Full text of "Chimera"
■• ' /-.^^^ '
1
i"
'•W -l5
„J^^j i'^^^^H
1
f^^Si
?^
^kwjj
'^j^S"^
V^
^^E^SBiE ^^^*^:;?-iś" ^^^^^^mC
^1
^óu/ %^jft/ ♦^^jlj
-oy
CHlMERR-19.
LIBRAi^Y
733814
UNIVERSITY OF TORONTO
TREŚĆ
TOM Vn. ZESZYT 19. — KWIECIEŃ 1904.
CYPRYAN NORWID ...
TADEUSZ MICII^SKI .
HENRYK von KŁEIST
BOLESŁAW LEŚMIAN
AXEL STEENBUCH .
ALGERNON KAROL SWINBURNE
MARYA KOMORNICKA
ZOFIA NAŁKOWSKA .
KAROL BAUDELAIRE
.UlTUR RIMBAUD .
JAN LEMAI^SKI ....
„Boga Rodzica'^ 3
Wieczni wędrowcy 23
O teatrze maryonetek .... 32
Legendy tęsknoty 41
Miłość 59
Anaktorya 87
Sprzymierzeniec 100
W ogrodzie 107
Cudzoziemiec. Any where out ofthe
world 114
Po potopie 116
Maskarada (Tryptyk) . . .118
KRONIKA MIESIĘCZNA
TREDECIM
J. L.
Głossy.
Powieść.
CHIMERA
Książki nadesłane.
Varia
ALBRECHT DURER Melancholia. Miedzioryt odtworzony w świa-
tłodruku u B. Wierzbickiego
i S-ki 2
KORIN Ogród 107
JÓZEF MEHOFFER Rysunek okładkowy. (Ze szkiców akware-
lowych do fryzu na gmach Tow
Szt. Piękn. w Krakowie)
EDWARD OKUŃ Rysunki oraz inicyały 41, 42, 43, 46, 47, 51,
54, 56, 58, 117.
FRANCISZEK SIEDLECKI .... Rysunki 23, 24, 26, 27, 28, 30, 31, 60, 69, 74,
80, 86, 87, 99.
FR.A.NCISZEK WOJTALA .... Inicyały 4, 16, 100.
Rysunek okładkowy przerysował na czterech kamieniach EDWARD OKUŃ.
Odbito okładkę w czterech kolorach w litografii W. GŁÓWCZEWSKIEGO w Warszawie.
Klisze rysunków do tego N-ru wytrawiono w zakładach ehemigraficznych
TOW. AKC. S. ORGELBRANDA S-ÓW oraz B. WIERZBICKIEGO i S-KI.
Papier wyrobiono dla Chimery w fabryce C. A. Moesa „Pilica."
Składał i łamał JÓZEF PERŻAK. — Odbijali na maszynie:
tekst - ALEKSANDER TATAROWSKI, okładkę — WACŁ.^W MUSZYI^SKI
Pod zarządem PIOTRA UKL.\ŃSKIEGO.
AosBojicHo lXeB3ypoio. BapmaBsi, 26 napTa 1904 rosa.
CHIMERA.
^7
TOM SIÓDMY. KWIECIEŃ - CZERWIEC 1904.
WARSZAWA. - NOWY ŚWIAT, 22.
VG
ń.7
735 & /^
Albrecht Diirer.
MELANCHOLIA.
„BOGA- RODZICA." PIEŚŃ.— ZE STANOWISKA
HISTORYCZNO - LITERACKIEGO ODCZYTANA
PRZEZ CYPRYANA NORWIDA.
„Szlachetne pragnienie musi się w nas
„zapalić do przyczynienia się także datkiem
„z własnych zasobów, aby powiększonym był
„owy bogaty spadek prawdy, obyczajności
„i wolności, który odziedziczyliśmy..."
SCHILLER.
ierwszymi historykami są poeci,
a pod ich nieobecność starcy ; da-
lej kronikarze, i dopiero właściwi
historycy; ci, którzy za dni na-
szych, użaliwszy się, że dotych-
miast „historya przez poetów pi-
saną bywała," zapowiadają jej rze-
czywistą prawdę odkryć. Słowa
te ich są bardzo obiecujące i ocze-
kiwać na owoce pozwalają.
Atoli, w obecnym stanie rzeczy,
historya jest poniekąd umiejętnością najmniej mającą po-
dobieństwa do nauki ustalonej. Dowodów ku temu za-
wiele przyszłoby okazywać z łatwością potoczną. Same
określniki zasadnicze, bez których żadna nie istnieje umie-
jętność, są u historyków tegoczesnych tak dalece nie-
jasne, iż poHczać onychże w szereg umiej ętniczych środ-
ków niepodobna. Wyraz np. „autochtony" jest urojeniem,
albowiem nigdy niebyło autochtonów, i dopiero skutkiem
zachwiania tradycyj biblijnych na miejsce jedynego -auto-
chtona stało się koniecznością dydaktyczną spłodzić autoch-
tonów milion. Jest to więc nie rozwoju wiedzy, ale systemu
,BOGA- RODZICA''
5
wynikiem. Nieprawdą jest podobnież, jakoby wędrówki lu-
dów jednorasowemi pokładami człowieczeństwa tam i sam
odpieranemi zaludniły obszary krajów . . . Tak, niekoniecz-
nie było, gdziekolwiekbądź albowiem lud jaki przybywał
i osiedlał się, zastawał zawsze słabe, rzadkie, ale odeń na
miejscu starsze osady. — Dalej ! . . ktokolwiek nie ze sa-
mych dzisiejszych pism, lecz i z życia pouczał się histo-
ryi, ten wie, iż tak zwanych ludzi dzikich nigdy i nigdzie
żaden głębszy nie spotkał badacz. Byli to i są raczej lu-
dzie zdziczeli a nie pierwotnie dzicy. Przemyślni w oszu-
kaństwie i w podstępstwie, wyrafinowani w zadawaniu
okrucieństw, biegli w imponowaniu zewnętrzną ciała posta-
wą i tonem. Żadnego podziwu niemający dla cywiliza-
cyjnych płodów naszych, lecz, i owszem, spokojną tylko
pychę, iż wytworniejsze znają użytki . . . Tacy są przecież
rudoskórzy amerykańscy, zarówno nadzy jak przesadni
we wymyślaniu ozdób i strojeniu się, a ze wszech miar
okazujący jakoby ostatnią jakąś modą spotworzonej pod
koniec swego bytu, ale kiedyś byłej cywilizacyi. Ani, mó-
wię, autochtonów, ani dzikich ludzi, ani jednolitych całości
ras, rzeczywiście i prawdziwie te rozejrzawszy pojęcia
i nazwy, wcale niema. Lud sam żaden ze stworzenia
następstw na swojem miejscu nie wysnuł się — wszystkie
przychodnie są i wszystkie spotykają się . . . Ludzkość
idzie . . . zawsze . . .
Dla tegoto, śród tak zasadniczych błędów, zarówno
czytelnik chce się dziwić : czemu żaden historyk nie wie, od-
kąd rozpocząć swą historyk . .? i zarówno dziwić się temu
nie może albowiem, kto chaosu nie zamknął, nie zna po-
częcia. Kronikarze w tym względzie głębszj^mi są i bliż-
szymi prawdy, ale ci pojęci są płytko, a kroniki źle od-
czytane. Wyrażenia, na których częstotliwie oparło się
wszystko, bywają zaledwo że w zbliżeniu dotykane z wła-
ściwej ich strony. Całe przeto karty pierwsze, np. pol-
6 CHIMERA
skiej historyi, są nieodwarte, całe ostatnie z tej samej
przyczyny bezwyraźne i obowiązującej siły niemające.
Nareszcie i samo pojęcie człowieka historyczne jest zniżo-
ne i obłąkane. Na źródeł brak do pierwotnycli kart dzie-
jów użalanie się jest filozoficznym absurdem. Jeżeli albo-
wiem historya tak jest pojętą, iż same jej braki, wy szczer-
by i przemilczenia nie oświecają i nie mówią; tedy to nie
jest wcale umiejętność pełna, ale zbiorowisko inwentarzów
mniej lub więcej kompletnych, i których nigdy dość nie
będzie. — Umiejętności pełność dopiero tam zaczyna się,
gdzie i samo jej przemilczenie coś wyraża! Nareszcie, re-
gułą jest powszechną, iż skoro gdzie badania historyczne
do tego koniecznego kresu dojdą, w którym ciągle i ciągle
też same cytaty tych samych kilku pisarzy starożytnych
w kółko powtarzają się; wybija naówczas godzina za-
mknięcia ksiąg, a otworzenia archiwów kopalnej ziemi i ję-
zykowych pokładów. Wszelako ruina żadna w Słowiań-
szczyźnie nie jest historycznie odkopaną...*). Odkopanie
*) Natura publikacyi rękopisów polskich pociąga za sobą
przjrpiski, w miarę zalegań wciąż rosnące i powoli wyrównać mo-
gące samej-że tekstu obszerności. Kiedy się pisało o godzinie otwo-
rzenia archiwów ziemi kopalnej, nie było jeszcze odkryć, które na-
reszcie zaczyna się uznawać. Pięć cmętarzysk przedchrześciańskich
w Polsce zachodnio -południowej poruszono. Ze zdania sprawy
atoli wiele jeszcze doczytać się nie można, z tej przyczyny, z jakiej
na innem miejscu publicznie mówiłem był:
„Coż Grek w Tartaryi znajdzie, jeśli jak Grek szuka.. ?^
I dalej w tejże rzeczy:
„Swoja własna metoda jest piętnem własności,
„NIC bez niej mieć niemoźna, nawet dziadów kości."
Hrabia Zawisza utrzymuje, iż znalezione starożytności (które
są wszystkie z ŻELAZA) oznaczają EPOKĘ BRONZOWĄ z tej przy-
czyny, iż archeologowie innych narodów, gdzicbronz był w używa-
niu pierwotnem, utworzyU epoką bromu. — Podobnież jest wystoso-
„BOGA-RODZICA"' j
historyczne a odkopanie ogrodowe są dwie rzeczy. Dla
pierwszego niekoniecznie trzeba i samych nawet kształ-
tów gmachu, częstotliwie natura pokładów piasku i atomy
onegoż wystarczają. Jest to już dziś umiejętnością, nie do-
wolną igraszką, a której aby się nauczyć, trzeba i przy wyko-
paliskach różnych krajów czynnym bywać. Mnogie zaś histo-
ryczne europejskie towarzystwa są ku temuż, aby o właściwej
godzinie i epoce umiejętności ostrzedz czytający ogół; tak,
jak zbiorowe ciała ku temu są, aby obowiązującą siłę wy-
robić i utrzymać ; jak wydawców i księgarzy oświeconych
baczność ku temu jest, aby nie dać się przeczerpywać cho-
robliwym smakom literatury, które same sobie zostawione
do zupełnej muszą doprowadzać obojętności i do koniecz-
nego bankructwa; tak, jak nareszcie godność osobista
oświeconego i rehgijnego człowieka ten ma publiczny obo-
wiązek, ażeby, nie płaszcząc krańców prawdy, wyznawać
ją. To zaś, razem wzięte, zwie się pracą sumienną . . .
Szczęśliwymi, zaiste, są ci pisarze, którzy mogą trzy-
wane i całe sprawozdanie odkryć, które jednakże zasługują na uzna-
nie pracy i starań tak Zawiszy jak wszystkicli innycłi członków eks-
pedycyi. Tylko mówi się, iż tym sposobem tłómaczenia wszystkie-
go z obcej Minerwy na swoją, i bez żadnej własnej twórczości, nie-
podobna będzie nigdy nic znaleźć.
Tak samo wątpię bardzo, czy „paląfit" znaleziony jest palafi-
tem, lubo nie wątpię, że to jest mieszkanie i zamek nad-wodny. Rzecz,
o której w przypisku za długo pisać. Więcej powiedziałbym, gdy-
bym uf^, że to się może na co przydać. Nietylko całe karty hi-
storyi, ale kapitały w słocie, srebrze i w skarbach leżą w Polsce, i mo-
żna ołówkiem na karcie narysować nie miejsca same, ale region,
w którym spoczywają. Lecz w Polce tylko jedna arcy cieniutka
warstewka ziemi bywa poruszana pługiem i niejako oblizana z wierz-
chu. A to nie na samem polu agrykultury, lecz i na innych niwach
nieinaczej jest. CYPRYAN NORWID. 1874.
8 CHIMERA
mać się ściśle przedmiotu głównego i nieociemniać stylu
przez uboczne albo długie wycieczki po za krańce ram
właściwych rzeczy. Ta wszelako wielka przyjemność na-
leży jedynie do właści pisarzy szczęśliwych, to jest, w ogóle
żyw5mi literatury znajdujących się, czyli przeto w takowym,
który nieustanną pracą dopełnia swojego spółpracownika
i nie wyniszcza onegoż ani zatraca. Słowem jednem i pro-
stem, jest to tam tylko, gdzie jest miłość i bezosobista po-
trzeba ciągłego uwielbienia praw posłąpu, niby ogromna
i udatniająca się nieustannie modlitwa wzdychającego za
prawdą i wolnością ducha ludzkiego . . . Tam, mówię,
gdzie przeto niema potrzeby jednocześnie zajmować miejsce
swoje i toż miejsce robić, albo jeszcze pierwej onegoż
miejsca przestrzeń uzasadniać.
Żyjemy zaś (jeżeli się nie mylę?) w ejpoce łatwego
czytania rzeczy płodzonych szybko, ponętnych i głośnych.
I to stało się jedną z pięknych pobudek do wywołania
równocześnie odczytów ^ z powodu, iż przy szybkiem \im.y-
słowych płodów spożywaniu odczytywać na nowo godzi
się. Ta wszelako charakterystyka epoki naszej nie przyna-
leży się szczególnie ludom zachodnim, to jest, właśnie
tym, które tworzenie rzeczy głośnych, małotrwałych i po-
nętnych, aż do industryi posunęły, z powodu, iż te ludy
umieją zarazem świat zarzucić romansami, dorywczem
dziennikarstwem, i sensualną dramaturgią, — i zarazem wiel-
kie, poważne, cywilizacyjne kroki robić. Literatura owa
jaskrawa i przelotna u ludów tych zewnętrzną tylko jest
oponą, a przeto umiały one równocześnie hieroglify od-
czytać nad Nilem, assyryjskie z cegieł podjąć napisy,
z mroków islandzkich Eddą v. Eddas zbliżyć do nas, i od-
szukać zarzucone książkami Nibelungen. Atoli wszystko to
objaśnia tylko, gdzie mniej dobitnie lub dobitniej wycisnęła
^BOGA- RODZICA'' p
się cecha epoki, lecz bynajmniej onejźe nie usuwa. Czy-
tanie, o którem na innem miejscu wypowiedziałem, iż jest
sztuką, znajduje się obecnie i pogłównie na stanowisku
sensualnej potrzeby i rozrywki. Cechą jego główną w sta-
rożytności i aż do połowy średnich wieków było czytanie
głośne, deklamacyjne, modlitewne. Tak wygładzano Epos
i Legendą, której ztąd osobna idzie nazwa. Czytaniu zaś
owemu powinniśmy tok i nastrój wyższy, bo publiczny;
tudzież poszła zeń eufoniczna ogólność względem dyalektów
i ich odcieni, a nawet szczególny rodzaj onkcyi, która po-
tem, we wtórej epoce czytania samotnego i badawczego, sta-
ła się zarodem rozględnej krytyki i etymologicznych prac
poczęciem.
Niezbadaną jeszcze w głębiach swoich ale istną zdaje
się być prawdą, iż postęp twórstwa warunkuje się postę-
pem czytelnictwa. Ażeby mieć bezwąłpliwie nowe utwory,
trzeba pierw istniejące w zupełności mieć odczytanemi.
Te albowiem, które co miesiąc nowemi zwą ludzie ba-
wiący się czytaniem lub wydawcy, są odmiennemi tylko,
nie nowemi, to jest, iż np. po utworach osnowanych na
materyalizmie, następują feeryczne i na mistycyzmie osnowa-
ne, lub po patryotycznych kosmopolityczne i t. p — Ruch
taki, jest przemianą tylko postawienia się na temże samem
miejscu, i utwory takowe w^cale nowemi nie są. Jest to,
zaiste, że zupełnie nowy wynalazek, za cel mający nietyl-
ko, samemi przeciwśtawianiami względów i obrazów, czyli
samą tączy irradiacyą, ubawiać i wyniszczać poczucie istot-
nych potrzeb umysłowych, ale nadto dawać kłamne uczu-
cie, iż takowe przestępowanie na jednem miejscu jest po-
stępowaniem i pochodem. Ostrzedz o tem czytający i opi-
nujący ogół należy do obowiązku zbiorowych ciał umie-
jętniczych, które ku temu uwzględniane i posiłkowane by-
wają przez społeczność. I zapewne tę rzecz ciała owe su-
miennie podnieść zamierzają, lub ją podniosły.
10 CHIMERA
Od statecznego, zupełnego i dogłtjbnego odczytania
istniejących juź płodów literatury jak dalece pochód onej-
że i następna zależy autorska twórczość? to, na najpięk-
niejszym z przykładów, łatwo okazać. Podobno, że JE-
DYNYM z autorów spółczesnych polskich, umiejącym czy-
tanie wyższe, jest Szajnocha. Jemu to gdyby naród za kil-
ka kartek o Popielu i myszach {„Szkice'*) ofiarował medal
złoty z obywatelską koroną, nietylko iż takową społeczeń-
stwa przyzwoitością niebyłbym był bynajmniej zadziwio-
ny, ale byłbym ledwo zadowolony ! . . Te wszakże
kilka kart Szajnochy, gdyby on sam był dogłąbniej je
odczytał, powinny były otworzyć lub dać hasło do otwo-
rzenia mnogich a wielkich milczeń przedkronikarskiej hi-
stor}^ polskiej i powinny były już do teraz całą szkołę
wywołać. Nic się jednak nie stało w podobnym wzglę-
dzie i samo nawet tak świetne Szajnochy odkrycie, zamiast
dać polot, wstrzymało się . . .
Przyczyna tego jeżeli leży w obojętności czytelnictwa
polskiego, to powyżej, iż autor zatrzymał się na wskazaniu
pierwszych liter głównych i uważał za dobre nie posunąć
się aż do odczytania całej treści dlatego, iż takowe, bez
narażenia się na pobłądzenie, rzadko się dawało uskutecz-
nić. Ale ja się pytam, czyli ktokolwiek z nas ostatecznie
zaręczyć sam może za istotną podawanej przezeń prawdy
historycznej pewność, i czyli czasowi czegoś zostawiać
w próbie tej nie mamy? Gdy, przeciwnie, zdaje się to być
pewnością, iż zupełne jedynie i całe treści jakowej okre-
ślenie powołuje interes cz3'^telników.
Wyraz mus, w żyjącym polskim języku, znaczy po
dziś dzień pianą — musować znaczy pienić — „ecumeur de
mer,"- zapieniający morze, znaczy pirat. Tenże wyraz mus
niemniej po dziś dzień w języku żeglarskim znaczy pa-
chołka okrętowego, albowiem zarówno w żeglarskim jazy ku
(który jest osobny i słowniki swoje posiadający) jak w ca-
„BOGA- RODZICA'' ii
Jym przyborze i ustroju dzisiejszych okrętów zachowały
się w pewnej tylko części dawnego żeglarstwa spadko-
bierstwa. Szajnocha, toż samo innem i gdy stwierdza wy-
razami, cytuje dziewiąć egzekucyj dokonanych przez „wjy-
5^" na osobach, mniej więcej zawsze możnych, śród któ-
rych jest arcybiskupów czterech. Z czego dopiero ten ge-
nialny pisarz wyprowadza wniosek (nie do czy tany), to jest,
iż łupieżcy na bogatych głównie godzili. Otóż ten wła-
śnie wzgląd jest zaledwo że podrzędnym, i z pewnością
że każdemu innemu wojsku i wojownikowi owoczesnemu
równie spólnym, jak Nortmanom, tak dalece, iż w niczem
on Nortmanów nie wyszczególnia ani nie objaśnia. — Prze-
ciwnie nawet, wywnioskować możnabj''^ np., iż pod czasy
owe tylko możni, bogaci i omurowani w swoich zamkach
załogi potężne trzymać mogli, trzymali, i lada myszy nie
jadły ich . . . Dla czegóż przeto taka plaga choćby na one
dziewięć możnych głów upadła ? ? . .
Norłmanowie, nieco za pośpiesznie nazwani korsarza-
mi, nie byli bryłą rasy wypełniającej najazd. Coś, zaiste,
wyższego ten posiadać musiał, kto narodem niebędąc po
dwóch krańcach naraz morzami Europę oblegał, na Ocea-
nie, Sródziemnem morzu. Czarnem i Kaspijskiem ARGO-
NAUCIŁ . . . (słowo to, argonaucić nowe jest i może —
przepraszam za nie) kto Saracenom Sycylię wziął,
a Imperatorom greckim i lombardzkim królom część Italii —
kto zatrząsł Konstantynopolem — przykazał Anglii, i uza-
sadnił się we Francyi. A potem jeszcze, w Ameryce, Ka-
nadą odkrył i Luizy aną, i założył Quebek ; kto, na polu praw,
dotrzymał wielkiego Trybunału (Echiąuier) konsłytucyą
i okrzyk j^haro !'' — tudzież na dzień wielki Chrześciaństwa :
„Diex el volt!"...
Północy- syn, Nord-man, skandynawski „viking,'-''
12 CHIMERA
zatok -król („vik*^ zatoka — king — kyning — kónig), nie-
tylko umiał nawoływać wielkie burze i ciemne noce, bj'^
nastrajać wtedy żagle swoje, i nietjdko w religii miał swo-
jej, iż śmierć na spokojnem łożu (strddod) obrzydła jest
niebiosom; miał on jeszcze dogmaty zawiązujące towa-
rzystwo:
słowa dotrzj^^mać rycerskiego — przeniewiercą
brzydzić się, sponiewieranego, uciśnionego, wdo-
wą i sierotą ochronić i pomścić . . .
Bystro wyraża się o strategii Yikingów historyk, mó-
wiąc: „la terreur marchait devant eux et subjuguait par
avance.. ."
Wiedzieli oni dobrze, i „par avance" przez „musów"
swoich, że, gdzie? na kogo i za co? skoro boży sąd upadł,
albo zostanie on mimo dostojeństwa i mimo bogactw we
wieży swojej odbiegniętym przez załogi i lud w godzi-
nie próby, albo, co straszniejsza, umiejętnem a dwuznacz-
nem milczeniem rzeszy i opóźnieniem ratunku, przejdzie
w groźne Yikingów ręce *). Monarchowie tak nieraz pod-
suwali Nortmanom całe te prowincye swoje własne, które
zasługiwały na niełaskę, a nieinaczej czynił i głos ogółu tej
lub owej miejscowości względem możnych. Ztąd-to i u kro-
nikarzy w zapisywaniu zdarzeń o „myszach" jest niejaka
metaforyczność i oględność wielce delikatna . . . Jakoż,
z wielości to ciał połrutych, które sią wodami jeziora rozpły-
nąły... wyszły były natychmiast myszy owe, co, nibyto
(niekoniecznie z wielkim zapałem i przez całe pospolite
ruszenie narodu) bronionego, monarchę zagryzły ! . ,
Wieści o sprawach miejscowych od brzegów Polski
*) Pozostawić coś na zjedzenie myszom^ to jest porzucić na
ustroni i opuścić. —
„BOGA- RODZICA'' i^
dochodziły były w dnie jarmarków nawet i do samego
świętego miasta Odyna ! . .
Adam Bremeński mówi o mieście Birka:
„miasto położone w środku Szwecyi, opodal Upsałi.
„świątyni najsławniejszej u idolatrów Sueonów,
„tam, gdzie golf barbarzyński czyli Bałtycki ciągnie
„się ku północy...
„...droga jest niebezpieczna... i wszelako naj-
„pewniejsza z dróg u brzegów Szwecyi — tam
„okręty duńskie, norwegskie, słowiańskie, tudzież
„Sembów (mieszkańców Prus) i innych Scytyj-
„skich ludów zatrzymywać się zwykły dla jar-
„marków, na których jest wymiana produktów
„ziemi."
Vitałisy późniejsze (przyjaciełe Bozi a nieprzyjaciełe
łudzkich wzgłądów) byli już arcy- upadłem i nieumiejętnem
religii Yikingów naśladownictwem. Siły historyczne tak
dziwnie bywają trwałemi, że, gdy Byron tworzył typ korsarza.
i on sam i krytycy utrzymywali, iż na widoku miał jakiś
typ idealny, gdy tymczasem było to tylko idealne określe-
nie normandzkiego człowieka, którego Byron we krwi
swojej nosił... i nic więcej! —
Wyznałem, iż szczęśliwymi są ci pisarze, którzy mo-
gą bezzbocznie samego się przedmiotu trzymać ; przyszło
jednak rozszerzyć niniejszy wstąp i o napozór ustronnych
mówić rzeczach; przeto, iż za cel mam rozejrzenie i od-
czytanie starożytnej pieśni polskiej „Boga- Rodzica" ^ od
ośmiuset lat z różnym wygłaszanej zapałem lub z różnego
stopnia i rodzaju uwagą czytanej. Do ila zaś zbyt dłu-
gim albo niewystarczającym ten wstęp jest, okaże się to
dopiero w ciągu rzeczy.
Mniemanie jest moje, iż pomimo akademickich defi-
nicyj i skrzętnych poszukiwań, nie ma jednak lud żaden
14 CHIMERA
onej właściwej Epopei, która skarbem jest Greków. Są
zaprawdę arcy- piękne i napozór podobne do Epopei
utwory, to późniejsze, to starożytne; tak, iż one, w sensie
potocznym mówiąc, za należące do tegoż samego dzieł
rzędu liczy się. Nie przyjmuje ich jednakże sąd ściślejszy.
Obraz z nich literacki złożyć można, lecz poddać pod kry-
tykę niebezpieczna. Atoli, porówni mniemam i widzę, że
każdy lud jako Grekowie, jeżeli nie tak wytwornie upoje-
dyńczoną Epopeję, to onejże żywioły lub pracę posiada.
I że Epopeja przeto jest żywotnym warunkiem ludów hi-
storycznych, który tylko najformalniej u Greków wjTaził
się, ale niemniej każdemu jest właściwym. Policzyłbym
zapewne Torąuata Tasso i Cewantesa nawet, i Mickiewicza
lub Słowackiego między Epopei twórców, lecz łam^ gdzie
i o samym Wirgiliuszu możnaby nie zwątpić!!.. Sąd jed-
nakże właściwej krytyki estetycznej nie może być na sto-
pę zwykłego poglądu literackiego.
Epopeja jest utworem nastroju wysokiego, opiewa-
jącym bohaterstwo o czynności jednej i wybranej jako
określnik całości jakiej sprawj'- obchodzącej naród i epo-
kę.— „Achilla gniew !'^. . jest wszystko.
Nadto, ma ona jeszcze rozwojowe warunki intrygi,
osi, czyli wązła swojego żywotnego, a po szczególe inwo-
kacyą i zaklącie. Cudowności także używa, lecz i sami to
gramatycy zgodnie przyznają, że „poecie tej tylko cudo-
wności używać ivolno, w której sam wiarą pokłada.. ."
Tu ażeby wstęp mój, i tak już nieco przydługi,
uhamować, wypowiem: że powyższa definic3^a znacznych
rozszerzeń dziś wymaga. Że formalnego potomstwa taka
(lubo właściwa) Epopeja nigdzie nie ma. Że praca ta
jednakże, wszędzie istniejąc, stanowi u ludów innych ro-
dzaj wielkiej" księgi narodu, choćby księga taka nie była
sposzytą w jeden tom. Że moralnie wszędzie ona
istnieje i istniała. Niekiedy nazywają ją i „ Liter aturą!'^..
„BOGA- RODZICA^ i^
Pochodzi to z przyczyny, iż nietylko pojedyncze umysły
pracują, ale i wzajemne ich ześrodkowanie i całość... Tak
pojęta Epopeja zda mi się opiewać dzielność jakowego
ludu, a dzielność jest to jego praca i nabożeństwo. — U Ho-
mera też, dwie te rzeczy gdyby odjęło się, zostałby ro-
mans lub powiastka.
Dla tychto więc zasadniczych elementów, i ażeby do
pierwotnych źródlisk Epopei Polskiej przybliżyć się, biorę
sobie za cel rozejrzenie i odczytanie pieśni „Boga- Rodzi-
ca" ze stanowiska historyczno-literackiego.
C N.
i6
CHIMERA
Tekst
BOQA RODZICa DZIEWICA, BOCiltn 5ŁAWI0NA
r\ARYA - U TWtCjO 5YNA H05P0DYNA
MATKO ZWOLONA,
mRYA- ZIŚCI NAn-5rU5CI NA/n
KYRIt tLtJ50N TWfC]0 5YNA
CliRZCICItLA ZBOŻNY CZA5,
U5ŁY5Z Qll05Y, NARtŁNIJ nY5LI CZŁOWIf CZf,
' 5I1Y5Z nOPUTWĘ-JtNŻE CIĘ PR05inY,
TO, DAĆ RACZY -TtCOŻ PR05inY;
PAJ NA 5WI&Clt ZBOŻNY POPYT,
PO ŻYWOCIt RAJ5Ki PRZEPYT,
KYRIt tLfJ50N,
karbnica archeologii żywotnej, Ko-
ściół Katolicki Rzymski, przecho-
wał nam najstarszą formę lite-
racką nazywania rapsodów od wy-
razów pierwszych wiersza pierw-
szego. Przed papiezkiemi bulla-
mi, uznane za ogólną własność
hymny, rapsody, pieśni, i jakoby
do wielkiej ksiągi narodu policza-
ne, wyzywano po pierwszych
onychże słowach. A to ze źródła
tego, iż śpiewający - pierwszy z2ig^dX ]3kohy chór, lub uwa-
gę czy uciszenie się zboru powodował, wyzywając, co ma
być głoszone. Tak, np., jakoby dziś gdziekolwiek polski
lud zebrany miał się do pieśni i jakoby pierwszy śpiewak
„BOGA -RODZICA" ly
zawołał: „Kto sią w obroną! ..^' intonując przez to Dawidzki
psalm według tłómaczenia Koclianowskiego.
Pytanie jest wielkie, acz w tern piśmie osobne, i które
po części tylko tu nadmienię: czyli Odysseja w obyczaju
wulgarnym u Acheów nie nazywała się, jak myją piśmien-
nie zowiemy : „ OATSSEIA" — ale raczej : „'AvSpa {xot Iwsue". . ?
Wytłómaczenie to nazwy hymnu świętego Wojciecha
zarazem jest od pierwszego słowa dowodem, do ila ta pieśń
żyła w duszach, i od jak nieskończenie dawna do wielkiej
ksiągi narodu należała.
Wyraz „Boga-Rodzicaf. .." wyrzeczony po pierwszy
raz na krakowskim rynku, a potem powtarzany „wszerz
i wdłuź całej Polski" ówczesnej (oprócz Gniezna), bez pomi-
nięcia „najmniejszego nawet sioła" (Długosz w Dziejach),
gdzie przez lat 3, jako Zbawiciel, ewangelizował św. Wojciech:
wyraz ten „Boga -rodzica I" tłómaczył na raz wszystko
zbierającemu się ludowi. On, że „dobra nowina" jest po-
twierdzana albo i przyniesiona, głosił sam przez się. Sło-
wa zaś wielkiego męża Bożego „prędko po całej rozcho-
dziły sią krainie." —
Co więcej — mniemanie jest moje, ze starannego
uważania budowy ogólnej hymnu „Bogarodzica" powzięte,
że składa się ten poemat modlitewny z części dwóch. I że
pierwsza część, poczynająca się od wyrazu „Boga -rodzica",
zaokrągla i zamyka sens swój pierwszy na finalnym obra-
zie ostatecznych widzeń skroś nieba „tam" — gdzie już
tylko jest „widzenie Twórcy anielskie bez końca!..." a po
jakowem słuszna jest, iż nietylko żaden Dante ni Calderon,
ale nawet i ścisły teolog, nie potrafiliby czegokolwiek
za rozwijące tęż samą treść dalej uznawać. — Jakoż, po
takowemto tej pierwszej części zamknięciu, spoziera jesz-
cze raz oko śmiertelne na padół, mówiąc z westchnieniem :
x8 CHIMERA
„Tu się nam zjawiło dyable -potępienie /"
I rozpoczyna się odtąd część- wtóra tegoż samego poe-
matu, taż sama treścią, ładem i żywotnością teologii, ale we
wszystkiem bliższa warunków historyi doczesnej Kościoła
wojującego i Pasy i Boskiej. I ta znowu po wtóry raz zamy-
ka się jak pierwsza po siedemkroć wyśpiewywanem
„Amen" przez wyznawców i chóry radujących się sił nie-
bieskich przy odwarciu bram Raju.
Zbudowanie takowe dwóch sfer hymnu arcy- wido-
czne jest choćby tylko z przyczyny dwóch ostatecznych
końców treści.
Pierwszej przeto części, pierwszego wiersza słowa
pierwsze, dają nazwę rapsodu sposobem buli papieskich
i początkują inwokacyę przez tę patetyczną formę dekli-
nacyi, która zamiast piątego przypadku używa pierwszego.
Zamiast odrazu „01 Maryo...*^ jest jeszcze trzykroć pier-
wej Imię w przypadku pierwszym, lub przymioty toż Imię
zastępujące, co daje tym sposobem wyraźną Litanię wstępną:
Boga - Rodzica - dziewica !
Bogiem sławiona Marya!
(u Twego Syna hospodyna)
Matko Zwolona —
Marya ! . .
Ziści nam — spuści nam :
Kyrie Elejson...
Twego Syna, Chrzciciela, zbożny czas.
Zupełne zbliżenie tych wyrazów „Sywo" i „Chrzcicie-
„BOGA- RODZIC A' ig
la" cechuje epokę ewangelizacyi u Słowian, gdzie syn Za-
charyasza i Elżbiety nie uprzedza o nieco czasu Zbawi-
ciela, ale gdzie Chrzest i Chrystus razem się jawią. „Zboż-
ny czas" nietylko w tymże tu jest sensie, ale opiewa on
zarazem i czas zbiorów zboża . . . raz, z powodu, iż wszyst-
ko w tej pierwszej części poematu kreślone jest na jednem
tle sielskiem i kmiecem, drugi raz, iż odnosi się to wyraże-
nie do podobnego jemu lub wzorującemu je, u Mateusza
(IX, 38): Proście -ż tedy Pana żniwa, aby wysłał robotniki
na żniwo swoje — czyli — „u Twego Syna" — Pana (ho-
spodyna) ziści nam, „spuści nam zbożny czas . . ." — czas
zbiorów zbóż należących do „Pana żniwa" — „dominum
messis."
„Kyrie elejson^"" które w tej pierwszej strofie, części
pierwszej, użyte jest dwukrotnie, a później już w całym
ciągu pieśni niepowtarzane, raz, zamyka wstępną Litanią^
która może w oryginalnych pierwszych rękopisach była
lub bywała dłuższą i więcej rozwiniętą ; drugi raz, zdaje
się być muzykalnym strofy odcinkiem. Że albowiem ta
pieśń długo i cząstotliwie była śpiewaną, to znać jest na
niej samej, tak, jako dziś ją mamy, i to każdy nieco we fi-
lologii biegły zapewne uważył.
„Usłysz —GŁOSY...
„Napełnij — MYŚLI...
„Słysz —MODLITWĘ!
Stopniowanie to umyślne, bo które jeszcze pierwej
spotyka się we wyrażeniach po sobie idących „ziści" ^ n^P^'
ści"", jest tak prawie że bezprzykładnie pięknem i arcy-
dzielnem, tak zarazem głębokiem i estetycznie udziałanem,
iż, gdyby tylko te jedynie z całego utworu wiersze zosta-
ły, już umielibyśmy wyraźnie poczuć, dlaczego i Wujeky
20 CHIMERA
i Skarga, o tej pieśni gdy mówią, są w niejakim zachwy-
cie, ze stylu ich, słów i określeń do dziś czytelnym.
Jest to, zaiste, że prawdziwa i podobno jedyna, jaką
posiadamy, GLOSA pierwo - chrześciańska. —
I dla tego -to dalej po takiej Glosie idzie już to ją-
czenie, które bywało u pierwszych Chrześcian stopniem
pewnym i przymiotem glossolalii właściwym „jenźe / . ."
czyli: Jęcząc prosimy Cią... i stopniowany jeszcze docisk
jęku: „to dać raczy, tegoż prosimy..."
Rozjęk zaś takowy, modlitwą wewnętrzną i śpiewem
ustopniowany, należał był tak nierozłącznie do modlitwy
śpiewnej, jak niektóra część białego ręcznika, jakiej uży-
wa kapłan przy Mszy Św., początek swój wzięła od po-
trzebnej chusty do ocierania łez. Czytanie pomników albo
musi się archeologią żywotną posiłkować i oświecać, albo
pozostać użalaniem się na brak źródeł (których częstokroć
jest za wiele) i, nieodczytawszy prawie NIC, wszystko
obmierzić, bo uczynić i sławnem i nieznanemf*). —
Nieocennnie drogą jest to rzeczą, iż w najpierwszych
trzech słowach pieśni:
*) Umiejętność mowy jest najmłodszą z nauk, albowiem do-
piero kilkadziesiąt lat liczącą, ale postępach swych może naj-
szybszą. Wynika z tego, że należy się jej albo równie szybka po-
ręka wydawnictwa i ruchu umysłowego, albo spóźniane lecz przy-
tomne rektyfikacye. Co do glossolalii, żaden filolog (oprócz C. N.)
nie podnosił jeszcze tej kwestyi w Europie. — Co do formy Lita-
nii, którą tenże za jeden z peryodów Glossolalii okazuje, nie
jest dotąd jasne, czyli ta forma, za czasu pierwszego najścia Tatarów,
gdzieś śród chroniących się i zmodlonych utworzoną i wyłkaną po-
częła się ? a dobrze później w obleganym Wiedniu austryackim wy-
brzmiewała ; czyli, jak mniemają inni, niemniej pod ogólnym ciosem,
i pod przewodnictwem świętego Mamerta we Wiedniu Delfińskim
(Vienne en Dauphinć) wygłaszaną poczęła być? Archeologiczna ta
wątpliwość nie odmienia natury źródła, w każdym razie albowiem li-
tania ze zbiorowej glossolalii poczęła się. C. N.
^BOGA- RODZICA^ 21
„Boga — rodzica — dziewica'"''
lat temu osiemset był już obwołanym dogmat, o którym,
skoro za dni naszych stało się solenne i pontyfikalne ko-
ścioła orzeczenie, wielu ze spółczesnych publicystów jako-
by „o wynalezionym nowo'''' dogmacie prawiło!..
Do osobnego zaś podniesienia należy w tym ustępie
użyty wyraz: „hospodyna."' Wyraz ten jest podobno jed-
nym z najstarożytniejszych fragmentów pierwo - słowiań-
skiej cywilizacyi, lecz u Polaków, gdzie się społeczność
wcześnie uzasadniać poczęła, wyraz ten wcześnie się roz-
mnożył na ,,gospodarzy''^ i jedną z pierwotnych swoich
stradał godności. U południowych Słowian dłużej trwał
on w jednem z pierwszych znaczeń swoich, ale na Wo-
łoszczyźnie i to znaczenie spotworzyło się tak, iż niektó-
rzy etymologowie, pod jednej epoki wpływem będący, tłó-
maczą „Hospodar^ od greckiego i bezpośrednio wyraz
ten z „Despotą'''' łączą. Indziej, wybrzmiewa on jeszcze:
„pan — sir — mon -sir v. monsieur."
Atoli pierwsze, kardynalne znaczenie słowa tego wią-
zało się było z praktyką pierwszych religijnych zasad. —
Gościnność, na początku, nie była samem tylko uczuciem
i obyczajem, ale religijną praktyką osadzoną na tej wierze,
iż bóstwo może posyłać ludzi wędrownych, czy jak później
usubtelniono : przybierać ich zewnątrzność, i że posłańcy czyli
aniołowie przyjmowani być mogą w gościnnych domach
pod mniemaniem, iż ludzi przyjmuje się. Ci zaś, bez zo-
stawowania darów, nie odchodzili, i należało baczność mieć
dla wszystkich czujną i ochotną. „Gospodyń" jest to „Gość
a Pan^\ „a jedyny" — we skandynawskiem dobrzmie-
niu „Gość-a-Odyn^' — a w dobrzmieniach innych jeszcze toż
samo. Nie, ażeby etymologij wiele miał jeden wyraz, ale
iż starożytność wyrazu udziela mu wielu wpływów wielu
epok. Hospodyn jest to hebrajski „Emmanuel" poniekąd,
22 CHIMERA
wyczekiwany i spodziewany Gość^ ale i Pan ! — ku cze-
mu, po przemianie praktyk religijnych, pozostało już oby-
czajowe ale arcy stare przysłowie:
„Gość w dom, to Bóg w dom" — a to jest: „Go-
spodyny- — Nazwa ta po żeńskiej stronie pozostała z po-
wodu małżeństw chrześciańskich, które z jednożeństwem
uidealizowały kobietę {„Gospodyni") i niejako anielski
charakter przyznały jej.
PISAŁEM w PARYŻU 1873 R.
(Dokończenie.) Cypryaii Norwid.
Wieczni wędrówce.
PSALM 127.
PIĘKNIE ZBUDOWANY DOM...
LECZ PAN JEŻELI NIE PRZYŁOŻY RĘKI —
DOZNA BUDOWNIK NADAREMNEJ MĘKI.
SEN GO ODLECI ZE ZNUŻONYCH POWIEK,
RĘKĘ Z ZAŚWIATÓW POCZUJE NA SKRONI,
I PRZYJDZIE W NOCY TEN ROZWAŻNY CZŁOWIEK,
WSZYSTKO POSIADŁSZY, DO GŁĘBOKIEJ TONI.
I W GWIAZDY PATRZĄC — TAM NA DNIE STRUMYKA
ZSTĄPI W MILCZĄCE PODWODNE KOMNATY -
SERCE SIĘ JEGO UDERZY O KRATY,
ZA KTÓRE NIGDY ROZUM NIE PRZENIKA.
I ZNAJDĄ RANKIEM TO JĘCZĄCE CIAŁO
W MĘCE KONANIA NAD WODY LAZUREM —
A GWIAZDY ŚPIEWAĆ JEMU BĘDĄ CHÓREM
TO, CO SIĘ ŻYWYM SŁYSZEĆ NIE UDAŁO.
TAK — JEŚLI WIECZNEJ NIE ZBUDUJEM DUSZY, —
BUTWIEJĄC ŁZAMI, JAKO LIŚCIEŃ W GRUDNIE,
I JAK ZAMCZYSKO, CO SIĘ W MROKACH KRUSZY,
I JAK KRWI KROPLE, CO PADAJĄ W STUDNIĘ, —
ZEJDZIEMY WIDMA
w mojej baszcie skarby zakląte —
w moim zamku duchów pełne głazy
czekają harfy czarodzieja.
O, smutków pełne są posągi —
z pod każdej trawki śmierć mi gra,
— pokrzyw jadowite ognie
zakryły luejścia moich grot.
Rozerwać ! bezmiar skał —
wyszarpnąć skrzydła z pośród lochów
mroczne witraże napoić słońcem —
rubinowy kielich
na czarnych obłędu katowniach.
Wyszarpnąć chciałbym skrzydło moje
i Drogą mleczną moich piór —
wrócić do ojczyzny w niebiosach.
Krople krwi padają
z białych łabędzi —
WIECZNI WĘDRÓWCE 2/
co je orły szarpią nad mą głową.
Słyszą smutny jąk . . .
Nie wyzwolę was — me wieszcze ptaki —
jak nie wyzwoliłem
otchłani piekieł moją nadaremną mąką.
Wicher szarpie zasłony drzew —
kamienny zamek drży w posadach swoich.
Rycerz w świecącej zbroi,
nad krawędzią okna przechylony,
patrzy na drogą w głębinie,
usianą plamami krwi i pełną ognia.
Wśród karłowatych drzew
wije się smętna droga.
Tamtędy on musi przejść ! . .
I zrzucił zbroję —
w szarej wygnańca opończy
szedł w las, który się palił mu nad głową.
O hej!..
o hej!., o hej!..
WIECZNI WĘDRÓWCE
27
Przelatują nademną upiory —
Jezus Maryja I —
schodzą w w puszcze mogił — w głuche nory
Jezus Maryja ! —
za mną kroczą na koniu hełmany —
Jezus Maryja ! —
przez świat idą — ja król obłąkany —
Jezus Maryja/ —
Te wody szepcą, jakoby głosy ostrzeżeń —
łe wody łkają. Jakby się oczy rozdarły —
łe wody dzwonne tajemniczych wierzeń
grają na sercu jak skarga Umarłej.
Tak coraz głośniej szumią mi potoki,
tak coraz wiącej widm płynie 'w powietrze,
jakby sią ciemne spełniały wyroki:
lica umarłych stają sią wciąż bledsze.
W szafirach nieba opalują wieże
nad wirującem nicości jeziorem —
a wody gędzą jakby wieczorne pacierze
wiecznych wędrowców przyodzianych worem.
Na koniach czarni stanęli hetmani
i złotej mróz mnie ścisnął aureoli —
z gwiazdy nademną łańcuch niewoli
zwisa — przykuty do Zamków Otchłani.
Garści popiołu sypią mi w źrenice,
zimne do serca przyłożyli węże —
każą przysięgać mi na błyskawice,
że wstanę z grobu — i groby zwyciężę.
Wstanę — i targnę te ciężkie łańcuchy,
w których konają gwiazdy nieśmiertelne...
WIECZNI WĘDRÓWCE 29
a wody szumią, jak chóry kościelne,
a Mszy Wieczornej nadsłuchują duchy.
— Czemu nie mogą iść. Panie, za Tobą?
duszą mą we krwi za Ciebie położą ! —
„Duszą swą — krwawą opłaczesz żałobą,
„bo sią mnie zaprzesz połrzykroć na dworze.
„Niech sią nie trwoży serce wasze w zgonie,
y^choć ducha prawdy świat przyjąć nie może —
„już Książa świata zabłysnął na tronie.
j^we mnie nic niema, tylko mroki boże.'^
To mówił Jezus i, podniósłszy oczy,
ujrzał dokoła zimną gwiazd pustynią —
czarne olbrzymie książyca świątynie —
wody szumiące, jak rana, co broczy.
Gwiazda nieszczęścia
wschodzi co noc nad ło-
żem mojem — zimny jej
promień spogląda na
mnie z głębin ciemnego
nieba.
Złotym pierścieniem
otoczyła przestwór du-
szy mojej, abym nie
mógł powstać z głazu,
którj^ mię otulił.
Pan mój wyniósł mię
ponad królestwa ziemi —
i zniżył mię do lochu
nędzy.
Przyszedł człowiek
blizki i utopił się pod
oknem mojem.
A potem spotkałem
dwa duchy szafirowe sie-
dzące nad wodą przy
drodze.
Widząc duchy te
przy sobie — poczułem
w smutku moim radość
przejmującą i słodką.
WIECZNI WĘDRÓWCE
}i
Otwarłem księgę Uspokojeń i czytałem z niej, wese-
ląc sie z duchami jasnemi.
Chciałbym się u nóg Twoich położyć i nie wstać,
zapatrzony w oczy Twoje.
Wybiegnę daleko na spotkanie króla mojego — i bę-
dę słuchał Jego dziwnych słów.
Dusza moja między ogniami skwarzy się — między
ołtarzami czterema zapalonemi na rogach jej.
Ziemia pode mną, niebo nade mną, wkoło ogień.
Umiłuj mnie — piersiami Twemi niech się nasycę —
w zasłonie skrzydeł Twoich, o Śmierci!..
Tadeusz Miciński.
o teatrze maryonetek.
awiąc w zimie 1801 r. w M.,
spotkałem tamże w ogrodzie
publicznym pewnego wieczo-
ra pana C, — który od nie-
dawna został był pierwszym
tancerzem opery miejscowej
i cieszył się szczególniejszemi
względami publiczności.
Powiedziałem mu, iż mia-
łem już przyjemność widzieć
go kilkakrotnie w teatrze
maryonetek, który rozbił swój namiot na targowicy i za-
bawiał gawiedź drobnemi burleskami dramatycznemi, prze-
platanemi tańcem i śpiewem.
Zapewnił mnie, iż lubi bardzo kukieł tych pantomi-
mikę, i dał niedwuznacznie do zrozumienia, że tancerz,
który clice się wykształcić, niejednego od nich nauczyć
się może.
o TEATRZE MARYONETEK 33
Zdanie to, oraz sposób, w jaki je wyraził, wydały mi
się czemś więcej niż zwykłym frazesem, usiadłem przeto
przy nim, by się szczegółowiej dowiedzieć, na czem to
swoje osobliwsze opiera twierdzenie.
Spytał mnie, czy nie zauważyłem istotnie, iż niektóre
rucłiy lalek, zwłaszcza drobniejszych, mają w tańcu duża
wdzięku?
Zaprzeczyć temu nie mogłem. Grupy czterecłi cliło-
pów, co w szybkim takcie tańczyli oberka, nie mógłby
piękniej namalować sam Teniers.
Zagadnąłem tedy o figurek tych mechanizm, oraz
czy to podobna, miryadów nitek na palcach nie mając,,
tak pokierować poszczególnemi ich członkami, tudzież pun-
ktami tychże, jak tego rytm ruchów i tańca wymaga?
Odpowiedział na to, iż nie trzeba sobie wyobrażać^
jakoby maszynista w różnych momentach tańca nastawiał
i pociągał każdy członek zosobna. Każdy ruch — obja-
śniał — posiada swój punkt ciężkości ; wystarcza nim kie-
rować wewnątrz figury; członki są tylko wahadłami i idą
za nim same przez się, bez żadnej pomocy mechanicznej.
Prócz tego dodał, iż ruch ten jest nader prosty, że za
każdym razem, gdy punkt ciężkości w linii prostej poru-
szany bywa, członki tem samem opisują krzywizny; oraz
że często przypadkowe jeno wstrząśnienia wprawiają już
całość w rodzaj rytmicznego ruchu, podobnego do tańca.
Dopiero te uwagi wyświetliły mi potrosze przyjem-
ność, jakiej w teatrze maryonetek miał rzekomo doznawać.
Nawet przybhżeniu jednak nie domyślałem się jeszcze
wniosków, jakie później ztąd wysnuł.
Zapytałem, czy zdaniem jego maszynista, lalkami te-
mi kierujący, winien sam być tancerzem, lub przynajmniej
na piękności tańca się rozumieć?
Jeśli strona mechaniczna jakiegoś zajęcia jest nawet
łatwa — odrzekł mi na to — nie wynika ztąd jednak jesz-
34 CHIMERA
cze, by można je uprawiać, nie przejmując się niem wcale.
Linia, którą ma opisać punkt ciężkości, jest wprawdzie
wcale niezłożona i, według mego zdania, najczęściej prosta.
Gdy zdarzy się, iż jest krzywą, prawidło jej krzywizny
zda się zaliczać do pierwszego lub co najwyżej do drugie-
go rzędu, a i w tym ostatnim nawet wypadku jest ona
tylko eliptyczną, która to forma ruchu, skutkiem stawów,
kończynom ciała ludzkiego na ogół jest wrodzona ; zakre-
ślenie jej nie przedstawia przeto dla maszynisty nazbyt
wielkich trudności. Z innego natomiast względu linia ta ma
w sobie coś bardzo tajemniczego, gdyż jest ona poprostu
drogą duszy tancerza; i wątpliwem wydaje mi się, by
można ją odszukać inaczej, jak w ten sposób, iż maszyni-
sta w punkt ciężkości maryonetki sam się przenosi, czyli,
innemi słowy, tańczy.
Odparłem, iż zajęcie tegoż wydawało mi się czemś
wcale bezdusznem, w rodzaju kręcenia korby, obracanej
przy grze na lirze.
B3maj mniej, odpowiedział; ruchy jego palców zostają
do ruchu przytwierdzonych do nich lalek w stosunku
dość misternym, mniej więcej jak liczby do swoich loga-
r}''tmów, lub asymptota do hiperboli. Dodał wszakże, iż, we-
dług jego zdania, można pozbawić maryonetki nawet tej ostat-
niej odrobiny ducha, o której wspomniał, tak, że taniec
ich da się sprowadzić wyłącznie do sfer\^ sił mechanicz-
nych i wywołać za pomocą korbj'^, jak to sobie w3'^obra-
żałem.
Wyraziłem mu swoje zdziwienie, iż ta, dla pospól-
stwa wynaleziona, sztuki pięknej odmiana tak żywo go
obchodzi. Nie tylko bowiem przypisuje jej zdolność do
wyższego rozwoju, lecz owszem sam nią nawet zajmować
się zdaje.
Na to odrzekł z uśmiechem, iż gdyby jaki mechanik
zechciał zbudować maryonetkę, wedle wskazanych przez
o TEATRZE MARYONETEK j^
niego wymagań, to on poważa się twierdzić, że za po-
średnictwem tejże przedstawiłby taki taniec, na jaki nie
stać ani jego, ani żadnego innego zręcznego tancerza, sa-
mego Vestris'a nie wyjmując.
Czy słyszał pan, zapytał, gd}'' wzrok w milczeniu
opuściłem ku ziemi : czy słyszał *pan o owycli mecłianicz-
nycli nogacłi, sporządzany cli przez angielskich specyalistów
dla nieszczęśliwych, którzy uda własne postradali? Nie ! —
odparłem — czegoś podobnego nie widziałem nigdy. Szko-
da — odrzekł — gdyż jeśli panu powiem, iż ci nieszczęśli-
wi tańczą niemi, lękam się niemal, iż pan nie da mi wia-
ry. Co mówię, tańczą! Zakres ich ruchów jest wpraw-
dzie ograniczony ; te wszakże, któremi rozporządzać mogą,
dokonywają się z takiem spokojem, lekkością i wdziękiem,
iż każdy umysł myślący w podziw wprawić mogą.
Odezwałem się żartem, iż znalazł tedy człowieka, ja-
kiego potrzebuje. Gdyż ten sam specj^alista, który takie
przedziwne udo sporządzić potrafi, zdolen jest "także nie-
wątpliwie skonstruować całą maryonetkę, co żądaniom je-
go zadość uczyni.
Jakież to, zapytałem, gdy z niejakiem zakłopotaniem
spuścił oczy, jakież to są żądania, które pan sprawności
jego postawić zamierza?
Nic ponadto, odpowiedział, coby w pierwszym tym
razie także już nie istniało: wymagam proporcyi, i-uchli-
wości, lekkości, jeno wszystkiego w wj^^ższj^m stopniu,
a przedewszystkiem — zgodniejszego z przyrodą rozmieszcze-
nia punktów ciężkości.
A zalety, jakiemiby taka lalka nad żywymi tancerza-
mi górowała?
Zalety? Najpierw negatywna, przezacny mój przy-
jacielu, ta mianowicie,iż nie wdzięczyłaby się nigdy. Wdzię-
czenie się bowiem, jak panu wiadomo, występuje wtedy, gdy
dusza (vis motrix) w jakimkolwiek innym punkcie, nie zaś
)6 CHIMERA
w punkcie ciężkości ruchu się znajduje. Ponieważ ma-
szynista, za pośrednictwem drutu czy nitki, żadnego inne-
go punktu okrom tego jednego w mocy swej nie ma,
wszystkie inne członki są przeto tem, czem być powinny
martwemi jeno wahadłami, które powodują się jedynie pra-
wem ciężkości; przewybdrna właściwość, której u więk-
szości naszych tancerzy szukać daremnie. Niech pan
spojrzy chociażby na pannę P,, mówił dalej, gdy, grając
Dafne, ogląda się na ścigającego ją ApoUina; ma wtedy
duszę w kręgach krzyżowych, wygina się, jak gdyby zła-
mać się miała, niby najada ze szkoły Bernini'ego. Niech
pan popatrzy na młodego F., gdy jako Parys stoi w oto-
czeniu trzech bogiń i wręcza jabłko Wenerze ; ma on du-
szę — aż strach spojrzeć ! — poprostu w łokciu. Usterki
takie, dodał, urywając, są nieuniknione, odkąd spożyliśmy
owoc z drzewa świadomości. Lecz raj zamknięty, a za
nami Cherub ; musimy odbyć podróż naokoło świata i zaj-
rzeć, czy przypadkiem nie jest znowu otwarty gdziebądź
od tyłu.
Zaśmiałem się. — Bez wątpienia, pomyślałem sobie,
nie może duch tam pobłądzić, gdzie go niema wcale. Zau-
ważywszy atoli, iż ma jeszcze coś na myśli, prosiłem go,
by mówił dalej.
Takie lalki, rzekł, mają nadto tę zaletę, iż są prze-
ciwważkie. Bezwładności materyi, tej właściwości tań-
cowi tak opornej, wcale nie ulegają, gdyż siła, unosząca
je w powietrze, większa jest od tej, która je do ziemi przy-
kuwa. Coby dała za to poczciwa nasza pani G., gdyby
była lżejsza o sześćdziesiąt funtów, lub gdyby przy swych
entrechats i piruetach ciężar tejże wagi miała do pomocy ?
Kukły, wzorem elfów, potrzebują podstawy tylko o tyle,
by ją muskać i od rzekomej tej przeszkody wzlotność
swych członków na nowo oż3''wiać; my potrzebujemy jej,
by się na niej opierać i po trudach tańca wypoczywać;
o TEATRZE MARYONETEK ^7
sam ten moment właściwie tańcem nie jest i tyle tylko da
się z nim zrobić, iż się go o ile możności maskuje.
Odezwałem się na to, iż mimo całej zręczności, z ja-
ką paradoksy swe popiera, nigdy przekonać się nie dam,
by mechaniczny manekin mógł więcej wdzięku posiadać
od budowy ciała ludzkiego.
Odparł, iż dla człowieka byłoby wprost niemożliwo-
ścią manekinowi pod tym względem choćbj'' tylko dorów-
nać. Bóg jeden może się mierzyć na tem polu z materyą,
i tu jest punkt, gdzie się zbiegają oba końce kolistego
świata.
Zdumienie moje rosło, nie wiedziałem, co na oso-
bliwsze te twierdzenia powiedzieć.
A on, zażywając szczyptę tabaki, zagadnął, iż nie czy-
tałem snadź uważnie trzeciego rozdziału pierwszej księgi
Mojżesza; kto zaś tego pierwszego okresu wszelkiej kul-
tury ludzkiej nie zna, z tym też o następnych, a tem mniej
o ostatnim, mówić niepodobna.
Na to rzekłem, iż wiem dobrze, jaki nieład wywołu-
je świadomość we wrodzonej gracyi ludzi. Pewien mło-
dzieniec z pośród moich znajomych skutkiem luźnej uwa-
gi postradał w mych oczach niejako swą niewinność i raju
tejże mimo wszelkich możliwych wysiłków nigdy już nie
odzyskał. — Lecz jakież wnioski, dodałem, może pan ztąd
wyprowadzić ?
Zapytał mnie, co za wypadek mam na myśli?
Przed trzema mniej więcej laty, jąłem opowiadać,
kąpałem się z pewnym młodzieńcem, którego budowa od-
znaczała się podówczas przedziwnym wdziękiem. Liczył
on lat szesnaście niespełna i z lekka jeno zaznaczałj'^ się
w nim pierwsze ślady próżności, względami kobiet wy-
wołane. Zdarzyło się, iż właśnie na krótko przedtem wi-
dzieliśmy w Paryżu młodzieńca, wyjmującego sobie ze sto-
py drzazgę; znany odlew tego posągu znajduje się we
j8 CHIMERA
wszystkich prawie zbiorach niemieckich. Stawiając nogę
na stołeczku, by ją obetrzeć, rzucił wzrokiem w wielkie
zwierciadło i przypomniał go sobie; z uśmiechem oznaj-
mił mi o tem swojem odkryciu. Tejże samej chwili ja
także zauważyłem istotnie to samo; chcąc wszakże czy to
pewność właściwej mu gracyi zbadać, czy też na próżność
jego zbawiennie podziałać, zaśmiałem się i odparłem, iż
zwidują mu się snadź duchy! Zarumienił się i podniósł
nogę powtórnie, by mi to podobieństwo pokazać; atoli
próba, co łatwo można było przewidzieć, wypadła niepo-
myślnie. Zmieszany podniósł nogę po raz trzeci i czwar-
ty, podniósł ją jeszcze z dziesięć razy: nadaremnie! tego
samego ruchu powtórzyć nie mógł. Co mówię! ruchy,
przezeń wykonywane, miały tyle pierwiastku komicznego,
iż z trudnością powstrzymywałem się od śmiechu. Od tego
dnia, od tej chwili niejako, zaszła w młodzieńcu owym nie-
pojęta zmiana. Jął całemi dniami wystawać przed lustrem,
i tracił jeden powab po drugim. Jakaś niewidzialna, nie-
pojęta potęga zdała się ogarniać gdyby żelazną siecią swo-
bodną grę jego gestów, a po roku nie było w nim ani
śladu tego ujmującego wdzięku, który czarował przedtem
oczy otaczających go ludzi. Dziś jeszcze żyje ktoś, co
był świadkiem tego dziwnego i niefortunnego wypadku,
i moje opowiadanie słowo za słowem potwierdzić może.
Przy tej sposobności, rzekł uprzejmie pan C, opo-
wiem panu zdarzenie, z którego łacno pan wyrozumie, o ile
ono z przedmiotem naszej rozmowy pozostaje w związku.
Podróżując po Rosyi, bawiłem w dobrach liflandzkiego
szlachcica, pana von G., którego synowie ćwiczjdi się po-
dówczas zawzięcie w szermierce. Zwłaszcza starszy, któ-
ry właśnie powrócił był z uniwersytetu, udawał wirtuoza,
i gdy pewnego razu zaszedłem rankiem do jego pokoju,
podał mi rapier. Starliśmy się ; zdarzyło się atoli, iż mia-
łem nad nim przewagę. Do jego zmieszania przyłączyła
o TEATRZE MARYONETEK ^g
się jeszcze zapamiętałość. Żaden niemal mój sztych nie
chybiał, a w końcu rapier jego poleciał do kąta. Podno-
sząc broń, rzekł nawpół żartem, napoły z m-azą, iż znalazł
swojego mistrza; że wszystko atoH na świecie. musi zna-
leźć swojego, więc on do mojego mnie zaprowadzi. Bra-
cia, wybuchnąwszy głośnym śmiechem, zawołaH : chodźmy,
chodźmy do drewutni! i, wziąwszy mnie za ręce, zapro-
wadziH do niedźwiedzia, którego ojciec ich, pan von G.,
chował na swym folwarku. Kiedy zdziwiony stanąłem
przed nim, dźwignął się niedźwiedź na tylne łapy, wsparł
się grzbietem o pal, do którego był uwiązany, i, podniósłszy
prawą łapę do uderzenia, patrzył mi w oczy ; była to jego
postawa szermierska. Zdawało mi się, że śnię, gdy takie-
go przeciwnika ujrzałem przed sobą; lecz pan von G. za-
wołał: zaczynaj pan, zaczynaj pan, zobaczymy, czy mu
podołasz! Ochłonąwszy nieco ze zdumienia, wypadłem
nań z rapierem; niedźwiedź zrobił krótki ruch łapą i od-
parował cios. Próbowałem podejść go sztychami zwodzo-
nemi ; niedźwiedź się nie ruszał. Wypadłem znów na nie-
go błyskawicznym obrotem, w pierś ludzką byłbym ugo-
dził niechybnie : niedźwiedź zrobił jeszcze krótszy ruch ła-
pą i znów cios odparował! Byłem teraz niemal w poło-
żeniu młodego pana von G. Spokój niedźwiedzia dopro-
wadzał mnie do pasyi. Zadawałem naprzemian cięcia
istotne i zwodzone, pot oblał mnie całego : daremnie ! Nie-
dość, że niedźwiedź odbijał wszystkie me ciosy niby
pierwszy na świecie szermierz; co więcej, sztychów zwod-
niczych — w czem żaden szermierz na świecie naśladować
go nie zdoła — wcale przyjmować nie raczył : stał oko
w oko, jak gdyby duszę z oczu moich czytał, z łapą do
ciosu gotową, a gdy me cięcia nie były zadawane na-
prawdę, nie ruszał się wcale.
Czy pan da temu wiarę?
Najzupełniej ! przyświadczyłem mu radośnie : takie to
40 CHIMERA
prawdopodobne, iź uwierzyłbym każdemu obcemu, a cóż
dopiero panu!
Otóż, przezacny mój przyjacielu, rzekł pan C, posia-
da pan wszystko, czego potrzeba, by mnie zrozumieć. Wi-
dzimy, iż w świecie organicznym wdzięk przejawia się tem
promienniej i wspanialej, im refleksya ciemniejszą staje się
i słabszą. Atoli, jak przecięcie się dwóch linij po jednej
stronie jakiegoś punktu, przeszedłszy przez nieskończo-
ność, po drugiej naraz stronie się znajduje, lub jak obraz
w zwierciedle wklęsłem, odbiegłszy w nieskończoność,
znów ukazuje się nagle tuż przed nami : tak wdzięk prze-
jawia się znowu, gdy świadomość przejdzie niejako przez
nieskończoność; przeto najczystszym wydaje się on, jedna-
ko, w takim ciałokształcie ludzkim, który świadomości zgo-
ła nie ma, lub w takim, który posiada nieskończoną, to
znaczy, w manekinie lub też w Bogu.
Zatem, odezwałem się z pewnem roztargnieniem, mu-
simy znów pożywać z drzewa Świadomości, by do stanu
niewinności powrócić?
Bez wątpienia, odrzekł mi na to: to ostatni rozdział
historyi świata. —
PRZEŁOŻYŁ Y. Rz. Henryk von Kleist.
Legendy tęsknoty.
1.
BAŚŃ O RYCERZU PAŃSKIM.
pierwszych latach mojej młodości tra-
wiła mnie gorączka rozkoszna, złota,
rzekłbym — seraficzna, uskrzydlająca du-
szę ekstazą, podobną w swej istocie do
najpiękniejszej ze wszystkich śmierci: do
śmierci jasnowidzących.
Skutek to zbyt płomiennych marzeń,
których przesilenie jest jakoby zmartwychwstaniem duszy
ku nowym próbom wcieleń ziemskich.
Czułem w skroni pulsowanie nieznanych mi dawniej
istnień, czułem w oczach rozszerzenie się źrenic ku po-
chwyceniu zjawów, poza osłoną wzroku utworzonych,
i czułem dziki, radosny tryumf duszy, oczyszczającej w og-
niach zaświata powłokę cielesną!
LEGENDY TĘSKNOTY 4^
Ozdrowiałem nagle, w chwili, kiedy południe wybiło
na niebiosach godzinę rozpiętego w przestworach milcze-
nia. Lecz ozdrowiałem niezupełnie : straciłem pamięć prze-
szłości, straciłem cień, który pada od naszej postaci na tło
minionych lat, — cień, bez którego nie jesteśmy sobą.. .
Powoli i stopniowo jąłem uczyć się na pamięć tej utra-
conej przeszłości — z listów wypłowiałych i opowiadań
matki, — i z własnych nagłych objawień i uprzytomnień.
Uczyłem się na pamięć dawniej przeżytych wydarzeń i bó-
lów, — i niegdyś widzianych kwiatów, uczyłem się na pa-
mięć gwiazd i pieśni, i szumów polnych, i jęków fal,
i drzew, spotykanych ongi po drogach i lasach, i słodkich
imion kobiecych, i nazwisk strumieni błękitnych. . . A tak,
wracając wstecz ku odległym wiosnom i zimom, zbiera-
łem rozsianą po świecie duszę, aby znów stworzyć siebie —
w ziemskich złudzeniach.
Alem wciąż jeszcze nie mógł przypomnieć tego, co
mnie najbardziej trwożyło nieodpartym rozkazem tęskno-
ty. Aż pewnej nocy przypomniałem wszystko! Przj^-
pomniałem nagle obecność Boga w niebiosach!
I pomyślałem, że jako dziś moja matka, tak kiedyś
On przywróci mi pamięć innej, poprzedzającej istnienie
ziemskie, przeszłości, przywróci mi cień, który pada od
duszy naszej na pustynię prabytu, — cień, bez którego nie
jesteśmy sobą!..
Wśród tych zawrotów ku zmroczonej przeszłości,
wśród poszukiwań tego, co, mijając, niezupełnie minęło, —
ocknąłem w sobie wspomnienie, a raczej opowieść wspom-
nienia, jedną z tych opowieści, które chętniej od ludzi scho-
dzą w mogiły ukwiecone.
Nie wiem, czyli ta opowieść była rzecz5rwistem, na
pamięć przywołanem zdarzeniem, czyli tworem majaczeń
gorączkowych, czyli też snem, co winien był się wcielić.
44 CHIMERA
gdyby go wicher nie porwał i nie przerzucił na jakąś
gwiazdę wirującą.
A może — wysnuła się ona z głębin mojej niepamięci...
eżała wieś nasza wśród jarów tajemni-
czych i sadów zapuszczonych. Opary
błękitne i mgły purpurowe wznosiły się
ponad nią, niby wyziewy rozkładającej
się w powolnych skonach baśni. Wie-
czorem — rechot żabi i wrzask gawro-
-* ni rozdrażniał czujne powietrze muzj^ką,
wywołującą w oczach wizye sztywnego tańca snów, ob-
ciążonych wonią ziół i kwiecia.
Zaś po nocy, przy księżycu, tysiące strumieni błyska-
ły w prześwietlonem zmroczu sadów, jaskrawiąc się złud-
nie i migotliwie. Zdawało się, iż wzajem w niepochwyt-
nych okamgnieniach zamieniają się na swoje różnokształtne
zwierciadła, przerzucając się niemi nieustannie wskroś
gęstwy liści i gałęzi.
Wieś głucha była i samotna. Wokół — jak okiem
cisnął — żadnej osady, żadnej przystani. Kto się wysunął
za kołowrót, widział jeno step bezkresny i widnokręgi,
w oczach chodzące od zbyt długiego patrzenia. Zresztą —
pustka i tęsknota, co nigdzie miejsca dla siebie znaleźć
nie może. Tęsknota od ziemi, — aż do błękitu!..
Jeno w oddali, w nieprzejrzanej szczehnie widnokrę-
gów, majaczył bór na wysokościach tęsknoty, bór — nie-
doskoczony.
Nikt nigdy nie był w jego cieniach, nie zaglądał do
jego wnętrza, nikt nawet w myśli nie śmiał błądzić po
niezwiedzonych jego bezdrożach. A ktokolwiek zbliżyć
się doń zapragnął, — mógł iść bez końca, życie całe, —
LEGENDY TĘSKNOTY 4^
a zawsze miał go przed sobą w jednakiem niedosiężeniu,
w śnie widnokrężnym .
Czasem tylko, po nocy, szły z boru szumy na wieś
spomroczoną. Budzili się wtedy ludzie z nagłą modlitwą
na ustach, czując i rozumiejąc, że Bóg po wsi naszej cho-
dzi i do chat zagląda...
Czczono ten bór zdaleka, bo święty był...
Mówiono, że trwają w jego mrokach rycerze — wo-
jownicy boży — w strojach przezłotnych, na rumakach
białych. Gdy chwila nastaje, pędzą szlakiem powietrznym,
do boju zjawieni. Powietrze tętni, a oni giną w niebiosach.
Hufy Pańskie, bronią Boga na ziemi.
We wsi naszej odpust był majowy, w dzień świę-
tych rycerzy.
Dwór naszego dziedzica stał na wsi okraju i grążył
się w zawiłych ugłębieniach bujnej zieleni, a u stóp miał —
jezioro.
Jezioro niewielkie było, w pierścień brzegami ujęte,
i tak przezrocze, żeś dno złociste widział tuż pod błę-
kitną powierzchnią. Jedno z tych jezior, w których się
odbywa nieustanne wytwarzanie czaru i tęsknotu. Jedno
z tych jezior, które uczą marzyć i pozostawiają na oczach
ślad jakoby od dotknięcia samego dna, nadającego im
mocą samozaprzeczeń — urok bezdeni... Po oczach po-
znasz tego, co dłużej w ich tonie zazierał . . .
Po oczach poznasz córkę dziedzicową, że niejeden
sen nad jeziorem wyśniła, że niejedno pragnienie mgliste
wyprzezroczyła w jego fali!
Córka dziedzicowa — czamobrewa i błękitnooka —
zdawna czuła w duszy płomiennej a dziewiczej przemiany
cudowne ku miłowaniu na wieki, — i na sto mil dokoła
swych marzeń szukała, kogoby ukochać ! I taka — po-
szukaj ąca — jedna jedyna we wsi naszej zbłądziła myślą
46
CHIMERA
aż do boru, i zadumała się o jego wnętrzu niepoznanem,
i zadumała się o jego rycerzacli konnych.
W pomroczacłi jej zadumy płonęły oczy rycerskie,
błyskały tarcze złote, dymiły miecze ogniste, i czyjeś usta
szeptały, — i czyimś piersiom brakło tchu w pomroczach
jej zadumy.
I czuła, jak się jej dłonie przepajają mocą czarów,
mocą przywoływań. Aż je pewnej nocy z nad jeziornej
otchłani wyciągnęła marzeń obyczajem — w niepojętość,
ku borowi, co rozkwitał widnokrężnie.
I tak stała, niespokojna i niepokojąca, wyciągnięciem
wonnych dłoni połączona z dookolnemJ tajemnicami
gwiazdozbiomej nocy. Nieświadoma własnej potęgi, cza-
rowała kogoś dalekiego, niewidzialnego, poza sobą, poza
jeziorem, poza wszystkiem, co jest utwierdzone na ziemi !
Niespokojna i niepokojąca, ujrzała nagle, jako z boru
świętego głębiny, wywabiony jej wzrokiem, niby pieśnią
LEGENDY TĘSKNOTY
47
zdała słyszalną, wj^nurzył się wid jakowy ś, w rozwacłila-
rzeniu miesięcznego pobrzasku jaśniejący, — i szedł ku
niej, ku jezioru i ku wszystkiemu, co jest utwierdzone na
ziemi . . . Szedł uśpiony, lunatyczny, nieodparty . . .
A wtedy zaszumiał bór, zaszumiał groźnie! Zadrżała
wieś w swoicłi tajemniczycłi posadacli! Ocknęli się lu-
dzie z modlitwą nagłą na ustach i z przerażeniem w źre-
nicacti, bo widzieli we śnie Panią z dłońmi wzniesionemi,
i noc, księżycem zażegniętą, — i widmo, z boru w5rwoła-
ne, widmo idące. .,
A córka dziedzicowa zemdlała wonczas na brzegacli
jeziornych!
znowu dziwne obrazy wysnuwają się
W^^TMl^^^^ z głębin mojej niepamięci...
k~^ vi ■'/(^'^^ Od owej nocy zemdlenia, — zjawiła
się we wsi naszej chata nagła, wśród
sadów czereśniowych, a w niej samotnik,
nikomu niewiadomy.
Piotr Władyka było mu na imię. Sam
siebie tak nazywał. Groźny był i olbrzymi, jakby nie na
ziemi i nie dla ziemi zrodzony. Trudno go było pojąć i od-
gadnąć. Sam sobie był niepojęty . . . Nie znał swego przyjścia,
ani zjawienia. Nie pamiętał przeszłości, z której się wy-
nurzył na wybrzeże dnia dzisiejszego. W oczach miał
jakoby północ wiekuistą, północ umówioną, północ prze-
czuwanego spotkania . . . Potężny a dumny, gdy szedł
przez wieś, — postrach budził dokoła nieokreślonj'. Nie-
ludzką miał siłę i nieludzką duszę, złemu zaprzedaną.
Do kościoła nie chadzał, na bór święty pozierał ukosem,
o Bogu zapomniał, a ludźmi gardził.
Nikt nigd}'^ nie był we wnętrzu jego chaty zjawionej,
nie zaglądał do jej okien, nie pukał do drzwi jej nie-
48 CHIMERA
gościnnych. Omijano ją zdała, żegnając się pośpiesznie,
bo niewiadomo było, kto za chwilę wyjrzy z okien tej
chaty, tającej we wnętrzu dzieje nietutejsze . . .
Stało się to dawno, za czasów pierwszej mojej pa-
mięci, którą utraciłem, zyskując drugą, pełną nieziemskich
objawień.
Nie mogę już sobie przypomnieć, jaki grzech, jaką
zbrodnię przeciw niebu popełnił Władyka. Pamiętam tylko
chwilę, kiedy wieść po ludziach gruchnęła, że Władyka
wyklęty jest z kościoła i na wieki pozbawiony ciała
i krwi Pańskiej.
Odtąd coraz gęstsze opary i mgły purpurowe kłębiły
się nad otchłaniami wsi naszej. Bór święty szumiał zło-
wieszczo. W zwierciadłach strumieni widywano czasem
po nocy odbicia rąk załamanych, świetlistych, niewiadomo
czyich. Załamywały się na fali i opadały na dno, jakby
pragnąc swą boleść i swoje załamanie utopić w strumie-
niach.
Wonczas podnosił się od brzegu cień przejasnj^, bez-
ręki i, wniebowstępując, ginął w gwiezdnych bezgraniczach.
A w mrocznym sadzie Władyki czereśnie nie bia-
łem, jeno czarnem osnuły się kwieciem.
Jedna t^^lko córka dziedzicowa domyślała się i nie
domyślała tajnego znaczenia niepojętych cudów . . . Jedna
tylko córka dziedzicowa chciała i nie chciała powiedzieć
Władyce, zkąd przyszedł i dokąd zaś ma powrócić . . . Co-
raz bledsza i trwożniejsza, tłumiąc pragnienia szaleńcze,
szeptała niejasne, obłąkane, grzechem zmącone modlitwy
za siebie, za jezioro błękitne, i za wieś, cudami trawioną,
i jeszcze jedną za bór na widnokręgach, i ostatnią za
wszystkich rycerzy Pańskich ! . .
Modliła się i unikała brzegów jeziornych.
Unikała, dopóki nie nastał wieczór, wśród tysiąca
innych dla spotkania dusz dwojga wybrany! Wtedy
LEGENDY TĘSKNOTY 49
wyszła Pani czarnobrewa nad brzegi jeziorne i po drugiej
stronie ujrzała Władyl^ę, Ten sam go wieczór do tegoż
przywlólił jeziora ! Stał, olbrzymi, niedaleki, potępiony od
stóp do głów. Bogu i ludziom niemiły! A w oczach
miał północ umówioną, a w ustach — czar i rozchylenie
do pocałunku. Wyklęty był i upragniony wśród kwiatów,
tam — nad jeziorem.
Stali tak oboje, bezwiedni i czujni, przeznaczenia wy-
czekując i znaku we wszechświecie.
Więc kiedy księżyc wysrebrzył w niebiosach półno-
cną godzinę, ocknęła się Pani czarnobrewa do przezna-
czeń swoich i, lyby wicher, przed się patrzący, biegła
wpobrzeż pierścienia jeziornego ku Władyce, aż jej ten
pierścień w oku się zazłocił, niby ślubny . . .
I księżyc widział dwa ciała grzeszne, szamotane roz-
koszą, skute w uścisku, w jeden obłęd rzucone.
Parna woń ziół i kwiecia dusiła dwa gardła, zachły-
śnięte upojeniem. Noc gorąca chłonęła dwa płomienne
oddechy — dwie róże mistyczne, z piersi wywionięte.
A dokoła migały świetlaki, niby latarki tajemnicze, przy-
świecające słodkiemu grzechowi.
Widział to księżyc i nikomu tego nie powiadał.
Lecz wyśledził dziedzic tajemnicę księżycową ... I wy-
pędził z progów swego domu córkę pokalaną, i cisnął prze-
kleństwo na jej głowę, na oczy, na brwi czarne, na dło-
nie rozkoszą jeszcze obciążone.
Opuściła Pani czarnobrewa ojca i dom rodzinny,
a poszła za Władyką na zgubę, na wieczność.
Pamiętam, jaki czar i zaklętość otoczyły chatę Wła-
dyki, gdy w niej zamieszkała ta Pani, grzechem opętana.
Pamiętam, jak, kryjąc się przed okiem Boga i ludzi, nie
objawiała się nawet na progu, nawet we drzwiach, na-
wet koło okien.
Tylko raz, wyczekując Władyki, wysnuła się z wnę-
JO CHIMERA
trza przed chatę, aby go wypatrzeć, przynaglić, wyczaro-
wać z widnokręgów . . .
Stanęła wiotka i smukła, klejnotami wpodłuż wy-
świetlona, różowym zmierzchu obłokiem, jak tarczą ma-
rzeń, osłonięta.
Począł się tłum zbiegać dokoła, — patrzał na zjaw
cudowny. Zrazu milczał ponury, widokiem nieziemskim
onieśmielony. Milczał, i wahał się, i kołysał, jak morze,
piersi do ryku prężące. Aż zawarczał, zaryczał i, skłębio-
ny, jął się zbliżać do zjawu.
Wyklętemu się oddała, ustami jego shańbiona!
I ryczał tłum, i miotał obelgi, przekleństwa i groźby !
Pani trwała nieporuszona, coraz bardziej podobna
•do snu proroczego, który słońce, zachodząc, pragnie za-
trzymać w gasnącej zwolna pamięci.
I w on sen, by go rozproszyć, ugodził nagle kamień,
'wzgardliwie syczący, — a za nim drugi i trzeci ... I za-
grały kamienie w powietrzu, jak stłumione krzyki! Zda-
wało się, iż, dolatując do Pani, w róże się zmieniają.
Ale to nie róże były, jeno krwi krople. I krwią zbroczo-
na, zwątpiwszy o wybawieniu, szukała oczyma śmierci.
Lecz oto zamilkł tłum cały i zdrętwiał w przerażeniu.
Władykę zobaczył. Szedł Władyka, jakoby go otchłań
piekielna na tłumy wyzionęła. Rozstąpiły się przed nim,
czekając trwożnie, co pocznie w gniewie swoim.
Lecz on na nikogo nie spojrzał, do Pani czamobre-
wej naglił, ujął ją w ramiona potężne, przycisnął okrwa-
wioną do piersi szerokiej i tak ją poniósł w dal, rzekł-
byś — w nieskończoność iść z nią zapragnął.
Padał od niego na ziemię cień wielki, konny, uzbro-
jony, o lat tysiące starszy od samego Władyki, i jakoby
dążący we światy przezeń zapomniane . . .
Odtąd nie widziano go czas długi.
LEGENDY TĘSKNOTY
Ji
Tylko nazajutrz we wsi naszej nie stało chaty Wy-
klętego. Jak nagle powstała, tak nagle znikła bez wieści,
bez śladu ...
Odtąd nie widziano go czas długi.
znowu dziwne obrazy wysnuwają się
z głębin mojej niepamięci. Widzę po-
wrót Władyki ! Widzę jego skarby za-
klęte, od których blasku ślepną oczy
ludzkie. Drży wieś nasza, tętnią stru-
mienie, huczą jary, zasłyszawszy o jego
powrocie !
A z wieżycy kościelnej dzwon runął na ziemię z ję-
kiem konającego anioła!
Dziedzic nasz zdawna w grobie leżał. Zawładnął
Władyka wsią naszą i zamieszkał w domu dziedzicowym,
po nad jeziorem czaro wnem.
Widzę tę noc, co po stopniach ciszy z księżycem
w dłoni schodzi z niebiosów na ziemię. Noc, wiecznie
schodząca. Noc, snu pozbawiona.
I widzę, jako Pani czarnobrewa w oknie rozwartem
wystawa i na jezioro pogląda. A za jeziorem — wieś, we
mgły spowita, w sadach zatopiona — porusza się, rozwie-
wa, w jakoweś kształty i bezkształty układa się ruchome,
majaczeń pełna, księżycowem światłem porażona! Rzekł-
byś — nie na ziemi, jeno w bezmiarach dłonią tęsknoty
zbudowana.
W komnacie Władyki jarzą się skarby zaklęte, pło-
ną myśli grzeszne, szepcze Pani czarnobrewa:
— „Idzie noc niespokojna. Staje się coś dokoła...
Ponad wsią trwoga się moja unasza. . . Jest ktoś, co chce
mi ciebie odebrać. On jest wszędzie . . . Jemu cię oddać
S2 CHIMERA
muszę! Ja i on znamy twoją tajemnicę, a noc już idzie
niespokojna, . ."
— „Mów mi, Pani moja, czemuś blada? Gdy bór
szumi, szepczesz słowa, których nie dosłyszę. Powiedz
mi te słowa teraz, w blasku skarbów zaklętych ! "
— „Nie powiem ci tych słów, bo nie moje... Gdy
bór szumi, — moc tajemna każe wszystko tobie powie-
dzieć... Nie ja wtedy szepczę, lecz coś we mnie! Nie
pytaj mnie o te słowa... Gdy bór szumi, — boję się stra-
cić skarb mój najzłotszy — nie zaklęty, jeno wyklęty". . .
— „Mów mi, Pani moja, co znaczy sen mój wczo-
rajszy? Widziałem dłonie czyjeś, w przestrzeni wyciągnięte,
a z tych dłoni wybłyskiwała w promieniach różowych po-
tęga utajona. Różowe płomienie wsączyły się do boru
mrocznego, a z boru wyszło widmo i ustami czyichś ust-
szukało . . . Ocknąłem się, jakbym chciał coś przypomnieć,
a nie mógł... Wytłómacz mi sen mój wczorajszy."
— „Nie wytłómaczę ci snu wczorajszego, bo był on
mniej, niźH jawą, — więcej, niżeli snem... Niejedno wi-
dmo wychodzi z boru, ale nie każde powraca... Nieje-
dne są dłonie o promieniach różowych ... Są gwiazdy,
które mnie lękają, — są mroki, które mnie trwożą!"
— „Mów mi. Pani moja, kto cię lęka i trwoży? Roz-
każę, a w pył się rozwieje, skinę — a prochem się stanie
w księżycu. Własną cię piersią przed wszystkiem, co
czyha, obronię ! "
— „Broń mnie ! " szepcze Pani, i nagle tuż pod szy-
ją łabędzią rąbek jej szaty się odsłania i coś złotego tam
błyska.
Krzyż złoty błysnął z pod obsłony... Spojrzał Wła-
dyka w ono błyśniecie, spochmurniał, nic nie rzekł.
Zrozumiała Pani jego milczenie, krzyż z piersi zer-
wała i przez okno cisnęła do jeziora jak błyskawicę skróś-
nocną !
LEGENDY TĘSKNOTY^ j-^
Upadł krzyż na sam środek roztoczy, lecz nie to-
nie ... Na fali się trzyma — topielec złoty — i jarzy się
i rozjaśnia głębię jeziorną, aż dno widać i ciszę ze dna
idącą... Stoi jezioro w mroku — widzialne, znierucho-
mione, światłością wiekuistą przejęte.
Straszno w niem teraz łódź rozkołysać, straszno sie-
cią badać głębinę!
Odwrócił się Wyklęty od okna, nie patrzy, nie za-
ziera.
A światłość z głębi jeziornej do komnaty wpływa
i rozA\'idnia skarby zaklęte, aż się poruszają w roziskrze-
niu złotem, niby żywe... Poruszają się, i kłębią, i wiją,
w czarach bolesnych!
Wciąż odwrócony — pyta Władyka swej Pani :
— „Czy już zatonął?..."
