■
DZIEJE
KRYTYKI LITERACKIEJ
W POLSCE
Druk. i Lit. JANA COTTY, Kapucyńska JVft 7 w Warszawie.
PIOTR CHMIELOWSKI.
PIOTR CHMIELOWSKI
DZIEJE
KRYTYKI ŁITERAGKIEJ
W POLSCE
Qui parce laudat, parcius vituperet.
Mistrz Wincenty.
DLA UCZCZENIA 35-LETNIEJ DZIAŁALNOŚCI AUTORA
JAKO PISARZA I PEDAGOGA
WYDANE STARANIEM JEGO PRZYJACIÓŁ I KOLEGÓW
Z PORTRETEM AUTORA.
I Z PRZEDMOWA
BRONISŁAWA CHLEBOWSKIEGO
WARSZAWA
NAKŁAD GEBETHNERA i WOLFFA
KRAKÓW G. GEBETHNER I S-KA
I902
R2r
C4
,H,03B0JieH0 I],eH3ypoK>.
BapniaBa, 16 Ik>hh 1902 ro;^a.
Piotr Chmielowski, jako krytyk.
Dzieje nauki polskiej przedstawiają, jako wydatną a smut-
ną cechę, brak ciągłości, zarówno w pracy następujących po
sobie pokoleń, jak i w usiłowaniach jednostek, oddających się
pewnej gałęzi wiedzy.
Dorywczość i przypadkowość znamionują ogromną więk-
szość podejmowanych u nas robót.
Długosz i Kopernik wieki musieli czekać na następców.
Pomimo odrodzenia się i zorganizowania nauki polskiej w po-
czątkach wieku XIX, ciągłość i łączność w pracy uwydatnia się
na niektórych tylko polach. Ludzi, którzyby systematycznie
i owocnie poświęcali życie całe jednej gałęzi wiedzy, mogli-
byśmy na palcach policzyć.
W tern szczupłem gronie najpracowitszych i najsystema-
tyczniejszych zdobył sobie zaszczytne miejsce, jako krytyk
i historyk literatury polskiej, Piotr Chmielowski, zaznaczający
obecnie 35 lecie swej niezmordowanej działalności: „Historyą
krytyki literackiej w Polsce."
Dzieło to, skreślone przez uczonego, który pracą swą kry-
tyczną ogarnął całą niemal literaturę polską, a przedewszyst-
kiem całą produkcyę literacką wieku XIX, wymaga, jako ko-
niecznego dopełnienia, zarysu działalności i stanowiska same-
go autora.
VI
W zarysie tym postaram się scharakteryzować stanowisko
Chmielowskiego względem zjawisk literackich i związaną
z tern stanowiskiem metodę badania krytycznego.
Treściwy pogląd na ewolucyę krytyki literackiej przed
Chmielowskim oraz jej stan w chwili pojawienia się r. 1867
pierwszych prób młodego pracownika — pozwoli uwydatnić jego
stosunek do poprzedników i wartość nowo wniesionych przez
niego czynników.
Uzdolnienie do trafnej oceny otaczających nas przed-
miotów i zjawisk zdobywa sobie człowiek przez wielowieko-
wą pracę.
Jeżeli sądy nasze o przedmiotach, podpadających pod
zmysły, były przez lat tysiące powierzchowne, ogólnikowe, da-
lekie od prawdy, to cóż dziwnego, że, wraz z całą sferą zjawisk
duchowych, utwory literackie oceniano w ciągu wieków całych
ogólnikowo i ze strony formalnej jedynie, że arcydzieła czekać
musiały setki i tysiące lat, dopóki pogłębienie i rozszerzenie
życia duchowego nie uzdolniło późnych pokoleń do lepszego
zrozumienia, odczucia i oceny pozostawionej przez praojców
spuścizny.
Ewolucya, jaką przechodzić musiała krytyka u wszyst-
kich ludów, stojących na wyższym szczeblu cywilizacyi, pole-
ga na stopniowem przechodzeniu od odczuwania nieświado-
mego, prostaczego, do coraz pełniejszego uświadomienia i co-
raz subtelniejszego wyczuwania wewnętrznej i formalnej
wartości i piękności utworów literackich.
Uświadamianie to polega na stopniowem poznawaniu
pierwiastków składowych ocenianych dzieł i czynników indy-
widualnych, warunkujących nasz sąd o tych dziełach.
Utwory Kochanowskiego jeszcze za życia poety budziły
w czytelnikach podziw i zachwyt, które odbijały się w ogólni-
kowych, uczuciowych sądach i ogólnikowych porównaniach
z poetami starożytnymi. Na czem jednak polegało to podo-
bieństwo z Horacym, Tybullem lub Sofoklesem, co go różniło
od starożytnych, czem był wyższy od współczesnych wierszo-
pisów polskich, czem chwytał za serce czytelników, tego nikt
Vii
nie umiał wyjaśnić. Znano wprawdzie zdawna już reguły,
sformułowane przez Horacego, czytywano poetykę Skaligera,
lecz stosować tych zasad do oceny polskich utworów nikt nie
próbował. Literatura zostawała u nas przeważnie na posłu-
gach życia praktycznego, wymagania estetyczne pojawiały się
w wyjątkowych duszach jedynie, i to w dość słabym stopniu.
Taki stan rzeczy trwa niemal do połowy wieku XVIII. Pogar-
dliwy sąd Opalińskiego Krzysztofa (we wstępie do „Satyr")
o współczesnem piśmiennictwie wypłynął z oburzenia na mo-
ralne i myślowe ubóstwo wydawanych wtedy książek. Jedno-
cześnie jednak Łukasz Opaliński w swoim „Poecie", ogłoszo-
nym dopiero w sto lat później, wypowiada myśli, tyczące się
treści i formy utworów poetyckich, świadczące o zaznajomie-
niu się z postępami, osiągniętymi na tern polu w piśmien-
nictwach Zachodu. Wpływ francuski, szerzący się z dworu
królewskiego od połowy w. XVII, sprowadzi stopniowo dość
żywe zainteresowanie się sztuką i literaturą na dworach pań-
skich w ciągu w. XVIII. Jednoczesne odradzanie się piśmien-
nictwa polskiego wywoła znowu w kołach, wykształconych na
literaturze francuskiej, nieuniknione porównania i oparte na
nich sądy. Mimo tak szybko zdobytej przez Krasickiego sła-
wy i popularności, dostrzegano już drogą zestawienia z Fran-
cuzami usterki i zaniedbania w formie u tego „książęcia poe-
tów polskich."
Sądy Załuskiego o Drużbackiej i dawniejszych poetach
niczem się jeszcze nie różnią od sądów Klonowicza, Miaskow-
skiego i Kochowskiego o Kochanowskim. Odczuwa on pięk-
ność i wartość przekładu „Jerozolimy" przez Piotra Kocha-
nowskiego, lecz nie umie swego sądu wyrazić inaczej, jak na-
zywając ten utwór „rex polonorum poematum." Dwór Czar-
toryskich dopiero stanie się ogniskiem dążeń, zmierzających
do rozbudzenia „smaku", i większej dbałości o stronę formal-
ną. Wyrazem tych dążeń będzie wymuskana przeróbka wier-
szowa bladego oryginału francuskiego, owa niesłusznie ośmie-
szona „Świątynia Wenery" (r. 1777), która pozyskała licznych
czytelników (4 wydania) i zjednała Szymanowskiemu takie
Dzieje krytyki literackiej w Polsce. 1 '
VIII
pochwały gorące ówczesnych krytyków. Jednocześnie też
pojawi się wierszowana poetyka Dmochowskiego (r. 1788),
ciesząca się przez pół wieku wielką powagą i popularnością.
Arcydziełami tego dążenia pozostaną „Zofiówka" i „Barbara".
Kierunek powyższy da początek krytyce literackiej, która za
swe zadanie uważać będzie ocenę nowo pojawiających się
utworów, ze stanowiska zasad poetyki i wymagań „dobrego
smaku." Powstanie stałego teatru, prasy peryodycznej, za-
wiązanie Towarzystwa Przyjaciół Nauk, otworzy dla krytyki
szerokie pola i pozwoli odgrywać doniosłą rolę w ówczesnem
życiu umysłowem.
W miarę tego jak potrzeby życia narodowego i umysło-
wego pobudzały do pogłębiania źródeł poezyi, w której znajdą
ujście gorące uczucia, idealne dążności młodego pokolenia,
musiała i krytyka oprzeć się na głębszych podstawach i zająć
wyższe stanowisko. Znikną teraz z widowni wierszowane
traktaty „o sztuce poetyckiej", a pojawi się estetyka, oparta na
filozofii niemieckiej, kryteryum „dobrego smaku" ustąpi miej-
sca „duchowi narodu", którego wyrazem powinien być każdy
utwór literacki. Literatura przestanie służyć za ozdobę i uprzy-
jemnienie życia dworskiego i salonów, a stanie się wedle Moch-
nackiego czynnikiem budzącej się samowiedzy narodowej,
objawem uświadamiania się społeczeństwa. Stanowisko i za-
danie krytyka wznosi się i rozszerza niepospolicie. Krytyka
stanie się, obok poezyi, jednym z czynników, pogłębiających
życie duchowe narodu.
Późniejszy rozwój krytyki w czasie od r. 1830 do 1865
polegać będzie na pogłębieniu i dalszem rozwinięciu podstaw,
na jakich opierał się Brodziński i Mochnacki. Przedewszyst-
kiem, miejsce ogólnika „duch narodu" zajmą realne czynniki
życia narodowego w przeszłości, uwidoczniane przez rozwija-
jące się współcześnie poszukiwania i studya na polu dziejów
politycznych, historyi literatury, języka, kultury itp. Obok
tego rozszerzy się i pogłębi znajomość literatur starożytnych
(Małecki, Kaszewski) i współczesnych (Siemieński, Grabowski,
Klaczko, Spasowicz). Trzecim czynnikiem będzie bliższe
IX
zetknięcie się z filozofią niemiecką i próby utworzenia narodo-
wej. Ten czynnik największą rolę odegra w działalności kry-
tycznej Tyszyńskiego. Rozwój pracy od 1840 r., powstanie po-
ważnych miesięczników, ułatwi i pobudzi działalność krytycz-
ną, choć inne mniej przyjazne warunki utrudniać będą
swobodę sądu i ocenę najważniejszych pojawów rozkwitającej
po za krajem poezyi. Przedewszystkiem nizki stan umysłowy
społeczeństwa na obszarach, które wydały cały zastęp poetów,
lecz utraciły po r. 1831 zarówno swe instytucye naukowe, jak
najlepsze siły umysłowe, nie sprzyjał rozwojowi krytyki.
Dopiero wstrząśnienie sprowadzone przez wypadki lat
1861 — 1864 wywołało w umysłach młodszego pokolenia pra-
cę myśli, która zachwiała bezgraniczną ufność i wiarę w idee
i ideały, głoszone przez wielkich poetów, i pobudziła do po-
szukiwania nowych podstaw postępowania i sądzenia.
Gdy poezya zawiodła, omyliła, zwrócono się ku wiedzy,
która swą objektywnością i kosmopolityzmem dawała rękoj-
mię stosunkowej stałości i należytego oparcia dla przekonań
i dążeń. Do niewielkiej liczby tych, co z pobudek społecznych
przeważnie, najgorliwiej i najkorzystniej przyswoili sobie re-
zultaty ówczesnej nauki, należał właśnie Chmielowski, odby-
wający swe studya z kolei w Szkole Głównej, Uniwersytecie
warszawskim i lipskim w latach od 1867 do 1874.
Stanowisko, jakie zajął młody pracownik w rozwoju
krytyki polskiej, było w ścisłym związku ze zwrotem,
jaki zaszedł w umysłach młodzieży, i z pobudkami tego
zwrotu. W dziewiętnastym roku życia, jeszcze jako uczeń
kończącej wtedy swą egzystencyę Szkoły Głównej, wypowie-
dział on w rozprawie, * odczytanej w kole rwących się już do
działalności literackiej kolegów, zdanie, iż „w wieku rozwinię-
cia rozumu i poezya winna nosić cechę tegoż rozumu, bo ina-
czej będzie pustym, oderwanym i nic nie przemawiającym do
nas dźwiękiem." Tej rozumnej podstawy sądu o utworach li-
terackich szukać on będzie w rezultatach ówczesnej nauki.
Dwuletnie studya w Lipsku, do których przygotowany był już
przez rozległe oczytanie, zapoznały go ze stanem tych gałęzi
wiedzy, które najwięcej mogły dostarczyć wskazówek dla na-
leżytego rozumienia życia duchowego i jego objawów w lite-
raturze i sztuce. Psychologia, językoznawstwo, mitologia po-
równawcza, historya fiiozofii i historya literatury wchodziły
wtedy na nowe tory i z pomocą nowych metod rozjaśniać po-
częły ewolucyę duchową ludzkości. Rozpoczynając około
r. 1870 swą działalność na polu krytyki, Chmielowski zna już
zarówno najważniejsze dzieła literatur starożytnych i nowożyt-
nych, jak i prace: Wundta, Helmholtza, Maxa Mullera, Bainee'a,
Taine'a.
Współcześnie jego nauczyciel, Al. Tyszyński, poważny
krytyk, filozof, wykładający w Szkole Głównej historyę litera-
tury polskiej, ogłosił: „Zasady krytyki powszechnej" (Warsza-
wa 1870, 2 tomy), w których rozwija filozofię krytyki, opartą
na właściwej polskim myślicielom, wykształconym na idealizmie
niemieckim, illuzyi upatrywania w chwili obecnej i w przema-
gającym śród kół myślicieli systemie, objawu najwyższej doj-
rzałości umysłu ludzkiego i syntezy całego dotychczasowego
rozwoju duchowego ludzkości.
Zdaniem Tyszyńskiego, ludzkość przebyła już dobę swe-
go dzieciństwa i młodości, a obecnie wstępuje w wiek męski.
W dobie pierwszej wzniosła i wyraziła swoją zbiorową pamięć,
w następnej zbiorową fantazyę, w obecnej wznieść i wytwo-
rzyć musi jeden zbiorowy sąd, który ma być przewodnikiem
w dążeniu ku celom ludzkości. Od łączności i zgodności
w sądzie zależeć będzie łączność w działaniu, a więc urzeczy-
wistnianiu celu najwyższego,
Chmielowskiemu, obeznanemu z teoryą Darwina i prze-
wrotem, jaki we wszystkich gałęziach wiedzy dokonywał się
przez wprowadzenie idei ewolucyi, rozwój duchowy ludzkości
przedstawiał się, jako odwieczny proces różniczkowania się
forni, pojęć, instytucyi, proces, którego początki są niepochwyt-
ne, a dalsze przyszłe fazy nie dają się przewidzieć i oznaczyć.
XI
Podstawą sądu więc, odnośnie do utworów literackich, musi
być nie przyszłość ludzkości, nie ideał niepochwytny, jak tego
pragnie Tyszyński, lecz rezultaty wiedzy i obecne potrzeby
moralne, społeczne i estetyczne, przy uwzględnieniu dotych-
czasowej ewolucyi. To też trzy pierwsze większe rozprawy
Chmielowskiego mają za przedmiot takie kwestye,jak: „Artyzm
i artyści" (1873), „Die Bedingungen der Enstehung des Wil-
lens" (Lipsk 1874) i „Geneza fantazyi" (Warszawa 1873).
Żaden z krytyków polskich nie przygotowywał się tak
gruntownie i tak systematycznie do swej działalności i żaden
się tak wyłącznie i wytrwale nie oddał temu zawodowi.
Jeszcze jako student „Szkoły Głównej", r. 1867 pomiesz-
czał w „Przeglądzie Tygodniowym" sprawozdania z literatury
niemieckiej. Od r. 1868 do 1871 zasila dział sprawozdań
krytycznych w „Bibliotece Warszawskiej", gdzie między innemi
ogłasza gruntową ocenę wydanych wtedy przekładów polskich
Cycerona.i Horacego tudzież sprawozdania z całorocznej pro-
dukcyi powieściopisarskiej i dramatycznej. Od r. 1872 zostaje
współpracownikiem i członkiem redakcyi dwu organów „Mło-
dych", a mianowicie świeżo założonej „Niwy" i przekształco-
nego „Opiekuna Domowego". Zdobywając sobie coraz więk-
sze uznanie, rozszerza coraz więcej działalność krytyczną
i pomieszcza w najpoczytniejszych czasopismach warszaw-
skich swe rozprawy i oceny, a między innemi w świeżo zało-
żonym miesięczniku „Ateneum" w którym od r. 1880 zajął
stanowisko redaktora. Przez lat 18 prowadzi dział literacko-
krytyczny, ogłaszając tu cały szereg studyów i niezliczo-
ną ilość drobniejszych ocen i sprawozdań, obejmujących
niemal całą współczesną produkcyę belletrystyczną i literacko-
krytyczną.
Z pomieszczonych w olbrzymiej ilości po różnych cza-
sopismach ocen i rozpraw krytycznych część tylko została
ogłoszona w oddzielnych książkowych wydaniach. Rozbiory
utworów dawniejszych autorów weszły w skład zbioru p. t.
„Studya i Szkice", (Kraków 1886 r. 2 tomy). Następnie uka-
zały się zebrane w jedną całość krytyczne oceny współczes-
XII
nych pisarzy: „Nasi powieściopisarze" (dwie serye, Kraków
1887 i Warszawa 1894, „Współcześni poeci polscy" (Peters-
burg 1895), „Nasza literatura dramatyczna" (2 tomy, Peters-
burg 1898), „Henryk Sienkiewicz" (Lwów 1901); wreszcie dwie
ostatnie prace, oceniające najświeższe objawy twórczości mo-
dernistów naszych: „Najnowsze prądy w poezyi naszej" (War-
szawa, 1901) i „Dramat polski doby najnowszej" (Lwów
1902). Prócz tego liczne prace Chmielowskiego z zakresu
biografii literackiej i historyi literatury mieszczą w każdym
niemal rozdziale rozbiory utworów omawianych w nich pi-
sarzów.
Usunięcie się od redakcyi „Ateneum" i opuszczenie War-
szawy nie osłabiło działalności krytycznej Chmielowskiego.
Zmuszony dla złego stanu zdrowia swego mieszkać stale
w Zakopanem, nie przestaje brać najżywszego udziału w życiu
naukowem i literackiem. W tern podtatrzańskiem ustroniu po-
wstała, obok długiego szeregu dzieł i rozpraw, ostatnia praca
Chmielowskiego: „Historya krytyki w Polsce."
Podstawą sądu krytycznego u Chmielowskiego jest, jak
to już wskazałem, pogląd na świat, oparty na rezultatach
współczesnej nauki. Na dzieła sztuki i utwory literackie
patrzy on okiem myśliciela, uczonego, analizującego i ocenia-
jącego je za pomocą rozumu jedynie. Widzi on w nich zjawi-
ska, wynikłe ze współdziałania czynników, które nauka zdol-
na jest wykryć i ująć w pewne prawa. Piękno formy rozumie
on więcej, niż odczuwa. Zgodnie ze stanowiskiem naukowem
stara się o możliwie ścisłą objektywność swej krytyki. Meto-
da, jaką się posługuje, jest prosta nadzwyczaj. Odczytuje on,
z uwagą i sumiennością uczonego, obserwującego nowe zja-
wisko, utwór oceniany, rozpatrując go na podstawie wymagań
rozumu, wspartego na nauce, i uznanych przez ten rozum za-
sadach estetycznych, mających swe źródło w organizacyi ducho-
wej człowieka. Streszcza następnie odczytany utwór, rozwa-
żając charaktery osób, przebieg akcyi, czy też pochód myśli
lub polot fantazyi autora, podznaczając wydatne właściwości
w treści i formie. Sąd swój formułuje z wielką oględnością
XIII
i spokojem, ożywiając się wtedy jedynie, gdy wchodzą w grę
względy społeczne, stanowiące najsilniejszy i najdrażliwszy
z czynników uczuciowych duszy uczonego krytyka. Stano-
wiskiem swem, tym naukowym podkładem, o ile różni się
wybitnie Chmielowski od współczesnych mu krytyków pol-
skich z podkładem estetyczno filozoficznym, literackim, poli-
tycznym, o tyle zbliża się do Taine'a, którego metodzie i sta-
nowisku jest pokrewny.
Wielki myśliciel francuski w młodzieńczej epoce życia,
w liście do jednego z przyjaciół, rzekł o sobie, iż „myślą tylko
pojął sztukę a piękno jedynie z pomocą filozofii i analizy."
Pełen wiary w potęgę nauki chciał on stworzyć filozofię,
dorywnywującą ścisłością geometryi, a dzieła sztuki i utwory
literackie rozłożyć na pierwiastki składowe ze ścisłością, zbli-
żoną do analizy chemicznej. Rozczarowany do życia politycz-
nego, po upadku rzeczypospospolitej z r. 1848, szuka on
w nauce i zdobywaniu dla nauki świata nietykanych przez nią
zjawisk artystycznych i literackich, ziszczenia swych idealnych
aspiracyi. Mając na celu postęp nauki jedynie, szuka stwier-
dzenia swych pojęć i zastosowania swej metody w literaturze
angielskiej, sztuce włoskiej czy holenderskiej. Dopiero w końcu
zawodu, zgnębiony klęską r. 1870, pragnie przez naukowe
zbadanie epoki rewolucyi i cesarstwa dać własnemu społe-
czeństwu wskazówkę dalszej drogi.
Chmielowski znowu, pod wpływem wstrząśnień politycz-
nych, jakich był świadkiem w młodości, szuka w nauce nietyl-
ko idealnego świata, ale przedewszystkiem środka oddziaływa-
nia na własne społeczeństwo, podstaw oceny i kontroli pokarmu
duchowego, który to społeczeństwo ma krzepić i odradzać. Nie
artystyczne popędy, nie sama miłość literatury i nauki, ale spo-
łeczne uczucia i cele były tu niewątpliwie głównym bodźcem,
który nadał kierunek pracy Chmielowskiego i wzbudził w nim
tę niespożytą energię, z jaką przez cztery niemal dziesiątki lat
pracuje tak owocnie na raz obranem polu.
XIV
Jakkolwiek stanowisko, z jakiego patrzy Chmielowski na
świat, i metoda oceny utworów literackich dziś, po latach 35
pracy, w istocie swej pozostały te same, to jednakże drogą po-
wolnej ewolucyi uległy one wielu modyfikacyom, naturalnym
wynikom zarówno ciągłej pracy myśli, jak bogacenia się wiedzy
i doświadczenia życiowego.
Wiernym nauce i opartemu na niej poglądowi na świat,
jak był w młodości, tak i pozostał dotąd Chmielowski. W ban-
kructwo wiedzy nie zdolnym jest uwierzyć choćby na chwilę.
Przekonał się jedynie, że postępy nauki nie mogą być tak
szybkie i potęga jej nie tak rozległą, jak mu się mogło wyda-
wać w latach młodzieńczych, że stosowanie sposobów bada-
nia, zapożyczonych od nauk przyrodniczych do wyjaśniania
zjawisk duchowych i faktów historycznych, przedstawia bardzo
poważne trudności. Jeżeli wnętrze duszy jest dotąd niedo-
stępne dla nauki, to i uczony, nie zrzekając się nadziei zdoby-
cia odpowiedzi w przyszłości na wiele doniosłych pytań, musi
być oględnym w wydawaniu sądu o zjawiskach świata ludz-
kiego. Z drugiej strony przekonał się Chmielowski przez
doświadczenie życiowe, jak słaby wpływ wywiera szerzenie
wiedzy przez książki i szkoły na umoralnienie ludzi, jak nie-
współmierność rozwoju umysłowego z moralnym szkodliwe
sprowadza skutki, to też stał się z latami coraz wrażliwszym
na stronę moralną ocenianych utworów. Nie waha się spo-
koju swego objektywizmu naukowego zakłócić protestem go-
rącym, gdy spotyka poniewierkę lub spaczenie zasad moral-
nych. W najświeższym studyum „O dramacie polskim"
oświadcza, po scharakteryzowaniu stanu umysłowego młode-
go pokolenia słowami jednego z wybitniejszych przedstawi-
cieli młodzieży, A. Górskiego: „znaczną część poglądów, wy-
rażonych przez młodzież, podzielam całkowicie", (str. 93).
Zarzuca jednak młodym „brak prostoty i miłości" i w tern wi-
dzi przyczynę zdenerwowania, niepokojów i apatyi współ-
czesnego pokolenia. Rzecz naturalna, iż wzgląd na dobro
społeczne wywołuje zawsze gorącą interwencyę krytyka, nie
krępującego się wtedy wymaganiami metody. W pojmowa-
XV
niu zaś interesu społecznego, w ideale stosunków ludzkich,
ukrytym w głębi duszy krytyka, zaszła powolna, naturalna
ewolucya, która pozwoliła dawnemu bojownikowi z koła „mło-
dych" zająć stanowisko bezstronnego obserwatora i sędziego
ścierających się pojęć i kierunków, a nawet sympatyzować
z nową generacyą „Młodych", zajmujących stanowisko wprost
przeciwne temu, na jakim stali „Młodzi" z r. 1868.
Oddając się przez lat wiele nauczaniu, Chmielowski kie-
ruje się często w swej krytyce względami pedagogicznymi,
zarówno w stosunku do czytelników, jak i do młodych, poczy-
nających autorów. Czytelników stara się przygotować do po-
żytecznego odczytania omawianego utworu, do zrozumienia
i osądzenia trafnego książki, autorów młodych zaś drobiazgo-
wą a życzliwą oceną pierwszych prób zachęcić do dalszej pra-
cy i wskazać drogę postępu. Stanowisko, z jakiego patrzy na
utwory, i metoda, jaką się posługuje, nie pozwalają na wybu-
chy zapału czy oburzenia, to też przemawia on zawsze nie do
uczuć czytelnika, ale do jego rozumu przedewszystkiem, wy-
kłada prosto, jasno, spokojnie.
Znając trudności, jakie przedstawia naukowe traktowanie
zjawisk życia duchowego, wiedząc, jak analizy czy ogólnienia
tych samych faktów muszą się różnić u rozmaitych badaczów,
a więc być dość dalekiemi prawdy, stara się Chmielowski za-
chować zawsze przy możliwej ścisłości w faktach jak najwięk-
szą oględność w sądach i wnioskach, a dla osiągnięcia najwyż-
szej objektywności usuwać z czynników oceny swe osobiste
sympatye i upodobania.
„Oględnie chwalić, a jeszcze oględniej ganić" oto za-
sada, której stale się trzyma w swych ocenach. Publiczność
czytająca pragnie przeważnie, by krytyk udzielał jej swych
zachwytów czy oburzeń, by ułatwiał jej przejmowanie się wra-
żeniami, jakie utwór dany może wywoływać, dla tego też
Chmielowski, który wybornie tłómaczy, uczy, a mało wzrusza,
cieszy się raczej szacunkiem, uznaniem mniejszego koła myś-
lących, niż szeroką popularnością.
XVI
Pomimo jaskrawego kontrastu, zachodzącego między
objektywizmem krytyka a nieokiełznanym subjektywizmem,
cechującym najnowszy zwrot w rozwoju poezyi polskiej, krytyk
nie cofnął się przed obowiązkiem rozważnego rozpatrzenia
i bezstronnego ocenienia wybitniejszych pojawów tego zwro-
tu. Ta przewaga fantazyi, naigrawającej się nieraz z wymagań
rozumu, ten chorobliwy mistycyzm, wybujały egotyzm, te
próby posługiwania się w poezyi środkami, przejętymi z mu-
zyki lub malarstwa, razić musiały zarówno upodobania este-
tyczne, jak i rozumowe wymagania krytyka. Mimo to dwie
ostatnie prace: „Najnowsze prądy w poezyi" i „Dramat polski
doby najnowszej" świadczą, iż Chmielowski z wysokości swe-
go naukowego stanowiska patrzy na te pojawy spokojnie,
a w części i sympatycznie, widzi w nich nowy moment w ewo-
lucyi duchowej, wysiłek, zmierzający do odświeżenia poezyi
zarówno przez odnowienie form, jak i wprowadzenie do jej
treści nowych stanów duchowych, odcieni uczuciowych, wzlo-
tów fantazyi.
Metoda, jakiej się trzyma krytyk, jest wyborną, gdy cho-
dzi o scharakteryzowanie utworów, w których pierwiastek
myś owy góruje lub przynajmniej równoważy się z uczuciem
i wyobraźnią. Tam jednak, gdzie napór potężnych uczuć roz-
sadza ciasną formę pojęciową i wyrazową; gdzie polot wyo-
braźni odbija się w lotnych rzutach, mieniących się kształtach
i barwach, a nastrój uwydatnia się więcej w brzmieniu, muzy-
ce słów, niż ich znaczeniu, gdzie przedmiotowa analiza pojęcio-
wej treści nie wystarcza do należytego pochwycenia i ocenienia
właściwości utworów: tam przy całej bezstronności krytyka
ocena staje się nieco jednostronną. Chmielowski z zasady
i właściwości swej organizacyi umysłowej nie poddaje się
poecie, nie pozwala mu się porwać, odczuwa spokojnie, nie
tracąc na chwilę równowagi umysłu analizującego. Uwydatnia
się wtedy pewna niewspółmierność między zjawiskiem a me-
todą jego badania, polotem poety a spokojem krytyka, potęgą
uczuć w utworze a wynikami rozbioru.
XVII
Utrzymując starannie swą niezależność od ocenianego
utworu, miarkując zarówno swe sympatye, jak i wstręty, kry-
tyk dla względów naukowych i moralnych nie chce występo-
wać w roli pośrednika, udzielającego czy podsuwającego czy-
telnikowi wrażenia, wywoływane nastrojem uczuć i polotem
wyobraźni poety, przeciwnie stara się go uodpornić, uzdolnić
raczej do oceny trzeźwej, niż do upajania się pomysłami i wy-
buchami uczuciowymi autora.
Nie można żądać od uczonego więcej nad to, co może
zdziałać przy danej metodzie, stanowisku zależnem od poglą-
du na świat i właściwościach umysłu. Miarą wartości i zasługi
jest sposób, w jaki posługiwał się metodą, pobudki, zakres
i rezultaty pracy, szczerość i stałość przekonań.
Pod każdym z tych względów Chmielowski wyróżnia
się zaszczytnie w szeregu wybitnych krytyków polskich. Grun-
towność i rozległość wiedzy, ścisłość w stosowaniu metody,
niewzruszoność zasad, czynią go najwybitniejszym przedsta-
wicielem krytyki z podkładem naukowym. Ogromem doko-
nanej pracy, ogarniającej całą niemal produkcyę literacką pol-
ską ubiegłego stulecia, przewyższył wszystkich poprzedników
i współczesnych. Szczerością i stałością przekonań, niepoka-
laną czystością pobudek, gorliwością o dobro społeczne nadał
swym pracom i zawartym w nich sądom piętno moralnej po-
wagi, dopełniającej godnie ich wartość naukową.
