przyśpieszona'' .  . 

—  Nie  w  mojej  mocy  kreślić  planetom  metę. 

—  Patrz,  jak  w  twych  rękach  drży  mego  serca  pur- 
purowy kwiat . . . 

—  Truje  go  oddech  przedświtu,  królowa  jednej  no- 
cy rozwiewa  biały  płaszcz...  Oto  zasmucił  się  pierwszy 
jej  listek. 

—  Na  twarzy  Fauna  połóż  twoich  dłoni  pieczęcie 
senne. 

—  Sen  ci  oszczędzi  rozpaczy  konania . . . 


KAKTUSY  ^2^ 

—  Na  ustach  skazanego  na  krótki  szał  złóż  pocału- 
nek, kaktusów  królowo... 

—  Niecliaj  ci  starczy . , , 

—  Mdlejące  listki  poprzez  sen  czuję . . . 

—  Niechaj  me  usta  sny  twe  ukołyszą... 

—  Ibisy  stoją  nieme,  wielbiąc  czar  twego  ciała.  Nep- 
tun odrzucił  muszlę  od  ust. 

—  Pij  pocałunków  mych  ostatnie  krople . . . 

—  Mdleje  miłości  twej  kwiat...  królowa  mdleje... 

—  Szyderczy  świt  zagląda  w  oczy  twoje . . . 

—  Czy  widzisz,  patrz,  ten  biały  kwiat. . .  miłości  two- 
jej znamię . . .  rozpadł  się  w  biały  gruz  —  a  purpurowy 
ptak  upadł  nań  martwy  —  ibisy  przerażone  na  płaszcz 
podarty  królowej  patrzą.  Faun  musi  patrzeć  w  przepast- 
ny serca  grób. 

Czarodziejka  zaśmiała  się  żartobliwie,  a  Faun  rzekł, 
jak  umiał  najciszej: 

—  Przestańmy  mówić  o  miłości. 
Ona  odparła: 

—  Dobrze.. .         / 

Wróciła  do  klawikordu  i  grała  wszj^stko,  co  jej  na 
myśl  przyszło;  preludya  o  łaskocących  pluskach,  noktur- 
ny pełne  bezsennej  zadumy,  mazurki  opływające  lekkiemi 
falami  melodyi  tragiczne  dreszcze  duszy... 

Kiedy  widziała,  że  jedyny  jej  słuchacz,  mężczyzna 
o  licach  Fauna,  zbyt  silnie  odczuwał  groźne  chwilami  za- 
wodzenia strun  —  wypuszczała  z  rąk  klawisze  białe  i  prze- 
suwała mu  po  twarzy  dłonie  miękkie,  kołysanek  pełne 
i  wonne... 

On  wtedy  zatrzym3rwał  oddech  i  był  jak  człowiek 
usypiający. 

Potem  grała  dalej,  usypiając  i  budząc  swego  Fauna 
naprzemiany... 

Kazimierz  Lewandowski. 


Kronika  miesięczna. 


GLOSSY. 

W£QkSl  o  ld.6C.  Dziś,  gdy  posucha  w  dziedzinie  pu- 
blicystyki naszej  staje  się  jawną  nawet  dla  najgorliwszych  jej  przy- 
jaciół, gdy  na  tych  polach  wysychają  stale,  choć  powoli,  wszystkie 
źródła  głębszej  myśli, — hałasy  wszczynane  w  dziennikarskich  młynach 
mają,  zda  się,  na  celu  wyłącznie  już  tylko  uspokojenie  sennych  i  opie- 
sz^ych,  że  mogą  i  nadal  drzemać  spokojnie,  bo  choć  siewców 
zbraknie,  młynarz  przecie  czuwa. 

Ale  i  siewce  są  przecie ! . .  Oto  jest  jeden  wielki  i  tylu  mniej- 
szych, —  numery :  pierwszy,  drugi,  trzeci  i  dziesiąty;  lub,  jeśli  kto 
woli :  jeden  niewielki  oraz  tamci  inni :  zero,  dziesięć,  trzy,  dwa  i  je- 
den. —  Gdy,  mimo  posuchy  ogólnej  na  jałowych  piaskach  mazowiec- 
kich, młode  siejby  w  estetycznych  „ogródkach"  wschodzą  tak  bujnie, 
strzelają  tak  wysoko,  któżby  się  troskał  o  przyszłość,  ktoby  myślał 
o  tem,  aby  siejby  one  wykłosiły  się  ziarnisto,  bogato  i  zasiewnie  dla 
tych  innych  „ogródków",  które  w  sumie  tworzą  „ogródek"  polskiej 
kultury.  Są  przecie,  są  talenty!  można  je  przestawiać,  przekładać, 
tasować.  Zgoła  dla  każdego  temperamentu  i  wieku  da  się  ułożyć 
stosowny  szereg.  Więc  po  co  się  troskać  o  przyszłość?  po  co  aż 
hen  zdaleka  sztuczne  nawozy  sprowadzać?  (Po  co  nam  np.  „tłó- 
maczenia!  ciągłe  tylko    tłómaczenia ! "    i  rozprawy   o   zagranicznych 


GLOSSY 


429 


autorach?  Wszakże  nie  brak  utworów  własnych,  „oryginalnych",  talen- 
tów „z  rozmachem"  o  warszawskiej  kulturze  ?)  Ważniejszą  stokroć  rze- 
czą jest  ruch  umysłów  wywołany  polemiką  dziennikarską,  oraz  deU- 
beracye,  na  czyje  to  lekkie  barki  mają  złożyć  czytelnicy  kuryerków 
dziedzictwo  najstarszej  literatury  słowiańskiej.  Wszakże  nigdy  nie 
było  takiej  obfitości  kandydatów  do  stanowisk  czołowych,  buław 
przodowniczych  oraz  godności  hetmańskich.  Wczoraj  zaledwie  zde- 
tronizowano, a  już  nazajutrz  o  świcie,  pierwszego  dnia  demokratycz- 
nej repubUki  w  literaturze,  odczuto  piekącą  potrzebę  restauracyi  mo- 
narchicznej.    Dawniej . . . 

O,  dawniej  było  co  najmniej  tyleż  pługów  i  lemieszy  na  du- 
chowych niwach,  ile  talentów.  A  że  i  borów  jeszcze  nie  trzebiono, 
więc  i  rzeki  były  szersze,  i  strumienie  bardziej  bystre,  i  rosy  żyźniej- 
sze,  i  deszcze  obfitsze.  I  oracze  nawet  byli  czcigodni,  i  karczowni- 
cy  niebyłe  jacy. 

Ale  młynarza  nie  znano! 

Ztąd  nieład...  Niejeden  siewca  przeszedł  niepostrzeżenie, 
niejeden  rzucił  swe  ziarna  między  zielsko,  niejeden  dłoń  szczodrą 
nad  bagniskiem  otworzył,  nierzadki  w  trzęsawisku  zaton^.  Tamci 
w  śmiertelnym  uporze  obsiewali  skały,  inni  wreszcie,  mając  pełne 
sakwy  płodnego  zasiewu,  imaU  się  wprzódy  karczy  i  chwastów 
i,  zamiast  być  gospodarzami  przyszłych  spichlerzy,  zasłużyli  sobie  za- 
ledwie na  wspomnienie  wyrobników. 

Ponieważ  młynarza  nie  znano  1 

Nie  było  publiczności  —  szerokiej,  oraz  sławy  —  dziennikar- 
skiej, brakło  żywego  zaciekawienia  ogółu,  tego  ruchu  umysłów  (czy 
też  w  umysłach),  co,  uprzedzając  dostały  owoc  życiowej  pracy,  kon- 
troluje przydrożnie  ruchy  i  gesty  swych  wybrańców,  baczy  pilnie, 
czy  są  aby  dosyć  moralni,  wypłacalni  i  płciowo  grzeczni,  łechce  ich 
próżnością,  popycha  do  kabotynizmu,  wreszcie  szczuje  do  „szla- 
chetnego" współzawodnictwa.  Nie  było  zgoła  tej  rozpróżniaczonej 
myślowo  gawiedzi,  która  bez  dziennika  myśleć  nie  umie,  bez  pole- 
miki zapłonąć  do  niczego  nie  potrafi,  zaś  w  dzienniku  i  w  polemice 
gubi  rychło  skąpe  ziarenka  idei  i  widzi  już  tylko  grymasy  oraz 
ułomności  własne  na  twarzach  swych  popularnych  znanych  lub 
sławnych. 

Nie  było  tego  speculum  miracułosum  prasy,  co  tak  przedziw- 
nie schlebiać  potrafi,  tego  czarodziejskiego  zwierciadła  Shehereza- 
dy,  w  którem  pospolity  jumik  widzi  się  nagle  na  Parnasie  w  świą- 
teczny dzień  rui  olimpijskiej  w  miłem  towarzystwie  panów  poetów; 


4^0  CHIMERA 

pospolity  szakal  czuje  się  równie  groźnym,  równie  zagadkowym 
i  „etycznie  monstrualnym"  jak  —  europejski  poeta,  którego  wizerun- 
kiem schlebia  mu  zwierciadło ;  pospolite  nic,  pospolita  płytkość  i  sob- 
kostwo  polskiego  filistra  dostrzega,  że  z  jego  bezkształtnego  ducha 
dała  się  wykroić  mocno  narysowana  postać  „Połanieckiego" ;  już  się 
widzi  z  nim  razem  w  zwierciedle:  rączka  w  rączkę,  serce  w  serce, 
już  sobie  weksle  wzajemnie  protestują,  już  dzięki  temu  kochanemu 
Połanieckiemu  czuje  się  polski  filister  spokrewnionym  z  całym  sze- 
regiem posągów,  zgoła  z  całą  tą  dawniejszą,  wielką  i  szczerą  twór- 
czością bohaterskiego  epika . . . 

Dzięki  wytrwałym  i  celowym  wysiłkom  prasy  nastąpiło  wresz- 
cie upragnione  zbliżenie  między  popularnymi  i  sławnymi  oraz  tymi, 
co  popularność  i  sławę  rozdają,  między  twórcami  a  „naszą  publicz- 
nością", zbliżenie  w  wartości  i  godności  wzajemnej,  zadzierzgnięcie 
serdecznego  węzła  ludzkich  ułomności  i  płaskości  życiowych. 

Wszystka  pognębiona  życiem  mierność,  głucho  przetrawiająca 
w  sobie  bolesną  świadomość,  że  gdzieś  po  za  duszną  atmosferą  jego 
życia  i  myśli  jest  oddech  szerszy,  pierś  wolniejsza,  lotność  ducha 
większa,  —  cała  ta  pełna  żalu,  goryczy  i  nieświadomej  zawiści  więk- 
szość została  nagle  wprowadzoną  w  niebywały  ruch  umysłowy,  — 
gdyż  oto  poeci  sobie  wymyślają,  dziennikarze  się  biją.  „O  co  im 
idzie?"  —  zainteresował  się  wreszcie  filister.  —  „o  poezyę?"  I  w  da- 
nych okolicznościach  wnioskując  zupełnie  słusznie,  czuje  się  filister 
wprost  powołanym  do  roli  arbitra,  nieomal  wezwanym  do  wyrzecze- 
nia ostatniego  słowa,  do  tworzenia  mierników  wartości  duchowych. 

I  oto  nastała  dla  niego  chwila  odwetu. 

Głośne  a  natarczywe  hołdy  oddawane  wszelkiej  wartości  uzna- 
nej i  opieczętowanej  przez  powszechną  sławę,  przy  równoczesnej, 
złej,  a  zjadliwej  niechęci  wobec  wszystkiego,  czego  jeszcze  powszech- 
ne uznanie  nie  broni,  —  stanowią,  według  Szopenhauera,  nietylko 
dowód  nieudolności  sądu,  lecz  wprost  wymowne  świadectwo  niena- 
wiści do  wszystkich  bez  wyjątku  objawów  duchowej  kultury.  Zem- 
sta mierności,  zatamowana  w  jednym  kierunku,  składa  tern  gorliw- 
sze  hołdy  i  czołobitności  w  jedną  strona,  z  im  większą  pasyą  zamie- 
rza uderzyć  w  inną.  Są  to  dwie  strony  tego  samego  medalu  — 
a  w  dziejach  naszej  publicystyki  zwie  się  to  walką  ideową. 