A ona wyjrzała w oścież okna ku jezioru i rzecze
drżąca :
— „Nie jeszcze "
I serce bije w jej piersi, i bledną usta rozchylone,
jakby wyszeptać chciały dręczącą, a straszną tajemnicę.
Lecz milczą, nic nie mówią. I milczy jezioro, i milcz>^
topielec złoty... Jeno Władyka woła nagle, do obłędu
wielkiego podobny:
— „Jest we mnie moc, gdy ją natężę, zmuszę go,
aby zatonął ! "
I zatonął nagle krzyż złoty! Pociemniało jezioro.
Zawył bór na widnokręgach. Zakłębiły się chmury. Za-
warczały otchłanie. Wypadła burza z niebiosów, jak
śmierć nagła, a niespodziana! Zaryczał piorun, purpurą
ziejący, jakoby krwią Pańską gardło miał zalane, — i zbro-
czył dom Władyki!
Spłonął dom ogniem rubinowym, niezwykłym, ma-
jaczącym niby w przeszłości, w mgławicy wieków za-
54
CHIMERA
mierzchłych ! Łuna drapieżnym płomieniem wżarła się
w chmur kłęby i zczerwieniła wieś otcłiłanną, rzekłbyś:
noc szkarłatna!
Zbiegła się wieś na znak ognia, zbiegła się i patrzy :
dom nad jeziorem, grozą pożaru objęty, wije się ku niebu
spienionemi bałwanami spurpurowiałego dymu, wije się,
kłębi, dyszy, rozpada się potwornie i porusza szkieletem
rubinowym, jakby cłiciał się wyrwać z dławiący cli ognia
uścisków !
Nikt nie chce ratować Wyklętego, nikt nie chce nieść
mu pomocy. Nie widać go ani w płomieniach, ani poza
płomieniami! Aż oto z drzwi, ogniem opłyniętych, wy-
nurza się postać jego, straszna, olbrzymia, w szkarłatach
łuny czerniejąca. Na ręku dźwiga skarb swój jedyny,
swoją panią czarnobrewą, zemdloną, bezwładną. Wzgó-
rę ją wznosi i woła;
— „Spaliłeś mój dom, ja bór Twój spalę ogniem za
ogień ! "
I głos jego grzmi, jakby piorunem na piorun Bogu
odpowiadał ! To już nie płomień pożaru łuną ugodził we
chmury, lecz duch Wyklętego przewiał po nich od końca
do końca! Ognie piekielne tam rozżarza, trwogą szarpie
niebiosy !
znowu dziwne obrazy wysnuwają się
z głębin mojej niepamięci.
Widzę, jak wieczór jasny różowi
drzew wierzchy i na brzegi obłoków
kładzie znikliwą pozłotę. Jasny wieczór
drogę pylną wybłękitnia i fioletową ciszą
powleka strumienie. Kto ma w duszy
tajemnicę, niech ją wyzna jasnemu wieczorowi, — kto
ma — niech zdobędzie !
me
LEGENDY TĘSKNOTY SS
Widzę, jak Władj^ka — niegdyś, przed laty — wraz
z Panią trwożną idzie drogą a bezdrożem ku borowi.
Był wonczas dzień odpustu, dzień świętych rycerzy.
Idzie drogą a bezdrożem ku borowi, ku nieznanemu.
Nikt nigdy nie był w jego cieniacłi, nie zaglądał do jego
wnętrza, nikt nawet w myśli nie śmiał błądzić po nie-
zwiedzonych jego bezdeniach. A ktokolwiek zbliżyć się
zapragnął, mógł iść bez końca, życie całe, a zawsze go
miał przed sobą w jednakiem niedosiężeniu, — w śnie wi-
dnokrężnym! Lecz wielką jest potęga Władyki ! Zmniejsza
się przestrzeń tajemnicza pomiędzy borem a Wyklętym —
pomiędzy borem a Panią trwożną . . . Zorza ogarnia zie-
mię całą, a oni — już poza ziemią zbliżają się — niegdyś,
przed laty — zbliżają się do boru groźnego. A bór, coraz
groźniejszy, w oczach im olbrzymieje, — i w oczach, i w du-
szach, i nad obłokami!
Dęby, do dębów niepodobne, nieskończonością kona-
rów nieskończoność przesłaniają. Mrok z wnętrza zieje
odwieczny, i w mroku tym czuć zdała obecność mnogich
rycerzy, niby obecność piorunów, jeszcze nie zbłyskawi-
conych !
Szumią dęby nad przepaściami, pokłon biją Władyce :
— „Posłuchaj, Władyko, naszych szumów! Zrozum,
Władyko, szumy nasze..."
Nie słucha Władyka, nie rozumie. Dłonie wyciąga
i mówi:
— „Ogień przejdzie po borze, w popiół dęby obróci,
na popiołach zamek wyniosę, złoty zamek dla Pani ca-
łującej ! «
— „Nie czyń tego!" szepcze Pani trwożną — „otom ja
winna przed tobą, a dęby pokłon ci biją, i On sam zdaw-
na cię już ukochał!"
— „Kto?" pyta Władyka.
-„Bóg!"
56
CHIMERA
I echo tego słowa bór w stu piorunach powtórzył
stokrotnie !
A Pani trwożna drży, jak lutnia, siedmiostrunnym
lękiem w siedem bezmiarów rozpięta! I woła — niegdyś,
przed laty — głosem innym, nieswoim, jakoby z boru wy-
chodzącym :
— „On kocha ciebie — Wyklętego ! Kocha potęgę
twoją, i dumę, i grzeszne twoje serce! On nad tobą dło-
nie w bólu załamywał, które w strumieniach widziano.
On kazał czereśniom żałobę przywdziać po swym panu,
i dom twój zniszczył, abyś nie na ziemi domu swego szu-
kał ! . . On do stóp ci dzwon cisnął z wieżycy kościelnej
i wabił cię krzyżem nietonącym na fali! I ścigał cię, ści-
gał po ziemi całej, ścigał piorunem i ogniem pożarnym,
i mną — mną, która idę za tobą przez życie! Tyś z Jego
rozkazu mnie grzeszną i trwożną, jako modlitwę wznosił
ku niebu w kłębach dymu i ognia! Modlitwą jestem po-
tępionego, i bez ust twoich czułam się, jakoby niewymó-
wioną i niewyszeptaną ku Bogu ! I teraz z jego rozkazu,
głosem, który mię boli, wołam do ciebie: Rycerzu Pań-
LEGENDY TĘSKNOTY ^7
ski, grzechem obłąkany, gdzie rumak twój biały, gdzie tar-
cza złota, gdzie miecz ognisty?"
I zamilkła Pani, głosem nieznanym mówiąca, zamilkła
i oniemiała na wieki! Jeno bór echem powtórzył:
— „Gdzie rumak twój biały, gdzie tarcza złota, gdzie
miecz ognisty?"
I przypomniał Władyka wszystko, i z objęć Pani onie-
miałej rwał się ku borowi. Wonczas ona poraź ostatni,
dłońmi zarzuconemi na szyję zatrzymała go na samych
progach wieczności! I chciała go puścić, i nie chciała!
I pragnęła go stracić, i nie pragnęła...
A on — zatrzymany — błądził myślą we wspomnie-
niu — i we wspomnieniu zazłociło mu się coś, zamigało,
zatętniło . . .
Zamigało, zatętniło, zazłociło się za drzew kolumna-
mi. I wypadł z boru głębiny huf rycerzy, niby sen zbroj-
ny i strojny. Pędzą rumaki białe, ogromne, niewstrzyma-
ne. Pędzą w szyku bojowym. Od tarcz złotych, od mie-
czów ognistych brzask się czyni w całej nieskończoności,
brzask tajemniczy! Suną rycerze, cisi, letargiczni, niezli-
czeni, niezgadnieni ! Suną w dzień odpustu — niegdyś,
przed laty ... A wśród nich rumak jeden biegnie bez
jeźdźca... Zoczył go Władyka i zrozumiał, czyj to ru-
mak samotny . . .
Zbliżają się rycerze do Wyklętego, zbliżają się ich
twarze zadumane, zbliżają się ich tarcze złote, zbliżają się
miecze dymiące...
Pochylił Wyklęty głowę i szepnął:
— „Niech będzie pochwalony. . . "
Wonczas pierwszy z rycerzy na przedzie z rumaka
pokłonem go powitał i głosem surmowym, jakoby zwia-
stującym w nieskończoność zwycięstwo wiekuiste, za-
wołał :
— „Na wieki!"
ss
CHIMERA
A za nim drugi i trzeci — i huf cały przywtórzył
chóralnie :
— „Na wieki ! "
I przejeżdżali rycerze koło Władyki, i jeden za dru-
gim unosili się konno w powietrzu, zbroicą groźnie poły-
skując. Jeden za drugim wpływali w obłoków zawrotne
doliny. W onych dolinach — niegdyś, przed laty — nie-
cąc kurzawę złocistą, znikli w błękitach poza dolinami!
Padł Wyklęty na ziemię i duszą zionął w bez-
miary! Jeno rumak biały, wierny, został przy nim, niby
odłam snu, zniknionego w niebiosach, — i nad jego zwło-
kami, z nogą do biegu wniesioną, kamieniał zwolna w po-
sąg nieruchomy ... A Pani trwożna uklękła nad Włady-
ką, niby jego modlitwa pośmiertna, już niema, a jeszcze
nie wysłuchana!
dtąd niejedna zorza zgasła, niejed-
na gwiazda zapaliła się w niebiosach,
a ta Pani, w milczeniu klęcząca nad
grzesznym trupem rycerza Pańskie-
go, trwa dotąd w głębiach mojej nie-
pamięci!
Bolesław Leśmian.
MIŁOŚĆ.
OSOBY:
NIESZCZĘŚLIWY.
SZCZĘŚLIWY.
AKT PIERWSZY.
Późny wieczór. Czarne chmury. Korony drzew niewidzialne,
słychać tylko jak gdyby poszum morski, gdy wiatr śród nich prze-
ciąga. W dole, na ziemi, szelesty i szmery w krzewach trącanych
powiewem. Dwa oświetlone okna, niby oczy osłupiałe wytrzeszczo-
ne w ciemność. Domu samego nie widać.
Skrzyp drzwi otwieranych ostrożnie. Żadna smuga światła nie
pada przez szparę. Nieco później, przyciszone kroki po żwirze. Po-
tem, wycie wiatru. Naraz chrzęst liści i trzask g^ęzi. Dzikim sko-
kiem rzuca się ktoś w gęste zarośla. SZCZĘŚLIWY chwyta coś obu
rękoma. Paznokcie jego wpijają się w to coś kurczowo.
SZCZĘŚLIWY.
Kto jesteś? Nie chcesz, łotrze, wykrztusić nazwiska?
A ja muszę je wiedzieć. Wytrzęsę je z ciebie, jak się
owoce z drzew otrząsa. — Złodzieju ! Łajdaku ! Oprysz-
ku! — Nazwisko, prędzej, mówię ci! — Nie chcesz? — i nie
próbujesz nawet uwolnić się z mych rąk — nie jękniesz
ani razu — więc zaduszę cię, nie wiedząc, kto jesteś ! Zło-
dzieju ! Nieszczęśniku ! — (Puszcza go i mówi cicho:) Jednego znam
MIŁOSC 6i
tylko człowieka, który zdoła tak ani drgnąć, gdy ktoś mu
krtań ściska. Więc to ty j e d n a k.
NIESZCZĘŚLIWY.
Wiedziałeś to przecie odrazu.
SZCZĘŚLIWY.
Wiem od lat pięciu, że, jeśli kto w ciemną noc włó-
czy się koło domu i kryje śród zarośli, to ty nim być mu-
sisz. — Alem się mądrze wziął do rzeczy, nieprawdaż?
Przyłapałem cię niespodzianie, — łotrze !
NIESZCZĘŚLIWY.
Widziałem cię oddawna, przez cały czas. — Twoją
twarz białą, gdy tam w ciemnym pokoju, na prawo od
werandy, do szyb ją przycisnąłeś — drzwiczki boczne, gdyś
je uchylał i wykradał się do ogrodu —
SZCZĘŚLIWY.
I nie uciekłeś?
NIESZCZĘŚLIWY.
Nie.
SZCZĘŚLIWY.
Musisz być bardzo odważn}^?
NIESZCZĘŚLIWY.
Nie bałem się nigdy.
SZCZĘŚLIWY.
Mógłbym cię by! zdusić.
NIESZCZĘŚLIWY.
Ale-ś tego nie zrobił. Czy mamy rozmawiać dalej,
czy też rozejdziemy się?
62 CHIMERA
SZCZĘŚLIWY.
Pójdź może tam bliżej do światła, abyśmy mogli ro-
zeznać wzajemnie swe rysy?
NIESZCZĘŚLIWY,
Jak chcesz.
SZCZĘŚLIWY.
Ja — ja — nie chcę twoich widzieć.
NIESZCZĘŚLIWY.
Jak chcesz.
SZCZĘŚLIWY.
Oddalmy się od domu. Tam na samym krańcu ogro-
du jest ławka. Uważaj, gdzie stąpasz! Poprowadzę cię!
Znam tu krok każdy.
NIESZCZĘŚLIWY.
Ja także.
SZCZĘŚLIWY.
Zatem nie pierwszy raz. Od jak dawna?
NIESZCZĘŚLIWY.
Od tygodnia dopiero. — No, o mało-ś się nie potknął.
SZCZĘŚLIWY.
Ledwie można ścieżkę odróżnić od murawy.
NIESZCZĘŚLIWY.
Moje zmysły przywykły do ciemności. Ja widzę zie-
leń traw.
SZCZĘŚLIWY (Idąc).
Tu wielka grzęda róż.
MIŁOŚĆ 63
NIESZCZĘŚLIWY.
Poznaję zapach.
SZCZĘŚLIWY.
Tu rosną gwoździki.
NIESZCZĘŚLIWY.
Zerwałem jeden — czerwony — zauważyłem go za
dnia.
SZCZĘŚLIWY.
W tym kierunku stoi akacya.
NIESZCZĘŚLIWY.
Wiem. Dotknąłem którejś nocy ręką jej liści i po-
znałem je po kształcie.
SZCZĘŚLIWY.
Zamilcz !
NIESZCZĘŚLIWY.
Skręciwszy za ten róg, będziemy u ławki.
SZCZĘŚLIWY.
Zamilcz! Zamilcz! — (siada). Tuśmy bezpieczni i nie-
widzialni.
NIESZCZĘŚLIWY.
Tak, tu możesz być spokojny — tu nie zobaczysz mej
twarzy.
SZCZĘŚLIWY.
Posiwiałeś ?
NIESZCZĘŚLIWY.
Z tęsknoty.
04 CHIMERA
SZCZĘŚLIWY.
A ja nie zmieniłem się.
NIESZCZĘŚLIWY.
Spostrzegłem odrazu, żeś pobielał cały.
SZCZĘŚLIWY.
Czy możesz dostrzedz i moją twarz ?
NIESZCZĘŚLIWY.
Postarzała.
SZCZĘŚLIWY.
Tak — tak — cierpiałem tak strasznie.
NIESZCZĘŚLIWY.
Będziemy zatem rozmawiali? Czy mamy zacząć od
początku? Od owego letniego dnia w alei, kędyśmy, dwaj
serdeczni przyjaciele, ty młodzian lat dwudziestu czterech,
ja dwudziestu trzech, dzień w dzień, od samego dzieciń-
stwa, się przechadzali? Żaden z nas nie mógł się jej wy-
rzec, żaden z nas nie chciał się jej wyrzec — jej — jej !
Ja byłem pierwszy; zwierzyłem ci się ze swych marzeń —
toć wówczas zwierzałem ci się ze wszystkiego. Wtedy
dopiero otworzyły ci się na nią oczy — przedtem nie był-
byś jej zauważył. Czy pamiętasz jeszcze, jak-em ci rzekł,
tam, w alei, że niechaj ma ją ten z nas, który ją pozyskać
zdoła? Chcieliśmy postępować uczciwie jeden względem
drugiego, chcieliśmy pozostać przyjaciółmi.
SZCZĘŚLIWY.
Tego-śmy nie zdołali.
NIESZCZĘŚLIWY.
Tego ty nie zdołałeś. Ale — walczyć chcieliśmy —
ten miał ją posiąść, kto ją wywalczy.
MIŁOŚĆ ^j
SZCZĘŚLIWY.
Nie wywalczył -żem jej?
NIESZCZĘŚLIWY.
To też należała do ciebie.
SZCZĘŚLIWY.
Ale ty — usunął -żeś się z naszej drogi?
NIESZCZĘŚLIWY.
Ja? Toć ciągle jeszcze mogę ją zdobyć.
SZCZĘŚLIWY.
Ścigasz nas.
NIESZCZĘŚLIWY.
Nie. Idę tylko za wami — czekam.
SZCZĘŚLIWY.
Na co?
NIESZCZĘŚLIWY.
Gdybym nie miał w to wiary, nie żyłbym dawno.
SZCZĘŚLIWY.
Jakżeś nas tu odnalazł?
NIESZCZĘŚLIWY.
Uganiałem się po całym świecie, zaglądałem przez
najwyższe mury i najgęstsze zarośla miejsc samotnych.
SZCZĘŚLIWY.
I całe te lat pięć tropiłeś nasze ślady?
NIESZCZĘŚLIWY.
Od owego wieczora. Przez pierwsze dwa lata od
66 CHIMERA
chwili, gdy twoją została, widywałeś mię tak rzadko, jak
rzadko widuje się cliaber na wydmie piaskowej. Ale nic
nie uchodziło mej baczności, bo stróżowałem oczyma, przed
któremi nic ukryć się nie może. I później powiedziałem
ci — czy pamiętasz to jeszcze? tego samego wieczora? —
że straciłeś ją znowu, i że odtąd prawem słuszności nie
jest ona już twoją! — Nazajutrz wyjechaliście nagle — a ja
przypomniałem sobie, jak-eś zadrżał, gdym ci to mówił.
SZCZĘŚLIWY.
Przecież ja ją zdobyłem. Przecież ja ją zdobyłem!
NIESZCZĘŚLIWY.
W chwili upojenia, które pierzchło, gdy oczy jaśniej
patrzeć zaczęły.
SZCZĘŚLIWY.
Silną masz wiarę.
NIESZCZĘŚLIWY.
Bez niej, nie żyłbym.
SZCZĘŚLIWY.
Nie wymówiła ani razu twego nazwiska.
NIESZCZĘŚLIWY.
Ale-m za to ciągle w jej myślach.
SZCZĘŚLIWY.
Tak sądzisz?
NIESZCZĘŚLIWY.
I ty sądzisz tak samo! Gdyby nie to, czyżbyś się
mnie lękał? Widzę cię, jak chodzisz w kółko, niespokoj-
nie — obraz mój zwierciedli się w jej oczach, ilekroć spój-
MIŁOŚĆ
67
rzy na ciebie — a ilekroć mówi cokolwiek, ty słyszysz
tylko odpowiadające jej dźwięki mojego głosu.
SZCZĘŚLIWY.
Widziałeś ją?
NIESZCZĘŚLIWY.
W myślach,
SZCZĘŚLIWY.
Ciągle jeszcze ta sama.
NIESZCZĘŚLIWY.
Tak, ciągle. I taka będzie zawsze. Ale te pięć lat
posunęły ją o jakieś lat dwadzieścia.
SZCZĘŚLIWY.
Zkąd to wiesz?
NIESZCZĘŚLIWY.
Nie kochałbym jej chyba, żebym tego nie wiedział!
Widzę jej spojrzenie, gdy oczy ma zamknięte, słyszę jej
myśli, gdy nic nie mówi. — Powiedz, czemu ona przez sen
się skarży?
SZCZĘŚLIWY.
Słyszałeś to?
NIESZCZĘŚLIWY.
Raz słyszałem rzeczywiście — wieczorem, w nocy —
przez zamknięte okiennice — ale wtedy nie spała. Głos
jej drżał, gdy się żaliła. Był to jakby przeciągły krzyk,
złożony z mnóstwa małych! Ona jest chora.
SZCZĘŚLIWY.
Przyszło to na nią w ostatnich latach.
68 CHIMERA
NIESZCZĘŚLIWY.
W ostatnich pięciu latach.
SZCZĘŚLIWY.
A powraca coraz częściej, coraz częściej. Ciało jej
skręca się w kurczach. Na ustach pokazuje się piana —
cierpi, cierpi — ach jakże ona cierpi ! Wszystkiego pró-
bowałem, zwoływałem lekarzy ze wszystkich stron świata —
NIESZCZĘŚLIWY (powstając).
Słyszysz! — Słyszysz? Znowu! Jakże ona jęczy!
Czy nie możesz zwrócić jej wolności? Nie możesz?
SZCZĘŚLIWY.
Nie mogę.
NIESZCZĘŚLIWY.
Więc idź do domu, do niej! Głaszcz ją tylko po
twarzy! Całuj tylko trwożne jej oczy! Podłóż ramię pod
znużoną jej głowę! — Dobranoc! (Wychodzi).
SZCZĘŚLIWY (woła za nim).
Idź! Idź! — Potykaj się na kamieniach! Rozbijaj
się o drzewa! Nienawidzę cię! Złodzieju! Rabusiu! Cze-
mużem cię nie zdusił?
AKT DRUGI.
Ranek. Komórka na strychu w karczmie wiejskiej. Słońce
świeci przez okno w dachu na bielone ściany. Łóżko z siennikiem,
kulawy stołek, stoczony przez robaki stół sosnowy — żadnych in-
nych sprzętów. Jedyne przedmioty zbytku : — książka, którą NIE-
SZCZĘŚLIWY czyta, i pół podkowy nade drzwiami. Pukanie.
SZCZĘŚLIWY.
Tak, teraz widzę — posiwiałeś rzeczywiście. Znaj-
dujesz może, iż ja także — ?
NIESZCZĘŚLIWY.
Przecież widziałem cię niedawno w ciemności.
SZCZĘŚLIWY.
Mieszkasz niezbyt wygodnie.
NIESZCZĘŚLIWY.
Wiesz dobrze, nie byłem nigdy bogatj' — a w ostat-
^o
CHIMERA
nich latach nie zbogaciłem się również, (wstając). Proszę
cię, oto stołek! Ja siądę na łóżku.
SZCZĘŚLIWY (siadając).
Nie dziwisz się, że przychodzę do ciebie?
NIESZCZĘŚLIWY.
Oczekiwałem cię.
SZCZĘŚLIWY.
Aleś nie przeczuwał przecie, źe to ja zapukałem?
NIESZCZĘŚLIWY.
Poznałem kroki twoje na schodach.
SZCZĘŚLIWY.
Czy słyszałeś, jak potknąłem się?
NIESZCZĘŚLIWY.
Gdybyś pewnie wchodził na górę, nie myślałbym, że
to ty — powiedz mi wszakże, czego chcesz.
SZCZĘŚLIWY.
Chciałem cię zobaczyć.
NIESZCZĘŚLIWY.
To nieprawda.
SZCZĘŚLIWY.
Przyszła mi chęć — chęć — pomówić z tobą.
NIESZCZĘŚLIWY.
I to nieprawda.
SZCZĘŚLIWY.
Cóż więc takiego?
MIŁOSC jj
NIESZCZĘŚLIWY.
Ona chora śmiertelnie.
SZCZĘŚLIWY.
Kto ci to powiedział?
NIESZCZĘŚLIWY.
Skarga jej brzmiała jak szloclianie opuszczonego
dziecka.
SZCZĘŚLIWY.
Nie — nie zdołam już dłużej tego znosić ! Noc i dzień,
dzień i noc — acłi, jakże ona cierpi ! Acłi, jak ja cier-
pię ! Mówże tedy ! Wiesz dobrze, po co tu jestem. —
Mówże !
NIESZCZĘŚLIWY.
Powiedz sam!
SZCZĘŚLIWY.
Pójdziesz ze mną?
NIESZCZĘŚLIWY.
Zrzeczesz się jej ?
SZCZĘŚLIWY.
Nie mogę. Czy pójdziesz mimo to?
NIESZCZĘŚLIWY.
Wiesz ty, co robi lekarz, gdy uzdrawia chorego,
który zmarłby bez jego pomocy? Obdarza człowieka ży-
ciem, na świat z powrotem go wiedzie. Czy rozumiesz,
co to znaczy? A jeżeli lekarz wie, że życie czekające te-
go człowieka jest nędzą niewysłownej pełną goryczy? Czy
nie zdaje ci się, że, ratując umierającego, zdradza go przez
to poniekąd?
^2
CHIMERA
SZCZĘŚLIWY.
Nie trać czasu. Każda chwila nagli.
NIESZCZĘŚLIWY.
Rozumiesz -że ty sam, czego żądasz?
SZCZĘŚLIWY.
Tylko tego, abyś był przy niej, tylko aby ona po-
czuła, że jesteś przy niej ! — Tak, widzisz, co siQ ze mnie
zrobiło — siedzę oto tutaj i żebrzę — do tego doszedłem —
ani snu — ani spokoju —
NIESZCZĘŚLIWY (powstaje).
Więc cliodź! Mimo wszystko pójdę z tobą. — Nie
wstajesz? Nic zatem nie nagli?
SZCZĘŚLIWY.
Powiedz mi tylko jedno. Gdy przyjdziemy do niej —
co będziesz robił?
NIESZCZĘŚLIWY.
Boisz się? Chcesz wyraźnej umowy? — czy godzisz
się, bym włosy jej pogładził — cz}; mogę zimną jej rękę
w swoich rozgrzać dłoniach — czy wolno mi czoło jej
ucałować —
SZCZĘŚLIWY.
Tego się nie waż!
NIESZCZĘŚLIWY.
W gruncie rzeczy, na cóż się to przyda, że z tobą
pójdę? Gdy dojdziemy do drzwi, nie odważysz się otwo-
rzyć ich przede mną!
MIŁOŚĆ . 7^
SZCZĘŚLIWY.
Nie waż się w oezy jej patrzeć! Nie będziesz? prawda?
Czy słyszysz?
NIESZCZĘŚLIWY.
Przecież od tylu tygodni leży ciągle z zamkniętemi
oczyma.
SZCZĘŚLIWY.
Nie waż się również nic szeptać jej do ucha.
NIESZCZĘŚLIWY.
Gdyby była przytomna i mogła słyszeć i rozumieć,
nie byłbyś po mnie przyszedł. Pójdź! Czemuż ociągasz
się jeszcze?
SZCZĘŚLIWY.
Czy obiecujesz mi —
NIESZCZĘŚLIWY.
Oszczędź sobie tych ostrożności. Nie zabiorę ci jej —
nie dziś przynajmniej — mogę czekać. Czy słyszałeś, com
ci mówił przed chwilą o odpowiedzialności lekarza? Mi-
mo to idę z tobą. Bo gdyby umarła, nie zostałaby nigdy
moją. Dla tego powrócę jej zdrowie i ciebie jej oddam.
Pójdź zatem! Chwiejesz się. Pozwól, że cię sprowadzę
ze schodów. Strome są jak drabina Jakubowa.
AKT TRZECI.
W willi. SZCZĘŚLIWY i NIESZCZĘŚLIWY wchodzą i za-
trzymują się w przedsionku,
NIESZCZĘŚLIWY.
Zdaje mi się, iż listwy podwoi obite aksamitnemi
krajkami?
SZCZĘŚLIWY.
Aby nie było słychać, gdy kto drzwi nieuważnie za-
trzaśnie.
NIESZCZĘŚLIWY (ogląda się dokoła).
Cały ogród!
SZCZĘŚLIWY.
Wiesz przecie —
NIESZCZĘŚLIWY.
Tak, lubiła zawsze kwiaty.
MIŁOŚĆ 7j
SZCZĘŚLIWY.
Idźmy na górę. (Wzie naprzód).
NIESZCZĘŚLIWY.
Aksamitne kobierce na schodach.
SZCZĘŚLIWY.
Tak, aby miękko było chodzić.
NIESZCZĘŚLIWY.
Stary witraż tam w oknie —
' SZCZĘŚLIWY.
Szkła kolorowe tłumią światło. — Słońcu nie wolno
tutaj razić.
NIESZCZĘŚLIWY.
I te kotary jedwabne — nie przypominam sobie, bym
kiedy widział barwy tak piękne.
SZCZĘŚLIWY. ^
Wiesz przecie —
NIESZCZĘŚLIWY.
Tak, lubiła kolory, miała oczy wrażliwe na każde
piękno. Cudowna rzecz, jak ten jedwab' się mieni Słoń-
ce przedziera się przez czerwony skraj szat Najświętszej
Panny na witrażu i wężykiem spływa, niby krwawa żyła,
aż w mroki sfałdowanych firanek. — Czemu chwytasz mię
za ramię?
SZCZĘŚLIWY.
Słyszysz ?
NIESZCZĘŚLIWY.
Co?
^6 . CHIMERA
SZCZĘŚLIWY.
Jak ona j^czy.
NIESZCZĘŚLIWY.
Ten dźwięk nie przestał mi brzmieć nigdy, odkąd po
raz pierwszy go usłyszałem. Zaciął się, niby ostry nóż,
w moją duszę. Ale z każdym dniem stawał się łagodniej-
szym ; brzmiał tak wzruszająco jak płacz dziecięcy, a nocą
drgał mi w ucłiu niby srebrne dzwoneczki. — (wskazuje ręką.)
Te drzwi?
SZCZĘŚLIWY.
Odgadłeś to?
NIESZCZĘŚLIWY.
Czułem, jak drgnąłeś, gdyśmy się do nicłi zbliżyli.
Masz -że odwagę je otworzyć?
SZCZĘŚLIWY.
Nie mogę.
NIESZCZĘŚLIWY.
Więc ja to zrobię.
SZCZĘŚLIWY.
Nie, ja sam, ja sam! (otwiera drzwi.)
Plafon z jasnego jedwabiu. Ściany powleczone miękkiemi
tkaninami pięknych barw. Na kobiercu wiją się blade róże, zapada-
jące głęboko pod niedosłyszalnemi krokami. W pośrodku sali proste
łóżko polowe.
NIESZCZĘŚLIWY.
Puść mnie teraz ! Nie masz się czego bać. Spojrzyj
MIŁOŚĆ jj
tylko na nią! Chore, bezsilne dziecko, które nie zdołało-
by nawet powiedzieć tak, gdybym ją o co prosił, ani nie,
gdybym jej przykrość jaką chciał sprawić. Świętokradz-
twem-by było choćby włosy jej z czoła odgarnąć. — To
twoje siedzenie, tam, koło łóżka? Musisz mi je na chwilę
odstąpić. Siądę i będę ją uczył, jak śnić się powinno
z rumieńcem na licach.
SZCZĘŚLIWY.
Nie szepcz jej nic do ucha.
NIESZCZĘŚLIWY.
W kościele stłumionym zawsze mówię głosem.
SZCZĘŚLIWY.
Czy mogę siąść koło ciebie?
NIESZCZĘŚLIWY.
Siadaj, gdzie chcesz. Dla mnie — niema cię tutaj —
i dla niej również, (siada przy łóżku). Julio, czy pamiętasz jesz-
cze owe dni letnie, gdy strumyk śród ogrodu jasne wody
toczył, i odbijał w sobie krzaki różane, i szemrał na bia-
łych kamieniach, i zwierciedlił ciebie i mnie, dwoje uśmie-
chniętych dzieci między wielkiemi liśćmi podbiału? I ła-
maliśmy liście, i puszczali niby łodzie na strumień, który
unosił je daleko — tak daleko, żeśmy w końcu już ich
dojrzeć nie mogli. I wyobrażaliśmy sobie, że popłynęły
ku niwom błogosławionym, kędy wielkie świetliste rosną
kwiaty, o woni odurzającej. — Łodzie wracają! Łodzie
wracają !
SZCZĘŚLIWY.
Co chcesz przez to powiedzieć?
NIESZCZĘŚLIWY.
Julio ! Czy pamiętasz jeszcze ów wieczór pod gęstwi-
7<? CHIMERA
ną lip rozłożystych? Co ginęło w zgiełku dziennym, to
budziły do życia nowego ich okwiaty, wyziewające słodką
baśń wonną. Na drzewach kołysały się ptaki, ptaki -śpie-
waki. Tryle ich drgały w powietrzu nad naszemi głowa-
mi, — a był jeden, którj^ wyciągał tak fletniowo, tak tęsk-
nie! A potem — jeden po drugim odleciały precz od nas,
jeden po drugim przestały śpiewać. Był wieczór. Ptaki
odlatywały na gniazda, ptaki szły spać, i noc smętna le-
żała naokół, cierpliwie rannego oczekując słońca. — Julio!
Ptaki wracają! Ptaki wracają!
SZCZĘŚLIWY.
Nie rozumiem cię — głos twój brzmi jakby z odle-
głej dali.
NIESZCZĘŚLIWY.
Julio, mała Juleczko! Czy wspominasz jeszcze ów
ranek, gdy powietrze i morze zlewały się migotliwie? Ma-
łe ciemne łódki, stojące na kotwicach, wyglądały jak za-
wieszone w powietrzu i zwierciedlące się w jakiemś ja-
snem niebie. Wiosłowałem — i za każdem najmniejszem
posunięciem się łódki mieliśmy wrażenie, żeśmy bliżej wi-
dnokręgu — nigdy wszakże nie mogliśmy dotrzeć do miej-
sca, gdzie woda i powietrze przelewały się jedno w dru-
gie. Płynęliśmy ku jakimś krainom czarodziejskim, któ-
rych wybrzeże cofało się ciągle. Z tej dali toczyły się ku
nam fale za falami, i szarpały nasz ster, i chciały zatrzy-
mać łódkę! Wszystkie odpychały nas w tył, żadna nie
unosiła nas tam ! — Julio, mała Juleczko, fale z powrotem
toczą się w dal! Fale z powrotem toczą się w dal!
SZCZĘŚLIWY (zrywając się).
Patrz! Patrz! — nie widzisz? — Rumieniec na jej
twarzy! Od lat, od lat, była biała jak wosk. Patrzaj-że!
Patrzaj !
MIŁOSC 'jg
NIESZCZĘŚLIWY (powstaje).
Tak — wróciłem ci ją zatem.
SZCZĘŚLIWY.
Budzi się! Odejdź, odejdź!
NIESZCZĘŚLIWY.
Aby nie słyszeć jej krzyku, gdy odemknie oczy, obej-
rzy się dokoła i mnie nie znajdzie. Ale — ty go usły-
szysz! Ty go usłyszysz!
SZCZĘŚLIWY.
Odejdź — prędko, prędko !
NIESZCZĘŚLIWY.
Jak clicesz.
AKT CZWARTY.
Wieczór. Ciemny pokój w willi.
NIESZCZĘŚLIWY (uchyla drzwi).
Tyś tutaj, nieprawdaż? Tam, w tym ciemnjnn kącie?
SZCZĘŚLIWY.
Szukałeś mnie zapewne po całym domu?
NIESZCZĘŚLIWY.
Zajrzałem przez okno z ogrodu. Gdzie było naj.
ciemniej i najdalej od pokoju, w którym umarła, tam szu-
kałem cię odrazu.
SZCZĘŚLIWY.
Zdaje ci się może, iż ukryłem się przed tobą?
NIESZCZĘŚLIWY.
Przed sobą raczej, — gdybyś mógł to zrobić.
MIŁOŚĆ 8i
SZCZĘŚLIWY.
Oglądałem się dziś za tobą w kaplicy. Nie przy-
szedłeś?
NIESZCZĘŚLIWY.
Pożegnałem ją u siebie w domu. Do komórki pod
strychem kazałem ogrodnikowi naznosić akacyi i gałą-
zek dębowych, i przystroiłem nagie ściany. Na stole
rozpostarłem obrus, olśniewająco biały, jak szaty zmarłej,
postawiłem na nim róże, gwoździki i butelkę burgunda.
Szklanki były dwie — i nalałem w obydwie. Przez całe
te pięć lat nie miałem w ustach kropli wina — nie mia-
łem go za co kupić. Słyszałem dzwon bijący na wie-
życzce kaplicy i skrzyp kół karawanu, toczących się po
wilgotnym żwirze drogi przed moim domem. Nie wyj-
rzałem przez okno. Podniosłem szklankę pod słońce —
wino płonęło jak krew serdeczna — spojrzałem ku jasne-
mu niebu, co cicho leżało nad ziemią — jaskółka krążyła
zwinnie, skowronek wzbijał się ze świegotem — wyszepta-
łem pożegnanie i dzięk.
SZCZĘŚLIWY.
Dla mnie dzień ten był jedną w słup obracającą
okropnością. Światło raziło mi oczy. Woń róż w kapli-
cy doprowadzała mnie prawie do omdlenia . . . dźwięki
dzwonów padały mi na głowę niby głuche ciosy. A t}^ —
tyś zdołał urządzać sobie uroczystości ? . . Cóż będziesz
robił teraz?
NIESZCZĘŚLIWY.
Mam - że ci powiedzieć, co ty będziesz robił ? Dzień
jeden przesiedzisz w głębokiej ciemności, ale nazajutrz nie
zapuścisz już zasłon, a trzeciego dnia wyjdziesz na dwór,
na słońce. I wkrótce ty to będziesz wyprawiał sobie uro-
82 CHIMERA
czystości. Nakryjesz stół obrusem, tak olśniewająco bia-
łym, jak szaty zmarłej, postawisz na nim róże i gwoździ-
ki, i butelkę burgunda, i dwie szklanki, i napełnisz oby-
dwie, i obie zostaną wypróżnione. Nie podniesiesz szklan-
ki swojej pod słońce, nie spostrzeżesz, że wino ma barwę
krwi serdecznej. Ale nim wypijesz, będziesz już wpół-
pijany włosów złotych wonią. — Szczęśliwy człowiecze!
Szczęśliwy człowiecze! Ty będziesz miał ciągłe święto.
Ty nie jesteś pasierbem, jak ja, który raz jeden w życiu
mogłem sobie święto urządzić.
SZCZĘŚLIWY.
Bj^^łeś zawsze lubownikiem zagadek.
NIESZCZĘŚLIWY.
Wyprowadzam tylko wnioski z jednego o drugiem.
Płakałeś dzisiaj tak wiele — będzie tak, jak mówiłem.
SZCZĘŚLIWY.
A ty? Pójdziesz zapewne do klasztoru?
NIESZCZĘŚLIWY.
Pójdę tłuc kamienie przy drodze. Na szerokim go-
ścińcu wiejskim o stu kolejach — tam, kędy biała babka
i niebieska cykorya w gorącym krzewią się piasku i w po-
łudniowem słońcu płoną — tam siadywać będę nad brze-
giem rowu. Ciężkim młotem żelaznym o krótkim trzonku
łupać będę wielkie kamienie, ogładzone w ciągu tysiąco-
leci na okrągło przez morskie fale — jednostajnie będę
je druzgotał na drobne ułomki, które sypie się w piasek,
tam, gdzie koła wozów nazbyt głęboko zapadają. Pies
mego gospodarza biegać będzie dokoła, i lizać mi ręce,
i dzielić mój posiłek. Znużeni starzy wędrowcy i mło-
dzież z piosnką na ustach pozdrawiać mnie będą i żegnać,
MIŁOSC
Sj
mijając, źyczliwem głowy skinieniem. I tak oto życie prze-
ciągać będzie przede mną, piękne, żwawe życie, tu kwa-
piące się ku zgryzocie, ówdzie ku szczęściu — a ja sie-
dzieć będę i przyglądać się, niegnuśnie bynajmniej, bo
odrabiając robotę, której kto inny musiałby się podjąć,
gdybym ja nie cłiciał. Może któregoś dnia, gdy słońce stać
będzie wysoko, młot wypadnie mi z ręki — jedyną istotą,
która się oto zatroszczy, będzie pies gospodarza. On, wie-
trząc posiłek, językiem przymknie mi powieki.
SZCZĘŚLIWY.
Co ty tam robisz?
NIESZCZĘŚLIWY.
Zapalam światło. (Row tak). Nie będziesz, ufam, nic miał
przeciwko temu, że obejdę jeden po drugim wszystkie do-
mu pokoje, tak tylko, na pozdrowienie i pożegnanie? —
Czy pójdziesz razem?
Wychodzą z komnaty — i zwolna, po różnych schodkach, to
na górę, to na dół, obchodzą pokoje.
SZCZĘŚLIWY.
To jadalnia.
NIESZCZĘŚLIWY.
Nie potrzebujesz wskazywać mi miejsca, gdzie siady-
wała. Widzę ją tam. Jedyne światło, które niosę w rę-
ku, razi mi oczy, jakby wszystko wokół skrzyło się od
blasków. — Słyszę śmiechy, brzęk szklanek. Ale tam,
gdzie ona siedzi, blada gospodyni, tak cicho jest, tak cicho,
SZCZĘŚLIWY.
Oto mała bawialnią, gdzieśmy siadywali wieczorami.
84 CHIMERA
NIESZCZĘŚLIWY.
Miała zasłonkę na lampie. Nie chcę otwierać forte-
pianu— i tak widzę białe jej palce na białych klawiszach —
i tak słyszę tony — poznaję melodye.
SZCZĘŚLIWY.
A tu znowu siadywaliśmy często w dni gorące —
przed południem — drzwi na ganek mieliśmy otwarte.
NIESZCZĘŚLIWY.
Ona siadała tu przy drzwiach — na tem nizkiem krze-
sełku — i głęboko wdychała powietrze, i patrzała w ogród,
jakby wyglądając —
SZCZĘŚLIWY.
Te drzwi — do sypialni.
NIESZCZĘŚLIWY.
Przesuńmy się cicho koło nich. Nie chcę tam wcho-
dzić.
SZCZĘŚLIWY.
Tu jest —
NIESZCZĘŚLIWY.
Wiem. Zaciszna, mała komnatka, kędy kryła się
w chwilach znużenia, gd}' jej zimno było i nie mogła się
uśmiechać. Podkładała sobie poduszkę pod głowę — wi-
dzę jeszcze jej włosy połyskujące na jedwabiu.
SZCZĘŚLIWY.
Nie ruszaj poduszki.
NIESZCZĘŚLIWY.
Nie miej obawy ! Nawet gdyby jeden z miękkich jej
MIŁOŚĆ 8j
włosów na niej został, trzebaby go zostawić w spokoju.
Te drzwi otwarte — bądź -że spokojny — nie wejdę do jej
ubieralni. Ale — powiedz mi jedno: co to jest? to tam? —
Byłyż dzieci w domu?
SZCZĘŚLIWY.
O co pytasz?
NIESZCZĘŚLIWY.
O tamtą sukienką!
SZCZĘŚLIWY.
To była jej suknia.
NIESZCZĘŚLIWY.
Taka mała — taka mała. Zapomniałem, że ona była
taka mała. Dla mnie rosła z dniem każdym — i gdy so-
bie wyobrażałem, że kładzie mi ręce na głowie, musiała
się zawsze nachylać. (Podchodzi biiżej). Jej -że to suknia do-
prawdy? Taka była malutka — jak dziecko — taka malutka.
SZCZĘŚLIWY.
Nie ruszaj!
NIESZCZĘŚLIWY.
Jej suknia?
SZCZĘŚLIWY.
Nie ruszaj, powiadam ci. Nie ruszaj!
NIESZCZĘŚLIWY.
Chcę dotknąć tylko, czy materyał jest miękki, nic
więcej.
SZCZĘŚLIWY.
Ani końcem palców! Ona była moja! Do niczego
86 CHIMERA
z niej nie masz prawa. Odejdź ! Wynoś się ! Nie mogę
cię znieść. Z pokoju do pokoju wałęsasz się jak złodziej.
Przyszedłeś tutaj, aby kraść. Wcłiłaniasz jej oddecti, w}'-
pełniający to powietrze, łowisz jej spojrzenia, które tutaj
na każdej spoczywały rzeczy. Precz! Wynoś się ztąd,
powiadam.
NIESZCZĘŚLIWY.
Idę, idę. Jestem, mimo wszystko, szczęśliwszy od cie-
bie — ty nic mi ukraść nie możesz. Bywaj zdrów ! Idę
teraz tłuc kamienie przy szosie. Gdy będziesz kiedy prze-
jeżdżał, na jaką uroczystość, spotkają cię oczy moje od
brzegu rowu. Biedny kamieniarz opuści młot i, jak czy-
nią nędzarze, ucliyli czapki, gdy będziesz go mijał.
PRZEŁOŻYŁ A. Om. Axel Steenbuch.
Anaktorya.
-wr^^
"■''yW?
''^.
fu.:;::\;ij. r:J^;;^^^:^ ^v^;.*f .;^i4^. ^
ttvoc ao tb TCEiO-ol
Gorzka twa miłość; — oślepia me oczy
Wzrok twój i pali połysk twych warkoczy.
Twój oddech ciało mi kraje i ducha.
Żyły me rosną, krew w nich żywiej bucha.
O nie oddychaj I nie mów! Spłoń na wieki,
A śnij, iż życia twego kres daleki.
Niechaj nas morze w swych głąbiaclt pogrzebie,
Niechaj nam ogień (nie przeraża ciebie
Żar mojej żądzy, a tu pełnaś trwogi?)
Odlepi mięso od kości/ Jak mnogi
Liść padający, niechaj się po roli
Rozsypią nasze popioły/ Tak, boli
Ciebie ma boleść, krew twa — jać to czuję —
Powstaje przeciw mej, twa warga kłuje
88 CHIMERA
Mą wrzącą wargą i moje sią żyły
Na straszną mąką dla twych spłomieniły.
Owoc niech owoc, kwiat niech kwiat poniszczy,
Pierś niech pierś spali i śród własnych zgliszczy
Niech sią z nich każda żagwi jeszcze chwilą!
Przecz lichszych szukasz miłości? Nie w sile
Twoje są race i czar ust twych młody.
Aby iść mogły z m,ojemi w zawody?
Klną cią na żywot mój — o ty, przez Boga !
Nazbyt łagodna, by twa stopa, sroga,
A nieskalana, mogła tak zuchwale
Podeptać miłość — klną cią, niech w zapale
Żądzy twe usta dopóty sią strzegą
Jej pocałunków lub też wargi jego.
Póki nie stanie słodsza sią od mojej !
Albo też może twe serce sią boi.
Że gołąb zwabi jaskółką niewinną.
Za Erotionem goni czy Erinną?
Jakżeż ja pragną, aby cią zabiła
Miłości mojej nieprzeparta siła!
Rozkosz, iż żyjesz, a chcą, byś umarła.
Aby, jak owoc, ziemia cią pożarła.
By słodycz ust twych była li słodyczą
Dla pełznych gadów! Żądze moje liczą,
Jakieby znaleźć dla ciebie katusze.
Nadmiary tortur, by ci wydrzeć duszą;
Jakby wytrząsnąć życie na twe wargi
I pozostawić, by rozjąkło w skargi;
Jakby ci tchnienie wydobywać z łona
Mąką, od której ciało twe nie skona!
W jakich cią drączyć przerwach, tą mam wolą,
I jakie sprawiać nieskończone bole;
Jak dech twój niecić, jak szarpać na ćwierci
Przygłuchłe tony i półtony śmierci!
ANAKTORYA
Już mnie twe dziwne nuży zachowanie.
Dla słów twych słodkich już mi sił nie stanie ;
Już dni i nocy miłosnych rozkosze.
Jak ciężar wielki, w swojem sercu noszą —
Tych pocałunków słoną, morską pianą.
Którą twe usta. tak rozcałowane.
Jakgdyby z winem mieszają ! — te oczy.
Snadź błąkitniejsze od chwil, skrytych w mroczy,
Kiedy je rozkosz poi łzą, a wonią
Kwiatów wykarmia, co w sercu sią płonią
Ogniem, płynącym z wnątrza li przez poły,
A których białość jest jako przyczoły
Niebieski okrąg rozkwitłego ziela!
Dość mam twych powiek, tej. co sią podściela
Pod żar źreniczny. i górnej, a które
Miłość zamyka, uśmiech wznosi w górą — ;
Mączy mnie pas ten. piąkny, gdy na tobie.
1 włos twój mączy w tych lilij ozdobie.
Twe zachowanie, słodkich słów twych moce.
Dnia wonne kwiaty i nocy owoce.
Usta raniące, winnych żarów pełne.
Spienione w słoną morskiej piany wełną,
Z której sią słodka rodzi Afrodytę ; —
Godzin miłosnych twe oczy niesyte.
Gładkie jak kwiaty, jak ogień płomienne,
O barwach mroków, co leżą bezdenne
W sercu, lecz wokół ująte w pożary.
Jak mrok. i w błąkit, jak mrok nocy szary.
Dolną i górną zamknione powieką —
lVszystkie twe wdziąki miłością mnie pieką —
Ten pas, niepiąkny już, bo już odpiąty,
Te lilie zwiądłe i ten włos twój zmiąty.
Ty sią o miłość nie troszcz; ta, co darzy
Miłością swego kochanka, rozżarzy
89
go CHIMERA
Wraz sią i k' tobie! Wiąc poniechaj skargi!
0 duszo słodka! O wy słodkie wargi
Tego, co życie swe uśmiechem znaczy,
Ona jest moją i ona przebaczy !
Bo sen mi światłość zjawił, co się czyni
IV Pafos, w jej domu, w jej wzniosłej świątyni;
Bo mi całunki i ciała i duszy
Słyszeć pozwolił, wnikające w uszy
1 w oczy śmiechem i łzami; bo płonie
Miłość przede mną, na swym sławnym tronie.
Ku południowi patrzy i północy,
Duszą ma pełną barw przedziwnej mocy,
W ustach całunków i szeptów tysiące . . .
I swoje lico nachyli śmiejące
I „któż cią martwi, Safo?" tak mi rzeknie.
„Wszak twoje oczy to pieści; z ust twych cieknie
Słodko muzyka, tyś więcej ode mnie.
Choć nie omdlewa głos mój, że aż w ciemnią
Świat cały pada, choć śmieją ludzie,
W głosu mojego zatopieni cudzie;
Choć miłość płacze, zmienia się natura
I we śnie wstydu kraśnieje purpura.
Ach! chcesz mnie zabić, by cię nie zabiły
Te pocałunków mych zabójcze siły?.."
I potem do mnie ta serca królowa
W te, uśmiechnięta, odezwie się słowa:
„Ta, co ucieka, teraz idzie rada
Z tobą i słodki podarek ci składa —
Oto całować cię będzie, tak, ona,
Co cię całować nie chciała, spłoniona,
Kiedy całować nie było w twej chęci..."
Ze wszystkich ludzi tyś w mojej pamięci
Jedna jedyna ! . . Żaliż pieśni moje
Mogą jej serca stłumić niepokoje ?
ANAKTORYA gi
0 ty, jak życie dla śmierci, tak droga
1 słodka dla mnie, czemuż dzisiaj trwoga
Bije na ciebie przed jej gniewem ? Żali
Ona jest bogiem, twórcą morskiej fali
I wieków ziemi? Żali ona tory
Słońcu wyznacza, i w jasne wieczory
Blaski miesięczne po niebie rozpina,
I gwiazd przelewa zdroje, jak zdrój wina ?
Ona-ż dziewice stwarza i młodzieńce,
Bite rózgami, strojne w mirtów wieńce?
Żali nie mamy ócz dla łez, a zasią
Ust dla miłości, gwiazd w porannym czasie
Dła stóp tych naszych, a słońca w południe.
Miesięcznych w nocy zachwytów? Przecudnie
Nie kwitnie -ż dla nas kwiat kobiet? Czyż młodej
Nie mamy wiosny i lata? To błonie
Lilij nie dla nas i nie dla nas wionie
Omdlały powiew lesbijski po ziemi?
Nad wzlatujących gołębi wartkiemi
Stopy czyż niema jeszcze innej drogi.
Gdzie inną miłość inne chłoną bogi?
Choć ona dla mnie smaga cią bezmiernie,
Pod jej razami nie zakwitną ciernie.
Krew, chociaż tryśnie, szkarłatem nie spłynie.
Oby me wargi były w tej godzinie
Nieme, bezdźwięczne, li do twej smaganej
Tuląc sią piersi, do jej kwietnej rany I
Oby me usta, zamiast Muzy mleka.
Krew twa karmiła, co kroplami ścieka!
Obym też mogła kosztować językiem
Tych kropli słodkich, co drobnym strumykiem
Sączą ci z piersi aż po pas I W twe żyły
Oby sią żądne moje wargi wpiły.
Jak w puhar wina! Jako plastrem miodu
92 CHIMERA
Obym twą piersią mogła mego głodu
Nasycić &ary ! Oby sią me ciało
Od stóp do głowy w łwojem pogrzebało!
Ach! ach! twa piąkność ! Żre mnie nałzształt zwierza,
Kąsa jak żmija, jak pocisk uderza !
Ach! słodkie! słodkie! po siedemkroć słodkie
Ślady ^ gdzie przeszły twoje stopy wiotkie!
Nad sen wszelaki, nad powiewy letnie.
Słodsze twych włosów spadające piętnie!
Tak! choć mnie krzywdzą dziwnemi całunki,
Twe usta słodsze mieszczą w sobie trunki,
Niżli me wargi, wszelkiej pieśni pełne!
Ramią twe bielsze nad najbielszą wełną,
A palce twoje o kwiatów słodyczy.
Jak owa słodkość, skryta w tajemniczej
Komórce plastru, jakby na to one.
By gryźć i drączyć — lekko zróżowione
Konchy o kształtach migdałów, u góry
Płonące krwawem obrzeżem purpury.
Na wargach twoich ryte bólu piątna,
Tak ci je rani ma żądza namiętna!
Oby ci życie miłość ma wydarła!
Obym ja sama umarła, umarła
Z twych mąk a moich rozkoszy ! Jak w grobie,
Z krwią twą zmieszana obym legła w tobie!
Czyż cią przemożnie śmierć ma nie udręczy?
Czyż oczom twoim nie da krwawej tęczy
Łez, które żalu odbiciem rozbłysły?
Czy liż nie wnikną katusze w twe zmysły?
Czyż kurcz nie pójdzie za kurczem, jak nuta
Idzie za nutą, z poprzedniej wysnuta ?
Czyż w gardle twojem nie uwiążę jaku
Strasznej muzyki siłą moich raku?
Twe członki żywe nie wyjdąż z mej dłoni
ANAKTORYA g^
Zmienione w lirą bezskażnych agonij?
Nie bądąż paść cię febry, głodu strawą
I wyszukanem pragnieniem? Pod krwawą
Moją potęgą czyś się nie rozścielę
Kurcz na twych ustach i czyż w twojem ciele
Życie na nowo palić się nie pocznie?
Czyż duch się w tobie nie zerwie bezzwłocznie ?
Sroga - m ? Wszak mądry jak nieba, od piekła
Zasię jest sroższy ten, kogo urzekła
Miłość, a we mnie miłość większą budzi
Gorycz dla ciebie, niż ją ma dla ludzi
Śmierć! O, zaprawdę? Gdybym miała moce
Tego, co wszystko stwarza i druzgoce,
I deptać mogła i gwiazdy, i słońca,
I dusze ludzkie, którędy bez końca
Idzie ta Jego nieprzemienna droga.
Byłabym sroższą — jak Bóg żyw ! — nad Boga !
Siłą swych modłów i dziękczynnych pieni
Któż tajemnicę srogości odmieni.
Ten przymiot wszystkich ? Lub czy ktoś zagadnie^
Jaki to Bóg też, który wszystkiem władnie.
Który panuje i bogom i latom.
Aby tak sycił krwawych łez objatą,
Zalnemi głosy rozpacznej żałoby,
Z dziwnych płynącej krajów, tam, gdzie groby
Są karmią wężów ; — tchem spalonej wargi
Więźniów; — tłumionem wywierzyskiem skargi.
Co się z ginących wywiera okrętów
Przez zwarte usta spienionych odmętów ; —
Włosami komet, przez straszne wichury
Rozwiewanemi w przestrzeni ponurej.
Gdzie zmrok w głębokiem swem żlebisku kruczem
Jest, niby w każni uwięzion, pod kluczem
I pod pieczęcią ; — krnąbrnych gwiazd płomiennym.
94 CHIMERA
Dzikim oporem ; — zaćmieniem, — bezsennym
Trudem ksią&yców. — światłości przemianą. —
Ślepotą tworów, wieczną, niezmazaną ; —
Hukiem trzęsących się szczytów. — skrzydłami
Nocy. w przestworzu zawisłej nad nami; —
Płaczem strudzonych siedmiu Plejad, znojem
Planet śródnocnym — ; któż w zdumieniu swojem
Zechce zapytać: co za władztwo boże
Niemiłosiernie tak wciąż sycić może
Melancholijną, niemą rozkosz nieba?
Zaliż goryczą nazywać nie trzeba
Tego kadzidła? strawy tej katuszą'^.
Zali się ludzie spotykać nie muszą
Z Jego ukrytem licem, z miedzianemi
Jego stopami, co wszystko na ziemi
Depcą i w każdej godzinie? Azali
On nam nie zsyła głodu i nie pali
Niesytą żądzą ciała nam i ducha?
Któż głośnej skargi wyschłych ust nie słucha ?
Któż każe woli nabrzmiewać^ by potem
W nikłym marniała czynie? Ducha lotem
Któż tak kieruje, że ginie bez wieści.
Gdy ciało jeszcze musi żyć? Boleści
Któż to rozkazał ożywiać popioły
Umarłych pragnień, a życiu wesoły
Porzucać kwiat swój na pastwę złych losów?
Jegobym chciała doścignąć, z niebiosów
Strącić i zmiażdżyć, ludzkich tchów mych noże
W Jego utopić zimne wargi boże.
Ze śmiercią zbratać nieśmiertelność Jego!
Po co nas stworzył? I cóż my to złego
Uczyniliśmy, by tak żyć bez końca
I nienawidzieć jałowości słońca.
Blednąc z księżycem, w miarę jak on blednie.
AN AK TORY A cy
I, puls za pulsem śledząc w tąłłiic sednie.
Czuć. jak w łych żyłach czas sią nam przedłuża . . .?
I ciebie lata nakryją ! Jałi róża
Będziesz — jak róża, urodzona z zdroja
Krwi takiej samej, jak i krew jest twoja.
Będziesz jak słowa, które już przebrzmiały.
Jak wyśpiewany śpiew i, jak wspaniały
Kwiat, tak upadniesz i zginiesz do szczątka,
I nie zostanie z ciebie ni pamiątka.
Bo Muza w włosy nie zaplotła tobie
Pieryjskiego kwiecia, co w ozdobie
Swojej wyrasta ponad wszystkie krewne
Śmiertelnej róży lata, nad rozlewne,
Ogniste barwy dni, gasnących wkoło — ;
Bo nie wylała ci Muza na czoło
Kraśnej czerwieni, którą niebo płonie;
Bo na twe blade z męki kwiatów skronie
Purpurowego nie rzuciła cienia
Ich przekrólewskich listków. W zapomnienia
Zaginiesz fali, jak wylany trunek.
Chyba, że ust mych płomienny całunek
Nieśmiertelności wypali ci piętno.
Człek się nie wsłucha w oceanu tętno,
Nie wpatrzy w jasność ognia, ni w muzyce
Zatopi serce, ni wzrok w błyskawice.
Lecące z nieba, z groźnie złocistemi
Stopy na skrzydłach bezpiórych — za niemi
Grzmot niby ogar za zwierzem w rozpędzie.
Po niezoranych ugorach — ; lecz wszędzie,
W śmiechu i blasku promienistym, w jęku
I wskroś melodyi, w drżeniu ust i ręku,
W rozkołysaniu wodnych fal, co światu
Dają przeczuwać grozę majestatu
Całego morza, szumnego ogromnie,
9<5 CHIMERA
Badzie miał pamięć i przenośnią o mnie!
Do mnie podobny bądzie nocnej ciszy
Oddech miarowy, kiedy ledwie dyszy
Moc wszystkich wiatrów świata, co stuliły
Zmączone skrzydła i usta. bez siły,
Zamkły z rozkoszy ; — ta gwiazda, mdlejąca
Z wielkiej łąsknicy ku zimnym miesiąca
Wargom, jak ja dziś ku twoim ; — południa
Białe pustkowie, kiedy je wyludnia
Jałowy słońca żar: to wszystko razem
Stanie sią wówczas mej duszy obrazem!
Do mnie podobne bądą i potoki
Lądu i rozszum morskich wód głąboki.
Czas mnie tak męczy i nuży, jak one
Przypływ i odpływ; me żyły stęsknione
Dają mi poznać żądze i tęsknoty
Szumów tych wodnych; blask mych ócz — to złoty
I bezpromienny ogień, niepokojem
Gwiazd i księżyców nieustannym znojem
Wypełniający niebiosa: ma dusza
Wciąż je pochłania i ból ją porusza —
Łakną ich żyły, jak łakną żądliwie
Płodnej jędrności drzew, gdy lało żywię,
A leniwego ich omdlenia w zimie.
A zasię ziemia, swe łono olbrzymie
Obciążająca niezliczonym płodem
Życia i śmierci, wiecznym ssana głodem
Śmierci i życia, te same boleści.
Co ja, w oddechu urywanym mieści.
Wiosna jej liści — zwiędłość; popiół szary —
Jej owoc ; ciężar zgina jej konary ;
Jej korzeń, zszarpan i skręcon przez jady.
Dołem oblazły pełzające gady,
Topiąc weń zęby krzywe, wyostrzone
ANAKTORYA ^
Na kościach bytów zmarłych, a koroną
Dzikiego ptactwa obrywają stada.
Wszystko to stworzył Bóg; dłoń jego włada
Utkała z tego jak gdyby okrycie
Dla boskiej myśli i słowa; i życie
Moje powstało przezeń; On to stworzył
Pieśń promienistą i w me usta włożył.
I m,me ta ziemia nie zerwie, jak zioła,
Wówczas gdy ciebie na swą karm' przywoła:
Wylana bodziesz jako łza wylana,
A ja — gwiazd niechaj spełnia sią przemiana
I lat, niech ziemia płodzi w ciążkim trudzie,
Niechaj sią rodzą i konają ludzie.
Niechaj Bóg wielki nowe byty stwarza.
Dawne niech gasną w obliczu Mocarza,
Który, silniejszym będąc od ich siły.
Pcha je ku życiu albo do mogiły —
Mnie On, stworzywszy, życia nie odbierze.
Mnie nie zabije, nie nasyci w m,ierze.
Jak ową tłuszczą ludzką, która trocha
Śmieje sią tutaj i co nieco kocha.
Zadowolona z całunków swej chyżej.
Słodkiej miłości. — Śmierć sią do nich zbliży.
Śmierć wolnym krokiem, ludzi tych dogoni:
Czy nienawidzą czy miłują oni.
Walczą czy gną swe kolana w pokorze.
Rychły im koniec sprawią race boże.
A nienawidząc, gdyby zamordował
I w głąbiach morza srogiego pochował,
Gdyby mnie ukrył w bladą topiel chłodną
I miał pociechą dla mnie, tłuszczy godną,
Głąbie odstąpił słodkie i olbrzymie,
I jeszcze bardziej królewskie dał imią
Morzu przeze mnie, i słodszem przeze mnie
cS CHIMERA
Uczynił morze to wielkie: daremnie!
Choć sama zasną w śmiertelnej powłoce,
Jeszcze - ć mną całą nie zawładną moce
Tej Jego woli ! . . Kwieciem strojne drzewa,
Wiatr, co na wzgórzach pogodnie zawiewa,
Zarnych słowików przenamiątne pienia.
Pąki, śród nagłej wiosny w kształt płomienia
Wybuchające; płowy, podmywany
Piasek i płonnych pełne żądz bałwany ;
Żagle, jak białe kwiaty na roztoczy
Mórz; one słowa, co łzy cisną w oczy;
Melodya ptaków, co rośnie i rośnie.
Aż świat sią cały rozśpiewa rozgłośnie — ;
0 tak, ja, Safo, z tern wszystkiem sią staną
Jednem na zawsze! Me lico, widziane
Raz w obcem miejscu, śpiew mój, raz w dalekiej
Posłyszan stronie, przylgnie już na wieki
Do życia ludzi i dni ich spustoszy
Smątkiem, tąsknicą i żądzą rozkoszy . . ,
Tak, ziemia — rzekną — dała z swego łona
Moc nowych bytów, lecz nowostworzona
Żadna jej istność nie dorówna ! Twory
Ludzkie, dnie, wojny, wino, roku pory
1 pieśń stworzyła ziemia równocześnie.
Lecz któż piąkniejsze, doskonalsze pieśnie
Znajdzie nad moją śród okrągów świata?
Jak wy mnie znali, gdym zeszłego lata
Kochała Atthis, — tak ci mnie w tym roku.
Gdy kocham ciebie, poznawszy, co kroku
Wielbić mnie bądą: „Jak my dzień swój mamy,
Tak'^ — rzekną — „wszystek czas — li dla niej samej
Przypadł, wiąc nie ma żyć i nie mieć swojej
Jedynie woli?!.." Mój duch sią nie boi:
Nie umrą, chociaż ty umrzesz! Zyć muszą!
ANAKTORYA
Oni mi dadzą swe życie, swą duszą.
Tchem mnie swym żywić bądą, swą miłością.
I walką o mnie toczyć z Śmierci włością.
Książyc, śnieg, rosa już mnie nie uleczy,
I wszelkie inne, chłód niosące rzeczy.
Już nie uleczą mnie i nie ukoją.
Aż sen najwyższy przyjdzie z ciszą swoją.
Aż czas zaniknie w każdym swym okresie.
Aż przeznaczenie jarzmo bogów zniesie
1, by nasycić wszelką mą podnietą.
Da mi na usta i Lotus i Lethą,
Aż mnie pogrąży całą w mroków łożu
I w wiekuistem, niezmożonem morzu.
99
PRZEŁOŻYŁ .
Jan Kasprowicz.
Algernon Karol Swinburne.
sprzymierzeniec.
dy poraź pierwszy usłyszałam
jego kroki, jego cliód niezrów-
nany, — silny, sprężysty, a przy-
tem ledwie dosłyszalny, — od-
wróciłam głowę ze zdziwieniem,
nie bez dreszczu nałogowej
trwogi: — lecz nie ujrzałam nic,
prócz własnego cienia, szarpa-
nego bez litości przez dziki wi-
cher pełni księżycowej.
Było to na jednym z tycli
naiwnie awanturniczych space-
rów, w których ćwiczyłam elementarnie swą zidyociałą
odwagę. — Noc^była straszna; jedna z tych, które nawet
psom błędnym otwierają drzwi niegościnnych domów, któ-
re w filistrach, budzonych dmą wichury (skowyczącej
z nigdy nieznaną szczerym polom złośliwością w zaułkach
„ognisk cywilizacyi"), dają jednocześnie świadomość ich
SPRZ YMIERZENIEC
lOI
pierzynowej szczęśliwości — i napędzają gęsią skórką li-
tości (czy litości gęsiej skórki) na myśl, że może ktoś —
w tej chwili — nie ma dachu, — i że tym kimś jest czło-
wiek — jak oni, — że więc i oni mogliby ... — Noc, jednem
słowem, oddana żywiołom rozhukanym na łup, noc z sa-
motnych naj samotniej sza, z bezpiecznych najbardziej bez-
pieczna dla tych, którzy tę prawdę poznali, że jedynem
niebezpieczeństwem dla człowieka jest — człowiek.
Minęłam właśnie miasto, wyludnione, martwo blade
w ponurem mruganiu zdmuchiwanych latarni, miasto peł-
ne złowróżbnych szczęków, zgrzytliwych szelestów, hucze-
nia drutów telegraficznych, dzwonienia zrywanych szyl-
dów. Z sykiem wężowym wirowały tu trąby kurzu, za-
taczały się rozpustne śmiecie, z zaułków dobywały się
świszczące chichoty. — Domy ziały oczodołowemi czernia-
mi swych ruinowych okien, lub świeciły blademi szybami
jak próchnem. Ucisk chwytał mnie z chwilą każdą więk-
szy, groził przerobem w panikę. Więc instynktem zwie-
rzęcym, uciekającym z gróz kultury we względną statecz-
ność Natury, — pognałam ślepo czarną ulicą nad morze.
Aby do morza dojść! Przy niem czułam się zawsze jak
w domu. — Było mi ono tem, czem Anteuszowi ziemia.
Odetchnęłam — na krótko. Wiedźma lęku została
w mieście, lecz teraz zaczęła się konieczność walki z ży-
wiołem. — Wiatr gnał z głębi wód, które, pod piorunowo
czamem niebem, całe w olbrzymich pianach, wzbierały aż
pod samą drogę, wj^buchały gigantycznemi fontannami,
niby białemi widmami podmorskich harców, — i tryskały
kłębami piany na szeroki, wysoki skalisty brzeg, przy-
twierdzając na chwilę lotne wydmy płynącego piachu. —
Wicher dął jakby zewsząd, tamując dech i ruch. Każdy
krok zdobywało się szturmem, drąc się turzem czołem
przez zapory czarne. -^ A oto mijałam ostatnie, jakby wy-
marłe hotele ; z łańcucha diun zerwał się teraz deszcz pia-
102 CHIMERA
chu, ulewa gradowa, zamieć, huragan! i zasypywał mnie,
siekł, w twarz, w oczy, w kołnierz, w nozdrza, w usta
chwytające z trudem powietrze. — Już nic nie widziałam,
nie słyszałam, szłam na oślep, szarpana, ciskana, zatrzy-
mywana, pchana, zasypana wodą i piachem, oślepiona,
ogłuszona, dymiąc z wysiłku jak koń na mrozie. — „Nie
dojdę ! " — szepnęłam, myśląc o długiej drodze do domu
(było to jeszcze w owych biednych czasach, gdy byłam
podległa przesądowi „dachu" i „mieszkałam"). — „Nie
dojdę" — szepnęłam więc, i wraz z dźwiękiem tych słów
znikł ich sens, który jest dla naiwnych tragicznym. — „Cóż
z tego? czy mi trzeba dojść?" — przyszło mi nagle do
głowy, rozgrzanej wichrem jak winem, — i porwało mnie
boskie ożywienie, ognista potęga, która teraz, przełamaw-
szy się przez patrole codziennej Kapuy gnuśności, bucha-
ła zachwytem awantury, szałem bohaterstwa, dziką rado-
ścią żj^ołu. — „Ah," — wołałam ekstatycznie, — „staję się
mniej niegodną! — " — a właśnie mijałam diuny, fizycz-
nie pół przytomna, lecz duchem wniebowzięta prawie przez
ten wichr, który się stawał uosobieniem bicza bożego, nie-
biańską ostrogą, rózgą płomiennych entuzyazmów, wy-
dzierających się z okropnie sponiewieranego ciała w empi-
rejskie przestwory ognia! ognia! ognia!
A właśnie mijałam diuny i, fizycznie pół żywa, du-
chem zaś nad -żywa, wszech -żywa, — padłam pod dach
szklanego schroniska.
„Lwem chcę być! w huczące morza gnać!" wołałam
w uniesieniu. — „Przybywaj, Lwie odwagi! Witaj, Przy-
godo ! — tyś klucznicą mych Sezamów, tyś Ganimedem
me} nieśmiertelności ! — "
O naiwna wielka nocy mego powtórnego niemo-
wlęctwa !
Jak wstałam, jak niesiona boskim entuzyazmem, pi-
jana mocą swą, i samotnością nocną, i okrutną grą braci
SPRZYMIERZENIEC lo)
mych, żywiołów, — doszłam wreszcie do domu, — widzę
mglisto. Spostrzegam tylko twarz pół-litosną, pół -zgor-
szoną stróża, oblanego światłem łuczywa, — i podejrzaną
figurę szpiega cnoty, który z za węgłów badał moralność
mego pojawienia się wśród — kultury. — W domu omy-
łam się z kurzu i błota i wciąż w delirium zapału rzuci-
łam się na łóżko, majacząc o straszniejszych nocach, głę-
biach mórz, grozach pustynnych, wyspach ognistych, —
0 wielkich, nadludzkich, — o prawdziwych przygodach.
Półsen mój był jednym dreszczem żądzy bohaterskiej, —
a gdy dzień wstał, blady, wichrowy, tak wściekle rozkieł-
znany, szumny żółtem, wciąż spienionem przeogromnie
morzem, — ja, nowicyusz, leżałam drętwa, z połamanemi
kośćmi, z całą wrą morza w sennych uszach, z mgłą
ogniście rozchwianą nad bredzącym mózgiem, który teraz
wertował imaginacyjne karty księgi pełnej imaginacyi. —
1 zamajaczyły mi nie-do-słowa o nie -do -obrazach i po-
nad-woli...
I wtedy, po raz drugi, przez szum morza i świst wi-
chru, przedarł się w me uszy ten bezprzykładny, silny
i sprężysty, a niezłowiony chód, — i w czerwieniach myślo-
toczy zaciemniła się ciemno -staro -złota, wielka, rozczo-
chrana plama, — cała, ogromna, dymno- słoneczna aureola
królewskiej grzywy . . .
— Lew ! szepnęłam zdumiona.
Przepyszny, olbrzymi, rudo -złoty łeb poruszył się
w czerwieniach tła, wystąpił w całej okazałości wieczor-
nej tarczy księżycowej, zajął monarsze centrum spowijają-
cej mnie bezprzestrzennej otoczy. I spojrzały na mnie
srogie, trójkątne oczy, z nieopisaną mieszaniną świadomej
jakoby nieświadomości, stanowczej mocy, płynącej z nie-
potrzebującego formuł aksy ornatu potęgi i z majestatyczne-
go wprost zapoznania wszelkiej rzeczy, która nie jego jest. —
Poczem zwrócił się profilem, olśniewająco krocząc potęż-
104 CHIMERA
nemi łapami po wykreślanem przez nich kole, dźwigając
nisko na ziemią swój w łuk wygięty, sprężysty ogon,
i smukląc się płowym zwięzłym kadłubem. Zatoczywszy
okrąg, stanął znów naprzeciw mycli oczu, lecz już bliżej,
opuścił się na ziemię i legł z hieratyczną powagą sfinksa.
W głowie mojej, po wczorajszem rozedrganiu, nie
było miejsca na nic innego prócz zachwytu. Więc na ten
widok niezwykły uczułam poryw ogromny i zawołałam
w imiesieniu:
— Witaj, Królu!
Zdumiały mnie te słowa własne. Myśl przenio-
sła się o kilka miesięcy w tył, do pierwszego trwałego
wrażenia, które otworzyło tę moją drogę wyobraźni ... —
Było to na pierwszym etapie wędrówki, w mieście obmier-
złem. — Uciekając od jego grubego zbytku i trywialnej
pozy, wpadłam do Zwierzyńca, — i tam, na zakręcie, jak-
by w oczekiwaniu na mnie, niespodzianie oczy me ude-
rzył — ten sam lew. — Z obszernej klatki, leżąc w całym
przepychu kształtów, bosko nieruchomy, wodził za mną
twardemi oczyma. — I było w ciszy bezludnej zakąta,
w tern niemem spotkaniu, w tym wzroku i w tej pozie
coś bardzo dziwnego, — kiedy, objęta dziecinnie szczer3'^m
ruchem czci, zdjęłam przed tym majestatem czapkę (owo
„złe copcysko," które gorszyło wszystkich przekupniów
ulicznych i wszystkich „szykowych") i rzekłam głośno:
— Witaj, Królu!
Jak teraz...
I teraz, jak wtedy, został nieruchomy wobec mego
pokłonu, tylko mi w twarz patrzył tym srogim, uważnym,
wyrazić się niedającym wzrokiem, — któr}- nie pytał, czem
jestem — ale: czego chcę? — nie pytał, czem jest sam, lecz
stwierdzi, że jest. — Wzrok bez żadnej ciekawości, no-
stalgii, intuicyi, marzenia by najlżejszego; wzrok, który
byłby tępy, gdyby nie owa szczególna twardość decyzyi
SPRZYMIERZENIEC
los
odwiecznej, owa przeszywająca bystrość praktyczna, —
i bezwzględna prawość istoty zbyt silnej, by nie gardziła
wszelkiem kłamstwem. — Jednem słowem — gdyby nie to
mąsłwo! — Męstwo! nic więcej, nic mniej nie było w tych
źrenicach bursztynowych; cała potęga całkowitej, nieod-
wołalnej, nieubłaganie prostej i celowej — absolutnie celo-
wej WOLI!
— Więc tyś się zjawił, gdy to myślałam ! — rze-
kłam. — I odtąd pójdziesz za mną wszędzie.
Wielkie oblicze nie zmieniło się ani na włos: było
w niem odwieczne „tak^^ na me pytanie... I w bredze-
niach szczęścia ujrzałam się aż w głąb' przyszłości: bez-
domną włóczęgę, czarną, nikłą sylwetkę żyjącego Cienia —
na dymnie słonecznej aureoli tego monarszego oblicza, —
z tym onej całości królewskim cerberem — po wszystkich
drogach Żywota!
— Zresztą nic w tem dziwnego niema, — rzekłam ; —
rodziłam się przecie pod twoim znakiem.
I wciąż to spojrzenie — które nie wiedziało nic —
prócz drogi przed sobą, poprzez wszystko, mimo wszystko.
— Więc — bądź !
Skinął niedostrzegalnie łbem wspaniałym, a potem
otworzył szkarłatnie paszczę, że ujrzałam dno jego gardła ;
z ostrych, świetnie białych zębów wytoczył język szorstki,
skrętny, — smocze żądło — i ziewnął.
— Ale co będziesz jadł? — przyszła na mnie troska.
— Bo rzucać się niewolno ci będzie na nikogo ! — Będziesz
szedł przy mnie — to wystarcza. Damy spokój nawet tym,
co w przebaczalnej naiwności będą chcieli nas krzyw-
dzić . . .
Pierwszy raz zmienił się jego wzrok : — nie rozu-
miał, — pytał o rozwinięcie paragrafu umowy.
— Co ja ci dam jeść ? — myślałam zakłopotana. —
io6 CHIMERA
Wiem przecie, że taka bestya musi się na coś ciskać, coś
pożerać.. .
Nagle rzuciłam się jak od komocyi elektrycznej : —
Eureka ! . .
— Masz! daję ci wszystkie me prawdziwe wrogi! —
Rzucam ci na pastwę — pożeraj — wszystkie moje grzechy !
Głuchy pomruk ukontentowania oznajmił mi, że
przymierze zawarte. I jakby dla zaznaczenia zgody, w bez-
przestrzennych czerwieniach rozsłonecznił się promieniście
łeb monarszy, i srogie, trójkątne, przezrocze bursztyny
spojrzały na mnie z niewymownym odcieniem twardej ła-
skawości, a wiernego oczekiwania, jakby patrząc, czy idę —
i wstać ma za mną, i iść wszystkiemi drogami
ż5rwota.
Mar}^a Komornicka.
I^fefifv
"^^M
^^^ń
^^
^^^^^^s
^^^^
^^^^^^
^^^^1
w ogrodzie.
Jak sią dostałaś do mego ogrodu.
Jasna, okrutna, płomienna ? —
Przecieram oczy, strwożona i senna,
I w cud nie wierzą . . .
Bo nigdy dotąd nie widziałam wschodu,
Bo nigdy dotąd nie widziałam słońca,
Bo nigdy jeszcze ta jasność paląca
Nie padła na moją głową...
Pierwszy raz widzą, jak brzask rosą strąca
Na róże świeże.
Pierwszy raz widzą te świty perłowe —
/ w cud — nie wierzą ...
A noc? — Odeszła ta noc nieskończona.
Noc bezgranicznej tąsknoty . . .
Przyszedł wschód cudny, purpurowozłoty —
W płomieniach słońce . . .
Powiedz, ty — jasna — słońcem rozzłocona.
jo8 CHIMERA
Zkąd ty si^ wziąłaś dziś w moim ogrodzie?
Dlaczego dzisiaj — łak wcześnie — o wschodzie?
Czemu w tej krwawej purpurze ? —
Czy to orszaku twego suną łodzie,
Miłości gońce? ..
Cicho... to lilie mrą... to pachną róże...
To idzie słońce. ..
w OGRODZIE 109
II.
Wracam, gdzie kwiaty wiosna rozrzuciła hojna,
Kądy pod morzem kwiatów śpią umarłe żądze —
I wszystkich bram ogrodu zamykam wrzeciądze:
Spojrzałam w oczy słońcu — i wracam spokojna .
Dziwna — nie byłam tutaj od samego rana,
A wszystkie kwiaty kwitną mi, jak w chwili wschodu . . .
W seledynowe dale rajskiego ogrodu
Wracam — królowa kwiatów, nie znająca pana .
Z niepokojem ukląkłam nad brzegiem jeziora . . .
Co to... głąbia blaskami południa sią pali?!
Nie — nie ...w ołchłannej gł^bi ani jednej fali —
To tylko wód powierzchnia mieni sią, jak mora :
Nikt w głąb' twoją nie patrzał, duszo, nikt cią do dna
Nie przenikł, bo słoneczne odbijasz promienie . . .
Nietknięty drzemie na dnie biały kwiat — wspomnienie -
To sią tylko wód tafla mieni — w słońcu chłodna .
iio CHIMERA
111.
Bez żalu jasne zabiłam wspomnienie.
W piersi mej wszystkie sny dziecka skonały,
Lecz na dnie duszy leżał jeden kwiat —
Zmięłam kwiat biały ...
Ale nie biłam czołem o kamienie.
Nie rwałam włosów i nie darłam szał.
w OGRODZIE III
IV.
W haremie tąsknot samotna dziś błądzą.
Spragniona świeżych ust krwi i gorąca,
Z pod kwiatów senną wygrzebałam żądzą
I patrzą smutnie w pobladłą twarz słońca.
Wieczór nadchodzi fioletową chmurą.
Nie patrzcie na mnie dziś, oczy bratkowe.
Czemu oblewasz sią wstydu purpurą.
Różo, i schylasz w dół królewską głową?
Odwróć ode mnie twarz, daturo blada,
Blade zdziwieniem narcyzowe twarze.
Noc idzie, noc... Nie patrzcie — noc zapada:
Dziś jeszcze zwalić chcą moje ołtarze . . .
Cicho — to smutny wieczór . . . Wzrok przesłania
Jakieś krwi morze i iskier migoty.
Napróżno tłumią rozpaczliwe łkania,
Napróźno tłumią wielkie łzy tąsknoty.
Cicho — to smutny wieczór . . . Drżące dłonie
Z niemem błaganiem wyciągam nad kwiaty . . .
112 CHIMERA
Tąsknią... To smutny wieczór .. . Zachód płonie.
We łzach sią łamią złota i szkarłaty .
To smutny wieczór ... Z białego kielicha
Woń sią wznosiła mgłą lekką, błękitną . . .
Wiesz — kto raz w życiu tą wonią oddycha ...
Prawda — te kwiaty dzisiaj już nie kwitną.
Wiesz — ten ostatni zmięłam własną dłonią.
Biały, przeczysty, cudny kwiat — wspomnienie ...
Wiesz — kto raz w życiu oddychał tą wonią.
Nigdy JUŻ... — Cicho. Idą nocne cienie.
w OGRODZIE UJ
V.
Nie chcą czekać zachodu ponurej legendy,
Umrą w chwili, gdy świat sią południem rozpala.
Na łożu purpurowych róż Heliogabala,
Usławionem pomiądzy sztywnych lilij rządy.
Chcą umrzeć w mym ogrodzie, umrzeć — odurzona
Wonią kwiatów, mdlejących w tąsknocie do słońca.
Umrzeć spokojna — czysta — wieczyście gardząca
Życiem, które mi zdała praży swe ramiona.
Chcą umrzeć w mym ogrodzie, umrzeć — bez tąsknoty
Za nieziszczoną wizyą białego wspomnienia.
Bez jaków pożegnania, bez hymnów pragnienia.
Bijąc kaskadą śmiechu o strop nieba złoty.
Wróciłam., gdzie mią kwiatów mych drużyna rojna
Wita — iw niepodzielnem państwie mem znów błądzą
I wszystkich bram ogrodu zamykam wrzeciądze:
Spojrzałam w oczy słońcu — i umrą spokojna.
Zofia Nałkowska.
Poemaciki prozą.
CUDZOZIEMIEC.
— Kogo, powiedz, kochasz najbardziej, zagadkowy
człowiecze? ojca, matkę, siostrę, brata?
— Nie mam ani ojca, ani matki, ani siostry, ani brata.
— Przyjaciół?
— Używasz słowa, którego znaczenie do dziś zosta-
ło mi obcem.
— Ojczyzną?
— Nie wiem, pod jaką leży szerokością.
— Piękno ?
. — Radbym je kocłi^, boskie i nieśmiertelne.
-Złoto?
— Nienawidzę go, jak wy nienawidzicie Boga.
— Hę? Cóż więc kochasz, niezwykły cudzoziemcze?
— Kocham obłoki... przelotne obłoki... tam, ot
tam ... te cudowne obłoki !
ANY WHERE OUT OF THE WORLD.
GDZIEBĄDŹ PRECZ Z TEGO ŚWIATA.
Zycie nasze jest szpitalem, gdzie wsz3'stkich chorych
opętało pragnienie zmiany łóżek. Ten chciałby chorować
POEMACIKI PROZĄ iiy
naprzeciwko pieca, ów myśli, że ozdrowiałby z pewnością
koło okna.
I mnie zdaje się zawsze, iż byłoby mi dobrze tam,
gdzie nie jestem. Roztrząsam też nieustannie ze swą du-
szą sprawę przenosin.
„Powiedz mi, duszo moja, biedna wystygła duszo, co
sądzisz o tem, abyśmy zamieszkali w Lizbonie? Musi tam
być gorąco, odżyłabyś jak jaszczurka na słońcu. Miasto
leży nad brzegiem morza; zbudowane jest, powiadają,
z marmuru, a lud tameczny tak pono nienawidzi roślin-
ności, że wyrywa wszystkie drzewa. Oto byłby krajobraz
według twojego smaku, krajobraz ze światła, minerałów,
oraz cieczy do ich odbijania ! "
Dusza nie odpowiada.
„Ponieważ lubisz tak spokój, z widowiskiem ruchu
dokoła, zamieszkajmy w Holandyi, tej ziemi szczęśliwości.
Może rozerwiesz się w krainie, której widoki tak często
podziwiałaś po muzeach. Co myślisz o Roterdamie, ty, co
tak lubisz lasy masztów i okręty przycumowane u stóp
domów?"
Dusza jakby oniemiała.
„Może bardziej uśmiechałaby ci się Batawia? Zna-
leźlibyśm}?^ tam zresztą dowcip europejski połączony z pięk-
nością zwrotnikową."
Ani słówka. — Czyżby dusza moja umarła?
„Doszła -żeś już do takiej odrętwiałości, że znajdu-
jesz upodobanie tylko w swojej chorobie? Jeżeli tak,
uciekajmy do krajów, które są analogią śmierci. Wiem
już wiem, biedna duszo! Pakujemy się w drogę do Tor-
neo. Albo jedźmy jeszcze dalej, na kraniec świata, jeszcze
dalej od żj^^cia, jeżeH to możliwe; osiedlimy się na biegu-
nie. Tam słońce zukosa ledwie muska ziemię, a rzadkie
zmiany światła i nocy usuwają rozmaitość i potęgują
jednostajność, tę połowę nicości. Tam będziemy mogh
ii6 CHIMERA
brać długie kąpiele mroków, a zorze północne, aby nas
rozerwać, poszlą nam od czasu do czasu swój wytrysk
różany , niby odblask jakiegoś fajerwerku piekielnego!"
Nareszcie, dusza moja wybucha, wołając rozsądnie:
„Gdziebądź! gdziebądź! byle tylko precz z tego świata!"
Karol Baudelaire.
PO POTOPIE.
Jak tylko idea Potopu zczerstwiała : —
Zając zatrzymał się śród falujących koniczyn i dzwon-
ków, i odmówił modlitwę do tęczy, poprzez siecie paję-
czyn.