Bronisław Chłebowski.
PRZEDMOWA.
Sam napis dzieła wskazuje, do jakiego zakresu ograni-
czyłem badania moje w pracy niniejszej. Nietylko krytyka
nauk specyalnych: teologicznych, społecznych, przyrodni-
czych i t. p., ale także krytyka działów wiedzy najbliżej spo-
krewnionych z literaturą piękną, a więc filozofii, filologii, hi-
storyi politycznej, a nawet historyi piśmiennictwa, o ile w niej
pierwiastek estetyczny nie zajmuje wydatnego miejsca, nie
weszły do zamierzonych przeze mnie Dziejów. Niech więc
nie dziwi czytelnika, że na kartach książki obecnej nie spot-
ka takich nazwisk jak: Michał Wiszniewski, W. A. Macie-
jowski, Julian Bartoszewicz, Karol Mecherzyński, ani też na-
zwisk autorów, którzy w monografiach życiorysy poetów skre-
ślili, lub poszczególne ich utwory poddawali analizie histo-
ryczno - literackiej, niewiele się zajmując estetyczną ich oce-
ną. Mówiłem o nich w swojej „Metodyce historyi literatury
polskiej" (1900).
Co więcej, chociaż literatura piękna w ścisłym zostaje
związku z innemi sztukami pięknemi, to przecież z powodu
posługiwania się odmiennym środkiem wcielania pomysłów,
jej zasady znacznie się w zastosowaniu wyróżniają od
zasad, służących za podstawę malarstwu, rzeźbie, a tern bar-
dziej architekturze i muzyce. Uwzględnienie więc krytyki ar-
tysty cznej wogóle wydało mi się rzeczą niezmiernie trud-
ną, tak że wyjątkowo jedynie o niej wspominam, kiedy się
w dziejach krytyki literackiej wpływ innych sztuk pięknych
silniej zaznaczył, lub gdy krytyk literacki zajmował się także
krytyką artystyczną.
Wykluczyłem również sprawozdania teatralne. Powstają
one wśród odmiennych warunków, aniżeli literackie. Krytyk
zazwyczaj poprzestać musi na swoich wyłącznie wraże-
niach, na które, prócz dzieła sztuki, oddziaływa gra aktor-
ska i całe otoczenie teatralne. Inaczej odbierane wrażenia
do innych też prowadzą sądów. To samo dzieło, czytane
w ciszy i samotności, inaczej się nieraz wydaje, aniżeli gdy
się je słyszy tylko i widzi wśród atmosfery widowiskowej.
Dzieje krytyki teatralnej są bardzo ciekawe i pouczające; ale
musiałyby inaczej być obrobione, aniżeli historya krytyki li-
terackiej.
Co się tyczy tego właśnie obrobienia, to przedewszyst-
kiem starałem się nie naciągać faktów do jakichś formułek
z góry upatrzonych, ale przedstawiać je jak można najwier-
niej. Dostrzegłszy w dziejach krytyki, tak samo jak w innych
objawach, prawo ewolucyjne różniczkowania pojęć, usiłowa-
łem je uwydatnić; lecz nie pomijałem ani prób syntezy, ani też
przykładów uwstecznienia.
Ile możności, dbałem o przedmiotowość wykładu; stre-
szczenia podawałem zazwyczaj słowami samych autorów,
w przekonaniu, że tracą swoją barwę indywidualną, gdy się je
na inne zamieni. Zdań własnych krytycznych umieściłem
jak najmniej, bo najprzód sam rozwój historyczny pojęć jest
dostateczną krytyką jednej fazy przez drugą, a powtóre, nie
chciałem rozciągać dzieła, które i tak przybrało znaczne roz-
miary. Poprzestawałem zazwyczaj na krótkiem zaznaczeniu
swojej opinii, pozostawiając czytelnikowi możność wyrobienia
sobie własnej na podstawie przedstawionego przeze mnie
obrazu.
II!
O dowiedzenie tezy żadnej mi nie chodziło, lecz tylko
o uświadomienie przejść, jakim objawy krytyki w ciągu wielo-
wiekowego rozwoju u nas ulegały. Uświadomienie to może
choć w części przyczynić się zdoła do rozjaśnienia tego zamę-
tu pojęć estetycznych, jaki obecnie znowu w literaturze na-
szej zapanował.
Piotr Chmielowski.
Zakopane, 22 grudnia 1901 r.
WSTĘP.
Wielce rozległy zakres obejmuje pojęcie krytyki. Nie
cenimy człowieka, który niema „swego zdania" o jakiejś spra-
wie. Bez krytyki nie mogłoby żadne udoskonalenie przyjść
do skutku, gdyż poprzestawanoby na tern, co i jak już było.
Wszystko, co stanowi tętno życia społecznego, w najobszer-
niejszem znaczeniu wyrazu, jest i musi być przedmiotem są-
du, oceny, ażeby to, co dobre, utrzymać, to zaś, co złe, sta-
rać się usunąć. Im słabsze są przejawy takiej oceny, tern lich-
sze, nędzniejsze, przykrzejsze, podobne do wód stojących są
fakta samego życia; przeciwnie, wzrost i spotęgowanie się kry-
tyki, jako dowód wzmożenia się świadomości narodowej, pro-
wadzi za sobą odświeżenie wód owych nowym, rwącym prą-
dem, zrzucenie z nich pleśni niemiłej i szkodliwej.
Sprawdzić to można wszędzie i zawsze. Wieki i chwile
bujniejszego rozwoju, słusznie nazywane czasami postępu,
obfitowały w umysły, nie zadawalające się tern, co przed nimi
było, i wskazujące nowe widnokręgi; wieki zaś i chwile gnuś-
nego zastoju, kiedy się wytwarzały wszelakie grzybki zaraźli-
we, odznaczały się wygodną a zarozumiałą rutyną. Każdy
świeży okres w dziejach cywilizacyi rozpoczyna się od krytyki
przeszłości, bo wpierw musimy pomyśleć o potrzebie zmiany
jakiejkolwiek, zanim się postaramy o jej urzeczywistnienie.
Dzieje krytyki literackiej w Polsce. 1
I u nas, odkąd samodzielniej myśleć zaczęliśmy, odkąd
żywioł świecki poczuł się na siłach w dziedzinie ducha, widzi-
my cały szereg mężów, śmiało uderzających na zastarzałe błę-
dy czy to w życiu politycznem, czy też w nauce i religii.
W wieku XV Jan Ostroróg wygłasza idee wprost przeciwne
średniowiecznemu ustrojowi; w wieku XVI Kopernik odrzuca
mniemania, całemi stuleciami upoważnione, a duży zastęp
myślicieli w sferze polityki i teologii staje na czele wielostron-
nego a ożywczego ruchu, jakiego przedtem nigdy u nas nie by-
ło. A gdy ich zabrakło, gdy rutyna zawładła duszami, widzimy
smutne, bolesne objawy albo martwoty, albo nierozumu, do-
póki znowu reformatorowie XVIII wieku nie podnieśli wołania
o odnowę społeczną.
Jeżeli jednak w niektórych sferach nie daliśmy się,
względnie do naszego bardzo późnego wejścia w grono naro-
dów ucywilizowanych, zbytecznie uprzedzić Zachodowi, to na
niwie krytyki literackiej niezmiernie późno zaczęliśmy być
czynni.
Nietylkó przysłowiowa „draźliwość wieszczów" stała na
przeszkodzie rozwinięciu się tej gałązki olbrzymiego drzewa
krytyki, ale nadto nasza specyalna draźliwość, spokrewniona
z niezmierną próżnością, nasz temperament sangwiniczny
i nasz indywidualizm z jednej strony wyrabiały u nas pochop-
ność do sądów porywczych, a z drugiej nie dozwalały nam
wypowiadać swobodnie i szczerze ocen naszych, dotyczących
wytwórczości literackiej; zazwyczaj tak bywało, że chwaliliśmy
w oczy, a obgadywaliśmy za oczy; jeżeli zaś przyszło do jaw-
nego wypowiedzenia zdań o swoich opiniach literackich, to
zamieniało się ono w spór namiętny i osobisty, choćby o rzecz
błahą. Przytem obok ogromnych zdolności brak ochoty do
badań oderwanych, do uogólnień systematycznych, w po-
łączeniu ze znanem zamiłowaniem do „wynalazków cudzych",
sprawiły, że lubo posiadaliśmy i posiadamy pierwszorzędne
talenty krytyczne, lubo w szczegółowych badaniach i wy-
wodach wypowiadano u nas myśli genialne: to przecież w wy-
tworzeniu zasad nie wzięliśmy w przeciągu całych stuleci
— 3 —
czynnego udziału, lecz przejmowaliśmy mniej więcej bier-
nie te, jakie się na Zachodzie wytrwałą pracą pokoleń wyra-
biały, lub też z natchnienia jednostek niepospolitych wy-
płynęły.
Do oryginalności, do samodzielności pobudzaliśmy się
wprawdzie wzajem niejednokrotnie, w różnych okresach roz-
woju, lecz świetnego w tym względzie wyniku nie potrafiliśmy
osiągnąć dotychczas. Brak tradycyi naukowej, jak w innych
gałęziach wiedzy tak i w krytyce, zmuszał każde niemal poko-
lenie do podejmowania pracy nanowo, bez należytej znajomo-
ści pojęć, wygłoszonych przez poprzedników, opierając się
natomiast na głosach, przychodzących zza granicy, czasami na-
wet niezupełnie dobrze rozumianych. To też nieraz zachwyca-
no się u nas pewnemi myślami i poglądami jako zupełną nowo-
ścią, gdy one były tylko tak lub inaczej zabarwioną odmianą
dawniejszych, w pewnej dobie rozwoju wielce rozpowszech-
nionych.
Dzieje krytyki, zbliżając do siebie objawy, w różnych
czasach, uwydatnione, oprócz spełnienia właściwego sobie za-
dania, t. j. przedstawienia szeregu faktów w ich prawdzie
i w ich związku przyczynowym, uświadomić mogą także po-
trzebę odbicia samorodnej, oryginalnej cechy w naszych po-
glądach na piękno, wyrażone za pomocą słowa.
Rozwój dotychczasowy naszych pojęć literackich rozpa-
trzę w sześciu okresach, kiedy zostawały kolejno pod wpły-
wem: scholastyki, humanizmu, pseudoklasycy-
zmu, romantyzmu, realizmu i modernizmu.
To, co pod tymi obcymi wpływami można najogólniej
nazwać wynikiem temperamentu narodowego, oznaczam mia-
nem praktycznego (t. j. nie teoretycznego) indywiduali-
zmu, dającego się w mniejszym lub większym stopniu od-
czuć i wykazać już w samych początkach naszego duchowego
rozwoju. Przytłumiały go w różnych okresach coraz to inne
hasła, lecz zagłuszyć nie zdołały. Obecnie silnie się on uświa-
domił i może się stać podwaliną naszych własnych poglądów
krytycznych.
ROZDZIAŁ PIERWSZY.
ŚREDNIOWIECZE.
i.
Starożytni mistrzowie krytyki. Scholastyka.
Wszystkie wyrazy, którymi sztukę tworzenia w dziedzi-
nie pięknego słowa oznaczamy, są pochodzenia grecko-rzym-
skiego: poeta, poezya, wiersz, wierszopis, rym,
ry mopis, rytm i t. d.
Nie dowodzi to, jakoby u nas przed przyjęciem cywili-
zacyi grecko-rzymskiej za pośrednictwem kościoła katolickie-
go nie tworzono przynajmniej pieśni. Analogia z narodami,
w stanie t. zw. dzikim zostającymi, a w dodatku wzmianka
Gallusa, iż po śmierci Bolesława Chrobrego wobec powszech-
nego smutku zamilkła i „piosnka dziewczęca" (cantilena
puellaris, Kronika, ks. I, roz. 16), nie pozwalają nam wątpić
ani na chwilę, że tego rodzaju twórczość poetycka istniała
i u nas. Ale jaką ona była pod względem formy, o tern naj-
mniejszego pojęcia mieć nie możemy, gdyż zabytków pisa-
nych nie posiadamy z tak odległych czasów, a z zachowanych
do dziś pieśni ludowych wniosku pewnego wyciągnąć niepo-
dobna, gdyż one, przechodząc z ust do ust przez szereg wie-
ków, ulegały ciągłej stylowej i językowej przemianie.
— 6 —
Co więcej, znajdują się dzisiaj uczeni, którzy, wbrew ro-
mantycznym mniemaniom o wielkiej starożytności pieśni lu-
dowych, utrzymują, że są one stosunkowo późnego pocho-
dzenia, a to głównie z powodu rymów, które, zdaniem tych
uczonych, dopiero pod wpływem rymowanych wierszy ła-
cińskich w wiekach średnich mogły się wytworzyć wśród kla-
sy wykształconej, a zastosowane do języków narodowych,
dość późno chyba przeszły do twórczości ludowej l).
Nie moją rzeczą wdawać się tu w rozbiór takiego twier-
dzenia; to wszakże zaznaczyć winienem, że owe nazwy tech-
niczne, dotyczące twórczości poetycznej, dowodzą niezbicie,
iż uświadomienie środków twórczych przyszło do nas zze-
wnątrz, nie było wytworem naszego własnego duchowego roz-
woju. Wyrazy bowiem, którymi dzisiaj posługujemy się dla
zastąpienia owych grecko-rzymskich, takie, jak wieszcz, pie-
śniarz, gęślarz, są albo nowotworami, odnoszącymi się tylko
do pewnego rodzaju twórczości, albo też, lubo dawniej po-
wstałe, nie miały tego, co dzisiaj znaczenia; wieszcz np. do
XIX wieku był jednoznaczny z wieszczbiarzem. Terminu zaś
polskiego na określenie: wiersza i rymu nie mamy do dziś
dnia, tak jak go nie mają inne narody, wykształcone przez tę
samą cywilizacyę grecko-rzymską.
Toż samo powiedzieć można o początkach naszej kryty-
ki. Na jakimkolwiek stopniu cywilizacyi człowiek się znajdu-
je, nie może się obejść bez wydawania zdań, sądu o tern, co
sam robi lub co robią inni. Istniały więc niewątpliwie i sądy
o pieśniach, z których jedne się podobały, a drugie nie; ale
gdy te sądy przyszło sformułować na piśmie, to prócz zdrowe-
go rozsądku, doświadczenia, znajomości rzeczy, musiano się
uciekać do pomocy autorów grecko - rzymskich, którzy albo
wyłożyli teoryę tworzenia dzieł pięknych, albo też dawali
wzór w wypowiadaniu zdań krytycznych. Do tej pory nie za-
*) Maksymilian Kawczyński: „Essai comparatif sur 1'origine et l'hi-
stoire des rythmes" (Paryż, 1889); — „O początkach poezyi polskiej"
w Kwartalniku historycznym 1889.
stąpiono greckiego wyrazu krytyka żadnym innym narodo-
wym l); dowód to zależności od starych klasyków — i w tym
także względzie.
Jacyż to byli ci mistrzowie krytyki?
Najczęściej czytanym, najbardziej rozpowszechnionym,
nawet w wiekach średnich i u nas, był Horacy, który w liście
do Pizonów czyli w tak zwanej „Sztuce poetyckiej" (Ars poe-
tka) w sposób swobodny, zręczny i dowcipny, nie krępując
się wcale systematycznością, przedstawił swoje poglądy na
kształty poetyckie i rodzaje stylu, szczególniej na tragedyę,
wraz z krótkiemi wskazówkami metrycznemi i ciętą krytyką
lichych wierszopisów. Zalety formy, mnóstwo zdań trafnych,
a zwięźle i pięknie wyrażonych, pogodna ironia, przenikająca
ogół jego krytycznych spostrzeżeń, uczyniły poemacik ten
wielce ulubionym.
Z wszelką pewnością możemy twierdzić, że u nas przy-
najmniej w początkach XIII wieku był on już znany wykształ-
conym. Mistrz Wincenty (Kadłubek) w Kronice swojej przy-
tacza w różnych miejscach (ks. II, 14, 18; ks. III, 26) trzy z niego
wiersze, a raz (wks. IV, 23) robi wyraźną alluzyę do wyrażenia
Horacyusza (Acutius enim ferram exacuit cotis asperitas,
u Hor. Ego fungar vice cotis, acutum reddere quae ferram
valet, exsors ipsa secandi). Nie przytaczał on tych wierszy
dla wyrażenia myśli estetycznych, ale tylko jako maksymy
moralne i rozumowe; w każdym razie dowiódł, że mu Ars po-
etica dobrze była znana, bo najprawdopodobniej cytował
z pamięci. Rękopismu „Sztuki poetyckiej" biblioteki nasze nie
przechowały, pewnie dlatego, że poemacik sam był stosunko-
wo wcześnie wydrukowany w Krakowie (1505), a potem nie-
raz w druku powtórzony, mianowicie w wieku XVI. Długo
nie tłómaczono go na polski, poprzestając na oryginale; tak
że pierwszy przekład, dokonany. przez Onufrego Korytyńskie-
l) W XVI wieku nazywano niekiedy krytyków „szacunkarzami",
ak jak taksatorów, ale i to wyraz nie polski.
— 8 —
go, ukazał się dopiero w r. 1770; później tłómaczyli go jeszcze:
Jacek Przybylski (1803), Marcin Fiałkowski (prozą, 1818), ks.
Antoni Moszyński (1835) i ks. Adam Stanisław Krasiński
(1835); drugie wydanie 1887.
O wpływie tego poematu Horacyusza na umysłowość
naszą wogóle, a na sądy estetyczne w szczególności, świadczą
bardzo liczne z niego cytaty, liczniejsze niż z innych pism po-
ety rzymskiego, tak dalece, że wiele zdań ze „Sztuki poetyc-
kiej" stało się poprostu zdawkową monetą literacką, kursującą
nie tylko w pismach, ale i w rozmowach x); a powtóre fakt, że
jedna z naczelnych zasad kunsztu pisarskiego, wyrażona sło-
wami: Omne tulit punctum, qai miscait utile dulci, stała się
także hasłem naszej literatury, wygłoszonem przez Krasickiego
w wierszu: „Szczęśliwy, kto wdzięk wraz z pożytkiem złączył".
Drugiem źródłem wiedzy estetycznej, chociaż mniej zna-
nem, mniej wyzyskiwanem u nas, była „Poetyka" Arystotele-
sa, której i Horacy się radził. Dochowała się ona do naszych
czasów ułamkowo; zawiera, prócz wstępu o poezyi wogóle,
szczegółowy wykład zasad tragedyi, a pobieżnie tylko epopei.
Trafne, na dokładnej znajomości utworów, napisanych przez
spółziomków, uwagi o wątku (bajce, mythos), o charakterach,
o dykcyi, głębokie spostrzeżenia o znaczeniu poezyi (że jest
filozoficzniejszą od historyi), o jej oddziaływaniu na umysły
(nauka o katharsis, t. j. o oczyszczającym, chwilowo, wpływie
l) Pozwolę sobie przytoczyć najważniejsze (w porządku, w jakim
idą w poemacie): Risum teneatis, amici? — Pictoribus atąue poetis ąuid-
libet audendi semper fuit aeąua potestas — Decipimur specie recti —
Versate diu quid ferre recusent, quid valeant humeri — Quem penes ar-
bitrium est et ius et norma loąuendi — Adhuc sub iudice lis est — Ses-
ąuipedalia verba — Si vis me flere, dolendum est primum ipsi tibi — Dif-
ficile est proprie communia dicere — Fidus interpres — Parturiunt mon-
tes, nascetur ridiculus mus — In medias res — Laudator temporis acti —
Oculis subiecta fidelibus — Vos exemplaria graeca nocturna versate manu,
versate diurna — Scribendi recte sapere est et principium et fons — Aut
prodesse volunt aut delectare poetae — Nonumąue prematur in annum —
Sit ius liceatąue perire poetis i t. p.
na namiętności) wywołały gdzieindziej całe stosy broszur
i książek, do dziś dnia jeszcze zwiększające się. U nas zada-
walano się ogólnikami. Że rozprawę tę znano, dowodzi rę-
kopism Poetyki z końca XIV wieku, przechowujący się w bi-
bliotece Jagiellońskiej (Nr. 503 w katalogu Wisłockiego), za-
wierający jej przekład łaciński, dokonany z arabskiego, a opa-
trzony komentarzem słynnego filozofa arabskiego Averroesa.
Potem atoli nie znajdujemy śladów jej znajomości, ani wydań
w Polsce, ani tłómaczeń, kiedy inne filozoficzne, zwłaszcza lo-
giczne traktaty Arystotelesa doczekały się mnóstwa edycyi
i objaśnień. Dopiero Krasicki w dziele „O Rymotwórstwie
i Rymotwórcach" (wydanem po jego śmierci, 1803) dał króciut-
kie streszczenie Poetyki Arystotelesa, zagajając je następnemi
słowy: „Nie jest rytmem pisane to dzieło, ale jest źródłem,
z którego wszystkie następne względem prawideł rymotwór-
skich pisania wyszły; z tego więc powodu treść onego tu się
umieszcza". Na polski przełożył Poetykę dopiero St. Siedle-
cki roku 1887.
Retoryka Arystotelesa, również pierwszorzędne źródło
dla wszystkich dalszych europejskich w tej mierze wywodów,
częściej się w rękopismach naszych spotyka. W bibliotece
Jagiellońskiej prócz wskazanego już powyżej, w którym mieści
się i Poetyka i Retoryka, znajduje się pięć innych (Nr. 681,
1937, 1995, 2001, 2525 w katalogu Wł. Wisłockiego). W dru-
ku raz tylko u nas ta Retoryka wyszła w przekładzie łaciń-
skim Karola Sygoniusza (r. 1577).
Nie bardzo ją tedy studyowano.
Dodawszy do tego dzieło Kwintyliana1): „Nauka wymo-
wy" (Institutiones oratoriae), a zwłaszcza księgę jej dziesiątą,
x) Twierdzenie to nie ma dostatecznego poparcia w dochowanych
u nas rękopismach, ani w drukach; gdyż jedne i drugie są późne; w bi-
bliotece Jagiellońskiej jest rękopism utworu Kwintyliana dopiero z XVII
wieku; a wydanie jedyne jego dzieła wyszło w Warszawie dopiero 1757.
Jedna wszakże okoliczność upoważniła mię do wciągnięcia pracy Kwinty-
liana w ten szereg źródeł najdawniejszych, a mianowicie zaznaczona przez
— 10 —
obejmującą przegląd porównawczy literatury greckiej i rzym-
skiej, wraz z krótkiemi ocenami ważniejszych autorów; wy-
czerpalibyśmy główne źródła naszych wiadomości estetyczno-
krytycznych aż do XV wieku.
Zastosowania tych wiadomości w praktyce, t. j\
w krytyce jakiegokolwiek poetycznego czy krasomówczego
utworu dzisiaj jeszcze wskazać nie potrafimy, chociaż może
się kiedyś wykryje; bo że takie sądy istniały, to nie może ule-
gać wątpliwości;, wolno tylko przeczyć, iżby je zapisywano,
wobec wielkiego przejęcia się zagadnieniami i metodą filozo-
fii scholastycznej, którą się u nas zajmować zaczęto już w wie-
ku XIII, jak świadczą dochowane z tego stulecia rękopismy
najgłośniejszych scholastyków.
Te studya wyparły autorów klasycznych w drugiej poło-
wie XIII i w XIV stuleciu, z wyjątkiem oczywiście „Organonu"
Arystotelesa, i wycisnęły znamienne piętno na umysłowości
owych czasów,, ponieważ już w szkołach, w t. zw. „trivium"
obok gramatyki i retoryki mieściła się „dyalektyka", dająca
w syllogizmie podstawę do wszelkich rozumowań, a więc i do
wygłaszania sądów o wszystkiem, nie wyłączając oczywiście
literatury.
II.
Przykłady sądów krytycznych.
Krytyka w wiekach średnich ma właściwą sobie cechę
w uleganiu „powadze", którą stanowi przedewszystkiem Pis-
mo Św., a potem jego objaśniacze, Ojcowie kościoła. Od cza-
Aug. Bielowskiego w wydaniu Kroniki mistrza Wincentego alluzya do pe-
wnego miejsca w księdze retora rzymskiego. Jest to ustęp Kroniki ks. 11,28,
przypominający treścią swoją zdaleka Institutiones oratoriae ks. V, roz. 10,
§ 23. Ponieważ nie jest to cytata, można tedy powątpiewać o trafności
zestawienia, ale możliwości to nie wyklucza.
su rozwinięcia się filozofii scholastycznej przybyła „powaga"
innego rodzaju, lubo z tamtą ściśle zespolona, t. j. logiczne
i metafizyczne dzieła Arystotelesa wraz z całym orszakiem
większych i mniejszych komentatorów.
Objaśniając i wykładając Pismo Św., przyzwyczajono się
do upatrywania w każdym utworze, w każdem zdaniu niemal
potrójnego znaczenia: literalnego, moralnego i alle-
gorycznego. Do poznania, sensu literalnego służyła gra-
matyka i retoryka, do wydobycia sensu moralnego stosowano
etykę, w zgłębianiu sensu allegorycznego uciekano się do
dyalektyki. Im kto lepiej,, subtelniej umiał robić owe rozróż-
nienia, tern za głębszego uchodził myśliciela.
Z naszej literatury średniowiecznej znam trzy sądy kry-
tyczne, które do pewnego przynajmniej stopnia mogą być po-
czytane za literackie, a są bardzo znamienne.
Pierwszy z nich mieści się w liście biskupa krakow-
skiego Mateusza do opata klarewalleńskiego Bernarda, pi-
sanym około roku 1150. Biskup, błagając świętobliwego opa-
ta, by przybył do krajów słowiańskich dla utwierdzenia miesz-
kańców w wierze katolickiej, powołuje się na podanie greckie
o Orfeuszu i Amfionie, tłómacząc allegorycznie wpływ ich
śpiewu na kamienie i dzikie zwierzęta. „Jeżeli — powiada —
i tracki Orfeusz i tebański Amfion rozgłośną sławą do nieba
i gwiazd się wznieśli, czczeni jako talenty wieszcze i żyjąc po
śmierci w pieśni za to, że jeden i drugi lasy i kamienie, to jest
ludzi leśnych i kamiennych (sylvestres et lapideos homines)
łagodził głosem lutni i zniewalał do ulegania prawu; — to
o ileż bardziej my możemy mieć nadzieję, że ludy dzikie
i okrutne święty opat zjedna dla Chrystusa, gdyż jest i herol-
dem ewangelii i latarnią w domu bożym, i- woli boskiej tłóina-
czem, oraz lepszym nad Orfeusza, jako sławny ze wzniosłej
nauki i niebiańskim obdarzony rozumem i darem, a łaską
wszystkich prawie błogosławieństw odznaczony!..."1). Toć po-
x) Monumenta Poloniae historica, wyd. A. Bielowskiego, t. II, 16.
— 12 —
dobnego wykładu a zastosowania i dziś nie odrzucilibyśmy
podobno, a stylizacyę uznalibyśmy za bardzo umiejętną.
Już nie sąd pojedynczy, ale cały szereg zdań krytycz-
nych znajdujemy w świetnej przedmowie mistrza Wincen-
tego (Kadłubka) do jego Kroniki. Prawdopodobnie pisał
tę przedmowę w początkach wieku XIII. Kreśli tu najprzód
w sposób obrazowy poważne i trudne zadanie historyka: „Nie
w kole dziewcząt pośród Muz w chórach Dyony l) swawolić,
lecz przy stolicy świetnego senatu stanąć mamy; nakazano
nam nie przyciemnione bagniste sitowia, lecz złote ojczyzny
filary; nie gliniane lalki, lecz ojców naszych żywe postaci z ło-
na zapomnienia wydobyć i ze starożytnej słoniowej kości wy-
rzeźbić; co więcej, bożego światła świeczniki w królewskim
kazano zawiesić nam pałacu, a śród tego wojennym zagrzać
się zgiełkiem".
Następnie tłómaczy się z pobudek podjęcia takiej pracy:
„Nie powoduje<mną żądza pisania, ani mnie podnieca chci-
wość rozgłosu, ani podżega zapamiętała namiętność korzyści,
bym po tylokrotnych przygodach na morzu, po tylekroć zale-
dwie uratowawszy się z rozbicia, znów miał pragnąć w tych
samych wirach na szwank się narażać. Nie, boć tylko podnie-
bieniu osła lepiej smakuje oset niż sałata, i tylko zgoła niero-
zumny daje się uwieść słodyczy ckliwej" (nisi prorsus insipiens
suavitate capitur insipida — tej igraszki słów niepodobna od-
dać w przekładzie).
Ale ponieważ król (Kazimierz Sprawiedliwy) polecił mu
pisanie dziejów dla nauki potomnych („bo wszystko, co wiel-
kie i zacne, w przykładach przodków jakgdyby we zwiercia-
dłach zwykło się odbijać"), nie wolno mu uchylać się od speł-
nienia rozkazu. Choć więc uważa się za „trzcinę łomliwą, za
podporę z sitowia, za pigmejczyka, zmuszonego do dźwigania
świata jak Atlas", bierze się do dzieła w tern przekonaniu, iż
rzecz sama przemówi za siebie, bo „połysk złota
!) t. j. Wenery.
— 13 -
i blask drogich kamieni w ręku niewprawnego rzemieślnika ró-
wnie nie blednieje, jak nie czernieją gwiazdy, chociaż je Etyop
czarnymi wskazuje palcami".
Pomimo jednak zaznaczonej tu skromności, mistrz Win-
centy wie, że dokonał dzieła ważnego, i domaga się w końcu,
żeby go tacy tylko sądzili, co się odznaczają nauką i wytwor-
nym smakiem, i żeby sąd wydawali dopiero po dokładnem
zapoznaniu się z dziełem: „O to nareszcie prosić mi wypada
wszystkich, by nie wszyscy o naszej pracy wyrokowali,
lecz ci jedynie, których umysłu wytworność (ingenii elegantia)
lub świetność wyższej ogłady (urbanitatis claritudo) zaleca;
oraz by się nikt do lekceważenia nas nie kwapił, póki jak naj-
staranniej wszystkiego nie rozważy (ne cui nos prius liceat
despicere, quam perdiligentissime dispexisse); nikt bowiem
smaku imbieru nie dojdzie, póki go nie zżuje; nie godzi się
też sądzić o rzeczy, nie rozpatrzywszy się w niej należycie.
A kto skąpo chwali, niechże jeszcze skąpiej przygania (qui
parce laudat, parclus vituperet" l).
Allegoryczny sposób mówienia, ożywiony oryginalnemi
i trafnemi przenośniami, nie zaszkodził trafnym uwagom mi-
strza Wincentego, ani co do zadania dziejopisa, ani co do sto-
sunku materyału i obrobienia, ani co do żądania, żeby krytyk
odznaczał się rozumem, talentem i wykształconym smakiem.