Wolnemi  kroki  wlokła  się  dawniej  sława  za  duchowym  czy* 
nem.  Wędrowała  długiemi  szlaki  skupienia  od  furty  do  furty  klasz- 
ternej,  od  dworu  do  dworu  szlacheckiego,  przechodziła  z  ust  cichych 


GLOSSY  ^jj 

do  uszu  samotnych,  z  gorącego  serca  do  niespokojnej  myśli,  z  celi 
i  księgi  mniszej  w  hardą  głowę  pana  i  w  kamienną  głąb'  jego  zam- 
czyska. Z  tej  wyży  roznosiły  ją  wszerz  niespokojne  duchy,  ludz- 
kiej myśh  landsknechty  wędrowne;  o  tę  pochodnię  na  skale  zapa- 
li się  duch  lotny,  niósł  błyski  a  olśnienia  w  owe  tajemnicze  mroki 
średniowiecza,  co  w  tak  pulsującem,  gorączkowem  natężeniu  ocze- 
kiwały nowych  tajemnic  i  nowych  objawień. 

I  promieniała  myśl  ludzka  bardzo  powoli,  lecz  coraz  to  silniej,^ 
coraz  to  goręcej,  coraz  to  jawniej...  Już  nie  pielgrzymowała  boso, 
a  żebrem  od  furty  do  furty,  od  pana  do  pana,  już  ramiona  opie- 
kuńcze gdzieś  znalazła,  już  miecze  gdzieś  ukuła,  już  światow^-m 
potęgom  niewidomy  wróg  na  granicach  stawał.  Spalona  na  stosie, 
zmartwychwstawała  w  potępieńczych  norach  tajemniczych  magów 
i  wiodła  żywot  upiorny  przy  tyglach,  księgach,  czerepach  przedpo- 
topowych i  krwi  niemowlęcej,  w  których  tkwi  magiczna  władza  nie- 
zniszczalności.  I  niosła  ze  sobą  ta  myśl  upiorna  czyścowych  mąk 
truciznę,  gdy  osiadała  zwątpieniem  na  białych  czołach  niemych  za- 
myśleńców,  co  w  południową  ciszę  i  święty  chłód  katedry  z  myślą 
własną  borykać  się  chadzali. 

Bo  ciche  były  i  samotne  te  krwawe  poboje  i  śmiertelne  zwy- 
cięztwa  walk  ideowych.  Tylko  pod  błogosławieństwem  wielkiego 
skupienia  opadało  z  każdej  myśli  to  wszystko,  co  w  nią  wszczepił 
żywot  codzienny:  wszelka  małość,  przyziemność,  wszelki  fałsz  bez- 
wiedny i  wszystek  brud  ludzki.  Tylko  to  światło,  co  się  przesączy- 
ło przez  barwne  witraże,  przez  okna  marzeń  i  tęsknot,  nieciła 
w  myślach  ruchliwy  niepokój;  tylko  te  cienie  głębokie  w  dalekich 
mrokach  naw  kościelnych  dawały  przeczucie  tajemnic  nieznanych; 
tylko  wiara  w  moc  szczerego  wysiłku,  a  nienawiść  wszelkiej 
obłudy  duchowej,  wszelkiego  fałszu  zyskownego,  ta  wiara  i  niena- 
wiść przepalająca  trzewia  dawała  niewzruszoną  pewność  nowych 
objawień ;  zaś  ta  strzelistość  potężnych  kolumn  hen  aż  pod  ostre  łuki 
gotyckiego  sklepienia  rzucała  ducha  wzwyż,  a  myślom  w  ekstazie 
serdecznej  aż  pod  to  sklepienie  wybujałym  przesyłały  ramiona 
krzyża  błogosławieństwo  pokory  wraz  z  mniszym  żarem  poświęceń. 
Bo  na  szczycie  prawego  skupienia  rodziła  się  w  on  czas  myślom  ta 
pewność,  która  graniczy  z  objawieniem,  oraz  ten  poryw  bezgranicz- 
ny, co  krzyża  swego  woła. 

A  taki  zamyśleniec  albo  posadami  katedry  wstrząsnął  i  wie- 
kową myśl  ludzką  pod  stopy  sobie  obalił,  albo  sam  runąć  musiał... 
Lecz  zanim  się  wawrzyn  na  jego  krzewie  uliścił,już  czaszka  w  gro- 


4^2  CHIMERA 

bie  dawno  zbielała:  st^a  się  dość  czystą,  w  miarą  dostojną,  aby  na 

białe  czoło  przyjąć  —  i  wtedy  jeszcze  zbyt  krucłiy  —  wieniec  sławy. 

W  dziejacli  ducŁia  ludzkiego  zwie  się  to:  walką  o  ideą. 

Tredecim. 


POWIEŚĆ. 

K.  Tetmajer.  Na  skalnem  podhalu.  I  i  II.  Geb.  i  Wolff.  —  W."Gomulicki.  Miecz 
i  łokieć.  Geb.  i  Wolff.  —  E.  Orzeszkowa.  Przędze.  Geb.  i  Wolff.  —  M.  Konopnicka. 
Moi  znajomi.  Geb.  i  Wolff.  —  J.  Weyssenhof.  Za  błękitami.  Geb.  i  Wolff.  —  J.  Weys- 
senhof.  Zaręczyny  Jana  Bełzkiego.  Geb.  i  Wolff.  —  W.  Morris.  Wieści  znikąd. 
Lwów.  H.  .\ltenberg.  —  B.  Jaxa  Ronikier.  Promienna  toń.  Bibl.  Dz.  Wyb.  —  Nowele 
amerykańskie.  Bibl.  Dz.  Wyb.  —  A.  Miecznik.  Historya  o  królewiczu  Milanie.  Jan 
Fiszer. —  F.  Brodowski.  Chwile.  Geb.  i  Wolff. —  J.  K.  Jerome.  Dziennik  wycieczki 
do  Oberammergau.  Bibl.  Dz.  Wyb.  —  P.  .\ltenberg.  Jak  ja  to  widzę.  i.  Fiszer.— 
Conan  Doyle.  Pies  Baskerville'ów.  BibL  Dz.  Wyb.  —  A.  Miecznik.  Cztery  dni. 
BibL  Dz.  Wyb.  —  Vera.  Jedna  dla  wielu.  J.  Fiszer.  —  M.  Domańska.  Cicha  moc. 
Bibl.  Dz.  Wyb  —  E.  Jeleńska.  Z  miłości.  Geb.  i  Wolff.  —  Ire  ad  SoL  Ołód  życia. 
SkŁ  gł.  w  Księg.  Nauk.  —  W.  Weresajew.    Na  bezdrożu.    Lwów.    H.  .\ltenberg. 

Na  skalnem  podhalu  —  przez  Kazimierza  Tetmajera.  Chociaż- 
byśmy  rzeczywistość  mieli  przed  oczyma  najbliżej,  mało  co  dojrzy- 
my, jeśli  dusza  gdzieindziej  polata,  albo  i  zgoła  drzemie ;  i  naodwrót : 
wyobraźnia,  owa  dusza  twórcy,  tęsknotami  widzenia  rzeczy  takiej 
a  takiej  podżegana,  dojrzy  ją  nawet  w  ciemnościach,  nawet  po  przez 
pyły  realne  i  szare.  Poety  niezadowalnia  rzeczyw^istość  nigdy.  Jest 
on  jak  morze  w  dal  jakowąś  śpieszące,  rozkołysane;  a  jeśli  na  spo- 
czynek się  złasiwszy,  wpełznie  w  jakowy  przesmyk  płytki  lub  na 
mieliznę,  wtedy  tęchnie  i  butwieje;  aż  znów  pragnieniem  czystych 
głębin  targnięte,  porzuca  miałkości  brzeżne  i  w  rozfalowaniu  górnem 
szumi  a  śpiewa.  Takim  powrotem  ku  niezadowoleniu,  takim  oder- 
waniem się  od  szarzyzny  i  zdawkowości  życiowej,  taką  ucieczką 
w  czyste  powietrzne  turnie  i  we  wirchy  smrekowe  wyobraźni  sotnje  — 
jak  mówi  góral  —  oba  cykle :  Na  skalnem  podhalu.  Jest  to  wspaniałe 
uchwycenie  wizyj  błąkającego  się  po  trzebieżach  dzisiejszych,  za- 
mierzchłego eposu  góralskiego.  Pod  twórczem  tchnieniem  poety 
„zaumarłe"  wstają:  krzepkie  juhasy,  śmigłe  a  lotne,  co  idąc  perci 
pod  kyrpcami  nie  czują;  „robsice"  gibkie,  w  lesie  rozmiłowane, 
a  leśnego  śrutem  po  kolanach  częstować  rade,  albo  go  mrówkom  na 
pożarcie  związanego  dawać;  zbójniki  harde,  zbyć  życia  dla  honor- 
ności  gotowe ;  zbójniczki  żebra  chłopom  łamiące  z  kochania  albo  ich, 
jako    orlice    ścierw,  między    siebie    rozszarpujące;    lasy    wybujałe. 


POWIEŚĆ  ^^^ 

w  „plątowiska"  „zbutwieliny"  i  „spróchlizny"  opatulone  i  wystrzela- 
jące ku  chmurom  a  „przihlebne  ku  tobie,  jako  basy  ku  gęślom"... 
Wszystko  to  dyszy  żywicą,  na  mchach  z  miłości  omdlewa,  hula,  mor- 
duje, gra  na  „fujerach"  i  skrzypkach,  tętni  wolnością,  rozrostem  się 
pręży,  nieokiełznaniem  kipi  —  dzikie,  wyniosłe  lub  zaprzepadłe,  jak 
doUny,  jak  hale,  jak  upłazy,  jak  przepaście  górskie.  —  Autor  miłuje 
Tatry  i  miłuje  też  słowo  je  malujące.  Pieści  się  niem  jak  malarz 
farbą,  której  kolor  i  zapach  olejny  wchłania,  zanim  ją  nałoży;  dba 
i  troska  się  o  to,  aby,  co  malować  chce,  pachniało  namalowane ;  i  sy- 
pie obrazami  z  bogatej  fantazyi  czerpanemi,  aż  spiętrzy  się,  nakształt 
gór,  hnia  opowieściowa  i  —  czaruje,  albo  się  jak  las  ugina  szumiący, 
albo  jak  woda  źródlana  bulka  i  szemrze,  albo  jak  wicher  się  po  ha- 
lach i  żlebach  szamota. 