Oh ! drogie kamienie kryć się jęły, kwiaty spoglądać
już.
W wielkiej, brudnej ulicy stanęły stragany, poczęto
ciągnąć barki ku morzu piętrzącemu się tam w górze, jak
na starych rycinach.
Krew popłynęła u Sinobrodego, w jatkach, w cyr-
kach, kędy pod pieczęcią Boga bledną otwory okienne.
Krew i mleko popłynęły.
Bobry jęły budować. „Mazagrany" parować w ka-
wiarniach.
W wielkim domu, o szybach jeszcze ociekających
wodą, dzieci w żałobie oglądały przecudne obrazki.
Drzwi skrzypnęły, i na placu wioskowym dziecko
obróciło się w kółko z wyciągniętemi rękoma, podobnie
jak chorągiewki i koguty na wszystkich dzwonnicach, pod
nagłą ulewą.
Pani *** ustawiła fortepian w Alpach. Odprawiono
msze i pierwsze komunie przy stu tysiącach ołtarzy w ka-
tedrze.
POEMACIKI PROZĄ
117
Karawany wyruszyły. Pośród chaosu lodów i w mro-
kach nocy biegunowych pobudowano Splendid -hotele.
Odtąd księżyc słyszał znowu szakale sklamrzące w pu-
styniach cząbrów — i eklogi dwukopytne krząkające w sa-
dzie. Potem, w borze fioletowym, całym w nowych la-
toroślach, Eucharis powiedziała mi, że to wiosna.
Rozlej się, stawie ; — piany, zatopcie most i rozfaluj-
cie się nad drzew szczytami ; — kiry i organy, błyskawice
i grzmoty, wzbierzcie i toczcie się ; — wody i smutki,
wzbierzcie i zastąpcie dawne potopy.
Bo odkąd te wyparowały, odkąd — oh ! skryły się
drogie kamienie a kwiaty otwarły — nuda, nuda bezbrzeż-
na! — a Królowa, Czarownica, utrzymująca żar w garnku
glinianym, nie zechce nigdy opowiedzieć nam, co wie,
a co nam niewiadome!
Artur Rimbaud.
PRZEŁOŻYŁ
I. N.
Maskarada.
(TRYPTYK).
/.
Męczeństwa
dzieje ogólno - bydlackie świadczą, że pono
za to wilki tępiono,
iż się nie chciały zlać w społeczeństwa
roślinożerne, w które wnosiły swoje kanony:
wilk — ani weź do brony,
lubi krzywdę cudzą,
rozbój i manowce.
Do urządzeń społecznych niemasz jako owce,
które mięsem nie żyją, więc zawsze się łudzą,
że do życia wystarczy rośUnna pobudka.
Smutna to historya i niekrótka.
Otóż, rodzina wilków zagrożonych wieżą,
infamią, kłów wybiciem i utratą mienia,
taką rzecz postanawia ze swoją młodzieżą.
Mając stek skór złupionych z owiec, tą odzieżą
młode wilczki obszywa i w owce zamienia,
którym tak zapowiada : — „Pamiętajcie, smarki :
w myśli — korzyść, w słowach — cnota !
społeczne motta
MASKARADA 119
głosić! baranom karki
głaskać ! a ciszkiem — cłiyłkiem :
niecti ginie łiołota!
To róbcie, gdy nie clicecie życia przejść z wysiłkiem
i z czczemi gardły."
Co rzekłszy, stare wilki westclmęły i zmarły.
Zaczem pseudo -trawożrące
wilczęta
połączyły się ze stadem owiec, następujące
uwarowawszy pacia conventa :
Strzygąc się mają autochtony,
a zaś przybyszom, latem czy zimą,
wolno mieć kożuch nieostrzyżony :
to jest pro primo.
Dalej, ponieważ zowczeni wilcy
mocniejsi w pysku niźli tubylcy,
przeto i zatem
ostatni muszą prenumeratę
na ogólniki uiszczać z góry:
to jest punkt wtóry.
Nakoniec, żeby, w przyszłości, bratnie
zmniejszyć niesnaski,
niech immigranci nazwą się na ski:
to jest po trzecie. Zaś po ostatnie:
ma, dla rękojmi złączonych stanów,
sejm ubezpieczeń
istnieć z baranów.
Dan góra Wawel.
Owczarz, swojski Maćkiawel,
wymówił sobie wolność zaprzeczeń,
i donająwszy kundla -adjunkta
przyjmuje radem
sercem punkta
statutu rzeczy.
I odtąd wszechowczości nastąpiła gala.
Kundle coś wietrzyły zdradę.
120 CHIMERA
ale Maćkiawel przeczy —
przeczy oraz „nie pozwala" ;
często bywał też „upity"...
Choć jak tu się nie mylić? Też same nazwiska,
taż sama cnota,
taż społeczno - barania idealność tryska
z mów hipokryty,
co to bij na każdego, kto nie patryota
w gębie, nie stado wiec,
kto nie działa w owczarskiej pozytywki tonie?..
Jakże wśród owiec
poznać krwiożercę,
który w najczystszym głosi żargonie,
że milion kocha
calutkiem sercem,
śni o milionie?..
A owca?.. Owca zmysł ma tępy:
nie wierzyła w podstępy,
nie wierzy i ninie;
więc co i trocha,
to któraś ginie.
Zaskrobał się w łeb owczarz, lecz mówią rabusie,
że zdaje mu się,
albo że — ot, biedna :
namiętnością wiedziona dociekań w naturze,
poszła sama jedna
w gąszcz i że tam ją zaskoczyły burze.
Chodzi owczarz z głupią miną,
a owce giną i giną.
Wilkom raj: syto i miło.
Jak prałaterya, jak gospodynie,
tak to potyło:
każdemu runo w przegubach trzaska.
MASKARADA 121
II.
Raz jakoś adjunkt, na krwawym czynie,
jednego zdybał gdzieś ananaska.
Co ? jak ? — do sądu : sprawa o mord i o czary.
Oskarżał Tryk -Tryk baran.
— „Zachodzą fakta" —
mówił — „nie do wiary,
nad pojęcie wszelkie.
Jak świadczą akta,
i według opinii
biegłycłi, podsądna tutaj owczyni,
zamordowawszy tą oto, jako dowód rzeczowy
tutaj obecną obywatelkę,
z „takowej" zżarła
kawał zrazowej.
Owca i mięso bierze do gardła!..
To dziw! to czary!
to wbrew naturze!
Dokąd dążymy ?. . Odwieczny
ład tu kona społeczny!..
Chcę głównej kary."
Tu obrońca wystąpił — wilk w baraniej skórze.
Zaznaczył z początku,
że mało w oskarżeniu zdrowego myślątku.
— „Słyszeliśmy" — tak zaczął wyć — „wysoki sądzie,
jeżeli nas nie mylą prawa akustyki,
słyszeliśmy o czarach — tym przesądzie,
który śmy wyrzuciU, my, już na śmietniki,
wraz z wszelakiem rupieciem istności nadziemnej.
Czarom, gusłom, poezyom dziś kto wierzy ? — ciemny.
Śmieszne dziś cuda, entuzyazmy —
dziś, kiedy byle jagnię wytłómaczy, prymus,
wszystko na świecie, prócz protoplazmy ! . .
Tu tylko zawsze — ignorabimus.
Zaszlim, gdzie można, — i dość ! Życia kęsa !
życia wołamy, użycia, krwi, mięsa!
Pragniemy haszyszy.
122 CHIMERA
z obór i stajen, z owczarni i chlćwka,
a poezyą nam: wycie, gwizd i pozytywka!.."
Tu przerwd, chłepnął wody łyk — dwa — i wył ciszej:
— „Owca zagryzła owcę. Oto zbrodni
szkielet. Sędziowie godni!
Cielę wie dziś majowe,
że krowa bodzie krowę,
pies psa wywodzi w pole,
krewne dziobią się kury,
że świnia... że wogóle
indywiduum swojskie, tak zwane społeczne,
jedno drugiemu szkodzi.
To jest odwieczne
prawo natury,
a moralność wysoka
ta jest jedynie, co z prawem się godzi.
Kruk tylko — kruk krukowi nie wykolę oka.
Ale czyż prawem dla nas solidarność krucza —
ten jakiś tam światek
prawdziwy lecz nieprawy, bo bez prawnych kratek?
Nie tego nas barania
moralność naucza.
Wobec niej, tutaj niema podstaw do karania:
oskarżona jest bez zmazy . . .
Ach — z ofiary jadła pieczeń,
czy tam zrazy!..
niema przeczeń.
Lecz sędziowie przysięgli i obywatele moi !
gatunków rozwój, który stoi
na prawdzie docieczeń,
którego broni mędrców plejada,
zamiast by pchnął nas witać wśród stada,
z krzykiem radości,
owcę niezwykłą, jak mesyasza
mięsożerności : —
my w niej, w tej owcy, widzim li winę.
Czyż to nie boli?
Czyż nazawsze dla owiec jadłem ma być kasza,
przysmakiem — głaz soli ? . .
MASKARADA i2j
Czyż zawsze się będą z owiec baranowie lęgli?..
Ja sądzę, że łaskawszą będzie przyszłość nasza,
i tusząc, że wilkami będą nasze wnuki,
proszę, wynieście werdykt, sędziowie przysięgli,
na sumieniu oparty i prawach nauki."
Dano głos podsądnemu. Ten rzekł :
— „O Minosi!
Jest przysłowie
wśród wilków takie: poty nosi
wilk, aż jego poniosą. Choć, sędziowie,
jeśli
tom rzeld, to nie żeby siebie równać z wilkiem,
tylko — ot mnie ponieśli...
Żyjem, a za chwilkę
śmierć... tfy-tfy!.. pędzi,
śmierć, która nie pyta,
kto tam z krawędzi ...
i wyciągasz pazury... tfy-tfy-tfy !.. kopyta.
Tak, tak. Ot i nieboszczka... Jeszcze wczoraj, giezło
jej bieluteńkie prażyło słoneczko,
a dziś — już się jej zczezło,
jak mówi poeta.
O gdzieżeś, owieczko?..
Gdzie ten bieg twój chybki ?
gdzie ta żywość, która ci rozwidniła ślepki?
gdzie ten?., gdzie to?., gdzie ta?.,
jak mówi poeta...
Spotkałem ją sam -na -sam, na rubieży
leśnej. Przywitałem czule.
Rozmowa. Prosi, żeby powiedzieć jej coś o ogóle.
— „Rozczytuję się" — mówi — „w tej waszej bibule,
a kto ogół ? gdzie leży ? .
i kto go stanowi ? —
nie wiem, choć mnie tu zabij."
Ten zwrot o zabiciu
podsuwa mi myśl grecką,
zwaną sofizmatem,
i rzekę : — „Ogół — to niby wszyscy, zatem
i ty jego drobiną jesteś, moje dziecko;
a kiedy skręcisz szyję.
124 CHIMERA
po najdłuższem życiu,
to zawsze : ja, ten, tamten, słowem — ogół żyje,
wieczysty,
i ty, jego część, mówiąc stylem finansisty,
masz dywidendę
nieśmiertelnego w ogóle istnienia..."
I tu mnie, własnej loiki rozpędem
zdjętego, takie natchnęły olśnienia,
żem niebogę wyprawił zaraz między bogi, —
na które was zaklinam... Jeśli zawiniłem...
niech się los sieroty
spełni co do nogi ... tfy - tfy . . . co do joty . . .
Wam, sędziowie, powierzam swój żywot i dolę."
Przysięgli — same wilki — rzekli: — „Wolen! wolen! "
Zaczem w publiczności
szał wybuchnął. Do owcy mniemanej
tłoczą się z objawami czułości barany.
Owce płaczą. Bek. Ciżba: zwarty bok przy boku.
Jagniąt kiłkanaścioro
ugnieciono w tłoku . . .
Ach, oddalibym pióro
społecznym poetom,
radym malować prawno - sercowe rozruchy
i byłaby la tutta fabuła finita . . .
Niestety, owczarz krzyknął: — „Nie pozwalam! veto!"
— „Zajrzyjcie" — pies zawołał — „sędziom pod kożuchy...
mam pewne podejrzenia... tu owca podszyta"...
Lecz przysięgli zawyli chórem klątw, zaprzeczeń,
i sprawę przeniesiono na sejm ubezpieczeń.
///.
Sejm. Owczarnia na Wawelu.
Barany. Owce. Maćkiawel. Przy Maćkiawelu
kundle — pachoły
zbrodnia trzymają za poły.
MASKARADA 12^
Rajców brak wielu,
ile że w okresie
apelowania, wedle ustaw procedury,
niejedna się biesiada
rozegrała w lesie,
w ogólniejszym celu,
na który się składa:
szczęścia, dobra i wiedzy orgia wśród stada.
Według zeznania wilków, zdusiły pomorki
znów sześć tryków i skopów pięć i trzy maciorki.
Strach padł. Odzywa się już sporo wotów
nieufności
względem każdego z wilczych patryotów,
co to krzyczy o ogóle,
a sam — sam nie pości :
owszem, zjada na boczku smakowne pieczenie.
By uciszyć wrzenie,
tak zagaił sejm baran - marszałek, Rambouillet :
— „Wszem wiadomo tu wobec" — rzekł — „i po szczególe
każdemu, że owczarni dobro zawiera się
w rasie baranów,
których sprawność
uszlachca mięs i run poprawność.
Bowiem od czubka rogów do spodu kopytek
ideą naszą baranią — pożytek.
Z dumnem czołem wyznajmy tę prawdę niemglistą:
każde bydlę z natury jest pozytywistą.
Żyć — żuć znaczy ; pracować — znaczy tworzyć kały.
Raz dajmy wyraz śmiały
naszemu myśleniu!
Niech zdycha, kto w zaślepieniu
tknie w te ideały
wprost czy z ukosa!
Tu, panowie, nie można źdźbła ustąpić, włosa!
I wszelka pobłażliwość tu zgubi owczarnię!..
Nie będziemy rozstrzygać tutaj in uterito
sprawy. Panowie ! Zabito
owcę. O jednostkę zmalała trzoda pracowita.
Kto to zdziałał? Podsądny. Niech przepada marnie."
J26 CHIMERA
Tu, z gestem artystycznym, uderzył marszałek
potępień g^ą w dno urny od gałek
i dodał: — „Imć panów radców poproszę o zdania,"
Wstał imć baran Negretti, członek urządzania
zabaw na ogólne cele.
Jego mowa skreślda
znaczenie dobrobytu. — „W zdrowem" — mówił — „ciele
wszystko; duch wyrasta z ciiUa
jako z mierzwy zboże, —
duch rasowego, zdrowego barana,
który nie pyta, jak żyć? Wszakże wiemy. Z rana
spacer w ugorze
i lunch. Potem drzemka,
wodopój, obiadek w łubinie
i siesta higieniczna, bo przedspoczynkowa.
Są to — ani słowa —
obowiązki i prawie — jarzemka,
ale życie płynie
pełne cnót, wesela,
podobne do święta,
spokojne, bez iksa.
Tutaj hoże jagnięta
grono macior mamczy,
inne uczą się manier u dojrzałych matron;
tam się o indygienat samczy
młodzież tryksa
łbami na wyścigi;
a ówdzie mężów turniej, z którego wynika,
kogo też powołają na tron
rozpłodnika . . .
Oto jest życie jedynie
godne obywatela,
członka „żurfiksa"
arystokratycznej baraniej ligi;
kto się z tym ideałem nie godzi, niech ginie!"
Tu, na marszałka
gest, do urny upadła druga czarna g^ka.
Z kolei wstał don baran. Wielki Rozpłodowca,
MASKARADA 127
znany ze swawoli.
Gdzie tylko była owca
mająca, czy kibić
giętką, czy bujniejsza runem,
czy też wdziękiem beczenia pragnąca się wybić:
on ją pierwszy w świat wyższy „lansow^" piorunem,
i — mówiąc nawiasem, —
gdy chciała minąć kolej,
to ją brał ciupasem;
a tak, mimowoli,
szczęście mnożył ogólne i ulepszał rasę.
Łącznem spojrzeniem ojca i ojczyma
trzody, spojrzeniem jasnem, właściwem junakom,
powiódł po sejmie
i rzekł rzecz taką:
— „Płodzić dobytek — to rzeczy jądro,
rerum anima.
Kto wielkiej chętki
wszechsamczej nie ma,
ten sobie cząstkę obrał niemądrą.
Płodzić — a reszta obchodzi mniej mnie.
Co do obecnej tu delinkwentki,
to na nią raz-em
się złasił, ale mnie żgnęła w zadek
niezbyt uprzejmie,
Negretti świadek.
"Win puszczać płazem
tych się nie godzi.
Niech ginie każdy, kto samcom szkodzi ! "
Tu, na marszałka
gest, do urny upadła trzecia czarna gałka.
Następnie, głosem cichym, drżącym, eunusim,
Skop przemówił. — ,.Nad słodką płodzenia zabawę,
od której my się nieco zdała trzymać musim,
nie miałem ja milszego w życiu zatrudnienia.
Lubiłem, gdy samicy grzbiet . . . ach te wspomnienia
nie dają się zatrzeć,
128 CHIMERA
nie mogą zaróść!..
Dziś mam nogi — słabawe,
doznaję trzęsienia,
wiek już trochę oskopił moją samczą jarość,
nie mam tego wigoru, tego sił rozlewu . . .
ale i dzisiaj lubię bodajby popatrzeć,
popieścić się wełną . . .
Nie będzie to rozkoszą zdrowotną, zupełną,
ntais que voulez - vous ?
Dzisiaj - em platonik, idealista,
dziś potępiam każdego, kto zbytnio korzysta,
kto skory w czynie . . .
Podsądny — niech ginie !"
Tu, na marszałka
gest, do urny upadła czwarta czarna gałka.
Piąty głos roztacza
baran wytrawny, cieszący się opinią
ćwika i głowacza,
dla mądrości życiowej nazywany Świnią.
— „Panowie! Ja mniemam,
że dziedzictwo pożytku czyli
pozytywizm, zabawnictwo czyli
zabaweizm, płodzeniostwo czyli
płodzelityzm, oraz idealistyczne
do płci wzdychanie czyli
skopeizm: wszystkie te, dość liczne
kierunki, biegi, prądy czyli
parcia — o słówko rogów nie będziem kruszyli —
słuszne i — mniemam —
ewolucyoniczne.
Nic naprzeciw nie mam.
Zawsze i wszędzie,
taka czy inna moda, szkoła, szkółka
jakowaś być — będzie.
Świat się kręci do koła, gdy chcecie — do kółka.
W sferze polityki:
tryk - wczora, skop - dzisia,
dziś — przewaga barania, jutro — patrzysz — hsia;
MASKARADA i2p
wczoraj psów panowanie było, a dziś — kotów.
Z tego zaś wynika:
bądź na wszystko gotów;
w życiu codziennie trzeba zmieniać szyki.
Mądrość na gotowości wsparta, na liczeniu się z gotówką,
jest najlepszym izmem;
nazwałbym go — jeżeli wam chodzi o słówko
tu — gotowismem.
System ten z fanatyzmu (a to nie przechwałka),
z pesymizmu i z innych smutków duszę leczy "*...
— „Do rzeczy ! do rzeczy ! " —
przerwał głos marszałka —
„Proszę, jaka gałka?"
— „Ja za większą większością zawsze głosowałem" —
rzekł Świnia i do urny wrzucił czarną gałę.
Potem inni mówili mówcy, mniejszej mocy,
lecz niemniej czcigodni.
Więc przemawiał Tęporóg, dobroduszna dusza:
zaczął coś od etyki a skończył na zbrodni.
Najwięcej — mówił — rznięcia
odbywa się w nocy,
kiedy stróże w objęcia
wpadną Morfeusza;
to jeszcze dosyć ujdzie, lecz przy świetle bialem
zarzynać — niemoralnie. Rzucił czarną gałę.
Dalej Trykacz, estetyk, rzekł, że estetryka
może w tłum przenikać:
dość jest trykać, trykać, —
zatrykać szkodnika.
Jeszcze mówił Krzywotrycki,
też o sztuce estetryckiej,
czyli o takiem
umieniu stukania łbem, by dusza rosła.
Sztuka to podniosła, ,
ale trzeba stukać pod społecznym znakiem:
kto łbem w ofiarną
130 CHIMERA
owcq palnie
indywidualnie —
ma gałkę czarną.
Jeszcze, jeszcze mówili, ale już nie zliczy m.
Jedni mówili prawdę baranią,
niektórzy posunęli się aż do oszczerstwa,
zaś mów tłem zasadniczem
była obawa baranożerstwa,
podrzędnem — czary.
"Wszyscy chcą — kary !
Przeto kundle chwyciły szkodnika
za bary...
Ten, że tak powiem, nóż mając na krtani,
zawył w głos barani:
— „Gwałt, gwałtu, gwałtu!"
I wtedy, jak chce owa kronika,
z której czerpalim treść całokształtu
bajki, cud taki się stał tu.
Wilki, jako mąż jeden, zrzuciły domina,
i nie zważając: cnota -U to, błąd -li
jest baranina?
mimo veio owczarskie, mimo opór kundli —
co do jednego zjadły karmazyna.
Jan Lemański.
Kronika miesięczna.
GLOSSY.
„Modernizm" 1 poszukl^vacze arcydzieł. —
Co to jest „modernizm" ? Kto są „moderniści" ? Co mają znaczyć
te nonsensowe, z berlińsko-kabaretowego żargonu zapożyczone ter-
miny— w zastosowaniu do naszej literatury? Używała-ż u nas te-
go nazwiska jaka grupa, szkoła lub choćby jednostka literacka? Wy-
stępowano-ż w obronie jakiej, tak utytułowanej doktryny ? Poja-
wi^y-ż się jakie manifesty „modernistyczne", toczono-ż jakie pole-
miki, próbowano-ż uzasadniać istotę i wartość takiego kierunku
i takiej nazwy ? — Nie. Widziadło „modernizmu" i modne dziś jego
imię — podobnie jak poprzednio przeróżne dekadentyzmy, symboliz-
my, secesye i t. p. — wymyślili, a raczej splagiowali krajowi rycerze
krytyki dziennikarskiej czy „naukowej ",parodyujący don Kichota i wal-
czący uparcie z wiatrakami .. . KTÓRE SAMI POBUDOWALI— z ob-
cych naturalnie, najczęściej berlińskich, tanich materyałów. Raz nako-
niec stwierdzić trzeba kategorycznie fakt niesłychanej, tak bezczelnej
czy naiwnej, że aż śmiesznej obłudy, która jednak dotąd nie zo-
stała wystarczająco zdemaskowana i dotąd służy do bałamucenia wie-
rzących w to, co wydrukowane, czytelników.
Gdy lat temu dwadzieścia i kilka, na Zachodzie, nad wyjało-
wiała mielizną naturalizmu wezbrała potężnie fala nowej, głębokiej
twórczości i wszczął się zdumiewająco płodny ruch odrodzenia lite-
racko-artystycznego, — byli u nas ludzie, którzy, zapoznawszy się
z nim dokładnie, bezpośrednio, z pierwszej ręki, mogli i umieli
wyróżnić wewnętrzne, twórcze, jedynie wartościowe jego objawy
pośród zwykłej zewnętrznej plewy Siurm-utid-Draftg'owych frazę-
1)2 CHIMERA
sów, póz, haseł, manifestów, swarów, napaści, panegiryków, cena-
cliósNy kapliczek, plotek i anegdot. Zaznajamiali tedy społeczeństwo
własne z istotnemi talentami, z kapitalnemi dziełami, z głębokiemi
ideami, ze szlachetnemi formami piękna, wynoszonemi na brzeg
przez ten wartki prąd nowy, — nie biorąc ich zresztą sobie, ani
dając innym za wzór do niewolniczego naśladownictwa, lecz wie-
rząc niezłomnie, iż każda rzecz piękna i głęboka, dla rzeczywistych,
krzepkich indywidualności twórczych, podnietą tylko ożywczą, sty-
mulem rozbudzającym być może i musi. *)
Ale tych sumiennych badaczy, tych bezinteresownych zwia-
stunów piękna nowego było nad wyraz mało, trzech lub czterech za-
ledwie. Kolosalna większość krytyków krajowych {goPJo, rzec moż-
na śmiało), z godną uwagi pewnością siebie, rozprawiała jednocześ-
nie (i rozprawia do dzisiaj) o „nowych prądach na Zachodzie", nie
mając o nich najmniejszego pojęcia, nie wiedząc, kto je reprezen-
tuje, nie znając bezpośrednio, z dzieł twórczych, ani jednego pra-
wie z wybitnych istotnie autorów, i polegając wyłącznie na plotkach
i anegdotach dziennikarskich, na niedołężnych pamfletach doktry-
nerskich w rodzaju Nordau'owskiego Enłartung i na manifestach
różnj^ch niezdarnych, ale tem hałaśliwszych ciurów i maruderów
armii odrodzenia. Sypały się lawiną artykuły, rozprawy, bro-
szury, książki, „Schyłki", „Rozkłady", filozofie dekadentyzmów,
symbolizmów, instrumentyzmów, a później secesyonizmów i moder-
nizmów. Zdawać się mogło, iż nowy ów ruch literacko-artystyczny
nigdzie tylu, co u nas, nie znalazł znawców, analistów i komenta-
torów. Tymczasem, całe te stosy makulatury dostarczały czytelni-
kom — obok zdawkowej, wytartej, wszędzie zastosować się dającej
i wszędzie nic nie znaczącej frazeologii — tylko kumoszkowskich
plotek (o zepsuciu Baudelaire'a, o alkoholizmie i więzieniu Ver-
laine'a, o zboczeniach płciowych Oskara Wilde'a lub ... — oh,
jakaż hatite nouveaute! — Stefana George'a, o satanizmach Huysmans'a
i Peladan'a, o kawiarnianych lub kabaretowych posiedzeniach
*) I wiara nie zawiodła, a praca nie była daremną. Znalazło się wprawdzie
kilku karyerowiczów czy snobów, którzy niewolniczo jęli naśladować czy to Maeter-
lincka, czy Heredię, czy Nietzschego, czy Rimbauda, ale były to chwiejne bluszcze, któ •
re wogóle cośkolwiek naśladować musiały, czego najlepszym dowodem ich szybkie
i równie powierzchowne przerzucenie się ku jeszcze modniejszym rzeczom: swojsko-
ściom, rostando-hauptmanizmom ł t p. Na wszystkie rzeczywiste, wielkie talenty 6w
podmuch z zachodu podziałał wj'zwalająco i skrzepiająco, rozwiał zatęcMizny, prócłina,
pleśnie doktryn i nawyknień, zwrócił ku wnętrzu własnemu, skłonił do pogłębienia się
i skupienia — i był pierwszym powodem owych nieoczekiwanych, olśniewających trans-
figuracyj, na które dziś patrzymy.
GLOSSY ijj
cenac/e^ów, o komerażach, zawiściach, manifestach i kontr-manife-
stach) — albo też najbałamutniejszych nonsensów i banialuk literac-
kich i estetycznych (o teoryach Gauthier'a (sic) i Banville'a „nieżą-
dających od poety ani natchnienia, ani wielkiego rozumu", o vers-
libre' yzmach Verlaine'a (!?), o zawiłościach i sztucznościach Bau-
delaire'a, o muzyce wiersza mającej jakoby zastępować treść (!!),
o „supremacyi" formy i jednocześnie o zepsuciu języka, składni,
wiersza u dekadentów i symbolistów, etc. etc. etc). W ciągu papla-
niny tej, ani jedna cecha rzeczywista nowego zwrotu w literaturze
i sztuce nie została wyraziście stwierdzoną i scharakteryzowaną, ani
jeden wybitny talent — należycie odczutym, zanalizowanym i oce-
nionym. "Wszystkie owe zwalczane szkoły, kierunki, etykiety, jak
były, tak są czemś zupełnie niepewnem, z powietrza wziętem, fan-
tastycznem, widmowem, najświeższe zaś próby ogólnej charaktery-
zacyi spółczesnego przełomu literacko - artystycznego, jako nowego
romantyzmu czy neoromantyzmu, stanowią bezcelową tautologię
dwóch niewiadomych (bo naprzód należałoby załatwić się ze sporną
do dziś kwestyą istoty romantyzmu), oraz rezygnacyę poniekąd,
przyznanie się do niezdolności określania inaczej jak przez analogie.
Co do poszczególnych postaci — jeżeli dla przykładu weźmiemy li-
teraturę francuzką — któż, przebrnąwszy całą powódź studyów, szki-
ców i uwag o „nowych prądach Zachodu," dowiedział się czego-
kolwiek o takich pierwszorzędnych pisarzach, jak H. de Rćgnier,
Fr. Viele - Griffin, R. de Gourmont, M. Schwob, Saint - Pol - Roux,
A. Gide, P. Fort, K. Mauclair, i t. d. ? Gorzej — któż, do ostatnich czasów
wiedział coś istotnego o omawianych, a raczej oplotkowywanych tak
często w wypracowaniach tych — Verlaine'ie, Mallarmć'm, Yilliers de
risle Adam'ie, Peladan'ie, Leonie Bloy, Laforgue'u, Rimbaud'zie ? Po-
dziwy i zdumienia czytelników, gdy jęły się pojawiać w odpowied-
nich przekładach niektóre kapitalne dzieła tych wysokich twórców,
świadczą najlepiej, iż, po tylu mniemanych „badaniach" nowych prą-
dów, wszystkie potężniejsze i rzeczywiście przemianę, zwrot repre-
zentujące talenty zupełną były nowością i niespodzianką. A co do
odrodzenia belgijskiego, toć przecież świeżo jeden z tych, co, chcąc
okazać wyższość „krytyki" własnej nad „wielbicielstwem" innych,
zaręczali, iż „do ubóstwiających Maeterlincka nie należą," — oświad-
czył urbi et orbi, że „nowa Belgia znalazła swój wyraz pełny i cało-
kształtny w Maeterlincku." A Yerhaeren, Eekhoud, Lemonnier, De-
molder, Rodenbach, Giraud, Elskamp, Mockel, nie niżsi bynajmniej
talentem od Maeterlincka, a takie zupełnie inne, bardziej snadż jesz-
cze zasadnicze rysy i cechy „nowej Belgii" w dziełach swych uwy-
1^4 CHIMERA
datniający? Ale prawda: żaden z nich nie jeździł, jak Maeterlinck
z ostatniemi sztukami swojemi, po całej Europie, żaden przeto „nie
wsławił rodu i nie podniósł go do wyżyn wszechludzkiego hołdu
i uznania." A przy tern o żadnym z nich niema gotowej pod ręką
monografii . . .
Tej zwartej ławie dyskutujących de lana caprina „krytyków"
solą w oku być, naturalnie, musieli wspomnani wyżej nieUczni znaw-
cy istotni spółczesnej twórczości Zachodu, wyrywający im niejako
grunt z pod nóg, demaskujący ich absolutną nieznajomość rzeczy,
wykazujący potęgę autorów i dzieł, których oni dopatrzyć się nie
mogli, odsłaniający piękno tam, gdzie oni znajdowali tylko ohydy, cho-
robliwości, karyerowiczowstwa lub śmieszności. Trzeba było zdys-
kredytować dyskretnie tych niewygodnych koneserów, podkopać
znaczenie ich słów, zbagatelizować lub też uczynić podejrzanemi ich
wnioski i twierdzenia. I rozpoczęła się komedya, homerycznego
śmiechu tem godniejsza, że nikt się na niej nie poznał i nikt się nie
śmiał. Ludzie operujący całe życie najbardziej zużytemi liczmanami
słów i wyobrażeń wykrzykiwali przed ich wywodami z hamletow-
skim patosem : słowa, słowa, słowa ! „Nierozumiejący z zasady" za-
ręczali subtelnie, iż znawców tych może zrozumieć chyba ten, co
już „z innych źródeł" coś wie o rzeczy. Impotenci uwielbienia,
czyli warszawsko - lub krakowsko - naukowi krytycy, jęli wytrwale,
uporczywie, przy każdej sposobności suggerować z protekcyonalnie -
wzgardliwym przydechem, iż są to tylko „wielbiciele" (porównaj
filisterski akcent w wyrażeniu : „to poeta ! "), t. j., ludzie, którym zbyt
gorąca admiracya nie pozwala patrzeć jasno, krytycznie, i każe podzi-
wiać naiwnie nawet dziwactwa, waryacye, blagi i eksperymenty dane-
go autora. Przeszczepiacze najmizerniejszych zagranicznych anegdot
reporterskich, występując niby w obronie „krytyki i twórczości samo-
rodnej," zarzucać im poczęli niemniej ustawicznie (ufni, że największe
głupstwo, stale powtarzane, wreszcie się utrze) — „przeszczepianie
idei obcych," tak jakby całe dzieje literatury i sztuki nie były ciągłą
wędrówką, ciągłą wymianą, ciągłą transformacyą idei, i tak jakby
wielka idea, swoja czy obca, stara czy nowa, nie była zawsze płod-
nym posiewem, o ile — naturalnie — na krzepką, nie bojącą się
o „złamanie swej indywidualności" natrafi duszę. Pacanowscy „świa-
towcy," którzy, o ile wyjrzeli za granicę swego powiatu, trafiali od-
Bazu i niezmiennie na „bijące sercem świata" bulwary albo do peł-
nego „Sturm - und - Drang'owych" plotek i meskineryj kabaretu, pró-
bowah „delikatnie" wyszydzać zaściankowość, parafiańszczyznę „uwiel-
bień" dla jakichś tam obcych autorów czy artystów, których nie po-
GLOSSY ijs
stanowiono jeszcze nazywać prometejskimi. Karyerowicze, wresz-
cie, i snoby, którzy, dowiedziawszy się o „modnych" za granicą
(jak im się zdawało) przedstawicielach „nowych prądów," nie omie-
szkaU pierwsi niewolniczo ich naśladować, naturalnie z najbardziej
powierzchownej, manierycznej strony, — uważali za stosowne, zwró-
ciwszy się ze zdumiewającą giętkością ku innym, jeszcze modniej-
szym bogom, insynuować, gwoli osłonięciu sobie tyłów, iż owi „wiel-
biciele" zagranicznych nowatorów są też, we własnych pracach, ich
naśladowcami, oraz wrogimi wszelkiej swojskości i samodzielności
apostołami ich doktryn i estetyk.
Ztąd był już tylko krok jeden do odnalezienia naszych krajo-
wych, identycznych z zachodniemi, „nowych prądów." Skoro ma-
my wielbicieli, przeszczepiaczy, apostołów i nawet pierwszych na-
śladowców nowatorstwa zagranicznego, więc muszą być i tacy, któ-
rzy uwielbieniu temu porwać się dali, na których przeszczepiane
idee się przyjęły, którzy niezwłocznie prozelitami się stali żarliwymi,
którzy za pierwszymi naśladowcami hurmą poszli. Więc — mamy
własnych, swojskich dekadentów, symbolistów, instrumentystów, se-
cesyonistów, modernistów. Wniosek trochę nazbyt od ogona się za-
czynający — bo zdawałoby się, iż, aby módz wydawać syntetyczne
sądy o szkołach, kierunkach i zwrotach całych w literaturze czy sztu-
ce, należałoby naprzód przyjrzeć się ich najwybitniejszym przedsta-
wicielom, rozebrać ich cechy zasadnicze — i odszukać najogólniej-
sze, wspólnie ich wszystkich, pomimo różnic indywidualnych, cha-
rakteryzujące rysy. Nic podobnego nie zrobiono. Na owej kolosal-
nej farsie z zagranicznemi „nowemi prądami" przekonano się do-
wodnie, że łatwiej wojować z zewnętrznościami, z anegdotami i plot-
kami, niż z ideami, które trzeba mozolnie wyczytywać i wyrozumie-
wać, oraz że wygodniej i bezpieczniej gadać o szkołach, kierunkach,
etc, i to, o ile można, nieokreślonych, niż o poszczególnych osobi-
stościach i dziełach, bo wtedy i fantazyować można swobodnie i nie
obawiać się żadnych replik, sprostowań i . . . kompromitacyj. Z tego
punktu widzenia, fakt, że w kraju nietylko NIKT nie przystrajał się
w te cudzoziemskie etykiety, lecz wogóle NIE BYŁO żadnych grup,
szkół, haseł, gromadnych Sturm-und-Drang'ów*), mógł się wydać
*) Nie wchodząc w zbyt szeroką kwestyę powodów oraz dodatniości czy ujem-
ności zjawiska, — stwierdzić tu musimy, iż od najdawniejszych aż po ostatnie czasy
nie znaleźć w piśmiennictwie naszem śladów tego tak wybitnie charakteryzującego fran-
cuzów (a poniekąd i niemców) esprit (Tenrśgimentement et d'€tiquettage immśdiat.
U nas każdy chodził swojemi drogami, każdy mówił za siebie tylko, a mówił zawsze
naprzód dziełami, nie zaś hasłami lub teoryami. Żadnych antycypujących twórczość
1)6 CHIMERA
tylko nader szczęśliwym i pożądanym. Odbierało to wprawdzie
możność zaczepienia się o cośkolwiek w rzeczywistości, ale za to
swoboda „twórcza" żadnych już stanowczo nie miała granic. STWA-
RZANO tedy bez wahania — ściśle, rzecz prosta, według zagranicz-
nych fasonów — WIDZIADŁA różnych „prądów" i „kierunków,"
a uporczywością i gw^townością napaści na te „nowinki" — w imię
najświętszych podobno ideałów społecznych, narodowych, życiowych,
prometejskich i t. p. — starano się, nie bez skutku, niestety, prze-
konaćj czytelników o [^rzeczywistości groźnych mirażów. I lat już
i gromadnie za sztandar branych manifestów nie znaleźć w literaturze naszej. Walka
romantj'k6w z klasykami była u nas, właściwie, starciem osobistem Mickiewicza z kry-
tyką warszawską, a odpowiedź „krytykom i recenzentom" — raczej ostatnim tej walki
etapem, aniżeli zapowiadającym ją manifestem. Próby regionalnych, przynajmniej z na-
zwiska, wyodrębnień (t. zw. szkół mazowieckich, ukraińskich i in.) również do indywi-
dualnych sprowadzały się wymiarów — i przez twórczość raczej mówić zamierzały, niż
przez rewolucyjne napory. „Cyganerya warszawska" była czemś zupełnie luźnem, ter-
minem raczej towarzyskini, obyczajowym, aniżeU historyczno - literackim. W Murgerow-
skiej „Bohemę", między nazwiskiem a twórczością uczestników daleko ściślejszy zacho-
dził związek. W ostatnich czasach, artykuły A. Górskiego o „Młodej Polsce" przedsta-
wiają raczej czysto osobisty pogląd na stany duszne spółczesnych generacyj twórczych,
aniżeli dogmatyczne lub apostolskie oświadczenie się w imieniu jakiejś zbiorowości,
Przybyszewski pisze swe „Confiteor" nie jako program, lecz jako syntezę własnych.
Indywidualnych pojęć o sztuce, jako teoretyczny poniekąd epilog do poprzednio
ogłoszonych dzieł twórczych. „Życie" krakowskie drukuje nie wjznawców tylko, nie
członków sekty, lecz od Przybyszewskiego do Sieroszewskiego. „Chimera" wreszcie —
z którą lepiej snadź byłoby zaznajamiać się z niej samej, aniżeli z bezdennie naiwnych
czy mizernie wykrętnych insj'nuacyj o propagowanej „pono" przez nią sztuce „nierucho-
mej", „pozbawionej treści", „drepczącej po ścieżkach muzealnych", „wrogiej życiu", „za-
mkniętej w wieżach takich czy innych", etc. etc. — „Chimera", powtarzamy, przypomniała
tylko najgłębsze, niezmienne podstawy sztuki, obowiązujące nawet w epokach dokony-
wanych w niej „rewolucyj". Postawiła ona postulaty, niedogodne tylko dla wszelkich
surogatów i plew, ale tak szerokie, że każdy talent istotny, każdy twórca prawy, każde
dzieło wielkie, swobodnie w nich, mimo różnic indywidualnycti, obracać się może. Żą-
dała, aby każdy dawał siebie, tylko siebie, nie powierzchowne wszakże i przemijające
swe cechy, lecz swą głąb', swoją istotę, swe ku wieczności zwrócone oblicze. Druko-
wała płody wszystkich krajów, epok, szkół i kierunków, o ile tylko były to dzieła
szczerego, głębokiego natchnienia.
Gdzież są tedy owe wyłączne, doktrynalne prądy, kierunki, szkoły, sekty, ka-
pliczki, których istnienie tak długo wmawiano cierpliwym czytelnikom? Zwrot wielki
zarysowuje się wyraziście w całej nowej literaturze. Jest coś, co niewidzialnie łączy
ostatnie dzieła Żeromskiego, Kasprowicza, Wyspiańskiego, Berenta, Komornickiej, Rey-
monta, Micińskiego, Staffa, Lemańskiego i innych, ale każdy z tych autorów idzie tak
odmiennemi drogami, że owo dno wspólne, dopiero po głębokiem odczuciu każdego
z nich zosobna, odsłonić się może. Że za każdym z tych prawych twórców tłoczy się
ciżba snobów i naśladowców, nikt nie zaprzecza. Ale zdawałoby się, że, charaktery-
zując piśmiennictwo danego okresu, należy brać pod uwagę tylko istotne talenty, nie
zaś parodyujące ich zgraje maruderów. Inaczej dzieje literaturj' zmieniłyby się w hi-
storyę głupstwa i grafomanii.
GLOSSY ijj
oto dziesięć toczy się walka zajadła z rozmaitemi - izmami swoj-
skiemi, prowadzona w ten sam sposób i temi samemi środkami, co
przedtem walka z nowatorstwem zagranicznem. Nie zliczyć wszyst-
kich alkoholizmów, zepsuć, bezbożności, niemoralności, perwersyj *),
nienawiści do tłumów, tendencyj anti - społecznych, feodalności, okru-
cieństw, wrogości względem życia, egoizmów, zarozumiałości, syba-
rytyzmów, bizantynizmów, bezdusznych cyzelerstw, waryackich roz-
wichrzeń, zdechlackich zblazowań, pesymizmów, mistycyzmów, nie-
zrozumiałości, póz, nieszczerości, nienowości, płytkości, zapędów ka-
ryerowiczowskich etc. etc, które spokojnie zapisywano na ich ra-
chunek. Że w tym zdumiewającym konglomeracie różnych rodza-
jów „zwyrodnienia i upadku," jedne przeczyły drugim, cóż to szko-
dziło? Kropla, często padając, wyżłobi skałę. Czegóż nie mógłby
dokonać walący się nieustannie przez lat tyle na miększe mózgi czy-
telników wodospad codziennych, tygodniowych i miesięcznych aneg-
dot, plotek, zarzutów, oskarżeń, denuncyacyj i fulminacyj, jakiemł
różni „obrońcy dóbr moralnych człowieka", „chowani na świetnych
wzorach prometeiści", monopolizujący wszechwiedzę filozofowie.
a za ich przykładem niepoliczeni, wolno praktykujący w literaturze
lekarze, księża, adwokaci, reporterzy i t. p., obrzucali — kolejno, lecz
niezmiennie — coraz nowych - istów i - entów ? To też nie dziw, iż
szerokie warstwy poczęły wierzyć w istnienie jakichś potwornych
band, sekt i klanów, dążących do zaguby moralnej społeczeństwa,
i patrzyły z uwielbieniem na krytyków - figlarzy, biorąc ich za he-
roicznych obrońców na ostatnich okopach ideałów i cnót tradycyj-
nych. Dziwniej uderza, iż nawet świadomi rzeczy i nawskróś rze-
telni pisarze dali się porwać temu sztucznie wytworzonemu prądo-
wi — jeśli nie opinii, to języka, i, mówiąc o rzeczywistości, używać
jęli terminów, nic z nią niemających wspólnego **). Przyczynił się
do tego zapewne fakt, iż do ostatnich chwil owa walka z widmami
*) Toć pewien (bardzo podobno poważny i podobno szanujący się) krytyk nie
cofnął się przed taką inąuałiflable śnormitś, że dekadenci nasi wielbią tak bardzo
TFaifctrj/e Wagnerowskie jedynie z powodu zachodzącego w dramacie tym... kazirodztwa!
**) Nawet Chmielowski, którego szczere, gorące pragnienie bezstronności jas-
nem światłem połyska w tej mrocznej dobie kłamstw umownycti, — tu i owdzie posłu-
guje się temi fatszywemi etykietami. Nawet Matuszewski, w swej cennej i świadczącej
o szerokich, bezpośrednich badaniach książce: „Słowacki i nowa sztuka", acz zaznacza
wyraźnie, iż „dzisiaj każdy modernista stara się stworzyć aeeesyą na własny rachunek,
pragnie wyróżnić się od reszty, zaakcentować swą odrębność i niezawisłość" (str. 46),
czyli — innemi słowy — że żadnych szkół, sekt, żadnych zbiorowych programów
niema, — na tejże samej wszakże str. używa wyrażenia: „program szkoły modernistycz-
nej"; gdzieindziej (str. 40) widzi nawet wyraźne szkoły tej „odłamy: dekadentyzm, sym-
138 CHIMERA
swojskich dekadentyzmów czy modemizmów sprowadzała się muso-
wo do jednostronnych napaści. Nie bronił się, nie replikował nikt,
bo . . . fikcye są cierpliwe, a rzeczywistych dekadentów czy moder-
nistów nie było. Milczenie to przyjęto jako tacitum consensum mnie-
manych obwinionych. Zapytać, kto mianowicie należy do ich licz-
by, — jakoś nikomu nie przyszło do głowy.
Ale podczas gdy twórcy - pogromcy różnych - izmów odgry-
wali swe jałowe turnieje z tak czy inaczej poprzebieranemi mane-
kinami szkół, sekt i kierunków, — wielki wiew odrodzenny szedł istot-
nie przez nasze piśmiennictwo, pogłębiały się duchy, powstawały
nowe potężne talenty, transfigurowały się do niepoznania inne, już
spokojnie do jakiejś przegródki zakwalifikowane, rodziły się nowe
idee, nowe postacie piękna, nowe aspiracye, wizye, tęsknot}'^, nowe
obrazy, nowe ekspresye, język nowy. A działo się to bez hałasu,
bez gromadnych wystąpień, bez frazeologij i manifestów, w wielo-
letnich częstokroć, a tak głębokich wysamotnieniach i skupianiach
się w sobie, że nawet jedni z tych przyszłych odnowicieU nic nie
wiedzieli o drugich. Aż nadszedł wreszcie błogosławiony zbiorów
czas, przeszczodra doba wielkiego dojrzewania, kiedy te najmocniej-
sze, te predestynowane kłosy i latorośle, niby w zaświatowej jakiejś
zadumie, chylą się pod brzemieniem pełnego treści żywotnej plo-
nów bogactwa. Jednocześnie prawie, w ciągu lat kilku zaledwie,
pojawił się cały szereg dzieł kapitalnych, światy nowe odsłaniają-
cych, epokowych razem i wiecznych, — i nietylko owe mniejszości,
z których „zawsze promień inicyatyw świta", lecz nawet szerokie
„ciżby bezkrytyczne" drgnęły przeczuciem, iż wielkie jakieś dzieje
się objawienie, iż staje się Piękno. Stara tradycya urzędowej kry-
tyki, mająca źródło w lenistwie ducha, maskowanem pozorami uwiel-
bienia dla arcydzieł przeszłości, nakazywała zwalczać tych porzu-
cających udeptane szlaki i nowemi drogami ku ostatniej Thule piel-
grzymujących wędrowców. Gdy więc, pod parciem rzeczywistości,
trzeba było porzucić dziedzinę mar i orzec coś o autentycznych
autorach i dziełach, najprostszem i najskuteczniejszem wydało się
przystosować hurtem do nich wypróbowane już podczas harców
z widmami i zohydzone wystarczająco etykiety. I tryumfalny za-
brzmiał okrzyk: „Oto oni! oto ci właśnie, o których mówiliśmy! oto
bolizm, prerafaebtyzm etc"; mówi co chwila o „krytyce stojącej poza szkołami i sekta-
mi"; zbyt wiele, stosunkowo, wyprowadza wniosków z teoryj (robiąc z nich w ten spo-
sób, jakieś „manifesty"), a zamało z dzieł; wreszcie, w tytule nawet uzupełnia wystar-
czające aż nadto wyrażenie „nowa sztuka" dwuznacznym, co najmniej, pod tytułem „mo-
dernizm."
GLOSSY 139
dekadenci, symboliści, moderniści ! " Niestety, radość była krótka —
i pożałowano niezwłocznie spokojnycti, beztroskicłi utarczek z fikcya-
mi. Nie o tem nawet mówimy, iż zaprzeczenia jęły padać twarde,
stanowcze, bolesne, kompromitujące *). Z niemi możnaby sobie —
taką lub inną metodą — jeszcze poradzić. Gorzej, iż broń anegdot,
plotek, denuncyacyj, z takiem powodzeniem w tamtych turniejach
używana, tutaj okazała się bezskuteczną. Namiętnie czepiono się
krakowskiego „Paona", później cynicznie uogólniano plotki o Przyby-
szewskim — ale wszystkiego tego nie na długo starczyło. Mniemani
dekadenci czy moderniści nie dawali gawędom i baśniom żadnej
strawy, nie wałęsali się po rynku literackim, nie pozowali przed
publicznością, nie urządzali żadnych orgij kabaretowych, nie wyda-
wali żadnych manifestów, a jeśli czem się odróżniah, to większą pro-
stotą i naturalnością, niż zwyczajni ludzie. Trzeba było, zamiast ży-
ciem autorów, zająć się ich twórczością, ich dziełami, — a wtedy
istna już nastała wieża Babel. Sztuczne, ciasne formułki i szematy —
ani rusz — nie mogły zgodzić się z rzeczywistością, sądy krzyżowa-
ły się, kłóciły, zaprzeczały sobie wzajemnie. Ten przeciwstawiał
wszelakim -izmom — Kasprowicza, jako zdrową, krzepką, samorzutną,
nawskróś swojską, chłopską naturę ; tamten, rozbierając ostatnie
utwory tegoż poety, odnajdował w nich wszystkie typowe cechy
zupełnie wyraźnego dekadentyzmu. Jeden zaznaczał z naciskiem
*) Interesowani przyjmowali je z początku, nader politycznie, gtębokiem milcze-
niem. Na te specyalnie kwestye i zarzuty ogłuchli chwilowo doszczętnie. Aż znalazł
się jeden śmielszej natury i rzewne jął wywodzić żale, iż „najoddańsi przyjaciele i naj-
czystsze odrośle (modernizmu) wypierają się go i wstydzą", co — według wielkoduszne-
go sędziego— ma być pono małodusznością. Chybione salto mortale! Przedewszystkiem,
któregoż to modernizmu? bo, jeśli sądzić z wyliczonych (podług książki Matuszewskie-
go) jego „tematów" (??), musiało być kilka rodzajów tego kierunku czy szkoły. W jed-
nym owe „tematy" stanowczoby się pokłóciły. Powtóre, gdyby nawet istnieli jacyś przy-
jaciele jakiegoś modernizmu, mieliby zupełnie „wielkoduszne" prawo i nawet obowiązek
wyprzeć się go z chwilą poznania, że był głupstwem. Wreszoie, czyż może się ktokol-
wiek wypierać i wstydzić tego, do czego nigdy się nie przyznawał, co zawsze— jak
wykazano wyżej — za śmieszność i anegdotyczną uważał mizeryę? Tak, podział na
szkoły, kierunki, epoki jest zawsze sztuczny, i niema co wmawiać go tym, którzy go
zawsze odrzucali. 1 daremne też będą w piśmiennictwie naszem próby importowania
„burz i naporów", rewolucyjnych rozmachów, „die rUcksichtslos die alten Formen spren-
gen". U nas czuło się zawsze, iż rzeczą ważniejszą od rozbijania form starych jest
tworzenie nowych, iż w zgiełkach i wirach gromadnych „naporów" powstawać mogą
tylko trybuńskie frazesy, malownicze anegdoty i młodzieńczo niedonoszone dzieła, a wiel-
ka, prawa twórczość że poczyna się z chwilą, gdy poeta zapomina o rowolucyach, prze-
łomach, epokach, przeszłościach i przyszłościach, skupia się w ciszy i odosobnieniu, zo-
staje sam na sam ze światem, który mu się w duszy rodzi, i Jakubowa rozpoczyna wal-
kę, by „nieskończoność zawrzeć w kształtów cieśni". To jest żar święty, jedyny;
tamto — słomiany jeno ogień, praktyczne — co najwyżej — mogący mieć znaczenie.
140 CHIMERA
iż „podążający piastowskiemi (?) szlaki" Wyspiański odsuwa się od
wszelkich grasujących u nas, a importowanych z zagranicy sek-
ciarstw i szkółek; drugi z największą łatwością wykazywał w nim
symboUstę najczystszej wody, Berent był dla różnych krytyków —
naprzemian — to okazem typowym sekciarstwa modernistycznego, to
znowu nieubłaganym satyrykiem, odsłaniającym bezlitośnie całą „nę-
dzę moralną" dekadencyi współczesnej. Nawet Żeromski i Siero-
szewski — ostatnie reduty, wysuwane najwytrwalej i najzgodniej
przeciwko mniemanej nawale „nowych prądów" — nie uniknęli
(zwłaszcza po Popiołach i Jang - hun - tsy) podejrzeń z tej i owej
strony o wyraźne zabarwienie „modernistyczne". Te bajeczne, kom-
promitujące sprzeczności w sądach i ocenach, wy"wołując zamęt nie-
opisany, zdoln}"^ zdemaskować całą ukrytą fabrykę - ismów, ostrzegły
wkrótce wynalazców owych fikcyj, że tutaj, jak nigdzie, notnina sunt
odiosa, i że lepiej wycofać się nieznacznie ku poprzednim „bez-
imiennościom". Po książce wszakże Matuszewskiego, stwierdzającej
wyraźnie — mimo wspomnianych wyżej lapsus'ów terminologii —
zwrot ogólny w całej literaturze i sztuce, ale zarazem nieistnienie
szkół, sekt, kapliczek etc, — trudno było ciągnąć dalej dawną kam-
panię przeciwko tym ostatnim, a zwrócić ją naraz otwarcie prze-
ciwko całej nowej literaturze (z wyjątkiem kilku niepokalanych, nie-
szkodliwych, ale teź opłakanych mierności) wydawało się nieco ry-
zykownem. Poczęto tedy operować etykietami ostrożnie, chwiejnie,
dwuznacznie, tak, aby czytelnik — wedle chęci i skłonności — mógł
poza niemi widzieć bądź jednostronne klany i sekty, bądź całe dzi-
siejsze generacye twórcze, i aby w ten sposób krytyk miał zawsze
otwartą do wymknięcia się furtkę. Niestet}', przy lawirowaniu ta-
kiem najłatwiej właśnie o jakiś „w^ypadek nieszczęśliwy". Oto przy-
kład najświeższy, wystarczająco charakterystyczny. Ze starego, zmur-
sz^ego okopu pada hypochondryczne, żółciowe szyderstwo pod
adresem „naszych dekadentów" (== modernistów, symbolistów, etc),
którzy „nowy neoromatyzm ogłaszają jako fenomenalny rozkwit twór-
czości poetyckiej, jakoby w tej chwili okazalszej, niż w jakimbądź
innym kraju i narodzie w Europie", podczas gdy, według krytyka,
w porównaniu z europejczykami „stalibyśmy gdzieś na szarym koń-
cu, pomiędzy ostatnimi z ostatnich". A z innej znowu czatowni, na
Akropolu megalomanii, — wprost odwrotny pocisk : „Modernizm
czeka na swego geniusza, — tak mniej więcej określa swe nadzieje
ogromna rzesza dzisiejszych artystów i ich satelitów". A nieco da-
lej : „Modernizm nie ma prawa dowodzić (więc widocznie dowo-
dzi ?), że mu genialny wyobraziciel niepotrzebny, i że nie ma w so-
GLOSSY 141
bie ambicyi wydania arcydzieła kierunku". — O kimże mówi ten,
a o kim tamten krytyk? Istnieją- ż jacyś „dekadenci", pełni podzi-
wu i uwielbienia dla dzisiejszego rozkwitu literatury naszej, i tuż
obok nich inni znów jacyś „moderniści", to wyczekujący swego ge-
niusza, to znowu zrzekający się go, jako rzeczy zbytecznej ? Któż
są jedni, kto drudzy? Czemuż nie słyszymy o jakichś sporach
i walkach między nimi, skoro ich zdania tak biegunowo się różnią?
Rzecz prosta: dla tego, że ani jedni ani drudzy nie istnieją; że są
to tylko zapożyczone z Zachodu „sposoby wyrażania się" pp. kryty-
ków, do których sami oni zresztą nie przywiązują wagi ; że nie
o żadne szkoły czy sekty tu chodzi, lecz o coś zupełnie innego : o stare,
odwieczne, za każdym razem z tą samą powtarzające się intensywnością,
zwalczanie wszystkiego, co nowe, wielkie, arcydzielne, co daje „un sens
plus pur aux mots de la tribu", co zmusza duchy leniwe do podniesienia
się z wyleżanych barłogów, co w megalomańskich miernościach zawiść
budzi i gorycz rozjadłą. Bo na jednym tylko punkcie wszyscy ci
panowie się godzą: że dzisiaj jesteśmy ostatnimi z ostatnich, że dzi-
siejsza literatura to niewyklarowane fermenty lub bigosy amatorskie,
że modernizm choruje na niemoc, że umie tylko przywłaszczać so-
bie dawniejsze lub cudze temata i poglądy, że własnego geniuszu
i arcydzieła napewno nie stworzy, o ile sam się nie przetworzy
i nie wyszlachetnieje. Wszystko to — pomnijmy — „gada się" w chwili,
gdy królewskim, zaiste, orszakiem pojawiają się Popioły, Na wzgó-
rzu śmiercią Salve regina, Próchno, Klątwa, Achilleis, Chłopi, liryki
Micińskiego i Staffa, cały szereg arcytworów, niosących owo wielkie,
wieczne a wiecznie nowe życie ducha, owo życie, „co wzbija się
ponad życie". I nietylko gada się, lecz uzasadnia koziołkującemi
niezgrabnie sofizmatami o „dwojakim podziwie" dla dzieła sztuki.
Nie, uwielbienie, to pierwsze źródło wielkiej krytyki, jest tylko jed-
no. „Nie widziałoby słońca oko, gdyby nie stało się słońcu podob-
nem", powiada stary Plotyn; „nie dojrzy Piękna dusza, jeśli piękną
się nie stała". A dusza piękną się staje, gdy otrząśnie się z leni-
wego bezwładu i pozbędzie największej śmieszności człowieczej :
miłości własnej. Wtedy nie będzie się ona gramoliła na wierzch
oglądanego dzieła, nie będzie mu narzucała żadnego „wymarzonego"
mętnie, na podstawie przeszłości sztuki, „wzoru (!!) twórczości",
nie będzie czuła obawy, aby się nie poniżyć (!) przez uwielbienie,
aby się nie stać giermkiem twórcy jeno, — lecz zjednoczy się z dzie-
łem, podobnie jak twórca jego z bytem, odda mu się bezgranicznie
i przez to ogarnie, wchłonie je aż do owych pogranicz, kędy drze-
mią „wsiane nieświadomie ziarna potęgi", rozświeci wszystkie labi-
142 CHIMERA
rynty tego królestwa piękności, odsłoni wszystkie jego tajnie, spełni
wielkie zadanie wyświadomienia, zwiastowania światłości, zapłodnie-
nia dusz innych. Praca to już czysto twórcza — i Hello ma słusz-
ność, że w tem znaczeniu „krj^tyka jest jedną ze Sztuk najwyższych".
Tylko tą drogą wypowiada się w teraźniejszości słowa dni przyszłych.
Wszelkie inne metody poszukiwania „arcydzieł przyszłości" świadczą
tylko, że ród Tersytesów nigdy snadż nie wygaśnie.
Tredecim.
P01VIESC.
M. Komornicka. Biesy. Warszawa. Nakt. „Chimery." — \Vł. SŁ Reymont. Ko-
murasaki. Warszawa. Nakł. „Chimery." — W. Berent. Fachowiec. Warszawa. Ge-
bethner i Wolff.— J. Zeyer. Król Kofetua. Warszawa. Nakł. „Chimery." — Bret-Har-
te. Ostatnie nowele. Warszawa. Bibl. Dz. Wyb. — G. Sand. Ostatnia z Aldinich.
Warszawa. Bibl. Dz. Wyb. — H. Zbierzchowski. Przed wchodem słońca. Lwów.
Księg. Polska. — C. Walewska. Historya dzieci. Warszawa. Bibl. Dz. Wyb. — St
Gacki. Rozdzwiąki. Warszawa. J. Fiszer.
Biesy — przez Maryę Komornicką. — Dzieje wyszarpywania
się jednostki z ogólnych szablonów otamowawczych, z których się
składają stany rodzinno - społeczno - towarzyskich bytowań. Szczytna
swoją aż raniącą szczerością, nieoglądająca się za rozgrzeszeniem
i nieobiecująca skruchy ani pokuty spowiedź. Syntetyczny opis
golgoty, którą przebywa dusza królewsko - sieroca, gnana pragnie-
niem zwycięztwa nad swojem Nie - Ja i dążąca do przedostania
się w swój kraj rodzinny — w dziedzinę królowania najpłomienist-
szych uzewnętrznień. W Biesach, niby melodya oceanicznych fa-
lowań, dźwięczy motyw tęsknoty ku dalom niezmiernym, ku głębi-
nowym źródłom marzenia, sztuki, tajemniczych objawień i prze-
czuć, — ku temu, słowem, co stanowi PIĘKNO, ów najczystszy
pierwiastek życia, płynący jak zdrój, pod pokładami widomości co-
dziennej z jej nieruchomemi ustaleniznami i martwotą. Styl Biesów,
zawrotny, skrótowy, ma wdzięk kobiecej niecierpliwości, pośpiechu
i żaru, niekiedy rozgorywa w namiętną aż pulsacyę, niekiedy zdu-
miewa zimnem jaśnieniem myśli, które są obrazami, i migotaniem
obrazów, w tysiączne rozpylających się drgnienia myślowe. Styl
ten wytwarza rytmikę wartką, bystrą, czasem prawie że opryskliwą,
toczącą się „z szumem wodospadów, w których twór żaden nie
ugasi pragnienia, bo są zbyt rwące i szalone prądem ofiarności."
Styl ten w niektórych razach ma pozór ostrych cięć, godzących
POWIEŚĆ 143
z jakąś bolesną zaciętością we wszystko, co nie jest Ja, co nie jest
tą poszukiwaną z utęsknieniem istotą duchową, w którą trzeba jak-
najśpieszniej tchnąć królewskie życie, zabarwione przepychem buj-
ności, żądne najszerszego, najnieobjętszego objęcia świata. — Wyda-
nie Biesów niesłychanie wytworne: każdy fragment, których jest
siedmnaście, ozdobiony inicyałem odpowiadającym treści pod wzglę-
dem liniowego układu i bogactwa.
Komurasaki — przez Wł. St. Reymonta. Winiety Hokusai'a,
rysunek okładkowy St. Dębickiego. — Autor burzliwości, kipień,
wrzeń, fermentowań życiowych, sprawca zsychlanych sytuacyj ;
prowodyr zawieruch tanecznych, rozwichrzeń hulaszczych i rozsza-
lałych kochań; badacz sromot i zezwierzęceń przemysłowych; piew-
ca szarug, tumanów skroś przejmujących, ziąbów śmiertelnych, i na-
dających krwi wrzątku gorącość rozkwitów wiosnowych; retman
pędów, rozpędów i popędów natury obfitej, rosłej, bujno -płodnej;
bard chłopskiego żywota z jego rozkrzewistością przyziemną, z jego mo-
zołem cierpliwym i pijanem weselem : — w przeciwstawieniu do tych
swych rodzajów twórczości realistycznej, stworzył bajkę o Komura-
saki, małej laleczce japońskiej. W łańcuchu zjawisk bytowych jedne
są głośne, rozpanoszone, gwałcicielsko narzucające się patrzeniu,
wszerz i wzdłuż rozpościerające swoją brutalność, mocne moleku-
larnie czy też muskularnie, i one to stanowią koloryt plątaniny tej, tego
zsypiska bryłowatości, zwanego przez obserwacyę realistyczną „ży-
ciem." I są inne zjawiska, stojące gdzieś na uboczu, niby dekoracya
przez rozgranych aktorów zapomniana, odsunięte w ustronność,
trwożne i martwiejące, jeśli je schwycić zbyt obcesowo. Autor,
snadź pod przemożnym wpływem masywności, wrzawy i zmysło-
wego wszechwładztwa zjaw kategoryi pierwszej, nie miał może dość
uciszeń, dość chęci oderwania się od natłoku wrażeń, wartkiemi
odruchami spychanych w dokonanie, aby mógł zwrócić wyłącznie]
spostrzegawczość swego talentu na rzeczy owe nie tak rozrosłe ży-
ciowo, nie tak dotykalne bezpośredniością, nie tak ważkie bezwła-
dem i nie tak ochotę realnego nasytu podżegające, ale chyba godne,
aby je w obręb niemniej troskliwego wziąć rozważania. Są one
nikłe, słabiutkie, nietrwałe jak skrzydła efemeryd motylich, rozpierz-
chliwe jak pył kwiatowy, w odludnej jeno cichości słyszeć się dają-
ce, jak drzew szelest modlitewny, nieme, jak płacz kropel deszczo-
wych po 'szybie spływających, niepoważne jak zabawka, białe jak
sad wiśniowy rozkwitły, żałosne jak trwogi i lęki dziecinne... Rze-
czy te odczuwane i pojmowane być mogą tylko przy jakichś głęb-
szych, jakby uroczystszych stanach duszy, a przeto, chociażby jako
144 CHIMERA
motyw dla talentu, warte snadź więcej niż dominujące, zwierzchni-
cze forte życiowego gwaru, więcej niż wielmożna ,.zwierzchniość"
tego, co się na codzień zwie rzeczywistem. W Komurasaki, autor,
niby władzca, po zdobyciu świata realności, odetchnął, pozwolił so-
bie na siódmy dzień stworzenny, który wypełnił adoracyą piękna
tych właśnie mgnieniowych, wobec hałaśliwości „życia" nieobron-
nych, poetycznych przebłysków, mających równoważniki wnętrzne
w najwrażliwszych, najczulszych głębinach duszy twórczej. Dlatego
to w bajce dźwięczy najczystszy liryzm, oraz dziwnie miękka, opie-
kuńcza tkliwość w ujęciu doli jestestwa, jak uśmiech dziecinny
wdzięcznego, ale i znikliwego; i dlatego w symbolice utworu autor
wyrazić musiał rozkruszenie się, pryśniecie w niwecz marzyciel-
skiej Komurasaki, nostalgicznie spragnionej słońca, kwiecia, woni,
lotności, a ginącej śród barbarzyńsko, „życiowo" obojętnego na jej
tęsknotę otoczenia.
Fachowiec — przez Wacława Berenta. — Nieskazitelna sumien-
ność w wyborze środków uzewnętrznienia i podporządkowaniu ich
intuicyi artystycznej chronią prawego twórcę od zboczeń sztuce
wrogich, chociażby artyzm swój, pod wpływem przelotnych jakichś
względów, nieartystycznym w służbę oddal celom. Jakoż, pomimo
że autor Fachowca świadomie podjął tezę społeczną, utylitarną, jed-
nakże rozwiązania jej pożytkowego zwolna zaniedbuje i pozwala
punktowi ciężkości onegoż w pozaspołeczną, bezinteresowną prze-
sunąć się prawdę. Ruchem tego przesunięcia kieruje tu jakiś prze-
możny, uporczywy nakaz wewnętrzny — nakaz widzenia rzeczy
w ich samoistnie trwających żywych postaciach, bez podpórek i pod-
trzymywań w sposób, w jaki się winny trzymać zgodnie z wyma-
ganiem tezy. Tę wrodzoną talentowi grawitacyę ku prawdzie arty-
stycznej, ku tworzeniu życia, znać przedewszystkiem w pełnym, wol-
nym oddechu tam właśnie, gdzie chodzi o istotność samą piękna,
o ujawnienie go w ruchu, w linii, w geście bezcelowym a kosmicz-
nie rozległym (świt, przestrzeń widnokrężna, działanie ludzi - mecha-
nizmów i machin prozopopea). Ale nawet i w tych momentach,
gdzie tezę, bądź co bądź związującą wypadki i rzeczy w Fachow-
cu, należy oświetlać i jakoś o niej stanowić, autor nie rozumuje, nie
argumentami przekonywa, lecz takiem ujęciem rzeczy, które ukazuje
ich wnętrze, ich wartość bezwzględną. Ujęciem tem jest u Beren-
ta humor niezwykły, bez hamujących podkreśleń, bez umiejscowień,
lotny, nieuchwytnie nad catą powieścią polatujący, niby zapach wód
głębokich lub wyżyn. Przeprowadzony ściśle auto - objektywizm osoby
opowiadającej i powściągliwość autora w szczegółach dają rysunek
POWIEŚĆ T4S
bardzo przejrzysty, w którym niezmiernie drobny jakiś punkt na-
biera cech koniecznych, przełomowych. Ta refrakcya artystyczna
wykazująca złudę najsolidniejszych oczywistości, te hamowane, nie-
pewne — rzekłbyś — swego powabu uśmiechy tworzą dziwną dwo-
istość: kwiecia rozsianego w warzywie wypadków. Onemu kwieciu,
czyli artyzmowi niekrępowanemu żadnemi tezami , dopiero w „Próch-
nie" Berent pozwolił rozbujać się i własną, niezależną od wszelkich
warzywnych doktryn święcić dał barwistość.
Król Kofetua — przez Juliusza Zeyera. Przełożył Miriam. Przy-
ozdobił Edward Okuń. — „Biada sercu, które tęskni i któremu nie
dano tęskności swej ukoić" . . . „Albowiem tęsknota podobna pro-
mieniowi, który wyszedł z gwiazdy i pada wiecznie w przestrzeń
nieskończoną, nie spotykając oka, któremuby światłem był" . . . Cel
pragnień powierzchownjch daje się osiągnąć, ale im pragnienie
rozleglejsze, bardziej duchowe, czystsze, tern wypełnić je trudniej.
Przeto „idą tęsknoty głębiami dusz naszych." Ci^o można złamać,
zniewolić, ale duch tylko przed duchem składa berło. Najwyższo-
ścią woli nie jest jej spełnienie: woli moc to jest moc wyrzeczenia
się ; największe wyrzeczenie jest najgłębszą tęsknotą, która obejmuje
świat cały. A świat dopiero jest wypełnieniem woli jednej. Naj-
wyższej, wszystkie pożądania człowiecze w sobie stapiającej. Poe-
mat Zeyera to przedziwne usymbolizowanie tych wiecznych nieu-
kojności dusz, tych wiecznych pragnień ludzkich: zespolenia się
z bytem w jedną bezpragnieniową, świadomą, rozkoszną niepamięt-
ność. Żyjąc, zawsze tylko dotykamy kształtu rzeczy ; widzimy barw
i linij zjawą tylko, chociaż najponętniej oko pieszczącą i rytmem chwi-
lowym zadowolić nas zdolną; słyszymy dźwiękowej następczości od-
mierzenie ścisłe; możemy się upajać miąższem rzeczy, posiadać ma-
terj'alnie, czuć, niszczyć, przetwarzać to, co się nam rzeczywistością
być zdaje : — ale duszy, owego tajemniczego znaczenia, treści tych
wszystkich otoczek zmysłom się narzucających, nie wiemy, przenik-
nąć nie możemy. Zostaje to wiekuiste dążenie, przyrywane rzadko
tylko przez mgnienia jakieś ekstatyczne, w których się nam c^ość
bytu objawia jak błyskawica, jeszcze bardziej mrok roztęsknienia
zwiększająca. . . Znów pragniemy, szukamy, ujmujemy pozór i mrze-
my, jak ów Król, z tęsknoty, u białych stóp widma, które ku nam,
jako piękno, z nieodgadnionej przypłynęło dali... Zeyer nazwał
swoją opowieść „snem z Rawenny," i naprawdę, że to jeden z tych
snów, które są tem „czemś najlepszem, co mamy na ziemi." Dla
niewysłownej linii i dla uduchowionej, cichej a przenikającej świet-
ności barw — w epickiem upostaciowaniu tego snu o tęsknocie —
146 CHIMERA
porównanie znaleźćby można chyba w najcudniej, najprzeczuciowiej
wizyonerskich zwiastbwaniach Rossetti'ego i Burne-Jones'a, — a eol-
skie, nadziemsko - gędziebne prozy tej falowanie do nielicznych cu-
dotwórczo rytmicznych wydźwięków poetyckich policzyć trzeba.
Wydano książkę („edycya komemoratywna w roku drugim od
śmierci poety") z wielkim pietyzmem i rzadką wytwornością ozdo-
bniczą.
Ostatnie nowele — przez Bret-Harta. — Dziecko rwące się do
życia, energiczne jak dorosły, ku włóczęgostwu skłonne i z karbów
tresury chętnie wypryskujące w przestrzeń dziką, poetyczną; mała
dziewczynka poskramiająca olbrzymów bezwiedną wiarą w opie-
kuńczy pierwiastek dobra; gracz zawodowy, wykolejeniec, który dla
spełnienia dobrego uczynku, jeśli mu coś do głowy strzeh, życiem
swem szafuje równie łatwo jak dolarami wygranemi; fanatyk ewan-
geliczny, małżeństwem umoralniający aktorkę; kobieta zakochana
w bandycie ściganym przez lynch'ystów . . . Bret - Hart ku podobnym
tematom najchętniej się zwraca i najżyczliwiej się z żywiołami nieu-
społecznionemi obchodzi, wynagradzając je tem za ciekawsze obja-
wienie mu natury ludzkiej. Ale naturę tę głównie ze strony ze-
wnętrznej, opisowej traktuje, śledząc jej zachowanie się w wypadkach
niezwykłych. Malowniczy romantyzm na tle czysto realnem. Dużo
humoru i nieco maniery Dickens'owskiej.
Ostatnia z Aldinich — przez G. Sanda. — Jedno ze słabszych
dzieł pani Dudevant, dla nas — rzecz prosta — „wyborowe." Roman-
tyczna (typ Musset'owski) kobiecość; pogardliwa duma żarząca się
miłością, sarkazm tryskający płaczem, niewinność przybierająca po-
zory wyuzdania, dziewiczość, która mówi długiemi na pół strony
okresami, albo raptem omdlewa czy też dostaje konwulsyj. Typ
inny, właśniejszy: wdowa, po śmierci męża zdążająca do zbawienia
duszy, w którym to celu grzeszność tyranii nieboszczyka odkupuje cno-
tami kochanków, aż wreszcie, ucnotliwiona, dojrzewa do zaślubin
z młodym chłopcem, co zresztą nie dochodzi do skutku z winy pani,
za często płaczem niezabawnej . . . Śpiew, jeżdżenie gondolami dzien-
ne i nocne, schadzki, arystokratycznej krwi zaćmiona błękitność,
pojedynki, szlachetny plebej, powiew lagun bardzo nieznaczny, ane-
mia tła i dekoracyjna płaskość. A propos. Gdy inne piśmiennictwa,
za ujmę poczytując wszelkie przysparzanie sobie obrzynków, wszel-
kie tandetne wyporki i wybiórki, dbają o wydania jak najkomplet-
niejsze, — my zawsze mamy tylko „wybór" dzieł „wyborowych,"
w dodatku jak najhigieniczniej „obranych" i oczyszczonych. Tłómacz,
p. K. Kaszewski, w naiwnera poczuciu zasługi, powiada w przec^-
POWIEŚĆ 147
mowie, że miejsca, w których autorka napada na obłudo teokra-
tyczną, — zmodyfikował! Zaiste, byłoby może lepiej „zmodyfikować"
własny styl i oczyścić go z takich wyrażeń, jak „muzyka nie szła
w ład" i t. p.
Przed wschodem słońca — przez Henryka Zbierzchowskiego. —
Anegdociarskie, z facecyami i witzami, poczciwe gawędzenie o szla-
chetnym przyrodniku śpiewającym rydy - durki, ryczą • łysy bez wiel-
kiej potrzeby, o dziennikarzu grającym Chopina nastrojowo i sata-
nistycznie szczęśliwym do kobiet, o koncypiencie Tabaczkiewiczu,
o arystokracie bezdomnym, który w sposób bezwzględny wchodzi
w stare spodnie będące własnością pewnego malarza, o tym mala-
rzu, że lubi czarną kawę, o aktorce mającej pobudzać mężczyzn do
katalepsyi, o chłopcu, który za wozem biegnie na pasku czas jakiś,
o łące dusz, o dzieciach niesfornych, i o samobójczych a raczej za-
bójczych dla czytelnika „nastrojach," w których kwiaty pachną „/«-
ienzywnie." Szczególna, rozlazła niemrawość tonu, sklecanie do ku-
py rzeczy niewspółrzędnych, nawzajem sobie niepotrzebnych, obraz-
kowość, nieopanowanie własnych roztkliwień i rzewnostek, i nuda —
nuda — nuda.
Historya dzieci — przez Cecylię Walewską. — Właściwym ty-
tułem byłby taki: „Historya maryonetek. Narcyza i Chmurki, i ma-
musi, i anglika z pledem i z parasolem." Wszyscy, zwyczajem przez
maryonetki przyjętym, mają pewną ilość ruchomych członeczków,
za nitki wedle wymagań przyzwoitości i konwenansu skromnie po-
ciąganych. Maryonetka Narcyz pisuje do maryonetki Chmurki liści-
ki na wskazaniach „Przyjaciela Dzieci" wzorowane, potem ma kru-
cze jak dwa skrzydełka kędziorki, zostaje doktorkiem, kocha ludzi
i Chmurkę. Ale Chmurce maryonetka mamusi każe wyjść za starą
maryonetę anglika z pledem i z parasolem, wskutek czego Chmur-
ka z przykrością rodzi (za sceną) małe chmurczątka anglizowane,
Mici i Kizi, i nie przestając być maryonetka, wznosi się do wyżyn
metafizycznych, myśli „o życiu zagrobowera." A Narcyz, choć miał
w życiu swem maryonetkowem drobne, ogólnie przyjęte miłostki,
jednak zawsze kochał Chmurkę miłością czystą, i zmartwiony, że nie
będzie miał z nią. Chmurką, (co byłoby niegrzecznie) małego Nar-
cyziątka, podróżuje, myśląc też „o życiu zagrobowem" i „o dziwac-
twach metampsychozy." Historya ta jest „wyborowa."
Rozdźwlękl — przez Stefana Gackiego. — Błąkająca się po ka-
wiarniach monachijskich tudzież po kurortach szwajcarskich anemia
duchowa, oraz lubieżność, z gotowego, jej celom służącego grosza
żywiona, — jeżeli się zbiegną z „secesyjnem" oczytaniem, z admira-
148 CHIMERA
cyą przyjaciółek i ze zdolnością łatwego, wodnistego pisania, — fa-
talnie i nieuchronnie prowadzą do grubego tomu „rozdżwięków."
Brak tu jakichkolwiek usiłowań wyodrębnienia się z szarzyzny
przeżutych, przetrawionych i na brud już ogólno - ludnościowy ztyn-
geltanglowanych psychologizmów, filozofistyczności i artystykalij.
Bibułczane kwiaty, wysztywnione drutem pretensyj do Homo-Sa-
pientyzmu. Ckliwość i mazgajstwo — pensyonarskie, Peter- Nanse-
nizujące. Bohater pije szampana, pali, płaci, i dużo mówi o swoich
wszechkawiamianych bólach i o swoich różnoUtych związkach
z wszechdziewczętami, które są: Hela, Krystyna, Roza, Fanny, Łu-
cya, Franceska i Katty (dalszy ciąg w BottinMe).
J. L.
KSIĄŻKI NADESŁANE.
POEZYA, — S. Goszczyński. Pisma. Wydanie kompletne, uzupełnione pismami
pośmiertnemL Tom I i n. Lwów. Tow. Wydawnicze. — J. Karasek ze Lvovia Hovory
se smrti. Baśnie. Praha. NakL vlastnim. — M. Konopnicka. Drobiazgi z podróżnej
teki. Warszawa. Gebethner i Wolff. — L. Rydel - St. Dębicki Bajka o Kasi i Kró-
lewiczu. Lwów. Tow. Wydawnicze. — H. Salz. Krzyk niewolnika. Kraków. D. E.
Friedlein. — L. Staff. Najmłodsza pieśń polska. Lwów. Księg. Polska. — K. Zawi-
stowska. Poezye. Lwów. H. Altenberg.
POWIEŚĆ. — P. Altenberg. Jak ja to widzą. Warszawa. J. Fiszer. — A. Gide.
Prometeusz ile spętany. Lwów. H. Altenberg. — J. K. Jerome. Dziennik wyciecz-
ki do Oberammergau. Warszawa. Bibl. Dz. Wyb. — Z. Kaczkowski. Olbrachtowi
rycerze. Część I — VI. Warszawa. BlbL Dz. Wyb. — J. Karasek ze Lvovic. Lasky
absurdne. Praha. Nakl. vlastnim. — M. Konopnicka. Moi znajomi. Warszawa. Ge-
bethner i Wolff. — Wł. St. Reymont. Chłopi. (1. Jesień. II. Zima). Warszawa. Ge-
bethner 1 Wolff. — K. Świetla. Ostatnia pani Głogowska. Warszawa. Bibl. Dz.
Wyb. — St. Żeromski. Popioły. Tomów tr/.y. Warszawa. Gebethner i Wolff. — St.
Żeromski. Aryman mści sią. Godzina. Warszawa. Gebethner i Wolff.
STUDYA LITERACKIE 1 ESTETYCZNE. — J. Karasek ze LT0vic. Spisy. Sv. I:
Renaissanczni touhy v umieni. Sv. U: Impressioniste a ironikote. Praha. Sym-
posion. — I. Matuszewski. Słowacki i nowa sztuka (Modernizm). Wydanie II. War-
szawa. Gebethner i Wolff. — K. MokłowskL Sztuka ludowa w Polsce. Lwów. H. .Al-
tenberg. — J. Mortkowiczowa. Wychowanie estetyczne. Warszawa. G. Centnerszwer.
— R. Muther. Historya malarstwa. 1. Trecento i Cuattrocento. Warszawa. Jan
Fiszer. — E. Schure. Dramat muzyczny. Ryszard Wagner. Jego twórczość i ide-
ały. Warszawa. G. Sennewald. — J. A. Święcicki. Historya literatury powszech-
nej. Tom VII, cz. II. Literatura żydowska. Warszawa. Bibl. Dz. Wyb. — St. Wit-
kiewicz. Aleksander Gierymski. Lwów. Tow. Wydawnicze.
HISTORYA. — J. Baczyńsku Dzieje Polski. Toml-szy. Poznań. K. Kozłowski.
NAUKI SPOŁECZNE. — Dr. Z. Gargas. Poglądy ekonomiczne w Polsce XVII
wieku. Wyd. II. Lwów. Tow. Wydawnicze.
NAUKI PRZYRODNICZE. — M. Rudzki, A. Witkowski, W. Natanson, L. March-
lewski, T. Garbowski, M. Straszewski. Z filozofii nauk przyrodniczych. Sześć wy-
FARIA 149
kładów. Warszawa. Wende i S-ka. — J. Słowikowski. Znaczenie gur Kopernika
i Keplera w przyrodzie, nauce i technice. Warszawa. Skł. gł. w Księgarni E. Wen-
de i S-ka. — E. Toulouse i L. Marcliand. Mózg i jego czynności. Lwów. H. Alten-
berg.
YARIA. — H. d'Alm6ras. Małżeństwo u różnych narodów. Warszawa. Ge-
bethner i Wolff. — T. Jeske-Choiński. Syonizm w oświetleniu antysemity. Warsza-
wa. Skł. gL u Gebethnera i Wolffa. — R. Erzepki. Na gwiazdką. Poznań. Własnym
nakładem. — 1?. Kipling. Takie sobie bajeczki. Wybór. Warszawa. M. Arct. — L. Mi-
Ghaud dHumiac. Wielkie legendy ludzkości. Warszawa. Gebethner i Wolff. — H.
Leuss. Z więzienia pruskiego. Warszawa. Bibl. Dz. Wyb. — T. Roosevelt. Życie
wytężone. Warszawa. Bibl. Dz. Wyb.
CYPRYANA NORWIDA DZIEŁA ZEBRANE. — O edycyi
kompletnej utworów tego wielkiego poety mówić dziś jeszcze niepo-
dobna. Wszystkiego, co Norwid napisał (i również — co rysował,
malował, sztychował, rzeźbił), a przeto całości — uzewnętrznionego
w dziełach twórczych — jego oblicza duchowego — nikt dotąd nie
zna. My sami — acz, zabiegając usilnie, zgromadziliśmy znaczniej-
szą snadź, niż ktokolwiek, ilość bądź rękopisów jego, bądź pierw-
szych wydań książkowych, bądź rozproszonych po czasopismach
utworów — wiemy jednak o kilku większych i niewątpliwie ważkich
nader jego pracach, niełylko rękopiśmiennych, lecz nawet i drukowa-
nych, których dotąd nie udało nam się odnaleźć. A o iluż — może
istniejących — nie wiemy snadź zupełnie ! Toć nawet istnienia Wan-
dy nikt nie podejrzewał — i arcydzieło to, którego rękopis był wła-
snością bezdzietnej, samotnej i w podeszłych już latach kobiety,
mogło łatwo zaginąć z czasem bez śladu — gdyby zamieszczenie
w Chimerze kilku innych utworów Norwida nie zwróciło było uwa-
gi posiadaczki i nie skłoniło jej do powierzenia nam tej drogocen-
nej puścizny.
Jeżeli atoli o wydaniu zupełnem niema co dzisiaj marzyć, ko-
nieczną za to i pilną jest rzeczą — ze względu zwłaszcza na możebność
faktów podobnych do wyżej przytoczonego — przystąpić niezwłocznie
do jakiejś ediłion perpetuelle „zebranych pism" poety, któi'a obejmie
naprzód to, co do dzisiaj zgromadzić się dało, a później, w miarę
napływania nowych materyałów, stopniowo uzupełniać się może.
Edycya to będzie niegorsza* od dotychczasowych wydań Słowackiego
czy Krasińskiego (bo przecież i tych nawet „dzieła kompletne" są
do dzisiaj . . . nadzieją tylko), a zwróci niewątpliwie uwagę posiada-
czy jakichś rękopisów czy druków Norwidowskich i uratuje snadź.
łjh CHIMERA
wiele z tych ostatnich od możebnego — przy dziedzicznem lub in-
nem przechodzeniu z rąk do rąk — zatracenia się bezpowrotnego.
Do tej pobudki najważniejszej przybywa jeszcze wzgląd inny.
Niedawne to czasy, gdy, wymieniwszy Norwida, z obojętnem jeno
spojrzeniem lub zdumionem pytaniem spotkać się było można. Dziś,
po ogłoszeniu garstki zaledwie drobnej nieznanych utworów, nazwisko
jego brzmi już, dla znawców i miłośników prawdziwych, równie pełno,
dźwięcznie, śpiżowo, jak nazwiska trzech wielkich romantyków
naszych. Ale obok nielicznych „miłujących," podchwyciła to święte
imię wyniosłego samotnika, jako article de luxe, jako haute nouveaułe,
jako sztandar czy hasło bojowe, c^a zgraja snobów i naginaczy,
z tą zupełnie inną, z tą drugą „czułością," o której z miażdżącą, la-
pidarną ironią mówi sam poeta:
Czułość bywa Jak pełny wojen krzyk,
I jak szemrzących źródeł prąd,
I jako wtór pogrzebny. . .