Ostatnie zaś zdanie, poczerpnięte podobno z dzieł Seneki,
o skąpem chwaleniu i skąpszej naganie, można śmiało wielu
krytykom do pilnej rozwagi zalecić.
Całkiem suche allegorye, bez wdzięku wyobraźni, ale
z metodycznością scholastyczną wyłożone, spotykamy w mo-
wie ks. Stanisława ze Skarbi mierzą (Skalmierza) przy
otwarciu w roku 1400 odnowionej Akademii krakowskiej, któ-
rej on został pierwszym rektorem. Zamierzył w niej sobie
uwydatnić znaczenie Akademii, jako przedstawicielki Kościo-
ła w Polsce, jak niemniej znaczenie i doniosłość czterech skła-
dających ją wydziałów.
l) Monumenta Poloniae historica II, 249 — 251.
— 14 -^
Za tekst wziął ustęp z Objawienia św. Jana: „Z onego
tronu wychodziły błyskawice i gromy i głosy; a wszystkie one
zwierzęta każde z osobna miało sześć skrzydeł wokoło, a we-
wnątrz były pełne oczu. I nie miały odpoczynku we dnie
i w nocy, mówiąc: Święty, święty, święty Pan Bóg Wszechmo-
gący, który był i który jest i który ma przyjść". Tronem bo-
skim jest Akademia krakowska; zwierzętami, każde o sześciu
skrzydłach, a pełnemi oczu, są profesorowie, w dzień i w no-
cy nauczający. Mówca usiłował wykazać tę analogię i w ca-
łości nauk akademickich i w każdym wydziale poszczególe.
Przytoczę tylko ustęp, dotyczący wydziału sztuk i nauk wy-
zwolonych, jako mieszczącego w sobie i literaturę.
„A teraz przystępuję z kolei do magistrów nauk wyzwo-
lonych, którzy zakładają podwaliny nauk przez gramatykę;
ozdabiają przez retorykę; prawdę od fałszu rozeznawać uczą
przez logikę, rozmierzają niebo i ziemię przez geometryę; dzi-
wne i trudne rzeczy obrachowują przez arytmetykę; zgadzają
głosy przez muzykę, tajemnic niebieskich dociekają przez me-
teorologię; gwiazd wschód i zachód, znaków niebieskich
kształty poznają, czuwają nad wpływem planet przez teorykę1),
naprawiają przez monastykę, podnoszą przez ekonomię, po-
mnażają przez politykę. Są to wielkie zwierzęta pełne oczu...
Przez ten fakultet iskrzyć się będzie mądrość, przyozdobi się
cała społeczność, a niecnota pójdzie na wygnanie... Znaleźli
na górach świętych złoto mądrości, srebro wymowy, sól roz-
tropności, bursztyn sprawiedliwości, ołów wstrzemięźliwości,
ziemię męstwa. Mówię więc, że z tronu boskiego wynikają
błyskawice, głosy i grzmoty, a w obliczu jego dzień i noc
J) Teoryką nazywano w wiekach średnich naukę przewidywania
rzeczy przyszłych, głównie na twierdzeniach astrologii opartą.— Miotla-
sty ka, ekonomia i polityka stanowiły trzy części etyki; a mianowicie:
monastyka uczyła obowiązków względem siebie, ekonomika — obowiąz-
ków względem rodziny i bliźnich wogóle, wraz z pieczą o majątek; poli-
tyka wreszcie zalecała, jak się wyraża Stanisław ze Skarbimierza, „każde-
mu oddać, co sprawiedliwość nakazuje".
— 15 —
wrzeszczą zwierzęta, po sześć skrzydeł mające... Co się tylko
stać mogło z łaski Tego, który z górnych niebios na nas po-
gląda. Bo oto w małym domu tego kolegium mądrość całego
świata jest zamknięta" l).
Mowa ta jest najlepszym bodaj przykładem u nas scho-
lastycznego poglądu i sposobu rozumowania.
x) M. Wiszniewski: „Historya literatury polskiej", t. IV, 242—252.
ROZDZIAŁ DRUGI.
CZASY HUMANIZMU
OD ROZKWITU DO ZWYRODNIENIA.
I.
Ruch humanistyczny.
Poglądy na zadanie poezyi, twórczość i wzory.
Niedługo trwało zapomnienie o pisarzach klasycznych.
Jak w całym przebiegu dziejów umysłowości naszej, tak i obe-
cnie próba zmiany prądu nie dała na siebie czekać. Ledwie
scholastyka się ugruntowała i w odnowionej Akademii kra-
kowskiej bujnie krzewić się zaczęła, już na Zachodzie, a mia-
nowicie we Włoszech, gorąco i namiętnie rzucono się do sze-
rzenia haseł humanizmu, rozpowszechnianych przez wę-
drownych entuzyastów. Wprawdzie zmierzały one ku oczy-
szczeniu tylko i odświeżeniu dawniejszych grecko - rzymskich
natchnień; ale jeżeli nie w samej treści poglądów, to przynaj-
mniej w sposobie ich stosowania do zjawisk zarówno starych
jak nowych na polu literatury, wytwarzały świeży czynnik ru-
chu umysłowego.
Humaniści wrogo występują przeciwko scholastykom,
głównie z powodu, że ci mówili i pisali stylem i językiem bar-
— 17 —
barzyńskim, dalekim od Cycerońskiej poprawności i kwieci-
stości. Zamiast filozofii scholastycznej zaczęto gorliwie zale-
cać poezyę i wymowę (rozumie się grecko-rzymską, a.s z cze-
go lniej rzymską), jako najdoskonalsze środki wykształce-
nia pod każdym względem: i filozoficznym i moralnym i este-
tycznym. Powtóre, przeciwstawiono klasyczny ideał życia:
zdrowa dusza w zdrowem ciele, ideałowi średniowiecznemu,
ascetycznemu, nakazującemu ciało umartwiać, ażeby duch był
swobodniejszym i mógł się łatwiej udoskonalić. Przejmując
się coraz bardziej pojęciami pogańskiemi, zaczęto powoli usu-
wać w głąb, najprzód wyrażenia chrześcijańskie, a potem sa-
me pojęcia. Do poezyi wkroczył Olimp starożytny i już Bóg
nazywał się gromowładnym Jowiszem, a Matka Boska — Ju-
noną. Z czasem zaniechano nawet bóstwa chrześcijańskiego
pod przebraniem klasycznem; ponieważ w literaturze starożyt-
nej prawie stale mówiono o bogach (dii), a nie o jednym —
jedynym Bogu, więc i humaniści tę terminologię przejęli,
chcąc się wyrażać poprawnie, klasycznie.
Do nas humanizm przyszedł z Włoch dosyć rychło, bo
w samych początkach wieku XV; lecz nie doznał szybkiego
rozwoju; starano się bowiem pogodzić go i ze scho-
lastyką i ze ściśle wyznawaną religią katolicką. Stąd w całym
w. XV istnieje u nas ogromna mieszanina pojęć, stylów i wzo-
rów języka łacińskiego. Ten sam uczony, który przepisywał
humanistyczne rozprawy czy powiastki Poggio Braccioliniego,
Leonarda Aretyna, Wergeryusza, Wawrzyńca Walii, Eneasza
Sylwiusza Piccolominiego, tuż obok mieścił scholastyczne ko-
mentarze do dzieł Arystotelesa, lub którego z mistrzów śre-
dniowiecznych: Tomasza z Akwinu, Duns Scota i t. p.
Za wzór języka i stylu klasycznego brano pisma znako-
mitego mówcy rzymskiego, Cycerona, zwłaszcza retoryczne.
Najwięcej rękopismów i najwięcej wydań miała u nas książka
pseudo-cycerońska, tak zw. „Retoryka do Herenniusza" w 4
księgach; w bibliotece Jagiellońskiej jest jej kilka rękopismów
z XV stulecia; w wieku XVI drukowano ją aż jedenaście razy
(poczynając od roku 1500); a i później jej nie zaniedbano.
Dzieje krytyki literackiej w Polsce. 9
— 18 —
Drugi stopień rozpowszechnienia miało już prawdziwie Cyce-
rońskie, ale podrzędne pismo „O podziałach krasomówczych"
(Partitiones), drukowane w wieku XVI trzykrotnie. Dzieła zaś
najważniejsze: „O wynalezieniu" i „Orator", prócz rękopis-
mów, miały tylko po jednem druRowanem wydaniu. Nato-
miast rodzaj historyi wymowy rzymskiej p. t. „Brutus czyli
o sławnych mówcach" dwa razy w XVI wieku był odbijany,
a w XIX nanowo przez Groddka w Wilnie przedrukowany. Na
język ojczysty dopiero w XVIII i XIX stuleciu zaczęto te roz-
prawy retoryczne przekładać: Józef Boreyko („O podziałach"
1763, 1783, 1806), Klemens Żukowski („O wynalezieniu reto-
rycznem" 1840); a wszystkie przetłómaczył starannie Erazm
Rykaczewski („Dzieła Cycerona", t. IV, Poznań, 1873).
Pisma Cycerona wpłynęły przeważnie na wyrobienie na-
szej retoryki; możnaby nawet powiedzieć, że rozwlekłość i ga-
datliwość naszej wymowy w części przynajmniej z tego źródła
wypłynęła; lecz nie należy też zapominać, iż staranność w bu-
dowie okresów, dbanie o piękność wyrażenia również w części
zawdzięczać mu wypadnie.
Jeżeli czysto retoryczne rozprawy Cycerona oddziaływa-
ły na wymowę, to pismo „O sławnych mówcach" było wzo-
rem krytyki krasomówczej, ucząc obok rozumnych i trafnych
spostrzeżeń także pewnej przesady w pochwałach dla znako-
mitości, lub dla takich, co w danym czasie za znakomitych
uchodzili.
Greccy retorowie, jak wogóle greccy pisarze, z wyjąt-
kiem Arystotelesa, nie znaleźli u nas, nawet w wieku XVI, kie-
dy stosunkowo najwięcej się jeszcze u nas zajmowano greczy-
zną ]), znacznego rozpowszechnienia. Można tylko wymienić
rozprawę Demetryusza Falerejskiego (z IV / III wieku przed
Chr.) „O wysłowieniu" jako u nas dobrze znaną, bo dwukrot-
nie a równocześnie na język łaciński przez Polaków przetłó-
J) O studyach naszych nad językiem i literaturą grecką w wieku
XVI, zob. M. Wiszniewskiego: „Hist. lit. pols.", t.VI, 175 — 216.
— 19 —
maczoną, raz przez Franciszka Masłowskiego (De elocutione
liber, Padwa, 1557), drugi raz przez Stanisława Iłowskiego,
z dodatkiem rozprawek Dyonizyusza z Halikarnasu (Bazy-
lea, 1557).
Istniał w wieku XV-ym właściwie jeden tylko u nas
człowiek, który i w poglądach i w życiu był humanistą w peł-
ni, na wzór włoski; to głośny Grzegorz z Sanoka. Lubił
on żarty, wesołe, dowcipem okraszone biesiady, zwłaszcza
z Włochami, miał, lubo arcybiskup, swobodny pogląd na kwe-
styę rozwodów, przyjmował niektóre teorye przyrodnicze Epi-
kura, karcił surowo księży za złe wymawianie łaciny, polecał
kapłanom czytanie starych Ojców kościoła, piszących dobrym
językiem, nie zaś średniowiecznych kaznodziejów i ascetów.
Jak prawdziwy humanista lekceważył scholastykę, nazywając
ją „snem czuwających na jawie", a wysławiał medycynę, szcze-
gólniej zaś wymowę i poezyę, które nazywał tak potrzebne-
mi jak pokarm; tych, którzy do innych nauk się brali, nie wy-
ćwiczywszy się wprzódy w tamtych, porównywał do ludzi, co-
by do miasta wskoczyć chcieli przez mur, zaniechawszy bra-
my. Miał umysł krytyczny, zachęcał do samodzielnego my-
ślenia, dawszy pokój Arystotelesowi.
Inni znakomici ludzie XV wieku przejmowali z humani-
zmu głównie dbałość o poprawność języka i stylu łacińskiego,
a w poezyi szukali przyjemnej nauki.
Niewątpliwie mając na myśli uwagę Horacyusza:
Aut prodesse volunt aut delectare poetae,
Aut simul et iucunda et idonea dicere vitae '),
l) „Poeci pragną albo nauczać albo bawić, albo też przedstawiać
rzeczy równocześnie i miłe i do życia przydatne".
— 20 —
słynny XV wieku biskup i kardynał Zbigniew Oleśnicki
jeden z pierwszych u nas zaszczepców stylu humanistycznego^
w liście do głośnego humanisty Eneasza Sylwiusza Piccolo-
miniego (późniejszego papieża Piusa II), w liście, pisanym
w roku 1453, te o poezyi zamieścił spostrzeżenia: ,, Wiadomo,
że poeci, którym nigdy obcą nie była znajomość wszystkich
wielkich rzeczy i sztuk, ku temu głównie zmierzali, iżby, po-
dając w utworach swoich cośkolwiek bajecznego (fabuło sum),
uwydatnić mogli jego związek czy z filozofią moralną, zapra-
wiającą życie ludzkie do cnoty, czy z fizyką, opowiadającą ta-
jemnice przyrody; albo też by wspaniałemi pochwałami cnót,
wyprowadzonemi z życia mężów sławnych, lub stosownemi
naganami występków, obrzydzanych myśli naszej wystawie-
niem zgubnych obyczajów ludzi nikczemnych, przywabiali ku
sobie dusze czytelników, a oczy słodyczą rozkoszy napawali.
Jeżeli tedy bystrzejszym rozumem zechcemy wniknąć do rdze-
nia zmyśleń poetyckich (poeticae fabulae), to się przekona-
my, że wynaleziono je naftto, by opowiadaniem już to zjawisk
przyrody, już to obyczajów chwalebnych, już to wybornych
historyi jakąś znakomitą nauką napoić" *).
I można śmiało powiedzieć, że zawarta w temobszernem
omówieniu myśl o pożytku; wypływającym z pięknie, przy-
jemnie opowiedzianej baśni, czy wogóle poezyi, była wyrazem
najgłębszego przekonania zarówno Zbigniewa Oleśnickiego,
jak i naszych pisarzów wogóle przez ciąg wieków długi. Jest
to ten utył it ary z m, któryśmy przejęli od Rzymian, stosując
go, tak jak i oni, również do literatury.
Ci, których uczucie religijne było żywsze, protestowali
przeciwko mitologii w poezyach, mających za przedmiot spra-
wy chrześcijańskie, ale zazwyczaj nawet sami nie mogli wy-
trwać w postanowieniu, a cóż dopiero skłonić innych do zanie-
chania muz, bogowi bogiń grecko-rzymskich. PawełzKro-
') Codex epistolaris saeculi XV — tom I. -str. 316, 317 (wyd. roku
1876)
— 21 —
sn a, piszący poezye łacińskie na początku wieku XVI, wymo-
wnie wołał1), że głupie bóstwa pogańskie, „przewrotne potwo-
ry ustąpić winny miejsca prawdziwemu Bogu chrześcijańskie-
mu i świętym Pańskim; że tryumfów Chrystusa nie zdołałby
wyśpiewać ani Homer ani Wergiliusz; więc precz z całym
przyborem mitologicznym! Ale w innych swoich poezyach
wcale nie poszedł za własnem wezwaniem i owszem pojęcia
i wyobrażenia chrześcijańskie często przyoblekał w szaty po-
gaństwa grecko-rzymskiego.
Wytrwalszym okazał się Rudolf Agrykola młod-
szy, jego uczeń. W hymnie na cześć świętego Stanisława
męczennika, zapowiedziawszy, iż poeta chrześcijański powi-
nien wzgardzić nędznemi bóstwami starożytnych, a zwracać
się zawsze i wszędzie do Trójcy Przenajświętszej, Bogarodzi-
cy i świętych, pozostał wierny swemu oświadczeniu 2).
Niewielu, bardzo niewielu poszło w jego ślady, podobno tyl-
ko Jan Hussovianusi Grzegorz z Sambora w poezyi
łacińskiej, a Rej w polskiej; inni, najznakomitsi nawet, nie wyłą-
czając Jana Kochanowskiego, zwracali się do muz i bóstwa po-
gańskie wspominali chętnie, nawet tam, gdzie mówili o ta-
jemnicach wiary chrześcijańskiej, jak np. Kacper Miaskowski.
Trzeba było czekać dwa przeszło wieki, aż znowu głos prze-
ciwko mitologii podniósł Krasicki i Karpiński; a i to również
prawie napróżno. Mitologię stanowczo wyrzucili dopiero
Woronicz i romantycy. Woronicz zastąpił ją bóstwami staro-
słowiańskiemi, romantycy — duchami wszelkiego rodzaju
i stopnia, bo jeszcze August Wilhelm Schlegel utrzymywał, że
J) Pauli Crosnensis Rutheni... Carmina, ed. Br. Kruczkiewicz, Kra-
ków, 1887. Pieśń na cześć św. Barbary zaczyna słowami: „Saecula formo-
sas cessent iactare puellas Prisca et falsidicas nobilitare deas, Mendax quas
olim summos tradtudt ad orbes Graecia turicremis concoluitąue focis, At-
que illis sacras pario de marmore sedes Erexit vanas fudit et usąue
preces".
2) Przytoczony przez W. Bruchnalskiego w rozprawce: „Pojęcie
i znaczenie poezyi u poetów polskich XVI wieku", Lwów, 1900.
— 22 —
bez jakiegokolwiek pierwiastku mitologicznego poezya obejść
się nie może.
W tworzeniu wyróżniano, za przykładem Cycerona i Ho-
racyusza, dwa czynniki: dar przyrodzony (talent), najrozmai-
ciej nazywany, i naukę. Horacy w „Sztuce poetyckiej" tak
się w tym względzie wyraził: „Zastanawiam się nad tern, czy
dobry wiersz (laudabile carmen) jest dziełem natury czy sztu-
ki? Ja przynajmniej nie widzę, coby potrafiła zrobić nauka
bez bogatego daru przyrodzonego (studium sine divite vena),
lub też nieukształcony talent (rude ingenium); jedno wymaga
pomocy drugiego; jedno z drugiem najściślejszą przyjaźnią się
łączy (alterius sic altera poscit opem res et coniurat arnice)" .
W terminologii humanistycznych poetów ów dar przyrodzony
nazywał się zazwyczaj łaską Feba-Apollina i dziewięciu cór
Mnemozyny t. j. muz, świętym zapałem, nagłym wybuchem^
szałem, albo — jak u satyryków — oburzeniem.
Niekiedy czytamy, że tylko miłość lub nawet wino uczy-
ło tworzenia. „Mnie — powiada Jan Kochanowski w la-
tach młodzieńczych (Elegie, ks. I, 1) — nie Muzy zrobiły poe-
tą, jeżeli nim jestem; nie pomnę też, bym kiedy zaszedł do
groty w Aonijskiej skale. Sama Miłość nauczyła mnie słod-
kie składać wiersze i śpiewać na wzór Kallimacha starego l).
Bóg bowiem Miłości porusza leniwe umysły, zimne serca
i nieczułe dusze". Albo też, jak mówi w epigramacie do Pio-
tra Myszkowskiego: „Fraszki to pewnie, mój Piotrze, i bajki
istne, co starzy poeci o źródle skrzydlatego rumaka (t. j. Pega-
za) gwarzą; wino tylko stwarza poetów i wdzięczne poddaje
piosenki; a kto wodę pije, temu Muza niczego udatnego nie
nasuwa. Ja sam najlepiej to poświadczyć mogę; gdym trzeź-
wy, na nic się nie zdam, a tylko namyślam się i zębami paz-
nogcie, co nic nie zawiniły, ogryzam. Lecz gdy sobie trochę
podchmielę, a duch winem się zagrzeje, wtedy czuję zaraz, jak
]) T. j. elegika greckiego (zarazem wielkiego uczonego) z III wie-
ku przed Chr.
— 23 —
w głębi piersi niezliczone szeregi wierszy budzą się i rwą do
lotu. A jak tylko je wypuścić, hurmem walą jak pszczoły,
które po mrozach zimowych łąki kwiatami zasłane i wiosenne
nęci ciepło".
Rozumie się, że to tylko objaw wesołego, żartobliwego
humoru; bo kiedyindziej Kochanowski złoży piękną pieśń na
cześć cór Wdzięcznej pamięci („Muzy").
Za jeden z warunków swobodnego tworzenia poczyty-
wano też zabezpieczenie bytu materyalnego, dają-
cego poecie potrzebny spokój i myśl od trosk ziemskich wol-
ną, jak to najdobitniej wypowiedział Klonowicz w „Żalach
nagrobnych":
Ja, kiedy się nad prosty gmin ku niebu na chwilę
Do Febusa wychylę,
Wnet frasunek zazdrościwy jakiś wróg przytoczy,
Który mię zaś w gmin tłoczy.
Trzeba bowiem animuszu niezamarszczonego
Do wiersza uczonego.
Kiedyby się gdzie nad rzeczką włóka mogła dostać,
Mogłoby się co sprostać.
Siła-ć więc jeden Mecenas naczyni Maronów,
Nie szczędząc swych zagonów.
Słyszę młynik nie zawadzi, choć owo tarkoce
Przy szumiącym potoce;
Kiedy od brata Neptuna Ceres ususzona
Bywa więc pokruszona;
Kiedy od częstego miewa często w kamień twardy
Krzeszą skalne oskardy.
Roi się też ingenium, gdy się pszczółki roją,
I kiedy krówki doją...
Nie pierwszy to raz w naszej poezyi (tak samo w huma-
nistycznej wogóle) podniósł się głos biedaka, nie mającego
kawałka własnej ziemi i widzącego przemoc szlachty, o cięż-
kich warunkach bytu i pisania, lecz pierwszy tak silny, z głębi
uciśnionego serca płynący. Nie dziwmy się, że według Klo-
nowicza jeden Mecenas może wielu „naczynie" Maronów, bo
takie było nietylko wówczas, ale i później powszechne w Eu-
— 24 —
ropie złudzenie; wobec małej pokupności utworów literackich,
trzeba było istotnie mecenasów, coby przynajmniej na koszta
druku łożyli.
Nie zapominajmy przytem, że poeta humanistyczny to
był przedewszystkiem uczony, pilnie studyujący literaturę
rzymską przynajmniej. Na potrzebę nauki dla poety kła-
dziono też nacisk bardzo wielki, jak to już widzieliśmy w liś-
cie Oleśnickiego. Bo też istotnie, przypomnijmy sobie, że
praca-to była nielada doskonałe wyuczenie się języka martwe-
go, przyswojenie sobie jego tajemnic składniowych, stylowych
i wersyfikacyjnych. Większa część poetów naszych piszących
po łacinie, tak samo jak i gdzieindziej, byli to ludzie wy-
kształceni, którzy mozolnie frazeologię, wziętą z poetów rzym-
skich, stosowali do zdarzeń czy osób spółczesnych. Mówić
o ich „natchnieniu" byłoby nadużyciem wyrazu. Oni w po-
cie czoła zazwyczaj wyrabiali swe wiersze, sprawdzając Ho-
racyuszowskie: sudavit et alsit (pocił się i ziąbł). A i u tych,
co mieli talent rzeczywisty, praca, studya odgrywały rolę bar-
dzo wielką. Sarbiewski kilkadziesiąt razy odczytał Horacyu-
sza i Wergiliusza, nie mówiąc już o całem przygotowaniu
szkolnem.
To też humaniści, zbrojni w naukę, lub nią się przechwa-
lający, mieli bardzo wysokie pojęcie o swojem dostojeństwie
i o znaczeniu a doniosłości pieśni swoich. „Tylko pisarze na-
dają nieśmiertelność dziełom bohaterów i królów!" Takie
przekonanie u nas było wypowiedziane, o ile wiem, po raz
pierwszy roku 1502 w humanistycznym liście królowej pol-
skiej Elżbiety „O wychowaniu królewicza", a później po-
wtórzone powielekroć. Dość będzie przypomnieć słowa Ko-
chanowskiego, gdy wysławia „Muzy":
Z was ma cnota zapłatę; a dzielność milczana
Ledwe nie toż jest, co i gnuśność pokonana.
Nie sama od przyjaciół, fci od matki z łona
W obce kraje Helena morzem uniesiona;
Nie jeden Menelaus o żonę się wadził,
Nie pierwszy Agamemnon tysiąc naw prowadził,
— 25 —
Nieraz Troja burzona przed Hektorem; siła
Mężnych było, którym śmierć przy ojczyźnie miła;
Ale wszyscy w milczeniu wiecznym pogrążeni,
Że poety zacnego rymy przebaczeni (t. j. nie wspomniani).
Albo jak zwięźlej i piękniej wyraża się w dedykacyi „Pro-
porca":
Zacny koronny hetmanie!
weźmi też odemnie —
proporzec pięknie tkany
I z Helikonu podany
Od córek Wdzięcznej Pamięci (Mnemozyny),
Bez których laski i chęci
Hetman, niech jaki chce wstanie,
Sławy trwałej nie dostanie...1).
II.
Zdania o utworach obcych i swojskich w XV i XVI w.
Polemika.
Zdania humanistów, wydawane o dawnych i nowych pi-
sarzach, miały charakter ogólnikowy, więcej się odnosiły do
osoby pisarza, do jego talentu, niż do dzieł jego, więcej miały
na widoku stosunkową ważność wątku i wysłowienie, ani-
żeli budowę, kompozycyę. Ulubione w języku łacińskim su-
perlatywy (stopnie najwyższe) nadawały zazwyczaj tym zda-
niom mocno przesadną cechę. Do wzorów Cycerona i Kwin-
tyliana przybyły w wieku XV wzory włoskie. My, na podsta-
wie przechowanych w bibliotekach rękopismów, możemy stwier-
dzić napewno, że nietylko czytano, ale i przepisywano u nas
rozprawki Franciszka Petrarki (między innemi: Sententiae de
l) Por. podobne myśli u Wespazyana Kochowskiego
w wierszu „Muzy potrzebne Marsowi" (Lyrica polskie, ks. I, 8).
— 26 —
Terentii vita), dyalog Leonarda Aretyna, poświęcony porów-
naniu pisarzów nowszych ze starożytnymi (Dialogus... In quo
de modernis ąuibusdam scriptoribus In comparationem ad
antiquos dispatatar), pisma Wawrzyńca Walii i t. p.
Ze zdań, wyrzeczonych przez naszych pisarzów, można-
by, od XV wieku poczynając, ułożyć dość spory rejestr; niewie-
leby on nas jednak pouczył o zasadach krytycznych, bo ogól-
nikowość znamionuje owe zdania. Przytoczę więc tylko nie-
które dla. przykładu, a częściowo dla charakterystyki.
Najdawniejszy może z dochowanych sąd literacki o ob-
cych dziełach zawdzięczamy Janowi Długoszowi, który
w swej znakomitej Historyi polskiej, mówiąc pod r. 1477
o śmierci Grzegorza z Sanoka, tak o nim pisze: „Mąż to szcze-
gólnej nauki, a mianowicie nadzwyczaj wykształcony w litera-
turze starożytnej (in studiis humanitatis apprime eruditus)...
Mąż to nader miły Muzom (vir Masis amicissimas) i zarów-
no w poezyi pieryjskiej, jak w wierszu, jak i winnych naukach,
oraz w przemowach do ludu, godny pamięci (mentor abilis) u .
Z XVI wieku zwrócę uwagę na niektóre sądy Reja, Bez-
imiennego, Kochanowskiego, Klonowicza, Szymonowicza, Ja-
nuszowskiego, Rotunda. Stwierdzą one charakterystykę poda-
ną na początku.
Mikołaj Rej w 8-wierszu sławi 32-letniego Jana z Czar-
nolasu:
Przypatrz-że się, co umie poczciwe ćwiczenie,
Gdy szlachetne przypadnie k'niemu przyrodzenie;
Co rozeznasz z przypadków i postępków jego,
Tego Kochanowskiego, szlachcica polskiego,
Jako go przyrodzenie z ćwiczeniem sprawuje,
Co jego wiele pisma jaśnie okazuje.
Mógł ci umieć Tybullus piórkiem przepierować,
Lecz nie wiem, umiał-li tak cnotą zafarbować.
„Przyrodzenie" znaczy tu. to samo, co „ingenium", a „ćwicze-
nie" to „studia", nauka; „cnota" — to dążność moralna, o któ-
rą szło głównie. Wreszcie zestawienie z rzymskim elegikiem
Tybullem, którego Kochanowski najprzód w łacińskich ele-
giach, a potem i w polskich pieśniach często naśladował, stanowi
— 27 —
niewidoczny niemal początek bardzo potem rozpowszechnione-
go zwyczaju porównywania polskich poetów ze starożytnymi.
Bezimienny autor „Proteusa" (1564) skarżył się wpraw-
dzie, że „w Polszczę przyjaźni poetowie nie mają", a za przy-
czynę podawał, iż oni mówią „prawdę"; Polacy bowiem, „póki
im fraszki piszesz, to radzi czytają; pisz-żeco statecznego, sro-
dze się gniewają". Jednakże w zakończeniu swego utworu
z radością wspominał swoje wzory, a szczególniej Kochanow-
skiego, którego „Satyr" był mu pobudką i przykładem do
utworzenia „Proteusa":
Tym się niziuchno kłaniać mnie się teraz godzi,
Z których zdrojów czerpają poetowie młodzi.
Tego zacnego pocztu jest starszym hetmanem
Sławny Rej, godzien iście być i radnym panem.
Przyrodzonym dowcipem wielkiej sławy dostał,
I któż przed nim tu w Polszczę kiedy temu sprostał?
Wodza żadnego nie miał a trefił do skały,
Z której płyną strumienie nieskończonej chwały.
Za nim idzie Trzycieski, w leciech dobrze młodszy,
A wżdy język u niego i nad cukier słodszy,
Ojca znamienitego znamienite plemię
Trefiło na złe czasy i niewdzięczną ziemię.
Tych dwu się nie chcę puścić, choć idzie przed nimi
Kochanie wieku tego, bo strunami swymi
I uczonym śpiewaniem tak się popisuje,
Że też przeszłemu wieku ') mało ustępuje.
Wiem, że chwały nie pragnie; jemu to nie miło,
Tak go wielkim baczeniem niebo obdarzyło.
Niech już milczą Grekowie, niech już milczą Włoszy;
I cóż mają lepszego nad polskie rozkoszy?
Pirwej się rozgniewawszy Eolowe wiatry,
Obalą skały twarde i wysokie Tatry;
Pirwej tam wznidzie słońce, gdzie jest późna zorza,
Pirwej ku górze Wisła wróci się od morza,
Niż zgaśnie jego sława na tej nizkiej ziemi,
Gdy spoinie będzie w niebie z duchy szczęśliwemi.
l) To znaczy: wiekom starożytnym, Grekom i Rzymianom.