Miecz  i  Łokieć  —  przez  Wiktora  Gomulickiego.  Obrazy  dwo- 
ru króla  Zygmunta  III-go,  z  niziołkami,  saltami,  krotochwilami  we- 
sołemi  i  tragicznemi,  z  astrologią,  z  włoskością,  z  jezuityzmem,  z  in- 
kwizycyą,  z  modlitwą  i  z  cichą  rozpustą  jako  też  jawną;  obrazy 
starej  Warszawy,  z  jej  architektoniką  ulic,  placów,  wież,  baszt,  mu- 
rów i  kamienic;  obrazy  sejmu,  z  marszałkowskiem  oczyszczaniem 
miasta,  wyznaczaniem  gospód,  pychą,  bogactwem  i  warcholską  buń- 
czucznością  szlachty,  ustanawiającej  prawo  i  tuż  je  gwałcącej ;  obra- 
zy mieszczaństwa,  które  aczkolwiek  złotem  i  krwią  obywatelską  sy- 
ciło organizm  ojczyzny,  wycieńczany  kosztownem  tuczeniem  bene- 
natów,  przez  tych  ostatnich  na  równi  z  paryasami  było  poniewie- 
rane; obrazy  nieładu  i  rabuśnictwa  społecznego,  gdzie  szlachta  łą- 
czyła się  z  motłochem ;  obrazy  starć  bratoswarnych  (rokosz  Zebrzy- 
dowski) i  obraz  bitwy  Chocimskiej  (na  pociechę).  Wszystkich  tych 
obrazów  barwność  przesuwa  autor  z  wielkiem  poczuciem  artysty 
rozmiłowanego  w  zabytkach  epoki.  Dlatego  snadź  tło  wypadków 
oddane  jest  doskonale,  doskonalej  nipże  niźli  sama  intryga  powieś- 
ciowa, a  szczególniej  niżli  batalistyczna  część  powieści.  Dzięki  je- 
dnakże takiemu  ustosunkowaniu,  o  ile  powieść  traci  cokolwiek  na 
militamości,  o  tyle  zyskuje  jako  pełniejszy  daleko  wizerunek  epoki, 
w  której  przecie  nie  same  jeno  szable  i  kieUchy  dzwonią,  ale 
jeszcze  coś  niecoś  i  z  poezyi  i  z  cywilnych  obyczajów,  bodaj  że  je- 
no wśród  mieszczan,  warte.  Tylko  te  ustępy,  w  których  autor  prze- 
staje niby  rzecz  sam  widzieć,  przybiera  ton  dobrodusznego,  naucza- 
jącego lub  moralizującego  gawędziarza  i  wyrywa  nas  niejako  z  za- 
czytania,  z  zapatrzenia  —  ustępy  takie  musimy  do  ujemności  zaHczyć. 
Przędze  —  przez  Elizę  Orzeszkową.  Zawiódłby  się,  ktoby 
chciał  -w  Przędzach  szukać  dawnej  świetności  stylu  Orzeszkowej,  — 


434 


CHIMERA 


tego  stylu,  co  z  bacznym  objektywizmem,  z  przenikliwą  troską  w  wy- 
borze szczegółów,  z  zapomnieniem  o  sobie  najzupełniejszem,  oddaje 
się  rozpatrywaniu  realnego  życia,  aby  z  niego  syntezę  obrazową, 
która  czytelnika  duszę  sama  przez  się  porusza  i  zachwyca,  wydo- 
być, —  tego  stylu,  który,  fantazyi  za  rylec  służąc,  giętkiem  jest  wi- 
zyjności  jej  twórczej  narzędziem.  Wprawdzie  i  tu  czasem  autorka 
swoim  pietystycznym  względom  dla  realnego  życia  umie  dać  prze- 
konywającą formę,  umie  to  życie  jakąś  duchową  owiać  atmosferą, 
która  zwątpiałego  o  realizmów  dostojności  może  z  niemi  na  pewien 
czas  godzić;  tu  i  ówdzie  zdarzają  się  momenty  wyższego  znaku  na- 
wet, w  których  autorka  wznosi  się  nad  onemi  realizmami,  usposabia 
nas  do  spoglądania  na  nie  z  góry  a  miłosiernie  i  przebaczająco ;  nie- 
kiedy reaUzm  niby  kamień  drogi  z  umiejętnością  i  powagą  rznię- 
ty zapromienieje ;  niekiedy  fantazya  błyskami  żyjącą  wizyę  praw- 
dy uwypukli :  ale  są  to  chwile  już,  które  w  zmęczonej  szarości 
krótko  migocą.  Jej  realizm  (Z  pyłów  przydrożnych)  zazbyt  już 
przepoetyzowany ;  jej  fantazya  poetyczna  (Z fantazyi)  za  mało  już 
realna.  Tylko  pozostał  język  czysty,  ale  zwiędły  jakoby  i  blado  po- 
ruszający się  na  temat  zakochanych  i  szlachetnych  szwaczek,  mebli 
spróchniałych  w  schludnie  maglowanych  pokrowcach,  empire'u  zbut- 
wiałego i  ślepych  słowików.  Melancholia  izby  czeladnej  (Cień)  smut- 
na jest,  ale  nie  wzrusza,  jakby  tego  autorka  chciała.  I  trudne  też 
już  kwestowanie  z  czytelnika  rzewności  dla  prawno-etycznych  za- 
gadnień (Chochlik  -  Psotnik),  tak,  jak  ją  się  za  czasów  Mejera  Ezofo- 
wicza  z  dużym  wdziękiem  dla  rasowo  -  społecznych  pytań  kwestowało. 
Moi  znajomi  —  przez  Maryę  Konopnicką.  „  . . .  wy,  proste  du- 
sze, com  was  znalazła,  jak  się  skarb  znajduje",  —  mówi  autorka  do 
swoich  znajomych.  Są  to  przeważnie  osobistości  odszukane  przez 
nią  w  skarbach  własnych  wspomnień  —  wspomnień  z  tych  czasów, 
kiedy  to  się  chwyta  wrażenia  jąk  dziecko  barwy  i  zabawki,  jak  win- 
na jagoda  słońce ;  chwyta  się  je  i  chowa,  niby  w  skarbnicy  własnej, 
nikomu  niewiadomej  —  w  zapomnieniu.  A  potem,  wśród  „zawie- 
ruch życiowych",  kiedy  dnem  duszy  tęsknica  burzliwa  zakołysze, 
wtedy  z  jej  głębi  wypływają  na  wierzch  i  dzwonią  te  wibracye  po- 
zapominanych,  potopionych  wrażeń  chmurnych  i  radosnych,  cierp- 
kich i  słodkich.  Poezya  je  chwyta  i  utrwala  i  daje  im  zdolność  roz- 
kołysywania  dusz  im  pokrewnych.  A  zdolność  ta  nie  w  samym 
objekcie  wspomnienia  leży,  tylko  w  tej  najsubjektywniejszej,  najbar- 
dziej indywidualnej,  egoistycznej  potrzebie  widzenia  rzeczy  taką,  aby 
oczywistość  jej  równała  się  życiu,  temu  samemu  życiu,  co  w  skarb- 
nicy nieświadomej  zaumarłe  leżało.    Dlatego  w  tych  opowiadaniach, 


POWIEŚĆ 


4)5 


gdzie  autorce,  bądź  z  pobudek  tendencyjnych  (W  Winiarskim  forcie)^ 
bądź  z  ch^ci  „zrobienia"  rzeczy  wzruszającej  (Martwa  natura,  Urha- 
nowa,  Morze,  Ksawery,  Józik  Srokacz),  —  o  przedmiot  sam  chodzi, 
o  fabułę,  o  temat,  o  zdarzenie :  tam  wskrzeszane  to  życie  nie  wskrze- 
sa.  Natomiast  —  gdzie  Konopnicka  daje  się  unieść  czystemu  uko- 
chaniu prawdy,  tej  prawdziwej,  bez  samobałamutnych  udawań  t.  z. 
serca,  bez  obłudnej  czułości,  bez  sztucznego  humoru,  bez  patosu 
i  deklamacyi :  tam  wszędzie  poetyczne  piękno  wcielone  daje,  i  z  niem 
już  bez  wszelkich  pobocznych  uwag  autorskich,  bez  wskazań  i  do- 
powiedzeń, bardzo  przyjemnie  obcować  możemy.  I  obcujemy: 
i  z  Młynem  starym,  i  z  Moją  cioteczką,  i  z  Maryśką,  i  z  Banasiową, 
i  z  Anusią,  i  z  Lalkami  moich  dzieci  (nadzwyczaj  przyjemne  obco- 
wanie), i  z  Cmentarzem,  który  autorka  kwiatami  słów  śUcznie  umai- 
ła i  na  samym  go  (jak  przystoi  cmentarzom)  położyła  końcu. 

Za  błękitami  —  przez  Józefa  Weyssenhoffa.  Autor  umiejętnie 
i  z  dobrym  smakiem  zaszczepia  swojej  powieści  owo  pogodne,  wy- 
rozumiałe i  grzeczne  usposobienie,  przy  którem  się  ze  spożywczych 
dóbr  ziemskich  najlepiej  korzysta  i  przy  którem  wiara  w  te  dobre 
rzeczy  rośnie,  rośnie.  A  rzeczy  dobre  w  społeczeństwie  są.  Są 
dobre  włości  ze  staremi  ogrodami,  gdzie  trafiają  się  i  modrzewie; 
jest  dobra  młodość,  „ładnie  ogorzała",  krzepko  lgnąca  do  spódniczek, 
co  z  sił  zbytkiem  tak  licuje  i  tyle  daje  społecznego  szczęścia;  są 
dobre  „usta  czerwone  i  mokre"  satumalicznie ;  są  nawet  dziwacy,  któ- 
rzy, dla  wątłej  konsystencyi  nie  mogąc  tej  „bardzo  mojej"  z  mokre- 
mi  ustami  znaleźć  i  do  niej  bardzo  przylgnąć,  zapisują  swe  dobre 
włości  z  modrzewiami  rywalom  do  lgnięcia  wprawniejszym.  Z  tych 
i  tym  podobnych  rzeczy  dobrych  autor  wydyma  ładne,  w  dobrym 
guście  naczyńko  błękitne,  za  błękitne,  i  już  go  pogłębieniami  nie  wy- 
krytycznia,  aby  nie  prysło,  bo  jużby  nie  mogh  gasić  z  niego  prag- 
nień i  „pocieszać  się"  ci  zwłaszcza,  którzy  nigdy  nie  bywali  zmar- 
twieni. 

Zaręczyny  Jana  Bełzkiego  —  przez  Józefa  Weyssenhoffa.  Tak 
łatwo  byłoby  autorowi  zerwać  z  dziedziną  jałowych  pozorów !  Dość 
ma  po  temu  uświadomień,  lecz  za  mało  dobrej  woli.  "Wolę  więzi 
indolencya  i  nawyk  do  galanteryi;  zostaje  sama  dobroć.  Przez  do- 
broć autor  stwarza  fikcyjne  dodatniości  tak  zwanego  wielkiego  świa- 
ta, wielkiego  jedynie  przez  to,  że  funkcye  fizyologiczne  ubiera  w  spo- 
łeczną ideałowość.  Funkcye  te  mają  co  prawda  charakter  ogólno 
ludzki,  ale  w  kosmopolityzmie  tym  nic  wielkiego  niema.  Im  bar- 
dziej to  idealizować  i  przystrajać,  tem  gorsza  robi  się  z  tego  kary- 
katura.   Narzeczony    Bełzki,    mimo    że   pisze   dziennik   z  analizami 


43(>  CHIMERA 

(których  najwyższym  tonem  byłaby  „płoszowskość") ;  mimo  że  chce 
w  narzeczonej  swej,  wielkostawowej  łabędzicy,  znaleźć  tę  „najbar- 
dziej moją"  (szczytem  mojości  jest  znów,  jak  wiadomo,  mojość  „po- 
łaniecka") ;  mimo  że  w  końcu  i  tego  się  wyrzeka,  mimo  że  się  w  nim 
miłość,  jako  cel  ostateczny,  zachwiewa;  mimo  że  mu  autor,  po  ana- 
litycznych podróżach,  do  „skiby  czarnej"  sakramentalnie  wzdychać 
rozkazuje :  —  jest  sobie  ograniczonym  (mimo  zagraniczność),  nie  pa- 
nującym nad  sobą  i  niekonsekwentnym  panem.  Chce,  naprzykład 
żeby  mu  narzeczona  owa  była  „osłodą  świata",  a  gdy  narzeczona 
istotnie  osłodą  świata  (otańcowującego  ją  oraz  omuskującego  białe 
puchy  jej  ramion)  jest,  to  się  gniewa  i  robi  zabójstwa  pojedynkowe. 