I JAK PLECIONKA DŁUGA Z WŁ0SÓIV BLOND,
NA KTÓREJ WDOWIEC NOSIĆ ZWYKŁ
ZEGAREK SREBRNY.
Każdy nosi się dziś z jakimś fragmentem, z jakąś jedną ksią-
żeczką czy utworem, ten z „Prometidionem," tamten z „Nad Kapu-
letich. . ." — i każdy, nibyto szukając w tym oderwanym szczątku
całego Norwida, właściwie „własnych szuka mniemań" tylko i „wła-
sne myśli" znajduje. Jakie ztąd wyopacznienia najbardziej zasadni-
czej treści, jakie wypotworzenia tego niewymownie szlachetnego
i wzniosłego oblicza duchowego, jakie podsuwania własnych bezła-
dów i rozwichrzeń pod tarczę wielkiego i bezdennie głębokiego
„nadczłowieczeństwa" Norwidowego — trudno wyliczyć i opisać.
U progu odrodzin, po tak długiem jak gdyby nieistnieniu, te kolo-
salne rzeczy, „pisywane na Babilon do Jezuzalem," znowu prze-
dewszystkiem spotykają się z nierozumieniem, przekręceniem i ka-
rykaturą. A z drugiej strony — u trzeźwych, spokojnych konserwa-
tystów, nie dających się unosić „nowostkom" — stare, jowialne ane-
gdoty o „elegancie" pośród cyganeryi warszawskiej, o „symboliście
z przed 50-ciu latY" (!), stare, śmieszne zarzuty ciemności, niezro-
zumidości i pychy nadmiernej, stary ton protekcyonalnej łaskawości,
stare wreszcie, kategoryczne dowody, iż się pisarza quaesłionis nigdy
nie znało i dziś nie zna. — Co żywo tym wszystkim, takim czy in-
nym „spotworzeniom" przeciwstawić się godzi, co się tylko dało ze-
brać z puścizny poety.* Wtedy on sam już z łatwością się obroni.
VAR/A tyi
Temi powodowani myślami, postanowiliśmy przystąpić do
wydawnictwa Dzieł zebranych Cypryana Norwida. Trzy tomy ich
już się drukują i z jesienią r. b. kolejno ukazywać się zaczną. Tom
I-szy zawierać będzie Pism prozą seryc pierwszą: Legendy i Nowele
(Garstka piasku, Bransoletka, Cywilizacya, Ostatnia z bajek, Stygmat,
Tajemnica lorda Singelworth, Ad leones). Tom Il-gi obejmie Pism
prozą seryą drugą: O sztuce i literaturze (Czarne kwiaty, Białe kwia-
ty, O sztuce, O Juliuszu Słowackim, „Boga -Rodzica," Milczenie).
W tomie Ill-im zamknęliśmy Pism wierszem seryą pierwszą : Poema-
ta większe (Pieśni społecznej cztery stron, Pięć zarysów obyczajo-
wych, O historyi dyalog, Zwoleń, Promethidion, Epimenides, Wita
Stosa pamięci estetycznych zarysów siedm, Quidam, O wolności
słowa). Do następnych tomów pójdą zebrane już po dziś utwory
liryczne, dramatyczne, korespondencya poety — oraz to wszystko, co,
pod stymulem niniejszej pubUkacyi, jeszcze, ufamy, da się odszu-
kać. Plan wydawnictwa, w ten sposób, zamkniętemi (mniej więcej)
prowadzonego cyklami, usuwa obawę wszelkiej chaotyczności — a za-
mierzone — na kiedyś — na koniec wydawnictwa indeksy, bibliogra-
fie, chronologie, oraz obszerne studyum biograficzne i krytyczne, za-
pobiegną reszcie możliwych przy stopniowym układzie wadliwości.
Zapowiadając to wydawnictwo, zwracamy się do wszystkich
osób posiadających jakiekolwiek szczątki puścizny literackiej po C.
Norwidzie, albo wiedzących o istnieniu gdzieś tychże, z najgorętszą
prośbą o informacye szczegółowe i — ewentualnie — o komuniko-
wanie nam danych rękopisów czy druków. Chodzi tu przecież
o odbudowanie posągowej postaci jednego z największych mocarzy
naszego piśmiennictwa. Zwrot materyałów, oraz wymienienie, od
kogo pochodziły, zapewniamy. Wszystkie czasopisma — ufamy —
zechcą powtórzyć tę naszą prośbę. —
PISM ZYGMUNTA KRASIŃSKIEGO edycya „krytyczna zu-
pełna," przygotowana za zezwoleniem rodziny poety przez p. Ta-
deusza Piniego, zaczęła wychodzić nakładem Księgarni Polskiej we
Lwowie. O ile zamierzono istotnie wydanie kompletne wszystkiego,
co napisał Zygmunt Krasiński, przedsięwzięcie rodziny czy Księ-
gami Polskiej powitaćby należało z radością i zapałem, jako wielki,
pierwszorzędnego znaczenia wypadek w literaturze naszej. Czy atoli
tak jest rzeczywiście, wątpimy raczej. Powątpiewanie to gruntuje
się przedewszystkiem na liczbie zapowiedzianych tomów, wskazują-
cej — (chyba, że tomy byłyby olbrzymie !) — iż w skład tego „zu-
pełnego wydania" nie wejdzie zapewne cała korespondencya, która
/;i CHIMERA
jednak u Krasińskiego, barckiej niż u kogobądź innego, do rządu
dzieł twórczych zaliczona i w kompletnej pism edycyi nieodzownie
uwzględniona być winna. Czy poza korespondencyą nic już pomi-
niętem nie zostanie, również nie bylibyśmy pewni, wnioskując z wy-
rażenia najlepiej zapewne poinformowanej w tym wypadku Biblio-
teki Warszawskiej , iż będzie to „pierwsze zupełne wydanie krytycz-
ne tekstu, zawierające także (? ale czy moźebnie wszystkie?) utwo-
ry nigdzie dotychczas niewydrukowane."
Mimo dających się przewidywać niezupełności, ukazanie się
oczyszczonej z wszelkich błędów i modyfikacyj, krytycznej edycyi
pism wielkiego poety, pod egidą poniekąd rodziny, posiadaczki auto-
grafów, jest ważnym faktem literackim — i nie omieszkamy nowe
to W3'^danie omówić obszerniej, gdy zostanie doprowadzone do koń-
ca... i gdy je sobie kupimy. Recenzyjnego bowiem egzemplarza,
rozsyłanego hojnie wszystkim kuryerkom. Chimera, właśnie jako zaj-
mująca się specyalnie literaturą, — rzecz prosta — nie otrzymuje.
WSPANIAŁY RYSUNEK MEHOFFERA z kartonów do de-
koracyi skarbca na Wawelu, zdobiący okładkę zeszytu i8-go, posta-
nowiliśmy — w skutek zażaleń niezwykle Ucznych, iż piękna okład-
ka ta niszczy się zbyt prędko — dać raz jeszcze, jako planszę osob-
ną, przy jednym z zeszytów tegorocznych. Objaw wyjątkowego
zainteresowania się szerszych kół podniosłem dziełem młodego mi-
strza krakowskiego z najżywszą stwierdzamy radością.
ZESZYTEM NINIEJSZYM rozpoczynamy seryc trzecią Chi-
mery (tomy VII — X czyli zeszyty 19 — 30), która ukaże się w prze-
ciągu roku — od kwietnia 1904 do kwietnia 1905. Zeszyt następny,
podwójny, 20/21 (za maj i czerwiec), obejmujący ściśle podwójną
ilość arkuszy oraz plansz, i ozdobiony nową sześciobarwną lito-
grafowaną okładką Edwarda Okunia, wyjdzie w połowie czerwca.
CHIMERA.
'\<yH. ^5^^'
CHIMERA -20/21
TREŚĆ
TOM VII. ZESZYT 20/21. — MAJ /CZERWIEC 1904.
FRYDERYK NIETZSCHE .
CYPRYAN NORWID .
WILLIAM BUTTER YEATS
BOLESŁAW LEŚMLAN
KAZIMIEKZ WROCZYŃSKI
MARYA KOMORNICKA
EDWARD PORĘBOWICZ .
TADEUSZ MICII^SKI .
JAN LEMAI^SKI .
Z. P
WACŁAW WOLSKI .
KAZIMIERZ LEWANDOWSKI
Dytyramby Dionizyjskie . .153
„Boga Rodzica" ('dott.^ . . .193
Księżniczka Kasia 217
Legendy tęsknoty II i III . .287
Z cyklu: „Circenses"' . . . .309
Z księgi mądrości tymczasowej. . 326
Ludowe balady szkockie, skandynaio- -
skie i niemieckie . . 346
Różany obłok 375
Lwy. Tragedya zwierzęca . . 382
Nieznana rycina J. Ziarnka . . 405
Z „Powieści, tajemnej" .... 418
Kaktusy 423
KRONIKA MIESIĘCZNA
TREDECIM
J. L
Ołossy.
Powieść.
CHIMERA
Książki nadesłane.
Yaria
JAN STANISŁAWSKI
AUBREY BEARDSLEY
KORIN .
JÓZEF MEHOFFER
EDWARD OKUŃ .
FRANCISZEK SIEDLECKI
FRANCISZEK WOJTALA
Sad ukraiński (litografia oryginalna w czterech
kolorach, odbijana w zakładzie A
Pruszj'ńskiego w Krakowie).
Jak królowa Ginewra została mniszką. (Fac-
sitnile cynkotypiczne)
Nagłówki 375, 418, 423
Dwa rysunki witrażowe . . 190, 191
Rysunki. . . 287, 299, 300, 303, 308
Inicyały 287, 289, 29L, 293, 295, 297, 298, 300,
305, 307.
Sześciobarwnalitografiaoryginalnana okładce
Rysunki zdobnicze 155, 159, 166, 167, 171,
173, 176, 180, 184, 188, 219 235,
236, 265, 266, 284, 309. 312, 317,
319, 320, 324. 325, 326, 345, 346,
353, 354. 365, 366, 374.
Inicyały 194, 204, 208.
Litografię okładkową odbito w sześciu kolorach w zakładzie W. GŁÓWCZEWSKIEGO
w Warszawie.
Klisze r}'sunków do tego N-ru wytrawiono w zakładach chemigraficznych
TOW. AKC. S. ORGELBRANDA S-ÓW oraz B. WIERZBICKIEGO i S-KL
Papier wyrobiono dla Chimery w fabryce C. A. Moesa „Pilica."
Składał i łamał JÓZEF PERŻAK. — Odbijali na maszynie:
tekst — ALEKSANDER TAT.\ROWSKI, okładkę — WACŁAW MUSZYŃSKI.
Pod zarządem PIOTRA UKLAŃSKIEGO.
ilo3ROjcHO Lleaaypoio. Bapuiasa, a8 iiojiH 1904 ro.xa.
FRYDERYK NIETZSCHE.
DYTYRAMBY DIONYZYJSKIE.
Oto są pieśni Zaratustry, które
przyśpiewywał sobie, by znieść
ostatnią swą samotność.
Przekład z pierwszej edycyi zupełnej (Lipsk, 1899, C. G.
Naumann — Nietzsche s Werke, Band VIII, 399-433), spo-
rządzonej według ostatniego, gotowego do druku i po raz
pierwszy w sposób powyższy zatytułowanego rękopisu
z r. 1888.
TREFNIŚ JENO! JENO POETA!
Gdy blednie dzienna jaśń
i rosy pocieszenie
na ziemia jut się sączy
niewidne i bez szmeru
— gdyż rosa pocieszy cielka
cicho sią. jawi Jak wszyscy liłośni —
pomnisz, płomienne, pomnisz wtedy, serce,
jak pragnęłoś ongi —
niebiańskiej rosy i niebiańskich łez
znużone, spiekłe pragnęłoś,
a żółtą ścieżyn trawą
wieczorne słońca spojrzenia złośliwe
skroś czarnych biegły koło ciebie drzew,
spojrzenia słońca skrawe, urągliwe.
i
„Kochanek prawdy — ty? — szydziły
nie ! poeta jeno !
one —
ij6 CHIMERA
zwierzą łupieskie, chytre, pełzające,
co musi łgać,
z wiedzą i wolą mtisi łgać,
łupu pożądać,
za maską kryć sią krasną, ,
być własną maską.
być własnym łupem,
to — prawdy kochanek?. .
Trcfniś jeno ! Jeno poeta !
co od rzeczy gada.
z błazeńskich masek niedorzecznie gada,
po słów sią wspina pomostach kłamliwych,
po tączach kłamstw.
co pośród rajów kłamnych
wałąsa sią, tuła —
Trefniś jeno! Jeno poeta!
To — prawdy kochanek ?. .
Aza nie cichy, drątwy, gładki, zimny,
sposągowiały
w posąg boga,
co przed chramami stawa
jako boży odźwierny:
nie! takim cnoty posągom tyś wrogi,
milej ci w każdem pustkowiu niż w chramach,
z kocią pustotą
przez każde skaczesz okno
hyc! w każdą przygodą
i każdą wietrzysz knieją,
byś w kniejach praodwiecznych
śród krasnokudłych drapieżców
uganiał krasny i wystąpnie zdrów,
byś pełen żądz,
DYTYRAMBY DIONYZYJSKIE ijj
błogo - szyderczy, błogo -piekielny, błogo - krwiożerczy ,
^ krążył czyhając, łupieżąc i łżąc...
Lub jako orzeł, co długo,
długo w otchłaniach topi wzrok,
w swoich otchłaniach...
— o, jak sią one
tu w bezdno, w dół,
w coraz to głąbszą głąb' pierścienia ! —
A potem
nagle
nieścigłym lotem,
drgającym grotem
godzi w jagnięta,
rączy, roztarty,
jagniąt łakomy,
wszystkim jagniącym duszom wróg,
wrogi zawzięcie wszystkiemu, co zda się
owczem, jagniącem, kędzierzawo - runem,
co patrzy głupio, z jagnięcą pogodą. .,
Przeto
orle, panterze
są tęsknoty poety,
są twe tęsknoty pod masek tysiącem,
trefnisiu ty, poeto!..
Co-ś dojrzał w człeku
boga i owcę społem — ,
boga rozedrzeć w człeku,
oraz owcę w człeku,
a rozdzierając śmiać się —
to, to szczęśliwość twoja.
jj8 CHIMERA
szcząśliwość orła i pantery,
szczęśliwość błazna i poety ! .."
Gdy blednie dzienna jaśń,
kiedy już sierp miesiąca
zielony i zawistny
śród purpur sią przemyka
i, dniowi wróg,
za każdym krokiem skrycie
girlandy róż wiszące
podcina, aż si^ zarwą.
aż zbladłe w noc zapadną:
tak jam sią niegdyś zarwał
z mojego prawdy obłądu,
z mych tąsknot dniowych,
dniem utrudzony i od światła chory
runąłem w zamierzch. w głębią nocy, w dół,
przez jakcfś prawdą
spiekły i spragniony
— pomnisz, płomienne, pomnisz jeszcze, serce,
jak pragnąłoś wtedy? —
iż-em wygnańcem
ze wszelkiej prawdy!
Trefniś jeno! Jeno poeta! ..
POŚRÓD CÓR PUSTYNI.
/.
„Nie odchodź!" przemówił wędrowiec, zwący siebie
Cieniem Zaratustry, „zostań z nami, — dawna głucha żałość
nasza znów nas bowiem ogarnąć może.
Stary ów czarownik już swem najgorszem zadrwił
z nas w najlepsze, i popatrz jeno, dobry pobożny papież
łzy ma oto w oczach i znów wypłynąć gotów na melan-
cholii morze.
Zaś ci królowie wobec nas wprawdzie gęstą nadra-
biają miną, lecz trzymam zakład, że, gdyby nie było świad-
ków, wszczęłaby się i u nich zgubna igraszka,
— zgubna igraszka przeciągających obłoków, wilgotnej
melancholii, przysłoniętego nieba, skradzionych słońc, wy-
jących wichrów jesiennych,
— zgubna igraszka naszego wycia i wołania o pomoc:
zostań z nami, Zaratustro! Jest tu wiele utajonej nędzy,
co mówić pragnie, wiele wieczoru, wiele obłoków, wiele
dusznego powietrza!
Karmiłeś nas tęgą strawą męską, tudzież krzepkiemi
i6o CHIMERA
przypowieściami: nie dopuść, aby na wety gnuśne duchy
żeńskie znów nas opadły.
Ty jeden czynisz powietrze wokół siebie rzeźwem
i jasnem. Zali znalazłem kiedy na ziemi takie dobre po-
wietrze jak u ciebie w jaskini?
A jednak widziałem wiele krajów, nos mój nawykł
różne powietrza badać i oceniać: u ciebie atoli doznają
nozdrza moje największej rozkoszy!
Dalej więc — , dalej więc — , oh, przebacz dawne
wspomnienie! Przebacz mi dawną pieśń poobiednią, któ-
rą stworzyłem niegdyś pośród cór pustyni.
U nich bowiem było również dobre jasne powietrze
wschodnie; tam byłem najdalej od chmurnej, wilgotnej,
melancholijnej starej Europy!
Lubiłem podówczas takowe dziewczęta wschodnie
oraz inaksze niebios błękity, żadną chmurą i żadną myślą
nieprzyćmione.
Nie dacie wiary, jakie były stateczne, gdy nie tań-
czyły, głębokie, lecz bezmyślne, niby małe tajemnice, niby
uwstężone zagadki, niby orzechy deserowe —
krasne i dziwne, zaiste! ale bezchmurne: zagadki,
które odgadywać się dają: takim dziewczętom gwoli usnu-
łem wtedy psalm poobiedni."
Tak rzekł wędrowiec, zwący siebie Cieniem Zara-
tustry ; i zanim ktokolwiek mu odpowiedział, już ujął har-
fę starego czarownika i powiódł dokoła wzrokiem mą-
drym i łagodnym : — nozdrzami zaś wciągał powietrze zwol-
na i pytająco, jak ktoś, co w nowych krainach nowego
kosztuje powietrza. W końcu niby rykiem tak śpiewać
zaczął.
2.
PUSTYNIA ROŚNIE: BIADA, W KIM SIĘ ZJAWI.,.
DYTYRAMBY DIONYZYJSKIE i6i
Ha!
Uroczyście !
godny początek!
afrykańsko uroczysty!
lwa jakiego godny
lub moralnego wyjca . . .
ale to nie dla was,
przyjaciółki najmilsze,
co-ście dozwoliły
mnie, europejczykowi.
spocząć pod palmami,
u swych stóp. Sela.
Przedziwnie zaiste !
siedzą tu bowiem
blizki pustyni, a razem
taki od niej daleki,
przy tern na nic spustoszon:
mianowicie połknięty
przez tą małą oazą
— ziewając, rozwarła właśnie
luby swój buziaczek,
najwonniejszy ze wszystkich buziaków:
i oto wpadłem,
spadłem — miądzy was,
najmilsze przyjaciółki ! Sela.
Chwała- śi wielorybowi,
skoro przyjął mile
gościa ! — rozumiecie
aluzyą mą uczoną ? . .
Brzuchowi jego chwała.
i62 CHIMERA
jeśli był takim
lubym oazy brzuchem.
jak ten: o czem wątpią.
Niedarmo jestem z Europy,
co sceptyczniejsza od wszystkich żoneczek.
Niech Bóg zaradzi temu!
Amen.
Wiąc siedzą oto
w maluchnej tej oazie,
niby daktyl jaki,
słodki, brunatny, od złota nabrząkły,
żądny dziewczęcej krągłej buzi,
lecz jeszcze więcej dziewczęcych
ostrych śnieżystych lodowatych
ząbków: tych bowiem łaknie
serce wszystkich gorących daktyli. Sela.
Owocom rzeczonym
podobny, nazbyt podobny
spoczywam tu, a drobne
chrząszczyki wkoło mnie
tańczą, igrają.
oraz jeszcze mniejsze,
niemądrzejsze, złośliwsze
chatki, popędy; —
oblężony przez was,
wy ciche przeczuciowe
dzieweczki - kołeczki.
Dudu i Zulejko.
— osfinksiony, by w jednem słowie
wiele uczu4 zawrzeć
(niech mi Bóg przebaczy
ten grzech gramatyczny !. .)
DYTYRAMB Y DIONYZYJSKIE i6)
— siedzą tu, chłonąc przepyszne powietrze,
powietrze rajskie, zaiste,
lekkie, świetliste, prążkowane złotem,
najlepsze, jakie zleciało
kiedykolwiek z księżyca;
stało -ż sią to przypadkiem
czy też ze swawoli?
jak starzy powiadają poeci.
Ja, sceptyk, wątpią wszakże o tern,
niedarmo jestem
z Europy,
co sceptyczniejsza od wszystkich żoneczek.
Niech Bóg zaradzi temu!
Amen.
Pojąc niem swe nozdrza,
nakształt czar rozdąte,
bez przyszłości, bez wspomnień,
siedzą tu oto,
przyjaciółki najmilsze,
, i przyglądam sią palmie,
co, niby tancerka,
chwiejna jak trzcina w biodrach sią przegina
— kto sią zapatrzy, wtórzyć jej zaczyna ... —
niby tancerka, co, jak mi sią zdaje,
zadługo już, zabójczo długo
ciągle na jednej tylko stała nóżce?
— snadż zapomniała przeto^ jak sią zdaje,
o nóżce drugiej?
Jam przynajmniej próżno
szukał uronionego
bliźniaczego klejnotu
— to znaczy drugiej nóżki —
w światem pobliżu
i64 CHIMERA
jej przerozkosznej, przeuroczej,
strojnej, powiewnej, rozwiewnej spódniczki.
Ach, piąkne przyjaciółki.
czy dacie mi wiarą:
ona ją straciła . . .
Hul Hu! Hu! Hu! Huu!..
Przepadła,
na wieki przepadła
druga nóżka!
Oh, jaka-ż szkoda lubej drugiej nóżki!
Gdzie też przebywa, smutna, opuszczona,
ta nóżka samotna?
Może drży przed jakim
srogim, płowokudłym
lwem- potworem? lub nawet
odarta już, ogryziona —
mizernie! biada! biada! ogryziona! Sela.
Oh, nie płaczcie -ż, proszą,
tkliwe serca!
Nie płaczcie- ż,
wy. daktylowe serca! Mleczne łona!
Wy, lukrecyowe
torebki sercowe!
Mążem bądź. Zulejko! Odwagi! Odwagi!
Przestań- że płakać,
blada Dudu!
— A może kordyał jaki
przydałby sią tutaj
ku serc pokrzepieniu?
namaszczone słowo?
solenna pociecha ?. ...
Ha!
DYTYRAMBY DIONYZYJSKIE i6^
Bywaj, godności!
Dmij -że znowu, dmij,
miechu cnoty I
Ha!
Raz jeszcze ryknąć,
moralnie zaryczeć.
jako lew moralny wobec cór pustyni zaryczeć!
— Gdyż cnotliwe wycie.
o dziewczęta lube.
więcej znaczy, niźli
europejski zapał, europejska żarliwość!
I już jawią sią oto.
jako europejczyk.
nie mogą inaczej, dopomóż mi. Boże !
Amen !
Pustynia rośnie: biada, w kim sią zjawi!
Głaz o głaz zgrzyta, puszcza chłonie, dławi.
Śmierć niezmierzona żarem śniadym zieje
i żuje — , żuciem swem istnieje...
Pomnij, gdyś duszą żądzami wytloną:
Tyś głazem, puszczą, tyś jest śmiercią oną . .
OSTATNIA WOLA.
Tak umrzeć,
jako niegdyś umarł on — ,
druh mój, co gromy i blaski
bosko w młodości mojej miotał mrok:
głęboki i pusty,
wśród boju tancerz — ,
pośród rycerzy najweselszy,
pośród zwycięzców najsurowszy,
losem na własnym stanął losie,
hardy, przezorny, łaskawy — :
drżący dlatego, iż zwyciężał,
radosny przeto, iż zwyciężał ginąc; —
rozkazujący w zgonie swym,
a rozkaz jego brzmiał, by unicestwiać . . .
Tak umrzeć,
jako niegdyś umarł on:
zwyciężając, nicestwiąc . . .
POŚRÓD DRAPIEŻNYCH PTAKÓW.
Kto chce zejść ztąd,
jak rychło
chłonie go głąb' !
— Lecz ty, Zaratustra,
snadż otchłań nawet łtochasz,
zali jodłę naśladować chcesz? —
Ta czepia się wszędzie,
zkąd nawet turnia.
drżąc, patrzy w głąb\ —
nad bezdnią sią waży,
zkąd wszystko wkrąg
ciąży w dół:
pośród niecierpliwej
dziczy usypisk, spadających wód.
cierpi cierpliwie, harda, milcząca.
samotna . . .
i68 CHIMERA
Samotna !
Któżby też śmiał
gościem tu być,
twym gościem być ? . .
Drapieżny chyba ptak,
co wpija sią wnet
mączeńsłwom cierpliwym
radośnie we włosy
i śmieje sią błądnie
drapieżnych ptaków śmiechem . . .
Poco ta stałość?
— szydzi okrutnie:
trzeba mieć slcrzydła, gdy sią otchłań kocha...
nie trzeba zwisać,
jak ty, wisielcze ! —
Oh, Zaratustro,
okrutny Nemr odzie !
Niedawno jeszcze strzelcze boży,
niewodzie wszystkich Cnót,
i strzało Zła!
Ninie —
upolowany przez siebie samego,
stałeś sią własnym łupem,
w samego siebie sią wżarłeś...
Ninie —
sam ze sobą,
rozdwojon we własnej wiedzy,
pośród zwierciadeł stu
samemu sobie zadajesz kłam,
pośród wspomnień stu
niepewny,
każda rana cią wątli.
DYl YRAMB Y DIONYZYJSKIE 169
ziąbi cią każdy mróz,
dławią cią własne obieźe.
Znawco siebie samego!
Kacie siebie saniego!
Poco-ś sią spytał
mądrości swej patem ?
Poco-ś sią zwabił
do wężów dawnych raju?
Poco-ś sią zakradł
w siebie — w siebie ? . .
/ oto-ś zachorzał
od trucizn wazowych;
i oto - ś jeńcem,
co najsurowszy wyciągnął łos:
we własnym szybie
pracujesz zgarbiony.
wgłębiony w siebie,
podkopując siebie,
nieporadny,
drętwy.
trup — ,
nad tobą brzemion piętrzy się sto,
przywaliłeś się samym sobą,
ty. co wiesz!
coś poznał siebie!
ty mądry Zaratustra !. .
Najcięższych szukałeś brzemion:
oto znalazłeś siebie — ,
nie zrzucisz siebie z ramion swych . . .
Czaisz się,
770 CHIMERA
chylisz się,
jak kłoś, co prosto nie zdołen już słać!
Zrośniesz sią jeszcze z grobem swoim,
ugięły duchu/..
A do niedawna jeszcze taki dumny
na wszystkich szczudłach wyniosłości swojej !
Niedawno jeszcze pustelnik bez Boga.
samowtór z szatanem,
szkarłatny książę każdego zuchwalstwa/..
Ninie —
między dwa NIC
wciśłiięty,
znak zapytania,
mdła zagadka,
zagadka dla drapieżnych ptaków , . .
— lia, „rozwiążą'^ cię one,
one już łakną „rozwiązania" twego,
wichrząc się wokół ciebie, swej zagadki^
wkrąg ciebie, wisielcze! ..
Oh, Zaratustro / . .
Znawco siebie samego ! . .
Kacie siebie samego ! . .
ZNAK OGNISTY.
Tu, gdzie pośród mórz ostrów stromo wzrósł.
napiątrzony jak ofiarny głaz,
tu pod czarnem nieci sobie niebem
Zaratustra górne ognie swoje, —
dla rozbitków znaki płomieniste.
wici dla tych. co odpowiedź mają.
Płomią Ołw o podbrzuszu szarem
— w zimne dale pała żądzą swą,
w coraz czystsze wyżnie szyją sivoją gnie —
nakształt wąża niecierpliwie wspiąte:
znak ten oto stawiłem przed sobą.
Moja dusza jest płomieniem owym :
nowych dali wciąż niesyta.
w górą pała, w górą. cichy ogień jej.
Czemuż uszedł Zaratustra od ludzi i zwierza?
Czemuż odbiegł wszystek stały ląd?
j^2 CHIMERA
Poznał on już samotności sześć — ,
lecz mu nawet morze niedość jest samotne,
'wszedł na ostrów i płomieniem na górze sią stał.
Po siódmą samotność
zapuszcza teraz sieć nad głową swą.
Rozhitki błędne! Szczęty dawnych gwiazd!
Morza przyszłości f Niezbadane nieba!
po wszech samotność rzucam oto sieć:
niecierpliwości ognia odpowiedzcie
i mnie, rybitwie na wysokich górach.
samotność siódmą, ostatnią pojmajcie !
ZACHODZI SŁOŃCE.
Niedługo pragnąć ci już.
spalone serce!
Przyrzeczeń pełna jaśń,
tchnienie nieznanych owiewa mnie ust,
— nastaje wielki chłód. . .
Raził mnie słońca mojego żar w skwarne południe.
bądźcie- ż mi pozdrowione
nagłe powiewy,
wy popołudnia duchy chłodne!
Tak dziwnie przeźrocz drży!
Nie mierzy -ż mnie
kosem spojrzeniem
zwodnicza noc?
Wytrwaj, me serce harde!
Nie pytaj: czemul —
IJ4 CHIMERA
Dniu życia mego!
zachodzi słońce.
Już lśni złociście
spokojna toń.
Gorącem dyszy głaz:
nie spoczywało -ż na nim o południu
szczęście, ująłe południowym snem ? —
Zielonemi skrami
ze śniadej bezdni szcząście błyska jeszcze!
Dniu życia mego!
odwieczerz już !
Żar twej źrenicy
przygasł napoły,
już twoich ros
sączą się łzy.
po białych morzach bieży cicho już
miłości twej purpura,
twa szczęśłiwość ostatnia, nierychła . . .
Radości, złota ma, przyjdź!
Tyś jest śmierci
poprzedniczką najmiłszą, najsłodszą!
- Czyli -ż zaprądko biegłem drogą mą ?
Teraz dopiero, gdy - m utrudzon już,
dolata mnie twój wzrok,
dopędza szcząście twe.
DYTYRAMB Y DIONYZYJSKIE 17^
Wkrąg jeno fali pląs.
Co ongi brzemieniem było,
\ w niepamiąć zapadło modrą, —
\ , oto bezczynnie stoi moja łódź.
Jakżeż od żeglug odwykła i burz!
Chcenia, nadzieja pochłonęła głąb' ,
spokojna dusza i morze,
\ Siódma samotności!
\ Nie czułem nigdy
bliższej słodyczy spokoju,
cieplejszych słońca lśnień.
Nie tli-ż sią jeszcze szczytów moich lód?
Srebrzysta, lekka
wypływa oto w oddal moja łódź . . ,
ŻALE ARYADNY.
Kto mnie ogrzeje, kto mnie jeszcze kocha?
Podajcie gorące dłonie!
Podajcie serca żarzącą sią panew!
Powalołta, wzdrygniąta.
jak konający, gdy mu grzeją stopy,
wstrząsana, ach! nieznaną gorączką,
drżąca pod ostrzem lodowatych strzał,
przez ciebie, myśli, ścigana!
Nienazwany ! Utajony ! Straszliwy !
Strzelcze z za obłoków !
Spiorunowana przez ciebie,
szydercze oko, co mnie z mroków śledzisz!
leżę oto,
tarzam sią, wiję, dręczona
wszelkiemi mękami wiecznemi.
porażona
przez ciebie, strzelcze okrutny,
nieznajomy — boże . . .
DYTYRAMB Y DIONYZYJSKIE lyj
Ugodź głąbiej !
Ugodź jeszcze raz!
Przebij, strzaskaj to serce!
Pocóź te mąki
tąpemi kłami strzał?
Czemuż znów spoglądasz,
i cierpień ludzkich niesyty,
boskich twych oczu szydną błyskawicą?
Nie chcesz uśmiercić,
jeno drączyć, drączyć?
Poco — mnie drączyć,
szyderczy nieznany boże?
Haha !
skradasz sią ku m,nie
o takiej północy ?
Czego chcesz?
Mów!
Pchasz mnie, ciśniesz mnie,
ha ! to już za blizko !
Słyszysz, jak oddycham,
podsłuchujesz me serce,
ty zazdrośniku!
— i czemu- ś zazdrosny?
Precz ! Precz !
poco ta drabina!
chcesz -li wejść
w serce, wtargnąć —
w moje najskrytsze
myśli wtargnąć?
Bezczelny! Nieznajomy ! Złodzieju!
Co chcesz wykraść?
Co chcesz wysłuchać?
Co chcesz wymączyć?
i^S CHIMERA
ty dręczycielu!
ty kacie - boże !
Lub mam - li^ jak pies.
tarzać sią przed tobą?
Z oddaniem,, zachwytem bez granic
miłośnie — si^ łasić ?
Daremnie !
Kłuj dalej !
N aj okrutniej sze ostrze!
Nie psem — zwierzyną jeno jestem twoją !
naj okrutniej szy strzelcze !
twą najdumniejszą branką,
zbóju z za obłoków ...
Mów wreszcie!
W gromach utaj on ! Nieznajomy ! Mózv !
Zawalidrogo, czego citcesz — ode mnie?..
Co?
Okupu ?
Jakiego- ż chcesz okupu?
Zażądaj wiele — radzi moja duma !
i krótko mów — radzi ma inna duma !
Haha!
Mnie — chcesz ? mnie ?
mnie — całą ! . .
Haha !
I dręczysz mnie, szaleńcze jakiś,
udręczasz moją dumą?
Miłość mi daj — któż mnie ogrzeje ?
kto mnie jeszcze kocha ?
podaj gorące dlonic.
DYTYRAMB Y DIONYZYJSKIE ijc^
podaj mi serca żarzącą sią panew.
daj mi, najsam,otniejszej,
którą lody ach, siedmiokrotny lód,
do wrogów nawet,
do wrogów tąsknić uczy,
daj -że mi wiąc,
najokrutniejszy wrogu,
oddaj mi — siebie ! . .
Zniknął!
Już mnie porzucił,
mój druh jedyny,
mój wielki wróg.
mój nieznajomy,
mój kat - bóg ! . .
Nie!
powróć znów!
Z wszystką twą mąką !
Ku tobie bieżą
wszystkie me łzy
i serca mego ostatnie płomią
k^tobie sią rwie.
Oh, wróć, ty m,ój
nieznany boże! szczęście ostatnie!
wróć, bólu mój ! . .
Grom. Dionyzos jawi się w szmaragdowej krasie.
DIONYZOS:
Miej rozum, Aryadno ! . .
Masz drobne uszka, masz moje uszka:
usłysz -że mądre słowo ! —
Czyż. by sią kochać, nie trzeba wprzód sią wzajem nienawidzieć?. .
Jam twoim labiryntem ...
SŁAWA I WIECZNOŚĆ.
7.
Jak długo siedzisz już
na niedoli swojej?
Bacz- że! wysiedzisz mi jeszcze
jaje,
bazyliszkowe jaje
z długiej żałoby swej.
Czemuż popod górą chyłkiem idzie Zaratustra ? —
Nieufny, bolesny, chmurny.
czaił się długo —
aż nagle błysk,
jasny, straszny, aż grom,
rzucon z bezdni w niebiosa:
— zadrżały nawet
wnętrzności góry. . .
DYTYRAMBY DIONYZYJSKIE i8i
Gdzie grom i nienawiść
stały sią klątwą — ,
w górach sią gnieździ Zaratustry gniew,
jak groźna chmura pełznie szlakiem swym.
Ukryj sią każdy, kto sią ukryć możesz!
Precz mi do łoża, wy pieszczochy !
Oto sią toczą grzmoty po sklepieniach,
oto drżą wszystkie wiązania i mury,
skrzą błyskawice, prawdy siarką dyszą —
Zaratustra klnie . . .
Ten pieniądz, którym
świat cały płaci,
sławę — ,
przez rąkawiczki biorą pieniądz ten,
ze wstrątem depcą stopą swą.
Kto chce zapłaty?
Przedajni . . .
Kto tani, siąga
tłustemi dłońmi
po to blaszane dzeń - dzeń świata, sławą !
Chcesz -li ich kupić?
Wszyscy są na sprzedaż.
Lecz dobrze płać!
dzwoń pełnym mieszkiem!
— inaczej wzmocnisz,
utwierdzisz jeno cnotę ich . . .
1^2 CHIMERA
Oni wszyscy cnotliwi.
Sława i cnota — godzą sią.
Odkąd istnieje świat,
paplanie cnoty
brząkaniem płaci sławy — .
świat stoi zgiełkiem tym . . .
lVszystkim cnotliwym
chcą zostać dłużny,
zaciągnąć u nich jak najwiąkszy dług!
Wobec rozdawców sławy
płazem sią duma staje ma — ,
pośród nich chciałbym
być najlichszym . . .
Ten pieniądz, którym
świat cały płaci,
sławę — ,
przez rękawiczki biorą pieniądz ten,
ze wstrątem, depcą stopą swą.
Cicho! —
Śród rzeczy wielkich — widzę szczytne !
mam -li milczeć
lub górnie mówić:
górnie mów, mądrości wniebowzięta !
Podnoszą oczy —
tam drżą światłości morza:
oh, nocy, ciszo, głucha jak śmierć wrzawo!.
Znak widzą — ,
DYTYRAMBY DIONYZYJSKIE i8^
z najdalszych dali
gwiezdna plejada, skrząc sią, spływa ku mnie . . .
Najwyższa gwiazdo bytu!
Wiecznych znamion tablico!
zstępujesz ku mnie ? —
Niema twa krasa.
której nikt nie widział. —
jakto ? nie pierzcha przed spojrzeniem mojem ? —
Tarczo konieczności !
Wiecznych znamion tablico !
— wszakże ty wiesz.
co wszyscy nienawidzą.
co ja jeno kocham :
— iż - eś wieczna,
iż - eś konieczna ! —
Miłość moja rozpala się wiecznie
od konieczności jeno.
Tarczo Iwnieczności !
Najwyższa gwiazdo bytu!
— której życzenie żadne nie dosiąga
i żadne NIE nie kala.
wieczyste TAK istnienia.
jestem wieczyście twojem TAK:
ALBOWIEM KOCHAM CIEBIE, O WIECZNOŚCI!
o UBÓSTWIE NAJBOGATSZEGO.
Minąło lał dziesięć — ,
/ żadna kropla nie dosiągła mnie,
ni wiatr wilgotny, ni miłości rosa
— zastygły, spiekły kraj . . .
Wiąc oto proszą mądrość moją,
by nie szcządziła siebie w tej posusze:
wzbierz przeto sama, sama stań sią rosą,
i dżdżem bądź sama zżółkłemu pustkowiu!
Kazałem ongi chmurom
odejść od szczytów moich, —
mówiłem ongi „światła wiącej, ciemne!'^
Dziś je przyzywam, by przyszły :
mrok mi uczyńcie wymiony swojemi!
— bądą was doił,
wy, krowy górne!
Mlekiem mądrości i miłości rosą
słodką zatopią ten kraj.
D YTYRAMB Y DIONYZYJSKIE i8j
Precz, precz, wy prawdy
o posępnych oczach!
Nie chcą na górach moich
takich prawd cierpkich, nie chcą niecierpliwych.
Dziś niech się zbliży prawda
uśmiechem ozłocona,
osłodzona słońcem, miłością ogorzała, — .
dojrzałą jeno prawdą z drzewa rwą.
Dziś wyciągam dłoń moją
po Przypadku kądzierze,
ile że Przypadek
umiem jak dziecko podejść i prowadzić.
Dziś chcą być gościnnym
dla Niepożądanego,
przeciw losowi nawet sią nie zjeżą,
— Zaratustra nie jest jeżem.
Dusza moja
wszystkiego dobra i wszystkiego zła
już kosztowała jązykiem niesytym,
i w każdej nurzała sią głąbi.
Lecz nakształt korka
wraz wypłyivała znowu na powierzchniąy
na śniadych morzach igra jak oliwa :
dziąki tej duszy zową mnie szcząśliwym.
Kio jest mi ojcem i kto matką moją ?
Nie jest 'że ojcem moim książą nadmiar
a matką uśmiech cichy?
Z związku ich dwojga nie zrodził - żem sią,
ja, zagadkowy twór,
ja, światłości dziw.
ja, wszech mądrości marnotrawca, Zaratustra?
i86 CHIMERA
Dziś tkliwością zwąłlon.
jak odwilżny wiatr,
czeka, czeka Zaratustra pośród swoich gór. —
warzon w własnych sokach.
przepojon słodyczą,
siedzi pod swym szczytem.
siedzi pod swym lodem,
znużony i błogi:
Twórca w siódmej dobie swej.
— Cicho!
Prawda jakaś przeciąga nade mną
nakształt chmur, —
niewidzialnym gromem razi mnie.
Szerokiemi schody
pnie się zwolna ku mnie szczęście jej:
uwielbiona prawdo, pójdź- źe do mnie. pójdź!
— Cicho!
To moja prawda! —
Drgnąwszy niepewnością,
aksamit jej oczu
raził mnie spojrzeniem
złem i słodkiem jak dziewczęcy wzrok . . .
Snadź odgadła szczęścia mego źródło,
mnie odgadła — ha. co ona hiowa ? —
IV bezdni jej dziewczęcych źrenic
purpurowo przyczaił się smok.
— Cicho! Prawda ma mówi:
Biada ci, Zaratustro !
Wyglądasz jak człowiek.
DYTYRAMBY DIONYZYJSKIE iSy
co połknął złoto:
jeszcze ci wy prują jelita ! . .
Za bogaty -ś ty.
popsułeś tali wielu!
Za wiełu masz zawistnych,
za wiełu ubożysz ...
Mnie samej światło twoje rzuca cień — ,
i drżą, od zimna: pójdź precz, ty bogaczu,
zejdź. Zaratusłro, zejdź ze szuego słońca ! . .
Chciałbyś rozdać, rozdarować niepotrzebne słiarby,
lecz najniepotrzebniejszym tyś sam!
Miej -że rozum, bogaczu.
Oli, Zaratustro. rozdaj wpierw siebie samego!
Minąło lat dziesięć — ,
i żadna ł^ropła nie dosiągła cią?
Ni wiatr wilgotny ? Ni miłości rosa ?
Lecz łiłóż-by cią też leochał,
ty przebogaty?
Twe szcząście wysusza wołiół.
i W miłość uboży
— zastygły, spiełzły łiraj . . .
Nikł ci już nie dziąkuje,
ty wszakże dziękujesz każdemu,
kto od ciebie bierze:
\ poznają- ć po tem,
I ty przebogaty,
1. ty najuboższy ze wszystkich bogaczy!
I
I Oddajesz siebie, dręczą cią twe skarby — ,
t' ofiarujesz sią.
\ nie szcządzisz siebie i nie kochasz siebie:
i88
CHIMERA
zawżdy cią wielka przyniewala mąka,
ból przepełnion^^ch spichrzów, przepełnego serca
lecz nie dziękuje ci już nikt. . .
Chcesz- li być kochanym,
musisz się zubożyć,
niądrcze niemądry 1
Ludzie kochają jeno cierpiących,
jeno głodnego darzą swą miłością:
Oh, Zaratustro, rozdaj wpierw samego siebie!
— Jam prawda twoja . . .
mi
PRZEŁOŻYŁ Stanisław Wyrzykowski.
Józef Mehoffer.
DWA RYSUNKI WITRAŻOWE.
M^^orRŁR^. !fc-
„BOGA -RODZICA." PIEŚŃ.— ZE STANOWISKA
HISTORYCZNO - LITERACKIEGO ODCZYTANA
PRZEZ CYPRYANA NORWIDA. (DOKOŃCZENIE.)
„Szlachetne pragnienie musi się w nas
„zapalić do przyczynienia się także datkiem
„s własnych zasobów, aby powiększonym byl
„owy bogaty spadek prawdy, obyczajności
„i wolności, który odziedziczyliśmy..."
SCHILLER.
Tekst
NMROPZIłl 5IĘ PLA NA5 5YN BOŻY,
W TO WItRZYI, CZUOWIf CZf ZPOŻNY,
IŻ rRZtZ TRUD-BÓ(J 5WÓJ LUP
OPJnŁ DYABŁU Z 5TRAŻY.
PRZYPAŁ NAM ZDROWIA WltCZNEQO:
5TAR05TĘ SraWAŁ PltKltLNt(iO.
ŚnitRĆ PODJ/^t W5POnNIAłlCZIlOWItKA PltRW5ZtQ0.
Jt5ZCZt TRUDY CltRRIAŁ BtZnitRNE-,
Jt5ZCZt PYŁ NIEPRZY5PIAŁ ZA WItRNf.
AŻt 5An BÓQ ZnARTWYChW5TAL
jTażenie, iż Syn Boży „<//« «<zs"
narodził się, jakimkolwiekbądź
tonem określające wyłączność,
zatrzymywać nie może teologicz-
nej myśli, ale jest ono niesły-
chanie waźnem dla histoiyka. —
Owszem, wątpię zupełnie, azali,
bez wyrozumienia historyczne-
go tych słów, można jakąkol-
wiek mieć pretensyę do oświe-
conego patryotyzmu? który, je-
żeli nie jedynym jest celem historycznych prac, to pewna,
iż z głównych nieostatnim. Dla Bethleemu, pod panowa-
niem rzymskiem, i dla Sanhedrynu w Jeruzalem, nietak
„BOGA- RODZICA'' igj
zaświtała gwiazda pańska, jako dla wschodnich trzech
książąt i mędrców. Inaczej okazał się Zbawiciel na Via-
Appia w Rzymie, kiedy już w powietrzu siarczył się po-
żar miasta i gotowały się początki Dziesięciu prześladowań
krwawych, ażeby, z tych wyszedłszy jako w purpurze, w}--
walczał nią na nowo Chrystyanizm u genialnych impo-
słorów i u pełnych talentu herezyarchów.
Nowy i zupełnie starożytnemu państwu nieznany sto-
pień posłuszeństwa trzeba było nadto doskonałemu rzym-
skiemu przed - stawić urzędowi, a skromną męczeńską nie-
złomność pompatycznemu heroizmowi. Ze wszech miar
wyrobionej elokwencyi przeciwstawić zdrowe i szerokie
słowo Ojców Kościoła, a attykom przeciwstawić apologistów.
Metaforj^zm przeto wyrażenia, iż „narodził się dla nas
Syn Boży..." w tymto sensie znaczenie ma i osobne
i niepoślednie.
Prawda, jako meteor Epifanii nad Arameeńskim sta-
rożytnym światem przeszła, objawiła się we wybranem
izraelskiem człowieczeństwie; ale, już ona we wszystkie
historyczne i cywilizacyjne potęgi od stóp do głów oble-
kła się była pierwej w sferze grecko-rzymskiej, nim
pojrzały na nią i pokłoniły się ku ziemi ludy pod -północne.
nim północne ^na chwilę osłupiały, na chwilę wyzwały ją
na nierówny, lecz szczery i rycerski pojedynek, lub, po
rozmyśleniu głębokiem, rzekły jej „amen." — Szwedzki
Olaf na zgromadzeniu ludu, na Tingu jeneralnym, na
allshdrjarting, przedstawia kwestyę chrystyanizmu. Rzuco-
ne są gałki losu i kwestya na porządku dziennym stawa.
Wtedy podnosi się jeden starzec, w te słowa mówiąc :
„ — Usłuchajcie ! . . Ty, narodzie, i Ty, królu ! . . Wie-
jmy już wszyscy, iż chrześcijański Bóg spomaga tych,
„którzy weń wiarę mają. My dowody tego mieliśni}-
^i w niebezpieczeństwach na morzu i w innych ... Za
„cóż to odrzucać, co nam użyteczne być może? lub gdzie
196 CHIMERA
„indziej tego poszukiwać, co samo do nas przj-szło — ?
„iNiejeden już z naszych, ażeby o tej religii nowej po-
„ wziąć JQzyka, udawał się aż do Dorstadu — a przeto to
„wam radzę, ażebyście przyjęli wdzięcznie sługi Tego
,.Boga, który wielmocniejszym jest nad wszystkie inne
„którego zachowanie zawsze jest mieć dobrze, skoroby
„się inne bogi sprzeciwnemi dla nas okazały."
Na mocy tychto słów, ogromnym oklaskiem całe-
go Tingu utwierdzon37ch, rozpoczęła się ewangelizacj'^a
Szwecyi.
W Danii, cesarz Otton i-szy, pobiwszy Harolda, kła-
dzie możność ewangelizowania narodu za warunek ist-
nienia jego i korony. I miecz odpiera mieczem. W Nor-
wegii, świtający jej chrj^styanizm tak ze wszech miar gro-
źną i otwartą spotyka postać ludu, iż chrześciański Jarl-
Hakan nie ośmiela się wiary i celów swoich wyznać na
publicznym tingu. Owszem, wyciąga rękę ponad sakry-
fikatorski kubek starców i, dla sumienia swojego, krzyż
zakreślając w powietrzu, daje ludowi zrozumiewać, iż czy-
ni zimk młota Odynowego . . . Alić tamże Olof Tryggwa-
son inaczej rzecz tę rozstrzyga: „...chcecie (mówi do
„zgromadzonych), ażebym jako Hakan- Jarl w ofiarowa-
„niu idolatryjnem udział bierał . . ? czynić to gotów jestem
„i immolować będę nie już podrzędne jakie ofiary niewol-
„ników, lecz naprzykład sześć najwyżej podniesionych głów
„śród szlachetnych wasz}'^ch przywódzców . . . temu zaś gwo-
„li, myślę, że idole się uradują!.." a to rzekłszy, gdy sze-
ściu z pierwszych w tłumie mężów skazał na gardło, po-
chrzcili się.
Północny człowiek nieinaczej i w Ultima Thule z krzy-
żem się potkał. Thormod wjdądował w Islandyi, z de-
sek kościół postawił, odprawił mszę. Potem siedmiu kler-
ków z kadzidłami wyszło na przodku w miejscu idolatryjne-
go zgromadzenia, i obwołanem zostało chrześciaństwo jako
^BOGA - RODZICA'' icj
obowiązujące wyspę. Spółcześnie, iż wulkan cisnął był
ognie, wróżyli jedni, że bogowie za Odyna czcią się uj-
mują, drudzy, iż nowy bóg z mocą wziął królestwo. Na-
ówczas Thorger, mąż idolatryjnemu prawu wierny, wy-
słuchawszy te i owe wnioski rzeszy, cofnął się do namio-
tu swojego i, na głowę płaszcz arcykapłański zarzuciwszy,
pozostawał tak, milcząc, jedną noc i jeden dzień. Zaś
dnia następnego, podał ludowi prawo, obowiązujące wszech-
Island}^^ do przyjęcia chrztu i chrześciaństwa z obale-
niem posągów i światem, i z uderzeniem bannicyą, ktoby-
kolwiek o ofiarowaniu bałwanom był przekonanym. Wiel-
ką wszelako nędzę ludu islandzkiego mając na względzie,
przyzwolił on pożywać jeszcze mięso konia i eksponować
dzieci zwyczajem dawnym.
Rzecz ta gdy przez cały Ting jednomyślnie została
przyklaśniętą, Thorger uchylił czoło i przyjął chrzest.
Moc ubóstwić — mąztwo dla samegoż mąztwa prakty-
kować i energią dzielności upajać sią, — że jedynym było do-
gmatem walhalicznym, przeto i chrześciaństwo tam nie
weszło jak do Aten lub Rzymu, ale raczej z sądem i z mie-
czem, pomiędzy twarde, siwe krocząc skały i pod niebem
ciężkiemi chmury osłupionem. Jeżeli wszelako to, co ^-00-
sądkiem nazywa się, może być przyrodzonym i etnograficz-
nym darem, tedy zaiste że tylko północny człowiek jest
z przyrodzenia rozsądny. —
Arameeński mąż, Heber, Abraham, na czemś więcej
niźli na rozsądku osadzał się, kiedy mu przychodziło wyjść
z Chaldei, lub na syna własnego ponieść nóż... U Gre-
ka, rozsądek jest wynikiem estetycznej symetryi, ale ża-
den grecki bohater przez rozsądek nie słynie pierworzęd-
nie i raczej przez zapał tylko, lub przez dowcip. Rozsą-
dek, nareszcie. Rzymianina zależy na patrycyalnej ciała po-
wadze, na panowaniu nad sobą samym i na dyplomatycz-
nej mierze słowa, jakoby tam nie zapominać umiał szlach-
icS CHIMERA
cic o pontyfikalnyni swojego pochodzenia obowiązku. —
Zaiste, że te osobliwe geniusze ludów dopiero się w ca-
łej posągowej ich nagości, wtedy ogląda, kiedy do nich
chrześciańskie światło zbliżyło się, ten a nie inny uwy-
datniając profil postaci. — I dla tegoto arcy jest godnym
rozejrzenia wiersz ten „Boga- Rodzica,** że: „narodził sią
DLA NAS Syn Boży.*'
Świadomość ta, iż ze wszechmiar prawomocnie — i nie-
ledwie powiedziałbym, że właściwie i rozsądnie — do pod-
północnych ludów ewangelizowanie ich nadeszło, — należa-
łaby do prostego rozglądu samychże historycznych na-
stępstw, albo do obecnej o nich wiedzy, i nic w sobie
nie miałaby dziwnego ni osobnego. Wszelako jeżeli sam
apostoł, na miejscu i w czasie czynności swojej świętej
będąc, tak samo o przyjściu chrześciaństwa do Polski
powiada i za nieuniknione koniecznie je uważa, — tedy, godzi
się i można to poczytywać za charakter godziny, w któ-
rej słowiaństwo polskie do chrześciańskiego ogółu przy-
stępowało. Zaś pracy tej, i po szczególe niniejszego tej-
że pracy paragrafu, właśnie iż myśl ta celem jest. We wy-
powiedzeniu albowiem, iż „narodził sią DLA NAS Syn Bo-
ży,^' widzieć chcemy nas samych onejże godziny ku te-
mu zgotowanych. — (Constant. porph. de adm. imp. 63).
„We Wiślicy" (podobno tej samej, w której o wiele
potem późniejszy Łokietek miał widzenie Matki Zbawicie-
la) „we Wiśłicy, słołicy Wiśłan, nad Nidą, rządził Wyszi-
y^sław V. Wyszewit, Bovo£pouTCec, bałwochwalca, który wj'-
„szydzając chrześciaństwo szkodził onemuż. Do niego
„apostoł Metodius te słowa wyraził mówiąc:
„Radzę- ć, sjmu! ochrzcij sią sam i na własnej zie-
„mi twojej . . .
„albowiem gdybyś tego nie dopełnił, tedy będziesz
„ochrzczonym łecz na cudzej...
„I na on czas mnie spomnisz. "
„BOGA - RODZICA'' i9<^
(„Krestiti synu woleja swojeją na swojej zemli — da
„ne plenen nadmi budieszi kreszczen na zemli czużej...
„pomeneszi me ! " — (Method. — u Polewoja).
Nie było to więc ani tajne samymże wiary ś-tej krze-
wicielom, ani oni tego uważali za nie wypowiadania godne,
iż do słowiańskiego ludu Chrystus przyszedł w majesta-
cie i w mocy.
„Północ/* w sensie biblijn3^m, oznacza, stronę mężów
i grzeszników — jakoż, dla człowieczeństwa przyszedł
Zbawiciel i nie dla niepotrzebujących lekarza, lekarz.
Łatwość przeto tę zapewne bacząc, z jaką słowiańskim
dane było ludom przystąpić do chrześciańskiej ogólności, —
obwołuje dalej pieśń apostoła, aby nie zapominano, iż
„przez trud. Bóg, swój lud
„odjął dyabłu z straży. —
rż
po śmierci:
I staranniej jeszcze kładzie na tem przycisk,
w Kościele Cierpiącym tęż samą treść podnosząc po śmie
„Jeszcze trudy cierpiał bezmierne,
„Jeszcze był nieprzyśpiał . . /*
Podobno, że po wszystkie czas}^, u umiarkowanego
naturalnie temperamentu Słowian, a zwłaszcza i dla tego,
Słowian geograficznie środkowych, b3^wało rzeczą łatwą,
zyskać ogólne przykłonienie się. Czy to jest dobrze albo
źle, tu nie roztrząsam, ale pewną jest rzeczą, iż ostatecz-
nie wszystko za ogólnem przyznaniem od najdawniejszych
czasów u nas się rozstrzygało. Samowładztwa nawet naj-
wyższe były z elekcyą razem. Słowianin, zasadę tę, któ-
ra z natury swojej miała być naturalnym despotyzmu ha-
mulcem, aż do przymusu sam posuwał, — tak dalece jest
ona u niego główną. Wybór „Piasta" na końcu bieżą-
cej historyi polskiej, jest tenże sam, co Piasta kruszwickie-
go alho Czarnego Leszka .. . (Tratka. 1279, mówi: „Po Bole-
200 CHIMERA
sławie przez wy bór nastał Leszek.^) — 1 dlatego to „Piast f-^ za
ostatniej epoki królów, jako okrzyk zarazem i jako IDEA
już wybrzmiewa ! Podobno, iż narody w kardynalnych
kryształach swojego zasadniczego principium nie odmienia-
ją wcale — podnoszą je, rozwijają, doskonalej lub mniej
doskonale aplikują, lecz nie zmieniają.
Ku północ}^ i morzu — ku południowi i jego słońcu,
opór, jaki stawił Słowianin chrześciaństwu i ewangeli-
zacyi, zapew^ne był więcej stanowczym i wyraźniejsz3^m.
Co do właściwego „skruszenia bałwanów" na słowiań-
szczyźnie środkowej, wiele jest w tem kronikarskiem wy-
rażeniu do istotnego odczytania. Książęta nowo pochrzcze-
ni zamach ten przejęli od braci monarchów, gdzie on twarde
granity za cel miewał. Świątynie był}'^, wprawdzie, nie-
koniecznie jak one opisywali wędrowni kupcy w swoich
bogatych opowieściach, lecz na pośrodkowej słowiań-
szczyźnie arcy mało w świątyniach tych było do krusze-
nia. Co innego jest symboliczny pierwszy zarys budo-
wnictwa, a co innego właściw^a architektura. Wyprowa-
dzenie „komina" na dach dopiero za Łokietka w po-
wszechne użycie wchodzi, lubo s3'^mboliczne budownictwo
leży i w posadach mogił. Toż samo jest, i co do pisma.
które zawsze i wszędzie z budownictwem ma związek.
Litera, w umiejętniczym i obowiązującym jej sensie, nie-
koniecznie swoje ugruntowanie znajdowała była w umyśle
i temperamencie Słowian, lubo, że przedchrześciańscy Sło-
wianie mieli swoje PISANIA, jakkolwiek nieodnalezione
dotąd, ja najmniej nie wątpię o tem. Z poszukiwań wła-
snych, gdyby ramy tej tu rzeczy dozwalały, zdołałbym
mówić w tym przedmiocie. Najstarsze y,runy^ pisały się
w krąg koła (patrz np. kalendarz Runiczny) i kreślone
były jako wełna strzyżonego barana ofiarnego zwijana
w krąg i rozwijana, co dla tego wybrzmiewa : ,,Runo weł-
ny..." Nie uważam także za wieści „czcze" i ,.podstawy
^BOGA- RODZICA'' 201
niemające"' (według zdania pisarzy naszych), jakoby Bo-
lesław Chrobry kazał był jakieś z czasów pogańskich
„ksiągi popalić^'' — lubo deski te albo ich szczątki nie są
znalezione. Dzisiejszem zapewne pismem Bolesław
„wydawał edykty/^ ale jakiemi urobionemi w społeczeń-
stwie drogami i środkami edykty te roznosiły sifj i na prądach
jakiego sposobu publikowania onychże?.. to, z istotną
ścisłością, nie jest jeszcze dotąd rozejrzane. Atoli monar-
cha ów doraźnie i ręką silną cały jakowyś zborny porzą-
dek rzeczy przełamał i stłumił, skoro tenże, za pierwszem
stanu osłabieniem, zgarnął się był natychmiast w dawne
koła i pod pierwo- słowiańskie cechy i znaki, za Masława,
z którego kosami (herb — kosy) podniosło się przeciw-
chrześciańskie od-działanie. I ogół to ten sam, cały od-
wrócił się przeciw kościołom, który temu kilkadziesiąt lat
tylko (czyli w historyi jakby zeszłego miesiąca) ze święt3'^m
Wojciechem całą wiecą narodu „Bogarodzica^^ śpiewał,
a teraz zapewne pierwotny onej rękopis, wraz z ^^fundacyj-
nemi dokumentami i pierwszy eh przywilejami biskupstw^' (Dłu-
gosz 11.96), płomieniami pożarów zatracił. Lecz to jest
zarówno i tenże sam ogół, który niemniej, skoro po do-
bie upamięta się, wyraz „hospodyna'^ (podobno iż jedyny
w polskiej poezyi, a w onejże użyty pieśni wielkiej) od-
pomni na nowo w hozannie dla Kazimierza („A witajże
nam, witaj, mSiy Gospodynie'^ — Bielski).
Tak łatwy to umysłów ogół na względzie mając, za-
równo wypowiada święty Poeta, iż „narodził sią dla nas
Syn Boży," i zarówno coraz to silniej dodawa, aby pa-
miętano, „iż przez trud... i przez bezmierne trudy...'"'
utwierdzają się w ludzkości owoce dobrego poselstwa
i dzieło zbawienia gruntuje się.
Wyrażenie „starostą piekielnego," lubo wobec roz-
202 CHIMERA
bioru treści, który tu podjęliśmy, jest podrzędne, — godzi
się wszelako zważyć, jako dowód zupełnie swobodnej
wolności słowa i naciskiem żadnym zewnętrznie nieupo-
dejrzliwionej. Godność albowiem starostów jest arcy sło-
wiańska i pierwotnie od powagi wieku samego pochodzą-
ca, a którą to po szczególe przedchrześciańska moral-
ność do zupełnego doprowadzała despotyzmu, tak, iż sta-
rzec starszy rozkazował jeszcze młodszym starcom, i że
przeto moralny sens w archeologicznym tracił się wątku.
Urzędy z tegoż wprost wyrosłe nazbyt w kwalifikacyach
swoich objęły były prawo przedawnienia. Zaś chrze-
ściańskie pojęcie o godności wieku na szerszej się uzasad-
nia prawdzie. Literalnym nadto powodem, iż użyto tego
wizerunku ^.piekielnego starosty/^ stała się i ta wierność
świętemu pismu, jaką, obok filozoficznej i poetycznej twór-
czości autora, w całym utworze jego ciągle napotyka się.
Starosta tu albowiem odpowiada (u Ew. Mateusza XII. 29)
Mocarzowi w grodzie obronnym, którego złupić nie może
człowiek, „ażby pierwej związał mocarza onego,"" czyli, jak
-wyraża pieśń:
„starostą skował piekielnego.'^
Szczegółem tym jednego wyrażenia — nie oddalając się
zanadto od głównego w tej strofie i pogłównie tu rozglą-
danego poetyckiego sensu we wierszu, iż „narodził się
dla nas ..." — winnniśmy domieścić, iż święto Narodzenia
Pańskiego jest ^jedynem światem Północy."' pod osobną tą
nazwą u wszystkich chrześciańskich znanem wyznań.
Jakoż, gdyby kto w czas wigilii, o tej właśnie mis-
tycznej nocy, podniósł się nad glob na wysokość, z której -
by mógł północny jego obejrzeć profil, zobaczj^łby, od od-
ległych krańców Kanady, przez Ocean, grupę angielskich
półwyspów, Skandynawię, Germanię, Polskę, i przez Pol-
^BOGA- RODZICA'' 203
skę aż do niektórych osad Syberyjskich, wielkie jedno
koło zapalonych gwiazd ognia radosnego!..
Ludy inne mają i millenia swej historyi po za dniem
narodzenia Chrystusowego — ale historyczny człowiek pół-
nocny narodził się rówieśnic . . .
Arcy historyczny, a jednak poetycki sens tych mó-
wień ażeby pojąć, — trzeba, we wigilią Narodzenia Boże-
go, stać gdzieś na kotwicy, w jakiej zatoce portu idola-
tryjnych jeszcze do dziś ludów i mocarstw, i od strony
jednej uczuwać idące ponad falami resztki odległego ty-
fonu, a od drugiej słyszeć echa armat chrześciańskich ku
uczczeniu święta przez noc całą grzmiące z okrętów . . .
i dymy ich biało się ciągnące ku pagodom miast widzieć
samotnie.
Historya albowiem nietylko była, lecz i Jesi, i dla
tego z pisanych dokumentów udziela się w niektórej jeno
cząści swojej. —
204 CHIMERA
Tekst
APAniE! TY BOŻY KMItCIU,
TY 5ltPZI5Z U PO(iA W WIECU.
POnitiC NA5, 5Wt DZIfCI, (jDZIt KRÓLUJ/^ ANItU;
TAn RADOŚĆ, TAn niŁOŚC TAM WIDZENIt
TWÓRCY - ANItL5KIŁ BK KOŃCA!..
TU - 5IĘ NAn ZJAWIŁO PYAPLt rOTĘPItNIt...
ielskość ma, i mieć zaws25e będzie,
osobny urok tak dalece, że oto
i w jednym z najdonioślejszych
pieśni nastrojów czuć się dawa
i nie przestaje być wdzięczną.
Przyczyna tego arcy głęboko le-
ży, bo jeszcze w niejakim szcząt-
ku pierwotnej religijności ludzkiej
z tak zwanego biblijnie Patryar-
chalnego czasu. — Jest uwarunko-
waną naturalnie, samem sielskiem
życiem, pewna moralność... i ta ma zarazem uroczą stro-
nę dawności swojej czyYi pierwotności, i ma niemniej swo-
ją ograniczoność, jak wszystko, co naturalne jest. Arkadya
pozostanie żywiołem poetyckim i utęsknieniem tego zło-
tego wieku, który jeszcze pod jej formami nawet proro-
„BOGA -RODZICA'' 20^
kującemu poniekąd Wirgiliuszowi objawił się — ale za-
późno wejdzie ona w historyczny interes Grecyi, ani na czas
Ligi Achejskief nie pojmie ! . . Naturalnie poniekąd moral-
nymi pasterze ażeby bywali, to jest im od patryarchalnej
podane tradycyi, lecz Zbawiciela światłość na niebiosach
poleciła i pasterzom iść do Bethleem...
Naiwne zaś podanie u polskiego ludu przechow5rwa
się, że byli to właśnie pastuszkowie słowiańscy (!).
Wyrys pierwszego człowieka jako „kmiecia Bożego ."
zasiadającego we wiecy u Najwyższego, mniemam, iż dla
każdego czytelnika, który nieco bliżej Homera poznał, zdaje
się być jego samego ręką na polskiej ziemi i polskiemi
utworzon5mi słowy. Nic równego niema temu ustępowi
pieśni „Boga- Rodzica"' w całej pięknej literaturze pol-
skiej. —
Sioło też, we właściwem onego rozumieniu, oprócz
niektórych szczęsnych momentów u Izraela, kiedy każdy
pod własną spoczywał figą, — oprócz pelazgijskich chwil
Arkady i szybko w poezyę przeszłych, — nigdzie na świe-
cie całym tak istotnie bytu swojego nie miało i nie ma jak
w Polsce. Germańska wieś, od najdawniejszego swego
początku i zawsze i do dziś, była i jest małem miastecz-
kiem — burgiem. U latyńskich ludów wieś jest inllą . . .
Tak, iż wsi właściwej nigdy i nigdzie nie było, oprócz
w Polsce. Przymioty tego osobnego charakteru i ujemne
onegoż strony stanowią jedną z najważniejszych tajemnic
historyi narodowej, —
Jeżeli zaś tak jest i dotychmiast, jakaż to musiała
być wiosenna i świeża młodość, cała kwiaty białemi won-
na i pierwotna, za onych dni, w których do pierwszego
człowieka śpiewał słowianin: „Adamie! ty. Boży kmieciu.""
Poeta też (wedle mojego sposobu rozdzielania „Boga-
Rodzica"^ na części dwie) skłania się tu do tej najpierwot-
2o6 CHIMERA
niejszej głębi ducha narodu i uświęca ją ostatecznemi wi-
dzeniami rzeczy niebieskich.
Kadłubek w tym zda się mówić sensie o ś-tym Woj-
ciechu, że „ Polaków, jako młodziuchnych we wierze
wzmocnił.''^
„Doraieść nas, swe dzieci, gdzie królują anieli:"
Co do próśb o spółkrólowanie ze światem anielskim po
błogosławionym żywocie, te zapisyAvane bywały na gro-
bowcach królów Jeruzalemskich, a przeto później od na-
szej wielkiej pieśni.
„ — Mądre tedy jest (kr eśliS^ar^a) w tej pieśni wszyst-
„kiej wiary wkrótce wyznanie, utwierdzenie nadziei, i nau-
„ka pokuty, trzeźwa i roztropna modlitwa." — Dalej zaś
wymownie dodaje tenże o przymiotach rycerskich tegoż
utworu, co dało nam myśl do poszukiwań, czyli się on nie
z dwóch składa części, — i na tem jest rozbiór nasz osnuty.
^BOG A- RODZICA^ 20^
CZĘŚĆ WTÓRA.
Tekst
NI 5RtPRm NI ZŁOTEH NA5 Z PIEKŁA OPKUPIŁ,
5m nocą ZA5T/^PIL
DLA CItBIt - CZŁOWI&CZt - PAŁ BÓ(J PRZEKŁUĆ 50B1E-
BOK, RĘCE, NOPZt W\t.
KREW 5WIĘTA 5ZŁA Z 50KU NA ZBAWIENIE TOBIE.
WIERZŻE W TO, CZŁOWIECZE, IŻ JEZU CHRY5T TRAWT
CIERPIAŁ ZA NA5 RANY.
5Wą 5WIĘT/i KREW PRZELAŁ ZA NA5 CMRZE5CIANT.
JUŻ NAM CZA5, (JOPZINA, GRZECHÓW 5IĘ KAJACI,
BOCU CMWAŁĘ PACI,
ZE W5ZEni 5IŁAni BO(iA HIŁOWACI.
nARYA PZIEWICA, PRO^ 5YNA 5WE(iO,
KRÓLA N1EBIE5KIE(jO,
ABY NA5 UCHOWAŁ OPE W5ZE(J0 ZŁEQO.
W5ZY5CY ŚWIĘCI PROŚCIE,
NA5 CRZE5ZNYCH W5P0nÓŻCIE,
PYŚnY Z WAMI PRZEPYLI,
JEZU ChRY5TA CHWALILI.
TEQOŻ NA5 POniEŚCI JEZU CHRY5TE niŁY,
PYŚm Z TOP/^ PYLI,
(JPZIE 5IĘ NAn RADUJ/i JUŻ NIEPIE5KIE 5IŁY.
AMEN, AHEN, AMEN,
208
CHIMERA
mtw, an&M, AntN am^n.
TAKO BÓCJ DAJ,
PYŚm P05ZLI W5Zr5CY W RAJ,
(JPZIt KRÓLUją ANItU.
potępienie !
?«
zieląc pieśń, jak ją dzielą, na czą-
ści dwie — i nietylko dopusz-
czając, ale budząc, aby kto ode
mnie lepiej to arcydzieło pojął
i rozejrzał, — wypowiadam myśl
swoją, iż wtóra cząść od słów
,yNi srebrem ni złotem...'* roz-
poczyna się, po tej jedno wier-
szowej pauzie:
„Tu, się nam zjawiło dyable
Która to pauza pomiędzy dwiema całego poematu czę-
ściami stanowi przedział, jakoby pomiędzy Chórami dwo-
ma w starożytnych lirycznych utworach obrzędowych.
Zaś, o ile cała moralna strona pierwszej części opie-
ra się na pojęciu pracy i trudów, o tyle ta druga mówi
wyłącznie o Ofierze.
Kolorytu sielskiego i kmiecego nietylko w części tej
niema, ale założone jest jako głównj^ wstęp nieuf anie v^ sre-
bro ani w złoto . . . Jest to po szczególe chór rycerski, chór
wyłącznie dla rycerskiego skreślony stanu i towarzystwa.
Tak dalece, iż mniemałbym, że naprzód całą pierwszą
cząść lub początkową łitanią śpiewało razem wszystko ze-
branie głosów, a wtóra część stan rycerski intonował, —
„BOGA- RODZICA'' 209
że przełamywały się dwa chóry pauzą ... i zamykało się na-
reszcie odśpiewanie całego tekstu tą znowu litanią, którą
spotykamy w końcu hymnu, ale która już jest ze wszech
miar widoczniejsza i w formie i w sensie. — Niema
tu już w części tej y^ Adamie! Ty Boży kmieciu..." ale
jest, z osobnym tonem, zagrożenie: „Ni srebrem, ni zło-
tem...*' dziwnie o wiele i wiele późniejszemu podbrzmie-
wające wyrażeniu „ni z roli ni z soli..." Tajemnicze bo
jest wzajemnictwo tych szczególnych w Epopejach naro-
dów wierszy, tonów, i wygłoszeń, na których cała harfa
wyłącznej jakiego narodu energii stroi się . . !
Podział takowy pieśni, o którym dosłownie Skarga
nie mówi, zdaje się on jednakże widzieć lub mieć przed
oczyma, skoro dwa przyznaje charaktery utworowi temu,
katechistyczny i wojenny. Lubo dwu tych razem pod wła-
ściwym stopniem wystosowanie stanowiło Jeden, albo ma-
ło, albo nieumiejętnie dziś czytelny: to jest, charakter ry-
cerski. Szczegóły pod tym względem są tak zatarte, jak
to bywa i poniekąd być musi z dawnemi arcydzieły, któ-
rych delikatniejsze zarysy przez czas tępieją i — tylko grub-
sze gdy są widocznemi — czyni się rodzaj palimpsestu, wy-
magającego odczytania na nowo. Sprawa, o której już
w tej naszej pracy mówiliśmy *).
Za czasów blizkich Arthurowi albo Wielkiemu Ka-
rolowi wystarczało rzec wyraz ten: Rycerstwo — Kawaler-
skość — ażeby nie było potrzeby dodawania, iż to stopień
jest historycznego kapłaństwa i nabożności. Figurę pa-
mięci na sakramenta miało rycerstwo każde, jako to Chrztu
w Łaźni rycerskiej. Bierzmowania w dotknięciu mieczem
*) „Postąp twórstwa warunkuje sią postąpem czytelnictwa."
Patrz wyżej, we Wstąpię.
210 CHIMERA
nagim, przyjęcia w zbór i w uczestnictwo Ciała zbioro-
wego w uczcie okrągłej i mistycznego małżeństwa w ide-
alnem dla damy uwielbieniu i przeto uczczeniu niewiast . . .
Inwestytura też swoją w pasowaniu czyli zapięciu pasem
bioder na znak wzięcia się do dzieł rycerskich.
Gotował się też rycerz w duchu do spraw swoich,
a tego wielki teolog Wujek nie potrzebował za czasów
swoich opowiadać i do niego to wyłącznie nie należało,
jednym wszakże pióra pociągiem o „Boga- Rodzica^^ po-
wiedział dość, skoro ją:
„KATECHIZMEM POLSKIM''
nazywa.
Dla tychto samych powodów pióra późniejszego
duchowieństwa, albo, że tak powiedziałoby się, niedopa-
sowani poniekąd pisarze — znajdowali w „Boga -rodzica'"'
teologiczno - filozoficzne usterki i niewłaściwości. I dla tej-
że przyczyny śpiewanie tego arcydzielnego rapsodu zwol-
na wychodzi z użycia pod epoką, w której zakonność ry-
cerska ustępuje z szeregów tak nazywanej po dziś regu-
larnej' armii państwowej'. W sposób, iż z nieodczytanego
słowa: „Rycerskość lub Kawalerstwo" zatrzymanym na-
przód zostawa sens rzeczy, a potem podawanym w po-
dejrzenie i do wyziębionej doprowadzonym obojętności *).
Dobre poselstwo Chrystusowe na cierpliwości, zno-
szeniu uraz, lubo pogłównie na nieustannej miłości oparte,
nie dopiero wtedy dotknęło było sumienność wojskową,
kiedy Ojcowie Kościoła osobnemi traktaty rozstrzygać mu-
sieli, czyli znak honorowy militarny godzi się chrześcia-
ninowi, albo niegodzi przyjmować i nosić?? (Patrz „Owień-
*) „Jest to, zaiste, że zupełnie, nowy wynalazek, za cel mają-
cy... wyniszczać poczucie istotnych potrzeb umysłowych..." (Patrz
wyżej we Wstąpię).
„BOGA- RODZICA- 21 t
cu"). — Ani też zagajenia takie, dopiero na osiem wieków
przed „Boga- Rodzica,^ i dopiero — mówię — wtedy, zatrzęsły
sumieniami ludzi mieczowych, kiedy już Maksymilian z Me-
dyolanu do Galii z legionami rzymskiemi wchodził
i w Ocłodur (dziś Marigny dans le Valais) zatrzymał się,
kędy mu Dioklecyan zaciężny legion Tebańczyków pod
Maurycym nadesłał był. Wtedy albowiem już przeszło
tysiąc żołnierzy, mieczami wyciętych co dziesiąty z sze-
regu, uzasadniło było znajomość rycerskiego rzemiosła, ta-
ki od reszty legionu do Imperatora pisząc list:
„Twoimi jesteśmy żołnierzami, o ! Imperatorze, ale
„wypowiadamy otwarcie, iż jesteśmj'^ i Boga woj-
„skiem. — Powinność wojskowego Tobie odda-
„wamy posłuszeństwa ; życia niewinność — Jemu.
„Od Ciebie, Cezar! płacę bierzemy, a istnienie od
„Najwyższego ..."
W odpowiedzi, iż cały legion do szczętu wyciętym
został, nietylko już ślad mamy historyczny, że wątpli-
wości takowe teologiczno -moralne podnoszonemi były,
ale że i swoją miały solucyę. Atoli nie dopiero w on czas
kontrowers tak wielki i historyczny począł się był i do-
skonałego rzymskiego legionistę obchodził. Nad Jordanem
jeszcze, gdy Jan chrzcił i kazał (patrz u Łukasza Ew.
III. 14), „pytali go też i żołnierze, mówiąc:
„a my. co czynić mamy — ?
„I rzekł im — żadnego nie bijcie potwarzając, ale na
„żołdziech waszych przestawajcie."
Większy wszelako i do rozwikłania w pozornych
sprzecznościach swych trudniejszy bezkierunek i zeń idą-
cy smętek owładnął był nie owe orły udyscyplinowanego
wytwornie żołnierza rzymskiego ! . . Całe tam albowiem
społeczeństwo, organicznemi członkami ruch przyjąwszy.
212 CHIMERA
nie dawało przez to samo zaciemniać prawd i uczuć, lubo
twardziej decydowało i walkę.
Ale ku północy i śród ludów na poniekąd bezorga-
nicznem pospolitem ruszeniu opierających wojenne siły
narodu, — czyli przeto tam, gdzie bohaterski osobisty za-
pał mniej się na świadomem opierał posłuszeństwie, — do-
ktryna chrześciańska zasmuciła (wyraz jest historyczny:
„zasmąciła*^) półbóstwo bohaterskie. W Odyna ojczyźnie
po prostu i twarz w twarz na pojedynek wyzywał Ody-
nowicz nowego boga... — Znane jest to przesilenie dnia
z nocą w Skandynawii, niedostępne do dziś dla history-
ków, iż tak zamkniętą była na czas.
U Słowian też, ku południowi, wyśpiewywał pobity
wojownik smutki swoje...
„Krugulce świąte wypłoszył z gaju,
,,Sprowadził bóstwo z obcego kraju.
„Jedną rai Towarzyszką
„Mieć — na całą ścieżką
„Od wiosny... do Marzanny!"
Czas zaś nie tak prędko przemienia się tam, gdzie
organicznie społeczeństwo nie rusza się, lecz pogłównie
na uczucia przetworzeniu, albo na ogólnej opinii opiera
postęp. Myślę, iż Bolesław Wielki organizacyą rycerstwa
i wielce się zajmował, i wiele jej dopełnił, skoro i łaźnią
rycerską (wytłómaczoną nieco po mongolsku przez kro-
nikarzy i pisarzy polskich), jak mógł, tak postanowił.
Wszelako — zakon ten rycerski, widoczna, iż nie rozwe-
selił się był jeszcze w Prawdzie nowej, i że stary smętek
heroicznego zuchwalstwa niezupełnie musiał być za cza-
sów apostolizacyi św. Wojciecha odrodzonym, jeżeli za
reakc}^ przeciwchrześciańskiej wystąpić i zwyciężyć nie
mógł, owszem, jeżeli Masławowi dozwolił podchwy-
cić się kosami gminy. Tudzież — jeżeli jeszcze Bolesław
^BOGA- RODZICA'' 213
Zuchwały towarzyszów i rycerzy znalazł w zamachu swo-
im na świętego Stanisława u ołtarza, którzy „ni srebrem
ni złotem. . ." — podobno — nie gardzili.
Śród takicłi-to żywiołów Ad-Aberł, z rodu i ukształ-
cenia zupełny patrycyusz, a przeto świadomy łiistoryczne-
go rozwoju prawdy clirześciańskiej, lubo — jako apostoł —
zupełnie prosty i pokorny sługa, — stał się i pociechą wojska
(woj- dech).
We wtóre] przeto części hymnu „Boga- Rodzica,''''
która, według mojego rozglądu, zda mi się być pogłów-
nie rycerskim instrumentem, — do uważania jest to, iż nie
mówi się już ^człowiecze zbożny,"' lecz tylko „człowiecze''^ :
„wierze w to człowiecze*^ — i wyżej :
„dla ciebie człowiecze" —
i że po pierwszy raz w całej pieśni użyte jest nazwisko
„chrześcian" w ogólności:
„Swą świętą krew przelał, za nas Chrześciany ! "
Widoki też przebitych rąk, boku, stóp, krwi lejącej sią
i przelewanej i ran niezamknionych, w zbliżeniu zupełnem
pokazywane są w tej części wtórej, która za swą treść
ma natchnienie ofiarą, gdy obrazów tychże w cząści pierw-
szej, która samem streszczeniem jest głównych prawdy ta-
jemnic, wcale niema. Natomiast opiewa ona pogłównie tru-
dy, prace dla tryumfu wiary, tudzież tryumf sam, i zeń
spadkobieme dary. —
Jakkolwiek i tu, ze stałą, w ciągu całej pieśni, wierno-
ścią pismu świętemu, autor obziera się w tym ustępie także
na List pierwszy św. Piotra apostoła, PONIEKĄD DO
OJCÓW TYCH POLAKÓW PISANY, dla których ^Bo-
ga-Rodzica" skreśloną była... i jest...
— Albowiem, bezpośrednio pisze Cephas też same
214 CHIMERA
słowa do wybranych PRZYCHODNIÓW, ROZPROSZO-
NYCH PO PONCIE, etc. etc.
(I — i8) : — Wiedząc, iż nie rzeczami skazitelnemi,
złotem, albo srebrem, jesteście wykupieni... („ni srebrem
ni złotem" w pieśni).
19. Ale drogą krwią, jako baranka nienaganionego . . .
(w pieśni — „iż Jezu Chryst prawy,"' — wyraźnie, że „pra-
wy"' V. „nienaganiony").
— Od zamknięcia ustępu pieśni, który właśnie ro-
zebrać staraliśmy się, poczyna się już przyśpieszać rytm,
jakoby gotującego się do wielkiej próby męża westchnienie.
Nareszcie stanowcza jakaś nadchodzi chwila — pieśń
mówi:
„Juś nam czas!., godzina
. . . grzechów się kajaci,
„Bogu chwałę daci,
„Ze wszemi siłami Boga miłowaci...
To, wybicie godziny i to wszystkich sił nawoływanie
niewątpliwie — stanowczą — i nie za wiele powiem, że przed-
wojenną— określa sytuacyę. Co więcej, iż długo jeszcze po-
tem trwał ten sposób prowadzenia wojny i bitwy, iż od
dojrzałego, a jedynego uderzenia i ciosu, zależało całej
sprawy rozstrzygnięcie. Takowy zaś leżał w wewnątrz-
nem uczuciu chwili... doktryna, którą wyraźnie wypowiada
Dziewica Orleańska, przed jedną z bitew swoich, podo-
bnież wołając, że: „Już czas!*^
A skoro tu dochodzi „Boga- Rodzica"^ w tej wtórej
części pieśni, następuje jeszcze to konieczne niedoufanie
„BOGA -RODZICA'' 21^
dojrzałości ofiary swojej i ta prostotliwa obawa, która by-
wa prawdziwego nieraz męztwa towarzyszką:
„Marya Dziewica ! proś Syna Swego,
„Króla Niebieskiego,
„Aby nas uchował ode wszego złego,..''
A następnie, tak jak na początku, litanijne zamknię-
cie hymnu:
„Wszyscy Świeci proście''
I dopiero po pierwszy raz w całej tej pieśni, przez
ciąg i jednej, i drugiej jej części, bezpośrednie do Chry-
stusa Pana zawołanie — ostateczne i jedyne — :
„Tegoż nas domieści Jezu Chryste miły!"
Mistrzowskim zapewne jest to układem, iż na końcu
dopiero znajduje się bezpośrednie słowo do Najwyższego,
i że, przez cały hymnu ciąg, modlitwa idzie hierarchiami
i wstawieniami się, jakoby coraz we wyższe kręgi nie-
bieskie. Ale śmiałbym uważyć, iż to zarazem okazuje,
że niekreślona ona jest o tyle dla bezpośredniego kapłań-
stwa ołtarzowego, ile właściwiej dla chórów ludu i dla
stopnia rycerskiej pobożności.
Co zaś znaczy po siedemkroć wyśpiewywane
„AMEN"?., to, wedle mojego rozpatrzenia budowy poe-
matu, tudzież symboliki pierwo-chrześciańskiej, zdawałoby
się, iż dodane to było już po śmierci św. Wojciecha.
2i6 CHIMERA
A może zwłaszcza w onej bitwie pod Santokiem wy-
głaszane, gdzie (mówi Długosz) Polacy, skoro Pomorzan
zwyciężyli, modlili się śpiewając „in laudem et gloriam"
S-łi Adalberti. — I że siedem „Amen'* oznacza siedem włócz-
ni, któremi zapieczętował męczeńsko ten święty swoją
drogę na ziemi.
Nareszcie, do uważenia jeszcze jest, iż po wyśpie-
waniu onychto siedmiu „amen" mówi pieśń:
„...TAKO, Bóg daj,
„Byśmy wszyscy poszli w Raj,
„Gdzie królują anieli."
Inaczej albowiem, cóż znaczyłoby „TAKO"..?
Tu, zapewne, dołączyć należy odniesienie do znanych
i częstotliwie cytowanych słów naszego proroka o całości
pieśni „Boga- Rodzica.^ a mianowicie tych, gdzie Skarga
świetnie wylicza, czego dopięli Polacy przy pojęciu i roz-
głosie tego hymnu. I że przeto „potomkom przykład
„zostawili, który jako naśladują, — niech się sami sądzą." —
PISAŁEM w PARYŻU 1873 R.
Cypryan Norwid.
KSIĘŻNICZKA KASIA.
(THE COUNTESS CATHLEEN),
„The sorrowful are dumb for the."
Lament of MOBION SHEHONE for
MISS MART BOURKB.