— 28 —
Czego na znak wdzięczności, gdy jemu winszuję,
To czynię z powinności, a nie pochlebuję;
Bo jeśli w moich rymiech będzie co chwalnego,
Z nieba naprzód, a potem mam to z laski jego...
Kochanowski odpłacił Rejowi pięknem za nadob-
ne, zaszczytnie go wspominając w 13 elegii księgi trzeciej po-
między swymi poprzednikami na polskim Parnasie: „Nie
pierwszy też ja wdzieram się na te skały: przede mną już Rej
tą samą szedł drogą, nie bez łaski Boga (nec renuente Deo)
i chwałę sobie wysłużył, czy to smutno opłakując, jak małego
Józefa zawiść braci ledwie że o śmierć nie przyprawiła, czy
też za przykładem muzy Palingena *) śpiewając, co mężom
przystoi a co nie przystoi. Trzycieski 2), znakomity znawca
trzech języków, śpiewał hymny miłe bogom (superis); to, co
Mojżesz o świata początku napisał, pragnie on, by i jego oj:
czyzna wiedziała3). Nie ujmę też sławy Górnickiemu, co
pieśni godne liry Orfeusza składa, co do spraw Marsowych li-
ryczną nawiązując strunę, opiewa w srogiej walce Niemcy po-
konane4). I mnie, zwolna w wasze idącego ślady, Sarmacya
niech do wieszczów (vatibus) swych zaliczy, gdy ni zazdrość
(livor), ni zbytnia ufność w słabe pióro, lecz tylko słodka mi-
łość ojczyzny piersią mą włada".
To skromne o sobie wyrażenie zastąpiła później świado-
mość swego talentu i znaczenia na przyszłość. Już Horacy
dał przykład takich przepowiedni o nieśmiertelności swej sła-
wy, a humaniści śmiało w jego wstąpiirślady. Kochanowski,
l) Palingenius Stellatus, włoski poeta XVI wieku, piszący po łaci-
nie. Poemat jego „Zodiacus vitae" był dla Reja wzorem przy układaniu
„Wizerunku" (1558).
2j Znany biograf Reja.
3) Alluzya do udziału Trzycieskiego w przekładzie Biblii (1563).
4; Wzmiankowany tu utwór Górnickiego nie dochował się. Nie-
którzy, opierając się na tym ustępie, przypisują Górnickiemu autorstwo
pieśni znanej p. t. „O pruskiej porażce" (bitwa pod Grunwaldem).
— 29 —
uskarżając się na brak uznania wśród współczesnych, na prze-
klętą zazdrość, posądzającą go o szukanie zysku ze swoich
utworów, odsuwa się od tłumu jak Horacy (Odi profanum
vulgus et arceo) i obiecuje sobie, że kiedyś ziomkowie, a na-
wet obce narody oddadzą mu sprawiedliwość:
Sobie śpiewam a Muzom; bo kto jest na ziemi,
Coby serce ucieszyć chciał pieśniami memi?
Kto nie woli tymczasem zysku mieć na pieczy,
Łapając grosza zewsząd?...
A poeta, słuchaczów próżen, gra za płotem,
Przeciwiając się Świerczom, które nad łąkami
Ciepłe lato witają głośnemi pieśniami.
Jednak mam tę nadzieję, że przedsię za laty
Nie będą moje czułe !) nocy bez zapłaty;
A co mi za żywota ujmie czas dzisiejszy,
To po śmierci nagrodzi z lichwą wiek późniejszy.
I opatrzył to dawno syn 2) pięknej Latony,
Że moich kości popiół nie będzie wzgardzony.
0 mnie Moskwa i będą wiedzieć Tatarowie
1 różnego mieszkańcy świata Anglikowie,
Mnie. Niemiec i waleczny Hiszpan, mnie poznają,
Którzy głęboki strumień Tybrowy pijają...
Dodać potrzeba, że to wyliczanie narodów, którym imię
poety będzie kiedyś znane, jest tylko przetworzeniem odpo-
wiedniego ustępu z wiersza Horacego (Non usitata nec tenai,
ks. II, 20), gdzie występują: Colchas, Dacus, Geloni, Hiber
Rhodaniąue potor.
W dwu epigramatach, na cześć Petrarki napisanych, Ko-
chanowski sławił głównie jego miłość do Laury, której przed-
wczesny zgon opłakując, „i ją i siebie unieśmiertelnił". W epi-
gramacie na Buchanana, którego łacińskie tłómaczenie Psałte-
rza na wzór wziął sobie, więcej pomieścił pierwiastku literac-
*) na czuwaniu przepędzone.
2) Febus Apollo.
— 30 —
kiego: „Ty, Buchananie, od kłopotu i od długich mozołów
uwolniłeś wszystkich tych, co miano wieszczów posiąść prag-
ną, by się napróżno nie kusili pienia króla jerozolimskiego do
dźwięcznych strun łacińskiej lutni przystosować; albowiem,
którzy kiedykolwiek przystąpili do tej pracy, tych, o Buchana-
nie, na taką odległość wyprzedziłeś, że, jak się zdaje, i wieki
przyszłe z rąk twoich tego zaszczytu nie wydrą" J).
Jeden z najwybitniejszych rysów krytyki humanistycz-
nej — zestawianie i porównywanie poetów dzisiejszych ze
starożytnymi — uwydatnił Klonowicz w lichych zresztą „Ża-
lach nagrobnych na śmierć Jana Kochanowskiego" (1585).
Wyczerpał on tu cały niemal zasób możliwych zbliżeń, oczy-
wiście wszędzie podnosząc znakomitość albo wyższość poety
„świętego", „boskiego" i t. p.:
Nasz polski Homerus umarł...
Homerus pisał pod Troją, jako Greki rządził
Agamemnon, i Ulisses jako długo błądził,
Jako- Achilles Hektora włóczył do Trojej,
Jak doznał Ulisses wstydu Penelopy swojej.
Nasz zasię poeta lacki, poeta ze wszytkim,
Nie bawił się w piśmie swoim bałwochwalstwem brzydkim,
Z Królem i z Prorokiem śpiewał dobroć nieprzeżytną
Boga Zastępów, brząkając w arfę dziesięćnitną.
Uczył chwalić językiem swym sarmackie mieszczany 2)
Boga swego; i napierwej słowieńskie Kameny 3)
Śmiał napoić w Pegazowym zdroju wiekociecznym
I za cnymi poetami torem iść bezpiecznym.
Ten jest polskim Sofoklesem, ten jest Kallimachem,
Eurypidowi podobien i wszem równym Lachem.
Leśnomowny Teokritus i on zbożodarnej
Ziemie oracz, Hezyodus, oracz gospodarny;
J) Przytoczenia z łacińskich poezyi Kochanowskiego podałem w zmie-
nionym tu i owdzie przekładzie Teofila Krasnosielskiego (w pomnikowem
wyd. „Dzieł" Kochanowskiego, 1884).
2) mieszkańców Polski.
3j Muzy.
— 31 —
Ten łaciński Maro ') grzmotny, ten jest Nazo3) snadny,
Ten jest Flakkus3), w obyczajach i w wierszach przykładny,
Ten, kiedy chce, starodworski jest też Marcyalis,
Acz rzadko, ale też dotknie, jako Juwenalis.
Ten Propercyus miłosny i polski Tibullus,
Też czasem Lesbii śpiewak, jak rzymski Katullus;
Czasem też na chciwych łoniech grzeje Kupidyna,
Pobudza łucznego matki pianorodnej4) syna.
Retoryczna przesada w zestawianiu z Homerem, Hezyo-
dem, a choćby z Wergiliuszem, bije w oczy, tak samo jak
z Sofoklesem i Eurypidesem (z powodu „Odprawy posłów").
Co do liryków greckich i rzymskich, to Klonowicz nie chciał
pamiętać, a przynajmniej zaznaczyć, że oni stanowili wzory,
a Jan z Czarnolasu szedł tylko za nimi.
Najszczegółowsze zdanie o twórczości Kochanowskiego
wogóle, jak i o poszczególnych jego pismach, wydał w XVI
wieku uczony drukarz krakowski a jego przyjaciel, Jan Ja-
nuszowski, w przedmowie do pierwszej zbiorowej edycyi
dzieł poety. Czytamy tu między innemi: „Gdzie kiedy w pol-
skim narodzie, albo rzekę śmielej, w północnym kraju wszyt-
kim był taki poeta zacny? Gdzie kiedy w Polszczę śmiał się
kto zetrzeć z onymi poety tak greckimi jako i łacińskimi, co ry-
my swemi bogi z nieba zwabiali, jako ten? Gdzie kiedy który
zrównał z nimi? albo cobyze wszytkim tak być miał, jako ten?
Było za czasów naszych poetów dosyć znacznych w Polszczę,
tak jest, ale przed się, acz z tych każdy miał i ma swą pochwa-
łę; ten jednak wszytkich, z pochlebstwa nie mówię, rzeczy tu
same świadczą: przeszedszy swe godnością, i obcych dosiągł;
a z nim coby zrównać mógł, jeszcze go wieki nasze nie poda-
ją. Ten tedy wielki i zacny poeta polski, iż za żywota swego
nie mógł rzeczy swych do tego końca przywieść, jako chciał
!) Wergiliusz.
2) Owidyusz.
3) Horacy.
4) Afrodyty, Wenery.
— 32 —
i umiał, aby przedsię wiekom przyszłym żył wiecznie, zostawił
po sobie choć niewiele, jednak tyle, ile wszytkim dosyć,
a podobno i rzec mogę, więcej niż owi, co pisali wiele. Zo-
stawił Lyrica, Elegias, Foricoenia łacińskie; zostawił Aratum
i Psałterz Dawidów przekładania swego, nad co co może być
sztuczniejszego i piękniejszego? Zostawił Treny; lekkie —
rzeką podobno; ja nie wiem; afektu ojcowskiego przeciw dziat-
kom w tej mierze upatruję, którego nie widzę, by kiedy kto
lepiej wyrazić mógł i umiał. Nuż insze rzeczy: Odprawę po-
słów greckich, Drias Zamchana, Zgodę, Satyr, Szachy, aza
w tych nie nalazł każdy, coby godnie pochwalić mógł? Mym
zdaniem, co kto weźmie, gdzie wejźrzy, najdzie się czemu po-
dziwie i z czego się ukochać. Wydał też był mniemaniem
ludzkim i rzeczą samą Fraszki, w których niektóre są barzo
potrzebne, a drugie podobno barzo bezpieczne v). To prawda:
nieboszczyk samże długo o tym myślił, jeśliże wszytki wydać
miał albo nie. Bó do tego i to przystąpiło było, żem i ja sam,
z którego drukarnie wyniść miały, z nim o to mówił; nie-
tylko, ale i nawet, kiedy się już do druku podać miały, pisa-
łem o to do niego, na co potym odpisał mi w te słowa: Wy-
rzucać co z Fraszek nie zda mi się, bo to jest jakoby dusza
ich. Si ąuod pruriat, incitare possunt2). A tak proszę prze-
puść im teraz W. M. etc.
„Te są słowa jego. Oględował się na to, że złość ludzka
każdemu złemu jest wrodzona, a dobremu i nagorsza rzecz
nie zawadzi; mając zwłaszcza przykłady innych ludzi godnych,
którzy rzeczy bezpieczniejsze na świat wydawali, za któremi
przedsię u ludzi prze insze zacniejsze sprawy to sobie jednali,
że ich przez to nie potępiali. Co iż u mądrych miejsce mia-
ło, nie wiem przeczby i te, chociaż fraszki, uść także przy dru-
gich nie miały; obejźrzawszy się zwłaszcza na lata te, w które
2) swobodne, nieopatrzne.
2) „ jeśli co zaświerzbi, mogą jeno do szybszego ruchu pobudzić'
słowa wzięte z Katulla, 17.
— 33 —
to pisał, nie w które to wydał, a osobliwie i na to, że przy
statku czasem żarty być muszą. Ale puściwszy na wolą i zda-
nie każdego, gdyż oraz dogodzić wszystkim trudno, gdzieby
się kto wszystkiemi fraszkami bawić nie chciał, otóż insze rze-
czy ku tym, co już przed laty wyszły. Są Phaenomena, są
Musae, jest Monomachia Parisowa z Menelausem, jest Dzie-
wosłąb, jest Broda, są Pieśni, są rzeczy insze, z których zosob-
na każde mym zdaniem dodadzą dosyć uciesznej każdemu za-
bawy; co gdzieby się komu nie podobało, mym zdaniem czło-
wiekiem-by nie był".
Roztrząsać tego sądu oczywiście nie będę. Dyktowało
go serce, ale ponieważ odnosił się on do prawdziwej znako-
mitości, nie było w nim panegiryzmu. Ogólnikowość wyjaś-
nia się i powszechnym XVI wieku zwyczajem, i miejscem,
w którem został podany.
Wobec tego sądu, byłoby rzeczą zbyteczną szeregować
mnóstwo innych, jakimi przyjaciele zaopatrywali na wstępie
utwory różnych poetów. Gdybyśmy się na tych sądach oparli,
musielibyśmy XVI wiek zapełnić wielką liczbą nadzwyczaj-
nych talentów. Zresztą znaleźć je można w pierwszej próbie
historyi literatury naszej, jaką wydał r. 1625 Szymon Sta-
rowolski, ogłaszając swoją „Setkę pisarzów polskich" (Scrip-
torum polonicorom Hecatontas), a r. 1628 Pochwały mówców
polskich (De claris oratoribus Sarmatiae). Charakterystyki
jego nie odnoszą się do dzieł, lecz do autorów, najczęściej
przyrównywanych do pisarzów starożytnych, klasycznych; pa-
negiryzm widnieje nie tyle w „Setce", gdzie głównie dodane
przez trzech rymopisów (Vitelliusa, Stosława i Miko-
łaja Zórawskiego) epigramata grzeszą przesadą, — ile
w książce „O mówcach".
Pomijając atoli pochwały, nie mogę zamilczeć o naga-
nie, danej pisarzom polskim XVI wieku przez znakomitego
prawnika - humanistę, wójta wileńskiego, gorliwego katolika,
Augustyna Rotunda (Mi e]l i esiu s'a, Mieleskiego).
Wprawdzie słowa jego odnoszą się głównie do prac,
w zakresie prawno-politycznym ogłaszanych przez Polaków,
Dzieje krytyki literackiej w Polsce. 3
— 34 —
łatwo je wszakże było zastosować i do ogółu autorów. Pisząc
roku 1571 list do swego przyjaciela, chociaż kalwina, głośne-
go w dziejach reformacyi naszej Andrzeja Wolana, i wy-
chwalając sposób obrobienia przedmiotu w jego dziełku
„ O wolności" (De libertate), nadesłanem sobie w rękopiś-
mie, zaznacza to przedewszystkiem, iż Wolan nie poszedł za
pospolitym u nas zwyczajem (non vulgari nostratium morę
hanc dispatationem institueris et tractaveris) niedbalstwa
w wysłowieniu. „Z niewielu wyjątkami — mówi Rotun-
dus — piszący w tych przedmiotach mało zazwyczaj dbają,
jakiemi słowami (qaibus verbis efferant), byle tylko wyraźnie
i przejrzyście (distincte ac perspicue) wszczepić przekonanie
i naukę, gardząc doborem wyrazów (delectum verborum),
ozdobami oraz wytwornym układem (ornatum elegantem-
que compositionem), jakby jakiemi barwiczkami i piększydła-
mi zalotnic (cen ąnaedam lenocinia et pigmenta); ale ty po-
szedłeś, jak widzę, za tymi autorami dawniejszymi i nowszy-
mi, którzy w podobnym rodzaju dzieł założyli to sobie, aby
czytelników nietylko pouczać rzetelnemi radami i opiniami,
lecz także zachwycać czystością i blaskiem słów, oraz zręcz-
nem a trafnem (pięknem) ich rozmieszczeniem (sed etiam ver-
borum pnritate et nitore, aptaąne et concinna collocatione
delectarent).
„Bez pochlebstwa śmiem twierdzić, że mało jest Polaków,
których pisma zdarzyło mi się widzieć i czytać, a którychbym
w tym rodzaju pisania z tobą mógł zrównać (qui In hoc scri-
bendi genere teciim conferantar); tak przejrzyście i jasno wy-
powiadasz rzeczy nie tyle ciemne, ile dalekie od pojęć tłumu
(a vulgi opinione remotas), a przedmiot, obrabiany w usta-
wicznych rozmowach i rozprawach, czy to w zwykłem obco-
waniu ludzi czy na zebraniach, tak roztrząsasz i wyjaśniasz, iż
języka nie plamisz zgoła pospolitymi brudami słów (ut nullis
vulgaribus verborum sordibus orationem inquines), a mimo
to zrozumiałym jesteś nietylko dla tych, co przywykli czytać pi-
szących czystą łaciną, ale i dla tych, co zgoła nie znają litera-
tury wytworniej szej (qui elegantiam literarum sunt rudes)"
— 35 —
(„Zob. „De dignitate ordinis ecclesiastici Regni Poloniae. Au-
thore Augustino Rotundo Mieliesio". Kraków, u Łazarza,
1582).
Sądów o mistrzach klasycznych mamy także sporo, oczy-
wiście w wyrazach bardzo ogólnych. Na zaznaczenie zasługu-
je porównanie Wergiliusza z trzema poetami greckimi, jakie
uczynił Szymon Szymonowie z. Wspominając w dedy-
:acyi Sielanek swoich (1616), że i Wergiliusz (Maro), „co mę-
:e, co wojny, co zbroje śpiewał", najprzód rozgłosił imię swoje
Bukolikami (sielankami), „pracą cienką", ale niełatwą, bo we-
dług Szymonowicza, Maro w Eneidzie dorównał Homerowi,
w Ziemiaństwie (Georgikach) przewyższył Hezyoda (Askrej-
czyka), lecz w Bukolikach daleko pozostał za Teokrytem, gre-
ckim twórcą tego rodzaju literackiego:
Lubo Homera rymem głośnym wyrównywa,
Lubo przed Askrejczykiem górą wylatywa,
Gdy mu przyszło (mym zdaniem) na Sykulskie Muzy,
Nie dogania pasterza pięknej Syrakuzy.
Trzeba naturalnie zaprotestować przeciwko dwom pierw-
szym zdaniom, chociaż niewątpliwie Ziemiaństwo jest najdo-
skonalszem dziełem Wergiliusza; lecz przyznać należy zupeł-
ną słuszność wywyższeniu Teokryta i zaznaczyć to jako do-
wód i bystrości umysłowej i smaku Szymonowicza, że nie dał
się uwieść powszechnemu niemal w XVI wieku głosowi, przy-
znającemu Wergiliuszowi wyższość.
Znajdowali się i niezadowoleni z nadmiernego rozszerzenia
się wierszopistwa, zwłaszcza w początkach w. XVII. Gdy w r.
1564 bezimienny autor „Proteusa" z pewnem radosnem zado-
woleniem mówił o poetach polskich, to już w r. 1609 Stani-
sław Witkowski w swojej „Złotej wolności" narzekał:
Siła nas takich, co rytmik piszemy,
Lecz wiersza mądrze nigdy nie stawiemy;
— 36 —
My rymołowcy, tamto poetowie,
Znać ich po mowie.
A Józef Bartłomiej Zimorowicz w połowie XVII stu-
lecia goryczą zaprawił swe słowa (w sielance: „Winiarze"):
Pełna niedoszłych nasza poetów ojczyzna,
Że miary zawierszona nie ma już polszczyzna;
Lada partacz wyrwie się z pospolitych ludzi,
To wiersze niepoczesne natychmiast paskudzi.
Przedtym rzadki kto Muzy jak świętości ruszył,
Tylko kogo swym duchem Cynthius1) napuszył;
Teraz lada kto z niemi swata się poprostu;
Jeszcze nie umie kozie zawiązać i chwostu,
A już słowom ogony zwięzuje, na rzeczy
Nie znając się, jak sroka koło płotu skrzeczy.
Przetoż mądre panienki, które tylko w trudnych
Wertepach i jaskiniach mieszkają nieludnych,
Brzydzą się nimi, że ich tajemnice skryte
Objawiają i czynią wszystkim pospolite.
' A chociaż-że który z nich poniewolną weną
Sili się nad niechętną ku sobie Kameną,
Chociaż i cudzej prace na pomoc zasiągnie,
Przecież nic krom podmiotnych bęsiów nie wylągnie,
Które albo w pieluchach zła chwila podusi,
Że żaden z nich potomnej sławy nie zakusi,
Albo jeśli do cudzych wpadną kiedy ręku,
W pogardzie ostatecznej zostaną bez wdzięku2).
Różnorodność gustów jednostkowych, a stąd i zdańotem,
co się podoba lub nie podoba w literaturze, zastanawiała już
wcześnie naszych pisarzów; ale poprzestawali na stwierdzeniu
faktu, pocieszając się myślą, że znajdą przecież czytelników,
co i ich prace pochwalą, „gdyż oraz dogodzić wszystkim trud-
no" — jak to powiedział Jan Januszowski w przedmowie do
poezyi Jana Kochanowskiego.
*) Jeden z przydomków Apollina.
2) bez wdzięczności.
— 37 —
Najprościej i najnaiwniej wyraził to nieznany nam autor
ogromnego poematu religijnego: „Nowe niebo duchowne"
(z wieku XVII), mówiąc:
Będą mnie różni czytać i młodzi i starzy;
Lecz któż wie, jak się komu moja Muza zdarzy?
Jedni będą ją chwalić, a drudzy zaś zgania,
Bo jeden lubi Pana, a drugi zaś Panią.
Owemu się koncepta nie upodobają,
Temu rytmy do smaku nie poprzypadają;
Innym się zdadzą słowa niepolitycznemi
I będą ich dożymać kłami krytyczne mi...
Komu co się podoba, niechaj zdrów zażyje,
A kto ochotą gardzi, niech ciągnie za szyję1).
Polemik w XVI i XVII w. nie brakło; ale dotyczyły one
głównie teologii, czasami spraw wychowania; a miały zawsze
charakter bardzo osobisty i bardzo gwałtowny. Jedna polemi-
ka zostawała w związku, choć nader dalekim, z krytyką litera-
cką; dotyczyła najzewnętrzniejszej strony utworów piśmienni-
czych — budo wy okresów. Przedstawię ją słowami kom-
petentnego znawcy, prof. Kazimierza Morawskiego, który
pierwszy zbadał ją do gruntu i jasno zobrazował.
Benedykt Herb es t, „typ humanisty ruchliwego",
żyjącego w ciągłych wędrówkach, popisującego się przesadną,
ale „miodopłynną swadą łacińską", wykładał r. 1561 w uni-
wersytecie krakowskim o listach Cycerona i treść tych wykła-
dów w osobnej książce ogłosił. Rozwinął tu poglądy, doty-
czące retoryki, odmienne od zasad, które drugi humanista
i gruntowny badacz Cycerona, Jakób Górski, wyznawał.
„Chodziło mu mianowicie o definicyę peryodu, rzecz dosyć
0 Przytoczone przez Aleksandra Brucknera w rozprawce: „Skarby
dawnej poezyi polskiej" (Biblioteka Warszawska, 1899, czerwiec, str. 416).
— 38 —
błahą, która jednak potrafiła rozognić dwóch zapaśników do
piorunującej polemiki, ożywić interes publiczny i wciągnąć do
walki osoby znaczące... Herbest mianowicie rozróżniał okre-
sy gramatyczne i retoryczne: okres gramatyczny jest według
niego i co do myśli i co do składni skończony, gdy tymcza-
sem mówca, w okresie retorycznym jedynie liczbę zgłosek
i miarę uwzględnia. Górski także dwa rodzaje peryodów
przyjmował, lecz tern je odróżniał, że według niego zarówno
retoryczny, jak gramatyczny peryod skończonej i pełnej myśli
wymaga, a retoryczny prócz tego rytmem się odznacza. Głów-
ne przeciwieństwo polegało na tern, że w Herbesta definicyi
pełność myśli nie należała do koniecznych warunków i zna-
mion okresu retorycznego. Ta różność zdań stała się zarze-
wiem walki, wywołała turniej literacki, w jakich humaniści
włoscy przedewszystkiem celowali. Spór był dosyć jałowym,
bo o drobną i jałową rzecz się toczył. Po stronie Górskiego
była oczywiście prawda i słuszność; ale z drugiej strony przy-
znać musimy, że w formie polemiki miał Herbest wyższość
spokoju, który korzystnie odbija od gwałtownych i namięt-
nych Górskiego wystąpień. Obraziła Górskiego mniemana
ze strony Herbesta niewdzięczność, którego on, jak twierdzi
kilkakrotnie, życzliwie popierał i profesorom uniwersytetu po-
lecił; oburzało to, że przez nauki Herbesta studya humani-
styczne, które Górski wszelkiemi siłami popierał i krzewił, na
szwank, błędy i upadek były narażone. Zarzucał Herbestowi
jakiś faryzeizm w tonie, w powoływaniach się na charakter ka-
płański i Chrystusa, którego w przenajświętszej ofierze po-
żywa.
„Argumentami ustnymi i książkami walczono ze sobą.
Dysputa publiczna miała pierwotnie spór rozstrzygnąć. Odby-
ła się ona 31 października 1561 roku w murach akademii.
Górski wystąpił tu nader gwałtownie, a jak Herbest się uskar-
żał, walczył raczej wyzwiskami (convicia), niż argumentami.
— 39 —
Skierniewickie l) mrzonki Herbesta chciał on jednym zama-
chem rozwiać i napiętnować. Druga dysputa nie przyszła już
do skutku. Herbest zachorował, a jak Górski twierdzi, udał
chorego ze strachu. Napisał tymczasem książkę p. t. Periodi-
ca disputatio (1562) i razem z książką wyszedł dopiero z swe-
go zacisza. Rzecz więc przeszła na pole książkowej polemiki.
Górski niedługo ociągał się z odpowiedzią. W maju r. 1562
była ona już gotową i ukazała się p. t. Disputationis de peri-
odis, contra se a Ben. Herbesto (si dis placet) Neapolitano
editae, refutatio.
„Jeżeli Herbest zarzucał między innemi Górskiemu, że
niejasnym pisze językiem, że źle rozdziela zdania i fałszywą
interpunkcyą zepsował pisma Orzechowskiego; to przyznać
trzeba, że tu do niego Górski przemówił łaciną jasną, dobitną
i może zbyt dosadną. Książka cała, poświęcona Filipowi
Padniewskiemu i przedłożona jego sądowi, napisaną jest
w nastroju namiętnym, czasem przekraczającym prawa i wa-
runki naukowej polemiki i dobrego smaku. Księciem neapo-
litańskim nazywa Górski Herbesta, bo on miejsce swe rodzin-
ne Nowe miasto, zwyczajem ówczesnym, na Neapolis prze-
chrzci!; straszy go mękami w Tartarusie, nie szczędzi mu naj-
twardszych zarzutów.
„Zapowiedziane tu już inne z obozu przyjaciół Górskie-
go występy, wspomniany Orzechowski, którego ta sama Ro-
xolania (=Ruś Czerwona), która była ojczyzną Herbesta, wy-
dała. W końcu dodano epigramaty uczniów Górskiego, prze-
ciw Herbestowi zwrócone, jak: Wawrzyńca Goślickiego, Jana
Górskiego (synowca Jakóba).
„Herbest kilkakrotnie odpowiadał jeszcze na te gromy.
Tymczasem inna wielka powaga owych czasów wmieszaną
została do walki. Herbest mianowicie wystosował list do
Stanisława Orzechowskiego, prosząc go na stanowisko rozjem-
l) Herbest był rektorem szkoły w Skierniewicach, założonej przez
prymasa Przerębskiego.
— 40 —
cy. Orzechowski tymczasem zamiast jemu odpisać, przesłał
Górskiemu pisemko, przeciw Herbestowi wymierzone, pod
nazwiskiem Wawrzyńca z Sieradza, pod którem bez wątpienia
sam Orzechowski się ukrył. Górski teraz, mając taką powa-
gę po swojej stronie, ogłosił tę Dissertatio Laurentii Sira-
diensis w r. 1563 w Krakowie, a był tyle szczęśliwym, że mógł
przy tern dołączyć zdanie Padniewskiego w szacie wierszowej,
w którą je nie kto inny oblókł, jak sławny już Jan Kochanow-
ski. Szala więc zwycięstwa stanowczo się przechyliła przeciw
Herbestowi; wierszyk Kochanowskiego wspomina też już
o ustąpieniu pokonanego przeciwnika z Krakowa1). Stało się
to już w r. 1562. Herbest, widząc i przeczuwając przegraną,
udał się do Poznania, gdzie go wezwano na nauczyciela do
szkoły Lubrańskich. Tak się zakończył ten spór, w którym
było wiele hałasu, jeżeli nie o nic, to w każdym razie o rzecz
bardzo drobną. Zakłócił on spokój Górskiego, a w uniwersy-
tecie wywołał grzmoty dosyć jałowe, bez błysków i połysków
prawdziwego światła" 2).
Obok tego na pół przynajmniej literackiego sporu, moż-
naby jeszcze przytoczyć liczne i długotrwałe kłótnie o prze-
1) Przytaczam epigramat Kochanowskiego w całości: „Tu nawet,
gdzie Iłża na pola żyzne spoziera, tu przez bystre potoki i przez skały
nieprzebyte doszła, o Górski, wieść, głosząca twoje czyny. Gdy bowiem
za Cycerona porwałeś się do błyszczącej broni i śmiało wystąpiłeś w szran-
ki, gdy przeciwnika przy pomocy i przychylności tegoż Cycerona walką
długą i sztuką rzymskiej wymowy na ziemię powaliłeś i palmę sławy
słusznie odniosłeś: natenczas przeciwnik, zgryzotą niezmierną przenikniony,
nie chcąc już wzroku i oblicza zwycięzcy oglądać, wyniósł się gdzieś da-
leko nad brzegi Warty, podobny do byka, co w walce pokonany z poła-
manymi rogi z placu milczkiem ustępuje i w ciemnych kryjówkach dzikich
zwierząt się chowa, a stado za zwycięzcą postępuje. Wybornie, mój Gór-
ski, twoja sława do nieba sięga. Jakim bowiem był Alcyd po zwycięże-
niu Buzyrysa, jakim był po przepłoszeniu trójgłowego stróża Orku dymią-
cego się; takim ty jesteś teraz, kiedyś Helwidyusza i poetę przezornego
zarówno siłą twego umysłu jak wymową pokonał".
2) Kazimierz Morawski w Encyklopedyi Wychowawczej art. o Ja-
kóbie Górskim, t. V, str. 16 — 18.
— 41 —
kład Pisma św. pomiędzy luteranami, kalwinami, aryanami,
katolikami i ortodoksami kościoła wschodniego toczone, ale
z uwagi, że w nich, jeżeli nie o samą wierność względem orygi-
nałów, to tylko co najwyżej o język, nie o styl chodziło, muszę je
tutaj pominąć, chociaż przedstawiają wiele interesu i są bardzo
znamienne. Obchodzą one atoli historyę języka, lecz nie histo-
ryę krytyki literackiej. Poprzestanę więc na wzmiance, że
najciekawsze są przedmowy do przekładów, dokonanych przez
Szymona Budnego, Marcina Czechowicza i Ja-
ko ba Wujka.