Wieści  z  Nikąd  —  przez  Williama  Morris'a.  Estetyk  angielski 
usypia  na  lat  tysiąc  i  budzi  się  w  epoce  szczęśliwego  jakoby  roz- 
wiązania dzisiejszą  ludzkość  trapiących  zagadnień.  Jest  to  epoka, 
w  której  wszyscy  ludzie  są  dobrze  zbudowani,  mocni,  piękni,  grzecz- 
ni i  wytworni;  epoka,  w  której  nie  znają  pieniędzy  i  pracy  zarob- 
kowej, ponieważ  wszystkie  czynności,  społeczeństwu  do  najwygod- 
niejszego życia  potrzebne,  spełniane  są  przez  ludzi  z  własnej  ochoty 
i  z  najwyższą  przyjemnością;  praca  nie  jest  obowiązkiem,  lecz  jakby 
sportem  rozwijającym  harmonijnie  siły  i  zdolności;  jest  to  epoka, 
w  której  świadczenie  sobie  usług  ludzie  uważają  za  źródło  najżyw- 
szej rozkoszy,  —  epoka,  w  której  indywidualna  swoboda  nie  jest  krę- 
powana, bo  wszyscy  wierzą,  iż  ktoś  tern  jest  dla  wszystkich  poży- 
teczniejszy, im  bardziej  indywidualnie  potrafił  rozwinąć  swój  talent, 
talent,  którego  wszystka  dążność  skierowana  jest  ku  mocy  i  pięknu. . . 
Juści  że  to  same  rojenia  utopijne.  Ale,  doprawdy,  milej  je  z  auto- 
rem roić,  niźli  zajmować  umysł  realnemi  opisami  społeczeństwa  co- 
dziennego, w  którem  ten  tamtemu  bok  rozpruł,  ów  oszukał,  ten 
zgwałcił  lub  uciemiężył.  Morris,  jako  twórca  artystyczny,  jest  żaden. 
Stwierdza  i  rozprawia,  lecz  nie  ożywia.  Jest  przytem  po  angielsku 
rzetelny  i,  chcąc  tę  błogosławioną  przyszłość  wiernie  opisać,  a  nawet 
niejako  dać  praktycznego  urzeczywistnienia  jej  wzory,  staje  się  roz- 
wlekłym i  gadatliwym.  Ta  wadliwość,  już  w  angliku  ciężka,  przez 
barbarzyńskie,  duch  języka  przeokropnie  gwałcące  tiómaczenie  sto 
razy  się  wypotwornia. 

Promienna  toń  —  przez  Bogdana  Jaxę  -  Ronikiera.  Lawirowa- 
nie po  Cote  d'Azur  z  dużem  marnotrawstwem  czasu  i  z  małym  dla 
czytelnika  pożytkiem  i  zabawą  —  lawirowanie  z  aparatem  migawko- 
wym, z  busolą  dobrego  tonu,  z  nadętym  żaglem  zarozumiałości, 
i  z  dobremi  chęciami  zapewne,  ale  które  w  braku  sił  odpowiednich 
dają  w  rezultacie  pretensyonalny,  bez  żywszego,  szczerszego  drgnie- 


POWIEŚĆ 


437 


nia  myśli  czy  uczucia,  swojsko  -  kosmopolityczny  konglomerat  mi- 
gawkowych rozmów,  rozmówek,  uwag  banalnych,  porównań  wy- 
prz^ych,  sytuacyj  dziennikarskich,  figur  i  figurek,  różniących  się 
tylko  nazwiskiem,  deseniem  garniturów,  adresem  hotelowym,  gustem 
do  tej  lub  owej  potrawy,  tego  lub  owego  wina,  tego  lub  tamtego 
wymiaru  biustów  i  koloru  fryzur  kobiecych.  Czasem  mignie  aluzyj- 
ka,  że  to  i  owo  się  zna  lepiej,  bliżej,  ciekawiej,  ale  o  tem  pisać  nie 
wypada  chyba,  boć  przecie  nie  o  wszystkiem  można  pisać:  czemby 
żył  człowiek,  gdyby  wszystko,  co  ciekawsze,  tylko  opisywał?  Czy 
jednak  ta  powściągliwość  nie  szkodzi  literaturze?  Altenberg  Piotr 
jest  sumienniejszy.  Choć  dużo,  dużo  kropek  używa,  jednak  zawsze 
jeszcze  sporo  tych  migań  pomiędzy  halkami  i  spódnicami  widzieć 
czytelnikowi  daje;  nawet  z  pewnym  tonem  umie  to  połączyć,  który 
nastrojowo  podnieca — czytelników  z  Herren-gasse. 

Nowele  amerykańskie  —  nagrodzone  na  konkursie.  Oto  treść 
jednej  z  nowel,  p.  t.  Tajemnicsa  kartka.  Pewnemu  Amerykaninowi, 
który  nie  umiejąc  po  francusku  przybył  do  Folies  Bergeres,  jakaś 
piękna  dama  rzuciła  na  stolik  kartkę  i  odeszła.  Amerykanin  chce, 
by  mu  ktoś  przetłumaczył  treść  kartki.  Ale  wszyscy,  do  których 
się  zwraca,  po  przeczytaniu  kartki,  zrywają  z  nim,  wyrzucają  go 
z  hotelów,  nawet  z  granic  Francyi ;  żona  go  opuszcza,  przyjaciel  się 
go  wyrzeka.  Nakoniec  Amerykanin  przydybuje  gdzieś^ową  damę, 
chce  od  niej  wyjaśnień,  ale  dama  natychmiast  umiera;  z  kartki  zaś 
znika  wszelki  ślad  pisma.  Nic  więcej.  Wszystko  opowiedziane  to- 
nem trzecioklasisty  na  temat:  jak  spędziłem  wakacye?  Nagroda  — 
dwieście  czy  trzysta  funtów.  —  Któżby  podjął  tak  cenno- ważkie  wy- 
dawnictwo, jeśli  nie  „BibUoteka  dzieł  wyborowych",  dbająca  narów- 
ni  z  dziennikiem  od  faiłs  divers  o  popularny  dochód  i  „chwilową 
rozrywkę"  popularnego  czytelnika.  Ale  czy  bibUoteka  dzieł  chwilo- 
wo rozrywających  zdaje  sobie  sprawę,  że  bodaj  najpopularniejszy 
czytelnik  taką  nowelą  się  nie  rozerwie.  Tłómaczenie,  też  niewe- 
sołe, ma  takie  miejsca:  „obdarzony  wszystkiemi  darami".  Tłómacz- 
ka  obdarzona  darem  kakofonii  widać.  Tak,  „są  rzeczy  tak  zabawne, 
że  przechodzą  granice  śmiechu  i  nabierają  powagi"  —  jak  powiada 
inna  z  tychże  nowel  (nagroda  dwieście  funtów). 

Historya  o  Królewiczu  Milanie  —  przez  Antoniego  Miecznika. 
„Poznanie  niemiłe  człowiekowi,  bo  go  przekonywa  o  próżności  za- 
biegów i  skłania  do  usunięcia  się  w  krainę  innego  bytu".  Zapewne. 
„Utrapienie  ducha  jest  początkiem  odnowienia  i  oczyszczenia  czło- 
wieka". Zapewne.  „Czem  jest  życie?  Ułudą".  Zapewne.  Ale 
w  stan  usposabiający  do  przyjęcia  tych  zapatrywań  historya  o  króle- 


4)8  CHIMERA 

wiczu  wyżej  wymienionym  nie  wprowadza.  Ku  przeciwnemu  bie- 
gunowi, na  którymby  Maja  —  rozkosz  tej  ułudy  życiowej,  w  posta- 
ci jakiejś  niesłychanie  ponętnej  siedziała,  o  utratę  zbawienia  przy- 
prawiając, królewicz  Milan  też  nie  nakłania.  Historya  jest  za 
ogólnikowa,  za  kobieco  bezbarwna.  Słowa  tu,  jak  te  kamyki 
wodą  zaokrąglone,  opłókane  z  kantów  i  z  ostrości  pierwołom- 
nych.  Takiemi  nawet  kamienowanieby  nie  raniło.  Kapłanka  Mai 
naprzykład  ma  za  c^ą  charakterystykę  i  ozdobę  od  autora  epitet 
„piękna  dziewica'^.  Dawno  już,  dawno,  kiedy  to  wyraz  „dziewica" 
dość  było  wymówić,  aby  zaszło  coś  niepokalanego.  W  dzisiejszych 
czasach  podniszczyła  się  już  dziewiczość,  zokrąglała,  zogólniała,  stłu- 
miła się  tak,  że  nie  zaszkodziłoby  autorowi  dodać,  jako  jest  z  tą  dzie- 
wicą, co  ją  nam  a  raczej  na  pokusę  królewiczowi  pokazuje.  „Dzie- 
wica" powiedział  i  zbył  kłopotu.  A  czytelnik  głowi  się,  jak  ten  Ame- 
rykanin z  noweli  nagrodzonej  nad  tajemniczą  kartką,  i  zmuszony  na 
własną  rękę  doszukiwać  się  takiej  dziewiczości,  któraby  potrafiła 
królewiczów  z  drogi  utrapień  duchowych  sprowadzić,  sam  się  de- 
morahzuje.    A  wszakże  nie  tego  chyba  chciał  autor? 

Chwile  —  przez  Feliksa  Brodowskiego.  Niekiedy  w  antykwar- 
niach  lub  w  zamożniejszych  bibliotekach  widzieć  można  książki  ład- 
nie oprawne  i  czyściutkie  jak  grzeczny  sztubaczek,  który  sobie  mun- 
durka nie  plami.  Są  to  książki  napisane  prawidłowo,  przykładnie, 
schludnie  i  niekiedy  bardzo  nawet  po  literacku.  Widać  w  nich 
i  metonimię  i  synegdochę  i  alegoryę  i  całą  styhstykę.  Przypominają 
one  wypisy  szkolne  i  nagrody  dla  młodzieży  w  wieku  przedpapie- 
rosowym.  Zaświadczeń  o  swem  sercu  i  rzewnostek,  tyczących  się 
ludzkości  i  społeczeństwa,  jest  tu  naturalnie  sporo.  Znany  krytyk 
dorabia  do  tego  przedmowę  z  etykietą:  ,bez  trucizny,  bez  zrozpa- 
czenia  o  człowieku  i  bez  obojętności  na  los  świata".  Komu  wy- 
padnie taką  książkę  kupić  —  kupi ;  —  komu  wypadnie  ją  otrzymać 
w  upominku  —  otrzyma;  ale  nikt  oczywiście  jej  nie  czyta.  Bo  ani 
o  duszy  piszącego,  ani  o  ludzkości,  ani  o  życiu  nic  ona  nie  powie. 

Dziennik  wycieczki  do  Oberammergau  —  przez  Jerome  K.  Je- 
rome'a,  w  przekładzie  (bardzo  dobrym)  Emilii  Węsławskiej. — Szereg 
dowcipnych  i  niedowcipnych  spostrzeżeń  zawodowego  humorysty 
na  wycieczce,  który  n^ogowo  śmieszy,  ale  któremu  wolno  też  do- 
puszczać się  zwykłej,  poczciwej  obywatelskiej  nudy.  Lektura  łagod- 
na, bez  ironii  i  zgryźliwości,  bez  przewracania  do  góry  dnem  cze- 
gokolwiek, bez  wtrącania  czytelnika  w  niezdrowy  stan,  dający  od- 
czuć względną  wartość  rzeczy  najbezwględniejszych,  bez  oswoba- 
dzania  nas  od  ciężaru  ich  i  władzy  nad  nami,  bez  tego,  co  rozkłada 


POWIEŚĆ  4^g 

i  obala  porządek,  który  już,  jakibykolwiek  był,  przestał  zajmować 
strupieszawszy  w  nasycie,  —  odręczna,  bez  artystycznego  założenia 
i  jednolitości,  nieraz  przecie  dobroczynny  skurcz  śmiechu  wywołać 
mogąca  lektura,  przeczytania  warta,  gdyż  po  należytem  i  zdrowem 
wyśmianiu  się,  człowiek  staje  się  szlachetniejszym,  pojednawczym 
i  rodzinnie  usposobionym. 