OSOBY:
SZEMUS RUA, wieśniak.
TEIG, jego syn.
ALEEL, młody pieśniarz.
MAURTEEN, ogrodnik.
KSIĘŻNICZKA KASIA.
OONA, jej niańka.
MAIRE, żona Szemusa Ruy.
DWAJ DEMONI, przebrani za KUPCÓW.
MUZYKANCI.
WIEŚNIACY, SŁUŻBA, etc.
ANIOŁOWIE, DUCHY, STRZYGI, CHOCHLIKI, etc.
Rzecz dzieje się w Irlandyi, za dawnych czasów.
AKT PIERWSZY.
Izba SZEMUSA RUY. W głębi, w środku ściany — drzwi; po
prawej ich stronie — okno; po drugiej wisi ołtarzyk z Matką Boską.
Na prawo drzwi, prowadzące do komory, na lewo kominek, na nim
słaby ogień. Przez okno widać w półmroku i mgle tonący las dę-
bów, jodeł, leszczyny i jarzębiny. MAIRE pilnuje TEIGA, który
napełnia garnek wodą. Teig staje naraz, jakby nadsłuchując, i wy-
lewa trochę wody na podłogę.
MAIRE.
Niezdaro !
TEIG.
Matko, pies wyje na dworze
I szara kokosz trzepoce sią w kojcu
Przedziwne rzeczy dzieją sią na świecie
W tych czasach głodu: na rozstajnych drogach
Pod Tubber-vanach jakowaś kobieta
220 CHIMERA
Spotkała chłopa o kłapiasłych uszach.
Które sią chwiały nijak błony gacka.
Szemus sią spaźnia.
MAIRE.
TEIG.
A pod Carrick-orus,
Przy cmentarzysku, jeden owczarz spotkał
Chłopa, co nie miał g^hy, ócz ni uszu —
Twarz bryła miąsa ; widział go wyraźnie
W świetłe miesiąca.
MAIRE (podchodząc do ołtarzyka).
Spraw, Niepokalana,
By Szemus wrócił zdrów z strasznego boru;
Chroń go od wilków; Szemus jest niebaczny ;
A chroń go także od leśnych upiorów.
Co sią skradają po drogach i zwodzą
Posąpnookie świeżo zmarłych dusze
I tych, co żywi, ale giną z głodu.
Chroń go. Przeczysta Dziewico I
TEIG.
Gdzieś w dali —
Zda mi sią — słyszą dźwiąki harf i bębny.
(Ktoś puka do drzwi).
MAIRE.
To Szemus wraca.
TEIG.
Chyba lepszą dzisiaj
Przynosi strawą, niż ta chuda wrona.
Którą nam przyniósł wczoraj.
KSIĘŻNICZKA KASIA 221
(MAIRE otwiera drzwi, SZEMUS wchodzi z ubitym wilkiem
na plecach).
MAIRE.
Późno wracasz;
Nie spieszno -ć było; lubisz pogawędki
Z kimbądż po drodze; wiesz, jakie mnie straszne
Sny niepokoją, jak ciągle sią modlą.
A ty od rana legasz na pagórkach.
Lub na przecznicach stajesz, z kim sią zdarzy,
I jazy k sobie wycierasz strasznemi
Czasami głodu.
SZEMUS.
Ano kłóć się ze mną!
Macie wieczerzą!
(Rzuca wilka na stół).
Zawsze - ć wilk jest lepszy.
Niż ścierwo wronie. Łaziłem dzień cały:
Myszy i szczury i jeże — to wszystko
Snadź wy zdychało, anim też jednego
Trzepotu skrzydeł nie usłyszał w puszczy.
Choć stopy moje grzązły po moczarach.
Chociaż w powiądłych topiłem sią liściach.
Teraz dopiero spostrzegłem to wilczą
Pod wągłem pustej obory: tym łukiem
Ubiłem zwierza.
MAIRE.
Chwalić światy eh Pańskich!
(Po chwili).
Czemu to psisko tak dziś wyje?
222 CHIMERA
SZEMUS.
Czemu? ! —
Słyszał, żem wrócił, i wąszy jedzenie.
TEIG.
Tymczasem tedy nie zginiemy z głodu!
SZEMUS.
A jakie macie dotychczas zapasy ?
TEIG.
Pół worka mąki i pół garnka mleka.
SZEMUS.
/ kurą Maiwą.
MAIRE.
Zanim powróciłeś.
Straszne hałasy wyprawiała w kojcu.
Cóż tak łopoce w okno?
TEIG.
Dwa puszczyki
Mignąły w oknie i biją skrzydłami.
Odkąd pies wyje.
SZEMUS.
Cicho I cicho! cicho!
(Nakłada strzałę na łuk i podchodzi ku drzwiom. Naraz sły-
chać odgłos muzyki).
Już ich tu niema. Jakiś pan czy pani
Z harfą i bębnem błąka sią po lesie,
Teig, rzuć wilka — tam, na górną półką.
Potem drzwi zamknij.
KSIĘŻNICZKA KASIA 22)
(Teig idzie z wilkiem do spiżarni, wraca i zamyka drzwi za
sobą).
Siądź teraz na ławce,
I głośno z twarzą narzekaj pobladłą,
I głową trzymaj zwisła na kolanach.
(Otwiera drzwi od dworu).
Witajcie, państwo, w moich progach: ongi
Niejedna ludzka deptała je stopa —
Dziś chyba ślimak, lub ptactwo tu wchodzi,
I nasze, z głodu łrząsące sią nogi.
(Wchodzą: KSIĘŻNICZKA KASIA, ALEEL z niemiecką pro-
stokątną harfą w ręku, OONA, i grupka fantastycznie ubranych
grajków).
KSIĘŻNICZKA KASIA.
Jesteście głodni?
TEIG (od kominka*.
Miłościwa Pani!
Padłem i leżą pod progiem, jak pieniek ;
Już od dni czterech skórki -m nie miał chleba.
(KSIĘŻNICZKA KASIA wysypuje z sakiewki pieniądze na stół).
KSIĘŻNICZKA KASIA.
Dałabym, wiącej, ale wiącej nie mam;
W niejednej chacie byliśmy już dzisiaj ;
Jeśli przyjdziecie do mnie jutro rano.
Dam dwakroć tyle; jestem panią zamku
Opuszczonego oddawna w tych lasach.
MAIRE.
A wiąc to pani jest książniczka Kasia?
224 CHIMERA
Witam cią. pani. pod mą biedną strzechą —
Ciebie i Twoich; może usiąść raczysz
Tutaj, przy ogniu, ażeby sią rozgrzać.
KSIĘŻNICZKA KASIA.
Trzeba nam wrócić do leśnego dworca
Przed chłodem nocy.
(GRAJKOWIE stroją narzędzia muzyczne).
Nie łaj mnie, poczciwa
Moja kołńeto, za bęben i harfę.
Przed grozą dni tych rozkaz mam uciekać,
W śpiewie się chronić i słodkiej muzyce.
Jeśli ze smutku nie mam zejść do grobu.
Zmyliłam drogę, a pieśniarz Aleel,
Który powinien znać te ciemne bory.
Bośmy go na ich spotkali okrańcach.
Gdzie się przechadzał i śpiewał, jak szumne
Odmęty morskie. — tak się wśnił głęboko
W sny o straszliwych klęskach naszych czasów.
Ze nam pomocy żadnej dać nie może.
MAIRE (podchodzi z nią ku drzwiom).
Za tą leszczyną jest cienista ścieżka.
Która prowadzi do Twojego, pani.
Wielkiego dworca w tych lasach nieszczęsnych.
ALEEL.
Zamknijcie drzwi te, odgrodźcie te bory —
Przed półgodziną gdyśmy je rzucili.
Nad głową naszą dwa wielkie puhacze
Puhały wieści o przedziwnych klęskach.
Które nas mają nawiedzić. Graj, harfo!
Bo choć świat cały jednym zda się jękiem.
KSIĘŻNICZKA KASIA 22^
Wszystkiem, cokolwiek żywię pod księżycem,
Władnie muzyka; a grajcie nam piosnką:
j^Wicher powiewa od brzegów Cummenu.^
(Śpiew).
Ukój się, ukój, serce smagane;
Chowaj przed światem miłości ranę,
Niech pieśń ją skryje dźwięcząca.
Ten, co swą wolą nad wszystkiem włada,
Przywarł drzwi strągi, gdzie gwiazdek stada,
Gdzie widmo błędnego miesiąca.
(Wychodzi ze śpiewem na ustach; z nim razem KSIĘŻNICZKA,
OONA i GRAJKOWIE).
MAIRE (zamyka drzwi na rygiel).
Jeśli bogatych i uczonych ludzi
Odbiega spokój, jeżeli się boją
Leśnych widziadeł, to wolno ubogim
Zamknąć na rygiel drzwi i zmówić pacierz
Przy świętym ogniu . . .
(Szemus Uczy pieniądze i dzwoni jedną monetą po stole).
SZEMUS.
Popatrz — Matka Boska,
Ukołysana wiewem nieśmiertelnych
Skrzydeł, zapadła w drzemką i nie słyszy
Prośby ubogich: byłem u Małgochy
Nolan — od szczawiu gębą ma zieloną
I od lebiody, dziewięć dni tak żyła.
Teraz ją budzą.
MAIRE.
Muszą ją odwiedzić
226 CHIMERA
W najbliższym czasie; chały naszych ojców
Na ternie samem, graniczyły polu.
SZEMUS.
Pan Bóg sią zdrzemnął razem z Matką Boską,
Pomoczyły ich modły i gromnice;
A za to szatan z dzieży swej głód sieje ■"—
Myślę go prosić, aby stół ten okrył
Czerwonem złotem. Chcesz, abym to zrobił,
Teig!
TEIG.
Ja nie, mój ojcze!
MAIRE.
Szemus, Szemus —
Może twa dusza pomodlić sią zdoła
Na przekór ustom twoim ...
SZEMUS.
Dwie korony
Pensów dwadzieścia.
MAIRE.
Co to — jarzębina?
SZEMUS (podnosi gałąź ze stoła'.
Kołysał mi się na plecach, więc wziąłem
Gałąź jarząbczą, przywiązałem do niej
Zwierza — i takem go przyniósł.
MAIRE (odbiera mu gałąź).
Szemusie !
Chcesz spalić świętą gałąź jarzębiny.
KSIĘŻNICZKA KASIA 22^
Co moc uroczną ma przeciw złym duchom
I wszelkim, zmorom? Ty nie wiesz, czem były
Te dwa puhacze, któreśmy widzieli.
Różne majaki mieszkają w tym lesie.
Mogące przybrać kształty, jakie tylko
Im sią uwidzi, a myśmy tej nocy
Nie mieli mleka, aby dobre duchy
Zjednać dla siebie. A zasią Aleel,
Co miał rozmową z samym wielkim Widem,
Same li dzisiaj przepowiada klaski.
(Kładzie gałąź jarzębiny na stołku).
SZEMUS.
Jabym wieczerzą swoją jadł z tym samym —
Widzisz — humorem, choćby przy kominku
Siedział sam Puka, wił lub ziemnik jaki
I race sobie zacierał nad ogniem.
(Dzwoni inną monetą po stole. Szmer kroków za drzwiami).
MAIRE.
Kto tam odgadnie, co-ś za zło wprowadził
W nasz dom, Szemusie. Strach mnie dziwów leśnych.
(Ktoś puka do drzwi).
Nie trza otwierać.
SZEMUS.
Ano dwie korony
I tych dwadzieścia pensów to za mało,
By zapchać dziurą, w której głód sią szasta.
(Ołtarzyk spada na ziemię).
MAIRE.
Patrz?
228 CHIMERA
SZ^EMUS (kopnięciem rozbija ołtarzyk na kawidki).
Matka Boska zdrzemnęła się trochę,
A jej domostwo rozbite na trzaski.
MAIRE.
Zlituj się, Mary o! Matko Boża!
(SZEMUS otwiera drzwi, w których staje DWÓCH KUPCÓW.
Mają złote obrączki na czołach, na plecach wory).
PIERWSZY KUPIEC.
Macie
SZEMUS.
Dla tych, którzy dobrze
DRUGI KUPIEC.
Jakową strawę?
Mogą zapłacić.
Bogaci my kupcy,
Chodzim po świecie za towarem.
SZEMUS.
Wejdźcie,
Wejdźcie, szlachetni panowie.
MAIRE.
Nie wchodźcie!
Zaledwie dla nas wystarczy tej strawy.
PIERWSZY KUPIEC.
Toć macie wilczę w spiżarni na półce.
(Wchodzą).
KSIĘŻNICZKA KASIA 22()
SZEMUS.
Raczcie, panowie, wybaczyć mej żonie —
Nie zna sią wcale na godnościach — jest łe&
Na pół szalona z ciągłej samotności.
A zkąd wiadomo, żem przyłapał wilka?
Przednie jedzenie, chociaż nieco dziwne —
Wiecie — w zapachu.
DRUGI KUPIEC (siada przy ogniu i zaczyna zacierać ręce),
PIERWSZY KUPIEC (staje obok i patrzy na gałąź jarzębiny, leżącą na stołku;.
Zostałbym tutaj, noc już nieco chłodna
I nogi bolą — tak sią nachodziły
Z kraju do kraju, od ludu do ludu.
Ogień się ledwie tli — dorzuć tą gałąź.
(SZEMUS rzuca gałąź jarzębiny w ogień. PIERWSZY KUPIEC
siada na stołku. Stołki KUPCÓW znajdują się po jednej i drugiej
stronie ognia. Pomiędzy nimi stół. Obaj składają wory swoje na
stole. Noc zapada, światło idzie głównie od kominka).
MAIRE.
Co jest w tych workach!
SZEMUS.
Wybaczcie, panowie!
Kobiety nazbyt stają sią ciekawe
I lekkomyślne, jako że obcują
Pomiędzy sobą więcej, niż wymaga
Tego ich dobro.
PIERWSZY KUPIEC.
W workach pełno mamy
Złota na kupno towarów.
(Wysypują złoto na stół. Stół pokryty czer wieńcami, Iśniące-
mi w ogniu. MAIRE podcliodzi ku drzwiom komory i, nie spuszczając
kupców z oka, coś mruczy do siebie).
2J0 CHIMERA
Wielcy panowie!
TEIG.
To jacyś
PIERWSZY KUPIEC (wyciąga dzbanek kamienny z worka).
Siadajcie przy ogniu!
Mamy tu wino od wszech róż wonniejsze !
DRUGI KUPIEC.
lVino, co umie uśpić drobną walką
Pomiędzy dobrem a złem, budząc w zamian
Aromatyczny &ar. co strzela w górą,
Jako ów spokój, który na dnie serca
Zna ptak drapie&ny.
SZEMUS (przynosi kubek).
Ja - ć was nie rozumiem.
Lecz wasze wino budzi mi pragnienie:
Tak je chwalicie, aż wam oczy płoną.
Wolno skosztować?
PIERWSZY KUPIEC.
Owszem, pijcie! pijcie!
Ja dają szcząście wszystkim śmiertelnikom.
Którzy je piją długim i głąbokim
Haustem, ...a zasią w potąpieniu u mnie
Są drogi mnichów wysypane solą!
(TEIG i SZEMUS siadają przy stole i piją).
TEIG.
Rzadkie zapewne widzieliście kraje
I rzadkie sprawy.
KSIĘŻNICZKA KASIA 2^1
PIERWSZY KUPIEC.
A CO też myślicie —
Jakiemu panu my służymy?
SZEMUS.
Życie
Jest mi ciążarem, bo ja mu nie służą !
PIERWSZY KUPIEC.
Lecz o iem wiącej, gdy sobie podjemy ;
Lubimy bowiem wesołą wieczerzą.
Skrzący się ogień i pogodne serca.
SZEMUS.
Chodź -że tu, Maire, ugotuj nam wilka.
MAIRE (zbliża się do ogaia).
O, woda nie chce gotować sią dla was.
PIERWSZY KUPIEC (szepce coś nad wodą).
Już sią gotuje.
MAIRE.
Ja nie chcą gotować
Dla was!
SZEMUS.
No, Maire wściekła sią zupełnie!
(TEIG i SZEMUS wstają ze stołków i zataczają sią).
SZEMUS.
Nie było w świecie zdradliwszego wina.
MAIRE.
Nie chcą gotować dla was; wy nie ludzie.
Dwa-śmy przed wami widzieli puszczyki,
2}2 CHIMERA
Pies wył na dworze, a jązyk Szemusa
Blużnił; w tej chwili, gdyście przyszli do nas.
Spadł z gwoździa obraz Przenajświąłszej Panny,
A gdyście siedli, tak laliście wino.
Jak skrzaty leśne, kiedy wabią dusze
Precz z tego świata... Po coście tu przyszli?
Nie śmierć -że blizka?
PIERWSZY KUPIEC
Myśmy dwaj kupcowie.
MAIRE.
Jeśliście tedy nie dyabelskie duchy.
Idźcie — i nędzny lud, ginący z głodu.
Darzcie jałmużną. Toć sią bogaczami
Zdacie większymi^ niż ktobądż pod słońcem.
PIERWSZY KUPIEC.
Jeżeli znacie tu godnych jałmużny.
Zaraz ją damy.
MAIRE.
Idźcie sią zapytać
U księdza Jana.
PIERWSZY KUPIEC.
Znane nam złe skutki
Zwykłej litości, przeto wskazać chcemy
Inną, właściwszą drogę: niechaj każdy
Przyniesie do nas to, co ma na sprzedaż.
MAIRE.
Ludzie, ginący z głodu, czyliż mogą
Mieć co na sprzedaż?
KSIĘŻNICZKA KASIA 2}}
PIERWSZY KUPIEC.
O, my kupujemy
To, co ma każdy.
MAIRE.
Kupcowie! Ich świnie,
Bydło, i pola, i wszelkie narządzie
Posprzedawane.
Sprzedane jeszcze
PIERWSZY KUPIEC.
A jednak nie wszystko
MAIRE.
Cóż mają takiego?
PIERWSZY KUPIEC.
Dotychczas mają — dusze . . .
(MAIRE wydaje okrzyk przerażenia. KUPIEC kiwa na Teiga
i Szemusa).
Chodźcie tutaj!
Patrzcie! te małe kupki złota! Każda
Z nich to zapłata za duszą ...z litości
Płacimy tyle grosza za te biedne
Płomyki... Idźcie i mówcie każdemu.
Że kupujemy dusze ludzkie . . . Idźcie.
(TEIG i SZEMUS nie ruszają się z miejsca).
Ten stos dla ciebie, a ten zaś dla ciebie.
(TEIG i SZEMUS zgarniają pieniądze).
Głoście na wszystkich rozstajach, na wszystkich
Rynkach i wszystkich uliczkach, że ludzkie
Skupujem dusze, za drogie pieniądze.
234 CHIMERA
A tyle dajem, iż do końca głodu.
Każdy żyć może w szczuciu i weselu.
(TEIG i SZEMUS wychodzą).
MAIRE (klęka).
Dusz niszczyciele ! Oby was Bóg zniszczył!
PIERWSZY KUPIEC.
Nie sianie filąłwa nieśmiertelnych duchów.
MAIRE.
Bodajście zwiędli, jak liście powiądłe.
Jak zdechłe gcfdy bodajście zawiśli
Na bramach Boga!
PIERWSZY KUPIEC.
/ ty będziesz naszą.
Ten głód bez końca trwać będzie. Lebiodę.
Szczaw będziesz jadła i trawę, osłabniesz.
Ze próg ten niski wyda ci się murem,
A gdy na ręku już ciała nie dźwigniesz,
Przyjdziem po ciebie.
Po DRUGIEGO KUPCA).
Przynieś mąkę.
(DRUGI KUPIEC przynosi z szafy worek mąki).
Spal ją.
(MAIRE mdleje).
Leży zemdlona. Wyjdziemy ztąd z twarzą
Niepodrapaną. Przynieś mi tu kurę.
(DRUGI KUPIEC wychodzi i wraca z uduszoną kurą. Rzuca
ją na ziemię. Podczas jego nieobecności PIERWSZY KUPIEC krza-
KSIĘŻNICZKA KASIA
235
ta się koło ognia. Przynosi następnie garnek mleka z komory i wy-
lewa je na ziemię. Wraca, przynosi wilka i rzuca go obok kury)-
Dobrego trzeba tu ognia, z tej ławki
I z tego stołka godny bądzie płomień.
(Łamie stołek i ławkę).
Tak pan mój słońce zdruzgoce i księżyc.
I gwiazdy zgasi w swej odwiecznej nocy,
I tron wywróci Boga i aniołów.
ZASŁONA.
AKT DRUGI.
Wielka sala w zamku KSIĘŻNICZKI KASI. W głębi ogromne
okno, przez które widać las. Po prawej stronie wznosi się mur,
odcinający kąt sceny. Kamienne schody prowadzą do wąskołukiej
bramy w wystającym murze. Przez bramę widać małą kapliczkę.
Sala obwieszona starożytnemi tkaninami, przedstawiającemi sceny
miłosne, wojenne i myśliwskie, legendowych Fenian i bohaterów
z cyklu „Czerwonego Szczepu." Drzwi po prawej i po lewej. Po
lewej, przy kądzieli, siedzi OONA, jakby drzemiąc. KSIĘŻNICZKA
KASIA stoi nieco w głębi i więcej ku prawej stronie, otoczona grupą
fantastycznie ubranych muzykantów, grających wesołe melodye.
' KSIĘŻNICZKA KASIA.
Męczy mnie bęben i harfa, przestańcie.
(MUZYKANCI wychodzą. KSIĘŻNICZKA zbliża się ku OONIE).
Drzemka ?
KSIĘŻNICZKA KASIA 2/7
OONA.
Nie, dziecko; rozwalałam tylko.
Dla czegoś smutna.
KSIĘŻNICZKA KASIA.
Głód ludu mnie martwi.
OONA.
Zim dziewięćdziesiąt źyję ju& na świecie
I trzy poznałam choroby, na które
Niemasz lekarstwa: miłość, głód, samotność.
Tak, niema na nie innego ratunku.
Oprócz starości i snu . . . Popatrz, dziecko,
Jak Oisin padzi w uścisku wzajemnym
Z Niam, jak — spojrzyj — hyrni Fenianie
W ślad swojej sfory gonią po rozłogach;
Hucznie -ć to żyli oni i buńczucznie,
A przecież ludzie marli też! Siądź przy mnie.
O danaańskich zaśpiewam ci hufcach —
Pieśń, którą śpiewał dla ciebie Aleel
Przy wielkiej bramie, nimeśmy go jeszcze
Straciły w cieniu dąbrowy.
KSIĘŻNICZKA KASIA.
Nie, śpiewaj
Śpiew, który śpiewał, gdyśmy go raz pierwszy
Spotkały w cieniu dąbrowy o mroku —
Śpiewaj o królu Fergusie, jak pądził
W spiżowym wozie wskroś lasów, otoczon
Tłumem tancerzy.
(Klęka na posadzce i składa ręce na kolanach OONY).
* OONA.
Daj sią ukołysać.
238 CHIMERA
Drogie me serce, pieśni i muzyce
I klechd prastarych urokom. Dla czego
Mają cią martwić klaski i nieszczęścia,
Którym zapobiedz nie możesz? Z uśmiechem
Patrzy Bóg wielki na to, co przeznaczył
Na zgubą. Bądź mi wesołą! On kazał.
By młodość była wesołą, a starość
Mądrą.
GŁOS (z zewnątrz).
Z księżniczką widzieć sią nie można.
INNY GŁOS.
Muszą sią widzieć.
(Krótka sprzeczka. SŁUGA wchodzi drzwiami po prawej stronie).
SŁUGx\.
Ogrodnik chce gwałtem
Pomówić z panią — nie mogą go wstrzymać.
KSIĘŻNICZKA KASIA.
Wpuścić . . . Witajcie !
■
(OGRODNIK, człowiek stary, wchodzi drzwiami po prawej.
SŁUGA wychodzi).
OGRODNIK.
Raczcie mi wybaczyć
Ten zakurzony strój; niosą nowiny
Tak gorzkie. Pani, że Waszej Miłości
Gorszych nikt inny nie przyniósł.
KSIĘŻNICZKA KASIA.
Czyż mogą
KSIĘŻNICZKA KASIA 2}g
W tych czasach głodu być jeszcze nowiny
Gorzkie czy słodkie?
OGRODNIK.
Szajka wychudzonych
Jakichś włóczęgów, — niech Pan Bóg ich skarze —
Wlazła ostatniej nocy do ogrodu — ;
Ani jednego niema już dziś jabłka
Coś na dwudziestu jabłoniach ; szparagi,
Grzędy truskawek stratowali na nic;
Na moich bukach, na mych śliwach niemasz
Ni jednej całej gałęzi, z owoców
Już ani śladu! A przy tern te łotry
Zabiły jeszcze mego psa — niechże ich
Morówka trzaśnie! — stary, ślepy Finek —
Ten bez ogona — wiecie — padł z ich ręki.
KSIĘŻNICZKA KASIA.
Wiem, jaką-ś codzień otaczał miłością
Te różne grusze swoje i jabłonie —
Jaka ztąd klęska spadła na twe lata.
Nie trzeba mówić. A jednak powiadam.
Że winien tutaj czas głodu, nic więcej.
Nie martw się, stary.
OGRODNIK.
Dzięki, Miłościwa
Pani!
KSIĘŻNICZKA KASIA.
O głodzie jakież macie wieści!
OGRODNIK.
Żółte wyziewy, któremi przesiąkły
240 CHIMERA
Przyszedłem tutaj, a Tctóre o zmierzchu
Rozpełzywają sią po naszych polach.
Zniszczyły moje płonki, moje drzewka.
Proszą więc Boga, ażeby to przeszło.
(Idzie ku drzwiom; potem zatrzymuje się).
Możebym dostał. Pani, jaki stary
Łuk — przyda mi się — ; przykucną za krzakiem
I bądą w nocy pilnował mych gruszek,
A dziurą zrobią każdemu, ktokolwiek
By sią pojawił.
KSIĘŻNICZKA KASIA (wskazując na szafarnię).
Tam ci dadzą piwa.
(Ogrodnik odchodzi).
OONA.
Co on ci gadał? Słał z mej głuchej strony.
KSIĘŻNICZKA KASIA.
Skradli mu jabłka . . . Czas zbiorów i nazbyt
Powolne jabłek i grusz dojrzewanie
Trapią go zawsze.
OONA.
Złóż z powrotem głową
Na mych kolanach — zaśpiewam ci, dziecią.
Jak Fergus jechał na spiżowym wozie.
(Śpiewa cienkim od starości głosem).
„Któż to Z Fergusem pomknie w dąbrowę
„Przebijać gąszcze śród leśnej mroczy
„I na pobrzeżnej pląsać polanie?
„W górę, młodzieńcze, wznieś ciemną głowę,
KSIĘŻNICZKA KASIA 241
„W górę, dziewczyno, wznieś jasne oczj'^ —
„Bojaźń niech minie, nadzieja wstanie ! . .
Znowu popadłaś w swą smątną zadumą —
/ nie słuchałaś.
KSIĘŻNICZKA KASIA.
Śpiewaj, stara Uno!
Ja róg Fergusa w sercu swojem słyszą.
OONA.
Ja nie rozumiem, co pieśń ta oznacza —
Jestem za stara.
KSIĘŻNICZKA KASIA.
Gra, gra róg Fergusa.
OONA (śpiewa).
„Przestań o gorzkiej dumać miłości,
„Niech jej tajemnic serce nie bada,
„Fergus na wozie spiżowym płonie —
„On, co dziedzicem leśnych jest włości,
„Nad białopierśnych mórz głębią włada
„I gwiazd zastępy ma przy swym tronie.
GŁOS SŁUGI (z poza sceny).
Książniczce dzisiaj przeszkadzać nie można.
INNY GŁOS.
Muszą ją widzieć!
KSIĘŻNICZKA KASIA.
Któż mnie potrzebuje?
SŁUGA.
To owczarz przyszedł z jakąś sprawą.
242 CHIMERA
KSIĘŻNICZKA KASIA.
Wpuścić !
(OWCZARZ wchodzi drzwiami z prawej).
OWCZARZ.
Wybaczcie, Pani, tą zszarganą odzież.
Idą z daleka. Owce mi skradziono
W nocy ze strągi dzisiaj. Wasza Miłość
Gniewać sią będzie. . . Nie wińcie mnie. Pani —
Wina w łych czasach złodziejskich.
KSIĘŻNICZKA KASIA.
Głód winien.
Nie wy.
OWCZARZ.
Na klaczkach dziąkują. Patrzący
W wasze oblicze. Pani, najbiedniejszy
Człek zapomina o biedzie, a bogacz
O swojej trosce.
KSIĘŻNICZKA KASIA.
Cóż słychać o głodzie?
OWCZARZ.
Kiedym przechodził dziś pod Tubber - vanach,
Chłop jakiś starszy siedział z młodym chłopcem
Na kamieniskach, obaj z wycieńczoną
Twarzą od głodu, i obaj, rakami
Wywijający, pletli coś tłumowi
Mężczyzn i kobiet i dzieci, o jakichś
Dwóch niby kupcach, którzy gdzieś w chałupie,
W pośrodku lasów, jakoby dla piekła
Kupują dusze, dając takie ceny.
KSIĘŻNICZKA KASIA 243
Ze ludzie mogą cały czas posuchy
Żyć sobie bardzo dostatnio. Doliny
Szaleją z głodu — ja bo się radują,
Że mam swój szałas w górach, bliżej Boga.
(Zwraca się ku wyjściu).
KSIĘŻNICZKA KASIA (wskazując w stronę szafami).
Dadzą wam piwa i kąs miąsa. Idźcie.
W taką daleką drogą toście chyba
Wstali przed świtem,. Trzymajcie sią wir chów.
Zdała od świata — ciążar jego grzechów
Na waszych barkach spoczywać nie bądzie.
OWCZARZ.
Szcząsny-m, &e służą u Waszej Miłości! (Wychodzi).
OONA.
Co on ci gadał? Stał z mej głuchej strony.
0 jakichś bardzo, zda mi sią, bolesnych
Mówił ci sprawach ...
KSIĘŻNICZKA KASIA.
O, smutniejsza jestem
Od starej pieśni. Serce moje, U no.
Za stokroć głąbszym stąsknione spokojem.
Niż go miał Fergus w spiżowym rydwanie.
(Wskazuje na jedną z tkanin, wiszących na ścianie).
Chciałabym dzisiaj — jak owa Adene,
Co w dawnych czasach poszła śladem nuty.
Zwącej o zmierzchu, — zejść miądzy chochlików
1 żyć w ich skrzątnym, miodopłynnym kraju.
OONA.
Ściągniesz nieszcząście. Nie mów takich rzeczy.
244 CHIMERA
KSIĘŻNICZKA KASIA.
Młodej Adeny wydzierzgany obraz.
Kroczącej z palcem, wzniesionym do góry,
I Aleela dzika pieśń o wiecznym
Pląsie pradawnych hufców danaańskich,
Którą mi śpiewał dziś przy wielkiej bramie.
Nimeśmy jeszcze straciły go w mroku
Bujnego liścia — to zrodziło we mnie
Bezbożne słowa.
(SŁUGA wchodzi spiesznie do komnaty, za nim TRZECH
LUDZI. Dwaj z nich są wieśniakami).
SŁUGA.
Burgrabia zamkowy
Prowadzi tutaj dwóch ludzi, pragnących
Pomówić z Waszą Miłością.
BURGRABIA.
A mają
Rzec ci, o Pani, rzeczy tak przedziwne.
Ze równych dotąd nie było na ustach
Ludzkich.
KSIĘŻNICZKA KASIA. ^
Tu chleb jest potrzebny ; uczeni
Teologowie zapisali w ksiągach.
Ze komu braknie strawy, ten bez grzechu
Zabierać może chleb i kawał miąsa
Tym, którzy mają nadmiar w swych szafarniach.
PIERWSZY WIEŚNIAK.
Przyszliśmy tutaj, by naprawić kradzież.
Ja z trzech jabłoni skradłem piąćset jabłek
I skryłem w jamie, a ten oto tutaj.
Sąsiad i druh mój, skradł ostatniej nocy
KSIĘŻNICZKA KASIA 24S
Dwie tłuste owce z Twego, Pani, stada
1 pod swą strzechą powiesił na belce.
DRUGI WIEŚNIAK.
Prawdą powiada.
PIERWSZY WIEŚNIAK.
Ale od tej pory
Los nasz sią zmienił. Wracając ścieżyną
Pod Tubber - vanach, spotkaliśmy w drodze
Szemusa Ruą ze synem., i oni
Wraz mnie powiedli do dwóch wielkich panów,
Którzy kupują dusze — za pieniądze.
Sprzedałem swoją, namówiłem druha,
I ten swą duszą również przehandlował.
DRUGI WIEŚNIAK.
Prawdą powiada.
PIERWSZY WIEŚNIAK.
/ teraz lud cały,
Niby wrzawliwe stado mew, szarpiących
Szcząt zdechłej ryby, ciśnie sią sprzedawać.
Wkrótce nie bądzie jednej ludzkiej duszy
Niezaprzedanej — na setką baronij.
DRUGI WIEŚNIAK.
Prawdą powiada.
PIERWSZY WIEŚNIAK.
Sprzedawszy, jak rzekłem.
Nie znamy bardziej przyjemnego życia.
Jak sią rozgrzewać spojrzyjcie- no. Pani,
Za te pieniądze oddaliśmy dusze.
DRUGI WIEŚNIAK.
Oto pieniądze!
24(> CHIMERA
(Wydobywają z kieszeni pełne garście czerwieńców. KSIĘŻ-
NICZKA KASIA zrywa się w zdumieniu).
A &e sią ląkamy,
U możem wisieć za owo złodziejstwo.
Chcemy zapłacić za owce i jabłka.
Ile żądacie?
KSIĘŻNICZKA KASIA.
Schowajcie pieniądze !
Czyż wy myślicie, że dotkną się złota.
Pochodzącego od złych duchów? Idźcie!
Dwa — trzy — dwadzieścia razy tyle grosza
Co tchu im zwróćcie i wykupcie dusze —
Ja dam pieniądze.
PIERWSZY WIEŚNIAK.
Nie — idziemy teraz
Pić i weselić się.
(Odchodzą).
KSIĘŻNICZKA KASIA do sługł).
Biegnij za nimi.
Proś ich i spowadż na powrót.
Po BURGRABIEGO).
Burgrabio !
Ty znasz tajniki tego dworca! powiedz.
Ile mam tutaj w złocie?
BURGRABIA.
Sto tysięcy.
KSIĘŻNICZKA KASIA.
A ile w zamkach?
BURGRABIA.
Znacznie będzie więcej.
KSIĘŻNICZKA KASIA 247
KSIĘŻNICZKA KASIA.
Ile w pastwiskach?
BURGRABIA.
Znacznie więcej.
KSIĘŻNICZKA KASIA.
Ile
Warte me lasy?
BURGRABIA.
Znacznie, znacznie więcej.
KSIĘŻNICZKA KASIA.
Dwór ten zatrzymam, wszystko inne sprzedaj.
Zakup okręty z mąką i ze zbożem
I stada bydła — a śpiesz się! Lecz zanim,
Pójdziesz, daj rozkaz, aby wydawano
Złota każdemu, ktokolwiek się zgłosi.
BURGRABIA.
Łaska światłości bożej niechaj spłynie
Na Waszą Miłość! Kraj chcesz zbawić. Pani!
KSIĘŻNICZKA KASIA.
Spiesz się, nie zwlekaj, a poleć zamieszkać
W tym domu wszystkim starcom i cierpiącym.
(BURGRABIA odchodzi; wraca SŁUGA).
Co ci się stało? Mów prędko. Pobladłeś.
SŁUGA.
Kiedym się zbliżył, rzekł ten wyższy złodziej.
Ze niby niema co mu się przyglądać,
I wręcz odmówił.
KSIĘŻNICZKA KASIA.
Czyliż mi nikł inny
Ich nie sprowadzi?
248 CHIMERA
SŁUGA.
Nikł nie ma odwagi:
Oczy im płoną jako u rozżarłych
Ptaków drapieżnych.
KSIĘŻNICZKA KASIA.
Obyż się nad nimi
Pan Bóg zlitował!
SŁUGA.
Uciekłem, bo mają
Jakąś moc w sobie, obcą człowiekowi.
KSIĘŻNICZKA KASIA.
Zostaw mnie teraz; niech się nie odezwie
Żaden głos w zamku i niechaj nie słyszę
Żadnego kroku, niechaj mi nie grają
Żadne narzędzia muzyczne; już umarł.
Umarł mój spokój !
(SŁUGA odchodzi. KSIĘŻNICZKA zbliża się do OONY i kła-
dzie głowę na jej kolanach).
OONA.
Cóż ci tak gadali
Tyle ci ludzie — po mej głuchej stronie?
I zkąd im przyszło tak dużo pieniędzy?
Dlaczego płaczesz? I takiemi łzami!
Takiemi łzami! Patrzaj drogie dziecko.
Jakie ogromne te łzy — te łzy twoje!
O Wierzbo Świata Płacząca, o Erie!
Na tę najmilszą córkę cień Twój pada.
Liście twe szumią naokół jej głowy.
Dziękuję Bogu, żem już taka stara.
Że mnie pochłania sen myclt lat wiekowych!
KSIĘŻNICZKA KASIA 249
. ZMIANA.
Wielka sala w zamku KSIĘŻNICZKI KASI. Północ. W sali
niema nikogo. DWAJ KUPCY wchodzą ostrożnie, z próżnemi wor-
kami na plecach.
PIERWSZY KUPIEC.
Zkądże ty wracasz, bracie ?
DRUGI KUPIEC.
Z dróg rozstajnych
Pod Tubher - vanach. W dziewięciomiesięczną
Przemienion świnką, siedzą na pośladkach.
Gdy wtem sią zbliża ojciec Jan, posąpny.
Smutny, swe zwykłe szepczący modlitwy.
Wydało mu sią, &em jest z jego chlewka —
Zobaczył ucho brunatne — / brewiarz
Wypadł mu z raki. Poczyna uciekać
A ja w ślad za nim gonią — za swym łupem.
Padł niedaleko zagrody — nieżywy.
Do worka -m duszą wpakował i wracam.
Nagle, śród drogi — wiesz — jej raka prawa.
Raka, co nądzą darzyła jałmużną.
Przedarła worek swoją cnotliwością —
Dusza uciekła.
PIERWSZY KUPIEC.
Z ksiądza Jana śmiercią
Bądziemy jutro mieli dusz aż nadto.
2^0 CHIMERA
DRUGI KUPIEC.
Mojem zadaniem było zabić klechą,
Ty masz ograbić księżniczką. Nie bardzo
W tem ci sią wiedzie. . . Siedziałeś bezczyimie,
Zmączony, z brodą wspartą na kolanacli.
Gdy zewsząd ludzkie połąpione dusze,
Z pod strzech, gałązi, z pod porączy okien,
Jąły sią skradać niby nietoperze,
A zaś po lasach płynąły z wiatrami.
Do roztopionycJi podobne płomieni.
Przerozmaite stwory żywiołowe.
PIERWSZY KUPIEC.
Żle mi sią wiedzie. Ta świata książniczka
Tak nieustannie, żarliwie sią modli.
Ze bramy zamku i okna, z pobożnym
Przywarte znakiem, urągają moim
Trudom piekielnym. Lecz teraz, modłami
Zbyt umączona, zasnąła.
(Wskazuje na drzwi kaplicy. Zaglądają do niej ostrożnie).
Spoczywa
Na ołtarzowych stopniach, robotnica.
lVielce strudzona Jego pól uprawą
I dobijaniem sią do Jego głucJtych,
Zamkniątych uszu — w nadziei, że może
Od gwiazd odciągnie Jego dłoń ku ziemi.
Iżby nam lud ten wydarła.
DRUGI KUPIEC.
Odejdźmy, ,
Bo gdy sią zbudzi i modlić rozpocznie.
Trzeba sią bądzie udusić.
(Wychodzą bramą po lewej stronie i po chwili wracają znowu,
dźwigając pełne wory na plecach).
KSIĘŻNICZKA KASIA 2^1
PIERWSZY KUPIEC.
Prześwietna —
0 przewspaniała myśl — moja. tak, moja!
Już przekupywać nam nie bidzie biednych.
Mistrza naszego okpiwać nie bądzie.
Gdy my w tej leśnej grząźniemy chałupie.
Gdzie próg porasta trawą, gdzie ślimaki
Po zachwaszczonej pełzają podłodze.
Dokąd to, bracie, śpieszy ten rój karłów.
Ci człowiekowi wrodzy wód mieszkańcy?
DRUGI KUPIEC (otwiera wielkie okno i patrzy na wierzchołki drzew).
Nie do nas idą . . . Precz ztąd uciekają,
Niechątni dla nas pracownicy.
PIERWSZY KUPIEC.
Zai^az
Ja ich przywołam.
(Woła przez okno).
Chodź tu, wodny ludku.
Elementarne chodźcie tu zastąpy.
Porzućcie fale nabrzmiałe — niech sunny '
Wzdętych bałwanów grają sobie samym —
Zrzućcie z swych włosów te morskie oploty
1 chodźcie do nas.
(Po chwili).
Słyszą jakieś szumy.
Jak bicie wałów o dalekie brzegi —
Teraz bogunki, niby wiry świetlne.
Zaroiły sią po ścieżkach dąbrownych.
Trawy i liście chylą sią przed niemi,
A owo wielkie i powiądłe dąby
Z stóp ich sunących pieszczą sią szelestem.
2^2 CHIMERA
DRUGI KUPIEC.
Prosta jest dusza tych stworzeń zielonych —
Ni dla aniołów ona ani dla nas;
Z śmiechem sią budząc z łopielnej pościeli.
Ni ku dobremu wstają ani złemu.
CHOCHLIK.
Niechętnie idziem, bo ta, której złoto
Mamy do leśnej unosić chałupy.
Droga jest wielce naszemu plemieniu.
Tam, ponad morzem, śród wielkiej doliny.
Stu owczaryszków jej owce wypasa,
A gdy zapadnie zmrok, u drzwi szałasu
Stawiają dla nas sto dzbanków białego
Mleka maciorek, ażebyśmy mieli
Czem się pożywić, wracając o zmierzchu
Z pląsów z chochlami lądowymi
PIERWSZY KUPIEC (czyniąc znak w powietrzu).
Słuchać!
Lub będzie kara.
CHOCHLIK.
Jakieś znamię złego
Serca nam pali, więc słuchamy.
(Tłum krasnoludków gromadzi się naokoła okna i z wielkiego
worka każdy z nich zabiera po małym woreczku. Jest ich około
sześćdziesięciu, kobiet i mężczyzn, w zielonych strojach i czerwo-
nych czapeczkach, ozdobionych muszlami).
PIERWSZY KUPIEC.
Teraz
Idźcie !
(Odchodzą).
KSIĘŻNICZKA KASIA 23}
Kazałem im odejść; gwarliwe.
Wiatrem podszyte stworzenia ; m,e uszy
Ogłuchły niemal z ich morskich szczebiotań.
Trzeba po więcej pieniędzy iść. Bracie !
Tąsknoła gna mnie ku naszej dziedzinie.
Chciałbym już ujrzeć twarz naszego władcy.
DRUGI KUPIEC.
Trud mnie umączył.
(Wychodzą i wracają, jak poprzednio, z naładowanemi wor-
kami).
DRUGI KUPIEC (wskazując na kapUcę),
*Jakby tą niewiastą
Pozyskać jednak dla naszego pana?
Ta perła cudna, ten turkus, wsadzony
W jego dyadem, świeciłby światłością.
Jak blaski Tego, którego imienia
Nie ośmielamy sią wymienić. Teraz,
Gdy hufców naszych pełne są przestworza,
Czyby nie zabić jej, nie unieść duszy.
Zanim sią zerwą zastąpy aniołów?
(Kilka woreczków wypada z sakwy skórzanej).
PIERWSZY KUPIEC.
Kto rozdarł sakwą?
DRUGI KUPIEC.
Palec ksiądza Jana,
Gdy z niej uciekał. Ze to duch był stary
I niepokaźny, wiąc myślałem sobie,
I& dziura bądzie bez znaczenia.
PIERWSZY KUPIEC.
Widzisz:
2^4 CHIMERA
To złąd pochodzi, że kradniemy dusze.
Które nie całkiem są nasze. Jeżeli
Ten turkus piąkny chcemy dla naszego
Pozyskać władcy, musi on do piekieł
Zejść z własnej woli.
(Nadsłuchuje).
Hałas zbudził służbą.
Podczas, gdyś mówił, słyszałem ruszanie
Krzeseł i odgłos ludzkich kroków. . . Mamy
Czas — oni w dalsze odejdą komnaty.
Przywołaj teraz strzygi i upiory.
DRUGI KUPIEC (podchodzi do okna).
Niema . . . Zmoczone . . . Pierzchły . . . Pracownicy
Są nam niechątni.
PIERWSZY KUPIEC.
Zaraz ich tu ściągną.
(Woła przez okno).
Chodźcie tu, dusze potępionych ludzi.
Co w śnie pijanym zmarli, co zginali
Jeden od raki drugiego, dziś dla nas
lVyhandlowani przez Szemusa Ruą.
Do nas tu, do nas wszystkie chodźcie strzygi.
Gorzko śród własnych żałujące grzechów,
Zakląte w zwierząt i gadów postacie —
Wy z żądz piątnami na obliczach, do nas
Chodźcie, upiory, rzućcie rokiciną
Zarosłe bagna i grząskie wądolce —
Wy, błądne ognie, coście ongi były
Duszami ludzi, a dzisiaj jesteście
Nądzą znikomą ...
KSIĘŻNICZKA KASIA 2//
DRUGI KUPIEC.
Nie chcą iść.
PIERWSZY KUPIEC (czyni znak w powietrzu).
Upiory
I strzygi, chodźcie!
DRUGI KUPIEC.
Słyszą, jakby szelest
Rozkołysanych burzą trzcin . . . Upiory
I strzygi wstają, by wyziewy z ziemi;
Liście i trawy łamią sią i giną —
Niezwykły wiatru lodowego podmuch
W nic je rozwiewa.
PIERWSZY KUPIEC.
Zniszczenie z nich idzie:
Wiądy i szały, grad, pioruny, susze.
(Ciemnia napełnia się powiewnemi postaciami, niektóre z nich
mają kształty zwierząt, inne wyglądają, jak ludzie, a inne znowu do
mgławych podobne świateł).
CItodżcie tu wszyscy — wy i zvy — zabierzcie
Te worki złota.
UPIÓR.
Myśmy zbyt gwałtowni —
Z postaci wiącej podobni do burzy.
DRUGI KUPIEC.
Chodźcie tu wszyscy — wy i wy — zabierzcie
Te worki złota.
STRZYGA.
Myśmy nazbyt słabi —
Nikli, bez życia.
2^6 CHIMERA
PIERWSZY KUPIEC.
Chodźcie wy tu do mnie.
Coście pomarli ostatni i ludzką
Wciąż macie postać — postać siły . . .
(Wchodzą obaj ZŁODZIEJE z poprzedniej części aktu. Twa-
rze ich wymęczone).
Nuże,
Nuże, bez swarów, zabierzcie te worki.
PIERWSZY WIEŚNIAK.
Ej I ej! niechętnie, bo ta, której złoto
Precz unieść mamy na tych naszych plecach.
Żywi w swem sercu litość nieskończoną
Dla potępionych wszystkich dusz. O, nieraz.
Gdy w pełną lęku wpadamy zadumą.
Mignie nam w wnętrzti wspomnienie jej lica :
I ból, przez poły uciszon, dosięga
Szczytu — i potem zawodzimy gorzko. . .
Musimy słuchać, bo oto niejedna.
Dziś na niebiesiech wyniecona gwiazda.
Jak piętno złego, pali nasze serca.
PIERWSZY KUPIEC.
Gdy ten ostatni worek złota w leśnej
Spocznie chałupie, palić was przestanie...
Idźcie ...
(Odchodzą, z nimi razem znikają widma i ogniki).
Kazałem pójść im; samotnicze
Są to istoty, gdy kogoś żywego
Zobaczą, zaraz zawodzą.
(Wskazując na kaplicę).
Cyt, bracie,
Szmer jakiś słyszę, który mnie przestrasza.
KSIĘŻNICZKA KASIA 2/7
DRUGI KUPIEC (podchodzi ku drzwiom kaplicy i zagląda do wnętrza).
Księżniczka to sią ruszyła, szepcząca
We śnie urwane swoje Ojcze- nasze.
PIERWSZY KUPIEC (podchodzi do drzwli staje).
Znowu iesł cicho.
PIERWSZY KUPIEC.
Wielki plan mi błysnął
W duszy — nie dziwy : wszak - ci z dziewiątego,
Najmożniejszego wywodzą sią piekła,
Kądy są wszyscy jako króle. . . Ze snu
Zbudzą księżniczką i w koło jej myśli
Myśl jeszcze jedną wtrącą — myśl służenia.
(Woła przez drzwi).
Pamiątaj o mnie w swoich modłach. Pani!
(KSIĘŻNICZKA KASIA budzi się i zbliża ku drzwiom kaplicy.
KUPCY schodzą do sali. KSIĘŻNICZKA KASIA stoi na najwyż-
szym stopniu kamiennych schodów).
KSIĘŻNICZKA KASIA.
Czego żądacie?
PIERWSZY KUPIEC.
Jesteśmy dwaj kupcy.
Z obcych idziemy krajów — z nowinami.
Wybacz nam. Pani, żeśmy tutaj weszli
Tak niespodzianie: wielka brama zamku
Była otwarta — weszliśmy, by spotkać
Twarz jakąkolwiek.
KSIĘŻNICZKA KASIA.
Brama dworca mego
2j8 CHIMERA
Zawsze otwarta, by przyjąć gościnnie
Lud, mrący z głodu, i wszystkich, co pragną
Przed tym straszliwym schronić sią tu czasem.
Jakież, kupcowie. macie wy nowiny?
PIERWSZY KUPIEC.
W łąkach Allańskich spotkaliśmy człeka
Ledwie żywego, któremu kazałaś
Skupować bydło, a zaś niedaleko
Fair Head twe statki widzieliśmy w ciemnej.
Bezwietrznej nocy: stały nieruchome,
A nieruchome, jak statki, płonąły
W milczącem morzu światełka ich latarń.
KSIĘŻNICZKA KASIA.
Dziękują Bogu, Maiyi i aniołom.
Ze mam tu jeszcze dosyć worków złota
Na kupno mąki, którą w swych śpichlerzacJi
Nagromadzili kupcy, aby zyskać
Na głodzie biednych. Jesteście zdaleka.
Świadomi znaków czasu: kiedyż wreszcie
Po naszych polach czołgać sią przestaną
Żółte wyziewy? Kiedyż ta zabójcza
Przejdzie posucha i kiedyż znów trawa
Zielone swoje ujrzy źdźbła?
PIERWSZY KUPIEC.
Dni idą,
A zmian nie widać ; zboże wyniszczało.
Chudoba padła lub pada, wyziewy
Wciąż jeszcze wiszą nad ziemią, choroby
Niosąc i paląc spiekotą.
KSIĘŻNICZKA KASIA.
Powiedzc c :
KSIĘŻNICZKA KASIA 2S9
Co słyszeliście w świecie o demonach,
Zakupujących dusze?
• PIERWSZY KUPIEC.
Jedni mówią.
Ze to są twory z wilczemi głowami
I że ich członki mają szybkość burzy,
W przeustawicznym wysuszone ogniu.
Inni dowodzą znów, ze są postaci
Niskiej a grubej ; ten i ów zaś twierdzi.
Ze mu sią zdali czemś wiącej, niż ludźmi,
Ze są wysocy, smagli, z piątnem znoju.
Tak, jak my. Pani. Lecz wszyscy się godzą
IV jednem: że wzrok ich taką ma potęgą.
Iż łamie ludzi i sieć im zarzuca
Na te ich dusze, i że wszyscy ludzie
Gotowi sprzedać swe biedne płomyki.
Swe wątłe dusze, tylko że ty. Pani,
Umiesz je swojem przekupywać złotem.
KSIĘŻNICZKA KASIA.
Dziękować Bogu, Maryi i aniołom.
Żem jest bogata . . . Dłaczego sprzedają ?
PIERWSZY KUPIEC.
Owi demoni płacą sto i więcej
Koron za jedną niepokaźną duszę.
Podobną duszy człowieka, co leży
U bramy zamku, w izbie odźwiernego.
Licha to dusza, nie warta stu groszy.
Ale za dusze równe. Twojej, Pani.
Słyszę, że płacą pięćkroć sto tysięcy
Koron i nad to.
200 CHIMERA
KSIĘŻNICZKA KASIA.
Jak można za kupą
Złota oddawać duszą? Czyż mogiła
Jest czemś tak strasznem?
PIERWSZY KUPIEC.
Jedni ją sprzedają,
Ponieważ pieniądz sią błyszczy, a inni
Ponieważ czują przestrach przed mogiłą;
Inni dla tego, że ich sąsiadowie
Sprzedali przedtem ; inni, że jest pewna
Radość w rzuceniu nadziei, w utracie
Wszelkiej radości, w zbyciu sią oporu,
W otwarciu ramion płomieniom wieczystym,
W puszczeniu na wiatr wszystkich, wszystkich żagli.
Gdy sią wyczerpie twoje złoto. Pani,
Z radością wielką wszyscy pójdą w targi.
KSIĘŻNICZKA KASIA.
We waszym głosie słyszą coś, kupcowie,
Co mnie przeraża. Kiedyście mówili
0 onych ludziach, którzy swoją duszą
1 swego Boga oddają za złoto.
Źrenice wasze płonąły, odrazu
Znikło też dziwne zmączenie, widoczne
Na waszej twarzy. Przebaczcie, kupcowie,
Ale mówiący, że marnem mem złotem
Służą ludowi, mieliście, zda mi sią.
Uśmiech na twarzy.
PIERWSZY KUPIEC.
Tylko z grzechów ludzkich
My sią śmiejemy. Tyleśmy widzieli
Krajów i tyle rozmaitych ludzi —
Cóż w tern dziwnego, że wszystek ten ludek
KSIĘŻNICZKA KASIA 261
Zawisnął sobie, niby na sznureczku
Od niewieściego trzewika, nad stosem
Wiecznych płomieni?!..
KSIĘŻNICZKA KASIA.
Jest w was coś takiego.
Co w ląk mnie wprawia, coś, czego my, ludzie,
Nie posiadamy. Może pochodzicie
Z najodleglejszych jakichś części świata ?
(DRUGI KUPIEC, który nadsłuchiwał pode drzwiami po pra-
wej stronie, podchodzi ku przodowi sceny, a podczas tego, po lewej,
słychać głosy i kroki ludzkie). . ,; •, i.i.,,A '^\ 1 '■•
DRUGI KUPIEC (na stronie do PIERWSZEGO).
Są ju& u wejścia. Idźmy ztąd. Gotowi
Jeszcze nas poznać i serca nam zmrozić
Swemi zdrowaśki lub skórą nam spalić
Święconą wodą.
PIERWSZY KUPIEC.
Zegnaj nam. Musimy
Niejedną milą przebyć przed porankiem.
Wierzchowce nasze już tam biją ziemią
Z niecierpliwości,
(Odchodzą na prawo. W tej samej chwili wchodzi przeciw-
nemi drzwiami grupa wieśniaków).
KSIĘŻNICZKA KASIA.
A czego wy chcecie?
WIEŚNIAK.
Pani, kucnąwszy przy watrze i stare
opowiadając klechdy, słyszeliśmy
2^2 CHIMERA
Naraz jakowyś brząk. jakby na ziemią
Upadł czerwieniec. Szukamy, daremnie.
KSIĘŻNICZKA KASIA.
Zbył wy strachliwi, Ja nic nie słyszałam.
STARY WIEŚNIAK.
Tak, my strachliwi, bo jedno człowieka
Możnego słowo może nas wyrzucić
Z naszej zagrody, a miesiąc posuchy
Spalić doszczętnie wszystkie oziminy
Na naszym płonym gruncie: wichrów, gradów.
Burz i powodzi myśmy niewolnicy ;
Na targowiskach strach nam skraca łokcie
1 tuż za nami siada przy kominku.
A złe przeczucia tak są nieodstępne
Od nas, jak kucie w drzewie od dzięciołów.
KSIĘŻNICZKA KASIA.
O złych przeczuciach nie mówcie w tym domu.
(OONA wchodzi drzwiami z lewej strony).
OONA.
Ktoś sią nam włamał do skarbca! nieszczęście!
Drzwi są otwarte, a złoto skradzione!
(Wieśniacy zaczynają lamentować).
KSIĘŻNICZKA KASIA.
Nie lamentujcie!
(Płacz ustaje).
Widział tu kto kogo ?
KSIĘŻNICZKA KASIA 26}
OONA.
Że też ma dobra pani utraciła
Wszystko swe złoto! Nieszcząście ! Nieszczęście I
KSIĘŻNICZKA KASIA.
Wy trzej po mojej prawicy, dosiądźcie
Koni i cwałem, w drogą! Dam zagrodą
Temu, kto schwyci złodzieja.
(Podczas jej słów wchodzi na scenę człowiek z kluczami
u pasa).
ODŹWIERNY.
Zaprawdą,
Niesamowite dzieją sią tu sprawy —
Złe duchy były ! Siedziałem przy bramie
W mojej kamiennej budce, gdy tuż obok
Diva przeleciały puszczyki, szepczące
Ludzkiemi głosy.
STARY WIEŚNIAK.
Bóg zapomniał o nas.
KSIĘŻNICZKA KASIA.
Stary człowieku, nigdy On nie zawarł
Bramy, jeżeli nie otworzył drugiej.
Jestem w rozpaczy, bo budzi sią we mnie
Plan wielce smutny : ale ja mam wiarą
Przestańcie płakać, starzy moi ludzie —
Nie zapomina On świata, lecz ciągle
Lepi go w glinie, lepi na swój obraz
I podobieństwo. Wieki za wiekami
Glina buntuje sią przeciwko Jego
Palcom, bój ciągły tocząc o swój stary,
Ciążki, ponury i bezkształtny spokój . . .
264 CHIMERA
Czasem się skręci i skurczy, i wówczas
Lud jakiś pada — dziś sią wykradła
IV stronę przeciwną i powstały hufce
Duchów piekiełnych.
(WIEŚNIACY się żegnają).
Zostawcie mnie samą.
Bo smutna jestem, — słyszę jakieś wrzenie.
Jakby się zbiiżał piorun.
(Schodzi od drzwi kaplicy na dół).
Nie. zostańcie
Jeszcze chwiieczkę. Gdy się znów spotkamy.
Obym wam dała zapomnienie klęski!
(Do OONY).
Weź te dwa kłucze — ten jest od śpichłerza.
Ten od szafami.
(Do STAREGO WIEŚNIAKA).
A wam. mój staruszku.
Daję ten kłuczyk. Otwiera komorę.
Gdzie łeźą zioła łekarskie: rumianek.
Babka, żywokost. tysiącznik i inne —
Na górnej półce książka z przepisami.
Znacie się na tem: niegdyś ieczyłiście
Kozy i bydło.
STARY WIEŚNIAK.
Cóż to znaczy. Pani?!
Czyżbyście we śnie widziełi swą trumnę'^.
KSIĘŻNICZKA KASIA.
Nie, nie! w mem sercu smutny plan się budzi:
Wieiki słyszałam płacz w rozłicznych chatach —
KSIĘŻNICZKA KASIA 26^
Muszą, tak, muszą iść. choć nie wiem, dokąd.
A wy sią módlcie za ten naród biedny.
Ginący z głodu, módlcie sią, wy dobrzy
Moi sąsiedzi.
(WIEŚNIACY klękają. KSIĘŻNICZKA KASIA wchodzi znowu
w bramę kaplicy i, odwróciwszy się, stoi chwilę bez ruchu, potem
wybucha krzykiem).
Królowo Anielska,
Żegnaj! Żegnajcie, hufce hufców światy eh!
ZASŁONA.
AKT TRZECI.
Izba SZEMUSA RUY. OBAJ KUPCY siedzą przy jednym
i drugim końcu stołu. Przed nimi zwoje pergaminów i wielka ilość
małych sakiewek z pieniędzmi.
PIERWSZY KUPIEC.
Już nas ta pani okradać nie bądzie —
Niema nic wiącej, prócz myszy, w jej skrzyniach.
DRUGI KUPIEC.
Ostatniej nocy. przedzierzgnięty w sową.
Na Donegalskie pofrunąłem turnie
I tam. na stromem usiadłszy urwisku.
Ujrzałem statki, wiozące ludowi
Zbo&e i mąką. Za piąć dni tu bądą.
KSIĘŻNICZKA KASIA 267
PIERWSZY KUPIEC.
Ja szarej sowy wziąwszy na sią posłać,
Mknąłem i mknąłem w mrokach ku wschodowi
I łam sposłrzegłem, jak sto cią&kich wołów
Knam źelaznemi poganiano kijmi.
I one, bracie, za piąć dni łu staną.
DRUGI KUPIEC.
Piąć dni na handel.
(Podczas ich rozmowy weszli do środka wieśniacy, prowadze-
ni przez Teiga i Szemusa, którzy, stanąwszy po obu stronach drzwi,
czynią porządek w tłumie, od czasu do czasu dodając ludziom od-
wagi gestami i szeptami).
Cisną sią i cisną . . .
Od dnia posuchy tak sią łu gromadzą,
Jak liść jesienny, który głuche wiatry
Zwiewają w kupą . . .
Handel/ handel! handel!
PIERWSZY KUPIEC.
Któż z nami zechce pohandlować?
SZEMUS.
Panie,
Brak pożywienia obrał ich z odwagi.
Prócz czterech, piąciu . . . Masz tutaj jednego —
Czas i na innych przyjdzie, że nabiorą
Ducha.
MĘŻCZYZNA W ŚREDNIM WIEKU.
Ja — owszem, lecz za dobrą ceną.
PIERWSZY KUPIEC (czytając w pergaminie).
Dżon Maher, człowiek bogaty, o zmysłach
268 CHIMERA
Tąpych. spokojnych, uległego serca.
Pewnym jest w oczach aniołów . . . Dam dwieście,
Dwieście za duszą, marne tchnienie wiatru.
MĘŻCZYZNA.
Chcą trzysta Jcoron . . . Czytaliście właśnie.
Iż żadna kląska nie uczyni ze mnie
Waszego sługi.
PIERWSZY KUPIEC.
Tu coś wiącej stoi.
„Cząsto po nocy budzi sią z przestrachu.
Aby nie zostać biednym^... To jest twoje ,^
Niedomaganie . . . Dwieście koron ?
(Mężczyzna liczy pieniądze i odchodzi).
DRUGI KUPIEC.
Handel!
Zdaje sią niemal, że niema w was duszy —
Chyba jedynie na wiarą parafii.
Handel! hej handel!.. Czy wolicie umrzeć?
Żyła tu przedtem kobieta, nie chciała
Iść z nami w targi i zmarła — w czerwonych,
Spoczywa kwiatach, ze świeczkami wokół,
Powtykanemi w butelki.
KOBIETA.
A jaką
Dacie też ceną za moją? •
PIERWSZY KUPIEC.
Ejy piąkna,
Wdziączna i młoda — sądzą, że nie dużą.
(Czyta w pergaminie).
KSIĘŻNICZKA KASIA 269
Listy miłosne chowa w małym dzbanku,
W górze, na murku, pomiędzy klepsydrą
A garnkiem pieprzu.
KOBIETA.
Przeklęty pergamin!
PIERWSZY KUPIEC (czyta)
Chowa je pilnie przed oczyma mą&a.
Który pojechał zakupywać konie
I nie powrócił. . . Jesteś pewna! damy
Koron pięćdziesiąt.
(KOBIETA zabiera się ku wyjściu). ,
Damy setką.
(KOBIETA bierze pieniądze i znika w tłumie).
Handel!
Handel! hej handel! Tylko z miłosierdzia
Zakupujemy te dusze. Tysiące
Przeróżnych grzechów oddały je w race
Naszego Pana, nimeśmy tu przyszli.
Snadż gotowiście umierać, dopóki
Jeszcze wam kości świecą poprzez skórą.
Chodźcie na handel — albo czyż wolicie
Żyć pokrzywami, szczawiem i jarmużem, ?
Lub czy mniemacie, że głód sią wyczerpie?
Zdrów on i czerstwy, nasz on i naszego
Przemocarnego władcy! nie ustąpi,
Dopókąd swego nie dobieży celu.
On to pokrywa żółtemi wyziewy
Te wasze pola wyschnięte, zatraty
On je strasznemi napełnia widziadły
I coraz groźniej z każdą rośnie chwilą.
Patrzcie, jak ściemnia światło dnia . . . Czyż spokój.
2J0
CHIMERA
Drapieżnym ptakom znan, jest czemś tak słrasznem?
One — i wszystkie naszemu władyce
Posłuszne dusze, i te. które żyją
Z tym drugim wieikim duchem, osiągnęły
Cel swego bytu, spokój, kiedy wami
Jak gdyby jakieś rzucało wahadło.
(Wchodzi ALEEL z potarganemi u harfy strunami).
ALEEL.
Weźcie mą duszą; jestem nią umączoni
Nie chcą zapłaty I
PIERWSZY KUPIEC (czyta).
Pieśniarz . . . On sam jeden
Miał umysł zwrócon ku strzygom i chochłom.
Ku opowieściom o przebojach Fenian,
Ku onym królom Czerwonego Szczepu,
0 życie ludzi wzdyć sią nie troszczący . . .
Dziś sią to wszystko zmieniło . . .
ALLEL.
Ponieważ
Nie odstąpuje mnie jej lico blade,
Książniczki Kasi lico . . . Smutek świata
Siadł na jej czole : nazbyt mnie krąpować
Począły wiązy jej skargi, dla łęgom
Porwał te wiązy! .. Zabierzcie mą duszą!
PIERWSZY KUPIEC.
Wziąć nie możemy, bo należy do niej.
ALEEL.
Weźcie ją ! weźcie ! . . Pomódz jej nie mogą,
1 to mnie drączy . . .
KSIĘŻNICZKA KASIA 271
PIERWSZY KUPIEC.
Nie, nie, my nie chcemy.
ALEEL.
Czyż tak już nikłą ta wasza potąga — ?
Wszystkie dni moje dźwigać mam ten ciążar?
Niechaj was moje pochłonie szyderstwo!
PIERWSZY KUPIEC.
Weźcie go precz ztąd ; on mi na zawadzie!
(TEIG i SZEMUS wyprowadzają ALEELA pomiędzy tłum).
DRUGI KUPIEC.
Wzrok jego, bracie, napełnił mnie dreszczem
I strasznym lakiem.
PIERWSZY KUPIEC.
Nachyl sią, pocałuj
Tą moją obręcz, na której spocząły \
Wargi naszego Mistrza oną chwilą,
Kiedy nas słał tu.. . Odzyskasz znów spokój.
(DRUGI KUPIEC całuje złotą obrączkę, oltalającą głowę pierw-
szego kupca).
SZEMUS.
Nazwisko jego Aleel, stracił zmysły
W ostatnich czasach, lecz niemasz w nim złości.
Szał jego minął, można być z nim razem
I tak go wodzić jak dziecko.
PIERWSZY KUPIEC.
Hej ! handel!
Handel! hej handel! Czyście wy p ogłuchli?
2^2 CHIMERA
SZEMUS.
Opowiadają, teście zbyt zniżyli
Ceną za ową kobietą . . .
PIERWSZY KUPIEC.
Wiąc teraz
Ofiarowują wielki grosz — zważajcie:
Dam tysiąc koron za starą kobietą.
Co brzydką była przez całe swe życie.
(STARA WIEŚNIACZKA staje na przedzie sceny, a on roz-
wija pergamin i czyta).
Mało jest tułc^ o niej napisano :
Kradła czasami drób, jeśli ją żniwa
Kiedy zawiodły — lecz dwakroć na tydzień
Szła do kaplicy, gdy sią poszcząściło.
I tam składała ojiarą. . . Bierz pieniądz.
STARA WIEŚNIACZKA (z ukłonem).
Bóg wam błogosław, panie!
(Zaczyna lamentować).
Panie! panie!
Ból straszny czują.
PIERWSZY KUPIEC.
Imią, które -ś rzekła.
Dla potąpionych jest jak ogień. Precz ztąd !
(Wieśniaczka odchodzi).
Patrzcie, jak płoną te złote czerwieńce!
Handel! Czyż ląk wam, że ta wiedźma stara
Nieco narzeka? Czyście wszyscy tchórze!?
WIEŚNIAK.
Nie jestem tchórzem, chcą sprzedać pół duszy.
KSIĘŻNICZKA KASIA 27^
PIERWSZY KUPIEC.
Jakto pół duszy?
WIEŚNIAK.
Pól moich widoków
Pójścia do nieba.
PIERWSZY KUPIEC.
Napisano tutaj :
Człek ten we wszystkiem szedł pośrednią drogą —
Zajął sam środek wahadła. Nikt odeń
Nie doznał złego ni dobrego... Odejdź!
Nie chcą nabywać twojej duszy.
DRUGI KUPIEC.
Handel!
Handel!
PIERWSZY KUPIEC.
Co? chcecie wstrzymywać nas zdała
Od naszych włości? Od wiecznej rozkoszy?
Hej! skończcie handel, a my do naszego
Odejdziem Pana... Handel! handel! handel!
KRZYK WIEŚNIAKÓW.
Księżniczka Kasia! Jest Księżniczka Kasia!
KSIĘŻNICZKA KASIA (wchodzi)
Wciąż handlujecie?
PIERWSZY KUPIEC.
Tobie na przekorą!
Po co tu przyszłaś, szafirowooka
Świata ?
2^4 CHIMERA
KSIĘŻNICZKA KASIA.
Chcą moją zaprzedać wam duszą
Za wielką ceną.
PIERWSZY KUPIEC.
Jeśli warta ceny?
KSIĘŻNICZKA KASIA.
Lud ginie z głodu, dla tego sią tłoczy
Ku wam. Słyszałam jego lirzyk i krzyk ten
Wciąż mi brzmi w uszach — dzień i noc: chcą koron
Piąćseł tysiący, aby ich wyżywić.
Póki nie przejdzie czas posuchy ; nadto.
Jeśliście znącić umieli te biedne
Dusze czerwieńców swych brząkiem. ja pragną
Wykupić wszystkie i zwrócić je Bogu.
Swoją chcą sprzedać wam duszą!
WIEŚNIAK.
Przenigdy !
Nie czyń nam tego. Dusze biednych ludzi
Nie mają ceny tak wielkiej przed Bogiem,
Jaką ma, Pani, twoja dusza. Pani!
Cóżby bez ciebie czyniły niebiosa?
INNY WIEŚNIAK.
Patrz, jak im szpony kurczą sią w skórzanych
Tych rąkawicach.
PIERWSZY KUPIEC.
Piąćkroć sto tysiący!
Damy tą ceną! Jest złoto! Gdy z nami
Rozmawiasz, Pani, dusze sią zwracają
Ku wysokościom, bo oblicze twoje
KSIĘŻNICZKA KASIA 27/
Wielką rozsiewa naokoło światłość,
Migotliwemi napełnia blaskami
Serca tych ludzi, a dziąki tym blaskom.
Mogłaby zmarnieć nasza ciążka praca —
Ponad głębiami On by się mógł ruszyć
I nam odebrać te dusze. Do dzisiaj
One naszemi były -li przez poły,
Gdyt przenikały je na wskroś twe jasne.
Promienne oczy. rabując im szczęście
Zadowolenia, — Lecz podpisać musisz:
Taką kupując duszę, jak twa. Pani,
Formy pominąć nie możemy. Podpisz
Tern oto piórem — pochodzi od kura,
Co zapiał ongi, kiedy Piotr się zaparł
Swojego Mistrza. Kto zaś pióra tego
Użył, ten w piekle w wielkich jest honorach.
(KSIĘŻNICZKA KASIA nachyla się, aby podpisać pergamin).
ALEEL (wpada na przód sceny i wyrywa jej z rąk pergamin).
Wielkiego wodza zaznać masz miłości —
Gromada dzieci winna igrać. Pani,
Wokół twych kolan! Zostaw tych wieśniaków
Stworzycielowi niebios ! . .
KSIĘŻNICZKA KASIA.
Jam bez myśli
Krzyk tylko słyszę — krzyk tych biednych ludzi.
ALEEL (rzuca pergamin na ziemię).
Miałem widzenie pod kępą dzikiego
Bzu i leszczyny: że mamy usłyszeć,
Jak Archanioły toczyć będą próżną
Czaszkę szatana grzbietem gór!
2j6 CHIMERA
PIERWSZY KUPIEC.
Precz! precz z nim!
(TEIG i SZEMUS wypychają go tak szorstko, że ALEEL pada
w tłumie na ziemią).
KSIĘŻNICZKA KASIA (podnosi pergamin i, podpisawszy go, zwraca się do tłamu).
Bierzcie pieniądze; teraz chodźcie ze mną.
Zdała od tego skażonego miejsca
Dam z was każdemu czerwieńców do syta.
(Wychodzi; tłum wieśniaków otacza ją i całuje po rękach.
ALEEL i OBAJ KUPCY pozostali sami).
DRUGI KUPIEC.
Skończone tedy dni naszego trudu.
PIERWSZY KUPIEC.
Kosztowny dzisiaj zdobyliśmy klejnot
Dla dyademu szatana.
DRUGI KUPIEC.
Musimy
Iść ztąd i czekać, dopóki nie umrze.
Ponad jej zamkiem w postaci puszczyków
Czuwać bodziemy jeszcze rok niejeden
I strzedz naszego klejnotu, aż przyjdzie
Chwila zabrania jej duszy.
PIERWSZY KUPIEC.
Nie. Po co?
W powietrzu tylko zawiśniemy nad nią.
Bo na minuty liczy sią jej życie.
Gdy tu przybyła, spostrzegłem w jej oczach
Pomrok mogiły, i stopy jej ciężkie.
Niby obute w trzewiki z ołowiu;
KSIĘŻNICZKA KASIA 2'J^
Wzrok jej tkwił w ziemi, jak gdyby robactwo
Ju& ją wzywało ku sobie; a kiedy
Podpisywała swe imią, jej serce
Jąło sią łamać... Cicho!.. Cicho... Słyszą
Bramy piekielne skrzypiące w zawiasach:
Idzie k'nam odgłos wieczystej biesiady.
By nas pokrzepić.
DRUGI KUPIEC.
A teraz na skrzydłach
Wzbijmy sią. bracie, w powietrzne przestwory.
By śród nich w szpony pochwycić jej duszą.
(Ulatują w górę. ALEEL czołga się w środku izby. Zapadł
mrok, i ciemność na ziemi wzrasta stopniowo. — Słychać daleki
grzmot i odgłos zrywającej się burzy).
ALEEL.
Bramy spiżowe otwarte na oścież —
Balor na grzmiącym zjawia sią rydwanie.
Demom ciążkie podnieśli powieki
Nad źrenicami, które w dniach pradawnych
W głazy zmienili bogowie. Zdradziecki
Jawi sią Barach i chutnego rodu
Idzie Kailitin. on, co druidyczny
Przekwił i zanik spuścił był na dziecią
Sualtamowe i Dektery (pierwszy
Król Heli go znowu wywyższył, zabiwszy
Naisiego i srogo złamawszy
Serce Deirdry), — a wszystkie ich głowy
Ku tejże samej zwracają sią stronie.
Za życia bowiem zwalczały z uporem,
Z niehamowaną, chytrą zaciekłością,
Piąkno i spokój.
(Wchodzi OONA; zatrzymuje się jednak we drzwiach).
2^8 CHIMERA
ALEEL (podniósł się w połowie do góry, kolanem i ręką opierając się o ziemię).
Kląknij, stara czaplo.
Zdała od ślepej nawałnicy.
OONA.
Gdzież jest
Księżniczka Kasia? Gdzie? Przez dni te wszystkie
Była tak blada, a raka jej — czułam —
Drżała, spotkawszy przy kądziełi moją —
/ teraz nie wiem, dokąd poszła.
ALEEL.
Innych
Ma już Księżniczka przyjaciół — tak, innych.
Przemieszkujących w tym straconym świecie.
(Wskazuje na dól).
Oto Orchiła, naprzód ; biada, piękna j
Lice jej żyje, a ciemna jej postać
Do mgieł podobna, gdy się nagromadzą
W porze jutrzennej, bo tej, co umiała
Rozbudzać żądzę, serce łi się krwawi.
Podczas gdy drudzy konają. Naokół
Mgławą ma ciżbę kobiet, głośnym śmiechem
Przywabiających szatany, za sobą
Straszne wypary krwi, zmienionej w grzechy.
Tylko te wszystkie, białe jak gwoździki.
Drobne paznogcie wyrosły w ogromne
Szpony.
(Chwyta OONĘ, ciągnie ją na środek sceny i gwałtownym
ruchem wskazuje na dół. Szum wiatru).
Już swoje zaczynają pieśni —
Wciąż na ich wargach brzmi jakaś melodya.
KSIĘŻNICZKA KASIA , 2'j()
OONA (rzuca się twarzą na ziemię).
O Twórco Świata ! chroń ją od demonów !
A Jeśli trzeba zginąć jakiej duszy.
To zabierz moją!
(ALEEL klęka obok, ale zdaje się słów jej nie słyszeć ; wzrok
utkwił w ziemię, jakby chcąc ją przebić. Wieśniacy wracają. Niosą
Księżniczkę Kasię i kładą ją na ziemi pomiędzy Ooną i Aleelem.
Leży jak umarła).
OONA.
Że też tyle naczyń
Z surowej gliny trwa, a porcelana
Pąka na dwoje.
(Całuje ręce KSIĘŻNICZKI KASI).
WIEŚNIAK.
Byliśmy pod drzewem.
Tam, gdzie się skręca droga, gdy Księżniczka
Zbladła i nagle zasłabła. A gdyśmy
Nieśli ją tutaj, czarna nawałnica
Przyćmiła przestwór, prawie z nóg nas waląc.
Trzeba zasunąć zaporą, bo żaden
Śmiertelny człowiek nie oprze sią czarnej.
Oślepiającej, groźnej, nagłej burzy.
(Jeden ze stojących bliżej zasuwa zaporę).
OONA.
Sza! sza! zbudziła sią z omdlenia.
KSIĘŻNICZKA KASIA.
Ludzie,
Trzymajcie, proszą, trzymajcie mnie mocno.
Bo nawałnica porwie mnie.
(OONA bierze ją w ramiona. Jedna z kobiet zaczyna zawodzić).
28o CHIMERA
WIEŚNIAK.
Sza !
INNY WIEŚNIAK.
Sza!
WIEŚNIACZKA.
Sza !
KSIĘŻNICZKA KASIA (nawpół się podniósłszy).
Do stóp mi złóżcie wszystkie worki złota!
(Kładą jej woreczki z pieniędzmi pod stopy).
Idźcie, starego sprowadźcie Neala,
Niech on, gdy umrą, każdego wysłucha
I sprawiedliwie rozsądzi i rozda . . .
On was ziołami leczy, wie najlepiej.
Kto jest w największej pośród was potrzebie.
WIEŚNIACZKA (na tyłach tłumu).
A czy mi dosyć wydzieli, bym mogła
Wyżywić dzieci, aż przejdzie posucha?
INNA WIEŚNIACZKA.
Królowo niebios i wy wszyscy święci.
Zgubcie nas wszystkich, byle tylko Księżna
Mogła ocaleć.
KSIĘŻNICZKA KASIA.
Nachylcie sią ku mnie.
Ty, moja Uno, i ty też Aleelu:
Spoglądam na was jako ta jaskółka
Na swoje patrzy gniazdo pod okapem.
Nim ponad grzmiące wód uleci tonie . . .
KSIĘŻNICZKA KASIA 281
Przestańcie płakać tak gorzko, wszak tutaj
Została jeszcze na wielkim ołtarzu
Niejedna świeca, choć jedna upadła.
Aleelu, bracie! Ty, który śpiewałeś
O dawnym rodzie, nieznającym troski
Naszego świata, mającym li tchnienie
W swoich powiewnych kształtach, bądś mi zdrowy !
Żegnaj mi, Uno, coś len prządła ze mną.
Słodka, jak sen ich po skończonych pląsach:
Burza mi siadła we włosach, czas odejść.
(Umiera).
OONA.
Podajcie mi tu zwierciadło.
(Jedna z wieśniaczek przynosi jej lusterko z izby. OONA
trzyma je nad wargami KSIĘŻNICZKI KASI. Cisza na chwilę —
potem przytłumiony okrzyk OONY:)
Umarła.
M^EŚNIACZKA.
Była na świecie wielką, białą lilią,
INNA WIEŚNIACZKA.
Piękniejsza była ode gwiazd pobladłych.
STARA WIEŚNIACZKA.
Złamane kwiecie, które tak kochałam!
(ALEEL bierze zwierciadło z rąk OONY i rzuca je o ziemią,
rozbijając na drobne kawałki).
ALEEL.
Rozbiłem ciebie, bo niema już lica.
Co napełniało cię pięknością: zamrzyj
282 CHIMERA
I ty, me serce, albowiem już poszła
Ta, której słowo, nasycone smątkiem,
Czyniło z ciebie żyjącego ducha.
Podczas gdy dzisiaj jestem już zmartwiałą
Gliną pożądań. A ty, dumna ziemio,
1 rozpienione ty morze, zagińcie!
Nie usłyszycie już więcej jej błędnych.
Samotnych kroków, zostaniecie same
Wpośród głośnego boju archaniołów
Z hufcem szatanów.
(Wstaje, reszta klęczy, atoli na ziemi taka panuje ciemność,
że nie można rozeznać ich kształtów).
A ja, który płaczą,
Ja was przeklinam, ty. Czasie! ty. Zmiano!
Ty, Przeznaczenie ! i żadnej nie żywię
Innej nadziei, prócz tej, abym wielkiej
Doczekał chwili, kiedy was na głową
Strącą w bezdenne przepaście.
(Błyskawica, w ślad za nią grom).
WIEŚNIACZKA.
Niech klęknie.
Nim jego klątwa ściągnie nam na głowy
Łyski i gromy.
ALEEL.
Anioły i czarty
Walczą w przestworach ; to miecze spiżowe
Tak o spiżowe uderzają hełmy.
(Błyskawica, w ślad za nią grom).
Szeroki oszczep, wyrzucon z rzemieńca,
Na wskroś tam przekłuł źrenicę Balora,
KSIĘŻNICZKA KASIA 28j
I ciemny zastąp rozpierzchł się, jęczący,
Jak ongi pierzchał z brzegów Moytury.
(Pochłaniająca wszystko ciemność).
STARZEC.
Wszechmoc, za nasze rozgniewana grzechy.
Zatraca świat nasz, i wnet już pomrzemy,
(Widziadlana światłość rozprasza ciemności. Wieśniacy zdają
sią klęczeć na skalistem urwisku góry; mgły nawałnicowe, od czasu
do czasu przerzynane światłem, otaczają ich i płyną po za nimi. Na-
wpół w świetle, nawpół w mroku stoją aniołowie w zbrojach. Zbroje
ich stare i zużyte, miecze ich czarne i poszczerbione. Stoją, niby
w szyku bojowym, i surowo patrzą na dół. Wieśniacy rzucają się
na ziemię).
ALEEL.
Przestańcie patrzeć na te wpół otwarte
Wierzeje piekieł, mówcie raczej do mnie.
Którego serce tak przejęte Bogiem,
Że już o ziemskich nie chce myśleć sprawach —
Mówcie mi o tej, która tutaj leży.
(Chwyta jednego z aniołów).
Nie prędzej wrócisz w krainę wieczności.
Aż gdy przemówisz.
ANIOŁ.
Światłość pada na dół —
Bramy perłowe otwarte na oścież,
A ona poszła w przybytek pokoju;
Maryja z sercem posiedmkroć przebitem.
Pocałowała jej wargi, a święte
Włosy spłynęły na jej twarz; pobudki
Rozważa Światłość Światłości, nie czyny —
Mrok Mroków tylko z czynami się liczy.
(ALEEL puszcza ANIOŁA i klęka).
284
CHIMERA
OONA.
Powiedz chodzącym w przybytkach pokoju.
Ze pragną umrzeć i odejść już do tej,
Którą tak kocham; lała, niby wielkie
Czarne bawoły, stąpają po ziemi.
Bóg niby skotarz pogania je z tyłu,
A mnie ich ciążkie zdeptały kopyta ! . .
(Coś, jak gdyby głos surmy, dobywa się z wnętrza światłości.
Widzenie rozpływa się powoli, w ciemnościach słabo się rysują po-
stacie klęczących wieśniaków).
ZASŁONA.
PRZEŁOŻYŁ
Jan Kasprowicz.
William Butler Yeats.
PRZYPISKI AUTORA DO „KSIĘŻNICZKI KASI"
KSIĘŻNICZKA KASIA (The Countess Cathleen). W poemat
niniejszy włączyłem legendę, tak jak ją podają „Baśnie i podania
ludu irlandzkiego" {„Fairy and Folk Taks of the Irish Peasantry'^),
na wiarę, że jest to rodzime, starodawne podanie irlandzkie. Potem
słyszałem jednak, że rodowód jej jest późniejszy.
Wydawca Folklore'a zwrócił się w swem piśmie z prośbą
o informacye co do waryantów, pochodzenia i t d. tego podania, lecz
bez skutku. Jedyne znane mi podanie, do mego podobne przed-
miotu, znalazłem w Larminie'go „West Irish Folk Tales" (Poda-
niach zachodnio - irlandzkich) — o matce, która na lat siedm poszła
do piekła, aby odkupić duszę swego syna, a potem została jeszcze
lat siedm dla odkupienia innych dusz.
ADENE (Etain). Słynna królowa legendarna, którą uprowa-
dzi Meder, król chochhków.
BALOR, dowódca ciemnych zastępów w wielkim boju Do-
brego i Złego, Życia i Śmierci, Światła i Ciemności, stoczonym na
wybrzeżach Moytury w pobliżu Sligo.
BARACH (Borrach). Barach wywabił FERGUSA na biesia-
dę, aby w jego nieobecności pomordować synów USNY. Fergus,
związany przysięgą, że nigdy nie odmówi udziału w jego ucztach,
zmuszony był pójść — wbrew swojej woli.
CAILITIN. Druid Cailitin i jego synowie zwalczali Cuhoolli-
na czarnoksięską sztuką.
CONHOR (Concobar) był królem Wszechirlandyi w okresie
królów „Czerwonego Rodu."
CUHOOLLIN, wielki bohater z cyklu „Czerwonego Rodu."
DANAAN (Tuath de Danaan) oznacza Ród Bogów Danu. By-
ły to potęgi światła, życia i ciepła, i walczyły z FOMOROHAMI,
t. j., potęgami nocy, śmierci i zimna. Z czasem, gdy je przestano
286 CHIMERA
czcić i składać ofiary, mal^y stopniowo w wyobraźni ludu, aż w koń-
cu zeszły do kategoryi cliochlików etc.
DECTERA (Dechtera), matka CUHOOLLINA.
DEIRDRE, bohaterka jednej z najpiękniejszych legend gaeU-
ckich. Kochał ją Concobar, ona uciekła od niego z Naisim, została
jednak w zdradziecki z powrotem ujęta sposób. Jest to smutna
a piękna kobieta z cyklu „Czerwonego Rodu," tak jak GRANIA jest
smutną a piękną kobietą z cyklu o Fenianach.
FENIANIE, wielki zakon rycerski, na którego czele stał FINN.