Stwierdzić tedy należy, iż takiej polemiki, któraby po-
dobną była do tej, jaką wywołała we Francyi słynna „Obrona
i Uświetnienie języka francuskiego" (1550: Defense et illa-
stration de la langue francaise), napisana przez du Bellay'a
w porozumieniu z innymi członkami Plejady, — nie mamy
u nas ani śladu. Zaprzątnięcie umysłów sprawami politycz-
nemi i teologicznemi, brak ochoty do dyskusyi, wydającej się
z pozoru bezużyteczną, mała liczba uzdolnień prawdziwie
artystycznych, sprawiły, że nawet za czasów Kochanowskiego
i Szymonowicza, dwu najznakomitszych, a raczej jedynych
w owej dobie poetów - artystów, nie zajmowano się u nas
szczegółowemi zagadnieniami, dotyczącemi sztuki tworze-
nia, wyboru tematów, rodzajów kompozycyi, stylu poetyckiego
i t. p. Poprzestawano na ogólnikach klasycznych i humani-
stycznych, a nawet nie zgłębiono ich należycie, zadawalając
się wymaganiem, żeby wiersz był „uczony", t. j. zaprawny na
wzorach, przeważnie rzymskich.
poczynając od wieku XV. Układano je powszechnie na wzór
Cycerona, a nieraz nawet jego słowami. Nie mogą jednak nas
III.
Przepisy wymowy i poezyi. Sarbiewski.
Łukasz Opaliński.
— 42 —
tu zajmować, gdyż trudno na nich wykazać stopnie rozwoju;
mało się one do dziś dnia zmieniły i w dziejach krytyki lite-
rackiej nie zdobyły sobie wydatnego miejsca. Znacznie cie-
kawsze i ważniejsze są teorye poetyckie, gdyż w nich wy-
bitniej występują cechy smaku w różnych epokach. Z tego,
com dotychczas o przejawach krytyki literackiej powiedział,
łatwo wywnioskować, że i w dziedzinie teoryi poetyckiej przez
całe wieki zajmowano się wyłącznie najzewnętrzniejszą stroną
twórczości, t. j. układem wierszy i to łacińskich tylko. Rze-
czywiście obok bardzo rozpowszechnionego w wiekach śred-
nich „Doctrinale" Aleksandra de Villa Dei, gdzie w 3-ej części
mowa była o prozodyi łacińskiej, mamy już w XV wieku ory-
ginalny poemacik, dystychami pisany przez Marka z Opa-
towca, p. t. „Metrificale", wykładający głównie zasady ukła-
dania heksametru i pentametru 1). Podobnych a coraz obszer-
niejszych podręczników szkolnych widzimy sporo w XVI wieku,
ale sądzę, że zbyteczną byłoby rzeczą wymieniać je tutaj.
Polskich reguł wierszowania dotychczas nie odszukano.
Z poetyk, obejmujących już teoryę rodzajów poetyckich,
dwie z XVI wieku były w Europie najgłośniejsze. Jedną z nich
napisał Hieronim Vida (f 1566); a ponieważ autora tego
u nas znano, chociażby z przeróbki poematu jego o grze w Sza-
chy przez Jana Kochanowskiego, przypuszczać wolno, że
i jego „Ars poetica", na Horacyuszu oparta, nie pozostała obcą
naszym uczonym i poetom. Drugą, daleko sławniejszą, wie-
lokrotnie przedrukowywaną i wielce wpływową ogłosił roku
1561 Juliusz Cezar Skaliger, p. t. „Poetices libri septem",
dzieląc ją na 7 części: Historicus, Hyle, Idaea, Parasceve, Cri-
ticus, Hypercriticus, Epinomis. Autor odznaczał się skłonnością
do ścisłych definicyi, klasyfikacyi, a każde prawidło popierał
mnóstwem przykładów z autorów starożytnych. Oczywiście
]) Poemacik ten, 148 wierszy obejmujący, ogłosił z rękopismu
Aleksander Bruckner w rozprawie: „Średniowieczna poezya łacińska w Pol-
sce" (tom XVI, 314 — 318 Rozpraw Ak. Urn. wydziału filolog. 1892).
— 43 —
i on nie wglądał w głąb rzeczy, zadawalając się pochwyceniem
cech zewnętrznych, uderzających na pierwszy rzut oka; ł a-
ciń scy pisarze są dla niego wyżsi od greckich, bo okazują
więcej sztuki, więcej ogłady 1).
Niewątpliwie i ta poetyka Skaligera była u nas zna-
na, bo w XVI wieku wszystko, co miało rozgłos gdzieindziej,
znajdowało czytelników i w Polsce. Jan Mączyriski, filolog,
znał się ze starszym Skaligerem 2); Szymon Szymonowicz ule-
gał wpływowi młodszego Skaligera, Józefa3); nie będzie rzeczą
hazardowną twierdzenie, że i dzieło Juliusza studyował. Sia-
dów atoli wyraźnych oddziaływania poglądów, zawartych
w Poetyce, dotychczas nie udało mi się odnaleźć co do w. XVI.
Czy u nas wogóle nie wytworzono sobie żadnej w XVI
wieku teoryi w sprawie twórczości poetyckiej? Trudno oczy-
wiście odpowiedzieć stanowczo na to pytanie; jeżeli atoli zwa-
żymy, że i przez dalsze dwa wieki niedużo pod tym wzglę-
dem dokonano, że jak w wielu innych rzeczach, tak i w tej,
samo wykonywanie więcej ceniono od teoryzowania, że bada-
wczość abstrakcyjna nie leżała wogóle w usposobieniu na-
szem i była, jak w filozofii scholastycznej, płonką sztucznie
zaszczepioną i pielęgnowaną: to nie bardzo dziwić się wypad-
nie, jeśli istotnie teoryi poetyckiej na własną potrzebę nie
wyrobiliśmy, poprzestając na odczytywaniu Listu do Pizo-
nów Horacego (co jest rzeczą pewną), lub poetyk obcych (co
również stwierdzić można). Twórczość wydatniejszych poetów
nie jest wprawdzie szablonowa; jest w niej dużo rozmaitości,
ale brak jej artyzmu; nikt świadomie nie rozmyślał nad sztuką
tworzenia i nikt nie uogólniał.
*) Ferd. Brunetiere: „L'evolution des genres dans 1'histoire de la
litterature", 1890, str. 45 — 51.
2) M. Wiszniewski: Hist. lit. pols., t. IV, 137.
3) Zob. Dr. Korneli Heck: Szymon Szymonowicz, jego żywot
i dzieła, Kraków, 1901, str. 33 — 38. Z tym Skaligerem korespondował
także Jan Zamojski. Zob. J. Kallenbach: Les humanistes polonais. Index
lectionum Univ. Friburgensis, 1891.
— 44 —
Zdarzy się, że jakiś poeta nie chce iść za przepisami,
dajmy na to epopei na wzór starożytnych, że odrzuca baśnie
mitologiczne, bo ma wieścić prawdę, jak to zrobił Samuel
Twardowski, zaczynając swego „Władysława IV" słowami:
Precz baśni i owe
Nadludzkie Meończyki! chwały Achillowe!
Nie stare to Miceny, nie przyśnione Troje,
Ale słońce dzisiejsze tchną wnętrzności moje; —
ale z takich i tym podobnych odezw nie wyrasta nowa jakaś
teorya; pozostaje to okrzykiem jeno, mającym na celu stwier-
dzenie, że samej prawdy historycznej niech od poety oczeku-
ją czytelnicy. Bez wezwania Muz, cór Jowiszowych, które
nam „ducha posyłają z góry", nie obejdzie się oczywiście ten-
że sam Twardowski.
Pierwszą u nas obszerną Poetykę w języku łacińskim,
ale z licznemi cytatami polskiemi (z Jana Kochanowskiego)
ułożył słynny w Europie Horacy polski, Maciej Kazimierz
Sarbiewski, wykładając ten przedmiot w całym zakresie
najprzód w Połocku (1626 — 1627), a potem w Wilnie. Wy-
kłady jego spisał jakiś słuchacz i dał je do przejrzenia profe-
sorowi, który częściowo przynajmniej tego dokonał w r. 1630.
Rękopism p. t. „Praecepta poetica" znajduje się w bibliotece
Czartoryskich w Krakowie; treść jego i charakterystykę podał
dokładnie ks. Romuald Koppens (w VII Sprawozdaniu zakładu
naukowo-wychowawczego 00. jezuitów w Bąkowicach pod
Chyrowem r. 1900). Według tej pracy podaję o dziele Sar-
biewskiego poniższe wiadomości.
Poeta nasz znał książkę Skaligera, odwoływał się do
niej, ale poddawał ją pewnej krytyce, zarzucając, że prawie
wcale nie dotyka sprawy pomysłów (inwencyi), rozkładu (dys-
pozycyi) i wysłowienia (elokucyi) i zaznaczając swoją samo-
dzielność, gdyż nie chciał, jak powiada, zapożyczać się u ni-
kogo. Tak samo atoli, jak Skaliger, zajmował się niemal wy-
łącznie formalną stroną poezyi. Najdłużej mówił o epice, bo
— 45 —
sam w owym czasie zamyślał o „Lechiadzie"; tragedyę nato-
miast zbył bardzo pobieżnie; z lubością natomiast zatrzymał
się na liryce, poprzedzając wykłady o niej rozprawą o wytwor-
ności i dowcipie (de acuto et arguto), składając hołd temu
wyszukanemu wysłowieniu, które we Włoszech Marini, uwiel-
biany także przez Sarbiewskiego, rozpowszechnił. Igraszce
słów (lusus verborum) osobny rozdział poświęcił nasz profe-
sor. Zbyt daleko jednak w tym „wydwarzanym" kierunku
nie poszedł, przenosząc nad obce wzory, pieśni Jana z Czar-
nolasu.
„Sarbiewski rozczytywał się — powiada ks. Koppens —
z zamiłowaniem w dziełach liryków tak włoskich jak francu-
skich i hiszpańskich: znał Dantego, Petrarkę, Mariniego, Ron-
sarda; cenił ich, zwłaszcza ostatniego, ale nie przeceniał; raziła
go, zapewne w Petrarce i Marinim, owa miękkość i zniewie-
ściałość, przeciw której tak często piorunował w swych odach
patryotycznych... Natomiast korzył się w duchu przed męską
siłą i energią duszy autora Odprawy posłów greckich, przed
klasyczną lapidarnością jego stylu i języka; podziwiał jego ro-
zum, jasność, ład i porządek w układzie, pewną wytworność
trzeźwą i podziwienia godną powagę, złączoną z ogładą
i wdziękiem poetyckiej dykcyi; ze czcią i przejęciem patrzał
na wielką głębię i prawdę uczuć, jakie opiewał twórca nie-
śmiertelnych Trenów, tłómacz Psałterza. I to przynosi mu za-
szczyt, bo i my po trzech wiekach nic lepszego, nic prawdziw-
szego nie możemy i nie umiemy powiedzieć na chwałę pol-
skiego mistrza i rodzica poetyckiego naszego języka. Sar-
biewski cytuje Kochanowskiego ciągle, często nad wszystkich
innych, nawet nad swego mistrza Horacego przenosi, wpada-
jąc niekiedy w prawdziwy zachwyt nad tajnikami sztuki, ja-
kich się w jego poematach dobadał" l).
l) Przytoczę tu najobszerniejsze Sarbiewskiego zdanie o Kocha-
nowskim w oryginale: „Hic ego non dedignor vernaculi Horatii nostri exem-
plo uti, cum et ceteri auctores externi suorum Italorum, Gallorum Hispa-
— 46 —
Tak więc w tej pierwszej naszej Poetyce 2) już uwzglę-
dniono utwory polskie, zestawiając je z odpowiednimi łaciń-
skimi; ale rozważano je głównie ze stanowiska stylu, pod
względem użycia przenośni i figur krasomówskich, tak zresztą
jak to było w owych czasach wszędzie.
norumąue poetarum, qui lingua patria scripsere, exemplis utantur in łati-
nis suis praeceptionibus, certeąue iłlis Joannes Kochanovius non modo non
inferior, sed et (ąuantum potui ex lectione Marini, Guidonis, Cassorii, Fran-
cisci Petrarchae, Dantis Italorum et Ronsardi, Galii lyrici praestantissimi, col-
ligere) urbanitate sermonis Polonici, gravitate sententiarum, inventionis
praecipue obliąuae praestantia, nervo demum ąuodam superior sit. Uli enim
blandi pleniąue et plus venusti ąuam fortis stili sunt, ąuodsi ad antiąui-
tatem respicias, exuberantis omnino stili, ne dicam p u e r i 1 i sJ
hic vero vim et energiam antiąui stili felicissime eorum consecutus est;
neąue revera invenio in omni antiąuitate, quod ad raram dispositionem,
ad sobrie elegantem et fusam elocutionem spectat, quod non egregie ex-
presserit".
2) Podaję tu króciutki przegląd zawartości tego dzieła, według roz-
kładu ks. Koppensa:
Liber I: (brak — prawdopodobnie był tu wstęp, określenie poezyi
i ogólne jej zasady).
„ II: de inventione et dispositione epica.
III: de universalitate et unitate analogica fabulae.
IV: de universalitate analogica ad actiones pertinente.
,, V: de unitate, magnitudine, integritate fabulae.
„ VI: de encyclopaedia fabulae: 1. directa, 2. obliąua.
„ VII: de suavitate fabulae (de varietate, admirabilitate, proba-
bilitate).
„ VIII: de pathos fabulae.
„ IX: de tragoedia et comoedia et de imperfectis heroicae poe-
seos speciebus (jako to: de satyra, de silvis, de Mar-
gite et bucolicis).
De acuto et arguto (sententiae aliorum de acuto refelluntur; natura
acuti definitur; natura acuti exemplis illustratur; obiecta diluuntur; fontes
acuminis monstrantur; discrimen inter argutias et acumina insinuatur; lusus
verborum quid sit explicatur).
Characteres lyrici (de inventione lyrica; de dispositione lyrica; de
elocutione lyrica; de vitiis et virtutibus carminis elegiaci). »
47
Nie mogę rozstać się z dziełem Sarbiewskiego, nie po-
dawszy tu w streszczeniu jego charakterystyki Polaków,
w której i wpływy terytoryalne zaznaczył. Otóż Polacy —
mówi on — posiadają zdolności umysłowe do objęcia wszel-
kich nauk; lecz jak umysł ich z jednej strony jest podatny
i wszelką wiedzę ludzką ogarnąć zdolen, tak z drugiej strony
jest wiotki i niestały; mają coś z natury piorunów, które łacno
się zapalają, ale w jednej chwili też gasną. Wiele rzeczy za-
czynamy z zapałem, ale mało co doprowadzamy do skutku.
Ogółem biorąc, chętnie wynosimy pod niebiosa to, co obce,
choćby miernej wartości, a natomiast to, co swoje, choćby lep-
szem było, mamy w pogardzie. Pragnienia i żądze nasze się-
gają zawsze poza krańce rzeczywistości; stąd nigdy nie jesteś-
my z siebie zadowoleni. Aby cokolwiek mogło nas pociągać
i w oczach naszych za rzecz wielką uchodzić, wprzód musimy
to utracić... Wyróżniamy się usposobieniem naszem wpośród
wszystkich narodów: Hiszpana przewyższa Polak porywczo-
ścią (impetu) swej natury, Francuza większą stałością, Niem-
ca wspaniałomyślnością duszy, Portugalczyka rączością, Wło-
cha siłą i energią... Jak język nasz i mowa lubuje się w po-
wolnem tempie, tak i działanie!... Wolność słowa jest naszą
znamienną cechą: jak Hiszpan rodzi się teologiem, Włoch
myślicielem, Francuz poetą, Niemiec historykiem, tak Polak —
mówcą. Ale zbytnie zamiłowanie wymowy wyradza się
w nim często w nieznośne gadulstwo... Przez całe życie swe
Polak bywa jednakim (aeąaabilis); Włoch — bystry w mło-
dości a na starość tępy, Niemiec przeciwnie, Francuz dopiero
w sędziwym wieku, a Hiszpan w męskim; Polak zaś od lat
młodzieńczych przez całe życie zarówno zdolny bywa... Wspa-
niałomyślnie postąpił sobie z nami los: rzucił nas na pograni-
cze czterech mocarstw... nie dawszy nam żadnej naturalnej
przed niemi obrony. Innych chronią przed napaścią fale mo-
rza lub pasma olbrzymie gór; nas Polan (campestres) piersi
własne!
Nieprzyjaciele, otaczający nas zewsząd, to wał nasz, któ-
ry gnuśnieć nie pozwala. Sam nasz kraj, otwarty zewsząd
— 48 —
i płaski przeważnie, jest obrazem duszy narodu prostej, szcze-
rej, bez obłudy. Słusznie to bowiem zauważono, że narody,
zamieszkujące równiny, mają umysł i serce przystępne dla
wszystkiego, co szlachetne i uczciwe, co wzniosłe: takimi są
Lombardowie we Włoszech, Bawarowie w Niemczech, Bur-
gundowie we Francyi, Polacy w Europie, a Mazurzy w samej
Polsce! (Zob. ks. Koppensa wspomnianą rozprawę: „Anec-
dota Sarbieviana" w VII Sprawozdaniu gimn. chyrowskiego,
str. 44 — 46).
Dzieło Sarbiewskiego pozostało nieznanem ogółowi i wpły-
wu na wyrobienie poglądów literackich zgoła mieć nie mogło.
Treść jego dopiero w ostatnich latach nam udostępniono. Nie
mamy dowodu, żeby w szkołach nawet jezuickich niem się
posługiwano, gdyż w nich, przynajmniej w XVIII wieku, kró-
lowała Poetyka jezuity Dominika de Colonia, zwanego u nas
Dekoluniuszem, jak świadczy Mickiewicz w przemowie do
krytyków i recenzentów warszawskich.
W języku polskim dopiero około połowy XVII wieku
(po r. 1652) możemy wskazać pierwszą, bardzo skromną
próbkę teoretycznych nad poezyą rozmyślań — w dziełku
Opalińskiego.
Łukasz Opaliński (f 1662), marszałek nadworny
koronny, autor kilku dzieł treści etycznej lub polemicznej, po
łacinie pisanych, chcąc pod koniec życia okazać, że i on prze-
cie do grona „pisorymów" zaliczonym być może, skreślił kró-
ciutki dydaktyczny poemacik p. t. „Poeta" (drukiem ogłoszo-
ny dopiero około r. 1780), prawie wyłącznie stronie wewnętrz-
nej traktowanego przedmiotu poświęcony.
Znamienną jest rzeczą, że autor większy jeszcze, niż po-
eci XVI wieku, kładzie nacisk na naukę; nie wierzy, jakoby
zdolność poetycka prostym była tylko darem; sądzi on przeci-
wnie, iż „za pracą Bóg dawa wszystko" (dii laboribas omnia
vendant) —
Chyba żeby ten miał być pisorymem,
Co sobie głupiej fantazyi dymem
49
Głowę zaraził, i już tak rozumie,
Że wiersze pisać bardzo dobrze umie;
A on nieborak płonne chwyta słowa,
Z których pochodzi próżna sensu mowa;
Jedno się zgoła drugiego nie dzierży,
Choć wiersz nierówny niemal nicią mierzy
I acz na palcach sylaby rachuje,
Próżno się jednak biedzi i morduje,
Próżno łeb drapie i coraz zębami
Strzyże paznogcie nad złymi wierszami,
Bo co przypisze, to zmaże, to kreśli,
A nic godnego przecie nie wymyśli.
Ażeby zostać poetą, potrzeba rozumu i wiedzy. Można tu
przypomnieć słynny wiersz Horacego: Scribendi recte sapere
est et principium et fons (Początkiem i źródłem dobrego pisa-
nia jest należyta znajomość rzeczy, mądrość). Poezya nie
polega ani na liczeniu zgłosek, ani na rymach, ani na potoczy-
stości wiersza, ani wreszcie na dowcipie, który utworzyć może
zgrabną fraszkę, lecz nie zdoła nic większego, „nic długiego"
wykonać. Jakież są tedy warunki dobrej twórczości? Oto
opinia Opalińskiego:
Ten jest poetą moim rozumieniem,
Co doskonałym rzeczy uważeniem
Przenika wszystko, a co chce prawdziwie,
Gładko, łagodnie, miękko i szczęśliwie
Wymówi albo tak ładnie wyleje,
Że z czytających każdy się zdumieje,
I nietylko się uznawa wzruszonym,
Ale już prawie niemal zachwyconym,
Którego dowcip lub jakiś wysoki
Duch rzecz swą pędzi z uwagi głębokiej,
Który afekty, jakowe chce, sprawi,
Gdy czytelnika słodkim rymem bawi,
A bawi długo, bo dyskurs prowadzi,
Lub chwali, szydzi, strofuje i radzi.
Podaje koncept pełna rzeczy głowa,
Za tym posłuszne następują słowa,
Dzieje krytyki literackiej w Polsce. 4
— 50 —
Które zaś tak są potrzebnie sadzone,
Że nie może być żadne opuszczone
Bez zguby sensu i tyle rymowi
Służą, wielkiemu ile rozsądkowi.
Bo to ustawnie ma na dobrej pieczy,
Aby ile słów, tyle było rzeczy.
Zgoła cokolwiek przedsięweźmie pisać,
Nie potrzeba mu ni szukać, ni chwytać;
Samo przychodzi snadnie i tak miło,
Że się zda, jakoby się to urodziło.
Przypominając nadto Horacyuszowskie (błędnie zresztą,
jak przez większość, rozumiane) ut pictura poesis, Opaliński
zaleca, iż rym dobry ma być „jak malowanie" i tak myśl swą
rozwija:
Jako to (malowanie) bowiem żywemi farbami
Naturę, tak on własnemi słowami
Istotę rzeczy powinien wysadzić,
Nigdzie nie uwiąźć l), nigdzie nie zawadzić,
, A tak i pędzel i pióro tęż mają
Własność, gdy dobrze swą powinność znają,
I ten sam'2) może godnie imię nosić
Poety, który uczyniwszy dosyć
Temu, com wspomniał, pisze tak udatnie,
Że się na żadnym słówku ani zatnie.
Po rzuceniu tych kilku ogólnych uwag o zaletach, mających
odznaczać prawdziwego poetę, Opaliński zastanawia się tro-
chę szczegółowiej nad czterema rodzajami wierszy, króciutko
zbywając miłosne, szerzej rozwodząc się nad rycerskimi,
a jeszcze szerzej nad satyrycznymi i dydaktycznymi. Nie po-
daje on prawideł; chce tylko wpoić w piszącego to przekona-
nie, iż cokolwiek tworzy, powinien trzymać się prawdy, kreś-
lić ludzi i stosunki tak, ażeby wywołać w czytelniku mniema-
nie, iż na wszystko patrzy własnemi oczyma, zniewalać serca,
1) zapewne: uwięznąć.
2) ten tylko.
— 51 —
gromić występki i prowadzić do znajdowania szczęścia nie
w omylnym i obłudnym świecie, lecz w Bogu, bo „trunna po-
miarem rzeczy, a światowe szczęście się wali w ciemności gro-
bowe".
We wszystkich uwagach autora widać to, co sam najwy-
żej cenił, — rozsądek, ale wyższego polotu nigdzie się nie
znajdzie. Mówiąc o wierszach satyrycznych, ostro powstaje
na próżną gadatliwość w izbie senatorskiej, a zwłaszcza posel-
skiej, gdzie „niesforne serca, stąd mowy i swary uporne, gło-
sy przewrotne albo chytre zdania pretekstem prawdy pełne
oszukania; wrzkomo praw strzeże i swobód pilnuje, a skrycie
dobro swoje upatruje". Z oburzeniem wspomina „cne nie
pozwalam, co stróżem wolności przedtym bywało, teraz prze-
wrotności jest instrumentem, gdy człek niecnotliwy przedawa
głos swój i język zdradliwy". Wykrzykuje z boleścią:
Zgoła obrona Rzeczypospolitej
Na dyskrecyi jest posła z Upity
I na zgubę jej dosyć jeden głupi,
Lubo przewrotny, gdy go kto przekupi...
Rozsądek, ale nie fantazya, kierował jego piórem. Dowiódł
swoim utworem, że przy pracy i staraniu można napisać dużo
wierszy, którym słuszności odmówić niepodobna; zarazem
jednak okazał, że sama „praca" nie może utworzyć poety.
Poemacik jego zresztą, pozostawiony przez wiek z górą
w rękopismach, nie mógł mieć znacznego wpływu na rozwój
pojęć krytycznych u nas, chociaż czytali go niektórzy w ręko-
piśmie, jak np. Stanisław Herakliusz Lubomirski, który
w „Rozmowach Artaxessa i Ewandra" (1694) przytacza z nie-
go mały wyjątek.
52
IV.
Zdania o pisarzach w XVII wieku.
Naśladowców oczywiście Opaliński mieć nie mógł. Trze-
ba będzie czekać wiek z górą, zanim się znajdzie drugi wier-
szopis, podający zasady twórczości poetyckiej. Tymczasem
obywano się bez teoryi. Zdań o poezyi i autorach szukać
trzeba głównie u samych poetów.
Jeden z nich, w drugiej połowie XVII wieku piszący
i drukujący, zasługuje w tym względzie na uwagę. Jest to
Wespazyan Kochowski. Ogłosił on „Apologię za Ja-
nem Kochanowskim, poetów polskich wodzem", przeciwko
napaściom tych, co go za heretyka poczytywali, dlatego że
dworował sobie z nagannych obyczajów biskupa, legata czy
papieża. Wystąpił w obronie wesołej poezyi, pisząc wiersz
„Za Muzami do skrupulantów":
Dobreż, choć staroświeckie, Polaków zwyczaje,
Przy 'posiedzeniu słyszeć skrzypce, szałamaje;
Lub domowy zaśpiewał, kto umiał, przy dudzie,
A miejsca nie bywało fałszom i obłudzie.
Toż gdy rzędem stanęły niewinne dziewoje,
Jednakim tonem głosy moderując swoje,
Których widząc i słysząc goście zadumieli,
Mniemali, że z postaci i z głosu anieli.
Lepszaż jest pod pokrywką zła obłuda, czyli
Przy wesołej uprzejme serce krotochwili?
Często lód przezroczysty kałużę przykrywa,
Pod płaszczem nabożeństwa hypokrysis bywa.
Jak mnóstwo innych pisarzów tego wieku, tak i Kochowski
zastrzega się przeciw krytyce, nie drukowanej naturalnie, bo
tej nie było, ale ustnej:
Muzy me...
Któraż was od niechętnych paiża zasłoni?...
-- 53 —
Gdy niejeden rzuciwszy krytyk wzrok ponury,
Katonowe nad wami wykona cenzury.
Pełen świat nienawistnych Zoilów nauce;
Apellesowy biedny szwiec przymawia sztuce.
Będą tacy, co wami pogardzając gwizną,
Będą, co Teonowym ') zjadłym zębem gryzną.
Nie zejdzie na tetrycznych stoikach, co rzeką:
Rozpustne z parnaskiego strugi źródła cieką.
Tytuł książki 2), styl polski, wiersze różną modą
Na sztych zjadłych przymówek was, Muzy, przywiodą.
I niejedną przekreślą poematą glozą 3)
I nietylko gębką, lecz ogniem wam pogrożą.
On przecież zdrożnych, lubieżnych scen nie opisywał; pozwa-
lał sobie tylko niekiedy na niewinną wesołość. Wyraża to
oczywiście przez porównania, wzięte z literatury lub historyi
greckiej i rzymskiej:
Nie stroiłem ja lutni przy lezbickiej cytrze,
Co nieuków miłości płochej uczy chytrze,
Anim strun od sulmońskiej 4) pożyczał bandory,
Na której sobie szkodne grał tam ktoś amory.
Anim z Anakreontem ja kuligą chodził,
Anim do Lukrecyi Tarkwiniego wodził.
Nie przy mnie byk5) za morze sprawił przenosiny
Europie, bym te o nich pisał festenniny 6).
Wszakże, ile przystojność nie broni uczciwa,
Dla tych wesołym tonem lutnia się odzywa,
Co światu poświęcili swobodne humory,
Milczenia nie przysiągszy trzymać Pitagory...
Bo inszać-że w klasztorze i westalskim cieniu,
byka.
1) Teon, malarz z wyspy Samos, znany ze złośliwości.
2) „Liryka polskie w niepróżnującym próżnowaniu napisane" 1674.
3; gloza, od tego wygluzować.
4) Owidyusz Nazo był rodem z Sulmony.
5) Alluzya do mitu o porwaniu Europy przez Jowisza w postaci
6y właściwie: fescenniny = komedye rzymskie, wielce rozpasane.
— 54 —
Brzęczeć na klawikordzie i lichym grzebieniu
Nucąc; jest zdrada w świecie; tu zaś gdy się zejdą,
Zabawny z krotofilną Bach siostrą Cyprydą,
Gdy wilkom !), gdy kolejna zagrzeje im czuby,
I nie stawiana każe wypaść w taniec luby...
Dobra myśl serc ochłoda, ta z muzyki roście,
Kiedy melancholią otrząsnąwszy goście,
Wezmą w rękę tokaju puhar przezroczysty,
Coraz padwany '-) skoczne słysząc wokalisty...
On też wierszem wysławiał „Poetów polskich świeższych
i dawniejszych", jak ich dostrzegł na „dworze helikońskim".
Opis tego dworu na. Parnasie jest konwencyonalnym, po czę-
ści naśladowanym z opisu pałacu Słońca w Przemianach Owi-
dyusza:
Dwojwierzcha góra mądrego Parnasu
Wszystka cedrami okryta dla wczasu
Uczonych bogiń; po blizkiej dolinie
Peneusz szemrząc po kamykach płynie.
Na tymże źródło kastalskie jest groncie,
Nogą wybite twą, Bellerofoncie,
Gdzie dla kąpieli pieryjski chodzi
Fraucymer, i tam pod wieczór się chłodzi.
Pałac misterny, z chryzolitu mury,
Nad nim niebieskiej dach architektury,
Od złota ściany i nieporównanie
Piękniejszy dentro B), niż na Watykanie.
Niezwykłą oczy ozdobą zdumiałe
Trwożą się blaskiem...
W sali mieszczą się cudnie „potrafionekonterfety", tak że
Kochowski sam nie wiedział, czy to osoby żywe czy martwe.
J) powitanie.
-) pieśni wesołe, miłosne (padovana).
3) wyraz włoski = wnętrze, wewnątrz.