Jak  ja  to  widzę?  —  przez  Piotra  Altenberga.  Najlepsza  w  książ- 
ce jest  okładka  K.  Żelechowskiego  i  przedmowa  Wł.  St.  Reymonta, 
w  której  tenże  powiada:  „Piotr  Altenberg  sławi  wszystkie  anieUce 
buduarów,  byle  miały  perfumowane  halki,  udręczone  dusze  głupotą 
męską  i  oczekiwały  troskliwie  na  morskich  wybrzeżach  w  sezonie  ką- 
pielowym. P.  Altenberg  to  mistrz  -  konfekcyonista  z  Cafe  Central  na 
Herren-gasse  i  autor  aforyzmów  czerpanych  z  Nietzschego".  Trafniej- 
szej oceny  nie  można  już  wymyślić.  Dlatfego  ją  przytaczamy  i  do 
autora  Jak  ja  to  widzą  odsyłamy  wszystkich,  co  modernistycznie 
rozkoszować  się  zdolni  temi  arcydziełami  dla  pokojówek  i  garde- 
robianych, zarażonych  jedwabną  treścią  sukien,  które  paniom  swoim, 
z  rana   wczasującym  się    po  buduarach,   niewywczasowane   trzepią. 

Pies  Baskerville'ów  —  przez  Conan  Doyle'a.  Życie,  t.  z.  realne 
życie  burżuazyi  wogóle,  a,  dajmy  na  to,  angielskiej  w  szczególności, 
wypełniają  następujące  kodeksowo  uregulowane  i  uzasadnione  obrzę- 
dy :  operacye  z  finansami  i  z  powiększeniem  rodziny  związane,  zbie- 
ranie kart  pocztowych,  przechadzki  z  aparatem  migawkowym,  prze- 
bieranie się  w  jedwabne  halki  i  smokingi,  zdejmowanie  pierścion- 
ków przy  myciu,  taniec,  lawn-tennis,  jeżdżenie,  chodzenie,  przystępo- 
wanie do  stołu  rano,  w  połudzie,  wieczór  i  nocą,  i  spanie.  Resztę 
czasu  wypełniają  studya  nad  dziennikami,  których  treść  wyżej  wy- 
mienione czynności  omawia  i  rozwija.  Jeśli  dusza  mieszczanina  mi- 
mo to  nie  jest  zadowolona  i  łaknie  strawy  intelektualnej,  wtedy  przy- 
chodzi jej  z  pomocą  literatura  szarad,  logogryfów  i  powieści  w  ro- 
dzaju Psa  BaskerviMów.  Jest  w  takiej  hteraturze  i  intryga,  i  lawn- 
tennis,  i  kryminalistyka,  i  aparaty  migawkowe,  i  rozmowy  o  charakte- 
rze metodyczno -konwersacyjnym.  Literatura  taka  jest  to  płaskie 
pudełeczko  ze  szkiełkiem,  w  środku  kilka  śrócin  i  tyleż  dziurek, 
które  mają  być  zapełnione  śrócinami;  poty  się  pudełkiem  rusza,  aż 
się  to  stanie.  Niewinne  to,  ćwiczące  myśl,  zabijające  czas  i  higie- 
niczne. Pies  Baskerville'ów  to  nawet  cokolwiek  wyższy  typ  takie- 
go pudełka:  pudełko  z  tajemnicą  i  ze  strachami.  Autor  w  pewnych 
miejscach  mówi:  „Bójcie  się,  bo  to  straszne!"  Mieszczanin  czyta 
i  boi  się,  ale  tylko  na  żarty.  Kasa  ogniotrwała  nieuszkodzona.  Po- 
lisa ubezpieczeń  jest,    Detektywy  są.    Czegóż  bać  się  naprawdę? 


440 


CHIMERA 


Cztery  dni  —  przez  Antoniego  Miecznika.  Z  wiotkiej  nie- 
gdyś i  łamliwej  latorośli  Jerychońskiej,  na  próchnicy  rodów,  któ- 
rych mury  opadły,  wyrosło  drzewo  pękate  i  rzuca  tandetno  -  przemy- 
dowy  cień  na  ruinę.  Zamachnąwszy  się  i  zrobiwszy  kilka  lepszych 
cięć  w  ten  pień  brudno  -  kory,  autor  daje  za  wygraną,  traci  uśmiech, 
skisa,  przechodzi  do  zupełnego  matu  powagi  i  ledwie -ledwie  dowle- 
ka do  końca  tę  warszawską  Ohnet'-iadę.  Epopea  warszawska,  oso- 
bliwie w  taki  łatwo  się  męczący  brana  sposób,  mimo  kurzu  prze- 
mysłowo -  handlowego,  jest  blada.  Cnoty  —  blade  (nadzwyczajnie)'; 
rozpusta  —  blada ;  zbytek  —  blady ;  dusze  —  blade  (ostygłe  po  praso- 
waniu) . . .  Tylko  policzki  tu  czerwone  i  karki;  a  brzuchy  w  zao- 
krągleniach niezwykłych,  zamyślone  niby,  jak  gór  wypinające  się 
wzdęcia,  dewizkami  złotemi  i  kamizelkowemi  kwiatuszkami  porosłe, 
nad  filarami  ud  zwisają. 

Jedna  dla  wielu  —  przez  Verę.  Przekład  (bardzo  poprawny) 
Stefanii  Maybaumowej.  Znawcy  kobiet  utrzymują,  że  kobieta  lubi 
zepsucie,  bo  ją  ono  zaciekawia,  poucza,  rozwija,  uinteligentnia,  wy- 
subtelnia;  że  — powiadają  —  tylko  w  kobiecie  przez  takiego  zepsut- 
nika  wyćwiczonej  duch  się  leże ;  że  ten  duch  czczy  być  musi,  jeśli 
pod  drzewem  świadomości  dobrego  i  złego  nie  leżał  z  mężczyzną, 
co  z  niejednego  kosztowywał  owocu.  Vera,  jako  rzeczniczka  ko- 
biet, temu  ich  męzkiemu  znawstwu  zaprzeczających,  przedsięwzięła 
słowem  drukowanem  dowieść,  a  gdy  słowo  to  wydało  się  jej  za  sła- 
be (słabe  jest  rzeczjrwiście)  —  samobójczą  śmiercią  dowieść  prawdy 
innej,  prawdy,  że  wstręt  budzić  może  w  kobiecie  mężczyzna  z  mło- 
dością przedślubną  sprostytuowaną.  Czy  dowiodła?  I  czego?  Mogło 
to  samobójstwo  wyniknąć  z  poczucia  krzywdy,  że  dala  się  nietknię- 
ta a  wzięła  rzecz  używaną.  A  może  zabiła  się  dla  wielkiego  uwiel- 
bienia czystości  cielesnej  ?  Jeśli  przypuścić,  że  ukochany  Jerzy  jej 
nie  jadł  jeszcze  owoców  przed  jej  poznaniem,  to  ;  któż  '  zaręczy,  j  że, 
zjadłszy  go  (Jerzego),  nie  zaczęłaby  tęsknić  za  innym  sama,  zwłaszcza 
w  braku  dzieci,  krewnych  i  zajęć,  któreby  ją  wyczerpywały?  Jerzy 
zjedzony  przestał  być  już  czystym.  A  żyć  czystością  trzeba.  Nale- 
ż^oby  tedy  wziąć  innego  jakiego  Jerzego,  czystego,  z  tych,  którzy 
się  koło  małżeństw  sobą  nasyconych  kręcą,  radzi  i  żądni  uświado- 
mień.   Eheu. 

Cicha  Moc  —  przez  M.  Domańską.  Autorka  wciela  się  w  du- 
szę młodego  ziemianina  i  pisze  za  niego  dziennik.  Bohaterowi 
swemu  każe  jechać,  w  imię  normalnych  pragnień  i  zdrowych  za- 
spokojeń, do  Wiednia,  każe  mu  tam  źle  mniemać  o  „dekadentyzmie" 
i  „secesyi",  terminować  na  fabrykanta  i  prowadzić  flirt  z  panną  se- 


POWIEŚĆ  441 

cesyjną,  Us  paons  nonchalants  deklamującą,  której  ma  się  on,  jako 
zdrowy  aspirant  o  niezdrowo  szerokich  barkach,  podobać.  Następnie 
uczy  go  dekadenckich  formuł:  Burne  Jones  (może  przez  omyłkę 
wydrukowano  „Buone  Jones")  i  MaeterUnck  (może  przez  omyłkę 
wydrukowano  „La  silence").  Potem  każe  mu  opisywać  krajobrazy 
poetycznie,  zachwycać  się  Wagnerem  i  wracać  do  kraju,  a  po  po- 
wrocie wypowiadać  aforyzmy,  że  „przyroda  stanowczo  wpływa  na 
charakter",  zakochać  się  nieszczęśliwie,  wyjechać  do  Interlaken, 
i  na  Lido  ranić  sobie  serce  śpiewem  vorrei  morir  (może  przez 
omyłkę  wydrukowano  „morio").  Wreszcie,  znękanego  tem  omyłko- 
wem  życiem  sprowadza,  tym  razem  na  dobre,  na  wieś,  robi  go  rol- 
nikiem i  każe  mu  siać  żyto. 

Podkreślić  trzeba  zacną  tendencyę  autorki:  żeby  młodzi  zie- 
mianie pracowali  dla  społeczeństwa,  w  imię  zdrowych  pragnień 
i  normalnych  zaspokojeń,  na  glebie  rodzinnej,  a  nie  jeżdziU  po  za- 
granicach, bo  tam  na  nich  czekają  same  omyłki.  Czy  jednak  młodzi 
ziemianie  oduczą  się  tych  błędów,  niewiadomo.  Zbyt  ich  autorka 
swoją  inkorporacyą  skrzywdziła.  Wzorować  się  można  tylko  nie- 
stety na  rzeczach  dobrych,  bezomyłkowych,  a  przynajmniej  nie 
w  „BibUotece  dzieł  wyborowych" — skoro  ma  ona  tak  niewyborową 
korektę  —  drukowanych. 

Z  miłości  —  przez  Emmę  Jeleńska.  Powieść  o  mężu  i  żonie. 
Żona,  jeszcze  jako  dziewica,  szperała  w  książkach  i  atlasach,  aby  ma- 
my i  ciocie  nie  mi^y  jej  w  wigilię  ślubu  nic  do  objaśnienia.  Mąż 
też  jako  kawaler  do  atlasów  i  książek  się  przykładał.  Żona,  skoń- 
czywszy z  książkami  i  atlasami,  zamarzyła  o  miłości  na  zjednocze- 
niu dusz  opartej.  Mąż  został  „wyjątkowym"  działaczem  społecznym 
(obrońcą),  który  pracuje  dla  ogólnych  ideałów  i  żąda  (w  nagrodę) 
idealnego  szczęścia  osobistego.  PobraU  się.  Żoną  dręczy  męża,  że- 
by jej  dał  klucz  do  swej  duszy.  Mąż  klucza  nie  daje,  bo  klucz  przy- 
szyty z  metryką  do  akt  sądowych.  Po  ośmiu  latach  tego  poszuki- 
wania klucza,  które  zazwyczaj  w  łożnicy  się  kończyło,  żona  zaprze- 
staje poszukiwań,  przestaje  uważać  męża  za  „wyjątkowego"  działa- 
cza, podwięduje  cokolwiek  i  tęskni  do  jakiejś  odnowy.  Wtedy  zjawia 
się  kochanek  i  klucz  swój  odnawiający  narzuca.  I  nastąpiłoby  otwar- 
cie zagadki,  ale  mu  autorka  występnych  aspiracyj  dokończyć  nie  po- 
zwała i  żonę  na  progu  wiarołomstwa  topi.  W  tem  okazuje  się  być 
sroższą  od  baszy,  który  żonę  dopiero  po  wiarołomstwie  szukać  na 
dnie  wód  klucza  jeszcze  nowszego  posyła.  Szkoda,  bo  najciekawszą 
byłoby  rzeczą  wiedzieć  a  zwłaszcza  widzieć,  do  jakiej  to  symfonii  żonie 
która  „wyjątkowego"  zapomniała  męża,  nowy  klucz  może  się  przydać? 