FERGUS — pieśniarz cyklu „Czerwonego Rodu," tak jak OISIN
cyklu legend o Fenianach. Był królem Wszechirlandyi i, jak opiewa
podanie, opracowane przez Samuela Fergusona, zrzekł się tronu,
aby módz swobodnie polować po lasach.
HELL (Piekło). W dawniejszych podaniach irlandzkich pie-
kło zawsze jest zimne, być może dla tego, ponieważ Fomorohy,
potęgi zła, były władcami północy i zimy. Chrześciaństwo starało się,
o ile możności, zastosować do wierzeń swoich, w Irlandyi tak samo,
jak i gdzieindziej, symbole pogańskie, a poeci irlandzcy, śpiewa-
jący o „zimnej posadzce piekła," powtarzali symbole pogańskie.
W opowieściach ludu i w Keating'a opisie piekła spotykamy się,
mimo to, także ze zwykłym symbolem ognia.
MAIYE. Słynna królowa z cyklu „Czerwonego Rodu." We-
dług podania, pochowana została w kamiennym grobie na Knock-
narea. Ferguson mówi o „muszlo wym grobie Maivy na szczycie
Knocknarei," grób ten atoli jest z kamieni.
ORCHIL. Fomoroh i czarownica, o ile dobrze sobie przypo-
minam. Zresztą, zapomniałem wszystko, com o niej wiedział dawniej.
POOKA, duch, który przedzierzga się raz w psa, raz w ko-
nia, raz w osła lub orła.
SUALTAM, ojciec CuhooUina.
USNĄ, ojciec NAISIEGO, kochanka Deirdry, oraz Ardana
i Ainlego, jej przyjaciół. Cudny lament Deirdry nad ich zwłokami
przetłumaczył pięknie Samuel Ferguson.
Legendy tęsknoty.
//. BŁĘDNY OGNIK.
śród ksiąg, do których najczęściej za-
glądam, jest jedna, bardzo stara, w per-
gamin oprawna, przechowywana od nie-
pamiętnych czasów w naszej rodzinie.
Jeszcze będąc dzieckiem, patrzyłem na
nią, jak na wszechmocną księgę czarów.
Nikt nie wie, do kogo należała. Pełno
niej malowideł wyblakłych, rysunków o liniach szla-
chetnych, subtelnych, jak cienie, rzucone wiotkiemi skrzy-
dłami przelotnych myśh. Najwięcej — akwarel podobnych
do tych, które malowano dawniej na szkle, lub na blasze.
w
288 CHIMERA
Są tu widoki z dalekich podróży, trzymane we mglistym
nieco i niewyraźnym tonie, jak samo wspomnienie, w któ-
rem krajobraz pozostawia niby tylko swoje ostatnie,
na pożegnanie wyszeptane słowo, — jedną barwę, jedną
linię, jeden ruch, zaledwo dostrzegalny.
Są tu postacie kobiece, w strojach bufiastj^ch, wy-
dętych jak dzwony, postacie o kształtach prawie nierze-
czywistych, wydłużonych, niby łodygi kwietne, wybujałe
ku słońcu. Bufiaste stroje uwydatniają tylko ich kibić,
cieńszą od kibici motylej.
Są tu pałace z różowego marmuru, falami bluszczów
zalane, umyślnie niedokończone, raczej niedopatrzone, tak,
jak się je widzi we śnie — chwilę jedną, zbyt krótką chwi-
lę, aby je można dokładnie odtworzyć w pamięci.
Są tu wreszcie sadzawki, pleśnią utajemniczone, wo-
dotiyski, wyrzucające ze swej głębi widziadła z pyłów
srebrnych usnute, lasy palmowe i ogrody dziwaczne.
Bezimienny artysta szkicował tu zapewne w godzi-
nach zadumy zbłąkane marzenia, zatrzymujące się nieśmia-
ło i niechętnie u progu wcieleń. I księga ta była dlań
zwieciadłem marzeń, zwierciadłem, które odbija przedmio-
ty oddalone lub nieistniejące. To też biorę ją teraz do
ręki z uczuciem uwielbienia dla tej duszy tęsknej, co gar-
dziła możliwością, rozpraszającą wszelakie czary, podstęp-
nem sprawdzaniem cudów, walczących ze skończonością
ziemskich wszechzgłębień, i wreszcie tą nałogową, ślepą,
bałwochwalczą wiarą w potężną rzeczywistość, wiarą, któ-
ra się rozczula, upaja, odurza lada widokiem, przekona-
niem, myślą, że to lub owo jest „tak podobne do ż3^cia"
i że „tak naprawdę b3'^wa na ziemi!.."
Gardziła tem wszystkiem i pragnęła piękno, przez na-
turę stworzone, raz jeszcze stworzyć, raz jeszcze zmienić,
rozszerzyć, roztajemniczyć !
LEGENDY TĘSKNOTY
289
iorę do ręki starą księgę i w zamyśle-
niu przewracam powoli jej karty.
Pożółkły, jak bursztyn, papier wy-
dziela woń ostrą, narkotyczną, — woń
przekwitłych stuleci. Zawsze mi się
zdawało, że pradawnemi czasy włosy
kochanek, nawet ich klejnoty i stroje,
ich lektyki i listy miłosne, powietrze i kwiaty, całe parki
(w wyobraźni bezszumne) i piasek, złocący się w cieniu
alej, — słowem świat wszystek przesiąknięty był taką
wonią.
Szczególniej — jaskry i klejnoty.
Przewracam karty starej księgi — sen za snem, ma-
rzenie za marzeniem.
Ze wszystkich malowideł najbardziej lubię wpatry-
wać się w jedno, napozór proste i zwykłe, ale jest ono
jakgdyby oczekiwaniem cudu, pierwszym akordem tajem-
niczej symfonii, której ostatni akord . . .
Wciąż myślę o tym ostatnim.
Dłoń moja wprawna natrafia bezwiednie na to ma-
lowidło. Znowu mam je przed oczyma. Wpatruję się
w nie uporczywie.
Wciąż myślę o tym ostatnim..
^;^^5i^^^^| bszerna komnata pałacowa. Nagie ma-
^«^^^S^^ lachitowe ściany. Zresztą — żadnych
■^ ' zegarów starożytnych lub portretów
przodków. Zwraca tylko uwagę zbyt
widoczna nieprawidłowość oświetlenia.
Sufit sklepiony jarzy się, niby zalany
światłem słonecznem, podczas gdy za
oknem przewiewa zmierzch różowy. Podłoga zaś pogrą-
żona w cieniu. Trudno rozróżnić, czy marmurowa, czy
2go CHIMERA
z granitu. Prawdopodobniej — z czarnego marmuru. Pa-
trząc na to oświetlenie — niemożna określić pory dnia,
ani godziny.
Godzina marzeń...
W ubocznej ścianie tkwi okno, wysokie, podłogi się-
gające i na oścież rozwarte. Za oknem — aleja lipowa,
zbryzgana niedbale złotawem kwieciem i zróżowiona zmierz-
chem. Ale barwj' na starem malowidle wyblakły, aleja
wygląda raczej, jak rozemknięty miraż, który się za chwilę
w dwie strony świata rozwieje. Ze snu powstała i w sen
się obróci...
Przy oknie siedzi młodzieniec w fotelu hebanowym,
głowę wsparł na ręku, rękę na poręczy. Pogląda w aleję,
pełen wyczekiwania i tęsknoty. Obleczony jest w płaszcz
szkarłatny, złotobrzeżny, spadający na ziemię fantastyczne-
mi fałdami. Fałdy ścielą się jeszcze wzdłuż po podłodze
i już ściemnione tworzą dokoła bogatą i zawiłą falę.
Młodzieniec ma włosy przedwcześnie osiwiałe. Lub
raczej nie ! . . To barwy na starem malowidle wyblakły
i dlatego właśnie młodzieniec stał się srebrnowłosym.
W głębi — drzwi niezwykle wązkie, wrzynające się
w samo sklepienie. Część dolna — w cieniu, górna, więk-
sza — w świetle. Koło drzwi stoi pachołek. Postać jego
niewyraźna, widzi się ją, niby przez umyślną mgłę. Ry-
sów twarzy — nie dojrzeć.
Komnata czyni wrażenie owej siódmej alkowy, do
której w baśniach niewolno wchodzić królewnom i kró-
lewiczom. Do wszystkich innych mogą zaglądać, tylko
nie do tej. Podobną jest do innych, ale posiada niepo-
chwytną prawie odrębność. Gdy się z niej w myśli usu-
nie to, co ma wspólnego z resztą komnat, wonczas coraz
wyraźniej i jaskrawiej widzi się tę utajoną odrębność, te-
go smoka, który się tu czai : jestto przeznaczenie, tak sta-
rannie w innej części pałacu osłonięte przepychem jedwa-
LEGENDY TĘSKNOTY
2(^1
bi, brzemieniem złota i spienionemi falami serdecznego
śmiechu !
aczynam marzyć. Wczarowuję spojrze-
nie w samą głąb' starego malowidła.
Pomijam w malachitowej komnacie tony
i barwy, nietylko do niej należące, i sta-
ram się pochwycić jej wyłączną wła-
ściwość, duszę, znak, obnażający tajem-
nicę wnętrza . . .
Jest pusta, zimna, obojętna dla postaci ludzkich, w niej
zawartych. Obydwie wydają się chwilami, jak nieobecne.
Zaś jedna z nich — pachołek — zawsze niewyraźna, przez
mgłę widzialna. Prócz tego, malachitowa komnata nie po-
rozumiewa się ze światem, poza nią istniejącym. Ma wła-
sne oświetlenie. Zmierzch różowy nie przenika do jej
głębi pomimo, iż okno jest wysokie i otwarte. Drzwi są
tak wązkie, że wejść przez nie może tylko jedna osoba:
komnata lubi gości samotnych.
Zdaje mi się, że znam już historyę srebrnowłosego
młodzieńca i jego pachołka.
łodzieniec jest poetą. Czarem swych
pieśni niepokoił serca kobiece. Całował
i pieścił, szalał i wielbił. Szukał obłą-
kania i potęgi — w miłości. Ale nie zna-
lazł. Przeklął miłość, przeklął życie,
i milczeniem odpowiadał na słowa po-
nęty, na wołania rozkoszy, płynące z ust
koralowych i z piersi księży co wem światłem dławionych.
Ostatnia jego jasnowłosa kochanka, z oczyma pełnemi
2^2 ^ CHIMERA
błękitnego pytania i żądnemi nieznanej, świat cały ogar-
niającej odpowiedzi, zlękła się jego milczenia i opuściła
go na wieki.
Od wielu już lat młodzieniec pędzi w pałacu żywot
samotny, i tworzy pieśni mgliste, drgające niepokojem ta-
jemnych oczekiwań, przeczuć i nagłych objawień.
Pachołek niedawno dopiero wrócił do swego pana.
Miał zawsze duszę niezwykłą, zamyśloną, przenikliwą.
Gnała go po świecie żądza zmian, potężniejsza od żądzy
miłości, zbrojna żaglem rozpiętym ku wylądom zaświata.
Zwiedził kraje dalekie. Zna gór szczyty i mórz głębiny.
Badał wiedzę tajemną. Napawał ducha misternym obłę-
dem białej i czarnej magii. Był uczniem sławnego czaro-
wnika i z nim razem dumał nad wynalezieniem eliksiru
wiecznego żywota. Wreszcie wrócił do pałacu swego pa-
na, aby tam w samotności i zdała od zgiełku świata wcie-
lać nowe marzenia, wykrywać nowe tajemnice.
Zastał swego pana w smutku — w tęsknocie — w roz-
czarowaniu. Szeptał nad nim zaklęcia o słowach, powią-
zanych w kołowrotne, rozbieżne akordy, kreślił w skupie-
niu kręgi tajemnicze, wywoływał trzykrotnie w pustym
pałacu imię jego duszy, aby trzykrotnem echem ocknąć
ją do życia, do wesela. Wszystko — nadaremnie! Mło-
dzieniec srebrnowłosy pozostał smutnym, jak dawniej.
Lecz niespodzianie, wczoraj o północy, pachołek wy-
czytał w gwiazdozbiorze Oryona, że dziś właśnie stanie
się jakowaś zmiana, uwidoczni się przeznaczenie, objawi
się cud, niepokojący jego pana.
Stoi więc wśród mroku, w oczekiwaniu cudu, koło drzwi,
wrzynających się w samo sklepienie.
LEGENDY TĘSKNOTY
293
eraz oczy moje, wpatrzone w oścież
starego malowidła, zachodzą mgłą zmę-
czenia, ślepną jakby świadomie ... A gdy
na nowo wzrok odzyskuję, — spostrze-
gam zmiany. Aleja za oknem porusza
się bezszumnie. Woń lipowego kwie-
cia przepełnia komnatę, a z komnaty
wpływa do moich piersi. Szkarłatny, złotobrzeżny płaszcz
młodzieńca układa się w pośpiechu marzeń — w nowe,
coraz bogatsze fałdy. W oddali — zmierzch zapada zwol-
na. Za chwilę noc już nadbiegnie.
rebmowłosy młodzieniec odwraca gło-
wę od okna i, niby ciągnąc dalej przer-
waną ongi rozmowę, zwierza się pa-
chołkowi :
— „Sam siebie nie pojmuję ! Tyle
zim, tyle wiosen... Kiedyż dopełni się
moja tęsknota? Czy też jest ona tylko
poczuciem nieskończoności doskonałej? Wierzyłem nie-
gdyś w miłość. Tyle zim, tyle wiosen błąkałem się po
duszach kobiecych, jak po ogrodach zaklętych, myśląc,
że tam właśnie biją gorące źródła czarów, szczęścia i na-
tchnienia! Byłem tułaczem widnokręgów: obchodziłem,
zdała ziemię, nie wkraczając do nieba. Jestem jednym
z tych, którzy upadają w chwih, gdy inni się wznoszą...
Nie wolno mi być kochanym ! One wszystkie — te czar-
nowłose i jasnowłose — wzbogacały pustkę swej duszy —
skarbami mojej. Upajały się mą pieśnią, jak winem, aby
potem opróżniony puhar cisnąć do morza — w rusałcza-
ne śmiechy! Ciekawe i łakome chłonęły potajemnie naj-
złotsze sny moje, marzenia i myśli, nie pozostawiając mi
2^4 CHIMERA
nic, prócz nieustannego lęku i poczucia własnej niemocy.
I nie lubiły tego lęku, ani tej niemocy. Miłość ich była
zbrodnicza ! Drętwiały mi wargi, pozbawione pieśni, a z bez-
silnych dłoni wypadała lutnia złotostrunna, Zaprzedawa-
łem swą duszę, traciłem siebie — w miłości, pętałem skrz}'-
dła wonnemi włosami zemdlonych, nie wiedząc o tem,
że ich zemdlenie jest udanym snem czającego się gadu.
Aż dnia pewnego zerwałem te pęta i wyzwoloną dłonią
trąciłem o struny zaniedbanej lutni ! I znowu jestem sam,
nikomu niedostępny, sobie tylko wiadomy ! "
— „Czegóż ci brak do szczęścia?" — pyta pachołek.
Postać jego wciąż jest niewyraźna, wciąż przez mgłę wi-
dzialna.
— „Do szczęścia?" — powtarza srebrnowłosy młodzie-
niec. — „Nigdy go nie zazn^em! Czekam na nie. Zdaje
mi się, że ono przydzie tą lipową aleją, w lektyce złoci-
stej, niesionej od czterech cieni, z których każdy będzie
moim własnym. Nie wiem jeszcze, jak ono wygląda.
Podobne jest do miłości i zarazem różne od niej. Nie
jest — tylko miłością . . . Bardziej od życia oddalone, bar-
dziej do śmierci zbliżone! Wszakże nie jest ani życiem,
ani śmiercią. Czekam na nie i na jego cztery cienie..."
— „Każdy ma na własność swój sen, lecz nikt nie
ma na własność swojej rzeczywistości!" — szepcze pacho-
łek. — „Szczęście przychodzi tylko do umarłych lub wy-
zwolonych, a ty — spojrzyj w siebie — pragniesz jeszcze
kochania ! "
— „Pragnienia moje!" — woła młodzieniec — „są mo-
dlitwą tysiąca i jednej nocy do tyluż tęsknot, czczonych
na g\\'^iazdach ! Pragnienia moje — to zwłoki przyjaciół,
wrzuconych do morza z pokładu oddalających się okrę-
tów! Pragnienia moje — to miecze, którym na ostrzach
wykwitają róże bezimiennych pożądań!"
LEGENDY TĘSKNOTY
29S
— „Rozumiem cię" — odpowiada pachołek — „usta two-
je radeby śmierć ucałować, oczy twoje radeby gwiazdami
się rozpłakać, pod płaszczem szkarłatnym ukrywasz ra-
ny — siostry twycłi pieśni, — a przeznaczeniem twojem
jest — tęsknota, aż do śmierci ! "
— „Tęsknota, aż do śmierci !" — szepcze młodzieniec. —
„Od tylu lat nie zapytałem nikogo, czy mnie kocha, i ni-
Icomu nie wyszeptałem tego słowa. Samotny w tej kom-
nacie, spędzam długie wieczory i próżno nasłuchuję,
próżno czekam . . . Nikt nigdy do drzwi moich nie za-
puka!.."
oto nagle słychać pukanie do drzwi,
jakby nie dłoń, lecz sama chęć, sama
tęsknota dotknęła zardzewiałych ryglów.
Drzwi się rozwarły w głąb' stającego
się cudu. Do komnaty wpłomienia się
postać kobieca, w szacie gwiaździstej,
rozetlonej błękitnawym blaskiem. Twarz
piękna, widmowa, koloru księżyca, włosy tegoż koloru,
rozwiane, jak smugi świetliste.
Komnata zamigotała majaczącem, błękitnem olśnie-
niem, w którem złotobrzeżny płaszcz młodzieńca wybucha
ogniście — purpurowym żarem. Rozwidnione, malachito-
we ściany zdają się teraz, niby obojętne, nic nie odbija-
jące zwierciadła.
Zjawiona podbiega do młodzieńca. Jest zdyszana.
Tchu braknie jej w piersi. Mówi przerywanym szeptem,
przypominającym drzew śpiewne szumy.
Mówi :
— „Po lasach, po łąkach biedź muszę bez spocznie-
nia. Znużyłam się... Już czas, abym ci wszystko wy-
2g6 CHIMERA
znała. Po lasach, po łąkach, jak obłąkana... Widziałam
ciebie w wielkiem oknie . . . Zapragnęłam pokochać, ale
tylko zapragnęłam ..."
Młodzieniec srebrnowłosy stoi chwilę, oślepiony jej
pięknem. Potem wyciąga dłonie i woła:
— „Jesteś tą, o której śniłem, — tą, która, dając mi-
łość, nie odbiera samotności... kocham cię, jak własny
sen ! "
— „Nie wolno mi kochać" — szepcze Zjawiona.
— „Nie wolno mi być kochanym. .." — mówi, jak od-
mienione echo, młodzieniec.
— „Już czas, abym ci wszystko wyznała. Moje do-
tknięcie, mój pocałunek, — śmierć niosą! Mieszkałam
wówczas w borze, ponad jeziorem... Wysłuchaj mojej
spowiedzi ! Miałam kota czarnego — kota ulubieńca. Nigdy
go nie pieściłam. Raz tylko chciałam się zabawić skrami,
wytlonemi z jego czarnych puchów, — i pogłaskałam. Po-
głaskałam — i padł martwy. — Mieszkałam wówczas w ja-
rach, wśród strumieni . . . Miałam rumaka złotego — ru-
maka ulubieńca. Po nocy błyskał w mroku, jak widmo
ogniste. Nigdy go nie dosiadłam. Raz tylko objęłam za
szyję ! Objęłam i padł martwy . . . Mieszkałam wówczas, —
gdzie — już nie pomnę! Miałam kochanka..."
Tu Zjawiona milknie. . .
— „Miałaś kochanka," — szepcze młodzieniec.
Zjawiona nie odpowiada.
Wtedy z piersi jego wyrywa się jęk, jak ze strun
harfy pękniętej :
— „Całuj mnie! Jeżeli miłość i śmierć pragną się
spotkać w naszym pocałunku — niech się spotkają ! "
— „Niech się spotkają ..." wtórzy Zjawiona i zbliża
się ku niemu, jak płomień. Zarzuca mu ręce na szyję
i, przegięta w tył, przysuwa jego wargi ku swoim.
LEGENDY TĘSKNOTY
297
Czarowna jasność wlewa się do duszy młodzieńca
i na mgnienie rozpowietrza ją w nieskończoność . . .
Chwilę tak trwają oboje — w ogniu błękitnym. Po-
tem Zjawiona odbiega, płonąc, jarząc się od stóp do głów. . .
— „Wszakże nie umarłem" — mówi młodzieniec —
„a tu na ustach mam twój pocałunek ! "
akaś nadzieja opromienia mu czoło. Ale
Zjawionej już niema, wj^sunęła się przez
drzwi, znikła, unosząc ze sobą jaśń roz-
wiewną. Ciemność zgęszcza się w kom-
nacie malachitowej. Nie widać nikogo,
jeno słychać głosy. Noc już nadeszła.
— „Wszakże nie umarłem" — powtarza
młodzieniec i zapewne podchodzi do okna. Aleja lipowa —
pogrążona w mroku nocnym. Młodzieniec widzi Zjawio-
ną, jak biegnie szlakiem alei — i u jej wylotu migoce,
błękitnieje, wabi w ciemnościach . . .
— „Dokąd ona idzie?" — myśli młodzieniec — „idzie
w stronę cmentarza."
A teraz słychać głos pachołka:
— „Idzie w stronę cmentarza..."
— „Podpatrzyłeś moje myśli" — szepcze młodzieniec.
Znów słychać głos pachołka:
— „Jest baśń, jest prawda, jest podanie, że z domu,,
gdzie nazajutrz ktokolwiek ma umrzeć, w przeddzień
śmierci wychodzi ognik błędny i dąży na cmentarz, aby
tam dla gościa nowego najpiękniejszą wybrać mogiłę..."
Ciemność panuje w komnacie malachitowej. Nikoga
nie widać i nie słychać już niczyich głosów. Jeno ostat-
nia myśl młodzieńca wywiera się jeszcze z głębi mroku:
298
CHIMERA
„Jakto, — więc tyle lat czekał tylko na to, aby módz uko-
chać ognik błędny?" Lecz i ta myśl już ginie... Ciem-
ność . .
agle jakaś zmiana staje się dokoła. Chwi-
la — a na tle ciemności występują po-
woli dawne kolory starego malowidła,
niby rumieńce na obliczu zmartwych-
wstających.
Znowu się wyłaniają malachitowe
-* ściany, złotob rzeźny płaszcz, aleja zbryz-
gana złotawem kwieciem, i drzwi wązkie, wrzynające się
w sklepienie. Postacie zajmują dawne miejsca, — młodzie-
niec przy oknie, pachołek w głębi.
rzypomina mi się znów ta siódma alko-
wa, do której w baśniach nie wolno
wchodzić królewnom i królewiczom. Do
wszystkich innych wolno im zaglądać,
tylko nie do tej . . . Podobna jest do
innych, ale posiada niepochwytną pra-
wie odrębność. Gdy się z niej w my-
śli usunie to, co ma wspólnego z resztą komnat, won-
czas coraz wyraźniej i jaskrawiej widzi się tę utajoną od-
rębność, tego smoka, który się tu czai: jest to przeznacze-
nie, tak starannie w innej części pałacu osłonięte prze-
pychem jedwabi, brzemieniem złota i spienionemi falami
serdecznego śmiechu.
Zamykam starą księgę. Już nigdy jej nie otworzę,
już nigdy nie będę zaglądał do tych wyblakłych malowi-
LEGENDY TĘSKNOTY
299
deł. Zmuszają one do marzeń, a marzenie jest doliną
błędnych ogników. Ostatnia myśl srebrnowłosego mło-
dzieńca niepokoi mą duszę. Więc nie każdemu wolno
kochać? I nie każdemu wolno być kochanym? Więc
śmierć i miłość ...
Lecz to — nie to, jeszcze nie to . . . Są inne smutki !
Wieczny odpoczynek racz dać. Panie, wszystkim sa-
motnym ! Wieczny odpoczynek i najpiękniejszą mogiłę ! . .
///. z DZIEJÓW CZARNEGO GRODU.
etemus — książę Czarnego Grodu, wła-
dający snem i marzeniem poddanych,
zwołał na ucztę gości w noc, kiedy
Maj wonnością przepaja rozpowietrzo-
ne srebro gwiazd przekwitłych.
Zamek jego kryształowy a przej-
rzysty, wj^pełniony wewnątrz światłem
jarzącem, zdawał się zdała zbiornikiem zgęszczonego w sen-
nem skupieniu ognia.
Stał ów zamek na wzgórzu, nad jeziorem, a w je-
ziorze zwisało wydłużonemi smugami odbicie jego złote,
LEGENDY TĘSKNOTY joi
bezcielesne, stłuc się gotowe od uderzeń fali. Do zamko-
wego odbicia wsnuwały się rusałki, niewidzialne, przeni-
kliwe, jak dreszcz, pozostawiający po sobie tęsknotę
i wspomnienie wonnego ciała i znikomych ramion . . . Całe
jezioro omdlewało w tych dreszczach...
Książę Aetemus, wraz z gośćmi, siedział koło stołu
i przez kryształowe ściany, jak przez sen, widział najdal-
sze swoje komnaty, najdalsze aż do ostatniej, gdzie, niby
wzruszenie skamieniałe, tonął w niejasnych, ledwo wido-
cznych zarysach posąg bogini Tęsknoty.
Książę starał się rozeznać białość marmuru i ruch
podniesionej dłoni, dzierżącej liść aloesu.
A uczta wrzała i krążyły puhary.
Mówiono o łowach na dziwaczne pantery, którym
w potwornych pręgach czernieje na grzbiecie nieznane
dotąd imię śmierci, wtóre imię śmierci, wyklęte z języka
•ludzkiego !
Mówiono o szkarłatnych dyamentach, co, wdrążone
w oczodoły ślepców, dają moc widzenia zbrodni krwa-
wych a ukrytych.
Mówiono o różach złotych, wyrastających z włosów
zmarłej kochanki, w noc, kiedy Maj wonnością przepaja
rozpowietrzone srebro gwiazd przekwitłych.
Mówiono o wszystkiem, tylko nie o tem, co trwogą
przejmowało każde serce! Bo książę Aetemus zwołał na
ucztę gości, aby winem upoić ich trwogę i zamglić oczj',
zbyt wpatrzone w czyhającą zewsząd tajemnicę. .
I wrzała uczta i krążyły dokoła puhary.
Aż nagle jeden z gości, bezrozumny od żaru upoj-
nego wina, z radością długo tłumionego a wyrywającego
się przez gardło strachu, zawołał:
„Niech będzie przeklęta chwila, w której gród nasz
wyłonił się z nicości ! "
Bladość zmogilniła oblicza obecnych. Z jarzących
^02 CHIMERA
świateł jadowitemi kroplami zdawała się sączyć utajona
w nicli ciemność. Drętwy, beznadziejny niepokój — po-
za myślą i czuciem — dławił piersi ucztujących, jak potwór
bezkształtny i niedotykalny, ale obdarzony zmysłem do-
tyku ...
Wiedział bowiem każdy z obecnych, że Czarny Gród,
w którym przebywa, — party potęgą niepojętych losów,
powoli od wieków posuwa się i dąży ku Północy, ku
otchłaniom zguby i śmierci!
I o tem wiedział każdy z obecnych, że jutro właśnie,
jutro, a nie kiedyindziej, owo dążenie dosięgnie kresu
i Gród Czarny runie w bezdeń nicości!
I umilkła uczta i przestały krążyć puhary !
Wówczas wstał książę Aeternus i, spojrzawszy wkoło
wzrokiem, nawykłym do oglądania snów ostatecznych,
rzekł spokojnie, dobitnie:
— „Cokolwiek jutro stać się może, — będzie Wie-^
kuiste ! "
A potem ściągnąwszy dłonie ku posągowi, bielejące-
mu wśród majaczeń kryształowych, wyszeptał:
— „Niechaj bogini Tęsknoty piersią, stężałą w mar-
murach, broni nas przed napaścią tajemniczego Jutra!
I, mówiąc te słowa, książę Aeternus, przyobleczony
w czarne aksamity, wolnym krokiem podążył ku Bogini,
która, według zwyczaju, mieszkała z nim w jednym zam-
ku, dzieląc z księciem władzę nad snem i marzeniem pod-
danych.
Widziano go, jak szedł przez najdalsze komnaty,
przez najdalsze, aż do ostatniej, — i z poza szeregu ścian
kryształowych, jak z poza lat tysiąca, wysnuwała się jego
postać, podobna teraz do cienia, co radby się przypiął do
stóp pierwszej topoli nad brzegami najsmutniejszego je-
ziora !
I goście opuścili komnaty zamkowe.
LEGENDY TĘSKNOTY
Posąg Bogini stał na wynie-
sieniu skały poszarpanej. Jej obli-
cze, natężone ku najdalszemu
pięknu, zdawało się w marmuro-
wem- obłąkaniu oddalać w bez-
kresy. Dłoń ściskała liść aloesu,
rzeźbiony w złocie, jakoby zerwa-
ny przed chwilą w niewiadomym
ogrodzie, z nieziemskiego drzewa.
Książę Aetemus, z za-
łożonemi na piersiach rę-
koma, poglądał na posąg
i szeptał ni to modlitwę,
ni to hymn, ni to skargę:
— „Zlituj się nad Ju-
trem naszego grodu i od-
dal to, co się zbliża! Choć
tchniesz w nas tęsknotę,
sama przed nią się nie ko-
rzysz, bo masz szczęśliwość
bogów, nieznających utra-
pień człowieczego serca, —
ani śmierci, ani nie wiado-
mości ! W tajemnicy przed
ludem zachowuję twoją
zbrodnię boską i niepojętą,
gdyż oczarowałaś mnie pod-
stępnym cudem nieskalane-
go oblicza ! Twoja to moc,
zaryta w głębiach marmu-
ru, wlecze nasz gród ku
otchłaniom nieznanej ciem-
ności! Pohamuj szaleństwo
oderwanego od ziemi mia-
)04 CHIMERA
sta! Ono pełznie, wciąż pełznie, i wciąż ku Północy, ni to
gad, zniewolony magnetycznem zaklęciem twych oczu.
Otom przed tobą, jako cień, nieznający swego drzewa,
a stęskniony do jego szumu i kwitnienia... Broń nas od
nicości! Opuszczają mię siły. Marzenia bolą mnie, jako
rany, broczące złotem i myrrą. Oczy nie dowierzają po-
wiekom, a powieki promieniom gwiazd i słońca. Spo-
czynku pragnę i zatrzymania się w jakiejkolwiek przy-
stani! Pragnę tego, co ty od wieków posiadasz! . ."
Tak mówił książę Aeternus, i sen go zmorzył u stóp
posągu. A gdy się ocknął, — nie było już Bogini na skale
poszarpanej. Spojrzał dokoła i stanął przerażony: posąg
przeobraził się w trupa młodej i pięknej dziewicy.
Leżała naga, upojona śmiercią, i jakoby nowa dla
siebie samej, i sobie samej nieznana. W dłoni dzierżyła
liść aloesu, na którym zczerniałe skazy ułożyły się w słowa.
I czytał książę Aeternus:
— „Spoczj'^nku pragnę i zatrzymania się w jakiejkol-
wiek przystani. Tęsknotą byłam, w posąg zastygłą w chwi-
li, kiedy cisza minionych wieków, przechodząc po liliach
i różach dnia dzisiejszego, znajduje w nich te same wonie
i barwy, co dawniej. I każdego kwiecia dotknie i żadne-
go nie zerwie . . .
Posągiem byłam, czującj^^m kamienną rozpacz bezo-
wocnego istnienia. O, ty nie wiesz, jak wszystkie posągi
pragną przeobrażenia się we zwłoki cielesne, aby spocząć
w mogile i zapomnieć nawet o własnej niepamięci! Wy-
biła godzina czarownej przemiany! Śmierć zbolałemi
wargi wpiła się w marmury mych piersi i wyssała z nich
wszystką kamienność! Śmierć czarnym jadem nieziem-
skich zbrodni kreśliła na liściu aloesowym moje myśli
przedzgonne, słów unikające. Trupem jestem, spragnio-
n3^m pogrzebu. Pochowaj mnie o wschodzie księżyca, za
bramami miasta, które wraz z ludem opuścisz, bo już sta-
LEGENDY TĘSKNOTY
30J
nęło nad brzegami otchłani ! A zwrócisz się ku Południu,
w stronę przeciwną tej, dokąd gród wasz podąża. . ."
I tu liść aloesu zwężał się ku końcowi.
siążę Aeternus, przeczytawszy te wy-
razy, zwołał lud wszystek na pogrzeb
Bogini. Przyoblekł jej ciało w szaty,
utkane z włókien mirtowych, okrył je
całunem szkarłatnym i złożył w trzech
trumnach: krysztalnej, złotej i malachi-
towej. Tysiąc rumaków, tających w so-
bie dusze dawno zmarłych wojów, wprzągł do rydwanu,
na którego szczycie, ginącym w obłokach, złożono trupa
Bogini, trupa Tęsknoty!
A kiedy księżyc wyotchłanił przerażone niezwykłym
pogrzebem niebiosy, cały orszak wyruszył z miasta ku
Południu, — a prowadził go książę Aeternus, władający
snem i marzeniem poddanych.
I, gdy orszak oddalił się od bram tajemniczego gro-
du, dusze i oczy widziały, jako Gród Czarny, ziejący
pustką i martwotą, runął bezgłośnie w przepaść, od któ-
rej odwraca się wzrok Boży i nie śmie tam zabłądzić po-
wtórnie !
Orszak szedł dalej, nie patrząc za siebie. Rumaki,
tające w sobie dusze dawno zmarłych wojów, jak widzia-
dła czworonożne, ciągnęły rydwan żałobny, co sięgał obło-
ków ! I zdawał się ów rydwan, niby zgroza, piętrząca się
ku niebu, zgroza, której nie mogła pomieścić w sobie
przestrzeń ziemska!
Idąc a idąc, ujrzał książę Aeternus gaj samotny, co
zrzucił do strumienia własne odbicie, niby szatę za dnia
spyloną. Tu zapragnął pochować Boginię i dał znak, aby
się zatrzymano. Lecz nie zatrzymano się, bo siła nieprze-
3o6 CHIMERA
zwyciężona, ukryta we władnym trupie Bogini, w trupie
Tęsknoty, wlokła wszystkicłi w dal — ku Nieznanemu !
I po raz pierwszy rozkaz księcia, władającego snem
i marzeniem poddanycli, nie był spełniony ! . .
I nikt nie mówił o tem, co się stało, — i nie myślał
o tem, co stać się może. I nikt nie pytał, dokąd idzie
i gdzie odpocznie. Bo wspólna żałoba po zmarłej Bogini
i wylękłe porozumienie się dusz, partych w bezpowrot-
ność, natchnęły wszystkich jedną jedyną odpowiedzią!
A przed zmorą tej odpowiedzi księżyc nie mógł się bro-
nić swoją tarczą srebrzystą!
I szedł orszak dalej w kraje dziwne, nawpół istnie-
jące.
Szedł przez bory potworne, gdzie zamiast drzew,
wyrastają z ziemi i wiją się za wiatrem stugłowe gady,
rozgałęzione we wstrętne i ruchliwe konarj'.
Szedł przez stepy jałowe i piaszczyste, gdzie niegdyś
szumiały lasy i, umierając, pozostawiły po sobie swe szu-
my. I słyszano szum leśny, nie widząc lasu.
Szedł przez krainę, gdzie pełno było ptactwa o zło-
tych dziobach, zwróconych wiecznie w stronę marzeń,
w stronę, której dłoń ludzka wkazać nie umie. A czekała
owa kraina na trzecie kury złote, które miały zwiastować
wesele nowego Poranku. Aż wreszcie, potworniejąc w po-
sępn5mi ogromie swego majestatu, wtoczył się rydwan ża-
łobny wraz z trupem, nieświadomym swej potęgi pośmier-
tnej, na pustynię bezbrzeżną, gdzie nie było już nic zna-
nego oczom ludzkim, ni myślom, ni przerażeniom.
I wędrowcy uczuli nagle, że nie po ziemskiej stąpają
powierzchni, że nie głębię niebios mają nad głowami! Bo
w tej głębi czerniał księżyc hebanowy i przytłaczał pu-
stynię ciemnością wiekuistą, która już nie światłem, ale
czarem i zgrozą rozwidniała dokoła widzialne i niewi-
dzialne przedmioty . . .
LEGENDY TĘSKNOTY
307
A nie zdążyli jeszcze mieszkańcy Czarnego Grodu
zagłębić się w tę otworzystość widmową, w tę noc, po-
tępioną wschodem Czarnego księżyca, gdy już każdy z oso-
bna i wszyscy naraz postrzegli w milczeniu, że orszak ich
zwiększył się w liczbie i w tęsknocie. Bo zewsząd i zni-
kąd zjawione bezszumnie szły tuż koło nich, tuż za ryd-
wanem Bogini posągi marmurowe, i złote, i z bronzu,
i z granitu, szły ruchem powolnym i jakoby nierzeczy-
wistym.
dtąd orszak wciąż zwiększał się i zwięk-
szał, w liczbie i w tęsknocie!
I przyłączyły się do niego, zwabione
wielkim Pogrzebem, upiory wszystkich
zmarłych, zaniepokojonych w mogile
śmiercią grzebionego bóstwa. Cienie ich
mżyły w przestrzeni, niby ulewa nieu-
stanna, poza którą nie widać ni świtu, ni nadziei!
I wonczas, wyrzucone z czeluści mroków, nagłe
i ogromne, z wizyą prastarych świątyń w rozszerzonej
źrenicy, poszły za Pogrzebem procesj^^e zawsze samotnych
bogów, których czczono wyraźnie lub niewyraźnie —
w obłędach, skonach i przekleństwach.
I orszak zolbrzymiał i zapełnił całą nieskończoność!
Wtedy książę Aeternus ujrzał, iż był pyłkiem wśród
tego ogromu, i pojął, że nie on jeden sprawił ów Pogrzeb
uroczysty, ale ktoś poza nim jeszcze i jeszcze, aż do tych
bogów, poruszających się na widnokręgach!
I pojął, że nie on jeden umęczon jest tęsknotą i ni-
cością, ale ktoś poza nim jeszcze i jeszcze, aż do tych
bogów, wpatrzonych w Czarny księżyc ponad sobą!
I pojął, że tam — na padole ziemskim — ludzie, snem roz-
jaśniając oczy, widzą czasami ten pogrzeb tajemniczy, ten
3o8
CHIMERA
pochód wiekuisty ku Nieznanemu! Widzą, i budzą się,
i przypomnieć nie mogą, i nie przypomną, aż w godzinie,
kiedy się sami przyłączą do tego orszaku!
A wiedział już książę Aetemus, i dwór jego, i lud
wszystek, że oddawna zrzucili powłokę ziemską, i że kro-
czą, jako mary i widma, kroczą do nikąd, pozbawieni
wszelkiej pomocy i pozostawieni własnej tęsknocie.
Bo zrozumiał już książę Aetemus, i lud jego, i dusze
wszystkich zmarłych, i bogowie, których czczono wyraźnie
lub niewyraźnie — w obłędach, skonach i przekleństwach, —
zrozumieli wszyscy, że nigdy i nigdzie nie pochowają tru-
pa Bogini, trupa Tęsknoty!
Gdyż niema tej przystani, coby na nią czekała, ani
tej mogiły, coby ją przyjęła, ani tego kamienia, którymbj^
można było ją przywalić!
A czarny księżyc zwolna zapadał w coraz groźniej-
sze otchłanie...
Bolesław Leśmian.
z CYKLU: CIRCENSES.
EXEGI MONUMENTUM.
W szczycie ze skały ściąłem wspaniały
Śnieżny marmuru łom —
Żeby w Asłarłe wkuć, co wydarte
Mym łzom, mym snom.
W niebo zuchwałe, w słońca hejnałe,
Dymił kamienny pył.
Białe w krąg płaty tryskały w kwiaty.
War sił mych bił.
Seledynowe na moją głow^
Szły pocałunki hał, —
Z za sinej rzeki ten, mój, daleki
Wiał &ał w płusk fał. —
Wzniosłem — i w noce, w gwiezdnej pomroce,
Z mych widywałem skał:
Światy szalały za ciałem białej !
Jam znał ten szał...
310 CHIMERA
Jednak dlaczego w ducha mojego
Noc taką — w sabath ten — ^
Z mroków Gehenny szary, jesienny
Mśy sen ?
Łono Astarłe pleśnią pożarte.
Deszcz zmywa uśmiech z warg,
Wichru ją jaki w mech walą z wnąki — , . .
Drży park mych skarg — • — •
CIRCENSES
ni
DLACZEGO?
Dlaczego ja nie mogą być jak ta bezdenna rzeka,
Co pąd swych wód w oddalę gna. choć niesie je zdaleka ?
Napróżno krwią chcą zburzyć toń mostowych latarń tątna —
W nieznaną dal w spokoju fal przepływa obojętna.
Na mostu słup, co pierś jej drze, pluć pianą tonie gardzą
Dlaczego rzeką nie być mi?— A chciałbym bardzo— bardzo /— —
Dlaczego ja nie mogą iść z książyca, — jak poświata.
Co włosów smug w srebrzystą nić nad ciemnią fal rozplata.
Rozpuszcza je, rozsnuwa je, błyszczące hen — po toni,
I srebrem tych rozplotów swych po cyplach wieżyc dzwoni.
Co kładzie w mrok całunków czar na szyby — srebrnolica —
Dlaczego ja nie mogą być poświatą — jak z książyca! . .
Dlaczego ja tam muszą iść — na miasta spiekłe wargi! —
Ich jady pić, ich szałem żyć i płonąć wraz z ich skargi —
Tam muszą iść. na miasta pierś — tam — marzyć na wulkanie !
Na szpony rąk me serce kłaść na mąki, rozszarpanie —
Tam krwawy wzrok w głąb' życia wbić strasznego,
{zachłannego /
Tam muszą iść! — tam muszą być! dlaczego — co? dlaczego?
ŻAL.
A wsządzie płyną na mnie te zamknięte oczy —
Te sine plamy powiek, — a z pod czarnych rząs
Wypełzła łza i toczy sią, toczy
, / na mą duszą pada jak zabita gwiazda
Boże ! niechaj zaginą te zamkniąte oczy / — —
/ z pieczar,
Z najdzikszych pagod grzechu wykutych w podziemi.
Poprzez rzezane stołby, smoki kapiteli.
Wzdłuż ścian, które mi szatan runy straszliwemi
Pokrył dłutując w granicie, —
Płynie wprost na mnie — płynie twarz jak martwe słońce
Skrzepła w bólu —
A te zamkniąte oczy tahim żalem zioną,
Tąsknią za swem — TO MOJE — co padło w otchłanie! —
/ srebrne łzy sią toczą, nazawsze sią toczą! —
CIRCENSES jis
Boże! niechaj zaginą te zamkniąte oczy!
Bo jeśli ta twarz blada podniesie powieki —
Jeżeli spojrzy na mnie straszną głębią oczu. —
Tą, którą -m ja w nich odsłonił!
A ona taka blada — ja już na wieki
Patrzeć sią bądą na nią
I jej łzami do Ciebie modlić sią — Daleki ! —
J tęsknić za otchłanią
Mojego grzechu
/ będą musiał te łzy pić!
A z nich każda, kiedy się na mą duszę stoczy.
Grzmieć będzie po przepaściach, jak zabita gwiazda.
Boże ! już nie zaginą te zamknięte oczy
Na zawsze...
314 CHIMERA
OREMUS.
Pójdź — bądziemy sią modlić.
Nad kłąby fabrycznych dymów,
Nad chmury kurzów ulicznych,
Z drżących ogników złotych gazów,
Z stalowej mgły lamp elektrycznych.
Przez żalny jąk miedzianych drutów.
Tam — Jtad promienie księżycowe —
Bądziemy sią modlić.
0 pójdź, bo szatan wokół nas rozepnie skrzydła nocy
1 w aksamitne głąbie swe nam dusze pootula.
Na dyademie bladych czół zawiesi żal sierocy,
W ból dumny nas okryje, —
Jf^ szkarłat króla ! —
Tak —
Ażebyśmy w sobie uczuli te światy.
Te, które On rozrzucił tam —
' Patrz — tam — w górze —
0 pójdź, bo szatan bidzie nam nawiewał czas skrzydlaty
1 bezkresne widnokrągi.
Iżbyśmy brali je w siebie —
A na lazurze —
Poprzez gwiazdy w nas wpatrzony ,
DługicJi — długich lat miliony
Milczący, jak ścicJtłe burze.
CIRCENSES i//
Słałby — Oli —
Nad kłąby fabrycznych dymów.
Nad potworne cielska miast.
Nad promienie księżycowe.
Nad ognie dalekich gwiazd
Bądziemy się modlić — cicho —
Nic — że z ziemi płynie dreszcz
Niby dech zmęczonych mórz —
Rzężenie olbrzymów —
Nic — źe niebo wrzaskiem zórz
Jego nam zasłania —
Cicho — nic to, że słońc roje
Szpadami wściekłych promieni
Tną na światy serce moje —
Skrzydłami ciszy wzniesieni
Ponad nieba oceany
Modlić się Panu nad Pany
Będziemy
O płaszcz szkarłatny — upokorzeń
O berło mocy, że — oplwane —
O nieb koronę, tę — cierniową —
O każdą będziem modlić ranę —
O siły — ukrzyżowanego —
Modlić będziemy się o Niego
Milczeniem — milczeniem.
3i6 CHIMERA
OCZEKIWANIE.
Południa szarą upalną godziną
Czekam na ciebie.
Z&ółkłe rzek pasy tak powoli płyną
Dławią je wirów podwodnych obrącze
Już ledwie dźwigam południa godziną
Pragnień narącze —
W słońca promieniach jak w szuwarach brodzę, —
Syczą — wężowe, wiją się — zdeptane.
Pasy rzek w słońca iskrzącej pożodze
Płoną — miedziane.
Fatamorgana sinieją po niebie —
Czekam na ciebie.
Tam — za rzekami — pośród pustyń — w skwarach
Prastarych świątyń zwisają ruiny
Na karyatyd skamieniałych barach
Czekam, — a może we wrota pylonów.
Jak w gong, nadbiegłszy z zapustynnych dali.
Głową uderzy najkrwawszy z cyklonów
Uderzył? ! — brzmi gong — świątynia się wali !
Idziesz?!
RAPSODYA.
Na jaśń mdłych pól padł szmer, padł cień.
Jak oddech z pod woali.
Tss — to dreszcz brzóz na brzask, na dzień
Ku świtającej dali.
I szedł już blask przez skraj nad mgły,
Nad kobalłoive chmury, —
Aż trysł w snop łącz, w wir krwi, w słońc skry,
W seledyn wwiał purpury.
Już dzień a więc, — żar nieb pierś pól
Pożogą szarą spali
W miał grud, w piach wydm, w skurcz mąk, w ten ból
Ból roztopionej stali.
Przez dzień — szał słońc, a żal pod noc
Fiolet chmur gryźć będzie
Na czerń, na zgon ! a gdzież ta Moc,
By mrok — (ten z nas) — zlać wszędzie?! —
3i8 CHIMERA
SERENADA.
Zimne noce pustych ulic, grudniowe noce I —
Gdy zawieja na latarnie zarzuca race. —
Do gotyckich skalnych tumów, do wrót łomoce. -
Śniegu szmaty drze ze świątych na muru wnęce,
I płacze — Boże! zawodzi —
I łamie ręce — — — — — — — —
Zimne noce — o męczeńskie, mroźne rozpacze!
IV lodowatą maską bólu stążałe lica, —
W brylantowe skry zakrzepłe me łzy tułacze, —
IV śniegowy całun spowita drżąca tęsknica. —
Co kona pod twojem oknem, —
Liliowolica! — — —
SONATA.
Poszum dzwonów wieczornych oplótł nas wokoło —
Drży cisza zapatrzona w zmierzchu szare oczy.
Poszum dzwonów na oplótł, czy sen twych warkoczy?
Ty mi to drżące chylisz ust róże na czoło,
Czy cisza drży wieczorna na różach witraży?
Poszum snów twych warkoczy oplótł nas wokoło
IV szarych to zmierzchu oczach, czy w twych — cisza marzy ?
Z wież — ponad chóry — ponad naw tonie
Z zamilkłych dzwonów mrok płynie.
Płynie ponury, zczernia się w łonie
Naw — czy w twych oczu głębinie?
Milczenie falą kiru zsuwa się na czoło.
Milczenie Jesteś przy mnie? powiedz, że tak! poimedzt
Oczy twoje pod kiru skryły się grobowiec —
Noc — milczenie bezdenne — oplotły nas wkoło —
Jesteś przy mnie w milczeniu ? — nie wiem — powiedz —
[powiedz !
REMEDIA AMORIS.
Miąkkie fałdy ametystowej togi
Leżą cichy w szarym marmurze ławy.
Tam, wśród gajów, śnieżne majaczą bogi.
Liść słiTzy sią, rdzawy.
Drzewa złotym pyłem z gałęzi prószą.
Złotą ścielą w dal dla mych spojrzeń drogą.
Złote wołzół płyną uśmiechy głuszą . . .
Patrzeć nie mogą!
Gdy zaś wzrok swój wieszam na drzew czerwieni
Lub w lazurów topią dalekie morze. —
Park wiądnący boli mnie. bo sią mieni
W poranne zorze.
Wiąc zamykam oczy — w mrok lecą światy —
(Czoło zimny ściska mi wąż opaski)
Mżą miraże, szumi ich wir skrzydlaty —
Cienie, a blaski ...
. . . Pocałunków mgła purpurowa spada . . .
...Na ołtarzach kwiaty wiądnieją w pysze . . .
CIRCENSES 321
. . . Patrzy na mnie twarz — jakaś smutna, blada —
. . . Płaczą Jowisze?!
Kroki . . . tak — tak, — lśnią prełoryanów zbroje.
Wolno chylą jady do ust lokuście —
Centuryonie I nieś pozdrowienie moje
Boskiej Auguście
;22 CHIMERA
TY! —
Słyszysz — ty — piąkna, jąk ziemi w ciemnej nocy ?
Jak ją skuł straszny ląk w drżący kłąb —
Patrz — jak sią tuli pod nieba w swej niemocy !
Pód wiszące, krągłe niebiosa
Patrz, jak sią chowa — tam — w głąb' —
/ zasłania sią niemi jak tarczą —
PViełką tarczą herosa —
Nabitą gwiazd srebrnemi ćwiekami, —
Zasłania sią od wieków, co w przestrzeniach warczą,
Niby śmiertelnych strzał bełty
Puszczane Boga siłnemi rakami
Słyszysz! ty, piąkna Tyłko oczy łśnią sią,
Woałe nocy nakryły twe łica,
Tyłko szept cichy otacza nas w płąsie —
Nic nie słyszałaś? ! ! — pod twemi ustami
Gaśnie mej duszy każda błyskawica ! —
Odpadły — huczą znów w przyłbicy czoła
Grzmoty mych myśłi, jak surmy bojowe ;
Ha! — to spiż dzwonu do Pana mnie woła!
Oby ci jego jąk nie padł na głową ! —
Słyszysz ? ty — piąkna !
CIRCENSES 323
AMOROSO.
Wszak ze mną szłaś ! miłością byłaś cała.
Przy bołiu mym wtopiona w mroczną noc
Czemuś mych łez. ty moja. nie widziała!
Nie czułaś- że, j ale gnie mnie ducha moc?
Jam w bólu śnił jesienny zmierzch szarawy.
Te skiby pól. jak toną w brudnej mgle,
Te błota dróg. pożółkłe ściernisk trawy.
Ten wiatru jąk. gdy dal go dalom śle.
Nad rowów brzeg rząd wierzb wychynął długi
I czernią pni o szare chmury bił.
Na skraju — hen — konały blasków smugi.
Szła długa noc — deszcz będzie mżył — mżył — mżył
A w taką noc. — gdyby miast iść przy tobie,
O! gdyby módz przy wierzby upaść pniu,
I w błoto ról zatopić race obie,
I płakać tam, o słońcu i o dniu ...
/ krzyczeć, wyć, ażby mi pękła pierś !
KATADYOMENE.
IV brunatnych chaszczach włosów opar mglistej maski.
To pejzaż satelity słońc strasznych, nieznanych.
Żaden, żaden podróżnik światów niezbadanych
Nie zgwałcił puszcz tych splotów przez swych spojrzeń
[wrzaski.
Welony kryją - ć twarz —
Przeczysta ! —
... 7 doryckich konturów surowość dziewicza —
/ zasłonne, fałdziste. miękkie dymy znicza —
/ ten łuk z turzych rogów dla tryumfatora
O ! jakże się bezsilność mych dłoni z nim pora.
Tęsknotę wściekłą znasz?
Mefista ! —
Dla niej śmierć! — i sęp ducha u stóp gwiazdy skona.
Zostaniesz Katadyomene — osłoniona —
SARKOFAG.
W pieczarach dusznych miażdżącą rozpaczą,
Pod okruchami skał mą miłość grzebią.
A nad nią tron zbudują sam dla siebie
Czemuż nade mną stalaktyty płaczą?
I czemu łam w sklepieniach huczą echa.
Niby po bruku zmarzniętym karawan, —
Czyżem miłością swą niedość napawan.
Ze zmierzchły ból znów do mnie się uśmiecha?
Łzy lodowate wciąż ze szczytu płyną
A tron mój rośnie z mąki krwawej — w trudzie —
/ kamienieją ja na nim w ciemności.
O — jeśli kiedyś włamią sią tu ludzie,
Obyż z nas kuli sfinksa z twarzą siną.
By stał na progu świątyni Miłości. —
Kazimierz Wroczyński.
z księgi mądrości tymczasowej.
(glossy).
„Du bist nicht, was du nicht nennst
„Du bist nicbt, was da dich wabnst"
R. Wagner („Siegfried").
Cechą charakterj^styczną ż3rwej całkowitości jest
wszechsympatya bezżądna. — Gdyż jak profil rysuje współ-
cześnie fragmentaryczność rzeczy i t^j fragmentaryczności
uzupełnienie ; — jak szarpanina brzegu naznacza również
linię morza; — tak żądze nasze są wymową naszej nie-
zupełności, kreślą wyrwy w naszej pełni i linie bijącego
o jej brzegi morza uzupełnień ostatecznych.
Cechą żywej, bezżądnej całkowitości jest niezmien-
ność. Żądze nasze są symptomatowemi na duszy naszej
piętnami tych tkani, co się przemieniać muszą. Po-
żądać znaczy reagować ; reagować, to — ulegać ; — być
podległym władzy zdolnej nas zmienić. — Znaczy zatem
nie być niezmiennym.
Jesteśmy podlegli, jesteśmy niew^olnikami tego, co
w nas budzi żądzę i jej objawy magnetyczne: zawiść, nie-
chęć, upojenie.
z KSIĘGI MĄDROŚCI TYMCZASOWEJ )2j
Zatem pożądamy w danem zjawisku pewnej formy
lub stopnia siły, których nie posiadamy — gdyż pożąda-
my tego, czego nie mamy.
Lecz i odwrotnie: nie mamy, czego pożądamy.
Zatem pierwszy warunek praktyczny posiadania : nie
pożądać.
Jak .nie pożądać tego, czego się pożąda? — Nie zga-
dłeś jeszcze, studencie najwyższej medycyny? — Wszelka
choroba leczy się jak ospa: nią samą. Chorobę żądzy
leczy się żądzy kwintesencyą : WOLĄ. .
Chciej tego, czego pożądasz, a zniknie pożądanie.
Gdyż jesteś tem, co nazwiesz, — a Wola jest panią imion.
Więc wniosek praktyczny : — nazwij przedmiot swo-
jej żądzy.
Lecz jak nazwać? — o ty, którego uczyć trzeba! —
Czy Jula zwie się twa kochanka modrooka? —Nie! ona
się zwie: modre oczy.
Tak nazywaj wszystko, co cię, z gmatwaniny otoczeń
drugorzędnych, harmonij zwodniczych, magnetyzuje wła-
snego dopełnienia profilem : — wyosobnij z rozkwitów
rdzeń, — z rudy zjawiska wytapiaj istotę swych pożądań.
Gdyż rzecz}^ i osoby pożądane są tylko ukrytemi
w zawojach złudzeń, uzewnętrzniaj ącemi się mozolnie po-
trzebami własnej istoty pożądającego.
Rozpoznaj w tych chaotycznych masach własny ujaw-
niony w nich brak — i ten uzupełnij.
Brakiem tym zaś okaże się zawsze jakaś w tobie
niedostateczna siła umysłu lub duszy.
Jak stać się czemś, czem nie jesteśmy? — O, wiecz-
nie pytający! nie jestżeś Mikrokosmem?
^28 CHIMERA
Zks^d zatem żądza, czyli wyraz tego, czem nie jesteśmy ?
O Mikrokosmie ! Wszechzarodzie! To, co może być,
chce się w tobie stać i pożąda! — Od wiedzy twej i wo-
li zależy rozwój zarodów. — Żądza jest krzykiem poczę-
cia — i zmilknąć powinna, gdy Wola na to życie w łonie
swem się zgodzi.
Istota lub rzecz pożądana jest nam więc tylko spo-
sobem uświadamiającym nasze możności ; — zwierciadłem,
w którem Przyszłość - Możliwa się pojawia ; — okazem wta-
jemniczającym na wielkim atlasie naukowym Świata.
Odczep więc od tego szematu pokazowego macki
swego pożądania. Ona ci nic dać nie może prócz tego,
co ci dała : — wyobrażenie, przykład. — Ale to dała ci —
więc weź.
Weź — i za to, co ci dano, umiej miłować bezżąd-
nie. — Weź — i to, co ci dano, — zużytkuj. — Wejdź
w swój Sezam nieprzebrany i znajdź w nim wołający za-
ród swego upragnienia. — Nie pragnij — posiadasz prze-
cie. — Poznaj — ożywij — spotęguj — nazwij, — a to, coś
pożądał — pożądać przestał — coś umiłował — znalazł
w sobie — nazwał — wyhodował — : będzie Tobą - Sa-
mym.
Udręcza cię np. cudza przenikliwość? — oznacza to,
żeś gęstszy od niej : dla tego cię przenika. Więc się wy-
subtelniaj —
Oszołamia cię, katuje upojeniem cudza żywiołowość?
— znaczy, żeś od niej mniej intensywny. Więc się streść. . .
A najtreściwszym objawem życia jest — milczenie.
Przygniata cię cudza piękność, potęga, geniusz? —
o, uczniu! — zejdź w siebie — głęboko, głęboko; — tam,
u źródła wszystkich rzek żywota czuwają w tobie pięk-
ność, potęga, geniusz — czekając na Wolę, co je z pod-
ziemi wyprowadzi do Słońca.
z KSIĘGI MĄDROŚCI TYMCZASOWEJ 329
II.
Na dni melancholii zbyt subjektywnej myśl „gorzka
i zbawienna" *).
Po toś przeszedł klasyczną szkołę niedoli i upadku,
po to przechodzisz moralną mękę wszechpręgierza, — by
nie było jednej nędzy, któraby nie była kością twoich
kości; — ani jednego grzechu, na który cisnąćbyś mógł
kamieniem; — abyś po dzień zmartwychwstania czuł się
tych padołów, synem ; — aby ci własne miłosierdzie na
skalane czoło wróciło zmywającym chrztem —
A jeśli cię, mimo to, jeszcze krzyżuje litość dla same-
go siebie ... to niech cię do świętszego krzyża przygwoździ
ta, boleśniejsza, myśl : — Że tym samym nędz odwiecznym
szlakiem, na którym niestarte jeszcze ślady twoje, — kro-
czyli, kroczą, kroczyć będą, muszą, — inni ; i wstrzymać
ich niema sposobu — wstrzymywać byłoby zbrodnią ; bo
ślepi szałem gnają — nieświadomie — do przejrzenia; szu-
kając rozkoszy, szukają trzeźwiącego bólu, — i w uścisku
szatana uczą się tęsknić za Niebem —
Myśl o starości? o suchotniczo kaszlącej żądzy? o lu-
bieżnie szalejącym uwiądzie mózgu?
Lecz, czyż wyrzekając się Bytu dla Życia nie goto-
wałbyś sobie jeszcze straszniejszej — w pętach nałogu? —
Żądze człowiecze, dobre jak złe, są nienasycone, rosną
z zaspokojeniem. — Lecz tylko dobre znoszą szturm sta-
rości i śmierci.
*) Cypryan Norwid.
j^o CHIMERA
A choćbyś nawet w starości, w znądznieniu, oszaleć
miał, niegodny, nikczemnym żalem, —
miałożby to stać się pobudką czynu dla twej dzisiej-
szej jędrnej siły? — Obawa zgrzybiałej skargi miałaby
otumaniać twoje młode męztwo, — bełkot możliwego zidy-
ocenia dyktować prawo rozkwitowi, choćby znikomemu? —
Czyliż nie zawołasz, bohaterze: „jakakolwiek przyszłości
mej nędza, — bywaj, Wielkości! "
IV.
— Wyrzekłaś się, mówisz, świata, — wionął Szept —
i dzień ów wyroczny zowiesz Wielką Godziną ... — Two-
rze małoduszny ! w tej — tylko tem wielkiej, że pierwszej —
Godzinie, wyrzekłażeś się bodaj jednej rzeczy, która ci nie
była odjętą? — lub od której nie odpadła twa wstrętem sy-
ta żądza? — Wyrzeczenie twoje było zgodą Musu, — było
odrzuceniem łachmana, co strzępami ciało twe opuszczał.
„Życie znam — nic warte ; więc dalej w Wieczność —
■choćby i ona nic nie była warta. Będzie to przynajmniej
nicość jeszcze niepoznana. . ." — Takim był język twych
"wyrzeczeń. — Ah, było to tylko całopalenie unicestwio-
nych złudzeń, całopalenie starości! I dało ci tylko prawo
nowych złudzeń, — prawo Błądzenia . . . Lecz prawo Od-
nalezienia okupuje się inaczej ! Wtóra okupuje się go-
dziną !
Wówczas, wypoczęte, czyli na nowo w tobie, z groź-
niejszych niż pierwotne żywiołów poczęte, — ocknie się
z lwią siłą, z siłą podwójną młodości i rozpaczy — Pra-
gnienie; i barwiąc spłowiałość powszedniego świata orgią
blasku i purpury, chwyci cię w korowód rozśpiewanych
syren, faunów, bluszczów winn3'^ch ... I wtedy trzeba się
z KSIĘGI MĄDROŚCI TYMCZASOWEJ 3)1
bQdzie wyrzec — inaczej ! — Wyrzec się nie jednej Nico-
ści — znanej — dla drugiej — niewiadomej — , — lecz Raju
dla Nieba! — Podeptać żywe, drgające kwiecie, rozpędzić
tłum czaro wny, złamać pojący czar, przeciwstawić lubież-
nej skrętości węża — skrzydła archanielskie ; purpurowym
drgawkom pokusy — płomienny Zapał ; — ponętom zwo-
dniczym rzeczywistości — świat swej wj^obraźni tak wy-
iskrzony, tak świetnie jasny, tak przepysznie bogaty, tak
bosko kształtny, by w jego łunach zczerniała łuska smo-
cza;— przeciwstawić rzeczywistości — Prawdę; rozkoszy —
miłość ; przepaści — Otchłań ; szatanowi — Boga —
Jakże przepotężnem będzie musiało być twe poczucie
Istotności, by kipiącą płomiennie czarę strzaskać z pogod-
ną wzgardą, by przez wybuch kwietnej urody — dawny,
stary Wyrzeczeń szkielet odnaleźć, rozpoznać; — jakiego
Miłosierdzia trzeba ci wtedy zostać wybrańcem, by, w tej
najwyższej wagi godzinie, śmiercią nie zamrzeć najnędz-
niejszą, — by wtedy wybrać prawdziwie ! I nie módz wy-
brać inaczej !
I pierzchnął Szept — jak wiatr, co, roztrąciwszy liście,
znika w ich szumie, a nie złowisz, o jakiej chwili, i czy
to on jeszcze, lub tylko liście szemrzą.
— O Wietrze — drżały długo w noc rozkołysane li-
ście — czemże jest to, żeś mi to powiedział? — Czy nie
owym, nad wybrańcami, cudem Miłosierdzia?...
V.
Tam, gdzie ci błyska panterzy wzrok pokusy, — tam
czyha na ciebie i panterzy skok niebezpieczeństwa. —
O, ta pokusa! jak ona się czai! przybiera najniewinniej-
sze lub najwznioślejsze pozory — ubiera się w niezbęd-
3)2 CHIMERA
ność, w prostotę, w piękność moralną ... — Ale ten cały
bukiet nie zdoła stłumić wężowego błysku puginału, który
w nich skryty. — W koronach kwiatów, jak chytrze oczy
zamyka, jak tłumi szyderczy puls czekająca, zdradna, cier-
pliwa, — o, jak złowieszczo cierpliwa pokusa ! Lata całe
trwać może cierpliwość — takiej pokusy ! A ztamtąd cze-
ka grom! tam dom obrała sobie twoja myśl złożądna,
twoja nieuchwytna, drzemiąca zbrodniczość, kosy wzrok
węża twojej duszy. W domu twego zbawienia czai się
zagłada twoja ...
Przychodzi u Chcących moment rozwoju, gdy żadna
pokusa znana już — niezdolna jest podejść znienacka; lecz
wszedłszy na ich terytorya (jak szambelan w „Axelu"),
tym samym faktem oznajmia nam swe przybycie, jakby
jej stopy naciskały na system podziemny sygnałów elek-
trjT^cznych.
Niekiedy bawi się w arogancyę i wysyła nam par-
lamentarzy lub dziewosłębów, — lub lokaja z biletem wi-
zytowym, jak można dama - intrygantka, gardząca podej-
ściem znanej jej czujności naszej, lecz ufna w czar złotej
kolasy, zatrzymanej u jaskini pustelnika. — Może gospo-
darz sam wjjdzie do dj^^gnitarki z gołą głową i poda jej
rycerskie ramię. — Jechała spacerem i uderzyła ją malo-
wniczość groty. Turystę przyjąć godzi się. — Oto królo-
wa Saba przyszła sprawdzić cuda głoszone o Salomonie. —
Odys się związał przed Syrenami, — Syrena przychodzi
do Odysa. Czy jest fortepian? — Nie? to bez akompa-
niamentu zaśpiewa. — Albo wytchnąć na matach przed
jesiennem ogniskiem ... O, tak ! — jak dobrze w jaski-
ni.. . słodki smutek wspomnienia . . . Karolu ! . . odbierasz
rękę?., lubiłeś dawniej me ramiona... Dawna kochanka
nic nie żąda... O przeszłości pomarzyć... „Ty mogła-
z KSIĘGI MĄDROŚCI TYMCZASOWEJ 3^3
byś drzemać" *) . . . — Nie, nie . . . Bądź pan spokojny., .
To była tylko chwila . . . zapomnienia . . . Umiem milczeć,
uśmiechać się, choć serce . . . Czy pan wiedział kiedy-
kolwiek, co to serce ? . . . — Więc ... co się z panem dzieje ?
Nic? Niewinność i mądrość obie nie mają historyi?
Czy ci nigdy . . . nigdy nie żal, nie tęskno ... do historja ? —
Nie?.. Nie?., o, nie odwracaj oczu... usta... usta...
daj . . .
VI.
Straszny, sam się pożerający egoizm, dzikie cierpie-
nie żądzy niemożliwej, żądzy wyłączności bezwzględnej, —
ohydna męka, grzech, za który modlić się niewolno.
A jednak z niego wypływa moc, która go zabije.
Bo oto w katuszach, które ten potwór sprawia, bu-
dzi się przeciwko niemu opór. Na potępieńcze cierpienie
żądzy posiadania jedynem wyzwoleniem jest Wyrzeczenie. —
A im bezwględniejszą była żs^dza, tem bezwzględniejsza
będzie abdykacya...
Lecz jest to wciąż jeszcze Egoizm: instynkt Znisz-
czenia zastąpił instynkt Zaboru . . . Kochanek, nie mogąc
posiąść, zabija. I nie może dobić jej w sobie!
Lecz oto w pomoc nieszczęsnemu przychodzi Los. . .
zabraniem mu perły skarbów nieposiadanych. O bólu
piekielny ! o niebiańska ulgo ! — Oto po straszliwym pio-
runie robi się długa — długa cisza. — Egoizm znikł, za-
spokojony negatywnie, — ah, zaspokojony aż do śmierci!
Znikła perła — opadły kajdany — z kraty rozżarzonej
wstaje męczennik piekieł; szczęśliwy, lekki lazzaron, bez
*) Mickiewicz.
)34 CHIMERA
trzosa, bez kryjówki na swe trzy grosze, bez obawy
o kryjówkę . . .
0 perło, perło! bezcenny okupie cnoty!
1 wtedy, przed nędzarzem ogołoconym z ostatniego
łacłimana — zwolna — zwolna — rozsuwa się niebo nocy. . .
VIL
Harmonia! wewnętrzny sojusz części w imię całości
całkowitej, — i czujność idei jednościowej nad dobroby-
tem czynników, których jedynie wzrost równomierny mo-
że uskutecznić trwałe, istotne spotęgowanie całości.
Harmonia! ustanie walki o byt, namiętności sprzecz-
nych, wyprowadzenie ich krętych manowców w proste
szlaki świetlne — promieniujące się w jedno ognisko wspól-
nego boskiego przerobu!
Harmonia! rzucenie mostu między sądem i litością,
śmiałością i pokorą, miłością i spokojem. — Ta grecko -
cicha MIARA, która z hartu powstaje i hart stwarza.
Tysiącznie z sobą spleciona, zazębiona, wzajem z sie-
bie wynikająca, siebie wzajem uskuteczniająca, żyj w nas,
o Trójco nierozdzielna WAGI, potęguj się w miarę naszych
wysileń dookolnych!
VIII.
Jednym z rezultatów upadku hierarchii, i, tem samem,
w łańcuchu deterministycznym, jednym z czynników co-
raz głębszego dziczenia społecznego jest odpatryarchalnie-
nie, zdemokratyzowanie, zmieszczanienie Rodziny.
z KSIĘGI MĄDROŚCI TYMCZASOWEJ 33 ^
Przyczynę jej upadku należy widzieć w poprzednich
pokoleń barbarzyństwie, które z „Głów rodziny" uczyniły
Pięści Rodziny. — Światła Władza stała się ciemnym uci-
skiem, dręczącym przeżytkiem dawnej istotności patryar-
chalnej, przeciw któremu z konieczności zbuntowała się
przyrodzenie „wolna" młodzież. — Korona rodzicielska
spadła: obezwładnione „Głowy" straciły do reszty wiarę
w samych siebie, aż do „mea culpa" na wyrzut czyniony
im przez absurdowe mózgownice dzieci: „Nie prosiliśmy
was o życie.. ." t
I korona rodzicielska leży w kurzu. — Rodzina, daw-
wna świątynia świeckich wtajemniczeń, upadła aż do sta-
nia się „związkiem solidarnych interesów"; upadła jeszcze
niżej.
Zbuntowana i zwycięska progenitura, zdemoralizo-
wana tryumfem, odrzuciwszy ostatnie strzępy zmartwiałej
tradycyi, wniosła w Dom swój coraz „indywidualniejszy"-
egoizm i coraz szerszą „swobodę. " — Dziś te „jaja" spo-
łeczne są, zaiste, tylko zapowietrzonemi zbukami. — Rodzi-
na stała się wczesnym rozsadnikiem zawiści, brutalności
i trywialności, — zamieniła się w koszary najwstrętniejsze-
go „laisser aller," w oazy prostaczego „deboutonnage'u,"
w obory, gdzie na „swojskim" gnoju przewalają się w naj-
roskoszniej ordynarnej „swobodzie" leniwe, łakome i ga-
datliwe bydlęta. — Tak ginie, w tych towarzystwach -
wzajemnego - znoszenia -gnuśnego- niechlujstwa, reszta spę-
kanego oddawna kulturalnego lakieru, rozrasta się owa
zjadliwe i brutalne prostactwo, które potem rozpościera
się po ulicach i miejscach publicznych chamstwem i aro-
gancyą.
Ojcowie, zdemoralizowani porażką, rywalizują z sy-
nami w nierządzie i cieszą się ich koleżeństwem. — Matki,,
niepamiętne swej prawie kapłańskiej godności, czują się
szczęśliwe, gdy je w domu znoszą jako klucznice, o ile
^)6 CHIMERA
nie zazdroszczą córkom „flirtowania" i nie ćwiczą się
w modnem „oku" podczas przychylnej fazy konkurentów
i narzeczeństwa. — Dzieciom ani zaświta w głowie świą-
tokradczość i hańba ich synowskich lekceważeń. — Szał
zrównania we współzawodnictwie dokoła koryta „używa-
nia" ogarnął starych i młodych, — i trudno już rozróżnić,
kto starj' — kto młody, — tak niedostojnie skrzą się zwięd-
łe oczy, — tak zwiędło zwisają młodzieńcze lica. — Uwiąd,
hańba, zwyrodnienie!
•®dbicie w „komórce" społecznej straszliwego stanu
narodu —
„Starzy" — zdruzgotani despoci. — „Młodzi" — roz-
pasani niewolnicy na swobodzie. — „Najmłodsi" . . . spę-
dzone płody!
Przerażający w swej piorunowej konsekwencyi proces
wynaturzenia spełnia się...
Spędzone płody, nad któremi sieroco płaczą zniewa-
żone Królowe Znicza domowego. Panie łaski pełne, —
Matrony - klucznice !
IX.
Zawrotny czar tej „ZDOLNOŚCI," praży wiołu, tego
„twórczego łona" Myśli, Ducha. — Ona jest śmiercią, ona
jest snem, ona rozkoszą, ona kształtu potwornością i cudem,
ona marzeniem, intuic3'^ą, wolą; — ona kamiennym uścis-
skiem olbrzymki piekieł, — i ona majestatem Królowej
Niebios, ona — Erosa matka, Beatrycze i Gorgona —
Potworna, straszliwa, unicestwiająca, — i słaba, grze-
szna, błądząca, — i promienna, łaski pełna, nieomylna . . .
Niedocieczona, przedziwna, BEZŚ WIADOMA! —
oczyma zachwycona i zachwycająca, — wiekuiste niczemu
z KSIĘGI MĄDROŚCI TYMCZASOWEJ 337
nic nie dziwiące siQ zdziwienie — zorza nieśmiertelna —
Brzask !
Troska jak Janus jest dwulica i uśmiecha się skry-
cie za twarzą własnego posępu —
*
* *
Tułają się mgły pytań, prostują się w słupy zagadek
przewodnicti, — a gdy clicieć się na nie wedrzeć, rozkłę-
biają się nieucliwytnie i znów się po stepie tęsknoty włó-
czą — włóczą — włóczą —
*
* *
Ludzkie rozumowanie : — „To dziwne : o nic nie dba,
a jednak ma dobre serce ..."
*
*
Pytałam w formie obojętnego zagadnienia o sprawę
palącą mi serce. Odpowiedź przeczyła memu pragnieniu.
Zasępiłam się — choć to powiedział osioł . . .
Gdy upadamy zbyt nisko, — życie, nieznoszące w nas
nikczemności, wytyka nam ją reakcyą bliźnich.
Życie ma niekiedy uśmiechy ironiczne pełne finezyi
Uczę się je kochać, choć spoczną na mnie —
*
338 CHIMERA
Nikt mnie nie zna: czy nie dla tego, że trudno znać
to, czego jeszcze niema?
Recepta na podobanie się ludziom : wyglądać, jakby
się nam oni podobali.
Ale na ów wygląd receptą jest: by sią nam podo-
bali istotnie — i w tern sęk.
*
* *
Niewinność dzieci — tak pełna przyszłego grzechu !
* *
Wszystko mi dałeś, co wziąć mogłam, Panie!
Wszystko mi wziąłeś — czego ci sama dać nie by-
łam w stanie.
*
* *
Pozwólcie ludziom być smutnymi!
*
* *
Piękność w samobałwochwalstwie gaśnie, jak wy-
wrócona świeca we własnym wosku.
*
* * .
Na szczytach metafizycznych pokusa nazywa się:
SZTUKĄ.
*
To, czego się wyrzec nie możem, zostaje nam odjęte,
by się spełniło Wyrzeczenie Zupełne. — Lecz ponieważ
owa niemożność była wskaźnikiem zasadniczej POTRZE-
BY owej rzeczy, — przeto w innej formie zostaje nam po
akcie abdykacyi zwrócona.
z KSIĘGI MĄDROŚCI TYMCZASOWEJ 339
Kocham — cierpię. I raduję się, że kocham, — bo ta
miłość jest mojem zbawieniem; — i raduję się, że cierpię, —
bo w tem cierpieniu jest nieśmiertelność mej miłości.
W swych urąganiach świat rzuca nam bezwiednie
przykazania naszych przeznaczeń, i policzkuje nas — włas-
ną naszą samozdradą.
*
* *
„Co się stało?!" — „Cud się stał!"
*
* *
Dyskrecya obowiązuje — przede wszystkiem względem
samego siebie.
Czynem miłosierdzia jest: pomagać; nie zaś: dogadzać.
Formuła mądrego miłosierdzia jest pewnego rodzaju
średnią między własnym a cudzym egoizmem. Ci kocha-
ni bliźni! tyleż warci, co i my sami... Bądźmyż Salomo-
nem dla tych dwu stron hultajskich.
Myśl dręcząca : że jak fizyczne wspomnienie kolorów
wywołuje ich barwy dopełniające, —
tak wspomnienia duchowe są tylko — dopełnieniem
Przeszłości.
W szafowaniu niektórych Ideałem jest naiwna na-
tarczywość baby, częstującej wszystkich pigułkami z chle-
ba, które ją wyleczyły z newralgii —
340 CHIMERA
Tajemnicza solidarność płci rozmieszcza w nowej przed
naszym wzrokiem proporcyi niezmienną sumę energii
wspólnej, wytwarzając nową harmonię. Z nadwątlonych
rąk panów berło przechodzi do wypoczętych niewolnic ; —
„nieświadome lilie" zmieniają się w „myślące róże" *).
Tłmn jest zawsze w stanie hypnozy, nie może w nim
nie być. — Chodzi więc o to, by sugestya, której ma
podlegać była najbezinteresowniejsza, najczystsza, naj-
wznioślejsza. — Trzeba odsugestyonować jego dzisiejszą
„wolnomyślność", która jest tjdko wolnogminnością, i na-
rzucić mu cześć tego, co dlań pozostać musi Niepojmowal-
nem. a co mu zasugestyonowano jako Nieistniejące. Zdjąć
zeń czar szatański „persifflage'u," wrócić mu jego dawną,
jego odwieczną, wiecznie w nim czuwającą prostotę dziec-
ka - olbrzyma.
Klęska otacza twój dom. Czyha na cię zzewnątrz —
wszędzie. Tak: lecz tylko zzewnątrz. — Pewnego rodzaju
oblężenie bierne, areszt domowy. — U twego progu za-
czyna się — i kończy. To jest podwójna granica : niedoli
i spokoju.
A niedola, która ma granice, — nie jest niedolą. —
A klęska, która zna poszanowanie progu, — jest tylko:
nauką mądrości
Szyldwach broniący twej twierdzy: oto prawdziwe
znaczenie twej niedoli...
*
Dziś już zapóźno dla nas, weteranów srogiej szkoły,
*) Krasiński.
z KSIĘGI MĄDROŚCI TYMCZASOWEJ 341
na radosne brykanie po pastwisku szczęścia. Czar za
słaby.
A gdy bezistotna zbliża się pokusa — dość w nas
hartownej pogody, by strzaskać w kawały czarę, co spoić
nas cłiciała niegodnie.
*
* *
W naj wytworniej dumnej kobiecie nawet — jest pew-
na uprzejmość stręczycielska, pewna czujna usłużność,
pewna poliopność służalcza, która niepokojąco rozświetla
jej pochodzenie — niższe.
*
* *
Ból, na który jest rada, — nie jest bólem. — Więc —
niema bólu.
*
* *
Jak ogień — nietykalny jestem tem — że płonę.
Duch, gdy chce, wszystko może. Lecz są rzeczy,
które duchowi hańbą jest chcieć.
*
* *
Gatunek męki: — nieumiejętność chwytania Chwili —
w jej możnościach zasadniczych.
*
* *
„Żem tu" — znaczy: „J'aime tout."
*
Sposób na niegadanie z ludźmi : — pokłócić się.
342 CHIMERA
Skazanam na samotność jak owoc na ogień słońca, —
i jak owoc na słońcu mdleję i dojrzewam —
Myśl, gdy jest usilna, zastępuje doświadczenie. —
Przeżywamy tylko to, czegośmy przemyśleć nie byli zdol-
ni: — metoda poglądowa dla kretynów.
*
* «
„Panie 1 " mówi Dziecko, gdy Ojciec zjawi się — groź-
n5mi majestatem — jego nędzy Biedny „naturalny" syn
z oficyny...
Męski charakter, czjdi męstwo, zdobywa się tylko
przez męskie doświadczenie, czyli przez doświadczenie
męstwa . . .
XL
Drogi synu mych wnętrzności, jeżeli nie chcesz tuż
przy starym brzegu osiąść na nieodwołalnej mieliźnie, od-
czytaj sobie codzień, co następuje:
Nie dawaj się brać na plewy swemu pokątnemu do-
radcy, a pilnuj się przed nim najczujniej wtedy, gdy uda-
je, że się składa z urzędu, lub (symptomat jeszcze groź-
niejszy) gdy wśród hołdów lennych prosi cię o dyplom
na adwokata przysięgłego.
Zaczem pamiętaj, i to nietylko i nietyle na pamięć,
ile na nerwy, że logika obowiązuje nade wszystko czcicie-
li Srogiej Prawdy; — że przeto najromantyczniejsze nie-
konsekwencye są w tobie tylko absurdem, a przytem zno-
szą piach na twą i tak mozolną drogę, która oby się nie
z KSIĘGI MĄDROŚCI TYMCZASOWEJ 343
upiększyła twym nadgrobnym obeliskiem, jeżeli zważyć
żółwiość twego po niej chodu.
Gdy się nie jest zdolnym do t. z. miłości, absurdem
jest tracić czas nad jej mirażami. — Kto nie umie kochać,
powinien miłość zosta^vić w spokoju: — gdyż tknąwszy
ją, — niszczy, psuje. — Ty kochać nie umiesz : umiesz
tylko grzeszyć, zamieniać ją w bezrząd płci lub wyobraź-
ni. — Gdy zaś czemś żyć nie umiemy, gdy coś, zamiast
rozwijać się i nieść właściwe w rękach naszych owoce,
zwraca się ku złemu, — jest to symptomat, żeśmy z tego
wyrośli : — inaczej nie gwałcilibyśmy przebytego okręgu, —
chcąc go rozszerzyć — to jest przemienić.
Rozszerzyć bez rozsadzenia, przetworzyć bez spo-
twornienia, można zaś tylko w wj^^ższych laboratoryach.
Zatem jazda. Winda czeka — „zwei Treppen."
Rób, jak robi ten właśnie pogodny i roztropny win-
dziarz: — każdą pogrobową drgawkę parterowego czło-
wieczeństwa przenieś wyżej ; — chwyć ją w jej zenitowym
punkcie, wduś ją w obraz lub melodyę, użyj jak pary do
kotła swej lokomotywy. W ten sposób uwiecznisz na-
wet (jeśli ci o to chodzi) to znikome, zużytkujesz to szko-
dliwe, uradośnisz to dręczące, zaprzęgniesz do swego ry-
dwanu, uwięzisz w swym żaglu siły przekorne. — Wyrwij
swym i tak już bezpłodnym chęciom ostatnie szczęty pyl-
ników i słupków, czyli bezsilne żądła urzeczywistnienia;
zamień je w boleść wyrzeczenia: ból to krótki w twem
klasycznie niewiernem sercu; — a boleść, w samej iskrze
pierwszej krwi wtryśnij w swój chemiczny elaborat. —
Tak mniej więcej powstaje talizman złotoprzemienny.
I już nie na Niebo ni zbawienie, lecz — na honor! —
przestań się rozrzewniać na melodramatach ! — to dobre
dla ubogich duchem, dla których jest królestwo niebies-
kie.— Ty, który co najmniej sięgasz po czerwone, — wiesz
dobrze (o ile cię nie tumanią wonne zresztą opary wio-
344 CHIMERA
sennych otchłani), — źe tragedyajest — jak komedya — złu-
dzeniem tylko. — Wszelcy Zygfrydzi i Edypowie czarują
parter tem, że giną; — loże zaś — tern, co z nich zostaje. —
Prawda nie jest radosna ni bolesna, prawda jest PRAW-
DZIWA. — Niech ci to . . . wystarcza.
O ty, srogi i twardy na podobieństwo Prawdy, któ-
rąś wziął za Patronkę! — jak ona — nieubłaganie niewier-
ny, ile raz}'^ Serce kusi ją, by wierną była samozdradzie ! —
niech cię grzechem nie straszy twa niewierność, twardość,
srogość ! — To twe niebotyczne szczyty ! — Zostaw wier-
ność, miękkość, ustępliwość, kochankom — — — Tj'^,
hermafrodytyczny Don Juanie prawd, które wiodą do
Prawdy, — ciebie jedna obowiązuje tylko wierność, — ta,
która jak jedność poradzą wielość, jest matką twoich zdrad:
WIERNOŚĆ IDEI. — Wmieszaj się w maskarady, wdzie-
raj się do haremów i alków monogamicznych; zdzieraj
maski w czułem „tete a tete," poznaj kształt}'' prawd
wszelkich! — Odkrywaj, obnażaj! — To twoja rola, Don
Juanie! —
Albo lepiej, mądrzej — na myśl o Komandorze —
o Don Juanie ! — zostaw haremy, alkowy i maskarady
i całą twą donżuaneryą, która jest nietylko szukaniem dro-
gi, ale i lubowaniem się w prz3^drożach, — i jednym lo-
tem padnij przed tron swej Bogini, w której wszystkie
maski promień swój niosą na oślepiającj'^ blask ognistej
maski Ostateczności Niepoznawalnej.
Drogi uczniu, synu kościanej babki i niedorodka! —
Ile razy, jednem słowem, rozogni ci policzki tuman pu-
stynnych mirażów, — tyle razy użyj trzeźwiącej prostoty
ZIMNEJ WODY ! — Nie mówię tu o pomyjach rynszto-
kowych, które nazwano sceptycyzmem. Nie, mówię o zim-
nej, krynicznie kryształowej wodzie Myśli, co mroźną (a ra-
czej tak nadogniście płomienną, iż biedna dusza, przywykła
do stref umiarkowanych, niewie, zali ją dotknął lód czy la-
z KSIĘGI MĄDROŚCI TYMCZASOWEJ 34^
wa ? ) kaskadą spływa z mózgu na serce, odwiecznie skłon-
ne do prostaczego cudzołóstwa. — Mówię o stalaktyto-
wycti kroplacti, spadającycli z granitowycli sklepień du-
ctia, — gdy na nicłi osiądzie zbyt obfitj'^ opar piwniczny. —
Niecił do serca wraca to, co z serca . . . Pozwól mu cier-
pieć nad odtrąconym darem . . . Pozwól mu cierpieć : to
jedyne prawo, które mu zostało z dawnych przywilejów
feodalnych.