— 55 —
Hetman polskiego grona poetów, Jan Kochanowski, „blusz-
czem okrył skronie", tuż obok niego Piotr Kochanowski, któ-
remu „dają jego rymy z odwetowanej dank Jerozolimy". Po-
tem idzie Miaskowski, Rej, Trzycieski wraz z Klonowiczem
(Acernem) i Jagodyński, „Rusi chwała swojej". Jest i Petrycy,
co będąc w więzieniu w Moskwie, „w polski ton stroił lirę Ho-
racego"; także Żebrowski, „co go tłómaczem Przemian Nazo
kładzie". Z wielu innych „znaczniejszy widać obraz Samue-
la z Skrzypnej (Twardowskiego), nowego Sarmatów Marona".
Poza galeryą, mieszczącą te „konterfety" już zmarłych, znaj-
dował się „gabinet tak przeźroczysty, jako we zwierciedle,
w którym rzemieślnik, w tym kunszcie nieprosty, odnawiał
świeżej roboty pokosty". Ten tedy artysta, w gabinecie owym
Sadzi Morsztyna w senatorskiem krześle
Z Skarszewskim, obu biegłych w tym rzemieśle;
Tamtego wdzięczna Psyche J) i Xymena -),
Tego moskiewska zaleca Kamena 3).
Więc senatory tym żeby znać czynem,
Pod tymże z nimi stoją baldakinem,
A z Lubomirskim Lacki 4), sobie wszędzie
W wierszów pisaniu równi i w urzędzie.
Poniżej byli jeszcze młodsi „ad vivum wyryci"; pomię-
dzy innymi Wacław Potocki, któremu autor robi wyrzut, że
się zbyt „długo pieści ze swą Argenidą (z Barklaja przero-
bioną), zazdroszcząc jej świata, chociaż dziewiętne minęły jej
lata", jak to zalecał Horacy (nonumąue prematur in annum).
Wreszcie znajdowali się tam „Gawiński z Glinką, inszych je-
szcze siła, których malarska ręka nie skończyła".
l) Psyche, przeróbka z poematu Mariniego.
-) przekład Cyda Kornela.
3) Poemat ten nie wyszedł, zdaje się, drukiem.
4) Jerzy Lubomirski, marszałek koronny, tłómacz „Pasterza Wier-
nego" Guariniego; Aleksander Teodor Lacki, marszałek litewski, tłómacz
ascetycznych wierszy Hugona Hermana p. t. „Pragnienia duszy pobożnej".
— 56 —
Przypatrując się tym „konterfetom", zapałał Kochowski
żądzą nieśmiertelności:
Z nieutrzymanej tamże krzyknę chęci:
Szczęśliwi męże! co w wiecznej pamięci
Imię trwa wasze, że dowcipy swemi
Sławyście pięknej dostali na ziemi.
O piękna lutni, której dźwięk tak śliczny,
Trój-pot nagrodzi pracy ustawicznej;
Gdzieżby to można, by mnie też tyrona J)
Od ciebie doszła z wawrzynu korona.
Chociaż wyznawał, że niepodobna zrównać wielkim
wzorom rzymskim w poezyi („nie mogą gęśli polskich być te
tony, aby z Kalabra wyrównały strony; w trop iść jego, jest
woskowemi pióry wzlecieć do góry"); to przecież z chlubą za-
uważył, że znany powszechnie Sarbiewski i mniej głośny Inez
(jezuita, o polskich rzeczach łacińskim wierszem piszący
w XVII wieku) do tej ceny pieśń liryczną podnieśli, że się im
sam Rzym zdziwił.
Co więcej, lubo taki czciciel starożytności, jakby przeczuł
późniejszy o lat kilkanaście spór między Starożytnymi a No-
wożytnymi w Paryżu, i w wierszu na cześć znakomitego filo-
loga belgijskiego, Justa Lipsiusa, ośmielił się powątpiewać
nieco o wyższości dawnych wieków nad nowymi. Wprawdzie
„ucznie nie będą nad swe mistrze"; „lecz próżne starych wie-
ków dumy, że nie są nad ich już rozumy; ale na hardą darmo
każą; młodszy się z nimi potrzeć ważą". Następują argumen-
ty, ale nie z dziedziny poezyi czerpane, tylko z postępu w wy-
nalazkach i naukach. Dzielnym jest ustęp, prawdziwie nowa-
torski, w którym autor do śmiałych przedsięwzięć zachęca:
Stare okręty w porcie stoją,
A ludzie się w nich pływać boją;
l) t. j. ucznia, kształcącego się dopiero.
— 57 —
Nowy galeon bez kotwice
W samej się oprze Ameryce.
Kto z starych w słońcu widział skazy?
Liczbę gwiazd większą po dwa razy?
Coraz leniwszy pojazd Feba?
Insze sekreta tajne nieba?
Kto druk wynalazł? kunszt piśmienny?
Strzelby aparat kto wojenny?
O czem się starym i nie śniło,
To jest konceptu młodszych dzieło.
A za szczegółowy przykład podaje działalność Lipsiusa:
„by dawne mędrce dziś ożyli, miejscać-by pewnie ustąpili,
wiecznej pamięci godny Joście"; świadczą o tern dzieła jego
„dowcipu", któremi Europa „się pieści"; ale on sam był nie-
zmiernie skromny, tak że wątpliwość zachodzi, czy był mędr-
szy czy skromniejszy. Kochowski, w chwili gdy wznoszono
pomnik Lipsiusowi w jego ojczyźnie, uczcić go zapragnął
w imieniu Polski, przynajmniej wierszem:
Więc jeźli-ć Antwerp grobsztyn daje
I mego wiersza na to staje;
Belgowie-ć stawią głaz bogaci*
Moi cię rymem czczą Sarmaci:
Marmor chrześcijańskiego ten kryje Senekę,
Którego mądrość cudem świata — śmiele rzekę.
Belgika ród z nauką, a ta cnotę żyzną,
Cnota sławie została obfitą puścizną.
Umierając te swoje pięknie dzieli włości:
Sława na ziemi kwitnie, cnota w niebie gości.
Kochowski był jednym z tych niewielu, co w XVII wie-
ku utrzymywali jeszcze jakiś, choć bardzo luźny związek
z rozwojem umysłowym Europy zachodniej.
Do tegoż grona zaliczyć należy dwu Morsztynów:
Jędrzeja i Stanisława, którzy pierwsi u nas starali się
zaznajomić z nową, na starożytnej niby urobioną, ale mającą
-.. 58 —
właściwe sobie cechy narodu i czasu, tragedyą francuską i to
w dwu najznakomitszych a różnych od siebie jej przedstawi-
cielach: Kornelu i Rasynie. Jędrzej Morsztyn pięknym wier-
szem przełożył „Cyda" (granego w Warszawie r. 1661, więc
w 24 lata po napisaniu), a Stanisław mniej udatnie przetłóma-
czył jedno z arcydzieł Rasyna: „Andromachę" (napisaną w ro-
ku 1667). Przekłady te nie zwróciły na siebie powszechnej
uwagi; wydrukowane zostały późno (około r. 1689) i na roz-
wój pojęć literackich nie wpłynęły zgoła. Prawie całe stule-
cie minęło od wystawienia w Warszawie „Cyda", zanim na-
nowo i niezależnie od przykładu Morsztynów zwrócono się
do wzorów francuskich.
V.
Przestrogi, dotyczące zepsucia języka, stylu
i wymowy.
Uwagi innych pisarzy XVII wieku odnoszą się do języka
i stylu. Ponieważ zaczęły się coraz więcej zagęszczać maka-
ronizmy, powstał przeciw nim Krzysztof Opaliński
w swoich Satyrach (wydanych po raz pierwszy r. 1650), cho-
ciaż sam je nieraz i to w tejże satyrze („Na tych, co się sobie
mądrymi i uczonymi zdadzą") popełniał.
Połączył on tę przestrogę z wytknięciem wad wymowy:
Oracya nie będzie żadna bez konceptu
Wziętego z herbu, albo tam z miesiąca, albo
Z podkowy, z krzyżów, z mieczów, z Nałęcia lub z Łodzi.
Już też dość o tym, przebóg; nie żegluj po morzu
W tej łodzi, byś zaś jako nie utonął brzydko.
Znamy już te koncepty, daj im- tandem pokój,
A tak mów, jako sławni mówią oratores,
W których nie więcej słów jest, niż rzeczy...
Ale tam ani kształtu, ani artificium,
Ani porządku będzie, ni elokucyej,
— 59 —
Tylko ni to ni owo, i dźwięk próżnobrzmiący...
Naśmieszniejsza, gdy owo łacinę mieszają
W polski język, i głupie, i źle, i niewcześnie,
Nie pomniąc, że tam tylko łaciny potrzeba
Zażyć, gdzie polskie słowo niema tej i takiej
Energii, jak trzeba. U nich to namędrsza
Macaronice mówić, a siać solecyzmy
Z barbaryzmami oraz.
Na ustępstwo Opalińskiego, że tam można używać wy-
razów łacińskich, gdzie polszczyzna nie wystarcza, nie godził
się Andrzej Maksymilian F red ro, który choć sam sze-
rzył zasady fałszywej, zepsutej wymowy (w „Vir consilii"),
dbał przecie wielce o czystość mowy naszej, przekonanym bę-
dąc, że ona wszystko wyrazić może, niekiedy nawet lepiej niż
łacina.
W przedmowie do swoich „Przysłów" (z r. 1659) po-
wstając na makaronizmy, pisał: „Bez pochlebstwa cenę ważąc
i w głębszą się rzeczy uwagę wpuściwszy, prędzej łaćinnikowi
nie dostarczy wykładu, niżeli się Polakowi uskąpi co wymo-
wy. Nie czyń tedy krzywdy, niemowny Polaku, polskiej wy-
mowie, nie pochlebuj tak bardzo mniemanej obfitości obce-
go języka, abyś co uwłaczał twojej polszczyźnie, która-ć tak
bogato do wymowy dostarczy, jako sam pochopno usiłować
zechcesz albo opuścisz... Weź jeno trochę namysłu przed się,
nieznający dobra twego Polaku! a poradź się z uwagą; nie ty-
lo-ć nie dostarczy, ale zbywać nadto będzie słów polskich
i wyboru... Większą ohydę, niż ozdobę, polska wymowa bie-
rze, gdy ją gęstemi łacińskiej mowy natykają słowami, aniżeli
kiedyby się swą własną udawała polskich słów wspania-
łością"...
W trzydzieści kilka lat potem, w r. 1694 Stanisław
Herakliusz książę Lubomirski, Salomonem polskim
zwany, w swoich „Rozmowach Artaxessa i Ewandra", zapro-
testował przeciwko „niepotrzebnym makaronizmom", przeciw-
ko napuszonej kwiecistości (florydacyzmowi) i wogóle prze-
ciwko „stylowi szkolnemu" wśród „statystów" mianowicie.
— 60 —
Starał się te wady ośmieszyć, wykazując, że są one właściwe
narodom nieukształconym, wschodnim: Turkom, Arabom,
Persom. „Ludzie godni — powiada — nie mieliby *) takich
spampanat2) ani pisać, ani mówić; bo oto widzimy, że wszyst-
kie grube narody, co do nas albo od Wschodu albo od Półno-
cy przyjeżdżają, przynoszą ramoty 3), nadziane takimi peryo-
dami, że ledwo zostają się na papierze. Tylko tego czekać,
żeby litery, wziąwszy duszę, albo skakały jeszcze po arkuszu,
albo z tym w tykwy poszły 4), co je czyta". I podając przy-
kład tych „ramot", z początku trzyma się Lubomirski sty-
lu wschodniego, lecz nieznacznie przechodzi do takich wyra-
żeń, jakie w kraju własnym słyszał niejednokrotnie, gdy cho-
dziło o amplifikacyę: „Jeźli wpadną w słońce albo gwiazdy,
to już ledwie w piętnastym wierszu z jasności się wyciemnią.
Jeźli w ogród, to tam i róże i lilie i patery i cyprysy i cedry,
ledwo nie od palmy aż do samego czosnku, tej deskrypcyej
nawąchamy się. Jeżeli zaś w przykłady, to tam i błazen sta-
nie się Cyceronem, i Seneka żołnierzem, i Aleksander arcyka-
płanem, i Sardanapalus filozofem, tak będzie właśnie i podob-
ne i przyrównane"...
Lubomirski atoli, sam często łacinę do polszczyzny mie-
szając (lubo w zupełnie oddzielnych zdaniach), i sam
skłonny do używania przenośni niezwykłych, nie odczuwał,
że smak z każdym niemal rokiem w drugiej połowie XVII
wieku pogarszał się; owszem mniemał, że ludzie jego czasów
„dosyć wypolerowali dowcip", by się wad grubych ustrzedz
mogli; tylko do „doskonałości stylu" jeszcze potrzeba było
wiele. Gniewa go mianowicie zbyt częste przytaczanie zdań
autorów dawnych, chociaż temu zwyczajowi i on sam silnie
x) nie powinniby.
'-') spampanata, od włoskiego słowa spampanare (= wysławiać),
oznacza nadętą mowę pochwalną.
3) ramota = gramota, pierwotnie znaczyła dokument, pismo.
4) w tykwy pójść = zacząć bójkę.
— 61 —
ulegał. „Nie dosyć to imitować autorów — powiada — lepiej
być samemu autorem". Kogóż naśladowali starożytni? „Ro-
zum ich a rozsądek służył im za autorów". A teraz „leda kto
już sentencyjkami nadrabia", tak że wielu „godnych ludzi już
nie śmie wypaść z sentencyą nigdy, bo już tak są niemal
wszystkie potoczone, że leda kto to powie, coby potym naj-
większemu człowiekowi wstyd było po nim wymówić".
Nie znaczy to jednak, iżby nie należało czytać autorów;
tylko trzeba wiedzieć, „czego z nich i jako zażyć, i styl sobie
umieć bez afektacyej obrać wedle potrzeby".
Stąd wywiązuje się rozprawa o stylu (Rozprawa Ill-ia),
który proponuje nazwać „piórem", bo się narzędzie pisania
zmieniło („pięknym to piórem napisano", „dobrego to pióra
księga"). Wzory starożytnych są najdoskonalsze:
„Nic nie mamy nad dawnych więcej, jako we wszystkim, tak
i w nauce piśmiennej. Tamtym przyrodzony i własny z roz-
sądkiem dowcip był mistrzem pisania; my zaś co naśladuje-
my, to umiemy, że się rzec może, iż najmędrsze teraźniejsze-
go wieku pismo jest biegłe tylko potrafienie daw-
nego. Tą drogą idąc, którą nam starożytność pierwej okre-
śliła, nie możemy mieć nagany, i jest jakaś powaga i poszano-
wanie nadane dawnym pismom i autorom tak dalece, że się
zda być lekkością jakiegokolwiek onych zganienie. Tak nam
ten słuszny respekt przeciwko dawniejszym rozumom jeszcze
pierwsze lata prawie jak z ręki do ręki podały, żeśmy im win-
ni jakieś poszanowanie, i owszem naśladowanie... Nic nie
mamy sami z siebie; i dawniejsze pisma są nam zwier-
ciadłem i wizerunkiem teraźniejszych; z nich pochop bierzemy,
z nich się uczymy, słowa do słowa stosując podobieństwem,
energią, która się po polsku jakąś piśmienną żywością, raczej
pióra każdego duszą nazwać może, sens tak miarkując, że ani
krótkością, ani rozwlekłością oddalić się powinien od przed-
sięwziętego stylu, ale w równej mierze, nie pożyczanemi sło-
wy, ale własnemi swemi, idzie torem autora tego, którego na-
śladuje. Jeźli poważny, poważnie; jeźli zwięzły, zwięźle;
— 62 —
jeźli obfity, obficie; jeżeli łagodny, łagodnie; jeźli śmiały,
śmiele".
Rodzaj stylu zależy najprzód od „upodobania i przyro-
dzenia dowcipu każdego człowieka", bo jaki kto „ma ge-
niusz albo humor, taki i styl lubi". „Nie może się tedy
rzec, żeby jeden styl był lepszy nad drugi, bo każdy jest do-
bry, kiedy jest sposobny do wyrażenia tej materyej, o której
się rzecz traktuje, albo wypisuje". I to jest druga okoliczność,
rozstrzygająca o rodzaju stylu; bo „kto niezgodnym do swej
materyej stylem pisze, grzeszy przeciw rozsądkowi, który jest
duszą, żywiołem i temperamentem każdego pisma". Kto np.
o gospodarstwie albo ogrodnictwie pisze stylem oratorskim,
postępuje niewłaściwie, gdyż „figury i koncepty, panegirykom,
nie ogrodowi służące, przydał... nie rzecz albowiem tego, co
i w słowie pięknie leżeć powinno, w bawełnę uwijać". Nato-
miast „ktokolwiekby rzecz wysoką i chwale pospolitej służącą
tępo i nie żywym stylem podjął się traktować, nie czyniłby
zaprawdę dosyć swej intencyej, bo pochwała — wymowy po-
trzebuje, wymowa zaś dowcipnych konceptów i energiej do
wyrażenia rzeczy i ukontentowania rozsądnego czytelnika".
Przechodząc do szczegółów, walczył Lubomirski przeciw
rozwlekłości i gadatliwości w sprawach błahych. „Jako każda
rzecz — pisał — tak i styl powinien mieć swoje zwięzłość; nie
tak, jako czynią owi, co owo jeden peryod albo sens rozciąg-
nąwszy na dwadzieścia wierszów; a potem ścisnąwszy go, nie
wyciśnie go z niego i jednej kropelki erudycyej i nauki; w ja-
kim stylu siła jest słów wyszukanych, właśnie jako owo w le-
sie gęstym siłę drew drobnych i gałęzistych, z których i jedno
nie znidzie się do budynku, choć ich powierzchownie siłę się
widzi. A cóż po takich stylach, które więcej słów niż rzeczy
zamykają; zdobią ich (!) wrzkomo słowa, a sens i nierozsądne
prowadzenie szpeci je. Są nie inaczej jako szpetna postać
w pięknym odzieniu. A to wszystko sprawuje, że tacy pier-
wej dowcipu, niż rozsądku, poradziwszy się, porywczo mają
się do pióra, i choć nie ważno, byle często i siłę mówili, albo
pisali, kontentują się. Rozsądek wszystkim naukom
— 63 —
panuje, którego dowcip jest sługą; jeźli mu tamten
źle ordynuje, nie dziw, że i ten źle sprawi. Kto tedy uda się
na to, aby co pisał, wprzód uważyć musi, o czym ma pisać,
aby słowa rzeczy, jako krój suknie według proporcyej wynalazł
i przysposobił".
Mówi następnie o stylu historycznym, krasomówczym,
listowym i powieściowym. Z powodu wymowy powiada, że
tu styl można stosować do rzeczy „wedle rozsądku i inklina-
cyej wrodzonej"; „bo jako język jest tłómacz serca i umysłu,
tak i słowa, które przezeń wynikają, do pobudzenia albo ucie-
szenia umysłu mają swój cel założony, tak jednak, że i słowa
i przykłady i figury i ciekawe wymysły, i peryody, i sceny,
nawet i akcenty, przy równym i rozsądnym pomiarkowaniu
mają być wolne, nie mniej się uprzedzać, przeważać, aby nie
urazić, ani stęsknić1) ucha, albo umysłu, co je uważa...
Najmilszy według siłu zdania jest styl niedbale łagod-
ny, aby się zdało, gdy się czyta, że się nie siliło nad nim
przyrodzenie, bo przez to znać defekt, który nie może być tyl-
ko znakiem niedoskonałości". Wystrzegać się szczególniej
należy natłoczenia erudycyi: „Co albowiem po owych dowci-
pach, co tylko szkolną i nieokrzesaną wymowę upornym swym
wyrozumieniem nad insze przekładają, że się im zda, że nikt
nad nich lepiej napisać nie może, utopiwszy się w materyą,
z której wybrnąć niepodobna, słów się niezmiernych chwyta-
jąc, nie bez niebezpieczeństwa pospolitego pośmiewiska wy-
chodzą... Zaczym najdoskonalsza jest rzecz... być rządcą
swych figur, swych wymysłów, i swych słów... mieć
styl w ręku, żeglując po mądrości. Nie mówię, aby opuściw-
szy naukę, prostym tylko pisać stylem, bo wiem dobrze, że
nauka jest ozdobą wszystkiego. Ale też nią rzeczy nie prze-
ładować, aby z poważnego mówce nie uczyniła śmiesznym.
Mądrze jednak i roztropnie sens związać jest skutek nauki
bardziej niż natury, dlatego przyłożyć prace koniecznie
') = znudzić.
— 64 -
potrzeba... Zgoła krótko, dowcipnie, a węzłowato sens swój
prowadzić i nie mniej wybornemi, jak uważnemi słowy rzecz
swą udać, to grunt".
Ustęp o powieściach, jako pierwszy w naszej literaturze,
przytaczam w całości. Rozważa je autor oczywiście tylko pod
względem stylu: „W zmyślonych historyach, co się romania-
mi nazywają, tak łacińskim jako i pospolitych języków stylem
różni znacznie słyną. Barklajusz w Argenidzie i Euformiej
siłę uczy i oraz delektuje, gdy od swej zwięzłości nic
nie odstępując, łagodnie zabawia. Cóżby o innych mówić,
których jest tak wiele włoskim i francuskim językiem napisa-
nych: Cyrus, Eromena, Stratonica, Coloander, Dionea, Tali-
clea, Klelia, Cleopatra, Pharamond i innych, których dla wiel-
kości liczby na pamięć wyliczyć niepodobna. Te wszystkie
księgi dla niczego nie są napisane tylko dla polerowa-
nia stylu i wymowy. Jakoż we Włoszech i we Francy ej
osobliwie najwięcej takich ksiąg ludzie znaczni u dworów, sa-
me nawet panny i damy pospisowały, które uczonym stylem
i dowcipu swego (nad męski czasem) pamiątką życzyły sobie
być sławne".
O stylu poetyckim dość ciekawe są uwagi, choć niekiedy
zawile wyrażone. Poeci „do składu miary i symetryej nie-
wolić dowcip muszą, tak jednak, aby przy składach i epitetach
(to jest przydawnych słowach) nie odstępowali od wolnego
i nieprzymuszonego, ale rzecz przyrodzonym sposobem w klu-
bie zamierzonej słów liczby wiedli i zdobili, coś muzyce
podobnego mając, której także wszystka piękność na
rozmierzonym w głosy sensie muzycznym zawisła. Dlatego
Włoszy powiadają, że Muza i Muzyka były dwie siostrze ro-
dzone, z których jedna poezyą, druga muzyczną naukę wy-
myśliła. Wszystka tedy stylu poetycznego, łacińskiego lub
polskiego, chwała na tym się zasadza, aby misternej poezyej
kunsztem jako najprzyrodzoniej, bez afektacyej, a ucz en i e
i krótko zamierzonego konceptu treść własności i istotę wyra-
zić; nie tak jako owo niektórzy, nic nie dbając na rzecz, w sa-
- 65 —
mych słów nierozsądnych liczbie wierszów swych piękność
zakładają".
Pomieszanie poezyi z wymową jest u Lubomirskiego ta-
kież samo, jak u pierwszych humanistów i jak u teoretyków
francuskich XVII wieku. Oto jego słowa: „Styl poetyczny ma
konjunkcyą wielką z oratorskim. Owe piękne i żywe trans-
pozycye, gęste erudycye, rozsądne wedle miary słów przybra-
nie akcentów i afektów, zgodne pomiarkowanie wszystkiego,
zgoła w jedne krótką doskonałość złączenie: cóż nad to mil-
szego czytać się może? tak dalece, że styl poetycki złożony,
rozłożony do wszystkich stylów przydać się gotów. I owo co
mówią: Poetae nascuntur, oratores fiunt *), — ja rozumiem,
że jedno bez drugiego być nie może. I kto chce być w stylu
doskonały, potrzeba, aby tak tym jako i tamtym, wedle po-
trzeby, szafować umiał; podobnym będąc owej ciekawej i pra-
cowitej pszczółce, która ze wszystkich kwiatów i ziółek, lubo od
natury rozlicznie opatrzonych, nawet i z gorzkich, do jednego
miodu wszystkę rzecz wiedzie i wie, gdzie wosk podzieć, nie
pomiesza, nie opuści, nie zapomni, wszędy pilna, wszędy
ostrożna, wszędy rozsądna..." Jest ona wzorem „wielkich
krasomówców i pisarzów, którzy i najmniejszej konsyderacyej
i najprostszej obserwacyej nigdy sobie lekce nie ważyli, bo
trafia się czasem, że i perły znajdą się po śmieciach a najuboż-
sza rzecz, na swoim miejscu dobrze położona, często ozdobi;
tak z najmniejszego pochopu znaczne i zpodziwieniem innych
wywodzą koncepty i energię. To zaś poetowie mają w sobie,
że w krótkości swojej są obfitymi, a z najmniejszej rzeczy
gruntowne koncepty do przedsięwziętej materyej wdzięcznie
i uczenie prowadzą".
Tak pojmując poezyę, Lubomirski nie mógł się poko-
chać we wspaniałej prostocie Greków; to też ani jednego poe-
ty helleńskiego nie wspomniał. Z łacińskich ci mu się naj-
bardziej podobali, którzy dużo pięknych sentencyi i patetycz-
l) poeci się rodzą, mówcy stają się (wyrabiają się).
Dzieje krytyki literackiej w Polsce.
_._ 66 -
nego tonu zażywali; a więc w poezyi „heroicznej" najpiękniej-
szym ze wszystkich wydaje mu się nadęty Lukan, który „woj-
nę domową rzymską przy politycznych konsyderacyach ucze-
nie, smacznie i poważnie w sobie zamknął". A że Lubomir-
ski był nadzwyczajnym wielbicielem Tacyta, na cześć którego
w młodości sonet napisał, więc największą jego pochwałą dla
autora „Farsalii" jest, iż on „tyło w poezyej dokazał co Ta-
cyt w historyej, tak dalece, że obaj, i ten Tacytem poetów
i tamten Lukanem historyków może się nazwać". Drugim
ulubieńcem jego jest Klaudyan, który „oratorską profesyą
dziwnie pięknie do wiersza akomodował; miły bardzo w czy-
taniu autor i krasomówcom za zwierciadło służyć może".
W Horacyuszu podziwia głównie łatwość („zda się, że nie my-
śląc pisał, co pisał"), oraz zręczne użycie figur i „affektów".
Wergiliusz „w deskrypcyach jest szczęśliwszy niż w erudy-
cyej". Sarbiewski „z Horacyuszem w stylu i żywości wiersza
certuje i między godnymi poetami może mieć miejsce".
Z poetów, którzy „pospolitemi narodów językami" pisali,
najpierwsze miejsce przyznaje Mariniemu, a zatem onemu po-
cie, od którego Włosi okres upadku swej twórczości rozpoczy-
nają. Przypominam, że w XVII wieku Marini, nietylko w swo-
jej ojczyźnie, ale we Francyi i u nas wielkie miał poważanie.
Lubomirski szczególniej wysławia jego poemat o Adonisie,
z którego, jak wiadomo, Andrzej Morsztyn wziął swoją „Psy-
che". Zdaniem Lubomirskiego niema żadnej księgi, któraby
z „Adonisem" porównać się mogła pod względem „wdzięcz-
ności stylu, obfitości konceptów i piękności słów bogatych
i żywych". Po Marinim dopiero kładzie Tassa, „co go Go-
fredem Kochanowski tytułował i z włoskiego przetłómaczył".
Aryost „także pięknie rzecz swoje i obficie poezyą ozdobił".
Dawniejsi zaś, jako to: „Petrarcha, Dantes, Martola i inni nie
tak dalece wybornym stylem, jako przykładem i staro-
żytnością pamiętni". O francuskich, angielskich, a na-
wet polskich poetach, oryginalnie po polsku piszących, ani
słowa.
— 67 —
Raz jeszcze kładzie Lubomirski nacisk na potrzebę zwię-
złości i na znaczenie starożytnych: „Teraz — powiada — nie
słychać tylko próżne zbytki niesmacznych i niesytych słów,
z których mało smaku, a mniej pożytku i nauki wyczerpnąć
się może. Ale starożytne sensy, choć proste, przecie mają coś
w sobie jako orakula albo wyroki, że i w jednym słowie zdu-
mienie jakieś i powagę jednają, a to dlatego, że nic nad po-
trzebę nie kładąc, własne i zgodne rzeczy swej słowa w sobie
zamykają".
Kończy zaś swą rozprawę przypomnieniem, że wszelka
>raca winna się na pożytek kraju dokonywać, a więc także
rymowa i poezya: „Ale nie mniejsza jest mądrości, wstylu-li,
rzeczy-li, fortuna: umieć jej zażyć tam, kędy potrzeba, i nie
rlko wyniosłym i nadętym stylem, jako wiatrem jakim, bez
iwagi unosić się; ale na to go obracać, aby go przy cnocie na
isługę ojczyzny swojej aplikować nie ciężko było... W tym
:aprawdę zawisła prawdziwa mądrość i ta jest najdoskonalsza
lauka" x).
„Rozmowy Artaxessa i Ewandra" były w XVIII wieku
lwukrotnie przedrukowane; dowód to, że je czytano; ale, nie-
stety, rozumnych uwag o makaronizmach i beztreściowej szum-
lości nie brano do serca.
VI.
Zupełne zepsucie smaku za Sasów.
Nie pomogły przestrogi światlejszych. Coraz głębszy
:anik talentów, coraz większa przesada i naciąganie w prze-
nośniach, coraz zawilszy styl, coraz niesmaczniejsza mieszani-
na łaciny z polszczyzną rozpościerały swoje panowanie w Pol-
') Jak wspomniałem, Lubomirski często przytacza łacińskich auto-
rów w oryginale, a greckich w przekładzie łacińskim, ale tak, że można
— 68 —
sce. Za smutnej pamięci czasów saskich w początkach XVIII
wieku, zepsucie języka, stylu i smaku, rozpowszechniwszy się
i ugruntowawszy wśród narodu, przechodzi ze zwyczaju w pra-
wo, przenosi się z ambony, izby obradnej, sądowej lub jadal-
nej do szkoły, i tam od najwcześniejszej młodości zaszczepia
się w umysły, jako najpiękniejszy wykwit głębokiej nauki i do-
brego gustu.