442  CHIMERA 

Głód  życia  —  przez  Ire  ad  sol.  Gdy  się  ma  głód  życia  i  gdy 
się  przytem  chce  niedoli  ludzkiej  zmniejszyć  ciężar,  to  można  albo 
żyć  i  uszczęśliwianiu  najbliższych  się  oddać,  albo  można  też  gło- 
du życiowego  poskromieniem  w  cichości  się  zająć  i  cierpieć,  albo 
jeszcze  co  innego  można  robić,  ale  niekoniecznie  o  tych  głodach 
i  cierpieniach  trzeba  się  ludzkości  w  formie  in  folio  zapożyczanej 
zwierzać  i  tern  nędze  ogólno-ludzkie  powiększać.  Ma  się  dla  wszyst- 
kich niby  cierpiących  miłosierdzie,  to  niechże  się  je  ma  i  dla  bied- 
nego   czytelnika. 

Na  Bezdrożu  —  przez  W.  Weresajewa.  Tendencyjny  obrazek, 
skreślony  skromnie,  z  sercem  i  z  rzewnością  własną,  bardzo  obfitą, 
na  temat   miłosnych,   człowieko-kobiecych  i  sanitarnych   zagadnień. 

J.  L. 

KSIĄŻKI  NADESŁANE. 

POEZY.\.  —  K.  D.  Balmont.  Sobranie  stiehow.  Tom  wtoroj.  Goriaszczija 
zdania.  Budietn  kak  sołnce.  Moskwa.  Knihoizdatielstwo  „Skorpion."  —  .\.  Bielyj. 
Zołoto  w  łazuri.  Moskwa.  Knihoizdatielstwo  „Skorpion."  —  A.  Curti.  A  la  Polonia. 
Polimetro.  (Dialetto  milanese).  Milano.  Libr .  editr.  Nazłonale.  —  Z.  Dębicki.  Świąto 
kwiatów.  Lwów.  Tow.  Wydawnicze.  —  Deotyma.  Polska  w  pieśni.  Sobieski  pod 
Wiedniem.  Części  l  i  2  (Śpiewy  I  —  III).  Warszawa.  Bibl.  Dz.  Wyb.  —  W.  Iwanow. 
Prozracznosf.  Moskwa.  Kniliolzdatielstwo  „Skorpion."  —  St.  Jasiński.  Poezye.  Lwów. 
Drak.  J.  Chęcińskiego.  —  St.  Jasiński.  Poezye.  Serya  II.  SkŁ  gŁ  u  W.  Zukerhandla 
we  Lwowie.  —  St.  Korczak.  Wieczornica  wołyńska.  Warszawa.  NakL  autora.  —  H. 
Salz.  Błądnemi  szlaki.  Lwów.  Księsr.  Polska.  —  E.  Słoński.  Okruchy.  Wilno.  Druk. 
J.  Zawadzkiego.  —  A.  Stodor.  Atlantyda.  Lwów.  Księg.  Polska.  —  J.  Yrchlicky.  Vit- 
toria  Colonna.  Uebersetzt  von  J.  Spaczil.  Dresden.  Pier8on's  Yerlag.  —  B.  Żaba. 
Poezye.    Lwów.  H.  Altenberg. 

POWIEŚĆ.  —  L.  Andrejew.  Milczenie  i  inne  nowele.  Lwów.  H.  Altenberg.  — 
Hugo  Bertsch.  Rodzeństwo.  Lwów.  Pol.  Tow.  Nakł.  —  G.  Deledda.  Po  rozwodzie. 
2  części.  Warszawa.  BibL  Dz.  Wyb.  —  A.  France.  Historya  komiczna.  Warszawa. 
BibL  Dz.  Wyb.  —  K.  Gliński.  Obrazki  z  przeszłości.  Warszawa.  BibL  Dz.  Wyb.  — 
J.  Gordon.  Kaukaz  czyli  ostatnie  dni  Szamyla.  Warszawa.  Skt.  gł.  u  Wendego 
i  S-ki.  —  A.  G.  Matuszewicowa.  Kobieta.  Studyum  duszy.  Lwów.  H.  Altenberg.  — 
G.  de  Maupassant.  Przy  świetle  księżyca.  Lwów.  Księg.  Polska.  —  Z.  Niedźwlecki. 
Erotyki.  Lwów.  Księg.  Polska.  —  E.  Paszkowski  Jasne  wody.  Lwów.  Tow.  Wy- 
dawnicze. —  T.  Prażmowska.  Homas  gąski.  Warszawa.  NakŁ  St.  Niemiry.  —  St.  Przy- 
byszewsku  Homo  sapiens.  Pierewod  M.  N.  Siemionowa.  Moskwa.  „Skorpion."  — 
A.  Stodor.  Z  cichych  tragedyj.  Lwów.  Księg.  Polska.  —  K.  Przerwa-Tetmajer.  Na 
skalnem  podhalu.  II.  Warszawa.  Gebethner  i  Wolff.  —  Iw.  Wazów.  Wybór  nowel. 
Warszawa.  Bibl.  Dz.  Wyb.  —  X.  Y.  i  Y.  Z.  Pamiątniki  ex-dziedzica  z  dopiskami 
ex-pachciarza.  Dwie  części.  Warszawa.  Bibl.  Dz.  Wyb.  —  St.  Żeromski  Promień. 
Wyd.  3-cie.  Warszawa.  Gebethner  i  Wolff.  —  St.  Żeromski.  Utwory  powieściowe. 
Wyd.  3-cie.    Warszawa.    Gebethner  i  Wolff. 

DRAMAT.  —  W.  Feldman.  Życie.  Lwów.  H.  Altenberg.  —  M.  Hertz.  Ananke. 
Warszawa.    Skł.  gŁ  u  Gebethnera  i  Wolffa.  —  St  Laudynowa.    Bez  słońca.  Warszawa. 


VARIA  44^ 

Skł.  gł.  u  Wendego  i  S-ki.  —  S.  Najdienow.  Dzieci  Waniuszyna.  Lwów.  H.  Alten- 
berg.  —  O.  Wilde.  Salome.  Przekł.  J.  Gąsowsklej.  Monachium.  Dr.  J.  Marchlewski 
et  Co.  —  O.  Wilde.    Salome.    PrzekŁ  W.  Fromowicza.    Kraków.    NakŁ  St.  Fromowicza. 

STUDYA  LITERACKIE  I  ESTETYCZNE.  —  Dr.  P.  Chmielowski.  Jan  Kaspro- 
wicz. Próba  charakterystyki.  Brody.  F.  West.  —  A.  France.  Wybór  pism.  I.  Pisma 
krytyczne.  Lwów.  Pol.  Tow.  NakŁ  —  Prof.  R.  Muther.  Historya  malarstwa.  II. 
Mistycy  i  marzyciele.  Malarstwo  germańskie  w  epoce  reformacyi.  Przekł.  St. 
Wyrzykowskiego.    Warszawa.    J.  Fiszer. 

FILOZOFIA.  —  Iram.  Kant.  Krytyka  czystego  rozumu.  PrzeŁ  P.  Chmielowski. 
Warszawa.    Wyd.  Kasy  Mianowskiego. 

DZIEJE  KULTURY.  —  Kraków.  Jego  kultura  i  sztuka.  Tom  VI-ty  Bocznika 
krakowskiego.  Kraków.  Nakł.  Towarzystwa  miłośników  historyi  i  zabytków  Krako- 
wa. —  Dr.  K.  Bąkowski.  Kościół  Św.  Krzyża  w  Krakowie.  (BibL  krakowska  Nr.  25) 
Kraków.  Nalcł.  Tow.  mił.  hist.  i  zab.  Krakowa.  —  Dr.  K.  Bąkowski.  Bawne  cechy 
krakowskie.  (BibL  krakowska,  Nr.  22).  Kraków.  Nakł.  Tow.  mit  hist.  i  zab.  Krako- 
wa. —  Dr.  J.  Krupski  Szopka  krakowska.  (Bibl.  krakowska.  Nr.  24).  Kraków.  Nakł. 
Tow.  mił.  hist.  i  zab.  Krakowa.  —  J.  Ptaśnik.  Obrazki  z  przeszłości  Krakowa.  Serj-a 
druga.    (BibL  krakowska.  Nr.  23).    Kraków.    Nakl.  Tow.  miL  hist.  i  zab.  Krakowa. 

PAMIĘTNIKI.  —  H.  Brandt.  Pamiętniki  oficera  polskiego  (1808—1812).  Trzy 
części.  Warszawa.  Bibl.  Dz.  Wyb.  —  Ed.  Jelinka.  Yzpominky.  Yydal  J.  Czerny.  Praha. 
Nakl.  dr.  Maje.  —  X.  A.  Jełowicki.  Moje  wspomnienia.  Warszawa.  Skł.  gŁ  u  Wen- 
dego 1  S-ki.  —  J.  F.  Kierzkowski.  Pamiętniki.  Warszawa.  SkL  gł.  u  Wendego  i  S-kL 

YARIA.  —  A.  Carnegie.  Państwo  interesu.  Warszawa.  Gebethner  i  Wolff.  — 
W.  Depping.  Japonia.  Dwa  tomy.  Warszawa.  Bibl.  Dz.  Wyb.  —  W.  Doleżan.  Man- 
dzurya.  Opis  kraju  i  ludzi.  Warszawa.  Bibl.  Dz.  Wyb.  —  K.  Flammarion.  Światy 
nieznane.  Warszawa.  Geb.  i  Wolff.  —  K.  Richet.  Wojny  i  pokój.  PrzekŁ  St.  Szczutow- 
skiego.  Warszawa.  Gebethner  i  Wolff.  —  Sprawozdanie  dyrekcyi  Muzeum  Narodo- 
wego w  Krakowie  za  rok  1903.  Kraków.  NakŁ  Muz.  Nar.  —  Dr.  J.  Stark.  Rozkład 
i  zmienność  atomów  chemicznych.  Warszawa.  E.  Wende  i  S-ka.  —  Swami  Abheda- 
nanda.  Dla  czego  Hindusi  są  jaroszami?  Warszawa.  NakŁ  Tow.  Jaroszów.  —  M. 
Wawrzeniecki  i  S.  Jastrzębowski  Poszukiwania  archeologiczne  w  Królestwie  Pol- 
skiem  w  sierpniu  1902  r.  Kraków.  Nakł.  Akad.  Umiejętn.  —  G.  Weulersee.  Współczesna 
Japonia.  PrzekŁ  J.  Lorentowicza.  Warszawa.  Geb.  i  Wolff.  —  O  wyborze  zawodu. 
Praca  zawodowa  a  właściwości  organizmu.  Warszawa.  G.  Centnerszwer  i  S-ka.  — 
J.  ZahorskL  Tablica  chronologiczna  do  dziejów  Polski.  Warszawa,  G.  Centner- 
szwer i  S-ka. 


FARIA. 