Lecz i tego prawa mogłoby nadużyć — to zasadnicze
nadużycie, którem jest Serce. — Więc, gdy zbyt długo
łkaniem (na wpół umyślnem) mącić będzie pożądaną zaw-
sze przez mędrców ciszę, — poklep je ojcowsko po ra-
mieniu. — Ono cię tak kocha! — cóż mu innego zostaje
do roboty? (ostatni lokaj, z którym czas skracało flirtem
opuścił służbę). Poklepane, ucichnie, zrozumiawszy wszyst-
ko, znalazłszy w tej jędrnej pieszczocie wszystko, co prag-
nie wiedzieć, czyli że je kochasz, zatem że jest kochane. —
Pozwól mu cieszyć się chwilę, między dwiema chwilami
rozpaczy... Gdy żona się cieszy pokornie, mąż może
wrócić do preferansa.
Marya Komornicka.
LUDOWE BALADY SZKOCKIE.
SROGI BRAT'').
Trzy panny w piłką grały śród trawy,
— HEJ- ŻE HO! GRA WESOŁA —
W lot ją pochwycił dworzanin żwawy.
— PIERWIOSNEK ZAKWITŁ PIĘKNIE.
Najstarsza była piąkna i wzniosła,
Ale najmłodsza wszystkie przerosła.
Średnia — twarz miała pełną pogody.
Najmłodsza — bóstwem była urody.
Wszystkim sią skłonił z czcią niezrównaną,
Lecz przed najmłodszą ugiął kolano.
'^) CHILD, Engłish and shottish popular hallads. I, M u.
5R0GI BRAT J47
Ona skręciła główką na stroną.
On rzekł, że chce ją pojąć za żoną.
Spłonąła niby krasna jagoda
I rzekła: — Panie, jeszczem za młoda. —
— Panienko, daj mi twe race obie.
Władczynią moich włości cią zrobią. —
— Chcesz, abym ciebie widziała rada.
Rodziny mojej prosić wypada. —
Skłonił sią o nią ojcu, macierzy
I prosił o nią sióstr, jak naieży.
Wszystką rodziną grzecznie objechał.
Jednego brata Jana zaniechał.
Aż weselnego dnia i wieczora
Szedł panną młodą odwieść ze dwora.
Wielu rycerzy i panów wielu
Było na piąknej panny weselu.
Każdy sią dziwił wielkiej urody.
Wzdychał: bogdaj-mi być, gdzie pan młody !
Ojciec po schodach wiódł ją w tej dobie.
W dole ją siostry żegnały obie.
Do wrót ją wiodła matka rodzona,
Tam ją posadził brat Jan na konia.
Ona do niego z siodła sią schyli.
By pocałować w rozstania chwili.
On wyjął sztylet długi i ostry.
Ugodził w serce swej piąknej siostry . . .
Jeszcze pół miasta nie przejechała.
Gdy krew serdeczna suknią zbryzgała.
^^8 CHIMERA
— Jedźcie powoli — rycerz powiada, —
Coś panna mioda chwieje się blada. —
— Wieźcie mią lekko na owo wzgórze.
Niech łam ostatnią wolą ułożą. —
— Co pozostawisz ojcu drogiemu ? —
— Siwka, co wiózł mią ku miejscu temu. —
— Co pozostawisz dla lubej matki? —
— Jedwabne stroje, złociste szatki. —
— A co zostawisz siostrzyczce swojej? —
— Te krwawą suknią, niech sią w nią stroi. —
— A co zostawisz swojemu bratu ? —
— Niech głową jego oddadzą katu. —
— A co zostawisz siostrzyczce brata ? —
— ■ Tą puszczą, niech w niej zejdzie ze świata. —
Do grobu piąkną panią złożono
I wiele za nią mszy odprawiono.
Ale sią nie da wyrazić słowy.
Jak łam pan młody rwał włosy z głowy.
LADY AUCYA *j.
Lady Alicya w zamkowej wieży
Do snu warkocze plecie.
A w tern spostrzega zwłoki młodzieńca
Najpiękniejszego w świecie.
— Co to niesiecie, mości panowie,
U stóp mego krużganka? —
— Niesiemy ciało Dżyla Kollinsa,
Wiernego wam kochanka. —
— Złóżcie go lekko, mości panowie.
Na tej zielonej runi.
Jutro wieczorem lady Alicya
Ułoży się do truny.
Grzebcie mię w Panny Maryi kościele.
Tuż przy moim kochanku.
*) CHILD, IV. M 8jA.
3S0 CHIMERA
Splećcie mi wieniec z kwiecia tymianu,
Z ruty i z majeranku. —
Ona spocząła od wschodniej strony,
Z zachodniej jej kochanek.
Róże, co rosły na jego grobie,
Oplotły jej kurhanek.
Ksiądz, co tamtądy mimo przechodził.
Próżno rozdzielał kwiecie.
Nie było równie wiernych kochanków
1 niema w całym, świecie.
HIND HORN*).
Żył w świecie junak szkockiego rodu,
Hind Horna mianem zwał sią za młodu.
Listy do króla słał raz i wtóry,
Prosząc za żoną królewskiej córy.
Przyniósł jej srebrną rózeczką w dani.
Siedem skowronków siedziało na niej.
Ona mu pierścień cudnej roboty,
Siedm dyamentów w oprawie złotej.
— Skoro ten pierścień spełznie i zbladnie.
To znak. że miłość moja przepadnie. —
Gdy raz poglądał w jasność pierścienia,
Ujrzał, że pełznie i barwy zmienia.
*) CHILD, I. X2 77.
i/2 CHIMERA
Przejechał morze, jia ląd wysiada.
Pierwszego spotkał żebraka dziada.
— Jakie nowiny, dobry człowiecze? —
— Skąpe nowiny, — tak żebrak rzecze.
— Nowin nie dużo, nowin niewiele.
Córki królewskiej jutro wesele.
Weselne gody w królewskiem mieście
Sprawiać sią mają przez dni czterdzieście ... —
— Pożycz mi swojej żebraczej szaty.
Zamienią z tobą moje szkarłaty.
Pożycz mi swojej laski żebraka,
Zamienią z tobą mego rumaka.
Pożycz mi swojej czapki zgniecionej.
Niechaj przykryje mój włos trefiony. —
Żebrak na koniu skoczył do młyna,
Hind Horn, gdzie dworska siadła drużyna.
Żebrak na koniu przejechał w cwale,
Hind Horn szedł pieszo w zamkową salą.
Szedł, gdzie siedzieli w zamku panowie:
— Pozwólcie wypić Hind Horna zdrowie ! —
Królewna niosła złote puhary.
Wypił i pierścień wpuścił do czary.
— Czyliś go dostał, czyliś go kupił.
Czyś go na martwym człowieku złupił? —
— Nie mam go z kupna, ani z rabunku,
Z twego własnego mam podarunku. —
— Zrzucą ja swoje szaty z bisioru.
Pójdziemy żebrać z dworu do dworu.
HIND HORN
Szkarłatne szaty zrzuca ja z siebie,
O wyżebranym bądziem żyć chlebie. —
— Nie bodziesz rzucać swych szat z bisioru.
Panią cię zrobią licznego dworu. —
3S3
Pan młody z panną młodą brał śluby.
Lecz do łożnicy wiódł ją jej luby,
LUDOWE BALADY SKANDYNAWSKIE.
ŻONA KRÓLA ELFÓW).
(ELVE KONGENS BRUD.)
Malfred przy matce
— KOWA ZAZULA —
Siadła w komnatce
— KOWA POD BALKONEM.
A MALFRED W GAJU ŁZY LAŁA,
ZAWODZIŁA W ŚWIETLICY.
— Córeczko moja, co sią to stało.
Ze ci rumiane liczko zbielało ? —
— Nie wiem., co mogło stać sią mej krasie,
Mo&em za mocno ściśnięta w pasie. —
— Inne dziewcząła wszak sią ściskają,
A przecież lica jak róże mają. —
*) GRUNDTFIG, Danmarks gamie Folkeviser, JsTs jj.
ŻONA KRÓLA ELFÓW ^S5
— O matko moja, nie bądź m,i sroga.
Już ja ci wszystko wyznam, nieboga.
Już nie ukryją swojego sromu,
Za królem Elfów jam poszła z domu.
On mią przywabił, wiarą ślubował,
I wiele razy ze mną obcował.
Królowi Elfów przez ośm lat
Powiłam ośmi synów jak kwiat.
Przy piersi jeszcze dziewiąty mały,
Przez niego tak mi lica zbielały. —
— Ej że Malfredo, córko przekląta.
Gdzieś spowijała swe niemowlęta? —
— Jedne - m powiła w górnej alkowie.
Drugie -m powiła w dole na trawie.
Na miąkkiej darni rodziłam łatwo.
Król Elfów mieszka w górach z mą dziatwą. —
— Wiąc skoro taka twoja sromota,
Przekląta córko, precz mi za wrota!
Skoroś Elfowi uwieść sią dała.
Już matki we mnie nie bądziesz miała. —
Myślały obie, że były samy.
Król Elfów słuchał, stojąc za 'drzwiami.
I uderzył ją wicią zieloną:
— Ruszaj do domu. Elf owa żono ! —
/ podniósł na nią Elf ową kiść:
— Natychmiast w góry masz mi iść!
Patrzaj, Malfredo, małżonko miła.
Dlaczego -żeś mią matce zdradziła?
3j6 CHIMERA
Gdyby sią śluby twe nie wydały,
Czas przy niej mogłaś bawić niemały. —
Modry płaszcz dumna Malfreda wziąła,
W progu ojcowskich komnat stanąła.
— Bądź zdrów, mój ojcze, matko, bądź zdrowa.
Siostro i bracie, niech Bóg was chowa!
Żegnajcie, drużki, na całe życie.
Już mię tu więcej nie obaczycie.
Niech wam da Chrystus radości wiele.
Moi druhowie i przyjaciele!
Bywaj mi zdrowe, wszelkie stworzenie.
Indziej mią pędzi me przeznaczenie !
Łzy jej spłynęły na lica gładkie.
Ze już musiała porzucać matkę.
Biła się dłońmi w lica jak zorze
I szła płaczący ku onej górze.
Dumna Malfreda szła między skały,
A tam ją dzieci wszystkie witały.
I podawały jej lica krasne,
I szły za matką w te góry ciasne.
Puchowe krzesło przyniosły dla niej
I podsuwały pod nogi kamień.
Stanęła córka, smukła jak trzcina.
Trzymała w ręku srebrne naczynia.
Z miodem dzban jeden, z winem, dzban wtóry:
— Witaj nam, matko, z powrotem w góry ! —
ŻONA KRÓLA ELFÓW 3^7
— O, gdybym była umarła raczej,
Ni& tu w tęsknocie żyć i rozpaczy. —
Dumna Lidselil rzekła do sług:
— Przynieście winem nalany róg.
Nalejcie winem puhar rogowy,
Wrzućcie do wina kłosek elfowy.
Napij sią do mnie. mateczko miła ! —
— Choćby ło woda, z tobąbym piła. —
A wtem król Elfów we wrotach stanie:
Malfreda biegła na powitanie.
On ją po twarzy pogłaskał dłonią:
— W tych naszych górach witaj mi, żono I —
Król Elfów wziął ją w swoje ramiona :
— Tu twoje berło, tutaj korona. —
Usłano dla nich szkarłatne łoże
— KOWA ZAZULA —
Lecz Malfred zmarła w północnej porze
— KOWA POD BALKONEM.
A MALFRED W GAJU ŁZY LAŁA,
ZAWODZIŁA W ŚWIETLICY. —
3SS CHIMERA
PODSTĘP NIKSA *).
(NOKEENS SVIG)
Kościelny ogrodziec rozbrzmiewał łanem,
POD LIPĄ
Tańczyły dziew czata z włosem rozwianym.
ZDA MI SIĘ, SŁYSZĘ TĘTENT KONIA.
Pląsały z rozwianym włosem dziewice,
Królewna pląsała za przodownicą.
Tańczący rycerze miecz w górą nieśli.
Królewna przed nimi nuciła pieśni.
Dumnie wyglądała panna w tym tańcu.
Aż Niks ją usłyszał na morskim krańcu.
Wychynął sią z wody i strój brał złoty:
— Przyjmie -ż piąkna panna moje zaloty?.. -
*). GRUNDTYIG, Dg. F. J^s 39.
PODSTĘP NIKSA ^^9
Wziął na sią rycerską posłać i miną.
Przedzierzgnął Alf osłem, królewskim synem.
Konia lepił z wody jasnego blasku,
A siodło i cugle z białego piasku.
Koń był barwy kruczej, a zdał sią białym;
Na złoconem siodle Niks pognał cwałem.
W ogrojcu rumaka wiązał u płoła.
Obszedł kościół wkoło, wstąpił we wrota.
Kiedy sią ukazał z tej kruchły białej.
Wszystkie sią obrazy poodwracały.
Rzekł kapłan, odprawiał mszą u ołtarzy:
— Co to jest za rycerz nieznanej twarzy ? —
Rzekł kapłan, przy świątej bawił ofierze:
— Niech was Bóg od tego obcego strzeże ! —
— Nie obcy przychodzą tułaj w gościną,
Ale z Anglii jestem królewskim synem. —
Królewna do siebie tak powiadała:
— Bogdajbym rycerza tego dostała ! —
On przeszedł przez stołek jeden i parą:
— Słuchaj, dumna panno, przysiąż mi wiarą.
Słuchaj, dumna panno, kochaj mią, proszą.
Oto ci koroną złotą przynoszą.
Oto ci przynoszą złote manele.
Nie kładłaś podobnych, jak lat masz wiele. —
— Mój rodzic jest królem wielkich obszarów,
A nigdy mi równych nie dawał darów.
Mój rodzic jest królem tu wywyższony,
A nigdy mi równej nie dał korony.
300 CHIMERA
Ale jak&e z tobą wyjdą z kościoła.
Gdy mią tyle oczu strzeże dokoła?
Ojciec, matka mię strzeże,
Piinują mię rycerze.
A mój narzeczony krócej mię trzyma.
Nieustannie za mną wodzi oczyma. —
— Niechajby cią strzegła cała rodzina.
Powędrujesz za mną, nic cię nie wstrzyma. —
Rzucił im na oczy takie tumany.
Ze przez środek tłumu szedł niewidziany.
Rzucił jej błękitny płaszcz na ramiona.
Wyszła z nim z kościoła niepostrzeżona.
Podeszli do konia, co stał przed wroty.
Rumienił się na nim ten czaprak złoty.
Koń był ujeżdżony, uległy w ręku,
Niks pannę przed sobą sadzał na łęku.
Pognał z nią przez pola, pognał przez niwy,
Jak pędzi szalenie wicher gniewliwy.
Cwałował na koniu ziemią i lądem.
Cwałował wprost siebie wodą i prądem.
— Posłuchaj, kochanku, Alfaście drogi.
Skroś dzikiego morza, gdzie szukasz drogi ? —
— Nie jestem ja Alfast, twój ukochany.
Tu moja siedziba śród morskiej piany. —
— Boże, nad mym ojcem miej zmiłowanie.
Nie wodził mię nigdy w takie otchłanie.
Lituj się, m,ój Boże, lituj mej matki.
Nigdy mię nie wiodła w takie upadki.
PODSTĘP NIKSA 361
Niech kochanka mego twa raka broni.
Teraz on po ścieżkach dzikich nas goni. —
— Było baczyć wprzódy, co ci przystoi.
Nie byłabyś dzisiaj we władzy mojej. —
Wtem na środek morza koniem przebrnęli.
Tam sią z nią pogrążył w głąbi topieli.
I długo słyszano nad morskie fale
POD LIPĄ,
Jak sią rozlegały królewny żale. —
ZDA MI SIĘ, SŁYSZĘ TĘTENT KONIA.
302 CHIMERA
RUNY TIDEMANDA'').
W starych sią czasach działo.
I dziś przykłady mamy,
Ze zniewalała miłość
Dziewki i dworskie damy.
DZIEŃ ŚWITA POD LIPĄ.
Był pan Tidemand,
Siadł przy szerokim stole.
Stare dziwne zaklącia
Powiadał w druhów kole.
— Nie m^ogą małej Blidę
Prośbami dostać w race.
Wypiszą modre runy.
Na pokład ją przynącą. —
O GRUNDTVIG, Dg. F. Ks 74.
RUNY TIDEMANDA 363
Wyrzucił ku wybrzeżu
Czary pisane runą.
One dziewce Blidelil
W same race pofruną.
Była dziewka Blidelil,
Wyszła ci na brzeg biały.
Obaczyła dwie róże,
W stroną lądu leciały.
I podniosła dwie róże.
Schowała za pazuszką,
Zaniosła do alkowy.
Ukryła pod poduszką.
Ocknie sią mała Blidę
W samą północną porą.
Pocznie głośno powiadać
Swoją przemożną zmorą.
— Nie wiem. co mią przymusza
I ciągnie z całej mocy
Do pana Tidemanda,
Co go nie znam na oczy. —
Ozwała sią piastunka,
Ozwała przez pokoje:
— Spij -że cicho. Blidelil,
Co ci to dziecią moje? —
Śni jej sią strój jedwabny
I śni płaszcz jak bławatki.
Radaby choćby we śnie
Kłaść takie piąkne szatki.
}64 CHIMERA
Porwie się mała Blidę,
Czemprądzej sią przybierze,
Wstaje w nocy i biegnie
Na pomorskie wybrzeże.
Wstąpiła mała Blidę
Na pomost okrętowy.
Tam czekał pan Tidemand,
Witał ją temi słowy:
— Witaj, piąkna Blidelil,
Witaj że u mnie w gości!
Niema to już rycerzy
Pośród ojcowych włości? —
— Są giermki i rycerze.
Są w mego ojca ziemi.
Ze ci przychodzą w ręce.
Czynisz runami swemi. —
Rozżaliła ją mowa.
Oczy trysnęły łzami.
Rzuciła krzyżyk w wodę.
Sama skoczyła za nim.
Była dziewka Blidelil,
Rzuciła krzyżyk w morze,
Mały zielony kamień
Wciągnął ją w wodne łoże.
Długo stał pan Tidemand,
Patrzał, czy nie wypłynie.
Zrzucił z siebie odzieże.
Przepadł w modrej głębinie.
RUNY TIDEMANDA
Na złe były pisane
Runy te i na szkoda:
Straciły przez nie życie
Dwa królewięta młode.
DZIEŃ ŚWITA POD LIPĄ.
J6j
LUDOWE BALADY NIEMIECKIE.
ULINGER I HANNA *).
lVyjechał rycerz z ciemnych kniej,
Zanucił głośną piosnką — hej !
Na trzy ją nuty śpiewa.
Las echem rozebrzmiewa.
Hanusia słyszy go z balkonu
I mdleje od piosenki tonu.
— Bodaj zaśpiewać taki śpiew.
Dałabym moją cześć i krew! —
— Piękna panienko, wyjdź z pokoja.
Spodoba ci sią piosnka moja.
Piosnka potrójnej nutki.
Co ją zna las calutki. —
O ERK-BÓHME, Deułscher Liederhort, Xs 42, b. c. d.
ULINGER I HANNA ^67
Ujął za pas. za złote godło.
Za siebie wsadził ją na siodło
I pocwałował w dobry czas,
Aż wjechał w nieprzebrany las.
Podjechał pod leszczyny krzak,
Turkawka siedzi, śpiewa tak.
Tak śpiewający biada:
— Dziewczyno, czeka cię zdrada. —
— Łżesz, wraże przeklęły ptaku I »
Pędź, nie ustawaj mój rumaku.
Pędź aż do zimnej studnie.
Tam krew rozlana chłodnie. —
Rozłożył płaszcz swój na murawie
I usieść prosił ją łaskawie:
— Siądź, panno, tu na wrzosy.
Muskaj mi płowe włosy. —
Za każdym włoskiem, który muśnic.
Na twarz jej łza rzęsista pluśnie.
Rycerz jej spojrzy w oczy :
— Jaka cię troska tłoczy ?
Czy ci żal twego ojca włości.
Czy ci żal krasy i młodości,
Czy jesteś takiej pychy.
Ze ci się zdam za lichy ? —
— Ni mi żal mego ojca włości.
Ni mi żal krasy i młodości.
Ni jestem takiej pychy.
Byś mi się zdał za lichy.
Jeno na sośnie tej wysokiej
Widzę jednastu panien zwłoki. —
j68 CHIMERA
— Hanusiu, serce moje.
Dwunaste będą twoje. —
— Juzem tu życie dać gotowa.
Pozwól mi jeszcze rzec trzy słowa. —
Pierwszy sią raz ozwała.
Na ojca zawołała.
Drugi sią raz ozwała,
Mateczki swej wzywała.
Gdy ozwie sią raz trzeci.
Do brata głos doleci.
Przy chłodnem winie siedział brat.
Gdy siostry głos przez okno wpadł.
— Słyszycie, co sią dzieje ?
To siostra woła z knieje. —
Jeszcze sią z ławy nie porwali.
Już rycerz stał w gospodnej sali.
— Czemu trzewiki twe rumiane.
Jak gdyby były w krwi zwalane? —
— Jakże nie mają krwawe być.
Gołąbka w lesie ubiłem dziś. —
— Gołąbek, coś go zamordował,
W mojej sią matki domu chował.
Na winie i na mleku,
Śród nas najmłodszy z wieku. —
Ciało Hanusi piąknie chowano.
Ciało rycerza kołem łamano;
Piąknej Hanusi dzwoniły dzwony,
A po rycerzu krakały wrony.
SUDELE *).
Miał jeden król córeczką,
W siódmym rokit Haneczką.
Usiadła raz u strużki
I zbierała kamiuszki;
Szedł kramarz od granicy,
Rzucił jej kłąbek nici;
Gdy wziąła za jedwabną nić,
— Teraz już musisz moją być. -
Wziął królewną z nad wody.
Zaniósł ją do gospody:
— Przyjm do służby przybłądą.
Karczmarko, niech jej zbądą. —
— Czemu wziąćbym nie miała?
Bądą piąknie chowała. —
*) L. TOBLER, Schweiser Yolkslieder, I. p. 112.
^70 CHIMERA
A gdy minęło siedem lat.
Wyrosła piąkna niby kwiat.
Jechał dziedzic korony
W kraj obcy szukać żony.
Skoro w gospodzie stanął pan,
Hanusia niosła wina dzban.
— Wyjdź karczmarko z pokoja :
Czy to córeczka twoja.
Czy żona twego syna.
Czyli cudza dziewczyna? —
— Ni to moja dziewczyna.
Ni żona mego syna;
To jest biedna Siidele,
Mym gościom łóżka ściele. —
— Karczmarko, pozwól ino
Zabawić sią dziewczyną. —
— Tak długo, jak życzy pan.
Siidele niech służy wam. —
Czekał wieczornej pory.
Wiódł ją do swej komory.
Na pańskie wiódł posłanie.
Pytał, czy z nim zostanie.
Prosił ją przy sobie ledz.
Położył w środku złoty miecz:
Tak ma zostać do ranka,
Hanuś nie straci wianka.
— Obróć sią do mnie główką
I przemów jedno słówko ;
Opowiedz mi do woli.
Jaki cią smutek boli.
SUDELE
371
Zkąd wzięłaś sią tak gładka.
Kto ojciec twój i matka ? —
— Królem rodzica zową.
Matką moją królową;
Mam ci jednego brata
Bóg wie kędy śród świata. —
— Prawdziwe -li twe słowa,
Że twa matka królowa.
Poznaj królowej syna.
Siostrzyczko ma jedyna. —
A gdy zaświtły zorze,
Karczmarka już w komorze:
— Wstawaj, dziewko niecnoto.
Spiesz się gościom z robotą. —
— Ju& Hanusia jest panią.
Sama odrabiaj za nią. —
Ujął ją w pół stanika.
Posadził na konika.
A gdy wjeżdżał w podwórze.
Wyszła matka w tej porze:
— Niech cię, synku. Bóg strzeże
I to dziewczątko świeże. —
— To stracone twe dziecię,
Płakane długie lecie. —
Prosili ją, by siadła.
Kładli rybę, by jadła,
Suli złote pierścieńce
Tej królewskiej panience.
^72 CHIMERA
PIĘKNA HANNELE*),
Topielec zapragnął żony,
W ksią&ącym domu zrodzonej
PIĘKNEJ HANNELE.
Kazał brukować złotem most,
Tamtądy miała przechodzić wprost.
Ledwie zrobiła krok i drugi,
Jużci zapadła w modre strugi.
Ledwie zapadła w modre zdroje.
Topielec porwał ją jak swoją.
Mieszkała w głąbi siedem lat,
Siedm dzieci miała jak sam kwiat.
*) (ŚLĄSKA.) ERK-BOHME, za.
PIĘKNA HANNELE ^7^,
Słała nucący nad kołyską, -
Gdy usłyszała dzwony blizko.
— Topielcze mój, topielcze drogi.
Pozwól mi wejść w kościelne progi! —
— Gdybym pozwolił do kościoła.
Nie powróciłabyś mi zgoła. —
— Zkąd&ebym wzięła tej ochoty ?
Któżby tu karmił me sieroty? —
Gdy weszła na kościelny cmątarz.
Kłaniały się jej drzewa w pas .
Kiedy w kościelne weszła dźwierze.
Kłaniały pany i rycerze.
Niósł ojciec ławę, żeby siadła.
Matka poduszki dla niej kładła.
A gdy msza wyszła do ostatka.
Brali ją z sobą ojciec, matka.
Za stół ją wiedli, żeby siadła.
Stawiali rybę, żeby jadła.
Kiedy wtem byli śród obiada.
Jabłuszko jej na łono spada.
— O matko, żal się mojej głowy.
Wyrzuć to jabłko w żar ogniowy. —
— Chcesz mię w ogniową rzucać spiekę.
Któż naszym dzieciom da opiekę? —
314 CHIMERA
— Podzielmy dzieci na oboje:
Ja wezm^ czworo, ty weź troje. —
— Ja wezmą troje, ty weź troje.
Siódme rozdzieli się na dwoje:
Ja wezmą pół i ty pół ciała.
Żeby nam krzywda sią nie działa. —
— A masz ty krajać me pachoła.
Już ja pod wodą zostać wolą,
PIĘKNA HANN ELE! —
PRZEŁOŻYŁ Edward Porębowicz.
ROZANY OBŁOK.
Z gór mówię białych przy zachodzącem słońcu.
Mrocznieją głazy olbrzymie, idą na wasz gród.
Nie oszczędzą sadów, ni minaretów.
Złote wieżyce legną w ruinach, na dywanach smyr-
neńskich pokrwawią się głowy.
Nałożnice w plusku fontann usłyszą z poza .wysokich
ścian ogrodu huk ciężki zstępujących olbrzymów.
Miasto, jak garść brylantów migocąca w marmuro-
wej misie, rozbłyśnie tysiącami ogni tych, co zbudzeni bę-
dą pytać i zmilkną.
Ale On patrzy na obrady geniuszów w sali mrocznej,
gdzie sądzą.
On słucha w ukryciu.
Jego niech się trwoży serce Twoje.
Miecz twój niech błyszczy rosą Imienia.
Fontanny zamarzły, ptactwo ucichło, krzyk i śpiew
3i6 CHIMERA
skamieniał — dzieci przytuliły się do kwiatów, na którycłi
wiszą nieruchome pszczoły.
Czarna gazela moja wyszła z grobowca, ku morzom,
gdzie płyną góry lodowe.
Widziałem Widmo i nie wzbroniłem odejść za baszty
skał, aby nie była w dzień mojego sądu:
gdy mię przywiodą skutego w łańcuchu i Bóg z obrzy-
dzeniem nastąpi nogą na mój rubinowy dyadem.
Gdyż wybrał mię swoim prorokiem, lecz dusza moja
płynie na lodowej górze, szukając nadaremno' po modrych
otchłaniach Tej, która wyszła z mojego serca, czyniąc je
zimnym grobowcem.
Bóg jest ! mówią to skały, wstrzymane w biegu z gór
ogromnych, które opasały miasto.
Bóg jest: pachną Imieniem Jego żółte owsy w ogro-
dach i dojrzałe brzoskwinie — i laki szkarłatne, i pstre be-
galie, i chińskie fioletowe róże.
Bóg jest : gruchają gołębie, i ptactwo świegoce w buj-
nych topolach, i niebo błękitnieje, słońce zachodząc przy-
klęka na kaszmirski purpurowy dywan —
a gwiazdj'^ już poczynają wyśpiewywać Jego imię
z kryształowych czarnych minaretów.
Bóg jest ! powtórzyłem, stojąc na płaskim stepie, któ-
ry pokrywał zielenią górę, i czując, jak morderca pełznie
wśród traw.
ROZANY OBŁOK
377
Zorza wieczorna złotym przepychem rozkrzewia się
nad górą podobną do trumny — niebieskie trójkąty prze-
dzierają się przez jej złototkany szal.
Gwiazda miłości wystąpiła pierwsza na jasne przej-
rzyste lazury.
Cmentarz, nagrobki w turbanach i spisach — dają
mi wspomnienie, że byłem królem narodu, który wyginął.
Nie żal mi jego i nie wyciągnąłbym rąk do berła
nad nim.
Bóg mię uczynił prorokiem pustyni i nie kazał mówić
do mrówek z miast.
Zejdą się olbrzymy przed namiot nieba mojego —
zanurzą swe ramiona we krwi i będą kiełzać chmury peł-
ne skrzydeł.
Wyjechałem ku miastu wyrytemu w skałach, gdzie
już niema żyjących.
Koń biały unosił mię lekko jak obłok mgły między
wyschłemi ziołami.
I gdzie padła piana z jego uździenic, — tam zakwi-
tały ametystowe łany krokosu.
Jechałem do grobu Jej, aby przyzwać Widmo, i do
łoża mego chciałem Ją unieść.
W bramie umarłych ujrzałem stojącą niewiastę mło-
dą i drobną, niezmiernej piękności.
Jakoby latarnie czarnych dyamentów okryte jedwa-
biami rzęs — świeciły jej źrenice, twarz i postać zdały
się żywym płomieniem.
Czułem pocałunki jej spojrzeń na moich opuszczo-
nych powiekach, imię Jej było Dalita.
Podałem dłoń mą zamiast strzemienia, gdy siadała
ze mną na Mlecznego, i ostrożnie zwolna zjeżdżałem z wiel-
kiej stromości ku dolinie, gdzie srebrnym wężem wybły-
378 CHIMERA
skała rzeka i drzewa gajem czarnym, pełnym cienia, za-
praszały do swoicłi świątyń.
Droga zwęziła się nad przepaścią i skała stromo ster-
czy ku niebu, a głęboko w dole zasnuły się wąwozy
mgłami.
Tam w nieskończone dale idę, w nieskończone dale
idę smętny sam.
Wrota gór rozwarte przede mną, a za niemi morze. —
ii
Kiedy opadł żar południa i cłiłodny wietrzyk oświe-
żył niebo, które było rozpalonym piecem — używszy ką-
pieli pachnącej siarką w kłębach olbrzymich tęczowej pia-
ny — pod ręką wysmukłego persa otwarłem furtę
do ogrodu niezmiernego, który się rozciągał na stokach
wielu gór przerytych bezdenną skalną czeluścią.
Tu, znużony myślami, których żar nie dał się ochło-
dzić sorbetem i zimnym krwawym owocem indyjskich
kaktusów, — patrzyłem na góry, gdzie kołyszą się jasno-
zielone łany traw i brązowe skaliste grody pełne sykają-
cych świerszczy i zapachu czombrów.
I zmierzając ku skałom, widzę na ich porytych sar-
kofagach zamierzchłe legendy: Prometeusz skuty słucha
Oceanid, głowa ścięta Meduzy płynie po falach. Jutrzen-
ka sięga ręką do przełęczy now3'^ch zórz, okrutne bożysz-
cze na ołtarzu ze splecionych ciał a wodospady
RÓŻANY OBŁOK 3^9
cicho szemrzą w wąwozach, i trzciny bambusów nad sta-
wem poruszają się od przechodzącego ibisa.
Księżyc blady jak niedojrzały pąk, muszki zielone
wirują w napowietrznych jeziorach —
serce moje było ciche, lecz niemocne.
Syciłem się rubinowym szkarłatem lilij, fale złota-
wych mietlic kołysały się —
i byłem znużony jak posąg świętego, co już stoi od
lat tysięcy w starej świątyni, z rozwartemi oczyma na tłumy
wielbiących, a bardziej tajemniczych, niźli bożyszcze, dusz.
Gdzie jesteś? bóle moje się zagoiły, żądze umknęły
jak szakale z miejsca ogniów.
W duszy mej świeci głowa Matki Boga z przym-
kniętemi oczyma, gorączka męki już przestała ją palić, łzy
wyschły, niebo już osiągnięte i otwarte. Syn króluje wśród
gwiazd i otchłani, żołnierze rzymscy dawno rozsypali się
w mogiłach, lampa kadzilna płonie rubinowem pełgającem
uwielbieniem — i tak smutno — monotonnie — bezdźwięcz-
nie w tych niebiosach, gdzie trawy się kołyszą, błękit bez
chmur, i tylko orzeł niedosiężnie przelata — unosząc
w szponach obwisłe zakrwawione koźlątko. —
Przepaści wężem złowrogim przeryły ogród, żlebem
kamiennym zapadają w głębinę piekieł.
)8o CHIMERA
Potok to rwie się huraganem piany, to wypełnia mil-
czeniem zimne bezdenne jeziora.
Potworne ropuchy i kameleony, gnieżdżące się w wil-
gotnych jamach, gadały ze sobą.
Księżyc przyświecał przez stare tysiącoletnie lasy
cedrów.
Z baszt jarzyły się ognie.
Na szczycie niedostępnej góry migotał zamek łuską
gwiazd.
Słuchałem bębnienia ropuch i szeptu kameleonów,
które obsiadły w leju skalistym mgławe jeziora.
Myślałem o tych, co błądzą zamknięci w pieczarach.
Sam byłem — księżyc już zapadł za góry — chłodne
milczenie nastrajało swój instrument przerażenia i rozpaczy.
Myślałem — jakie są tajemnice Boga, kiedy je ukry-
wa przed sobą samym ? —
Przj^ległszy twarzą do granitowych wschodów świę-
tego stawu — przysiągłem Tobie, Boże nieogarniony
Ty jeden usłyszałeś!
Czemuż przerywam milczenie?
Na górze upiornej, z pod całuna lodów mroczą się
granity — i niebosiężne twierdze z białych marmurów —
i stacza się błękitny lodozwał, jakby płaszcz olbrzyma.
RÓŻANY OBŁOK )8i
Tu karmią się u źródeł rzeki szalone i nieokiełznane,
co trą głazy na miałki żwir — a im bliżej morza, ciche
i głębokie.
Ja, król, wisiałem nad przepaściami, i nie miał mi nikt
sznura dorzucić, nie było nikogo z żywych — prócz sępów,
co się ważyły na tle śnieżnej straszliwej piramidy.
Pisałem sztyletem Imię Twe na bryle kobaltu, cze-
kając rychło mi omdleje ręka i runę w otchłań, z której
wiatr mroźny podnosił moje włosy do góry.
Ujrzałem kosodrzew i, wbijając szpony w ścianę, do-
ciągłem się do drzewiny i przy niej ległem omdlały —
złote ogniste zasłony otuliły oczy moje — a ptaszek lecą-
cy mógł mnie muśnięciem strącić tam w otchłań, gdzie
ryczący potok tu zaledwo zdał się wężykiem srebra.
I począłem się zsuwać jakby z murów piekielnego
grodu. — Teraz, gdy słońce zaszło, ja, minąwszy otchłanie,
ucałowałem ziemię szmaragdową od traw — i spoglądam
w obłoki płynące, które przyszły do gór tych na spoczy-
nek nocny — patrzę ku morzu nieba, które się staje wciąż
głębszą świątynią gwiazd i wtajemniczeń —
i wznawiam śluby moje z Tobą, o Niedosiężny —
Straszny i Najmędrszy.
Jestem obłokiem zwiewnym, który przyszedł ku nie-
ruchom57m nadziemnym wyżynom, i wiatr poranku zwieje
mię, dokąd Ty mu rozkażesz.
Gwiazdy gromnicami rozetlą się nade mną śniącym,
dusza ma jak tchnienie kwiatu będzie się tuliła do Two-
ich ran, o Góro, z nizin umarłego stepu
wznosząca się śnieżną Alleluja w nieprzejrzane Mil-
czenia niebiosów.
Tadeusz Miciński.
LWY. TRAGEDYA ZWIERZĘCA W CZTERECH AKTACH.
Z PROLOGIEM I EPILOGIEM.
Mors sola fatetur, ąuantula sini
hominum corpuscula (qui vivi cu-
piditates animorum explere ne-
queant.)
JUYENALIS. SAT. X.
COMMENTARIUS RUPERTI.
OSOBY:
LEW STARY, ojciec (bas i).
LEW MŁODY, syn (bas 2).
GAZELA, pokusa (sopran).
POGROMCA, kara (tenor).
CHÓR DYSZKANTÓW.
CHÓR KONTRALTÓW.
CHÓR VOX HUMANA.
CHÓR VOX BESTIALIS.
REŻYSER, baryton.
Uwaga. Chóry śpiewają niewidzialne.
PROLOG.
Kartyna wyobraża maskę tragiczną. Przez jeden oczodziur patrzy oko minutę,
potem znika.
REŻYSER, wyłażąc z pod kurtyny i kłaniając się.
Panowie i damy!
Zaraz zaczynamy:
Tylko dwa-trzy zdania,
I rzecz się odsłania,
Panowie i damy!
Choć łatwiej być zwierzęciem niżeli aktorem,
Ale robić aktora zwierzęciu nie łacno;
Gdy więc moi artyści jakie głupstwo pacną,
Ja na siebie należną im przyganę biorę.
LWY j8j
Żem nie umiał im dodać uczeńszej wyćwiki.
Co się tyczy zaś głosów rejestru i brzmienia,
Darujcie, gdy znajdziecie coś do przyganienia :
To trudno — Iwy nie mogą ryczeć jak słowiki.
Nawet rola pokusy, którą gra gazela.
Jest to raczej partycya koźla niż aniela.
Co do chóru, wiadomo: przy najlepszej modle
Solistów czy najgorszej — chór -tłum ryczy podle.
Zatem, mniejsza o śpiewy: treść jeno niech strzela
W was, ku temu się kwapię i o to się modlę.
Widząc oznaki zniecierpliwienia, głosem szybkim:
Panowie i damy!
Sekunda — i gramy,
Panowie i damy !
Lecz pomimo najlepszych modłów mych i życzeń,
Nieodrazu schwycicie wątek kozłopieśni ;
Więc starym obyczajem opowiem wam wcześniej,
Jakowa treść tych śpiewnych będzie wyjęzyczeń.
Opiany tutaj będzie los lwa, libertyna
Starego: jak go żądze wwiodły do niewoli;
Jak się kuglarstw nauczył, oraz dalsza kolej:
Jako z woli pogromcy spłodził w klatce syna.
Dawszy się rodzicielskiej opanować rui;
Jako syn ten zwyrodniał, acz ćwiczon od dziecka;
Jako przeciw staremu raz wystąpił lwu i
Jak go do uciekania podjudzał bez skutku.
To wam wszystko obwieści ta kozłopieśń smutku.
Zwana przez stylistyki tragedyą z grecka.
Kłania się i chowa za kurtynę wciąż spuszczoną. Słycłiać kilka akordów chó-
ralny cłi, faluj ącycli piano. Z tła ich wynurzają się kolejno śpiewy.
CHÓR DYSZKANTÓW.
Kraj zimny jest wyzuty
Z gorących barw i kras.
Po wszystek, wszystek czas
Maj lepszy był niż Luty.
384 CHIMERA
CHÓR KONTRALTÓW.
Zwierz jeden, pojman raz,
Od pet jest jako struty,
I będzie wył dopóty,
Aż czmychnie, czmychnie w las.
CHÓR VOX HUMANA!
A inny zwierz — jak płaz :
Choć będzie bity, pluty,
Tresunku czci statuty
I lgnie do ludzkich mas.
CHÓR VOX BESTIALIS.
Niech, niech nie dziwią was
Z ust bestyj ludzkie nuty:
Zwierz zewsząd, zewsząd szczuty,
W kadłuby ludzkie wlazł,
RAZEM.
Za winę są pokuty,
Lecz rzadko, by w sam raz:
Niejeden zły się spasł, 1
Dobremu brak na buty. |
Koniec prolog^. Zasłona idzie w górę zwolna i uroczyście.
AKT I.
Połowa sceny (lewa) przedstawia pokoik dziewiczy wraz z dziewiczą Gazelą.
Ściany pokoiku stanowi krata, której pręty zamaskowane są liśćmi. Druga połowa sce-
ny (prawa) przedstawia las dziewiczy.
GAZELA, oskubując liście mordką.
Czy kocha jak słodki sok traw
Mój Gazel mnie?
LWY j8j
Czy lotny, rączy i żwaw
Ku innej mknie?
Zamyśla się i żuje liść ze smutkiem.
CHÓR VOX BESTIALIS.
Może się objadł i leży gdzie?
GAZELA.
Kochanku, zjawże się, zjaw.
CHÓR VOX HUMANA.
Że nie żył cnie,
Przeciął mu dnie
Strzał snadź?..
CHÓR VOX BESTIALIS.
Pif!.. Paf!..
CHÓR KONTRALTÓW.
O lesie, zbaw ty go, zbaw!
GAZELA, skubiąc listek za listkiem.
O liściu, ach, powiedz ty mi,
Nadzieją mnie nakarm zieloną:
Kocha?.. Nie kocha?.. Tak?.. Ni?..
Dużo?.. Cokolwiek?.. Nic pono?..
CHÓR DYSZKANTÓW.
On jej nie kocha, nie kocha,
Nie kocha wiele, ni trocha!
CHÓR KONTRALTÓW.
Być przez miłego wzgardzoną,
O jakże los taki łzaw!
Słychać ryk lwi.
GAZELA, drżąc.
Co za złowieszczy to traf!
386 CHIMERA
Czekać Gazela tu mam,
Gdzie krąży Lew, brutalny cham...
CHÓR KONTRALTÓW.
O dolo! zbaw ty ją, zbaw!
Ryk potężnieje.
GAZELA, drży i klęka.
Miłości, zbaw ty nmie, zbaw!..
Wstaje.
Czekać czy uciec?.. JeżeU
Tu swej nie znajdzie gazeli
Gazel mój, zwierzę kochane?..
Namyśla się.
Czekać czy uciec?..
stanowczo.
Zostanę.
CHÓR KONTRALTÓW.
Miłość lękliwych ośmieli.
Zrobi heroinę z gazeli.
CHÓR VOX BESTIALIS.
A z heroiny znów — matkę.
CHÓR DYSZKANTÓW.
Miłość — cne czucie i rzadkie.
Ryk zbliża się coraz bardziej.
GAZELA, z determinacyą.
Żeby tam nie wiem co, nie wiem
Swemu miłemu nie skrewię.
On przyjdzie, to się obronim
Ucieczką w step chyżolotną;
A gdy lew zje mnie samotną,
To z myślą, z myślą zje o nim.
CHÓR KONTRALTÓW.
Choć przejął lęk ją do trzewi,
Ale miłemu nie skrewi.
CHÓR VOX HUMANA.
Miłość gazelę i króla
Znieczula na śmierć, znieczula.
Wchodzi Lew stary i zatrzymuje się przed pokoikiem, nie dostrzegając zamasko-
wanych prętów. Gazeli też nie widzi.
LEW STARY, czkając.
Wiele dziś jadłem ...
Czka.
Tak, wiele...
Żyje się, czem się brzuch naćka:
Nad wszystko dbajmy o maćka.
Rzuca okiem we wnętrze pokoiku.
Co widzę?..
Podchodzi bliżej.
Oblizuje się.
Widzę Gazelę.
Kpy mówią tak: cudzo -nie -łóż,
A ja: co widzisz, spotrzebuj.
Tego mnie uczył pa...
Czkając kończy wyraz.
. . . peusz.
Do Gazeli, która, dygocząc, dyga.
O wiotka, nie bój się, nie bój.
GAZELA, dygając.
Wybacz mi, puszcz potentacie,
Że jestem celem twych źrenic.
Przejdź, proszę, i nie rób mnie nic.
^88 ^ CHIMERA
LEW STARY, z adaną srogością.
Zawsze mi tu się szwendacie,
Kusidła?.. Małe wam stepy?
Kogóż to czekasz?
GAZELA, rumieniąc się.
Gazela.
LEW STARY, przechodząc w żartobliwość.
Coś mu nie pilno wesela...
Obrzuca Gazelę wzrokiem.
Musi być chyba przyślepy.
Tylu powabom gazelim
Pozwalać więdnąć czekaniem!..
Surowo.
Wprost do Gazeli.
Nagle i ogniście.
Bardzo mu, bardzo to ganię.
GAZELA, skromnie.
Tak się niedawno widzielim.
LEW STARY, jakby do siebie.
O naiwności dziewicza!
Patrz, ty mu dajesz kwiat wszystek,
A on lumpuje gdzieś chłystek . . .
Chcesz? — ukarzemy panicza?..
Z natarczywym amizglem.
Wszak on powinien niesytą
Łapą otoczyć biódr wzgórze,
W gardło kły wrazić, w ust róże
Całować . . .
Obłapia ją.
GAZELA.
Puść ! ,
LIVY 389
LEW STARY.
Gazelito ! . .
CHÓR DYSZKANTÓW.
Ach, on ją zabałamuci !
CHÓR VOX HUMANA.
Pocóż budziła w nim chuci?
LEW STARY, całując Gazelę.
Smacznaś jest. . .
GAZELA.
Ty, okrutniku!
LEW STARY.
Mów... mnie podnieca błaganie.
Mów jeszcze . . .
GAZELA.
Błagam . . . tyranie !
LEW STARY.
Niezłą masz krewką...
Zagryza Oazelę.
Po krzyku.
CHÓR DYSZKANTÓW.
Zagryzł Gazelą, o biada!
CHÓR KONTRALTÓW.
Kto zbytnio ufa, przepada.
3-
Wchodzi Pogromca i z trzaskiem zasuwa kratę. Lew porzuca niedogryzio ną Ga-
zelę i uderza łapami o pręty klatki, rycząc.
LEW STARY.
O piekło ! — Wszędzie mur żelaz ! . .
390 CHIMERA
Znam tych kraciastych moc budek...
A tom się złapał jak dudek!
POGROMCA, trzaskając batem.
Do cudzych gazel byś nie lazł!
Uderza Lwa po łapach. Następnie staje w pozie, z atletycznie wypiętą piersią,
zwrócony do widzów.
Jak cenię dolar, niezłą mam gratkę.
Pocóżeś, królu, żądze rozpasał?
Zamiast pustyni będziesz miał kratkę,
Pod moim batem będziesz ty hasał.
CHÓR VOX HUMANA.
Żeby był nie był żądzy rozpasał.
Teraz by sobie po stepie hasał.
POGROMCA.
Choć i ja kocham, kocham Dolores,
Ale mi obca jest chuć zwierzęca:
Dolar mię, dolar więcej przynęca,
Więc mam trzos pełny i czyste mores.
CHÓRY, unisono.
Ten ma dolores, który ma żonę,
Ale ma mores nieuszkodzone.
Zasłona spada.
AKT n.
7.
Wnętrze wielkiej klatki cyrkowej. LEW STARY drzemie.
POGROMCA, wcłiodząc szybko i z trzasldem.
No, dalej, królu, au/l — hop w środek obręczy !
Allez, allez, go, vorwdrtsl
LWY X9i
LEW STARY, pokornie.
Ach, jak mię to męczy!..
Głodnym . . .
POGROMCA, pokazuje mu kawał jelit.
Głodnyś ? . . Post labores
Dostaniesz ten tu ochłap.
LEW STARY.
Nie łżesz?
POGROMCA.
Na Dolores!
Lew skacze przez obręcz, ale, oburzony na siebie, mruczy z gniewu. Pogromca
bije go i mówi:
A, jeszcze nie możemy pożegnać się z pychą!
Skacz mi tu przyzwoiciej ! . . Ani mru-mru — cicho!
Bije go znowu.
LEW STARY, skacząc.
o, rab juzem, rab !
POGROMCA, rzuca mu ochłap.
Na, królu, atrappe!
Lew cliwyta mięso, pożera je i zlizuje ślad krwi na podłodze.
2.
CHÓR VOX HUMANA.
A przecież był to śmiały lew:
Gazele przed nim drżały...
CHÓR KONTRALTÓW.
A... a... a... a... a... eh!
CHÓR DYSZKANTÓW.
A... a... a... a... a... eh!
392 CHIMERA
CHÓR VOX BESTIALIS.
A... a... a... a... a... eh!
CHÓR VOX HUMANA.
W łakomym zwierzu
Serce zajęcze.
CHÓR VOX BESTIALIS.
Lwa uczy skakać
Głód. . .
CHÓR DYSZKANTÓW.
Przez obręcze.
CHÓRY RAZEM.
A... a... a... eh!
POGROMCA.
Dość, królu, nie należy
Zlizywać z talerzy.
LEW STARY, z bolesną ironią.
Dobra lwu i kropla...
POGROMCA.
Skacz no jeszcze ! — hopla !
LEW STARY, skacząc.
Przeklęty cyrk twój!
POGROMCA.
Ruhig !
LEW STARY.
Licho pal to!
POGROMCA bije go i nadstawia obręcz.
Ani mi słówka!
Lew skacze.
LWY
Jeszcze jedno salto I
Lew skacze. Pogromca klepie go.
Ali righłJ Aż miło — lwy dobrze ćwiczone.
Rzuca lwu mięsa więcej. Lew pożera je,
3-
POGROMCA.
Zgadnij, com ci zgotował?
LEW STARY z namysłem.
Rostheef?
POGROMCA kiwa głową zaprzeczająco.
LEW STARY.
Schnitsel?
POGROMCA, jak wyżej.
LEW STARY.
???
POGROMCA.
Żonę
Poczciwą, liodowaną u mnie z niemowlątka
W cnotliwej, mocnej klatce... Bo najlepsze lwiątka
Są wyedukowane w kratkowanym stanie.
LEW STARY, uradowany.
Brawo! Bylebym śniadanie
Tylko miewał sutsze,
Możnaby klown'a. bytem, bez troski o jutrze
Radować lica...
Gdzież jest ta lwica?
Już mi jej głodno.
J9J
)g4 CHIMERA
POGROMCA, wychodzi ł po chwili wprowadza lwicę, a zwracając się do Lwa:
Ślubuj - Że miłość w następstwa płodną.
Wychodzi.
Lew przygląda się lwicy i postępuje ku niej z oznakami rui. Zasłona spada. Słychać chóry.
4-
CHÓR VOX HUMANA.
A jednak był to śmiały lew:
Gazele przed nim drżały ! . .
CHÓR VOX BESTIALIS.
Z gazeli rączych, wiotkich ciał
Uciechę lew ten stary miał.
CHÓR KONTRALTÓW.
Dziś padło mu rozgrzewa krew.
CHÓR DYSZKANTÓW.
Ach biedny, padły lew!
RAZEM.
A . . . a . . . a . . . a . . . a . . . eh !
Milczenie. Do następnego aktu upływają dwa lata.
AKT III.
1.
Inna klatka. Wnętrze jej, tam i z powrotem, gorączkowo przemierza
LEW MŁODY, bijąc się po bokach ogonem.
M!
CHÓR VOX HUMANA.
Szczęsnej lwa doli lwica jest metą.
LWY
CHÓR VOX BESTIALIS.
A nieszczęśliwej — zapomnień Letą.
CHÓR VOX HUMANA.
Jeno nieszczęsny lew niech pamięta,
Że w hecy sam — do hec rodzi lwięta.
LEW MŁODY, jak wyżej.
M!
CHÓR KONTRALTÓW.
Chodzi syn w klatce, niby wahadło:
Życie mu gorzkie, niesmaczne jadło.
CHÓR VOX BESTIALIS.
Prozy czczość wszystka, od a do seta,
Dręczy go. Schudł, osowiał... Poeta!
CHÓR VOX HUMANA*
Tak to na świecie tym, pełnym chuci:
Ojciec się cieszy, a syn się smuci.
LEW MŁODY, jak wyżej.
M!
2.
POGROMCA wchodzi i klepie lwa po ramieniu. Lew wzdryga się.
No, amigo, co słychać? Rośniemy? Mężniejem?
Spostrzega mięso niezjedzone.
Czemu nie jesz?
LEW MŁODY, chmurnie i mrukliwie.
Nie jem.
POGROMCA.
Cóż to za ascetyzmy? Nie znoszę tych wstrętów.
Jedz.
39^
3^6 CHIMERA
LEW MŁODY.
Powiedz, czy na świecie, prócz żelaznych prętów
Nic nie rośnie innego?.. Czy na tym obszarze,
Który zowiesz areną, tylko gminne twarze
Burżujów ! . ,
POGROMCA.
Mów — publiki : to nasza Golkonda.
LEW MŁODY.
Jeżeli chcesz, bym jadł, to mów, jak świat wygląda
Tam . . . hen ...
POGROMCA, biorąc obręcz.
Świat?.. Tej okrągłej przypatrz się obręczy
I skocz w nią, to ci powiem.
Lew skacze.
Obręcz ci nastręczy
Sposób urozumienia świata. Świat jest, jako ona,
Okrągły . . .
LEW MŁODY.
Czy i płaski?
POGROMCA.
Nie — w kszt^cie balona.
LEW MŁODY.
A więc świat jest okrągły, nadęty i pusty?
POGROMCA.
Gadajże do biskupa! O głowo kapusty!
Świat posiada masywność — masywność dolara.
Dzieli się zaś na części : naprzód idzie stara
Część, kulturalna. W tej arystokratce
Wszystkie drapieżne zwierzęta, — w klatce.
LJVY jpy
LEW MŁODY.
Rozumiem... tak, rozumiem... No, a w innej części?
POGROMCA.
Prawo Lyncii'a: stryka, pięści.
Kto mocniejszy, ten jest górą,
Nic nie pyta, łupi, grabi,
I to się zowie — naturą.
LEW MŁODY.
A więc u was górą — słabi?
POGROMCA, bezwiednie potrząsa batem.
No tak . . . nie . . . tak . . . Widzisz . . . zrozum —
My za siłę mamy rozum,
Systematy, sąd, tresurę,
Spekulacye, podręczniki.
Zoologie, botaniki...
LEW MŁODY.
Co to?
POGROMCA.
Streszczam ci kulturę.
Co w naturze rośnie dzikiej
W niebo : u nas — w książek pliki.
LEW MŁODY.
A...
Proszę cię miłośnie.
Cóż tam rośnie?
POGROMCA.
Rosną puszcze.
Gdzie są tłuszcze
Dużycti, dużycłi drzew.
Tyle zwierza
Z mięsa, z pierza:
Taki ryk, gwar, śpiew...
39^ CHIMERA
LEW MŁODY, porykując.
M!..
CHÓRY RAZEM,
m... m... m. .. m...
POGROMCA.
Pni, gałęzi
W lian uwięzi
Mur... Chcesz iść, to tnij.
M^p, żmij — ajaj ! . .
Łap, oswajaj
I na targi szlij.
LEW MŁODY, porykując mocniej.
MM!!..
CHÓRY RAZEM,
mm . . . mm . . . mm . . .
POGROMCA.
Panter, słoni
Nikt nie broni —
Bierz... Tam wolna dzicz.
Rysia, żbika.
Pumę — w łyka
Wiąż, głodź, tresuj, ćwicz!
LEW MŁODY, rycząc coraz groźniej.
MMM!!!..,
CHÓRY RAZEM,
mmm . . . mmm ...
POGROMCA.
Co gazeli
W pustyń bieli
Tych gorących stref!..
LWY
Kóz, łań — mrowie ;
Chwytaj, łów je . . .
LEW MŁODY, zgrzytając.
Któż ich królem?
POGROMCA, nie widzi groźnej miny Lwa.
Lew.
LEW MŁODY, ze strasznym rykiem.
MMMM!
Rzuca się na Pogromcę i zagryza go.
Clióry wydają jeden ztonowany olcrzyli i cichną, potem —
CHÓR VOX HUMANA.
Ginie, kto żądzmi swemi nie władnie.
Lew stary — w pętach, bo cudzołożył.
CHÓR DYSZKANTÓW.
Pogromca byłby do śmierci dożył,
Gdyby nie śpiewał Lwu był tak ładnie.
CHÓR VOX BESTL\LIS i CHÓR KONTRALTÓW.
Któż to przeczuje, któż to odgadnie?
Ten jutro w górze, kto dzisiaj na dnie.
CHÓR DYSZKANTÓW.
Wprzódy Pogromca jego batożył —
CHÓR KONTRALTÓW.
Teraz Lew jemu wgryza się do żył.
CHÓRY RAZEM.
Dziś leży martwy ten, co się srożył.
Któż to wie, jaki komu los padnie?
J99
400 CHIMERA
AKT IV.
1.
Wnętrze klatki LWA STAREGO, który z trudem ogryza kość. Drzwi klatki otwarte.
LEW MŁODY wpada wzburzony.
Ojcze !
LEW STARY, nie wypuszczając koścL
No, czego?
LEW MŁODY.
Zrodziłeś mię!
LEW STARY.
Bzika.
LEW MŁODY.
Gdzieindziej się otwiera świat, a tu — zamyka!..
Gdziendziej kwitnie radość, a tu plon — żółć, piołun ! . ,
Zrodziłeś mię, mój ojcze, na wstyd, srom publiczny!
Oddaj mi, pustyń żar mój, step mój bezgraniczny —
Step, gdzie rosną gazele, jak mówił ten kloun...
Któregom zamordował...
LEW STARY, porzucając kość.
O synu nieszczęsny! —
Ten, z któregośmy żyli łaskawości mięsnej!..
LEW MŁODY.
Ojcze, tyś zepsiał!..
LEW STARY.
Ha, kto nie zepsieje.
Gdy za byle złe salto po dniach całych nie je.
LWY
401
LEW MŁODY, wskazując na otwarte drzwi.
Uciekajmy !
LEW STARY.
Zwaryow^!
LEW MŁODY.
Toż klatka otwarta!
Hej w pustynię, w pustynię, gdzie stada gazeli!..
LEW STARY.
Hm... gazeli?..
Po namyśle.
Nie, na nic! Sprawa dyabła warta.
Uciekamy. Cóż dalej?.. Anibym zipnęli,
Jużby nas upolował lub pojmał myśliwiec —
In pritnis sobie, synku, zanotuj to i wiedz.
Że, jako cyganerya — mówię ci otwarcie —
Nie mielibyśmy, przyznaj, czem płacić za żarcie.
I zdechnięcieby z głodu czekało nas jeno.
LEW MŁODY, zapalczywie.
To zdechniem ! Chodź ! pomyśl — zdechniem za areną !
LEW STARY.
Posłuchaj, znośmy jakoś więzy społeczności:
W cyrku życie nie lekkie, lecz cięższe, kto pości.
LEW MŁODY.
Chodź... Słyszałem, są lasy gdzieś majoratowe.
Chodź ! . . zaczniemy pielgrzymie życie z postem, — nowe !
LEW STARY.
Nie... Jam przywykł do cyrku... Lubię oklask, tłumy...
LEW MŁODY, z gniewem.
o ty padFmolubie! O ty, lwie bez dumy!
Tam, gdzie.
402 CHIMERA
LEW STARY, spokomiały.
Lecz z myślą o jutrze.
LEW MŁODY, z furyą.
Haniebnem . . .
LEW STARY, jak wyżej.
Wierz mi, nie ż^uj tych stref,
LEW MŁODY, groźnie.
Co tam gdzie?
LEW STARY, wstydUwie.
Gdzie bydło chudsze...
LEW MŁODY, groźniej-
Ale gdzie...
LEW STARY, z wahaniem.
Co gdzie?
LEW MŁODY, rycząc strasznie.
Gdzie Królem — lew.
Rzuca się na Iwa starego i zagryza.
2.
LEW MŁODY.
Tak, śmierć pomiędzy mną i tern sadłem 1
Chce wybiedz i zatrzsrmnje się w progu klatki.
A jeśli złapią ? . .
Po chwili wahania.
Ha, to — przepadłem !
Wybiega. Za sceną słychać grzmot wystrzałów i okrzyki zwiastujące śmierć
ojcobójcy.
LWY
3-
CHÓR VOX BESTIALIS.
Rodzinne z ojcem zerwał ogniwo:
Tresurą wzgardził, więc zginął ckliwo.
CHÓR DYSZKANTÓW.
Lewkowi obrzydł tresury nałóg:
Każdy młodzieniec stroni od nauk.
CHÓR KONTRALTÓW.
Płaczem młodego lwa, płaczem czule :
Kędy się zwróci — krew, rany, kule.
CHÓR VOX HUMANA.
Ani ja, ani ja go nie winię,
Że nad publiczność kochał pustynię.
RAZEM.
Gdy w chuci siejba — w płakaniu żniwo,
Ale któż sieje chuć w ojce, matki?
Jednych w pustynie a innych w klatki?
WielMm głosem.
Uchodźmy ! — chodźmy z miejsc tych co żywo !
Słychać, jak za sceną hałasując i tupiąc chóry wybiegają.
Zasłona spada.
EPILOG.
403
Zasłona odchyla się nanowo.
REŻYSER.
Damy i panowie!
Jeszcze dwie, trzy gamy,
Że się tak wysłowię,
Panowie i damy.
Lew młody, postrzeleniec, jest postrzeleń kulą.
Stary zginął. Gazela, wzorek wiernej żony,
404 CHIMERA
Zżarta. I Pogromca na śmierć pogromiony.
Tyle zgonów! Niech czuli teraz się rozczulą.
Temu zaś, co nie wzruszy się, co łez nie roni,
Lecz koniecznie aluzyj użytecznych szuka.
Temu powiem, że sens tu leży jak na dłoni.
Stary tu lew to proza jest, a młody — sztuka.
Lew - rozpustnik to życie skaczące w żądz kole ;
Cyrk, Pogromca — światowych nałogów symbole ;
Lew młody to poezya, która z życiem zrywa,
Mruczy na ten sprosnością przepełniony światek,
I tresurą hecarską nękana do żywa,
Gryzie się i wyzwala z tych życiowych kratek.
Panowie i damy!
Skończone. Żegnamy.
KONIEC.
Jan Lemański.
Nieznana rycina Jana Ziarnka.
„Sztuka sztycharska w miedziorytach" powiada E.
Rastawiecki we wstępie do swego Słownika rytowników
polskich — „sięga u nas końca XV, a samych początków
XVI wieku". Wyrażenie „u nas" jest tu, co najmniej,
nieścisłością. Mieliśmy wprawdzie w owym czasie arty-
stów, równie urodzonych w kraju, jak sprowadzonych
z obczyzny, którzy i w dziedzinie sztycharstwa chlubne
zdobyli sobie imię, — ale prace ich w tym kierunku by-
najmniej nie u nas powstawały. Z trzynastu znanych rycin
Wita Stwosza, dwie lub trzy zaledwie noszą pono datę
krakowską; reszta była niewątpliwie owocem norymber-
skiego okresu twórczości mistrza. Przyzwany przez Zygmun-
ta Starego J. J. Caragłio, znakomity sztycharz na miedzi,
u nas jedynie jako medalier oraz gemmarum incisor ślady
czynności swej pozostawił. Po za tem, w ciągu dalszym
XVI wieku, jak konstatuje, sprzecznie z pierwszem twier-
4o6 CHIMERA
dzeniem, sam Rastawiecki, „nie zdarzy się natrafić jakiej-
kolwiek, choćby luźnej, tamtocześnie sztychowanej u nas
ryciny, niema śladu nazwiska jakiego sztycharza". Dałoby
się to wytłómaczyć, dla owej epoki, wszechwładnem pa-
nowaniem drzeworytnictwa, które zagarnęło u nas na w}'^-
łączną swą własność nietylko nader bogate pod ten czas
zdobnictwo książkowe, lecz nawet luźnie wychodzące „kon-
trefekty" wydarzeń, budowli i osób.
Ale i w XVII wieku nieinaczej poniekąd się działo.
Luźnych rycin mamy już tutaj obfitość; nawet w książ-
kach miedzioryty poczynają wypierać drzeworyt; posia-
damy słynnych na cały świat sztycharzy swoich i z za-
granicy sprowadzanych; — a jednak, mimo to wszystko,
niepodobna rzec, aby sztuka miedziorytnicza u nas się roz-
wijała. Że dla sztycharzy zagranicznych pobyt w kraju
naszym był tylko epizodem w życiu i twórczości, to łatwo
zrozumieć. Przyzwani bądź przez króla, bądź przez któ-
rego z magnatów czy patrycyuszów, osiadali u nas na
czas pewien, przynosząc obcą kulturę artystyczną; wyko-
nywali mniejszy lub większy szereg prac, stanowiących
w każdym razie cząsteczkę tylko ogólnego ich dorobku
rytowniczego ; potem wracali do ojczj-zny, dokąd, prócz
uczuć osobistych, ciągnęły ich zapewne — większy ruch
artystyczny, oraz większe, a niekiedy i wdzięczniejsze,
dla prac sztycharskich pole. Bardziej zastanawiają-
cym i charakterystycznym jest objaw, że nawet swojscy
rytownicy przejściowo ty\\io bawili w kraju i większość
sztychów swych tworzyli za granicą. Unaoczniają to w ca-
łej rozciągłości daty biograficzne oraz cyfry katalogowe
choćby samego Jeremiasza Falcka. Z dwudziestu dwóch
lat jego twórczości, sześć zaledwie (1647 — 1653), i to prze-
rywanych ciągłemi wyjazdami do Szwecyi, przypada na
pobyt w Gdańsku ; reszta dzieli się między Paryżem i Ho-
landyą (1641 — 1646), Szwecyą i Danią (1654), Holandyą
NIEZNANA RYCINA JANA ZIARNKA 40J
i Hamburgiem (1655 — 1663). Klasyfikacya sztychów ar-
tysty, według przedmiotów oraz miejsca powstania, nie-
mniej wymownemi uderza cyframi. Sztychy gdańsko -
polskie obejmują tylko 92 numery, podczas gdy paryzkich
znamy 173, szwedzko - duńskich 36, a holenderskich i ham-
burskich 129. Ogromne te różnice przestaną nas dziwić,
gdy, przejrzawszy szczegółowo katalogi prac Falckowskich,
przekonamy się, jak szczupły właściwie był zakres dzia-
łalności jego w kraju. Portrety królów, magnatów, pa-
tr3-cyuszów gdańskich i mężów uczonych, w ograniczonej,
z natury rzeczy, liczbie, oraz niezbyt również liczne kar-
ty tytułowe do wydawnictw bibliopoli Foerstera — oto
prawie i wszystko. Zagranica, oprócz tych samych tema-
tów, dawała mu nadto chętnych i licznych wydawców
na oryginalne kompozycye mitologiczne, historyczne, bi-
blijne, alegoryczne (głównie Paryż), oraz na ryciny z obra-
zów wielkich mistrzów flamandzkich i włoskich (Holan-
dya i Hamburg). Czyż dziw, iż, skoro w kraju nie miał
co robić, siedział między obcymi, dbale jeno i często za-
znaczając swe pochodzenie?
Jeżeli taką miał dolę mistrz wielkiej, europejskiej
sławy, o ileż trudniejszem musiało być położenie mniej
rozgłośnych jego rówieśników, np. owego tajemniczego
a tak bardzo interesującego akwaforcisty Macieja Mo-
rawy, a bardziej jeszcze takich, jak Jan Ziarnko, pre-
kursorów sztycharstwa polskiego, występujących w epo-
ce zupełnej u nas przewagi drzeworytu! Dla nich sta-
nowczo już w kraju miejsca nie było. Za młodu ciąg-
nęły ich nieodparcie wielkie ogniska ruchu artystycznego
we Włoszech, w Paryżu, w Holandyi, w Niemczech, a gdy,
wyrobiwszy się tam i doszedłszy do sławy i uznania, po-
wracah w strony rodzinne, brak odpowiedniego pola dzia-
łalności zmuszał ich bądź do utrudnionych przez odleg-
łość stosunków z umiejącymi cenić nawet obce talenty
4o8 CHIMERA
wydawcami zagranicznymi *), bądź do ostatecznego już
tym razem wyniesienia się gdzieś na zachód czy na po-
łudnie. Wędrowne takie żywoty mogły mieć i dobrą stro-
nę. Przyczyniały się niewątpliwie do rozszerzenia twórczej
indywidualności artystów, obdarzał}^ ich kulturą wysoką,
jakiej u siebie w domu osiągnąćby nie zdołali, roznosiły
wreszcie po świecie sławę polskiego imienia i zdolności.
Jednocześnie wszakże, stała emigracya najwybitniejszych
talentów uniemożliwiała na miejscu wszelki istotny, następ-
czy rozwój danego odłamu sztuki. Z drugiej zaś strony,
była ona w znacznej mierze powodem zatracenia się dzieł
tych wysiedleńców i nawet samej ich pamięci. W kraju,
niemającym jeszcze wyraźnych pragnień i potrzeb arty-
stycznych, zapominano rychło o nieobecnych, a zagranica,
acz widocznie i niekiedy gorąco interesująca się zdolnymi
przyb3^szami, nie mogła, z natury rzeczy, mieć dla nich
tego pietyzmu, co dla odpowiednich talentów miejscowych.
Ztąd — gdy w pierwszej połowie ubiegłego stulecia roz-
poczęto z niezwykłą gorliwością inwentarzować przeszłość
sztuki wogóle i grafiki w szczególności — ani swojskie,
ani obce opracowania w tym kierunku nie mogły zdobyć się
na jako tako wystarczające wiadomości o takich wysokich
i ze wszech miar zajmujących artystach, jak Jan Ziarnko
i Maciej Morawa. Morawę odkrył dopiero G. K. Nagler
(Kunstlexicon, IX, 451), natrafiwszy na pięć jego rycin
w zbiorze hr. Sternberg-Manderschied'a, — ale, ponad wy-
liczenie ich, oraz kilka słów uznania dla „szerokiego sty-
lu tych kwasorytów", nic rzeczowego o artyście do po-
wiedzenia nie miał. Jan Ziarnko wcześniej znacznie przy-
*) Gw. Pawlikowski miał pono jakieś dane, że Ziarnko, po
powrocie do Lwowa, ztamtąd jeszcze wykonywane blachy przesyłał
do Paryża w^ydawcy swemu Janowi le Clerc le jeune, który je tam-
że odbijał. (E. Rastawiecki, Słownik mai. pol., III, 8j).
NIEZNANA RYCINA JANA ZIARNKA 409
pomniał się pamięci znawców i częstszych później był po-
szulciwań przedmiotem. Pisali o nim — H. R. Fuessli
(jeszcze w XVIII w.), J. Piwarski, J. Gw. Pawlikowski; (po
dwakroć), Nagler (po dwakroć), H. Szmit, wreszcie E. Ra-
stawiecki (po dwakroć). Mimo wszakże tej względnie bo-
gatej literatury, wiemy o nim bardzo mało, tyle zaledwie,
ile potrzeba do rozbudzenia żywej ciekawości i uprawo-
mocnienia nader pochlebnych przypuszczeń. Badacze pol-
scy, idąc za zdaniem Naglera, który nie mógł sobie dać
rady z różnemi przekręceniami nazwiska artysty (Zianko,
Ziarnko, Ztaruko etc.) i radził, w kraju (in Warschau)
„den Schleier liiften", wydobyli istotnie z lwowskich
akt miejskich cały szereg danych biograficznych i ge-
nealogicznych, stwierdzili identyczność różnych podpi-
sów naszego rytownika, rzucili sporo światła na sytuacyę
jego w mieście rodzinnem, określili wreszcie mniej więcej
datę jego wyjazdu za granicę. Prac jego za to nie o wie-
le więcej od Naglera odkryć zdołali. Z dzieł malarskich
nie odnaleźli ani jednego; rycin, wykonanych z jego obra-
zów lub rysunków przez Yanderheydena, KI. Mellana
i Halbecka, skatalogowali ogółem sześć tylko nume-
rów (plansz 29); własnych jego wreszcie, oryginalnych
sztychów zebraH zaledwie numerów 15 (plansz 40) — i to
niezawsze pewnych. Nie ulega najmniejszej wątpliwości,
iż jest to tylko drobna cząsteczka puścizny po Ziarnku,
a nie odkryto więcej dla tego, że, wogóle, zawierzając
zbytnio trafowi, nie prowadzono poszukiwań dość syste-
matycznie, z należytym obmysłem i planem, w szczegól-
ności zaś, że, trzymając się rady Naglera, położono w nich
nacisk główny na kraj, podczas gdy, według tego, co udo-
wadnialiśmy powyżej, uwagę zwrócić należało przede-
wszystkiem na Paryż. Musiał być Jan Ziarnko, jeszcze
przed wyjazdem zagranicę, nader znanym i cenionym
w rodzinnem mieście artystą, skoro akta i przywileje, do-
410 CHIMERA
tyczące lwowskiego cechu malarskiego, bardzo często wy-
mieniają go i odznaczają, jako jednego z pierwszych tego
bractwa magistrów. Jako taki, próbował snadź i drzewo-
rytnictwa, o czem zresztą wiadomości nie mamy. Ze szty-
charstwem na miedzi zaznajomił się niewątpliwie dopiero
we Włoszech, gdzie trafił na schyłek świetnej w dziejach
rytownictwa włoskiego epoki obu Carraccich (Annibala
i Augustyna), Marcantonia Raimondi i Jerzego Ghisi.
Właściwy atoli okres najdojrzalszej i najpłodniejszej jego
twórczości, równie malarskiej jak rytowniczej, przypada
na dwadzieścia i kilka lat spędzonych bez przerwy w sto-
licy Franc)^. W krótkim bardzo czasie doszedł on tam
do zadziwiającego, jak na cudzoziemca, rozgłosu i wzięto-
ści. Widzimy go w stosunkach ze sferami dworskiemi
i urzędowemi, na zamówienie których, zapewne, wykony-
wa sztychowane portrety królów, widoki miast i fortec,
oraz wizerunki posiedzeń rad ;miejskich i Stanów Jene-
ralnych. R3'^townicy miejscowi najbardziej znani i rozry-
wani (że wymienimy tylko Klaudyusza Mellan'a) sztychują
jego obrazy i rysunki, i to nawet takie, które z tematu
mniejby mogły Francuzów zajmować, np. owo „Męczeń-
stwo Jana Sarcander, xiędza zamęczonego przez kalwi-
nów w Morawach", albo „Zdarzenie chłopa podającego
rzepę królowi", gdzie Ziarnko chciał pono uplastycznić
kronikarską opowieść o Bolesławie Śmiałym w puszczy
Niepołomickiej, a co Francuzi brali jakoby za wypadek
z życia Ludwika XI. Wydawcy (Jean le Clerc, Jean Pe-
tit-Pas, A. de Sommeville i inni) ubiegają się o jego kom-
pozycye alegoryczne, o karty tytułowe do dzieł, zwłaszcza
na wielką skalę zamierzonych albo przez znakomite oso-
by napisanych, o ilustracye wreszcie do apokalipsy lub
o sztychy z obrazów na tle biblijnem osnutych. Zainte-
resowanie takie podnieca z jednej strony artystę , a z dru-
giej coraz nowej wymaga od niego strawy. Nie ulega też
NIEZNANA RYCINA JANA ZIARNKA 411
najmniejszej wątpliwości, że Ziarnko, w paryskiej epoce,
malował, rysował i rytował nader wiele, a w każdym ra-
zie znakomicie więcej, niż to, co do nas doszło. Wszyst-
kie zaś te utwory, wobec rozgłosu artysty, musiały być
z pewnością rozcliwytywane przez miejscowe sfery kul-
turalne. Ztąd wniosek nasz, wyżej wypowiedziany, że
dzieł Ziarnka przedewszystkiem we Francyi szukać nale-
ży, nieograniczając się naturalnie do zbioru rycin przy
Bibliotece Narodowej, lecz przepatrując troskliwie inne
jeszcze muzea paryskie i prowincyonalne, a zwłaszcza
niesłychanie liczne i bogate zbiory prywatnych osób,
i nie cofając się nawet przed pośrednictwem jakiegoś In-
łermediaire des chercheurs albo innego czasopisma w tym
rodzaju. Tą drogą dałoby się nader prawdopodobnie wy-
kryć nietylko dalsze, nieznane dotąd ryciny Ziarnka, ale
nawet jego rysunki i obrazy, co umożliwiłoby dopiero
wszechstronną ocenę jego talentu. Szczęśliwi będziemy,
jeżeli krótkie powyższe uwagi przydadzą się komuś, kto
będzie miał możność takie szerokie i systematyczne przed-
sięwziąć poszukiwania. Zanim to nastąpi, uważamy za
obowiązek swój podać krótki opis i ocenę niezanotowa-
nej dotąd nigdzie ryciny artysty naszego, którą wystawiła
na sprzedaż antykwarnia Ludwika Rosenthala w Monachium
i która, dzięki łaskawemu pośrednictwu p. Wacława Beren-
ta, dostała się w nasze ręce, — dziwnym trafem, tej samej
prawie chwili, gdy w zbiorach Medyki oraz p. Bartynow-
skiego odnaleziono dwie, nieznane ani Naglerowi, ani Ra-
stawieckiemu, akwaforty Macieja Morawy.
Nieznana ta kompozycya, odbita na wielkim arkuszu
(39 cent. wys. X 31 szer.) żeberkowego papieru, z wod-
412 • CHIMERA
nym znakiem, składającym się z godła w postaci dzwonu
i z nieczytelnego, niestety, napisu, — wyobraża sabat cza-
rownic. Wielkość ryciny samej wynosi tylko 2473 cent.
wys. X 30 cent. szer. Resztę miejsca zajmują: u góry ty-
tuł „Description et figurę du Sabbat des sorciers", oraz
uwaga „II faut mettre cette Figurę au Discours 4 du 2
Livre, entre les pages 118 et 119"; u dołu zaś — obja-
śnienia poszczególnych części obrazu, powiązane z niemi
za pomocą odnośników literowych, które jednak, na szczę-
ście, nie wybijają się zbytnio z tła obrazu. Uwaga powy-
żej przytoczona zdaje się wskazywać, że była to ilustra-
cya do jakiegoś dzieła, traktującego o demonomanii i cza-
rownictwie. Do jakiego, trudno powiedzieć bez poszuki-
wań specyalnych. Początek XVII wieku był chwilą naj-
wyższego, naj fanatyczniej szego interesowania się temi spra-
wami. Od dzieł o czarach, czarownicach, sabatach, de-
monomaniach, demonolatryach i t. p. mrowiło się popro-
stu, a książki te widocznie tak były rozchwytywane, że
edycye i przekłady różnych Boguefów, de Lancre'ów,
Bodin'ów, Del Rio'ów, ze zdumiewającą na owe czasy
zjawiały się po sobie szybkością. Ktoś siedzący w Pary-
żu— mając już drobną wskazówkę, że dzieło poszukiwane
ma się dzielić na księgi a księgi na dyskursy — mógłby
zająć się przepatrzeniem w bibliotece Arsenału całej tej
literatury. Praca nie byłaby snadź bezowocna, gdyż okol-
nemi drogami prowadziłaby może do odkrycia nowych
Ziarnka śladów.
Wizerunek sabatu, z uwzględnieniem wszystkich je-
go scen i nawet uprzedniego momentu jazdy nań, o ile
nie ma rozpaść się na szereg odrębnych, wnętrzną \.yV&.o
myślą powiązanych obrazków, i o ile każda scena równie
wyraziście ma się przedstawiać oku widza, — znakomite
artyście nastręcza trudności. Dlatego, przedewszystkiem,
uderza nas pomysłowość i nawet pewna brawura, z ja-
NIEZNANA RYCINA JANA ZIARNKA 41)
kiemi Ziarnko wywiązał się z kompozycyi ogólnej. Mamy
przed sobą pustynnjT^, posępny stok wzgórza, wysoko,
pod samym górnym brzegiem obrazu, zarysowujący wy-
niosłem żebrem swem linię horyzontu, a u dołu przecho-
dzący w mokradle, jaskinie i rozpadliny. Na pierwszj^m
planie, u stóp wzgórza, prawie pośrodku kompozycyi,
trzy wiedźmy, otoczone plującemi ropuchami i fantastycz-
nemi płazami, gotują w kotle czarnoksięzkie wywary,
„soit pour faire mourir et maleficier les hommes, soił pour
gaster le besłail'^. Buchające z kotła opary szeroką, zwi-
chrzoną, dymną smugą przecinają do samej góry cały
środek obrazu, a w skłębionej, fantastycznej tej chmurze
wiruje, miota się, szaleje widziadlany, olbrzymi wyraj na
sabat, jakby z dziejących się poniżej praktyk czarnoksięz-
kich wylęgły. Czarownice na miotłach i ożogach, dya-
bły, inkuby, larwy, strygi, potworne płazy i owady, z wy-
ciem, świstem i klaskaniem w ręce, gnają, niby huraga-
nem wściekłym niesione, ku jakiejś odległej Łysej Górze,
którą jedna z czarownic, w odwianym dymów szmacie na
olbrzymim koźle ujeżdżająca i już, już docierająca do celu,
rozhukanym jakimś, przerażającym wita porykiem. W ten
sposób, artysta zdołał dać nawet scenę poprzedzającego
sam sabat zlotu, wizyjne mu jakieś w skotłowanym tuma-
nie wyziewów guślarskich nadając kształty. Po obu stro-
nach tej upowijającej niejako przeszłość zawieruchy, roz-
taczają się, dotykalniejsze, wyrazistsze, teraźniejsze, kolej-
ne sceny sabatu. Na prawo od strony widza, u samego
szczytu wzgórza, wysterczając ponad jego żebro i hiera-
tycznie rysując się na zwichrzonem tle nieba, dominują
nad wszystkiem wyniosłe trzy trony. Na środkowym,
najwyższym, w kształcie kazalnicy, on, szatan, gospodarz
uroczystości, w postaci brodatego kozła o pięciu rozłoży-
stych rogach, z których środkowy płonie ogniem mającym
rozniecić wszystkie światła, wszystkie pochodnie i ogni-
414 CHIMERA
ska sabatu. Po prawicy pana i władc}'^ — tryumfująca,
ukoronowana królowa sabatu; po lewica- — druga, nie tak
łaskami ciesząca się, i przeto dolorosa, posępna, w mni-
sze jakieś spowita welony. Nieco poniżej młoda, naga
czarownica z rozwianemi włosami, w towarzystwie fan-
tastycznego dyabła o motylich skrzydłach, klęcząc przed
tronem, przedstawia szatanowi dziecię, które z sobą na
sabat przywiodła. Jeszcze niżej, ku prawemu skrajowi
obrazu wielkie koło taneczne demonów i czarownic, okrą-
żające w prysiudach wj^uzdanych pień drzewa przeklętego.
Na samym dole, w tworzącej się przez załamanie wzgó-
rza zacisznej rozpadlinie, ohydna uczta sabatowa, przy
której biesiadnicy rozkoszują się wszelkiemi padlinami,
ciałami wisielców, sercami dzieci niechrzczonych oraz
wszelakiem ścierwem zwierząt nieczystych i przez chrze-
ścian nieużywanych. — Po lewej stronie chmury dymów,
na równi z tronem szatana, wrzaskliwa i razem zawodzą-
ca muzyka sabatowa. Przygrywać się ona zdaje zarów-
no wspomnianej już grupie pod drzewem przeklętem, jak
i rozpętanemu, histerycznemu wirowaniu koła nagich cza-
rownic, tuż przy muzykantkach. Poniżej zbestwionej tej sa-
rabandy, znaczna grupa bogato, po wielkopańsku stroj-
nych, a przytem zamaskowanych lub zawoalowanych ko-
biet i mężczyzn, w poważnych jakichś zatopiona rozpra-
wach. Są to możni i bogacze, omawiający wielkie spra-
wy sabatu, a niechcący być poznanymi. Pod nimi, w le-
wym dolnym kącie obrazu, nad wspomnianą już wy-
żej mokradła, szereg zbrojnych w kije i pręty małj^ch
chłopaczków, z których każdy pilnuje ropuszego sta-
da tej, co go na sabat przywiodła. W pośrodku, pod naj-
bliższemi kotła kłębami dymu, szarzeje niewyraźnie, z czar-
nej jaskini, skonwuls5'^onowana najwyższem przerażeniem
na widok tych scen piekielnych, postać jakiegoś przypad-
kiem w złowrogie to miejsce zbłąkanego pasterza czy wę-
NIEZNANA RYCINA JANA ZIARNKA 41 ^
drowca o zjeżonych lasem włosach i krzykiem przeraźli-
wym rozdartych ustach.
Cała ta kompozycya, acz tak złożona, jest niesłycha-
nie prosta, wyrazista, naturalna, i wiążąca się w jedność.
Każda z poszczególnych scen ma swój odrębny, silnie za-
znaczony charakter, tu hieratyczny, tam rodzajowy, ówdzie
sielsko idyliczny, gdzieindziej brutalnie zmysłowy, jeszcze
indziej przejmująco uczuciowy albo baśniowo fantastycz-
ny, ale całość powleka i przepaja jakiś wspólny ton po-
sępu i tajemniczości, dający wrażenie, że patrzymy na po-
granicze rzeczywistości i obłędnych jakichś sfer dusznych,
które skutkiem masowej autosugestyi przybierają niekiedy
rzeczywistości pozory. W tem specyalnem zabarwieniu,
z niesłychaną wyrazistością występuje ogromna rozmaitość
wprowadzonych przez artystę typów ludzkich, oraz prze-
dziwne bogactwo wyrazów twarzy, póz, ruchów i wogóle
wszelkich indywidualnych odcieni w uzewnętrznianiu się
stanów dusznych. Niewielki i na pozór szematyczny wi-
zerunek sabatu, z jednej strony, odsłania nam perspektywę
na daleko szersze warstwy i słoje życia w tej przełomo-
wej między i6-to i 17-towieczem epoce, z jej różnicami
stanowemi, zwyczajami — i kostyumami nawet; z drugiej
zaś strony, przebiega całą gamę uczuć i namiętności ludz-
kich. Łatwo było naprzykład wpaść w monotonię, rysu-
jąc obok siebie kilkadziesiąt czy choćby kilkanaście saba-
tujących czarownic. U Ziarnka każda z nich odrębnemi,
osobistemi uderza cechami: jedna rozhukaniem zmysło-
wem, druga obłędnem jakiemś w dal zapatrzeniem, trze-
cia owieczkowatością pokorną, czwarta odrętwieniem po-
nurem, inna jeszcze rysem przewrotnej ciekawości jedy-
nie. Z całego rysunku trzy tylko pierwszoplanowe wiedź-
my przy kotle mniej nieco mają wyrazu. Reszta, bez wy-
jątku, drga całą pełnią i tęgością wzmożonego, niby
przez narkotyki, życia uczuć i namiętności. O przeboga-
4i6 CHIMERA
tej świadczą też wyobraźni, i GoyQ poniekąd przywodzą
na pamięć przeróżnorodne fizyognomie dyabelskie. TYdxvL-
ko jest prawdziwym majstrem w oddawaniu ekspresyi
uczuć. Zna on magiczne, tknięcia rylca cz}'' ołówka, wy-
wołujące całą duszę na twarz danego osobnika, i to z ja-
kiemiż odcieniami i subtelnościami! Oto, naprzj^kład, owa
czarownica jadąca na grzbiecie kozła, a z drugiej strony —
postać wyglądająca z jaskini. Oboje mają zjeżone włosj^,
odrzucone w tył czoła z wytrzeszczonemi oczami, i szero-
ko rozdarte przeraźliwym krzykiem usta, a jednak w pierw-
szej jakaż wściekła żądza wyjąca, a w drugiej jakież oka-
mieniające i do szpiku lodowacące przerażenie! A z wy-
razem twarzy łączą się zawsze odpowiadające mu najści-
ślej drgnienie postaci, ruch członków, skurcz muskułów.