Nie było to jeszcze rzeczą rozpaczliwą, kiedy Wojszna-
rowicz, wbrew przekonaniu własnemu, pomieszczał w swym
zbiorze mowy, makaronizmami zeszpecone; albo nawet kiedy
Danejkowicz i jemu podobni, uległszy powszechnemu prądo-
wi, zapełniali swoje „Swady" i swoich „Oratorów" mizernemi
i niesmacznemi elukubracyami; bo tacy autorowie powiększali
tylko ilościowo cyfrę złego, które już się rozpanoszyło. Ale
wtedy, gdy to złe uważa się za dobre; gdy makaronizmy zale-
ca się młodzieży jako dowód erudycyi i rozumnego, wyższego
sposobu mówienia; gdy napuszoność przedstawia się uczniom
jako wzniosłość: wówczas to zepsucie zwiększa się jakościo-
wo, bo zagnieżdża się w umysłach najwraźliwszych, które
w przyszłości nie potrafią się już otrząsnąć z nałogu zaciąg-
niętego w pierwszej młodości z tern przekonaniem, że nałóg
ten jest i uprawniony i zbawienny. Ludzie tak wychowani
będą potem najwytrwalszymi reform wszelkich, a więc i stylo-
wych, wrogami i na długo przeciągną nieszczęsny zwyczaj po-
pisywania się makaronicznymi frazesami na sejmach, a zwła-
szcza sejmikach.
Wiemy, że przez wieki całe nie uczuwano potrzeby wy-
kładu retoryki w języku polskim; zarówno prawideł jak i wzo-
rów uczono po łacinie. Ale kiedy Andrzej Temberski
w swojej „Via Appia ad eloąuentiae lauream" (Poznań, 1712)
zwrócił uwagę na postępowanie nauczycieli w zadawaniu
te cytaty opuszczać, bez nadwerężenia budowy zdań. I tu np. jest wtrą-
cona po łacinie pochwała, oddana Helvidiusowi Priscowi przez Tacyta, za
jego naukę, skierowaną ku dobru Rzeczypospolitej.
— 69 —
ćwiczeń, odtąd nie przestano wprawdzie pisać retoryk wyłącz-
nie w języku łacińskim, lecz zrozumiano konieczność podania
zarówno dla nauczycieli jak i dla uczniów takiej książki, któ-
raby im za wzór przy zadawaniu i pisaniu ćwiczeń służyć
mogła.
Pierwszą, o ile dotąd wiadomo, tego rodzaju książką by-
ło dziełko ks. Kazimierza Wieruszowskiego, jezuity,
o którym jeszcze później wypadnie mi wspomnieć. Dziełko
miało napis: „Fama polska, publiczne stany i młódź szlachet-
ną informująca" (Poznań, 1720) i doczekało się pięciu wydań.
Mieści sto listów, z których parę w języku łacińskim, reszta
zaś w polskim, najokropniej makaronizmami skażonym. Ta
jednorodność wzorów, do jednego tylko kształtu piśmienni-
czego zastosowanych, sprawiła zapewne, że pomimo wielkiej
sławy autora, książeczka jego nie mogła zostać jedyną w na-
uce stylu przewodniczką.
Ks. Wojciech Bystrzonowski wydał w Lublinie
roku 1730 podręcznik niewielki, który bardzo długo miał
swych „uwielbiaczów", jak świadczy Krasicki w artykule „o li-
stach", a w szkołach jezuickich powszechnie przez lat co naj-
mniej 20 był używany, jak dowodzą różne jego edycye, ogła-
szane w Warszawie, Lublinie, Wilnie, Poznaniu, Kaliszu, Kra-
kowie, a zatem we wszystkich głównych kolegiach jezuitów.
Ma on znamienny napis: „Polak sensat w liście, w komple-
mencie polityk, humanista w dyskursie, w mowach statysta,
na przykład dany szkolnej młodzi". Zawiera zatem czwora-
kiego rodzaju wzory: na listy, uprzejme oświadczenia, rozmo-
wy i oracye, pod względem stylu i języka niczem się nie róż-
niące od „Famy polskiej" Wieruszowskiego. We wszystkich
listach, we wszystkich komplementach i dyskursach brak naj-
zupełniejszy uczucia szczerości, przy ciągłych o niej zape-
wnieniach w słowach wyszukanych, tern właśnie i niesmacz-
nem naciąganiem świadczących, że nie szły autorowi z serca,
ale były mozolnie wysmażone. Wszędzie czuć torturowanie
umysłu, ażeby przy pomocy komunałów moralnych, prze-
nośni zdaleka ściąganych, erudycyi pozornej, wydać jakiś
— 70 —
utwór, któryby najmniej zawierał w sobie treści, a najwięcej
wyrazów. Charakterystycznem jest jedno monitum, które da-
je rozmawiającym, gdyż sam autor grzeszy w wyrażeniu pra-
widła przeciwko temu, co w innych potępia. Radzi on: „że-
by nic lekkiego i lichego do poważnego dyskursu jak pięść
do gęby nie przykładać, coby się jedno drugiego nie trzy-
mało".
W czwartej części swej książki przedstawił Bystrzonow-
ski „Sejmik boni ordinis", na którym jedną z najobszerniej
rozbieranych kwestyi jest sprawa zrywania sejmów; mamy tu
mowy za i przeciw. Argumentów autor nie szczędzi, używa
dosadnych wyrażeń i określeń; rzecz widocznie wzięta z ży-
wego wzoru, odznacza się większą energią i lepszą obrazo-
wością słowa, aniżeli inne części książki. Przeciwnicy libe-
rum veto utrzymują, że szczęście kraju już „do ruiny nakło-
nione", że postronne narody nazywają sejmiki polskie „ma-
gnum nihil" (wielkiem nic), że „jesteśmy Słowacy, ale nie
słowni, cale de verbis ąuantum vis, ale de operę nihil" (słów
ile zechcesz, ale sprawy nic), radzą określić severo laado rup-
tores obrad (surową uchwałą na rwących sejmy) i „frenum
imponere (nałożyć wędzidło) nie tak wolnym jak zbytku ją-
cym językom w tamowaniu obrad", boć „jako człowieka je-
dynie distemperies i pugna humorów (= niezgodność i wal-
ka soków żywotnych), tak na corpus ojczyzny i województwa
nic być nie może fatalniejszego jako humorowata niezgoda".
Na to trzech ze szlachty stanowczo przeciw takiemu „zam-
knięciu gęby" protestuje, nazywając przeciwników „Pitago-
resami".
Nie kończę tego streszczenia; przytoczyłem parę zwro-
tów, ażeby pokazać, jak wygląda najlepsza część „Polaka
śensata"; można stąd mieć pojęcie, co za babilońskie po-
mieszanie języków i obrazów istnieje w częściach gorszych.
I z takich to książek młodzież uczyła się stylu polskiego!
A myśli nie były ani jaśniejsze, ani rozumniejsze.
ROZDZIAŁ TRZECI.
CZASY PSEUDO-KLASYCYZMU
i.
Stanisław Konarski i Franciszek Bohomolec.
Wśród długiej posępnej nocy panowania dwu Sasów
w Polsce pojawiały się kiedy niekiedy mniejsze lub większe
światełka, zwiastujące, że świadomość smutnego położenia
budzić się zaczęła w duszach jednostek wyjątkowych; ale
światełka te nie mogły rozproszyć otaczających ciemności,
lecz zazwyczaj same po pewnym czasie tonęły w mroku.
Nareszcie zajaśniała wielka pochodnia, oświetlająca dro-
gę wszystkim ludziom dobrej woli, wskazująca nowe widno-
kręgi dla życia narodowego. W roku 1700 urodził się mąż,
co tę pochodnię zapalił, wytrwale ją przez lata całe niósł przed
społeczeństwem, energią i szlachetnością charakteru zjedny-
wał sobie współpracowników, dokonał wiele, doczekał się
chwili, kiedy już znaczne grona ludzi w duchu jego nietylko
myśleć, lecz i działać poczęły, przyznając mu publicznie w me-
dalu na cześć jego odbitym, że on pierwszy wśród nich
„ośmielił się być mądrym" (Sapere auso), jak to zalecał
Horacy.
— 72 —
Stanisław Konarski (f 1773) należy nie do najbar-
dziej utalentowanych, ale do najzasłużeńszych i najwpływow-
szych wychowawców nietylko młodzieży, ale narodu całego;
rozpoczął bowiem nanowo jego edukacyę od najpierwszych,
elementarnych podstaw nauki szkolnej, aż do najwyższych wią-
zań gmachu życia publicznego, prowadząc ją rozważnie krok
za krokiem, z nieznużoną i niczem zrazić się niedającą cier-
pliwością. A tern większy budzi w nas podziw ta jego refor-
matorska działalność, że on sam musiał z sobą przedewszyst-
kiem stoczyć walkę, gdy swoje przyzwyczajenia i upodobania
myślowe, w dobie młodości nabyte pod wpływem powszech-
nego zaniku myśli i zepsucia smaku, trzeba było poddać grun-
townej i stanowczej przemianie.
Zgromadzenie księży pijarów, do którego młodo wstąpił,
było tak samo, jak jezuici, oszołomione panującemi wyobra-
żeniami i nałogami i nie celowało bynajmniej w sprawie wy
chowania wogóle, a w sprawie języka i smaku w szczególno-
ści. Wiersze i mowy Konarskiego, pisane w 20-ym roku ży-
cia, grzeszą temi samemi wadami, jakie w ówczesnej literatu-
rze naszej grasowały. Wyszukane przenośnie, napuszyste
wyrażenia, dziwaczne allegorye pstrzyły jeno treść, a nie
upiększały jej; a treść ta, panegiryczna, błaha, była wytworem
niezamożnego w pomysły ducha, chociaż znarowionym uszom
spółczesnych podobać się mogła.
Pierwsza podróż za granicę, a mianowicie do Rzymu,
gdzie Konarski jako jeden z najzdolniejszych pijarów miał
wydoskonalić swe wykształcenie teologiczne w Kolegium Na-
zareńskiem, nie pozostawiła wyraźniejszych śladów w życiu
umysłowem młodego księdza. Domyślać się tylko można, że
się tam nauczył trochę lepszej, niż w kraju, łaciny, i pozbył się
częściowo nienaturalnej, wymuszonej i przesadnej kwiecisto-
ści stylu *).
!) Domysł ten opieram na przytoczonym przez Konarskiego w dzie-
je emendandis eloąuentiae vitiis" (str. 266 — 271), liście przyja-
— 73 —
Dopiero zaznajomienie się ze Stanisławem Leszczyń-
skim, jednem z owych światełek rozjaśniających mroki czasów
saskich, a zwłaszcza długi pobyt we Francyipo roku 1733, wy-
robiły w Konarskim pojęcia i przekonania, bardzo odmienne
od tych, jakie do owej pory wyznawał.
Rozczytywanie się w literaturze francuskiej, zarówno da-
wniejszej, z epoki Ludwika XIV, jak i w nowszej, reprezento-
wanej wtedy przez Fontenelle'a, Monteskiusza i Woltera; przy-
patrzenie się urządzeniu szkół francuskich i poznanie poglą-
dów pedagogicznych Rollin'a, zwróciły jego uwagę przede-
wszystkiem na dwa nader ważne zagadnienia: literackie i wy-
chowawcze.
Porównywając niezdarne i niesmaczne wyroby spółcze-
snej sobie literatury polskiej z utworami klasycznej poezyi
i wymowy francuskiej, odznaczającymi się jasnością, przejrzy-
stością, prawidłowym układem, rozległą wiedzą i zręcznym
dowcipem, zrozumiał olbrzymi między obu przejawami od-
skok i postanowił przyłożyć starania, by przymioty, podziwia-
ne w piśmiennictwie francuskiem i we wzorze tegoż — daw-
nem łacińskiem, mogły zdobić dzieła ojczyste.
Wróciwszy więc do kraju i objąwszy zarząd prowincyi
polskiej pijarów, ogłosił w roku 1741 pamiętną książkę: De
emendandis eloąuentiae vitiis („O poprawie wad wymowy"),
pierwszy utwór prawdziwie krytyczny na większą skalę w lite-
raturze naszej. Przekonany, że krytyka jest „kamieniem pro-
bierczym talentów" i że bez niej „sztuki i nauki muszą po-
paść w zgrzybiałość i zdziczenie (abinonviget critice, ibiartes
scientiaeąue omnes consenescere ac sąuallere oportet), dowo-
dził tu szeroko i szczegółowo, poddając drobiazgowej krytyce
utwory panegiryczne, rzeczy prostej i napozór nie potrzebują-
cej dowodzenia, że jasność i ścisłość wyrażeń, że czystość
cielą z Rzymu, zawierającym poprawę błędów, popełnionych przez autora
w łacinie i w poglądach na zalety stylowe. Konarski przyjmuje te po-
prawki; niektóre tylko swoje wyrażenia obronić się stara.
— 74 —
i poprawność mowy są pierwszemi i zasadniczemi zaletami
stylu, oraz że wszelkie naciągane ozdoby, niesmaczna i nie-
wczesna erudycya, rozwlekłość kwiecista, porównania naciąga-
ne nie mogą wcale uratować rzeczy błahej, ale stanowią zaka-
łę wymowy. Domagał się, żeby wymowa była „silna, jasna,
ozdobna, zgodna w zupełności z naturą i rozsądkiem, obfita
we wszelkiego rodzaju wiedzę, jędrna i świetna, prawdziwie
łacińska, nie płocha, nie nadęta, nie ciemna, nie wydwarzana
(nie afektowana), nie przepełniona wyrazami cudzoziem-
skimi" l).
Z tego punktu widzenia poddał ocenie rozmaite wstępy
do mów 2), listy, powinszowania, napisy, opowiadania histo-
ryczne, wykazując ich nielogiczność i śmieszność. Ażeby ni-
kogo nie urazić, nie przytaczał niczyjego nazwiska; chcąc zaś
innym osłodzić sprawioną przykrość, poddał takiejże ostrej
krytyce swoje własne elukubracye, pisane na lat 20 lub 18
przedtem, kiedy jeszcze pozostawał całkowicie pod wpływem
stylu modnego i zalecanego w szkołach. Zepsucie naszej wy-
mowy datował mniej więcej od r. 1660 (judicia... denovo quo-
dam dicendi genere, Italiam olim prius, Galliam Germaniam-
que pervagato, inde vero magna jam parte expulso; ab his au-
tem regionibus ad nostras oras antę annosfere octogenos de-
lapso. De emend. el. vit., str. 4).
Zdawało się, że Konarski uczynił wszystko, co było moż-
na, by jak najmniej zadrasnąć miłość własną krytykowanych.
1) Aio, eloquentiam debere esse solidam, claram, ornatam, naturae
iudicioąue piane conformem, omni doctrinae genere abundantem, robu-
stam et nitidam vereque latinam, non levem, non tumidam, non obscuram,
non affectatam, non peregrinis scatentem voeibus (De emend. el. vitiis str,
16, 17). „Natura i rozsądek" to Horacego hasło, przejęte również przez
Boileau.
2) Orationes integras transcribere superfluum esset. Exordia ali-
quot, nam in his vim ingenii et eloąuentiae maxime intendi oportet, ali-
qui praeterea illustriores loci proposito meo satisfecerint. 'Parvis enim spe-
ciminibus constat de natura et valore vini, lanarum, frugum (De em. el.
vitiis, str. 26).
75 -----
Zdawało się także, iż jego wymagania, dotyczące wymowy,
tak były rozsądne, że dość je było wypowiedzieć, ażeby zosta-
ły przyjęte. Dzisiaj każdy chyba zgodzi się na nie i co najwy-
żej zaprotestuje przeciwko zbyt stanowczemu potępieniu fan-
tazyi w krasomówstwie; ale w owej dobie skażonego smaku
wywody krytyka nie odrazu trafiły do przekonania. Czuli się
nimi upokorzeni przedewszystkiem nauczyciele wymowy, za-
lecający w podręcznikach, przez siebie wydanych, właśnie to
wszystko, co Konarski stanowczo potępiał. Ich zdaniem, au-
tor radami swojemi przyczyniał się do poniżenia krasomów-
stwa, wyśmiewając to, co według nich na podziw i uwielbie-
nie zasługiwało, i zachwalając prostotę wyrażenia, kiedy wła-
śnie sztuka krasomówcza na tern jakoby polegać miała, żeby
rzecz jasną jak najzawilej i w mniemaniu tych nauczycieli jak
najozdobniej przedstawić. Miłość własna i nałóg nie dawały
się łatwo rozbroić.
Dwaj jezuici: Adam Malczewski i znany już nam
Kazimierz Wieruszowski wystąpili przeciw Konarskie-
mu. Pierwszy w obszernych rozprawach: „Eloąuentia propu-
gnata et brevitas studiorum impugnata" (1747), „De vera elo-
ąuentia dissertatio" (1748) dowodził, że Konarski kwitnącą
wymowę napowrót do stanu dzikości doprowadzić pragnie,
przyczem powstawał także na jego reformy wychowawcze wo-
gole. Drugi w książce p. t. „Listy przyjaciela" (Litterae ami-
ci ad auctorem libelli, cui titulus: De emendandis vitiis Elo-
ąuentiae, 1741) natarł nader gwałtownie, posługując się środ-
kiem, który w zmienionej nieco formie do dziś dnia bywa uży-
wany, t. j. nie tyle roztrząsał dowody przeciwnika, ile czernił
jego osobistość: zarzucił księdzu pijarowi — nietylko zawiść,
lekkomyślność, zarozumiałość, pychę, ale nawet i... ducha he-
retyckiego.
Wrzaski rutynistów nie wywarły wielkiego wrażenia; nie
skutkowało oskarżenie o mniemaną herezyę; Konarski zwycię-
żył; lepszy, czystszy styl zaczął rugować powoli napuszoną
makaroniczną gadaninę. Wśród światlejszych ludzi duchow-
nych i świeckich znalazł nasz znieważony reformator uznanie
— 76 —
i poparcie. Oto ich nazwiska, jak je sam Konarski w odpo-
wiedzi Wieruszowskiemu wyliczył. Z pomiędzy biskupów:
Lipski, Grabowski, Teodor Czartoryski, Dębowski, Załuski,
Sierakowski, Sapieha; z pomiędzy dostojników świeckich: Lu-
bomirski, Poniński, Tarło, August Czartoryski, Wacław Rze-
wuski, Poniatowski, Franciszek Potocki, Czapski, Franciszek
Bieliński, Scipio, Mniszech, Hilzen, Jabłonowski, Wielopolscy
(Karol i Jan).
Konarski doznał i tej pociechy, że Franciszek Boho-
molec (f 1784), jezuita, ale z młodszego pokolenia, w dzie-
sięć lat po ogłoszeniu dzieła „O poprawie wad wymowy" wy-
drukował po łacinie swoją rozprawę o języku polskim, którą
w r. 1758 uczeń jego, Ksawery Leski, przerobił na
„Rozmowę o języku polskim", prowadzoną między Kocha-
nowskim, Twardowskim i Makarońskim *). Zręcznie i dowcip-
nie wyśmiano tu napuszoność stylu, jak niemniej makaroniz-
my, i to nie łacińskie już tylko, lecz i francuskie, wdzierające
się do rozmowy i do listów.
Za pośrednictwem szkół, zreformowanych przez Konar-
skiego, styl prosty, jasny, liczący się z wymaganiami „natury
i rozumu", rozpowszechnił się po kraju; a chociaż jeszcze
w czasie sejmu czteroletniego znajdowali się mówcy z zakąt-
ków prowincyonalnych, grzeszący napuszystością i makaro-
nizmami, to przecież większość przywykła była do pewnej pre-
cyzyi i czystości wysłowienia.
Chcąc nietylko krytycznie przeciwdziałać, ale i dodatnio
współdziałać poprawie wymowy, Konarski ułożył i wydruko-
wał r. 1767 swoją retorykę. Tytuł jej jest bardzo znamienny;
uprzedza on z góry, że źródłem dobrego stylu jest dobra zna-
jomość rzeczy i logika, jak powiedział Horacy, albo, jak to
wyraził Boileau: „Avant donc que d'ecrire, apprenez a pen-
l) Zob. Zabawki poetyckie niektórych kawalerów Akademii Szla-
checkiej Warszawskiej Societatis Jesu... zebrane przez Fr. Bohomolca, War-
szawa, 1758, atr. 384 — 433.
— 77 —
ser"; brzmi tedy: De arte bene cogitandi ad artem dicendi
bene necessaria (== O sztuce dobrego myślenia niezbędnej
do sztuki dobrego mówienia). To też kwestyi t. zw. „wynale-
zienia" (inventio) retorycznego, t. j. gromadzenia zasobu my-
śli, poświęcił więcej, niż trzcią część całej książki, w tern
przekonaniu, że niepodobna lepiej poprawić wymowy, jak kie-
dy młodzież przywyknie do rozsądnego i dokładnego myśle-
nia i rozumowania; doboru słów i ozdób nauczy doświadczenie
i zastanowienie. Zamyślał jeszcze Konarski napisać dzieło
o stylu polskim, lecz pracy tej nie dokonał.
W dziedzinie poezyi nie utworzył nasz krytyk teoryi, ale
w praktyce wykazał dążność do zaszczepienia zamiłowania
w klasycznej literaturze francuskiej. Od r. 1744 zaczęto w szko-
łach pijarskich dawać przedstawienia tragedyi Kornela, Rasy-
na, Woltera w tłómaczeniach lub przeróbkach polskich. Już
to sam Konarski, już to młodsi pijarzy dokonywali tych prze-
kładów. Po Morsztynach, teraz na nowo wrócono do litera-
tury francuskiej i to już na czas dłuższy.
Konarski dał także pierwszą oryginalną u nas próbę tra-
gedyi w smaku francuskim, pisząc dla szkół „Epaminondasa"
(1756). Talentu poetyckiego tu nie znaleźć, ale mnóstwo
zdań rozumnych, styl jędrny i język czysty, chociaż bezbarw-
ny. Rzecz ciekawa, że choć autor trzymał się wogóle wzorów
francuskich, że choć starał się iść za „naturą i rozumem"; nie-
zupełnie poszedł za poetyką francuską, — nie zachował je-
dności miejsca; może już znał wywody Houdarda de La Motte,
walczące przeciwko skrępowaniu twórczości dramatycznej.
Czy Konarski znał „Sztukę rymotwórczą" Boileau-Despreauxy
stwierdzić napewno nie można; lecz powoływanie się na „natu-
rę i rozum" upoważniać się zdaje do przypuszczenia, że tak, bo
ta formuła u teoretyka francuskiego się znajduje, lubo myśl
w zasadzie przejętą była od Horacyusza.
Boileau był w swoim czasie (w drugiej połowie XVII wie-
ku) także reformatorem smaku; zwalczał przesadę i wykwint
(preciosite), igraszki słów i wyszukane przenośnie „maryni-
stów" i „gongorystów", a nawet zbyt koturnową patetyczność
___ 78 —
Kornela, wielbiąc przedewszystkiem Rasyna, do ukształcenia
którego przyczynił się wielce, jak sam sobie pochlebiał. Miał
on wrodzoną nieufność do wszystkiego, co nie jest jasne, cho-
ciażby mu zostać przyszło wskutek tego powierzchownym,
dużo pewności siebie i wiary w smak własny, filozofią nie bar-
dzo się zaprzątał, stąd umysł jego był trochę ciasny, ale od-
ważny w wypowiadaniu zdań, śmiały w wytykaniu wad, a na-
wet niekiedy opryskliwy. Zdrowy rozsądek, poczucie piękna,
mianowicie piękna formalnego, były głównymi z początku
czynnikami jego krytyki; potem przyłączyło się rozumowanie,
szukanie zasad i znalezienie ich w pilnem studyowaniu natu-
ry, lecz natury ogładzonej, ucywilizowanej przez dobre wycho-
wanie i obycie ze światem, wreszcie we wpatrywaniu się we
wzory starożytne, mianowicie łacińskie. W tym duchu napi-
sał „L'art poetiąue" (1674), pełną trafnych i dowcipnie wyra-
żonych uwag i przestróg, ale też zbyt ufną w skuteczność re-
guł, zbyt formalistyczną.
II.
Wacław Rzewuski.
Gdy ta „Sztuka rymotwórcza" nam znajomą być zaczę-
ła, już w samej Francyi reguły, prawidła, nie zachowały pier-
wotnej swej surowości; już słynny Spór między Starożytnymi
a Nowożytnymi osłabił w samym Boileau pierwotną wiarę
w niezachwianość kanonu piękna; już Houdard de La Motte
ostro wystąpił przeciwko trzem jednościom (akcyi, miejsca
i czasu) w tragedyi; już Wolter wołał (1727): „Prawie wszyst-
kie sztuki przygnieciono ogromną ilością prawideł, które
w większej części są nieużyteczne lub fałszywe... Tyle rzeko-
mych reguł, tyle więzów może tylko być zawadą wielkim mę-
żom w ich pochodzie, a słabą daje pomoc tym, co nie posia-
— 79 —
dają talentu. Na wyścigach trzeba biegać, a nie wlec się na
kulach" *). .
Wprawdzie te porywy krytycyzmu nie doprowadziły
Francuzów do reformy smaku, zaszczepionego za Ludwika
XIV; ale zachwiały nadmierną ufność, pokładaną w regułach.
W takim stanie krytyka pseudo - klasyczna przedostała się
do nas.
Pomiędzy tymi, co stanęli w obronie Konarskiego, czy-
taliśmy także nazwisko Wacława Rzewuskiego (f 1779).
Był on autorem dwu tragedyi i dwu komedyi w smaku francu-
skim, był także teoretykiem, rozprawiającym „O nauce wier-
szopiskiej" (1762), zgrabnemi oktawami, ogólnikowo wpra-
wdzie, lecz ujmująco. Oto treść jego poemaciku:
Wszystko w naturze brzmi wierszem:
Nietylko ludzie, lecz liczne i gminne,
Nie zaszczycone rozumem stworzenia,
Za życie tylko Niebu wdzięczność winne,
Mają przyjemne piosnki do wabienia;
Jedne się cieszą, a żalą się inne,
Insze przed śmiercią smutne nucą pienia,
Są, które pary utratę z rozpaczą
Płacząc śpiewają, a śpiewając płaczą...
Co do przepisów dla poezyi powołuje się na Horacyu-
sza, a następnie mówi:
Powiem, co czyni wiersz bez skaz i wady.
Naprzód myśl piękna i wyborne słowa,
A potym dobre, bez przygany składy,
Przednia, lecz równa i czysta osnowa,
Pienie wydane gładko, bez zawady,
Rzadko myśl cudza, a częściej myśl nowa;
Kto to zachowa, ten z Muzami w rzędzie,
Po lewej ręce Apollina siędzie.
!) Ferd. Brunetiere: L'evolution des genres dans 1'histoire de la lit-
terature, 1890, str. 93, 146 i in.
— 80 —
Początek z końcem, a środek z obiema
Niechaj się łączą i jednoczą składnie,
Niech sporu z sobą i sprzeczki wiersz nie ma,
Jedno z drugiego niechaj idzie ładnie;
Jeśli co cemnym wierszopis być mniema,
Niech się objaśni, lub z dzieła wypadnie;
A jeśli pewnym chce być, że nie zbłądzi,
Dowcipem jego niech rozsądek rządzi.
Niech się zbyt w górę z orłami nie wzbija,
Niech się z żółwiami nie czołga po ziemi,
Niech i upadki i ulgnienie mija,
Niech z lekka dąży drogami średniemi.
Laur dla mierności Apollo uwija').
Zbytkami gardzi i brzydzi się niemi,
Kto nie leniwy wierszopis ni skory,
Ten bram Parnasu zastanie otwory.
Wiersz powinien być „pięknym obrazem" (ut pictura poesis),
ludzi przedstawiać jakby „widomych, jawnych"; — na podo-
bieństwo Homera poeta „martwym osobom niech użyczy du-
szy". „Staraj się panem być serca słuchacza"; „a to miej za
cel dzieł twych i roboty, byś w sercach zbrodnie burzył,
wszczepiał cnoty".
Jedni do serca piszą wiersz przyjemny,
Drudzy wiersz mądry piszą do rozumu,
Pisz do obojga, byłeś nie był ciemny,
Byłeś uniknął myśli i słów tłumu.
Pieśń zamęconą zbytnim myśli gminem
Znienawidziły Muzy z Apollinem.
Przeciwnikiem mitologii nie jest:
Mieść czasem w wierszach twych o bożkach baśnie,
Lecz ich naciskiem nie bądź uszom nudny,
Bo ci w pośrodku pieśni słuchacz zaśnie,
Niezrozumiany słysząc wiersz lub trudny.
l) Tu się Rzewuski, zgodnie widać ze swem usposobieniem, roz-
szedł stanowczo z Horacym, który powiada wyniośle, że mierności
- 81 —
O metaforach powiada:
Tych skromnie zażyj, nie rzucaj pociskiem,
Niechaj się żadna raz po raz nie dwoi — —
Wszak nie kupami rosną śliczne kwiatki
Na łonie łąki, rodzącej je matki.
Mówi następnie o tragedyii komedyi, które wogóle „igraszka-
mi" zowie.
Z powodu przepisów Horacego, dotyczących tragedyi
(mianowicie, że powinna mieć pięć aktów), powiada, że prze-
cież „Wolter w trzech aktach śpiewał Śmierć Cesarza" (t. j.
Juliusza Cezara), a prócz tego:
Tragiczne w ludnym igrzyska Londynie,
Choć nie są według praw Horacyusza,
Jednak na cały świat chwała ich słynie,
W pięknych dam oczach łzy rzewne porusza;
Myśl w nich jest przednia, gładkość słów w nich płynie,
A wdzięk ich czuje i serce i dusza;
Nic to, źe z dawnych praw scena wykroczy;
Dobra jest, kiedy łzy wyciska z oczy (!).
Doradza zwięzłość („krótko a dobrze pisz"):
Wierszopis cudem jest, widzianym rzadko,
Który wiersz śpiewa i długo i gładko.
Nie trzeba się wysilać w początkach pieśni, by zachować moc
na dalszy wątek:
Pięknie się wznieca i świeci się jaśnie
Ogień, gdy wyda wprzód dym niż płomienie,
Gdy zaś wprzód płomień niż dym wyda, gaśnie,
A czarne dymu zatłumią go cienie.
nie dozwalają poetom ani ludzie, ani bogowie, ani nawet spisy księgarskie:
Mediocribus esse poetis non ho minę s, non di, non concessere columnae.
Dzieje krytyki literackiej w Polsce. 6
— 82 —
Każe strzedz się nadętości: „chędogą skromność zachowaj
w twej pieśni"; uszczypliwości: „nie żółć, lecz wdzięczną sło-
dycz miej w języku; boją się Muzy hałasu i krzyku".
Trzeba dbać o nowość słów niby o „szaty nowomod-
ne"; szczęśliwy poeta, jeśli nowe jego wyrazy „przyjmą ludu
głosy zgodne"; obcych atoli unikać należy, „milsze ojczyste
są"; „lecz wszystkie ujdą, którym się poszczęści w uszach
dam, świata najpiękniejszej części".
Zaleca staranność w wykonaniu: „dzień pisz, a trzy dni
poprawiaj":
Myśl, że Apollo czyta ci swe prawa,
Myśl, że cię Muzy otaczają wkoło,
Myśl, że ci w oczach nieśmiertelność stawa;
Dla jej nagrody trudy znoś wesoło,
Żebyś miał w zysku prac laurowe wieńce,
Nie szpetne hańby i wstydu rumieńce.