KOMITET  OPIEKUŃCZY  WARSZAWSKIEJ  SZKOŁY  SZTUK 
PIĘKNYCH  nadesłał  nam  następującą  odezwą: 

„Zatwierdzenie  urzędowe  Komitetu,  wybranego  z  grona  człon- 
ków Założycieli  rzeczywistych  i  wspierających  przyszłej  Szkoły 
Sztuk  Pięknych,  upoważnia  tenże  Komitet  Opiekuńczy  do  odezwa- 
nia się  w  sprawie  nowej  instytucyi  do  szerszego  ogółu  w  kraju. 
Od  tej  chwili  bowiem  musimy  poczytywać  sprawę  szkoły  nie  za 
agitujący  zamiar,  ale  jako  żywotnie  istniejącą  i  przyobleczoną  w  kształ- 
ty  rzeczywistość.  —  Komitet,    upoważniony  do  podjęcia    tego    zada- 


444  CHIMERA 

nia,  poczuwa  się  do  obowiązku  wypowiedzenia  dziś  przed  ogółem 
zasadniczych  n  otywów,  jakie  w  swej  kształtującej  pracy  za  naj- 
bardziej doniosłe  poczytuje.  Dziś  wytyczne  dwa  zagadnienia  powa- 
żne stoją  przed  nami.  Pierwsze  z  nicli  tyczy  się  materyalnej  pod- 
stawy nowej  instytucyi,  drugie  —  jej  kierunku  artystycznego.  Oby- 
dwa zaś  uzupełniają  się  wzajem,  zależne  są  od  siebie,  a  zbieżne 
ku  temu  kierowniczemu  pytaniu,  jaka  szkoła  dla  naszego  społeczeń- 
stwa najbardziej  jest  pwDtrzebną,  a  pożyteczną.  —  Pragniemy  służyć 
sztuce,  chcemy  powołać  ku  niej,  wychować  dla  powszechniejszego  jej 
zamiłowania,  powszechniejszego  zrozumienia  ogół  nasz,  który  nie 
uznaje  jeszcze  w  tym  stopniu,  w  jakim  społeczeństwa,  usilniej  na 
tem  polu  pracujące,  moralnych  i  materyalnych  korzyści,  z  wykształ- 
cenia poczucia  sztuki  płynących.  Dlatego  pragnęlibyśmy,  aby  nowa 
szkoła  dążenia  te  rozwinęła  i  uczyniła  żywemi  a  owocnemi.  —  Atoli 
wobec  wysoko  stojących  i  uprawiających  sztukę  czystą  Akademij, 
tak  Krakowskiej  jak  Petersburskiej,  nie  chcemy  wyłącznie  tego  sa- 
mego typu  szkoły  otwierać,  a  pragniemy  w  szerszej  mierze  uwzglę- 
dnić sztukę  stosowaną  do  przemysłu,  sądząc,  że  przysłużymy  się 
krajowi,  zwracając  usiłowania  nasze  w  tym  kierunku.  Nieprzeto, 
byśmy  poniżać  chcieli  pojęcie  sztuki  i  rzemieślniczą  ją  czynić,  — 
lecz  przeciwnie,  rozwijając  ku  sztuce  rzemiosła.  Jest  wielka  w  tych 
pojęciach  różnica.  Nie  chodzi  nam  o  wykszt^cenie  zdolnych  ko- 
pistów i  rękodzielników  pojętnie  przyswajających  sobie  obce  wzory, 
ale  o  artystów  prawdziwych,  którzyby  wzory  te  stwarzać  potrafili. 
Sądzimy,  że  sztuka  żywą  być  może  w  każdem  dziele  ręki  ludzkiej 
i  że  w  rękodziele  arcydzieło  żyć  może,  jeżeU  w  uczuciu  człowieka 
pragnienie  i  poczucie  sztuki  wykwitło.  W  naszych  czasach  walczy 
sztuka  z  bezdusznem,  wyjałowionem  uczuciem,  które,  nieczułe  na 
kształty,  przyzwyczajone  do  naśladowniczo  i  nędznie  powtarzanych 
motywów,  obojętnie  się  zachowuje  wobec  istotnej,  rzeczywistej  na- 
tury otaczającego  nas  życia.  Dlatego  poddajemy  się  tak  łatwo,  nie- 
ledwie  rzecby  można  tak  chętnie  pod  wpływy  obce,  dlatego  nie 
wyrobiliśmy  dostatecznie  odrębnej  rodzimej  cechy  w  tem,  co  dokoła 
siebie  tworzymy,  dlatego  przygłusza  nae  wytwórczość  niemiecka, 
rozlewa  się  szeroko  cudzoziemczyzna.  —  Za  granicą  zdali  sobie  lu  - 
dzie  sprawę  doskonale,  jak  silnie  sztuka  wpłynąć  może  na  dobrobyt 
kraju,  a  w  ostatnich  czasach  stała  się  ona  potężną  dźwignią  prze- 
mytu. Bez  niej  nie  zdobywa  już  tak  łatwo  przemysł  rynków  dal- 
szych. Zrozumiały  to  państwa  i  wielkie  instytucye,  przyczyniając 
się  hojnie  do  poparcia  i  rozwinięcia  piękna  w  przemyśle.  —  Szkoła, 
którą  otworzyliśmy,    nie  zamknie  się    tedy  w  zupełnej    wyłączności 


VARIA  44^ 

jako  kształcąca  jedynie  w  kompozycyi  obrazu  lub  rzeźby,  ale  prze- 
dewszystkiem  mieć  będzie  na  celu  wykształcenie  poczucia  artysty- 
cznego w  swych  wychowańcach.  Jakie  drogi  wyżłobi  sobie  to 
uczucie,  o  tern  stanowić  będzie  wybór  i  uzdolnienie  każdego  — 
szkoła  da  mu  atoli  możność,  by  pozn^  własną  swą  artystyczną  na- 
turę i  do  niej  pracę  swą  zastosować  umiał.  —  To  zadanie  podjąć 
i  przeprowadzić  będzie  mogła  nowa  instytucya,  jeżeli  znajdzie  do- 
stateczne w  społeczeństwie  poparcie.  Jesteśmy  w  znacznie  tru- 
dniejszem  położeniu  pod  tym  względem  od  zamożniejszych  społe- 
czeństw, a  nadto  wiele  instytucyi  powstaje  i  utrzymuje  się  u  nas  li 
tyUco  z  obywatelskiej  ofiarności.  Ciężko  raz  po  raz  do  ofiarności 
tej  apelować,  —  a  jednak  musimy  przyjść  i  mówić  o  naszej  szkole, 
zawierzając,  że  znajdziemy  poparcie.  Już  bowiem  w  pierwszych 
chwilach  posypały  się  chętne  datki  zapisujących  się  członków  i  uro- 
sły w  cyfrę  pokaźną.  Cyfra  ta  atoli  nawet  na  początek  niedostate- 
czna jeszcze,  a  powiedzmy  śmiało:  zwłaszcza  na  początek.  Da- 
lecy od  myśh,  by  zbyt  wielkim  nakładem  rozpoczynać  i  powierzone 
nam  fundusze  wyczerpać  na  kosztowne  instalacye,  sądzimy  prze- 
cież, że  niezbędne  będą  niektóre  uwygodnienia  i  że  lokal  dla  szko- 
ły, acz  najmniej  zbytkowny,  odpowiednio  wybranym  i  urządzonym 
być  winien.  —  Pragniemy  atoli  zaznaczyć,  że  komitet  ożywiony  był 
myślą,  aby  dobrać  siły  użyteczne  i  młode,  pragnące  z  sercem  służyć 
podjętej  sprawie.  —  Odwołujemy  się  tedy  do  wszystkich,  którzy 
pojmują,  jaką  korzyść  społeczeństwo  z  nowej  szkoły  mieć  może,  by 
nam  nie  szczędzili  pomocy  ze  zjednywaniem  dla  młodej  instytucyi 
jak  najliczniejszych  przyjaciół,  by  zapisywali  się  na  listę  członków 
i  pomogli  do  zebrania  takich  środków,  któreby  dozwoliły  na  po- 
myślny i  zapewniony  byt  szkoły.  —  Zapisy  i  wkłady  przyjmuje  się 
na  przeciąg  lat  pięciu,  członkowie  komitetu  przyjmują  deklaracye 
i  wpłaty  u  siebie,  a  przelewają  je  na  rachunek  otwartej  szkoły  do 
Banku  Handlowego,  gdzie  też  wprost  można  nadsyłać  fundusze." 

NAD  DOLĄ  MEHOFFEROWSKIEJ  DEKORACYI  wewnętrz- 
nej dla  tumu  płockiego  zapłakały  naraz  jednogłośnie  wszystkie  dzien- 
niki. Po  poprzedniem  jednozgodnem  milczeniu,  nawet  w  chwilach 
najbardziej  dla  sprawy  decydujących,  nagłe  to  rozrzewnienie  zasta- 
nowićby  co  najmniej  musiało,  —  gdyby  źródło  jego  nie  było  tak 
rozśmieszająco  oczywistem  („Neue  freie  Presse"  locuła  estj,  i  gdyby 
podobnie  samorzuine  porywy  gromadne  dziennikarstwa  naszego 
z  nurzącą  oddawna  nie  powtarzały  się  monotonią. 

Oto   krótka   danej  historyi   rekapitulacya.    Znakomity   malarz 


446  CHIMERA 

przedstawia  na  cichym  konkursie  wspaniały,  twórczy  szkic  dekora- 
cyi  wewnętrznej  dla  odnawianego  prastarego  kościoła  w  Płocku. 
Wbrew  tradycyom  epoki,  które  nakazują  w  takich  wypadkach  da- 
wać pierwszeństwo  pastiszom  i  miemościom,  odnośne  sfery  decy- 
dujące na  owo  właśnie  głęboko  artystyczne  i  renesansowe  bogate 
godzą  się  dzieło.  Prasa  ani  słowem  nie  podnosi  zdumiewającej  tej, 
a  po  trzykroć  radosnej  niespodzianki.  Niezadługo,  zakulisowe  jakieś 
machinacye  wyw^ołują  odrzucenie  przyjętego  już  projektu.  Prasa  się 
nie  odzywa.  W  sukurs  odrzucającym  przychodzi  bałamutna  broszu- 
ra wiedeńsko -polskiego  znawcy,  stwierdzająca  „szkodliwość  talentu" 
przy  odnawianiu  zabytków  sztuki.  Mimo  oczywistych  nonsensów 
tego  druczku  ulotnego,  prasa  nie  znajduje  nań  ani  słowa  repliki. 
Nie  na  tem  koniec.  Autor  projektu  wystawia  na  ekspozycyi  „Sztu- 
ki" w  Krakowie  fragmenty  pomienionej  dekoracyi  w  barwnych  kar- 
tonach naturalnej  wielkości.  Budzą  one  zachwyt  ogólny,  stanowią 
rzeczywiste  don  bogatej  nader  wystawy.  Prasa  przypuszcza  widać 
w  tem  wszystkiem  tylko  zacietrzewienie  modernistów  i  snobów  — 
i  milczy  znowu.  Wkrótce  potem,  nieposądzana  chyba  o  nic  podob- 
nego Akademia  krakowska,  zastanawiając  się,  komu  dać  w  roku 
1903  przeznaczone  za  najlepsze  dzieło  sztuki  plastycznej  nagrodę, 
o  tym  właśnie  projekcie  i  o  tych  kartonach  mówi  w  sprawozdaniu 
swem  na  pierwszem  miejscu,  im  zupełną  przyznaje  preponderan- 
cyę  —  a  jeżeli  nie  Mej^offerowi  przeznacza  nagrodę,  to  tylko  dla  tego, 
że  w  którymś  z  najbhższych  terminów  poprzednich  już  ją  był  otrzy- 
mał. I  to  sprawozdanie  Akademii  nie  wywiera  na  prasę  żadnego 
wpływu.  The  reste  is  silence,  —  jak  mówi  Hamlet.  Potrzeba  dopie- 
ro kolosalnego  powodzenia  tychże  samych  fragmentów  Mehofferow- 
skich  między  obcymi,  na  w^ystawie  Diisseldorfskiej;  potrzeba  ener- 
gicznego oświadczenia  zagranicznej  krytyki,  iż  są  to  dzieła  wprost 
genialne;  potrzeba,  przedewszystkiem,  ukazania  się  słów  tych  w  bul- 
warowej „Neue  Freie",  —  aby  w  dziennikarstwie  krajowem,  niespo- 
dzianie, bez  przejścia  żadnego,  chóralna  zabrzmiała  trenodya,  iż 
wstyd,  iż  skandal,  iż  tak  oto  traktowana  jest  sztuka  polska  na  rodzi- 
mym gruncie,  iż  genialne  rzeczy  zawsze  zatem  u  nas  zapoznawane 
i  odrzucane  będą! 