Rysunek, powiedziałbym, impresyjny, dążący przedewszy-
stkiem do uwidocznienia ogólnego rytmu postaci czy ru-
chu, i przeto śmiały nader, niekiedy aż przesadny, nie-
kiedy znowu pozorną łudzący niedbałością, ale gdzie trze-
ba zdolny do spokojnej, szlachetnie akademickiej harmonii
linij i płaszczyzn.
Oprócz wszystkich tych zalet artysty^ wysoce twór-
czego, jeszcze jedno uderza nas w tej nowoznalezionej
rycinie. W doskonałym doborze wynikających z samego
tematu szczegółów, w nader umiejętnem, jedynie odpo-
wiedniem ich ugrupowaniu, w syntetycznem wreszcie opa-
nowaniu koncepcyi, świadczącem o ujęciu nietylko cech
zewnętrznych, lecz i najgłębszej treści przedmiotu, wycho-
dzi na jaw człowiek myślący, pełny żywej, nieszablono-
wej erudycyi, interesujący się gorąco prądami umysłowemi
swej epoki, umiejący dotrzeć do ich głębi i własną drogę
sobie pośród nich utorować, jednem słowem, człowiek
wysoce kulturalny. Potwierdza to tylko, zresztą, wnioski,
jakie z poprzednio znanych o Janie Ziarnku szczegółów
wyprowadzić było nietrudno. O niektórych jego obra-
NIEZNANA RYCINA JANA ZIARNKA 417
zach, zastanawiających poniekąd samem podłożem ideo-
wem, wspominaliśmy już powyżej. Teraz dodamy tylko,
że działała tu może i dziedziczność, albo też pierwsze wy-
chowanie domowe, cała bowiem rodzina Ziamków, o ile
sądzić z wydobytych wzmianek biograficznych, była, zda
się, niezwykle inteligentna i twórcza. Z ojca, Marcina, za-
możnego mieszczanina, stolarza (mensator) z zawodu, po-
chodzą, oprócz naszego artysty, drugi z rzędu syn, Mar-
cin, również malarz (i to „sławny" — jak mówi spółczesny
lwowski Liber resignationum), oraz trzeci, Józef, domini-
kanin i profesor teologii we Lwowie, roku 161 1. Zresz-
tą, w owej epoce szeroka inteligencya i kulturalność nie
były u artystów plastyków zjawiskiem tak rządkiem jak
dzisiaj, niestety. W każdym razie miło jest stwierdzić,
że jeden z pierwszych pionierów naszej sztuki jawi się
odrazu z takim szlachetnym oblicza duchowego zarysem.
Z. P.
POWIEŚĆ TAJEMNA.
WIZYA.
. . . Potrząśniąiy gwałtownie za ramią.
Siadłem, potem oblany, na łożu
I ujrzałem w miesiącznem przestworzu
Twarz w turbanu djamentowej ramie . . .
Oliwkowa, smutna niewymownie.
Jakby życie z niej dawtw wyciekło . . .
Czarny zarost... brwi czarne, jak piekło
Oczy — czarno płomienne dwie głownie . . .
. . . Słyszę w duchu rozpaczne wołanie,
Jakby wzywał ratunku tonący . . .
Patrzą w czarnych płomieni otchłanie.
Jak słup lodu, ze zgrozy mdlejący , . .
Pali duszą wzrok sfinksa płonący
W djamentowym błyszczącym turbanie...
POWIEŚĆ TAJEMNA ^79
SFINKS.
. . . Jak baśniowe sezamy zielonego złota.
Lśnią tajemnie w księżycu świątyni pylony . . .
Patrzą w Otchłań, w twarz Sfinksa. Ramzete Szalony
W sercu, jak Nil, wylewa bezbrzeżna tęsknota . . .
Chciałbym w gwiazdy ulecieć tęsknemi ramiony...
1 Wiecznościbym czarne chciał przekroczyć wrota . . .
Moją duszą królewską Tajnia w prochu miota . . .
Lśnią tajemnie w księżycu świątyni pylony . . .
...W świątyni Izys ciemna śni w krepie zasłony . . .
Niema, mroczna, sfinksowa — tajemnie migota
Brylantowym sezamem Golkondy przyćmionej .. .
Lśni pustyni, piramid baśń zielonozłota . . .
W sercu, jak Nil, wylała bezbrzeżna tęsknota . . .
Lśnią tajemnie w księżycu świątyni pylony ...
420 CHIMERA
CZARNY SEZAM.
. .. W lśniących galeryach, w czarnym wykutych krysztale.
Płoną szkarłatnie - złote weneckie latarnie . . .
Ciążkie stropy, filary połyskują czarnie . . .
Lśnią w purpurze lamp czarne kryształowe sale . . .
W dyamenłowe podwoje tłum śklniący si^ garnie
Złotych karłów, koboldów, płynący omdlałe
W czarną paszczą Molocha, gdzie złote Baale
Lśnią łączami brylantów, zwisłemi ciąźarnie ...
. . . Złote karły, koboldy, karlice powabne.
Niemych złotych potworków umizgi niezgrabne
Nikną w czarnej pagodzie, błyszczącej tajemnie . . .
. . .A co które z widm złotych na migi zagabną.
Jak w malignie, w popłochu ucieka ode mnie.
Pogrążając sią w czarne kryształowe ciemnie...
POWIEŚĆ TAJEMNA
421
KAR ASTRALNY.
...W czarnej kamiennej masce, w łusce z zielonego złota,
Wpełzam śpiący po gzemsach czarnej sfinksowej katedry
Na jedną z wież potwornych, co śnią, jak potążne cedry.
Jak do magów -gwiazd ślepa, czarna, kamienna tąsknoła . . .
Jak zwinny tygrys, gną sią złotozielonemi biedry.
Żeby nie runąć w mroki, gdzie gród Sfinks sennie migota
Chińskich książyców tączą, lampami żądz Astarotha,
Czaszką ślepego Edypa, lśniącą przepaską Fedry . . .
. ..Po stromej tafli głazu wpełzłem na czarny szczyt wieży.
Zielonych szponów dyamentem ryjąc błyszczące rysy . . .
Kołują sennie na palcach . . . pode mną życie leży . . .
. . .Pokłon dają gwiazd magom tajnej pomroki Eblisy . . .
Eterem, pyłem kosmicznym kołują coraz szerzej...
Maska mi pąkła ! . . Runąłem w tączowe Sfinksa abyssy . . .
422 CHIMERA
ZWIERCIADŁO SZATANA.
. . . Jak szlifowany kryształ, piekielny, ognisty.
Płonie w czarnej mgle krwawe magiczne zwierciadło . . .
Zatopiłem wzrok chciwy w głąbią nieodgadłą,
W rozświetlonych perspektyw lśniące ametysty . . .
. . . Nagle zadrżałem . . . lico śmiertelnie mi zbladło . . .
Z przymgleń wybłysł Duch w szacie zielonej, falistej . . .
Po nim z harfą płomienną błysł upiór psalmisty . . .
I z kindżałem, wepchniętym w pierś, czarne widziadło . .
... Z lśniącej głębi mahatmów krwawego Ogrójca
Płynie w ogniu zwierciadła tajemnych widm trójca.
Patrząc na mnie z oddali ze smutnym wyrzutem . . .
. . . Chłoną widok ich, ducha własnego zabójca,
Z raną w sercu, z sumieniem na wieczność zatrułem.
Smagany Czarnej Jądzy ołowianym knutem . . .
TADEUSZOWI MICINSKIEMU
ten cykl przypisuję.
Wacław Wolski.
KAKTUSY.
Siedzieli przy fortepianie.
Ona grała. Grała wszystko, co jej na myśl przyszło,
preludya o łaskocących pluskach, nokturny pełne bezsen-
nej zadumy, mazurki opływające lekkiemi falami melodyi
tragiczne dreszcze duszy.
Bawiła się klawiszami, jak się bawią dzieci sznurka-
mi pereł — czasem umyślnie ciskała dysonans, by popsuć
przędzę dopiero wywołanego nastroju ; czasem nagle wpa-
dała w tempo pogrzebowego marsza, — ach, ale wtedy
miała łzy w oczach...
Twarz miała oprawną w rozwiewny puch jasnych
włosów — oczy świecące w niej, jak krople rosy w pil-
śniach złocistych mchów.
Twarz jej była jak harfa pajęcza, drżąca pod powie-
wami snów miłosnych...
Gdy dostrzegała, że jedyny jej słuchacz, mężczyzna
o licach Fauna, zbyt silnie odczuwał groźne chwilami za-
wodzenia strun — wypuszczała z rąk klawisze białe i prze-
424 CHIMERA
suwała mu po twarzy dłonie miękkie, kołysanek pełne
i wonne.
On wtedy zatrzymywał oddecti i był jak człowiek
usypiający... ♦
Potem dalej grała, usypiając i budząc swojego Fauna
naprzemiany.
Ze ścian nakrytycłi szafirami jedwabnych makat pa-
trzyły na nicłi ciekawie ibisy, wypukło złotem tiaftowane;
na wielkim dywanie, w pośrodku salonu, szeptał marmu-
rowy Neptun swe ciche pacierze — srebrnemi kroplami
fontanny...
Twarz brodatą na piersi pochylił i patrzał w wilgot-
ne zwierciadło wody...
W rogach komnaty stały ogromne kaktusy, o kształ-
tach długich, śliskich ryb, powiązanych płetwami, najeżo-
nych pancerzem kolców. Inne, jak młode delfiny, stające
na ogonach obok posągów klasycznych piękności z mar-
muru, wspinały się na kamienne ściany. Zimne, zielone
i mięsiste człony kwiatów miały w sobie coś tak brutal-
nego, że oczy Fauna, ledwie ich dotknąwszy, przeskaki-
wały co prędzej na ibisy złote, a z ibisów na krople ro-
sy dyamentowe, świecące w pilśniach złocistych mchów —
na oczy harfiarki . . .
Odjęła ręce od klawiszów białych.
Faun rzekł, jak umiał najciszej:
— Mówmy o miłości.
— Dobrze — odparła żartobliwie czarodziejka.
I poczęli mówić o miłości.
Faun mówił:
— Z kosmatej piersi zsunęło się serce moje pod sto-
py twe, serce w postaci purpurowego ptaka. Co zrobisz
z niem, królowo?
Ona odparła:
— Nie wiem.
KAKTUSY ^j
— Ogrodnik mówił mi, że ten kaktus o białym pącz-
ku rozkwitnie tej nocy, — wtedy pokocłiasz mnie.
— Może.
— Ogrodnik mówił mi, że ten kaktus o białym pącz-
ku okwitnie tej nocy, — wtedy porzucisz mnie . .
— Słucliaj, noc nadcłiodzi . . .
— Weź serce moje, serce w postaci purpurowego
ptaka.
— Oto je biorę — ptak usnął mi w dłoni . . .
— O zawieś na ustach dyademy milczenia i patrz
wraz ze mną w misteryum rozkwitu — oto nazywa się ten
pączek królową jednej nocy ...
— Cisza mnie pochłania . . .
— Królowa jednej nocy nie doczeka świtu — miłość
twoja jest jak ta królowa — kochasz mnie, wyrosłaś na
potwornych płatach mego życia — ono jest kaktusem —
ty — kwiat kaktusa biały... — Co będzie jutro? ibisy zo-
baczą płaszcz podarty królowej, a purpurowy ptak spad-
nie na niego martwy. — Przemów!..
— Unosi mię fantazyi zwierciadlany świat, moja po-
stać odbija się stukrotnie w srebrzystych szybach, a każ-
de odbicie ma inną twarz.
— Szybujesz po uczucia drodze mlecznej, jak płocha
gondola, — gdzie port twój, gdzie twój port, królowo?
— Czy widzisz — kwiatek rozchyla rąbki białe ?
— Więc kochasz Fauna !
— Fantazya błędnych gwiazd zawiodła mnie przed
oczy twoje.
— A one tylko spojrzeniami śpiewać umieją, — za-
klęć zawiłe tajemnice leżą na ręku kapłanów. Nie mo-
gę zakląć ciebie . . .
— Uwodzisz mnie. Faunie !
— Należysz do mnie, królowo jednej nocy.
— Bogatsze, niż myśUsz, są usta moje.
426 CHIMERA
— Wypalę ci na nich niestarte piętno pocałunku.
— Młodość moja wróci im urok świeżości...
— O kwiecie cudowny, stój, oto dosiągłeś wyżyn
swej krasy . . .
— Pieśni twoje piękne, upajasz mnie liaszyszem słów. . .
— Pieśń płynie z ciebie, ja jestem tylko twem echem
stukrotnem . . .
— Wykradłeś tajemnicę trzcinom modrego jeziora...
— Ty jesteś niewidzialną dłonią, która je trąca...
— Przybierasz postać anioła, jakim byłeś dawniej...
— Wezmę znów postać Fauna, skoro okwitnie mi-
łość twa.
— Smutek twój zjednywa ci serce moje ...
— Ibisy zadumane stoją...
— Przycicha Neptun w melodyach srebrnej fontanny. . .
— Widziałem cię, gdyś była kwiatem.
— Nikt nie śmiał spojrzeć na mnie . . .
— Roje motyli tęczowych klęczały u twoich stóp.
— Byłam królewną zamkniętego ogrodu.
— Twoje ciało kwitnęło na wonnej grzędzie.
— Miłość moja kwitnie dziś na płatach kaktusa.
— Wytrysnęłaś ze mnie, jak źródło ze skały.
— Powrócę w głębiny skał odrodzona.
— Zatrzymaj pogoń gwiazd, niech noc zatrzyma swój
oddech przyśpieszona'' . .
— Nie w mojej mocy kreślić planetom metę.
— Patrz, jak w twych rękach drży mego serca pur-
purowy kwiat . . .
— Truje go oddech przedświtu, królowa jednej no-
cy rozwiewa biały płaszcz... Oto zasmucił się pierwszy
jej listek.
— Na twarzy Fauna połóż twoich dłoni pieczęcie
senne.
— Sen ci oszczędzi rozpaczy konania . . .
KAKTUSY ^2^
— Na ustach skazanego na krótki szał złóż pocału-
nek, kaktusów królowo...
— Niecliaj ci starczy . , ,
— Mdlejące listki poprzez sen czuję . . .
— Niechaj me usta sny twe ukołyszą...
— Ibisy stoją nieme, wielbiąc czar twego ciała. Nep-
tun odrzucił muszlę od ust.
— Pij pocałunków mych ostatnie krople . . .
— Mdleje miłości twej kwiat... królowa mdleje...
— Szyderczy świt zagląda w oczy twoje . . .
— Czy widzisz, patrz, ten biały kwiat. . . miłości two-
jej znamię . . . rozpadł się w biały gruz — a purpurowy
ptak upadł nań martwy — ibisy przerażone na płaszcz
podarty królowej patrzą. Faun musi patrzeć w przepast-
ny serca grób.
Czarodziejka zaśmiała się żartobliwie, a Faun rzekł,
jak umiał najciszej:
— Przestańmy mówić o miłości.
Ona odparła:
— Dobrze.. . /
Wróciła do klawikordu i grała wszj^stko, co jej na
myśl przyszło; preludya o łaskocących pluskach, noktur-
ny pełne bezsennej zadumy, mazurki opływające lekkiemi
falami melodyi tragiczne dreszcze duszy...
Kiedy widziała, że jedyny jej słuchacz, mężczyzna
o licach Fauna, zbyt silnie odczuwał groźne chwilami za-
wodzenia strun — wypuszczała z rąk klawisze białe i prze-
suwała mu po twarzy dłonie miękkie, kołysanek pełne
i wonne...
On wtedy zatrzym3rwał oddech i był jak człowiek
usypiający.
Potem grała dalej, usypiając i budząc swego Fauna
naprzemiany...
Kazimierz Lewandowski.
Kronika miesięczna.
GLOSSY.
W£QkSl o ld.6C. Dziś, gdy posucha w dziedzinie pu-
blicystyki naszej staje się jawną nawet dla najgorliwszych jej przy-
jaciół, gdy na tych polach wysychają stale, choć powoli, wszystkie
źródła głębszej myśli, — hałasy wszczynane w dziennikarskich młynach
mają, zda się, na celu wyłącznie już tylko uspokojenie sennych i opie-
sz^ych, że mogą i nadal drzemać spokojnie, bo choć siewców
zbraknie, młynarz przecie czuwa.
Ale i siewce są przecie ! . . Oto jest jeden wielki i tylu mniej-
szych, — numery : pierwszy, drugi, trzeci i dziesiąty; lub, jeśli kto
woli : jeden niewielki oraz tamci inni : zero, dziesięć, trzy, dwa i je-
den. — Gdy, mimo posuchy ogólnej na jałowych piaskach mazowiec-
kich, młode siejby w estetycznych „ogródkach" wschodzą tak bujnie,
strzelają tak wysoko, któżby się troskał o przyszłość, ktoby myślał
o tem, aby siejby one wykłosiły się ziarnisto, bogato i zasiewnie dla
tych innych „ogródków", które w sumie tworzą „ogródek" polskiej
kultury. Są przecie, są talenty! można je przestawiać, przekładać,
tasować. Zgoła dla każdego temperamentu i wieku da się ułożyć
stosowny szereg. Więc po co się troskać o przyszłość? po co aż
hen zdaleka sztuczne nawozy sprowadzać? (Po co nam np. „tłó-
maczenia! ciągłe tylko tłómaczenia ! " i rozprawy o zagranicznych
GLOSSY
429
autorach? Wszakże nie brak utworów własnych, „oryginalnych", talen-
tów „z rozmachem" o warszawskiej kulturze ?) Ważniejszą stokroć rze-
czą jest ruch umysłów wywołany polemiką dziennikarską, oraz deU-
beracye, na czyje to lekkie barki mają złożyć czytelnicy kuryerków
dziedzictwo najstarszej literatury słowiańskiej. Wszakże nigdy nie
było takiej obfitości kandydatów do stanowisk czołowych, buław
przodowniczych oraz godności hetmańskich. Wczoraj zaledwie zde-
tronizowano, a już nazajutrz o świcie, pierwszego dnia demokratycz-
nej repubUki w literaturze, odczuto piekącą potrzebę restauracyi mo-
narchicznej. Dawniej . . .
O, dawniej było co najmniej tyleż pługów i lemieszy na du-
chowych niwach, ile talentów. A że i borów jeszcze nie trzebiono,
więc i rzeki były szersze, i strumienie bardziej bystre, i rosy żyźniej-
sze, i deszcze obfitsze. I oracze nawet byli czcigodni, i karczowni-
cy niebyłe jacy.
Ale młynarza nie znano!
Ztąd nieład... Niejeden siewca przeszedł niepostrzeżenie,
niejeden rzucił swe ziarna między zielsko, niejeden dłoń szczodrą
nad bagniskiem otworzył, nierzadki w trzęsawisku zaton^. Tamci
w śmiertelnym uporze obsiewali skały, inni wreszcie, mając pełne
sakwy płodnego zasiewu, imaU się wprzódy karczy i chwastów
i, zamiast być gospodarzami przyszłych spichlerzy, zasłużyli sobie za-
ledwie na wspomnienie wyrobników.
Ponieważ młynarza nie znano 1
Nie było publiczności — szerokiej, oraz sławy — dziennikar-
skiej, brakło żywego zaciekawienia ogółu, tego ruchu umysłów (czy
też w umysłach), co, uprzedzając dostały owoc życiowej pracy, kon-
troluje przydrożnie ruchy i gesty swych wybrańców, baczy pilnie,
czy są aby dosyć moralni, wypłacalni i płciowo grzeczni, łechce ich
próżnością, popycha do kabotynizmu, wreszcie szczuje do „szla-
chetnego" współzawodnictwa. Nie było zgoła tej rozpróżniaczonej
myślowo gawiedzi, która bez dziennika myśleć nie umie, bez pole-
miki zapłonąć do niczego nie potrafi, zaś w dzienniku i w polemice
gubi rychło skąpe ziarenka idei i widzi już tylko grymasy oraz
ułomności własne na twarzach swych popularnych znanych lub
sławnych.
Nie było tego speculum miracułosum prasy, co tak przedziw-
nie schlebiać potrafi, tego czarodziejskiego zwierciadła Shehereza-
dy, w którem pospolity jumik widzi się nagle na Parnasie w świą-
teczny dzień rui olimpijskiej w miłem towarzystwie panów poetów;
4^0 CHIMERA
pospolity szakal czuje się równie groźnym, równie zagadkowym
i „etycznie monstrualnym" jak — europejski poeta, którego wizerun-
kiem schlebia mu zwierciadło ; pospolite nic, pospolita płytkość i sob-
kostwo polskiego filistra dostrzega, że z jego bezkształtnego ducha
dała się wykroić mocno narysowana postać „Połanieckiego" ; już się
widzi z nim razem w zwierciedle: rączka w rączkę, serce w serce,
już sobie weksle wzajemnie protestują, już dzięki temu kochanemu
Połanieckiemu czuje się polski filister spokrewnionym z całym sze-
regiem posągów, zgoła z całą tą dawniejszą, wielką i szczerą twór-
czością bohaterskiego epika . . .
Dzięki wytrwałym i celowym wysiłkom prasy nastąpiło wresz-
cie upragnione zbliżenie między popularnymi i sławnymi oraz tymi,
co popularność i sławę rozdają, między twórcami a „naszą publicz-
nością", zbliżenie w wartości i godności wzajemnej, zadzierzgnięcie
serdecznego węzła ludzkich ułomności i płaskości życiowych.
Wszystka pognębiona życiem mierność, głucho przetrawiająca
w sobie bolesną świadomość, że gdzieś po za duszną atmosferą jego
życia i myśli jest oddech szerszy, pierś wolniejsza, lotność ducha
większa, — cała ta pełna żalu, goryczy i nieświadomej zawiści więk-
szość została nagle wprowadzoną w niebywały ruch umysłowy, —
gdyż oto poeci sobie wymyślają, dziennikarze się biją. „O co im
idzie?" — zainteresował się wreszcie filister. — „o poezyę?" I w da-
nych okolicznościach wnioskując zupełnie słusznie, czuje się filister
wprost powołanym do roli arbitra, nieomal wezwanym do wyrzecze-
nia ostatniego słowa, do tworzenia mierników wartości duchowych.
I oto nastała dla niego chwila odwetu.
Głośne a natarczywe hołdy oddawane wszelkiej wartości uzna-
nej i opieczętowanej przez powszechną sławę, przy równoczesnej,
złej, a zjadliwej niechęci wobec wszystkiego, czego jeszcze powszech-
ne uznanie nie broni, — stanowią, według Szopenhauera, nietylko
dowód nieudolności sądu, lecz wprost wymowne świadectwo niena-
wiści do wszystkich bez wyjątku objawów duchowej kultury. Zem-
sta mierności, zatamowana w jednym kierunku, składa tern gorliw-
sze hołdy i czołobitności w jedną strona, z im większą pasyą zamie-
rza uderzyć w inną. Są to dwie strony tego samego medalu —
a w dziejach naszej publicystyki zwie się to walką ideową.
Wolnemi kroki wlokła się dawniej sława za duchowym czy*
nem. Wędrowała długiemi szlaki skupienia od furty do furty klasz-
ternej, od dworu do dworu szlacheckiego, przechodziła z ust cichych
GLOSSY ^jj
do uszu samotnych, z gorącego serca do niespokojnej myśli, z celi
i księgi mniszej w hardą głowę pana i w kamienną głąb' jego zam-
czyska. Z tej wyży roznosiły ją wszerz niespokojne duchy, ludz-
kiej myśh landsknechty wędrowne; o tę pochodnię na skale zapa-
li się duch lotny, niósł błyski a olśnienia w owe tajemnicze mroki
średniowiecza, co w tak pulsującem, gorączkowem natężeniu ocze-
kiwały nowych tajemnic i nowych objawień.
I promieniała myśl ludzka bardzo powoli, lecz coraz to silniej,^
coraz to goręcej, coraz to jawniej... Już nie pielgrzymowała boso,
a żebrem od furty do furty, od pana do pana, już ramiona opie-
kuńcze gdzieś znalazła, już miecze gdzieś ukuła, już światow^-m
potęgom niewidomy wróg na granicach stawał. Spalona na stosie,
zmartwychwstawała w potępieńczych norach tajemniczych magów
i wiodła żywot upiorny przy tyglach, księgach, czerepach przedpo-
topowych i krwi niemowlęcej, w których tkwi magiczna władza nie-
zniszczalności. I niosła ze sobą ta myśl upiorna czyścowych mąk
truciznę, gdy osiadała zwątpieniem na białych czołach niemych za-
myśleńców, co w południową ciszę i święty chłód katedry z myślą
własną borykać się chadzali.
Bo ciche były i samotne te krwawe poboje i śmiertelne zwy-
cięztwa walk ideowych. Tylko pod błogosławieństwem wielkiego
skupienia opadało z każdej myśli to wszystko, co w nią wszczepił
żywot codzienny: wszelka małość, przyziemność, wszelki fałsz bez-
wiedny i wszystek brud ludzki. Tylko to światło, co się przesączy-
ło przez barwne witraże, przez okna marzeń i tęsknot, nieciła
w myślach ruchliwy niepokój; tylko te cienie głębokie w dalekich
mrokach naw kościelnych dawały przeczucie tajemnic nieznanych;
tylko wiara w moc szczerego wysiłku, a nienawiść wszelkiej
obłudy duchowej, wszelkiego fałszu zyskownego, ta wiara i niena-
wiść przepalająca trzewia dawała niewzruszoną pewność nowych
objawień ; zaś ta strzelistość potężnych kolumn hen aż pod ostre łuki
gotyckiego sklepienia rzucała ducha wzwyż, a myślom w ekstazie
serdecznej aż pod to sklepienie wybujałym przesyłały ramiona
krzyża błogosławieństwo pokory wraz z mniszym żarem poświęceń.
Bo na szczycie prawego skupienia rodziła się w on czas myślom ta
pewność, która graniczy z objawieniem, oraz ten poryw bezgranicz-
ny, co krzyża swego woła.
A taki zamyśleniec albo posadami katedry wstrząsnął i wie-
kową myśl ludzką pod stopy sobie obalił, albo sam runąć musiał...
Lecz zanim się wawrzyn na jego krzewie uliścił,już czaszka w gro-
4^2 CHIMERA
bie dawno zbielała: st^a się dość czystą, w miarą dostojną, aby na
białe czoło przyjąć — i wtedy jeszcze zbyt krucłiy — wieniec sławy.
W dziejacli ducŁia ludzkiego zwie się to: walką o ideą.
Tredecim.
POWIEŚĆ.
K. Tetmajer. Na skalnem podhalu. I i II. Geb. i Wolff. — W."Gomulicki. Miecz
i łokieć. Geb. i Wolff. — E. Orzeszkowa. Przędze. Geb. i Wolff. — M. Konopnicka.
Moi znajomi. Geb. i Wolff. — J. Weyssenhof. Za błękitami. Geb. i Wolff. — J. Weys-
senhof. Zaręczyny Jana Bełzkiego. Geb. i Wolff. — W. Morris. Wieści znikąd.
Lwów. H. .\ltenberg. — B. Jaxa Ronikier. Promienna toń. Bibl. Dz. Wyb. — Nowele
amerykańskie. Bibl. Dz. Wyb. — A. Miecznik. Historya o królewiczu Milanie. Jan
Fiszer. — F. Brodowski. Chwile. Geb. i Wolff. — J. K. Jerome. Dziennik wycieczki
do Oberammergau. Bibl. Dz. Wyb. — P. .\ltenberg. Jak ja to widzę. i. Fiszer.—
Conan Doyle. Pies Baskerville'ów. BibL Dz. Wyb. — A. Miecznik. Cztery dni.
BibL Dz. Wyb. — Vera. Jedna dla wielu. J. Fiszer. — M. Domańska. Cicha moc.
Bibl. Dz. Wyb — E. Jeleńska. Z miłości. Geb. i Wolff. — Ire ad SoL Ołód życia.
SkŁ gł. w Księg. Nauk. — W. Weresajew. Na bezdrożu. Lwów. H. .\ltenberg.
Na skalnem podhalu — przez Kazimierza Tetmajera. Chociaż-
byśmy rzeczywistość mieli przed oczyma najbliżej, mało co dojrzy-
my, jeśli dusza gdzieindziej polata, albo i zgoła drzemie ; i naodwrót :
wyobraźnia, owa dusza twórcy, tęsknotami widzenia rzeczy takiej
a takiej podżegana, dojrzy ją nawet w ciemnościach, nawet po przez
pyły realne i szare. Poety niezadowalnia rzeczyw^istość nigdy. Jest
on jak morze w dal jakowąś śpieszące, rozkołysane; a jeśli na spo-
czynek się złasiwszy, wpełznie w jakowy przesmyk płytki lub na
mieliznę, wtedy tęchnie i butwieje; aż znów pragnieniem czystych
głębin targnięte, porzuca miałkości brzeżne i w rozfalowaniu górnem
szumi a śpiewa. Takim powrotem ku niezadowoleniu, takim oder-
waniem się od szarzyzny i zdawkowości życiowej, taką ucieczką
w czyste powietrzne turnie i we wirchy smrekowe wyobraźni sotnje —
jak mówi góral — oba cykle : Na skalnem podhalu. Jest to wspaniałe
uchwycenie wizyj błąkającego się po trzebieżach dzisiejszych, za-
mierzchłego eposu góralskiego. Pod twórczem tchnieniem poety
„zaumarłe" wstają: krzepkie juhasy, śmigłe a lotne, co idąc perci
pod kyrpcami nie czują; „robsice" gibkie, w lesie rozmiłowane,
a leśnego śrutem po kolanach częstować rade, albo go mrówkom na
pożarcie związanego dawać; zbójniki harde, zbyć życia dla honor-
ności gotowe ; zbójniczki żebra chłopom łamiące z kochania albo ich,
jako orlice ścierw, między siebie rozszarpujące; lasy wybujałe.
POWIEŚĆ ^^^
w „plątowiska" „zbutwieliny" i „spróchlizny" opatulone i wystrzela-
jące ku chmurom a „przihlebne ku tobie, jako basy ku gęślom"...
Wszystko to dyszy żywicą, na mchach z miłości omdlewa, hula, mor-
duje, gra na „fujerach" i skrzypkach, tętni wolnością, rozrostem się
pręży, nieokiełznaniem kipi — dzikie, wyniosłe lub zaprzepadłe, jak
doUny, jak hale, jak upłazy, jak przepaście górskie. — Autor miłuje
Tatry i miłuje też słowo je malujące. Pieści się niem jak malarz
farbą, której kolor i zapach olejny wchłania, zanim ją nałoży; dba
i troska się o to, aby, co malować chce, pachniało namalowane ; i sy-
pie obrazami z bogatej fantazyi czerpanemi, aż spiętrzy się, nakształt
gór, hnia opowieściowa i — czaruje, albo się jak las ugina szumiący,
albo jak woda źródlana bulka i szemrze, albo jak wicher się po ha-
lach i żlebach szamota.
Miecz i Łokieć — przez Wiktora Gomulickiego. Obrazy dwo-
ru króla Zygmunta III-go, z niziołkami, saltami, krotochwilami we-
sołemi i tragicznemi, z astrologią, z włoskością, z jezuityzmem, z in-
kwizycyą, z modlitwą i z cichą rozpustą jako też jawną; obrazy
starej Warszawy, z jej architektoniką ulic, placów, wież, baszt, mu-
rów i kamienic; obrazy sejmu, z marszałkowskiem oczyszczaniem
miasta, wyznaczaniem gospód, pychą, bogactwem i warcholską buń-
czucznością szlachty, ustanawiającej prawo i tuż je gwałcącej ; obra-
zy mieszczaństwa, które aczkolwiek złotem i krwią obywatelską sy-
ciło organizm ojczyzny, wycieńczany kosztownem tuczeniem bene-
natów, przez tych ostatnich na równi z paryasami było poniewie-
rane; obrazy nieładu i rabuśnictwa społecznego, gdzie szlachta łą-
czyła się z motłochem ; obrazy starć bratoswarnych (rokosz Zebrzy-
dowski) i obraz bitwy Chocimskiej (na pociechę). Wszystkich tych
obrazów barwność przesuwa autor z wielkiem poczuciem artysty
rozmiłowanego w zabytkach epoki. Dlatego snadź tło wypadków
oddane jest doskonale, doskonalej nipże niźli sama intryga powieś-
ciowa, a szczególniej niżli batalistyczna część powieści. Dzięki je-
dnakże takiemu ustosunkowaniu, o ile powieść traci cokolwiek na
militamości, o tyle zyskuje jako pełniejszy daleko wizerunek epoki,
w której przecie nie same jeno szable i kieUchy dzwonią, ale
jeszcze coś niecoś i z poezyi i z cywilnych obyczajów, bodaj że je-
no wśród mieszczan, warte. Tylko te ustępy, w których autor prze-
staje niby rzecz sam widzieć, przybiera ton dobrodusznego, naucza-
jącego lub moralizującego gawędziarza i wyrywa nas niejako z za-
czytania, z zapatrzenia — ustępy takie musimy do ujemności zaHczyć.
Przędze — przez Elizę Orzeszkową. Zawiódłby się, ktoby
chciał -w Przędzach szukać dawnej świetności stylu Orzeszkowej, —
434
CHIMERA
tego stylu, co z bacznym objektywizmem, z przenikliwą troską w wy-
borze szczegółów, z zapomnieniem o sobie najzupełniejszem, oddaje
się rozpatrywaniu realnego życia, aby z niego syntezę obrazową,
która czytelnika duszę sama przez się porusza i zachwyca, wydo-
być, — tego stylu, który, fantazyi za rylec służąc, giętkiem jest wi-
zyjności jej twórczej narzędziem. Wprawdzie i tu czasem autorka
swoim pietystycznym względom dla realnego życia umie dać prze-
konywającą formę, umie to życie jakąś duchową owiać atmosferą,
która zwątpiałego o realizmów dostojności może z niemi na pewien
czas godzić; tu i ówdzie zdarzają się momenty wyższego znaku na-
wet, w których autorka wznosi się nad onemi realizmami, usposabia
nas do spoglądania na nie z góry a miłosiernie i przebaczająco ; nie-
kiedy reaUzm niby kamień drogi z umiejętnością i powagą rznię-
ty zapromienieje ; niekiedy fantazya błyskami żyjącą wizyę praw-
dy uwypukli : ale są to chwile już, które w zmęczonej szarości
krótko migocą. Jej realizm (Z pyłów przydrożnych) zazbyt już
przepoetyzowany ; jej fantazya poetyczna (Z fantazyi) za mało już
realna. Tylko pozostał język czysty, ale zwiędły jakoby i blado po-
ruszający się na temat zakochanych i szlachetnych szwaczek, mebli
spróchniałych w schludnie maglowanych pokrowcach, empire'u zbut-
wiałego i ślepych słowików. Melancholia izby czeladnej (Cień) smut-
na jest, ale nie wzrusza, jakby tego autorka chciała. I trudne też
już kwestowanie z czytelnika rzewności dla prawno-etycznych za-
gadnień (Chochlik - Psotnik), tak, jak ją się za czasów Mejera Ezofo-
wicza z dużym wdziękiem dla rasowo - społecznych pytań kwestowało.
Moi znajomi — przez Maryę Konopnicką. „ . . . wy, proste du-
sze, com was znalazła, jak się skarb znajduje", — mówi autorka do
swoich znajomych. Są to przeważnie osobistości odszukane przez
nią w skarbach własnych wspomnień — wspomnień z tych czasów,
kiedy to się chwyta wrażenia jąk dziecko barwy i zabawki, jak win-
na jagoda słońce ; chwyta się je i chowa, niby w skarbnicy własnej,
nikomu niewiadomej — w zapomnieniu. A potem, wśród „zawie-
ruch życiowych", kiedy dnem duszy tęsknica burzliwa zakołysze,
wtedy z jej głębi wypływają na wierzch i dzwonią te wibracye po-
zapominanych, potopionych wrażeń chmurnych i radosnych, cierp-
kich i słodkich. Poezya je chwyta i utrwala i daje im zdolność roz-
kołysywania dusz im pokrewnych. A zdolność ta nie w samym
objekcie wspomnienia leży, tylko w tej najsubjektywniejszej, najbar-
dziej indywidualnej, egoistycznej potrzebie widzenia rzeczy taką, aby
oczywistość jej równała się życiu, temu samemu życiu, co w skarb-
nicy nieświadomej zaumarłe leżało. Dlatego w tych opowiadaniach,
POWIEŚĆ
4)5
gdzie autorce, bądź z pobudek tendencyjnych (W Winiarskim forcie)^
bądź z ch^ci „zrobienia" rzeczy wzruszającej (Martwa natura, Urha-
nowa, Morze, Ksawery, Józik Srokacz), — o przedmiot sam chodzi,
o fabułę, o temat, o zdarzenie : tam wskrzeszane to życie nie wskrze-
sa. Natomiast — gdzie Konopnicka daje się unieść czystemu uko-
chaniu prawdy, tej prawdziwej, bez samobałamutnych udawań t. z.
serca, bez obłudnej czułości, bez sztucznego humoru, bez patosu
i deklamacyi : tam wszędzie poetyczne piękno wcielone daje, i z niem
już bez wszelkich pobocznych uwag autorskich, bez wskazań i do-
powiedzeń, bardzo przyjemnie obcować możemy. I obcujemy:
i z Młynem starym, i z Moją cioteczką, i z Maryśką, i z Banasiową,
i z Anusią, i z Lalkami moich dzieci (nadzwyczaj przyjemne obco-
wanie), i z Cmentarzem, który autorka kwiatami słów śUcznie umai-
ła i na samym go (jak przystoi cmentarzom) położyła końcu.
Za błękitami — przez Józefa Weyssenhoffa. Autor umiejętnie
i z dobrym smakiem zaszczepia swojej powieści owo pogodne, wy-
rozumiałe i grzeczne usposobienie, przy którem się ze spożywczych
dóbr ziemskich najlepiej korzysta i przy którem wiara w te dobre
rzeczy rośnie, rośnie. A rzeczy dobre w społeczeństwie są. Są
dobre włości ze staremi ogrodami, gdzie trafiają się i modrzewie;
jest dobra młodość, „ładnie ogorzała", krzepko lgnąca do spódniczek,
co z sił zbytkiem tak licuje i tyle daje społecznego szczęścia; są
dobre „usta czerwone i mokre" satumalicznie ; są nawet dziwacy, któ-
rzy, dla wątłej konsystencyi nie mogąc tej „bardzo mojej" z mokre-
mi ustami znaleźć i do niej bardzo przylgnąć, zapisują swe dobre
włości z modrzewiami rywalom do lgnięcia wprawniejszym. Z tych
i tym podobnych rzeczy dobrych autor wydyma ładne, w dobrym
guście naczyńko błękitne, za błękitne, i już go pogłębieniami nie wy-
krytycznia, aby nie prysło, bo jużby nie mogh gasić z niego prag-
nień i „pocieszać się" ci zwłaszcza, którzy nigdy nie bywali zmar-
twieni.
Zaręczyny Jana Bełzkiego — przez Józefa Weyssenhoffa. Tak
łatwo byłoby autorowi zerwać z dziedziną jałowych pozorów ! Dość
ma po temu uświadomień, lecz za mało dobrej woli. "Wolę więzi
indolencya i nawyk do galanteryi; zostaje sama dobroć. Przez do-
broć autor stwarza fikcyjne dodatniości tak zwanego wielkiego świa-
ta, wielkiego jedynie przez to, że funkcye fizyologiczne ubiera w spo-
łeczną ideałowość. Funkcye te mają co prawda charakter ogólno
ludzki, ale w kosmopolityzmie tym nic wielkiego niema. Im bar-
dziej to idealizować i przystrajać, tem gorsza robi się z tego kary-
katura. Narzeczony Bełzki, mimo że pisze dziennik z analizami
43(> CHIMERA
(których najwyższym tonem byłaby „płoszowskość") ; mimo że chce
w narzeczonej swej, wielkostawowej łabędzicy, znaleźć tę „najbar-
dziej moją" (szczytem mojości jest znów, jak wiadomo, mojość „po-
łaniecka") ; mimo że w końcu i tego się wyrzeka, mimo że się w nim
miłość, jako cel ostateczny, zachwiewa; mimo że mu autor, po ana-
litycznych podróżach, do „skiby czarnej" sakramentalnie wzdychać
rozkazuje : — jest sobie ograniczonym (mimo zagraniczność), nie pa-
nującym nad sobą i niekonsekwentnym panem. Chce, naprzykład
żeby mu narzeczona owa była „osłodą świata", a gdy narzeczona
istotnie osłodą świata (otańcowującego ją oraz omuskującego białe
puchy jej ramion) jest, to się gniewa i robi zabójstwa pojedynkowe.
Wieści z Nikąd — przez Williama Morris'a. Estetyk angielski
usypia na lat tysiąc i budzi się w epoce szczęśliwego jakoby roz-
wiązania dzisiejszą ludzkość trapiących zagadnień. Jest to epoka,
w której wszyscy ludzie są dobrze zbudowani, mocni, piękni, grzecz-
ni i wytworni; epoka, w której nie znają pieniędzy i pracy zarob-
kowej, ponieważ wszystkie czynności, społeczeństwu do najwygod-
niejszego życia potrzebne, spełniane są przez ludzi z własnej ochoty
i z najwyższą przyjemnością; praca nie jest obowiązkiem, lecz jakby
sportem rozwijającym harmonijnie siły i zdolności; jest to epoka,
w której świadczenie sobie usług ludzie uważają za źródło najżyw-
szej rozkoszy, — epoka, w której indywidualna swoboda nie jest krę-
powana, bo wszyscy wierzą, iż ktoś tern jest dla wszystkich poży-
teczniejszy, im bardziej indywidualnie potrafił rozwinąć swój talent,
talent, którego wszystka dążność skierowana jest ku mocy i pięknu. . .
Juści że to same rojenia utopijne. Ale, doprawdy, milej je z auto-
rem roić, niźli zajmować umysł realnemi opisami społeczeństwa co-
dziennego, w którem ten tamtemu bok rozpruł, ów oszukał, ten
zgwałcił lub uciemiężył. Morris, jako twórca artystyczny, jest żaden.
Stwierdza i rozprawia, lecz nie ożywia. Jest przytem po angielsku
rzetelny i, chcąc tę błogosławioną przyszłość wiernie opisać, a nawet
niejako dać praktycznego urzeczywistnienia jej wzory, staje się roz-
wlekłym i gadatliwym. Ta wadliwość, już w angliku ciężka, przez
barbarzyńskie, duch języka przeokropnie gwałcące tiómaczenie sto
razy się wypotwornia.
Promienna toń — przez Bogdana Jaxę - Ronikiera. Lawirowa-
nie po Cote d'Azur z dużem marnotrawstwem czasu i z małym dla
czytelnika pożytkiem i zabawą — lawirowanie z aparatem migawko-
wym, z busolą dobrego tonu, z nadętym żaglem zarozumiałości,
i z dobremi chęciami zapewne, ale które w braku sił odpowiednich
dają w rezultacie pretensyonalny, bez żywszego, szczerszego drgnie-
POWIEŚĆ
437
nia myśli czy uczucia, swojsko - kosmopolityczny konglomerat mi-
gawkowych rozmów, rozmówek, uwag banalnych, porównań wy-
prz^ych, sytuacyj dziennikarskich, figur i figurek, różniących się
tylko nazwiskiem, deseniem garniturów, adresem hotelowym, gustem
do tej lub owej potrawy, tego lub owego wina, tego lub tamtego
wymiaru biustów i koloru fryzur kobiecych. Czasem mignie aluzyj-
ka, że to i owo się zna lepiej, bliżej, ciekawiej, ale o tem pisać nie
wypada chyba, boć przecie nie o wszystkiem można pisać: czemby
żył człowiek, gdyby wszystko, co ciekawsze, tylko opisywał? Czy
jednak ta powściągliwość nie szkodzi literaturze? Altenberg Piotr
jest sumienniejszy. Choć dużo, dużo kropek używa, jednak zawsze
jeszcze sporo tych migań pomiędzy halkami i spódnicami widzieć
czytelnikowi daje; nawet z pewnym tonem umie to połączyć, który
nastrojowo podnieca — czytelników z Herren-gasse.
Nowele amerykańskie — nagrodzone na konkursie. Oto treść
jednej z nowel, p. t. Tajemnicsa kartka. Pewnemu Amerykaninowi,
który nie umiejąc po francusku przybył do Folies Bergeres, jakaś
piękna dama rzuciła na stolik kartkę i odeszła. Amerykanin chce,
by mu ktoś przetłumaczył treść kartki. Ale wszyscy, do których
się zwraca, po przeczytaniu kartki, zrywają z nim, wyrzucają go
z hotelów, nawet z granic Francyi ; żona go opuszcza, przyjaciel się
go wyrzeka. Nakoniec Amerykanin przydybuje gdzieś^ową damę,
chce od niej wyjaśnień, ale dama natychmiast umiera; z kartki zaś
znika wszelki ślad pisma. Nic więcej. Wszystko opowiedziane to-
nem trzecioklasisty na temat: jak spędziłem wakacye? Nagroda —
dwieście czy trzysta funtów. — Któżby podjął tak cenno- ważkie wy-
dawnictwo, jeśli nie „BibUoteka dzieł wyborowych", dbająca narów-
ni z dziennikiem od faiłs divers o popularny dochód i „chwilową
rozrywkę" popularnego czytelnika. Ale czy bibUoteka dzieł chwilo-
wo rozrywających zdaje sobie sprawę, że bodaj najpopularniejszy
czytelnik taką nowelą się nie rozerwie. Tłómaczenie, też niewe-
sołe, ma takie miejsca: „obdarzony wszystkiemi darami". Tłómacz-
ka obdarzona darem kakofonii widać. Tak, „są rzeczy tak zabawne,
że przechodzą granice śmiechu i nabierają powagi" — jak powiada
inna z tychże nowel (nagroda dwieście funtów).
Historya o Królewiczu Milanie — przez Antoniego Miecznika.
„Poznanie niemiłe człowiekowi, bo go przekonywa o próżności za-
biegów i skłania do usunięcia się w krainę innego bytu". Zapewne.
„Utrapienie ducha jest początkiem odnowienia i oczyszczenia czło-
wieka". Zapewne. „Czem jest życie? Ułudą". Zapewne. Ale
w stan usposabiający do przyjęcia tych zapatrywań historya o króle-
4)8 CHIMERA
wiczu wyżej wymienionym nie wprowadza. Ku przeciwnemu bie-
gunowi, na którymby Maja — rozkosz tej ułudy życiowej, w posta-
ci jakiejś niesłychanie ponętnej siedziała, o utratę zbawienia przy-
prawiając, królewicz Milan też nie nakłania. Historya jest za
ogólnikowa, za kobieco bezbarwna. Słowa tu, jak te kamyki
wodą zaokrąglone, opłókane z kantów i z ostrości pierwołom-
nych. Takiemi nawet kamienowanieby nie raniło. Kapłanka Mai
naprzykład ma za c^ą charakterystykę i ozdobę od autora epitet
„piękna dziewica'^. Dawno już, dawno, kiedy to wyraz „dziewica"
dość było wymówić, aby zaszło coś niepokalanego. W dzisiejszych
czasach podniszczyła się już dziewiczość, zokrąglała, zogólniała, stłu-
miła się tak, że nie zaszkodziłoby autorowi dodać, jako jest z tą dzie-
wicą, co ją nam a raczej na pokusę królewiczowi pokazuje. „Dzie-
wica" powiedział i zbył kłopotu. A czytelnik głowi się, jak ten Ame-
rykanin z noweli nagrodzonej nad tajemniczą kartką, i zmuszony na
własną rękę doszukiwać się takiej dziewiczości, któraby potrafiła
królewiczów z drogi utrapień duchowych sprowadzić, sam się de-
morahzuje. A wszakże nie tego chyba chciał autor?
Chwile — przez Feliksa Brodowskiego. Niekiedy w antykwar-
niach lub w zamożniejszych bibliotekach widzieć można książki ład-
nie oprawne i czyściutkie jak grzeczny sztubaczek, który sobie mun-
durka nie plami. Są to książki napisane prawidłowo, przykładnie,
schludnie i niekiedy bardzo nawet po literacku. Widać w nich
i metonimię i synegdochę i alegoryę i całą styhstykę. Przypominają
one wypisy szkolne i nagrody dla młodzieży w wieku przedpapie-
rosowym. Zaświadczeń o swem sercu i rzewnostek, tyczących się
ludzkości i społeczeństwa, jest tu naturalnie sporo. Znany krytyk
dorabia do tego przedmowę z etykietą: ,bez trucizny, bez zrozpa-
czenia o człowieku i bez obojętności na los świata". Komu wy-
padnie taką książkę kupić — kupi ; — komu wypadnie ją otrzymać
w upominku — otrzyma; ale nikt oczywiście jej nie czyta. Bo ani
o duszy piszącego, ani o ludzkości, ani o życiu nic ona nie powie.
Dziennik wycieczki do Oberammergau — przez Jerome K. Je-
rome'a, w przekładzie (bardzo dobrym) Emilii Węsławskiej. — Szereg
dowcipnych i niedowcipnych spostrzeżeń zawodowego humorysty
na wycieczce, który n^ogowo śmieszy, ale któremu wolno też do-
puszczać się zwykłej, poczciwej obywatelskiej nudy. Lektura łagod-
na, bez ironii i zgryźliwości, bez przewracania do góry dnem cze-
gokolwiek, bez wtrącania czytelnika w niezdrowy stan, dający od-
czuć względną wartość rzeczy najbezwględniejszych, bez oswoba-
dzania nas od ciężaru ich i władzy nad nami, bez tego, co rozkłada
POWIEŚĆ 4^g
i obala porządek, który już, jakibykolwiek był, przestał zajmować
strupieszawszy w nasycie, — odręczna, bez artystycznego założenia
i jednolitości, nieraz przecie dobroczynny skurcz śmiechu wywołać
mogąca lektura, przeczytania warta, gdyż po należytem i zdrowem
wyśmianiu się, człowiek staje się szlachetniejszym, pojednawczym
i rodzinnie usposobionym.
Jak ja to widzę? — przez Piotra Altenberga. Najlepsza w książ-
ce jest okładka K. Żelechowskiego i przedmowa Wł. St. Reymonta,
w której tenże powiada: „Piotr Altenberg sławi wszystkie anieUce
buduarów, byle miały perfumowane halki, udręczone dusze głupotą
męską i oczekiwały troskliwie na morskich wybrzeżach w sezonie ką-
pielowym. P. Altenberg to mistrz - konfekcyonista z Cafe Central na
Herren-gasse i autor aforyzmów czerpanych z Nietzschego". Trafniej-
szej oceny nie można już wymyślić. Dlatfego ją przytaczamy i do
autora Jak ja to widzą odsyłamy wszystkich, co modernistycznie
rozkoszować się zdolni temi arcydziełami dla pokojówek i garde-
robianych, zarażonych jedwabną treścią sukien, które paniom swoim,
z rana wczasującym się po buduarach, niewywczasowane trzepią.
Pies Baskerville'ów — przez Conan Doyle'a. Życie, t. z. realne
życie burżuazyi wogóle, a, dajmy na to, angielskiej w szczególności,
wypełniają następujące kodeksowo uregulowane i uzasadnione obrzę-
dy : operacye z finansami i z powiększeniem rodziny związane, zbie-
ranie kart pocztowych, przechadzki z aparatem migawkowym, prze-
bieranie się w jedwabne halki i smokingi, zdejmowanie pierścion-
ków przy myciu, taniec, lawn-tennis, jeżdżenie, chodzenie, przystępo-
wanie do stołu rano, w połudzie, wieczór i nocą, i spanie. Resztę
czasu wypełniają studya nad dziennikami, których treść wyżej wy-
mienione czynności omawia i rozwija. Jeśli dusza mieszczanina mi-
mo to nie jest zadowolona i łaknie strawy intelektualnej, wtedy przy-
chodzi jej z pomocą literatura szarad, logogryfów i powieści w ro-
dzaju Psa BaskerviMów. Jest w takiej hteraturze i intryga, i lawn-
tennis, i kryminalistyka, i aparaty migawkowe, i rozmowy o charakte-
rze metodyczno -konwersacyjnym. Literatura taka jest to płaskie
pudełeczko ze szkiełkiem, w środku kilka śrócin i tyleż dziurek,
które mają być zapełnione śrócinami; poty się pudełkiem rusza, aż
się to stanie. Niewinne to, ćwiczące myśl, zabijające czas i higie-
niczne. Pies Baskerville'ów to nawet cokolwiek wyższy typ takie-
go pudełka: pudełko z tajemnicą i ze strachami. Autor w pewnych
miejscach mówi: „Bójcie się, bo to straszne!" Mieszczanin czyta
i boi się, ale tylko na żarty. Kasa ogniotrwała nieuszkodzona. Po-
lisa ubezpieczeń jest, Detektywy są. Czegóż bać się naprawdę?
440
CHIMERA
Cztery dni — przez Antoniego Miecznika. Z wiotkiej nie-
gdyś i łamliwej latorośli Jerychońskiej, na próchnicy rodów, któ-
rych mury opadły, wyrosło drzewo pękate i rzuca tandetno - przemy-
dowy cień na ruinę. Zamachnąwszy się i zrobiwszy kilka lepszych
cięć w ten pień brudno - kory, autor daje za wygraną, traci uśmiech,
skisa, przechodzi do zupełnego matu powagi i ledwie -ledwie dowle-
ka do końca tę warszawską Ohnet'-iadę. Epopea warszawska, oso-
bliwie w taki łatwo się męczący brana sposób, mimo kurzu prze-
mysłowo - handlowego, jest blada. Cnoty — blade (nadzwyczajnie)';
rozpusta — blada ; zbytek — blady ; dusze — blade (ostygłe po praso-
waniu) . . . Tylko policzki tu czerwone i karki; a brzuchy w zao-
krągleniach niezwykłych, zamyślone niby, jak gór wypinające się
wzdęcia, dewizkami złotemi i kamizelkowemi kwiatuszkami porosłe,
nad filarami ud zwisają.
Jedna dla wielu — przez Verę. Przekład (bardzo poprawny)
Stefanii Maybaumowej. Znawcy kobiet utrzymują, że kobieta lubi
zepsucie, bo ją ono zaciekawia, poucza, rozwija, uinteligentnia, wy-
subtelnia; że — powiadają — tylko w kobiecie przez takiego zepsut-
nika wyćwiczonej duch się leże ; że ten duch czczy być musi, jeśli
pod drzewem świadomości dobrego i złego nie leżał z mężczyzną,
co z niejednego kosztowywał owocu. Vera, jako rzeczniczka ko-
biet, temu ich męzkiemu znawstwu zaprzeczających, przedsięwzięła
słowem drukowanem dowieść, a gdy słowo to wydało się jej za sła-
be (słabe jest rzeczjrwiście) — samobójczą śmiercią dowieść prawdy
innej, prawdy, że wstręt budzić może w kobiecie mężczyzna z mło-
dością przedślubną sprostytuowaną. Czy dowiodła? I czego? Mogło
to samobójstwo wyniknąć z poczucia krzywdy, że dala się nietknię-
ta a wzięła rzecz używaną. A może zabiła się dla wielkiego uwiel-
bienia czystości cielesnej ? Jeśli przypuścić, że ukochany Jerzy jej
nie jadł jeszcze owoców przed jej poznaniem, to ; któż ' zaręczy, j że,
zjadłszy go (Jerzego), nie zaczęłaby tęsknić za innym sama, zwłaszcza
w braku dzieci, krewnych i zajęć, któreby ją wyczerpywały? Jerzy
zjedzony przestał być już czystym. A żyć czystością trzeba. Nale-
ż^oby tedy wziąć innego jakiego Jerzego, czystego, z tych, którzy
się koło małżeństw sobą nasyconych kręcą, radzi i żądni uświado-
mień. Eheu.
Cicha Moc — przez M. Domańską. Autorka wciela się w du-
szę młodego ziemianina i pisze za niego dziennik. Bohaterowi
swemu każe jechać, w imię normalnych pragnień i zdrowych za-
spokojeń, do Wiednia, każe mu tam źle mniemać o „dekadentyzmie"
i „secesyi", terminować na fabrykanta i prowadzić flirt z panną se-
POWIEŚĆ 441
cesyjną, Us paons nonchalants deklamującą, której ma się on, jako
zdrowy aspirant o niezdrowo szerokich barkach, podobać. Następnie
uczy go dekadenckich formuł: Burne Jones (może przez omyłkę
wydrukowano „Buone Jones") i MaeterUnck (może przez omyłkę
wydrukowano „La silence"). Potem każe mu opisywać krajobrazy
poetycznie, zachwycać się Wagnerem i wracać do kraju, a po po-
wrocie wypowiadać aforyzmy, że „przyroda stanowczo wpływa na
charakter", zakochać się nieszczęśliwie, wyjechać do Interlaken,
i na Lido ranić sobie serce śpiewem vorrei morir (może przez
omyłkę wydrukowano „morio"). Wreszcie, znękanego tem omyłko-
wem życiem sprowadza, tym razem na dobre, na wieś, robi go rol-
nikiem i każe mu siać żyto.
Podkreślić trzeba zacną tendencyę autorki: żeby młodzi zie-
mianie pracowali dla społeczeństwa, w imię zdrowych pragnień
i normalnych zaspokojeń, na glebie rodzinnej, a nie jeżdziU po za-
granicach, bo tam na nich czekają same omyłki. Czy jednak młodzi
ziemianie oduczą się tych błędów, niewiadomo. Zbyt ich autorka
swoją inkorporacyą skrzywdziła. Wzorować się można tylko nie-
stety na rzeczach dobrych, bezomyłkowych, a przynajmniej nie
w „BibUotece dzieł wyborowych" — skoro ma ona tak niewyborową
korektę — drukowanych.
Z miłości — przez Emmę Jeleńska. Powieść o mężu i żonie.
Żona, jeszcze jako dziewica, szperała w książkach i atlasach, aby ma-
my i ciocie nie mi^y jej w wigilię ślubu nic do objaśnienia. Mąż
też jako kawaler do atlasów i książek się przykładał. Żona, skoń-
czywszy z książkami i atlasami, zamarzyła o miłości na zjednocze-
niu dusz opartej. Mąż został „wyjątkowym" działaczem społecznym
(obrońcą), który pracuje dla ogólnych ideałów i żąda (w nagrodę)
idealnego szczęścia osobistego. PobraU się. Żoną dręczy męża, że-
by jej dał klucz do swej duszy. Mąż klucza nie daje, bo klucz przy-
szyty z metryką do akt sądowych. Po ośmiu latach tego poszuki-
wania klucza, które zazwyczaj w łożnicy się kończyło, żona zaprze-
staje poszukiwań, przestaje uważać męża za „wyjątkowego" działa-
cza, podwięduje cokolwiek i tęskni do jakiejś odnowy. Wtedy zjawia
się kochanek i klucz swój odnawiający narzuca. I nastąpiłoby otwar-
cie zagadki, ale mu autorka występnych aspiracyj dokończyć nie po-
zwała i żonę na progu wiarołomstwa topi. W tem okazuje się być
sroższą od baszy, który żonę dopiero po wiarołomstwie szukać na
dnie wód klucza jeszcze nowszego posyła. Szkoda, bo najciekawszą
byłoby rzeczą wiedzieć a zwłaszcza widzieć, do jakiej to symfonii żonie
która „wyjątkowego" zapomniała męża, nowy klucz może się przydać?
442 CHIMERA
Głód życia — przez Ire ad sol. Gdy się ma głód życia i gdy
się przytem chce niedoli ludzkiej zmniejszyć ciężar, to można albo
żyć i uszczęśliwianiu najbliższych się oddać, albo można też gło-
du życiowego poskromieniem w cichości się zająć i cierpieć, albo
jeszcze co innego można robić, ale niekoniecznie o tych głodach
i cierpieniach trzeba się ludzkości w formie in folio zapożyczanej
zwierzać i tern nędze ogólno-ludzkie powiększać. Ma się dla wszyst-
kich niby cierpiących miłosierdzie, to niechże się je ma i dla bied-
nego czytelnika.
Na Bezdrożu — przez W. Weresajewa. Tendencyjny obrazek,
skreślony skromnie, z sercem i z rzewnością własną, bardzo obfitą,
na temat miłosnych, człowieko-kobiecych i sanitarnych zagadnień.
J. L.
KSIĄŻKI NADESŁANE.
POEZY.\. — K. D. Balmont. Sobranie stiehow. Tom wtoroj. Goriaszczija
zdania. Budietn kak sołnce. Moskwa. Knihoizdatielstwo „Skorpion." — .\. Bielyj.
Zołoto w łazuri. Moskwa. Knihoizdatielstwo „Skorpion." — A. Curti. A la Polonia.
Polimetro. (Dialetto milanese). Milano. Libr . editr. Nazłonale. — Z. Dębicki. Świąto
kwiatów. Lwów. Tow. Wydawnicze. — Deotyma. Polska w pieśni. Sobieski pod
Wiedniem. Części l i 2 (Śpiewy I — III). Warszawa. Bibl. Dz. Wyb. — W. Iwanow.
Prozracznosf. Moskwa. Kniliolzdatielstwo „Skorpion." — St. Jasiński. Poezye. Lwów.
Drak. J. Chęcińskiego. — St. Jasiński. Poezye. Serya II. SkŁ gŁ u W. Zukerhandla
we Lwowie. — St. Korczak. Wieczornica wołyńska. Warszawa. NakL autora. — H.
Salz. Błądnemi szlaki. Lwów. Księsr. Polska. — E. Słoński. Okruchy. Wilno. Druk.
J. Zawadzkiego. — A. Stodor. Atlantyda. Lwów. Księg. Polska. — J. Yrchlicky. Vit-
toria Colonna. Uebersetzt von J. Spaczil. Dresden. Pier8on's Yerlag. — B. Żaba.
Poezye. Lwów. H. Altenberg.
POWIEŚĆ. — L. Andrejew. Milczenie i inne nowele. Lwów. H. Altenberg. —
Hugo Bertsch. Rodzeństwo. Lwów. Pol. Tow. Nakł. — G. Deledda. Po rozwodzie.
2 części. Warszawa. BibL Dz. Wyb. — A. France. Historya komiczna. Warszawa.
BibL Dz. Wyb. — K. Gliński. Obrazki z przeszłości. Warszawa. BibL Dz. Wyb. —
J. Gordon. Kaukaz czyli ostatnie dni Szamyla. Warszawa. Skt. gł. u Wendego
i S-ki. — A. G. Matuszewicowa. Kobieta. Studyum duszy. Lwów. H. Altenberg. —
G. de Maupassant. Przy świetle księżyca. Lwów. Księg. Polska. — Z. Niedźwlecki.
Erotyki. Lwów. Księg. Polska. — E. Paszkowski Jasne wody. Lwów. Tow. Wy-
dawnicze. — T. Prażmowska. Homas gąski. Warszawa. NakŁ St. Niemiry. — St. Przy-
byszewsku Homo sapiens. Pierewod M. N. Siemionowa. Moskwa. „Skorpion." —
A. Stodor. Z cichych tragedyj. Lwów. Księg. Polska. — K. Przerwa-Tetmajer. Na
skalnem podhalu. II. Warszawa. Gebethner i Wolff. — Iw. Wazów. Wybór nowel.
Warszawa. Bibl. Dz. Wyb. — X. Y. i Y. Z. Pamiątniki ex-dziedzica z dopiskami
ex-pachciarza. Dwie części. Warszawa. Bibl. Dz. Wyb. — St. Żeromski Promień.
Wyd. 3-cie. Warszawa. Gebethner i Wolff. — St. Żeromski. Utwory powieściowe.
Wyd. 3-cie. Warszawa. Gebethner i Wolff.
DRAMAT. — W. Feldman. Życie. Lwów. H. Altenberg. — M. Hertz. Ananke.
Warszawa. Skł. gŁ u Gebethnera i Wolffa. — St Laudynowa. Bez słońca. Warszawa.
VARIA 44^
Skł. gł. u Wendego i S-ki. — S. Najdienow. Dzieci Waniuszyna. Lwów. H. Alten-
berg. — O. Wilde. Salome. Przekł. J. Gąsowsklej. Monachium. Dr. J. Marchlewski
et Co. — O. Wilde. Salome. PrzekŁ W. Fromowicza. Kraków. NakŁ St. Fromowicza.
STUDYA LITERACKIE I ESTETYCZNE. — Dr. P. Chmielowski. Jan Kaspro-
wicz. Próba charakterystyki. Brody. F. West. — A. France. Wybór pism. I. Pisma
krytyczne. Lwów. Pol. Tow. NakŁ — Prof. R. Muther. Historya malarstwa. II.
Mistycy i marzyciele. Malarstwo germańskie w epoce reformacyi. Przekł. St.
Wyrzykowskiego. Warszawa. J. Fiszer.
FILOZOFIA. — Iram. Kant. Krytyka czystego rozumu. PrzeŁ P. Chmielowski.
Warszawa. Wyd. Kasy Mianowskiego.
DZIEJE KULTURY. — Kraków. Jego kultura i sztuka. Tom VI-ty Bocznika
krakowskiego. Kraków. Nakł. Towarzystwa miłośników historyi i zabytków Krako-
wa. — Dr. K. Bąkowski. Kościół Św. Krzyża w Krakowie. (BibL krakowska Nr. 25)
Kraków. Nalcł. Tow. mił. hist. i zab. Krakowa. — Dr. K. Bąkowski. Bawne cechy
krakowskie. (BibL krakowska, Nr. 22). Kraków. Nakł. Tow. mit hist. i zab. Krako-
wa. — Dr. J. Krupski Szopka krakowska. (Bibl. krakowska. Nr. 24). Kraków. Nakł.
Tow. mił. hist. i zab. Krakowa. — J. Ptaśnik. Obrazki z przeszłości Krakowa. Serj-a
druga. (BibL krakowska. Nr. 23). Kraków. Nakl. Tow. miL hist. i zab. Krakowa.
PAMIĘTNIKI. — H. Brandt. Pamiętniki oficera polskiego (1808—1812). Trzy
części. Warszawa. Bibl. Dz. Wyb. — Ed. Jelinka. Yzpominky. Yydal J. Czerny. Praha.
Nakl. dr. Maje. — X. A. Jełowicki. Moje wspomnienia. Warszawa. Skł. gŁ u Wen-
dego 1 S-ki. — J. F. Kierzkowski. Pamiętniki. Warszawa. SkL gł. u Wendego i S-kL
YARIA. — A. Carnegie. Państwo interesu. Warszawa. Gebethner i Wolff. —
W. Depping. Japonia. Dwa tomy. Warszawa. Bibl. Dz. Wyb. — W. Doleżan. Man-
dzurya. Opis kraju i ludzi. Warszawa. Bibl. Dz. Wyb. — K. Flammarion. Światy
nieznane. Warszawa. Geb. i Wolff. — K. Richet. Wojny i pokój. PrzekŁ St. Szczutow-
skiego. Warszawa. Gebethner i Wolff. — Sprawozdanie dyrekcyi Muzeum Narodo-
wego w Krakowie za rok 1903. Kraków. NakŁ Muz. Nar. — Dr. J. Stark. Rozkład
i zmienność atomów chemicznych. Warszawa. E. Wende i S-ka. — Swami Abheda-
nanda. Dla czego Hindusi są jaroszami? Warszawa. NakŁ Tow. Jaroszów. — M.
Wawrzeniecki i S. Jastrzębowski Poszukiwania archeologiczne w Królestwie Pol-
skiem w sierpniu 1902 r. Kraków. Nakł. Akad. Umiejętn. — G. Weulersee. Współczesna
Japonia. PrzekŁ J. Lorentowicza. Warszawa. Geb. i Wolff. — O wyborze zawodu.
Praca zawodowa a właściwości organizmu. Warszawa. G. Centnerszwer i S-ka. —
J. ZahorskL Tablica chronologiczna do dziejów Polski. Warszawa, G. Centner-
szwer i S-ka.
FARIA.
KOMITET OPIEKUŃCZY WARSZAWSKIEJ SZKOŁY SZTUK
PIĘKNYCH nadesłał nam następującą odezwą:
„Zatwierdzenie urzędowe Komitetu, wybranego z grona człon-
ków Założycieli rzeczywistych i wspierających przyszłej Szkoły
Sztuk Pięknych, upoważnia tenże Komitet Opiekuńczy do odezwa-
nia się w sprawie nowej instytucyi do szerszego ogółu w kraju.
Od tej chwili bowiem musimy poczytywać sprawę szkoły nie za
agitujący zamiar, ale jako żywotnie istniejącą i przyobleczoną w kształ-
ty rzeczywistość. — Komitet, upoważniony do podjęcia tego zada-
444 CHIMERA
nia, poczuwa się do obowiązku wypowiedzenia dziś przed ogółem
zasadniczych n otywów, jakie w swej kształtującej pracy za naj-
bardziej doniosłe poczytuje. Dziś wytyczne dwa zagadnienia powa-
żne stoją przed nami. Pierwsze z nicli tyczy się materyalnej pod-
stawy nowej instytucyi, drugie — jej kierunku artystycznego. Oby-
dwa zaś uzupełniają się wzajem, zależne są od siebie, a zbieżne
ku temu kierowniczemu pytaniu, jaka szkoła dla naszego społeczeń-
stwa najbardziej jest pwDtrzebną, a pożyteczną. — Pragniemy służyć
sztuce, chcemy powołać ku niej, wychować dla powszechniejszego jej
zamiłowania, powszechniejszego zrozumienia ogół nasz, który nie
uznaje jeszcze w tym stopniu, w jakim społeczeństwa, usilniej na
tem polu pracujące, moralnych i materyalnych korzyści, z wykształ-
cenia poczucia sztuki płynących. Dlatego pragnęlibyśmy, aby nowa
szkoła dążenia te rozwinęła i uczyniła żywemi a owocnemi. — Atoli
wobec wysoko stojących i uprawiających sztukę czystą Akademij,
tak Krakowskiej jak Petersburskiej, nie chcemy wyłącznie tego sa-
mego typu szkoły otwierać, a pragniemy w szerszej mierze uwzglę-
dnić sztukę stosowaną do przemysłu, sądząc, że przysłużymy się
krajowi, zwracając usiłowania nasze w tym kierunku. Nieprzeto,
byśmy poniżać chcieli pojęcie sztuki i rzemieślniczą ją czynić, —
lecz przeciwnie, rozwijając ku sztuce rzemiosła. Jest wielka w tych
pojęciach różnica. Nie chodzi nam o wykszt^cenie zdolnych ko-
pistów i rękodzielników pojętnie przyswajających sobie obce wzory,
ale o artystów prawdziwych, którzyby wzory te stwarzać potrafili.
Sądzimy, że sztuka żywą być może w każdem dziele ręki ludzkiej
i że w rękodziele arcydzieło żyć może, jeżeU w uczuciu człowieka
pragnienie i poczucie sztuki wykwitło. W naszych czasach walczy
sztuka z bezdusznem, wyjałowionem uczuciem, które, nieczułe na
kształty, przyzwyczajone do naśladowniczo i nędznie powtarzanych
motywów, obojętnie się zachowuje wobec istotnej, rzeczywistej na-
tury otaczającego nas życia. Dlatego poddajemy się tak łatwo, nie-
ledwie rzecby można tak chętnie pod wpływy obce, dlatego nie
wyrobiliśmy dostatecznie odrębnej rodzimej cechy w tem, co dokoła
siebie tworzymy, dlatego przygłusza nae wytwórczość niemiecka,
rozlewa się szeroko cudzoziemczyzna. — Za granicą zdali sobie lu -
dzie sprawę doskonale, jak silnie sztuka wpłynąć może na dobrobyt
kraju, a w ostatnich czasach stała się ona potężną dźwignią prze-
mytu. Bez niej nie zdobywa już tak łatwo przemysł rynków dal-
szych. Zrozumiały to państwa i wielkie instytucye, przyczyniając
się hojnie do poparcia i rozwinięcia piękna w przemyśle. — Szkoła,
którą otworzyliśmy, nie zamknie się tedy w zupełnej wyłączności
VARIA 44^
jako kształcąca jedynie w kompozycyi obrazu lub rzeźby, ale prze-
dewszystkiem mieć będzie na celu wykształcenie poczucia artysty-
cznego w swych wychowańcach. Jakie drogi wyżłobi sobie to
uczucie, o tern stanowić będzie wybór i uzdolnienie każdego —
szkoła da mu atoli możność, by pozn^ własną swą artystyczną na-
turę i do niej pracę swą zastosować umiał. — To zadanie podjąć
i przeprowadzić będzie mogła nowa instytucya, jeżeli znajdzie do-
stateczne w społeczeństwie poparcie. Jesteśmy w znacznie tru-
dniejszem położeniu pod tym względem od zamożniejszych społe-
czeństw, a nadto wiele instytucyi powstaje i utrzymuje się u nas li
tyUco z obywatelskiej ofiarności. Ciężko raz po raz do ofiarności
tej apelować, — a jednak musimy przyjść i mówić o naszej szkole,
zawierzając, że znajdziemy poparcie. Już bowiem w pierwszych
chwilach posypały się chętne datki zapisujących się członków i uro-
sły w cyfrę pokaźną. Cyfra ta atoli nawet na początek niedostate-
czna jeszcze, a powiedzmy śmiało: zwłaszcza na początek. Da-
lecy od myśh, by zbyt wielkim nakładem rozpoczynać i powierzone
nam fundusze wyczerpać na kosztowne instalacye, sądzimy prze-
cież, że niezbędne będą niektóre uwygodnienia i że lokal dla szko-
ły, acz najmniej zbytkowny, odpowiednio wybranym i urządzonym
być winien. — Pragniemy atoli zaznaczyć, że komitet ożywiony był
myślą, aby dobrać siły użyteczne i młode, pragnące z sercem służyć
podjętej sprawie. — Odwołujemy się tedy do wszystkich, którzy
pojmują, jaką korzyść społeczeństwo z nowej szkoły mieć może, by
nam nie szczędzili pomocy ze zjednywaniem dla młodej instytucyi
jak najliczniejszych przyjaciół, by zapisywali się na listę członków
i pomogli do zebrania takich środków, któreby dozwoliły na po-
myślny i zapewniony byt szkoły. — Zapisy i wkłady przyjmuje się
na przeciąg lat pięciu, członkowie komitetu przyjmują deklaracye
i wpłaty u siebie, a przelewają je na rachunek otwartej szkoły do
Banku Handlowego, gdzie też wprost można nadsyłać fundusze."
NAD DOLĄ MEHOFFEROWSKIEJ DEKORACYI wewnętrz-
nej dla tumu płockiego zapłakały naraz jednogłośnie wszystkie dzien-
niki. Po poprzedniem jednozgodnem milczeniu, nawet w chwilach
najbardziej dla sprawy decydujących, nagłe to rozrzewnienie zasta-
nowićby co najmniej musiało, — gdyby źródło jego nie było tak
rozśmieszająco oczywistem („Neue freie Presse" locuła estj, i gdyby
podobnie samorzuine porywy gromadne dziennikarstwa naszego
z nurzącą oddawna nie powtarzały się monotonią.
Oto krótka danej historyi rekapitulacya. Znakomity malarz
446 CHIMERA
przedstawia na cichym konkursie wspaniały, twórczy szkic dekora-
cyi wewnętrznej dla odnawianego prastarego kościoła w Płocku.
Wbrew tradycyom epoki, które nakazują w takich wypadkach da-
wać pierwszeństwo pastiszom i miemościom, odnośne sfery decy-
dujące na owo właśnie głęboko artystyczne i renesansowe bogate
godzą się dzieło. Prasa ani słowem nie podnosi zdumiewającej tej,
a po trzykroć radosnej niespodzianki. Niezadługo, zakulisowe jakieś
machinacye wyw^ołują odrzucenie przyjętego już projektu. Prasa się
nie odzywa. W sukurs odrzucającym przychodzi bałamutna broszu-
ra wiedeńsko -polskiego znawcy, stwierdzająca „szkodliwość talentu"
przy odnawianiu zabytków sztuki. Mimo oczywistych nonsensów
tego druczku ulotnego, prasa nie znajduje nań ani słowa repliki.
Nie na tem koniec. Autor projektu wystawia na ekspozycyi „Sztu-
ki" w Krakowie fragmenty pomienionej dekoracyi w barwnych kar-
tonach naturalnej wielkości. Budzą one zachwyt ogólny, stanowią
rzeczywiste don bogatej nader wystawy. Prasa przypuszcza widać
w tem wszystkiem tylko zacietrzewienie modernistów i snobów —
i milczy znowu. Wkrótce potem, nieposądzana chyba o nic podob-
nego Akademia krakowska, zastanawiając się, komu dać w roku
1903 przeznaczone za najlepsze dzieło sztuki plastycznej nagrodę,
o tym właśnie projekcie i o tych kartonach mówi w sprawozdaniu
swem na pierwszem miejscu, im zupełną przyznaje preponderan-
cyę — a jeżeli nie Mej^offerowi przeznacza nagrodę, to tylko dla tego,
że w którymś z najbhższych terminów poprzednich już ją był otrzy-
mał. I to sprawozdanie Akademii nie wywiera na prasę żadnego
wpływu. The reste is silence, — jak mówi Hamlet. Potrzeba dopie-
ro kolosalnego powodzenia tychże samych fragmentów Mehofferow-
skich między obcymi, na w^ystawie Diisseldorfskiej; potrzeba ener-
gicznego oświadczenia zagranicznej krytyki, iż są to dzieła wprost
genialne; potrzeba, przedewszystkiem, ukazania się słów tych w bul-
warowej „Neue Freie", — aby w dziennikarstwie krajowem, niespo-
dzianie, bez przejścia żadnego, chóralna zabrzmiała trenodya, iż
wstyd, iż skandal, iż tak oto traktowana jest sztuka polska na rodzi-
mym gruncie, iż genialne rzeczy zawsze zatem u nas zapoznawane
i odrzucane będą!
Obłuda i papuziość tych żalów olśniewająco, same przez się,
z przedstawionych powyżej dziejów sprawy, na jaw wychodzą.
Winną wiekuistemu „nemo propheta" jest dzisiaj prasa przede-
wszystkiem. Czemuż za odrzuconem genialnem dziełem wcześniej
się nie ujęła? Czemu nigdy za niemi się nie ujmuje? Czemu —
bijąc czołem przed rozgłosami — sztukę samą traktuje zawsze, jeśli
VARIA ^7
nie z wrogością, to z obojętnością zupełną? Czemu sprzymierza
się zawsze z miernościami i banalnościami przeciwko rozpędom no-
wym, śmiałym, oryginalnym? Czemu, ujmując się krzykliwie za
swojskością i piorunując przeciwko „wprowadzaniu obczyzny", sa-
ma wtedy dopiero najkapitalniejsze dzieła swojskie jednomyślnem
obdarza uznaniem, gdy ją jakieś zagraniczne „Figaro" czy „Nowa
Prasa" o ich wartości poinformuje? Czyż przypominać potrzeba
takie niedawne, jeszcze niesłychane, niewymowne sądy samodzielne
o utworach Malczewskiego, Mehoffera, Wyspiańskiego i wszystkich
prawie członków „Sztuki" krakowskiej? Dziś cytuje się Servaes'a
i, polegając na jego zdaniu, zupełnie coś innego o tychże artystach
się mówi. Ale konia z rzędem, że przeciętny swojski dziennikarz
nie wie nic o wartości tego istotnie pierwszorzędnego krytyka —
i że gdyby to samo sprawozdanie napisał w „Neue freie Presse"
jakiś zdawkowy Windischknopf czy Zuckerwasser, tak samo byłoby
ono odtąd powtarzanym i obowiązującym kanonem, a natomiast sło-
wa tegoż Servaes'a, nie w tak „popularnym" organie brukowym
umieszczone, przeszłyby niewątpUwie bez echa i wrażenia.
Nie. Nie o sztukę prawą i jej rozkwit chodzi dziennikarstwu nasze-
mu, jeno o rozgłos i gromką chlubę przed zagranicą. Ale i z tego na-
wet stanowiska wychodząc, należałoby nie poprzestać na chwilowych
rozłzawieniach się i psalmodyach, lecz użyć całego swego — nieza-
przeczonego, niestety ! — wpływu, przemódz wspomniane wyżej ma-
chinacye zakulisowe i doprowadzić do tego, aby stary tum płocki
rozsłonecznił się przepięknemi kompozycyami Mehoffera. Inaczej,
rozrzewnienia dzisiejsze zbyt już krotochwilnemi wydać się mogą,
i zamiast chluby wstyd będzie — i przed zagranicą, i przed historyą.
DODATKI ARTYSTYCZNE do zeszytu niniejszego stanowią :
czterobarwna autolitografia Jana Stanisławskiego „Sad ukraiński",
którą do edycyi wytwornej dołączamy w dwóch egzemplarzach (na
różnych papierach), — oraz przepiękny w linii, planie i wogóle w de-
koracyjnym swym charakterze rysunek Aubrey Beardslefa „Jak kró-
lowa Ginewra została mniszką". — Litografię odbito dla nas w zakła-
dzie K. Pruszyńskiego w Krakowie, cynko typiczne zaś fac-simile
rysunku Beardsley'a wykonano w pracowniach Towarzystwa Ak-
cyjnego S. Orgelbranda S-ów w Warszawie.
AUTOLITOGRAFIĘ OKŁADKOWĄ narysował na sześciu ka-
mieniach Edward Okuń, odbicia zaś dokonała z godną szczerego
uznania dokładnością, równie co do trafiania linij, jak co do utrzy-
448 CHIMERA
mania wskazanych kolorów, firma W. Główczewskiego w War-
szawie.
NASTĘPNY ZESZYT Chimery, podwójny również, 22/23, ■S'^
lipiec i sierpień, poświącony będzie wyłącznie Cypryanowi Nor-
widowi. Obejmie on całą seryę niedrukowanych dotąd utworów
wielkiego poety (Hrycznych, dramatycznych, nowelistycznych, filo-
zoficznych, satyrycznych i przekładowych), ważną nader dla życio-
rysu jego korespondencyc, niektóre szkice jego i rysunkiy wreszcie
próbę tymczasowej — (przed odnalezieniem całego spadku rękopiś-
miennego) — charakterystyki talentu na podstawie znanych dotąd
utworów.
Żywimy nadzieję, bodajby niepłonną, że przebogaty ten nu-
mer, wyprzedzając zapowiedzianą przez nas edycyę zbiorową pism
C. Norwida, zwróci tem bardziej uwagę osób, posiadających choćby
najdrobniejszy szczątek puścizny po nim, czy to literackiej czy ar-
tystycznej, i skłoni je do użyczenia nam spółudzidu swego w tej
ważnej sprawie instauracyi zapomnianego niesłusznie twórcy pierw-
szorzędnego, który do największych chlub literatury naszej należeć
winien.
ZESZYT NORWIDOWSKI ukaże się w połowie września r. b.
CfflMERA.
SPIS RZECZY,
UŁOŻONY ALFABETYCZNIE WEDŁUG NAZWISK AUTORÓW.
(TOM VII. — 1904.).
KAROL BAUDELAIRE
(przeł. I. N.)
Cudzoziemiec 115
Any where out of the world 115
AUBREY BEARDSLEY
Królowa Ginewra. (How Queen Guenever madę her a Nun).
Z cyklu „Le morte d' Arthur." Fac-simile cynko -
typiczne. Dodatek do zeszytu 20/21.
CfflMERA
Varia (Kronika miesięczna) 149, 443
ALBRECHT DURER
Melancholia. (Miedzioryt, odtworzony w światłodruku) ... a
4^0 CHIMERA
\
HENRYK von KLEIST
(przeł. Y. Rz.)
O teatrze maryonetek 32
MARYA KOMORNICKA
Sprzymierzeniec 100
Z księgi mądrości tymczasowej 326
KORIN
Rysunki , 107, 375, 418, 423
J. L.
Powieść (Kronika miesięczna) 142, 432
JAN LEMAŃSKI
Maskarada (Tryptyk) 118
Lwy. Tragedya zwierzęca w czterech aktach 382
KAZIMIERZ LEWANDOWSKI
Kaktusy 423
BOLESŁAW LEŚMIAN
Legendy tęsknoty (Baśń o rycerzu pańskim, Błędny ognik,
Z dziejów czarnego grodu) 41, 287, 300
JÓZEF MEHOFFER
Rysunek okładkowy do X2 19-go. (Ze szkiców akwar. do
fryzu na gmach Tow. Zach. Szt. Piękn. w Krak.).
Przerj'sowany na 4-ch kamieniach Utogr. przez Edw.
Okunia.
Dwa rysunki witrażowe 190, 191
TADEUSZ MICIŃSKI
Wieczni wądrowcy 23
Różany obłok 375
ZOFIA NAŁKOWSKA
W ogrodzie 107
SPIS RZECZY— TOM VII. 4^1
FRYDERYK NIETZSCHE
(prseł. Stanisław Wyrzykowski)
Dytyramby dionyzyjskie 153
CYPRYAN NORWID
„Boga -Rodzica". Pieśń. Ze stanowiska historyczno-lite-
rackiego odczytana 3, 193
EDWARD OKUŃ
Rysunki 41, 42, 46, 56, 117, 287, 299, 300, 303, 308
Inicyały 42, 43. 47, 5^, 54. 58, 287, 289, 291, 293,
295, 297, 298, 300, 305, 307.
Rysunek okładkowy do JMs 20/21, Autolitografia szes'ciobarwna.
Z. P.
Nieznana rycina Jana Ziarnka 405
EDWARD PORĘBOWICZ
Ludowe balady szkockie, skandynawskie i niemieckie .... 346
ARTUR RIMBAUD
(przet. I. N.)
Po potopie 116
FRANCISZEK SIEDLECKI
Rysunki 23, 24, 26, 27, 28, 30, 31, 60, 69, 74, 80,
86, 87, 99, 155, 157, 166, 167, 171, 173, 176, 180, 184, 188
219. 235, 236, 265, 266, 284, 309, 312, 317, 319, 320, 324,
325, 326, 345, 346, 353, 354, 365, 366, 374.
JAN STANISŁAWSKI
Sad ukraiński. Autolitografia pięciobarwna. Dodatek do JSTs 20/21.
AXEL STEENBUCH
{przeł. A. OM.)
Miłość ^9
ALGERNON KAROL SWINBURNE
(przeł, Jan Kasprowicz)
Anaktorya 87
452
CHIMERA
TREDECIM.
Glossy (Kronika miesięczna) i3i> 4^8
MARYAN WAWRZENIECKI
Nagłówek i zakończenie 449* 45^
FRANCISZEK WOJTALA
Inicyały 4, i6, loo, 194, 204, 208
WA(XAW WOLSKI
Powieść tajemna 4i3
KAZIMIERZ WROCZYŃSKI
Z cyklu: Circenses 3^9
WILLIAM BUTLER YEATS
(przeł. Jan Kasprowicz)
Księżniczka Kasia (The Countess Kathleen) . • 217
PG
Chimera
7001
t, 7
C538
t.7
PLEASE DO NOT REMOYE
CARDS OR SLIPS FROM THIS POCKET
UNIYERSITY OF TORONTO LIBRARY