Obłuda  i  papuziość  tych  żalów  olśniewająco,  same  przez  się, 
z  przedstawionych  powyżej  dziejów  sprawy,  na  jaw  wychodzą. 
Winną  wiekuistemu  „nemo  propheta"  jest  dzisiaj  prasa  przede- 
wszystkiem. Czemuż  za  odrzuconem  genialnem  dziełem  wcześniej 
się  nie  ujęła?  Czemu  nigdy  za  niemi  się  nie  ujmuje?  Czemu  — 
bijąc  czołem  przed  rozgłosami  —  sztukę  samą  traktuje   zawsze,  jeśli 


VARIA  ^7 

nie  z  wrogością,  to  z  obojętnością  zupełną?  Czemu  sprzymierza 
się  zawsze  z  miernościami  i  banalnościami  przeciwko  rozpędom  no- 
wym, śmiałym,  oryginalnym?  Czemu,  ujmując  się  krzykliwie  za 
swojskością  i  piorunując  przeciwko  „wprowadzaniu  obczyzny",  sa- 
ma wtedy  dopiero  najkapitalniejsze  dzieła  swojskie  jednomyślnem 
obdarza  uznaniem,  gdy  ją  jakieś  zagraniczne  „Figaro"  czy  „Nowa 
Prasa"  o  ich  wartości  poinformuje?  Czyż  przypominać  potrzeba 
takie  niedawne,  jeszcze  niesłychane,  niewymowne  sądy  samodzielne 
o  utworach  Malczewskiego,  Mehoffera,  Wyspiańskiego  i  wszystkich 
prawie  członków  „Sztuki"  krakowskiej?  Dziś  cytuje  się  Servaes'a 
i,  polegając  na  jego  zdaniu,  zupełnie  coś  innego  o  tychże  artystach 
się  mówi.  Ale  konia  z  rzędem,  że  przeciętny  swojski  dziennikarz 
nie  wie  nic  o  wartości  tego  istotnie  pierwszorzędnego  krytyka  — 
i  że  gdyby  to  samo  sprawozdanie  napisał  w  „Neue  freie  Presse" 
jakiś  zdawkowy  Windischknopf  czy  Zuckerwasser,  tak  samo  byłoby 
ono  odtąd  powtarzanym  i  obowiązującym  kanonem,  a  natomiast  sło- 
wa tegoż  Servaes'a,  nie  w  tak  „popularnym"  organie  brukowym 
umieszczone,  przeszłyby  niewątpUwie  bez  echa  i  wrażenia. 

Nie.  Nie  o  sztukę  prawą  i  jej  rozkwit  chodzi  dziennikarstwu  nasze- 
mu, jeno  o  rozgłos  i  gromką  chlubę  przed  zagranicą.  Ale  i  z  tego  na- 
wet stanowiska  wychodząc,  należałoby  nie  poprzestać  na  chwilowych 
rozłzawieniach  się  i  psalmodyach,  lecz  użyć  całego  swego  —  nieza- 
przeczonego, niestety !  —  wpływu,  przemódz  wspomniane  wyżej  ma- 
chinacye  zakulisowe  i  doprowadzić  do  tego,  aby  stary  tum  płocki 
rozsłonecznił  się  przepięknemi  kompozycyami  Mehoffera.  Inaczej, 
rozrzewnienia  dzisiejsze  zbyt  już  krotochwilnemi  wydać  się  mogą, 
i  zamiast  chluby  wstyd  będzie  —  i  przed  zagranicą,  i  przed  historyą. 

DODATKI  ARTYSTYCZNE  do  zeszytu  niniejszego  stanowią : 
czterobarwna  autolitografia  Jana  Stanisławskiego  „Sad  ukraiński", 
którą  do  edycyi  wytwornej  dołączamy  w  dwóch  egzemplarzach  (na 
różnych  papierach),  —  oraz  przepiękny  w  linii,  planie  i  wogóle  w  de- 
koracyjnym swym  charakterze  rysunek  Aubrey  Beardslefa  „Jak  kró- 
lowa Ginewra  została  mniszką".  —  Litografię  odbito  dla  nas  w  zakła- 
dzie K.  Pruszyńskiego  w  Krakowie,  cynko  typiczne  zaś  fac-simile 
rysunku  Beardsley'a  wykonano  w  pracowniach  Towarzystwa  Ak- 
cyjnego S.  Orgelbranda  S-ów  w  Warszawie. 

AUTOLITOGRAFIĘ  OKŁADKOWĄ  narysował  na  sześciu  ka- 
mieniach Edward  Okuń,  odbicia  zaś  dokonała  z  godną  szczerego 
uznania  dokładnością,  równie  co  do  trafiania  linij,  jak   co  do  utrzy- 


448  CHIMERA 

mania    wskazanych   kolorów,    firma    W.    Główczewskiego   w   War- 
szawie. 

NASTĘPNY  ZESZYT  Chimery,  podwójny  również,  22/23,  ■S'^ 
lipiec  i  sierpień,  poświącony  będzie  wyłącznie  Cypryanowi  Nor- 
widowi. Obejmie  on  całą  seryę  niedrukowanych  dotąd  utworów 
wielkiego  poety  (Hrycznych,  dramatycznych,  nowelistycznych,  filo- 
zoficznych, satyrycznych  i  przekładowych),  ważną  nader  dla  życio- 
rysu jego  korespondencyc,  niektóre  szkice  jego  i  rysunkiy  wreszcie 
próbę  tymczasowej  —  (przed  odnalezieniem  całego  spadku  rękopiś- 
miennego) —  charakterystyki  talentu  na  podstawie  znanych  dotąd 
utworów. 

Żywimy  nadzieję,  bodajby  niepłonną,  że  przebogaty  ten  nu- 
mer, wyprzedzając  zapowiedzianą  przez  nas  edycyę  zbiorową  pism 
C.  Norwida,  zwróci  tem  bardziej  uwagę  osób,  posiadających  choćby 
najdrobniejszy  szczątek  puścizny  po  nim,  czy  to  literackiej  czy  ar- 
tystycznej, i  skłoni  je  do  użyczenia  nam  spółudzidu  swego  w  tej 
ważnej  sprawie  instauracyi  zapomnianego  niesłusznie  twórcy  pierw- 
szorzędnego, który  do  największych  chlub  literatury  naszej  należeć 
winien. 

ZESZYT  NORWIDOWSKI  ukaże  się  w  połowie  września  r.  b. 


CfflMERA. 


SPIS  RZECZY, 

UŁOŻONY  ALFABETYCZNIE  WEDŁUG  NAZWISK  AUTORÓW. 

(TOM  VII.  — 1904.). 


KAROL  BAUDELAIRE 
(przeł.  I.  N.) 

Cudzoziemiec 115 

Any  where  out  of  the  world 115 

AUBREY  BEARDSLEY 
Królowa  Ginewra.  (How  Queen  Guenever  madę  her  a  Nun). 
Z  cyklu  „Le  morte  d' Arthur."    Fac-simile   cynko - 
typiczne.    Dodatek  do  zeszytu  20/21. 

CfflMERA 
Varia  (Kronika  miesięczna) 149,  443 

ALBRECHT  DURER 
Melancholia.    (Miedzioryt,  odtworzony  w  światłodruku)  ...         a 


4^0  CHIMERA 

\ 
HENRYK  von  KLEIST 
(przeł.  Y.  Rz.) 

O  teatrze  maryonetek 32 

MARYA  KOMORNICKA 

Sprzymierzeniec 100 

Z  księgi  mądrości  tymczasowej 326 

KORIN 
Rysunki , 107,  375,  418,  423 

J.  L. 
Powieść  (Kronika  miesięczna)      142,  432 

JAN  LEMAŃSKI 

Maskarada  (Tryptyk) 118 

Lwy.    Tragedya  zwierzęca  w  czterech  aktach 382 

KAZIMIERZ  LEWANDOWSKI 
Kaktusy 423 

BOLESŁAW  LEŚMIAN 

Legendy  tęsknoty  (Baśń  o  rycerzu  pańskim,   Błędny  ognik, 

Z  dziejów  czarnego  grodu) 41,  287,  300 

JÓZEF  MEHOFFER 

Rysunek  okładkowy  do  X2  19-go.  (Ze  szkiców  akwar.  do 
fryzu  na  gmach  Tow.  Zach.  Szt.  Piękn.  w  Krak.). 
Przerj'sowany  na  4-ch  kamieniach  Utogr.  przez  Edw. 
Okunia. 

Dwa  rysunki  witrażowe 190,  191 

TADEUSZ  MICIŃSKI 

Wieczni  wądrowcy 23 

Różany  obłok 375 

ZOFIA  NAŁKOWSKA 
W  ogrodzie 107 


SPIS  RZECZY—  TOM  VII.  4^1 

FRYDERYK  NIETZSCHE 

(prseł.  Stanisław  Wyrzykowski) 

Dytyramby  dionyzyjskie 153 

CYPRYAN  NORWID 

„Boga -Rodzica".     Pieśń.     Ze   stanowiska  historyczno-lite- 
rackiego odczytana 3,  193 

EDWARD  OKUŃ 

Rysunki       41,  42,  46,  56,  117,  287,  299,  300,  303,  308 

Inicyały 42,  43.  47,  5^,  54.  58,  287,  289,  291,  293, 

295,  297,  298,  300,  305,  307. 
Rysunek  okładkowy  do  JMs  20/21,  Autolitografia  szes'ciobarwna. 

Z.  P. 

Nieznana  rycina  Jana  Ziarnka 405 

EDWARD  PORĘBOWICZ 
Ludowe  balady  szkockie,  skandynawskie  i  niemieckie    ....      346 

ARTUR  RIMBAUD 

(przet.  I.  N.) 

Po  potopie 116 

FRANCISZEK  SIEDLECKI 

Rysunki 23,  24,  26,  27,  28,  30,  31,  60,  69,  74,  80, 

86,  87,  99,  155,  157,  166,  167,  171,  173,  176,  180,  184,  188 
219.  235,  236,  265,  266,  284,  309,  312,  317,  319,  320,  324, 
325,  326,  345,  346,  353,  354,  365,  366,  374. 

JAN  STANISŁAWSKI 
Sad  ukraiński.  Autolitografia  pięciobarwna.  Dodatek  do  JSTs  20/21. 

AXEL  STEENBUCH 
{przeł.  A.  OM.) 

Miłość ^9 

ALGERNON  KAROL  SWINBURNE 
(przeł,  Jan  Kasprowicz) 

Anaktorya 87 


452 


CHIMERA 


TREDECIM. 

Glossy  (Kronika  miesięczna) i3i>  4^8 

MARYAN  WAWRZENIECKI 

Nagłówek  i  zakończenie 449*  45^ 

FRANCISZEK  WOJTALA 

Inicyały 4,  i6,  loo,  194,  204,  208 

WA(XAW  WOLSKI 

Powieść  tajemna 4i3 

KAZIMIERZ  WROCZYŃSKI 
Z  cyklu:  Circenses 3^9 

WILLIAM  BUTLER  YEATS 

(przeł.  Jan  Kasprowicz) 

Księżniczka  Kasia  (The  Countess  Kathleen)    .    • 217 


PG 

Chimera 

7001 

t,  7 

C538 

t.7 

PLEASE  DO  NOT  REMOYE 
CARDS  OR  SLIPS  FROM  THIS  POCKET 


UNIYERSITY  OF  TORONTO  LIBRARY