Jeżeli wiersze idą ci oporem,
Wytchnij, a czekaj pomyślniej szej chwili.
Muza, jak dama, raz gniewnym pozorem
Zmartwi, drugi raz wdzięcznie się przymili.
Czytaj tymczasem wiersz godny być wzorem,
Może być, że cię swą mocą zasili.
Jeźli zaś dusza twa nie wierszopiska,
Porzuć wiersz, nimbyś miał pójść w pośmiewiska...
Rozsądek zatem, wiedza, doświadczenie, niezbyt wielkie
przywiązanie do reguł, a przedewszystkiem talent istotny: oto
najlepsi przewodnicy w dziedzinie twórczości poetyckiej.
Jasność, dobór słów, gładkość i potoczystość wiersza —
to największe zalety formalne.
Rzewuski napisał także rozprawę „O nauce krasomów-
skiej", w której w sposób przeważnie przykładowy, praktycz-
ny, mówił o czterech znakomitych częściach tej sztuki:
„o piękności myśli, o wyborze słów, o roztropnym słów uło-
żeniu i o roztropnym myśli ułożeniu". Jako wzór dla począt-
kujących podaje swoją „Mowę o pochwałach cnoty", dzieląc
— 83 —
ją na części, przez retorykę wskazane. Potępia oczywiście
napuszoność i makaronizmy, już zanikające 1).
III.
Monitor. Reguły dramatyczne.
Do rozpowszechnienia poglądów i dążności reformator-
skich nadzwyczaj silnie przyczyniło się pismo, z początku raz,
niebawem atoli dwa razy na tydzień przez lat dwadzieścia na
wzór słynnego „Spektatora" angielskiego wydawane w War-
szawie. Tytuł jego: „Monitor". Zaczął wychodzić w końcu
marca r. 1765. Redaktorem był przez cały czas jego istnienia
wspomniany już poprzednio jezuita, Franciszek Bohomolec,
a spółpracownikami: Konarski, Krasicki, Albertrandi, a po-
dobno i sam król Stanisław August. Kwestye moralne, spra-
wy ekonomiczne, społeczne i polityczne zajmowały w nim
miejsca najwięcej; lecz nie skąpiono go i dla zagadnień lite-
rackich. Krytyki wydawnictw świeżo ukazujących się nie za-
mieszczano wprawdzie; lecz czyniono uwagi nad stylem, języ-
kiem, smakiem, teatrem.
Ponieważ powierzchowni zwolennicy oświaty, a zwłasz-
cza mody francuskiej, których się wkrótce namnożyło dużo,
zaczęli wypaczać pierwotną myśl Konarskiego i innych ini-
cyatorów poprawy literatury, i wyłącznie tylko hołd składali
wszystkim nowościom, pojawiającym się w Paryżu, „Monitor"
przeto nieraz bardzo dobitnie karcił tę płochość i nierozsą-
dek i zalecał wzorowanie się na pisarzach starożyt-
nych, jako na pierwotnem źródle, z którego i Francuzi sami
*) Zarówno rzecz o wierszopistwie jak o krasomówstwie nie znaj-
duje się w zbiorze „Zabawek wierszem polskim", wyd. w Warsz., 1760,
dopiero w ponownem ich wyd. p. t. „Zabawki wierszopiskie i krasomów-
skie" r. 1762 w Poczajowie. Oba wydania pod im. Józefa Rzewuskiego
ogłoszone.
— 84 —
czerpali, zastosowując je do swego charakteru i swoich naro-
dowych potrzeb.
Pisarzów greckich zaniechano u nas przez wiek cały, tak
że „Monitor", stając r. 1767 (Nr. 96) w obronie Starożytnych
przeciwko modnym zarzutom, mógł słusznie napisać: „Mijam
greckich autorów, którzy w tym wieku naszym (co zaiste nie
jest z wielką onego chwałą) tak mało są znajomi, iż o nich
źle nawet mówić nie można".
Tern usilniej tedy zachęcał do rozczytywania się w pisa-
rzach łacińskich, dając sam dobry przykład, bo za dewizę każ-
dego numeru wybierał jakieś jędrnie wyrażone zdanie poety
lub prozaika rzymskiego. Z pomiędzy poetów najczęściej
przytaczał Horacyusza, podając niektóre jego utwory w prze-
kładzie polskim; z prozaików największymi względami cieszyli
się Cyceron i Seneka.
W rozprawkach o stylu i smaku „Monitor" trzymał się
tych zasad, jakie Konarski i Bohomolec przed laty wygłosili,
rozszerzając je oczywiście i wytykając zdrożności zauważone
w świeżo wydawanych pismach.
I tak: „Monitor" r.j 1766 (Nr. 24) upominał: „Każde pi-
smo powinno być jasne, w pojęciu łatwe, w ułożeniu porząd-
ne, bardziej wrodzone, niż sztuczne, niedbale pilne, samo do-
browolnie wypływające, a w tym naturalnym smaku i piszące-
mu sławę i czytającym korzyść przyniesie. Te zaś wykwintne
stroje, które przyrodzoną piękność zatłumiają, są nakształt
owej lwiej skóry, w którą chciał kiedyś osioł się ubrać... Sło-
wa nadęte i nieznajome ćmić tylko myśl umieją. Długie i roz-
wlekłe określania (oprócz zwyczajnej tęskności) tłumią przeni-
kanie ludzkie i czytającego w uprzykrzony wprowadzają nie-
smak. I tak ten i ów autor, niż mi kraju swego zacznie okre-
ślać własności, wprzód mnie po Indach i Garamantach włó-
czy, i niźli do osnowy rzeczy przystąpi, prowadzi przez dziw-
ne kołowroty, a dla upodobanego słowa, do którego myśl nad-
ciąga, trudni pojęcie moje, bo trefunkowym śladem układa
swoje przysady".
— 85 —
Igraszki wierszowane, jako przeciwne prostocie, surowo
potępiał: „Nie wybaczam i tym rymotwórcom, co w pocie czo-
ła swojego nie Minerwę, jak drugi Jowisz, ale jakieś niepojęte
widowiska na świat wydają, kiedy w wymyślnych wierszach
swoich z tego tylko szukają chwały, aby trudnej rzeczy doka-
zać; i tak zdarzyło mi się widzieć wiersze tym sposobem uło-
żone, że się i wspak w jednakowych słowach czytać dały ').
Jaki cel takowej pracy? nie wiem: są słowa... Wiersze, które
od echa czyli od głosu nazwisko swoje biorą, częstokroć mu-
szą tracić swoje naturalność, bo tak mocnem nadciąganiem
prostej, że tak rzekę, wybitności dzieje się krzywda. W wier-
szu trzeba się jak najusilniej starać o łatwe wytłuszczenie
przedsięwziętych myśłi, z przymuszonych zaś odgłosów zawi-
łość się rodzi. Dobrze tych wykwintnych rymotwórców Hora-
cyusz na widok wystawia, kiedy o jednym mówi: proiicit am-
pullas et sesąuipedałia verba 2); bo ta mozolna robota ani po-
żytku czytającym, ani piszącemu istotnej sławy nie przynosi,
bo cóż za treść takowego pisma, jeśli nie same słowa sztucz-
nie dobrane, w brzmieniu podobne, w odgłosach jednakowe,
żadnej jednak osnowy nie sprawujące, materyalne, bo puste
i ducha nie mające; wiele pracy i mozoły (!) kosztują, a przę-
dąc się żadną miarą nie dadzą i są podobne do pająka
siatki"...
W Nr. 26 z tegoż roku starał się wyjaśnić, na czem się
zasadza gust literacki. Dobry smak „jest to owa potrzebna
roztropność i porządne pomiarkowanie, umiejące chętnie odci-
nać w myśleniu, w mówieniu i w pisaniu nawet sarnę choć
piękną ozdobę, kiedy nie służy do rzeczy i zbytnią się być wy-
daje. Potrzeba zawsze hamować myśli, ale bez niewoli, po-
skramiać dowcipu porywczość, ale bez przytłumienia, powścią-
1) Wiersze takie, oddawna znane, mają swą osobną nazwę: versus
cancrini Kochanowski napisał jeden taki udatny wierszyk p. t. Raki.
2) Wyrzuca nadęte i półłokciowe wyrazy: „De arte poetica" w.
97. Ściśle wnikając w myśl tekstu Horacego, trzebaby przetłómaczyć proi-
icit przez odrzuca.
— 86 —
gać wolność i zbytek w wyrażeniach, ale bez oschłości i wy-
cieńczenia onychże; być jasnym i łatwym bez podłości, weso-
łym bez nieprzystojności, poważnym bez surowości, zgoła
przyjemnym bez uszczerbku zniewalającego przekonania,
a zniewalającym bez umniejszenia przyjemności... Piękne
przymioty rozumu, choć są z siebie chwalne, gasnąć koniecz-
nie muszą, kiedy rozsądnym smakiem i wyborem w rzeczach
miarkowane nie są, żeby wiedzieć, gdzie, przed kim, co i kie-
dy wymówić. To będzie kawałek bardzo świetny, ale psuje
ułożenie pisma, bo jaśnieć nie w swoim miejscu jest to być
błyskawicą a nie słońcem. Tam jest żywość myśli, ale swym
natężeniem całe wyrażenie wątli. To jest określenie dosadne
i wybitne, maluje rzecz do oka, lecz rozumu nie przezwycięża.
Tu jest myśl głęboka, ale srodze niewydatna, bo ją tylko
głośno brzmiące ogłaszają słowa. Tam jest myśl łatwa i pro-
sta, ale srodze podła; wesoła, ale lekka; wspaniała, ale nadęta;
wysoka, ale zuchwała; ostra, ale oschła; tęga, ale przykra; no-
wa, ale wykwintna. Tych wszystkich wad inaczej uniknąć nie
można, tylko z pilnego czytania ksiąg najlepszych nabywając
dobrego smaku, roztropnego wyboru i braku, nietylko w obie-
raniu, ale w zażywaniu nauk, pilnej od owej pszczółki ucząc
się roboty,
„Która rozsądnie o swym miodzie radzi,
I co wybierać potrzeba, pojmuje,
Co jest zdatnego, to sobie gromadzi,
Od niepotrzebnych kwiatów odlatuje,
I swą robotę czyni w składnej mierze,
Z pokrzywy żądło, z róży słodycz bierze"...
W rok potem (1767, Nr. 69) znowu „Monitor" przestrze-
gał przed zbyt wyszukanym stylem, jako przeciwnym dobre-
mu smakowi: „Owe myśli nakształt szkiełek szlifowanych
świecące się, owe ucinki ciemne do zrozumienia, owa wytwor-
ność w dobieraniu słów próżnych, u wielu już są w modzie
i szacunku. Chcemy przez jakąś skrytą pychę wynosić się
nad innych krasomówców tym nienaturalnym stylu rodzajem.
— 87 —
Szacujemy bardziej piękny niż dobry dowcip, pozorną wy-
mowę niż gruntowną, dziwną i nadzwyczajną niż prawdzi-
wą i przyrodzoną. Wolimy mówić do imaginacyi,
niż do rozsądku, ułudzie słuchających rozumy, niż je
przekonać, wymódz przez obłudę sobie pochwałę, niż na nią
zasłużyć. Zabieżenia temu niema inszego sposobu jako czy-
tanie łacińskich wieku złotego autorów, których zawsze po-
czytano (!) za najdoskonalszych nauczycielów i szafarzów do-
brego w naukach gustu".
Narzekanie na to, że wolimy mówić do imaginacyi, niż
do rozsądku, jest bardzo znamienne i warte zapamiętania. Ko-
narski żywo powstawał na stosowanie stylu poetyckiego
w krasomówstwie; teraz widzieć można już dążność do wyrzu-
cenia zbyt śmiałych metafor z samej poezyi, tak żeby ona
w gruncie rzeczy niczem się innem od wymowy nie różniła,
jak tylko wierszem. Dążność ta wynikała z zamiłowania jas-
ności, przejrzystości czysto rozumowej i rozumowanej w prze-
ciwstawieniu do zawiłych i ciemnych, niekiedy zagadkowych
przenośni. Jako oddziaływanie przeciwko niesmacznej kwie-
cistości i zawiłej budowie zdań w mowach i poezyi czasów
saskich była ta dążność uprawnioną i potrzebną, ale też goto-
wała na przyszłość zanik obrazowości i plastyki, a wybujanie
ogólnikowych, nieraz abstrakcyjnych określeń, że w tych la-
tach, kiedy w Anglii i w Niemczech zaczęto się upominać
o lekceważone prawa fantazyi, u nas usiłowano zaszczepić ja-
sny, lecz suchy racyonalizm. Szczęściem, nie było u nas
skłonności do teoryi krańcowych; to też wyjałowienie wyo-
braźni dopiero znacznie później odczuć się dało.
Umiarkowanie cechowało „Monitora"; widzimy to najle-
piej w sprawie teoryi dramatu. Tu bowiem, w „Monitorze",
pojawiły się prawidła, obowiązujące autorów dramatycznych,
jak niemniej protest przeciwko osławionym „trzem jedno-
ściom". Ponieważ są to pierwsze u nas w tym przedmiocie
wyraźnie sformułowane reguły, a zarazem zasady krytyczne,
pozwolę je sobie przytoczyć w całej niemal rozciągłości, nad-
mieniając, że autor ich powołuje się na powagę nie Boileau,
ale Horacyusza i cytatami z niego stwierdza słuszność swoich
wymagań; cytaty te oczywiście opuszczam.
„Że reguły komedyi — czytamy w Nr. 63, 64 Monitora
z r. 1766 — nie są wszystkim równie wiadome, w krótkich
słowach niektóre ustawy, do doskonałej komedyi służące, prze-
łożyć umyśliłem. Wiadomość ich nietylko dla piszących ko-
medye, ale dla słuchających lub czytających jest potrzebna,
aby się zapatrując na to prawidło, mogli doskonale i jak się
należy sądzić o dobroci lub defektach sztuk teatralnych, na
które patrzą.
„Komedya i tragedya na jednych prawie ustawach fun-
damentalnych zasadzają się; ta tylko jest między niemi różni-
ca, iż w tragedyę wchodzą osoby znaczne, jako to: monarcho-
wie, książęta, rycerze; do komedyi zaś — niższego stanu lu-
dzie. Tragedya za cel bierze dzieło jakie wielkie i poważne;
komedya — zwyczajne i niższemu ludzi stanowi przyzwoite.
Tragedya powinna mieć i styl i myśli wysokie i wytworne; ko-
medya zaś zażywa stylu zwyczajnego i do tej rzeczy, którą
traktuje, przyzwoitego. Tragedya układa intrygi smutne, ko-
medya — wesołe. Tragedya nakoniec wzbudza w słuchaczach
litość nad cnotą nieszczęśliwą; komedya śmiech wznieca i pro-
wadzi do obrzydzenia przywar, cnotom towarzyskim przeciw-
nych l). Są wprawdzie i w komedyach czasem osoby pierw-
szej godności i traktują się w nich dzieła wielkie, tragedyom
służące, ale podług Plauta takowe komedye tragikomedyą na-
zywać się powinny.
„Powinność komedyi jest pokazać piękność cnoty, a wy-
stępku lub przywary jakiej szpetność godną śmiechu i obrzy-
dzenia, to zaś nie tak naukami i zdaniami moralnemi (lubo
i te powinny się znajdować), jako żywem wyobrażeniem oso-
by tak cnotliwej jako i przywarom podległej. Kto np. łako-
mego w komedya wprowadza, powinien tak jego przyrodzenie
opisać, żeby wszystkie mowy i postępki jego tchnęły łakom-
!) Zupełnie tak jak w Poetyce Skaligera. Zob. Brunetiere: L'evo-
lution des genres, str. 47 — 49.
— 89 —
stwem. Przeciwnie łaskawego lub miłosiernego człowieka
wszystkie postępki powinny być pełne miłosierdzia i łaska-
wości.
„Tak komedyi jak i tragedyi fundamentem jest jedność,
a jedność trojaka, t. j. jedność czasu, jedność miej ca {jedność
rzeczy albo akcyi, którą tragedya lub komedya ma wykładać.
„Przez jedność czasu to się ma rozumieć, iż ta rzecz,
którą komedya opisuje, powinna się dziać i kończyć najdałej
we trzech dniach. Drudzy autorowie nie pozwalają więcej na
tę jedność czasu jak tylko 24 godzin i ta reguła teraz w pow-
szechnym zwyczaju jest. Nie byłaby tedy doskonała kome-
dya, gdyby np. autor w pierwszym akcie wyprawiał lichwiarza
w podróż z Warszawy do Lwowa, a w trzecim lub piątym już
przybyłego ze Lwowa do Warszawy pokazał, gdyż ta droga
z jazdą i powrotem żadną miarą w trzech dniach, a tymbar-
dziej w 24 godzinach odprawić się nie może.
„Przez jedność miejsca rozumieją autorowie, iż ta rzecz
albo akcya powinna ze wszystkiemi swojemi intrygami tak
być rozłożona, żeby się na jednym miejscu i działa i kończy-
ła. W tej także jedności miejsca nie ze wszystkim się zga-
dzają ci, którzy przepisy komedyi kładli. Jedni jaknajszczup-
lejszy wymiar miejsca akcyi naznaczają, t. j. jeden dom, jeden
ogród, jeden obóz, jedną ulicę; drudzy zaś i dom i ulicę ra-
zem pozwalają albo i ogród do tego domu należący; zdanie
takowych w teraźniejszych czasach stwierdzone używaniem.
Są takowi, którzy i całe miasto w odmianach scen nienadwe-
rężające jedności miejsca twierdzą. Dla tych, które wyżej
wspomniałem, przyczyn, kładą przy komedyach autorowie, iż
scena odprawuje się w domu lub ogrodzie, w Paryżu lub
Warszawie.
„Przez jedność rzeczy albo akcyi, która jest celem ko-
medyi, to się rozumieć ma, iż wszystkie scen akcye i intrygi
do tej pierwszej powinny się ściągać i z nią być tak ściśle złą-
czone, iżby jedne z drugich wypływać zdały się i zawżdy do
tej pierwszej, która jest celem wykonania, pomagać. Ta je-
dność w komedyi jest najtrudniejsza; bez niej nazwiska swe-
— 90 —
go nosić nie może. Nie byłaby to np. komedya, żeby autor,
za cel wziąwszy łakomstwo Piotra, wyprowadzał Pawła roz-
rzutnego, nie pomagającego przez swoją rozrzutność do poka-
zania obrzydliwości łakomstwa. Możnaby w takiej komedyi
wyprowadzić i Pawła rozrzutnego, ale tę rozrzutność tak trze-
ba ułożyć, żeby się zdawała wpływać do celu zamierzonego
t. j. do pokazania i objaśnienia Piotrowego łakomstwa.
„Do tej pryncypalnej akcyi potrzeba przydać intrygi, ale
takie, któreby zdawały się naturalnie do niej wpływać. Intrygi
zaś nic innego nie są jako niejakie zamieszanie i odmiany
rzeczy, które przez rozmaite obroty umysł słuchaczów zawie-
szony utrzymują i wzbudzają w nim ciekawość poznania, jak
się ta rzecz zakończy. Zrazu np. cnotliwy człowiek cierpi
umartwienie, a złemu się dobrze powodzi, przez co wzbudza
się w sercach słuchaczów litość nad jednym a gniew ku dru-
giemu; ale nakoniec niespodzianie cnota odnosi nagrodę, któ-
rej szukała, a występek karę lub zawstydzenie, którego się nie
spodziewał. Bez tych intryg, które są duszą teatralnych
kompozycyi, komedya byłaby dyalogiem t. j. rozmową prostą
aktorów.
„Ponieważ koniec i cel komedyi na tym zawisł, aby po-
kazać cnoty zaletę a występku obrzydliwość, więc starać się
potrzeba, aby wszystkie mowy i uczynki aktorów by\y jaknaj-
aczciwsze, aby nic takowego w niej ani mówiono, ani czynio-
no, co może być cnocie przeciwnego lub obrażać uszy słucha-
cza, albo podpadać pod jakieżkolwiek mniej uczciwe tłóma-
czenie. Inaczej czyniąc, autor każdy zamiast poprawy oby-
czaje zaraża i psuje, uweselić dostatecznie nie potrafi, gdyż
nieuczciwych l) prostota tylko gminowa wdzięczna, ludzi zac-
nych i godnych dostatecznie ucieszyć nie może.
„Są jeszcze i inne uwagi autorów, do doskonałości ko-
medyi służące, jako to:
„1. Lubo w jednej scenie może się znajdować osób czte-
ry lub więcej, nie może jednak w niej osób więcej rozmawiać
nieuczciwi znaczy tu grubijańscy, nieobyczajni.
- 91 —
jak cztery 1). Wyłącza się jednak od tej reguły ostatnia kome-
dyi scena, w której wszystkie osoby mogą być rozmawiające.
„2. Starać się trzeba, żeby teatrum nigdy nie było próż-
ne. Nazywa się zaś wtenczas próżne, kiedy wszystkie osoby,
w jakiej scenie znajdujące się, razem z teatrum ustępują, a nowe
potym nadchodzą. Tak tedy trzeba układać osnowę kome-
dyi, żeby choć jedna osoba z przeszłej sceny została na scenę
następującą.
„3. Wystrzegać się każą autorowie wprowadzenia takich
widoków na teatrum, któreby albo zawstydzić uczciwych ludzi
mogły albo przykrość i obmierzenie przynieść, np. ukazując
zwłoki umarłych ludzi, wprowadzając na scenę męczarnie. Jeźli
jednak taka materya będzie tragedyi, iż w nią wchodzi ścina-
nie, uduszenie lub jakiegokolwiek rodzaju śmierć, tak rzecz
ułożyć trzeba, żeby się to stało niby za sceną, a dopiero po-
tym druga osoba opowiedzieć może, co się z tamtą stało2).
„Te ustawy tragedyi i komedyi nie są wymyślone z upo-
dobania i woli autorów, ale z samej natury, iż tak rzekę, wyczer-
pnione. Przetoż przez tyle wieków w nienaruszonym były po-
ważeniu; greccy i łacińscy komedowie zachowywali je ściśle.
Molier ów sławny, którego z dawnych żaden nie przewyższył,
a z teraźniejszych żaden nie doszedł, miał sobie za przestęp-
stwo i zgwałcenie przykazań Parnasu wykroczenie przeciw
najmniejszej z pomienionych ustaw. Teraźniejszych wieków
teatralni autorowie zaczynają ustępować z toru utartej tylu
wiekami prawdziwej komedyi: jedności czasem nie są ściśle
zachowane, intrygi rzadkie i czasem oziębłe, dźwięk słów
i moralne, nazbyt czasem powtarzane nauki zastępują miej-
sce żywego malowania przymiotów osób, do komedyi słu-
żących.
1) Jest to rozszerzenie przepisu Horacego, który ostrzegał: „nec
ąuarta loqui persona laboret" (De a. p. w. 192).
2) Horacy wyraził to słowami: „Multaąue tolles ex ocułis, ąuae
mox narret facundia praesens. Ne pueros coram populo Medea trucidet".
— 92 —
„Może stwarzającego umysłu człowiek wzbić się nad
reguły, które żywość imaginacyi wybornej zdają się więzić; ale
takowym przykładom bardziej się dziwić niźli je naśladować
należy".
Mimo tak wyraźne zastrzeżenie, „Monitor" bezpośrednio
po niem wydrukował w Nr. 65 z r. 1766 list, sprzeciwiający
się temu uznaniu reguł, mianowicie co do jedności miejsca
i czasu. Nieznany nam autor, ukrywający się pod pseudoni-
mem Theatralskiego, spoufalony widocznie z literaturą angiel-
ską, z niej właśnie, a nie od Houdarda Antoniego de LaMotte,
czerpał argumenty przeciwko „jednościom". Mianowicie
w roku 1765 wyszło nowe wydanie dzieł Szekspira, poprze-
dzone przedmową Samuela Johnsona, który prócz oceny wiel-
kiego dramatyka, zbijał tu teoryę francuską. Nasz Theatral-
ski streszcza w krótkości ten ostatni ustęp. Rzecz polega głów-
nie na wykazaniu, że dla wyobraźni przenoszenie się z miej-
sca na miejsce, przeskakiwanie znacznych nawet odstępów
czasu nie sprawia trudności. Posłuchajmy tego pierwszego
u nas wyraźnego protestu przeciwko zbyt ciasnym regułom
dramatycznym; boć Wacław Rzewuski robił tylko ustępstwo
dla tragedyi angielskiej, przemawiającej i „do serca i do
duszy".
„Ustawa zachowania jedności czasu i miejsca pochodzi
z mniemanej potrzeby, ażeby akcya dramatyczna znalazła
u słuchaczów wiarę. Krytycy mają za rzecz niepodobną, aże-
by akcya, potrzebująca miesięcy albo lat kilka, mogła się zdać
odprawować w przeciągu trzech godzin, albo żeby słuchacz
mógł mniemać, iż wtenczas kiedy on siedzi przy teatrum, po-
słowie przyjeżdżają i odjeżdżają, wojsko się ściąga i fortec do-
bywa, wygnaniec się błąka na swym wygnaniu i z niego do
ojczyzny powraca etc. Takowa, jako oni mówią, jawna nie-
prawda, przeszkadza rozumowi do wierzenia. Szczupłe czasu
granice — mówią dalej — wyciągają szczupłości miejsca. Słu-
chacz, który akt pierwszy widział w Aleksandryi, nie może
mniemać, iż się podczas drugiego znajduje w Rzymie; wie al-
bowiem, iż on miejsca swojego nie odmienił.
— 93 —
„To jest zdanie krytyków, na które, przy powadze
Shakespeara, odpowiada się im, iż mają fundament niepojęty
i przeciwny rozumowi. Nie jest to prawda, ażeby reprezenta-
cya dramatyczna mogła być od kogo poczytana za akcyą rze-
czywistą. Zarzut, fundujący się na niepodobieństwie przepę-
dzenia pierwszej godziny w Aleksandryi, a drugiej w Rzymie,
rozumie, że słuchacz po odsłonieniu teatrum jest w Aleksan-
dryi i że idąc do komedyalni, odprawił drogę do Egiptu, a ży-
je za czasów Kleopatry i Antoniusza. Ktoby miał tę fałszywą
imaginacyę, mógłby ją zapewne i dalej pociągnąć. Jeśli bo-
wiem może mniemać, że tej godziny znajduje się w pałacu
Ptolomeuszów, czemuż nie może mniemać, iż za pół godziny
znajduje się u portu w Actium? Jeźli słuchacz raz sobie mo-
że wyperswadować, że się dawno zna z Aleksandrem i Ceza-
rem; jeźli salę oświeconą może mieć za równinę farsalską al-
bo za brzegi Graniku, trzeba, żeby był w niejakimści zapom-
nieniu siebie samego, niepodlegającym rozumowi i prawdzie:
niema przyczyny, dla którejby rozum tak wyniesiony myślił
o liczeniu minut, albo żeby mu jedna godzina nie mogła się
zdawać wiekiem. Ale w rzeczy samej tak jest, że słuchacze
są przy swoich zmysłach i rozumieją, że teatrum jest teatrum,
a aktorowie są aktorami tylko. Przychodzą słuchacze, aby
słyszeć, co aktorowie mówią. Ta akcya, którą oni udają, mu-
si być na jakimkolwiek miejscu, ale intrygi różne, które się do
niej przydają, mogą być w odległych od siebie krainach. Cóż
tedy w tym za przestępstwo być może rozumieć, że to miej-
sce, które jest teatrum, raz reprezentuje Ateny, a drugi raz La-
cedemon?
„Jako miejsce" tak i czas myśl ludzka według upodoba-
nia swojego może rozciągnąć. Największa część czasu między
aktami upływa; jeźli przygotowanie na wojnę przeciw Mitry-
datowi w 1-ym akcie czyni się w Rzymie, wojny koniec
w ostatnim akcie może być reprezentowany w Poncie, Bitynii
lub Kappadocyi. My to znamy, że niemasz ani wojny ani
przygotowania, że nie jesteśmy w Rzymie, ani w Poncie, że
ci, na których patrzymy, nie są ani Mitrydates, ani Lucullus.
— 94 —
Drama nam pokazuje rzeczy jedne po drugich idące, czemuż nie
może i tej akcyi, która w kilka lat była potym, reprezentować
w czasie jednego widowiska, jeżeli te wszystkie do jednego
celu zmierzają i są z sobą złączone, choć je czas rozłączył?
Imaginacya ludzka najłatwiej czas obejmuje; przeciąg wielu
lat równie się w niej mieści jak przeciąg kilka godzin.
„Ale — rzecze kto — jak może drama interesować, jeźli
nie jest podobne do wierzenia? Odpowiedam na to, iż będzie
podobne do wierzenia i będzie tak interesowało, jako dobre
malowanie rzeczy jakiej, jako pokazujące słuchaczowi to, co-
by go dolegało, gdyby się w tym stanie znajdował, w któ-
rym są osoby dramatyczne. Jeźli się serce nasze porusza,
to czyni nie dlatego, jakbyśmy patrzyli na prawdziwe nie-
szczęście, ale dlatego, że my sami jesteśmy mu podlegli;
jeźli jest jakieś omamienie, tedy nie jest to, jakbyśmy
mniemali, że aktorowie, na których patrzymy, są nieszczę-
śliwi, ale że my samych siebie mamy przez ten moment
illuzyi za nieszczęśliwych. Nie to nas porusza, że widzimy
nieszczęście, ale iż to nieszczęście może się i nam przytrafić.
Czytanie tragedyi lub komedyi równie nasz umysł porusza
jako i reprezentacye onychże. Jawna tedy rzecz jest, iż tego,
co się reprezentuje, nie mamy za akcyę rzeczywistą; a za tym
idzie, żzjako czytelnik historyi nie uważa ani na jedność
czasu, ani na jedność miejsca; tak i słuchacz mniej to waży,
będąc przy reprezentacyi akcyi dramatycznej".
Motywy rozumowania Theatralskiego zadowolić nas dzi-
siaj nie mogą; przy rozbiorze uczuć, budzonych w nas przez
dramat, pragnęlibyśmy widzieć więcej uwzględnione czynniki
altruistyczne, niż samolubne; — ale pomijam takie uwagi
i stwierdzam tylko, że od owego czasu, w którym Theatralski
wystąpił, aż do romantyków naszych wahali się u nas ciągle
teoretycy między uznaniem dla reguł dramatycznych, albo ich
odrzuceniem częściowem: liczba jednych i drugich jest prawie
jednakowa; można nawet powiedzieć, że ci teoretycy, którzy
się największem u nas cieszyli uznaniem, byli za daniem swo-
body poetom. Nasz indywidualizm buntował się przeciwko
zbyt wielkiemu uciskowi prawideł.
— 95 —
IV.
Książę Adam Kazimierz Czartoryski.
Równocześnie z tymi artykułami „Monitora" ukazują się
pierwsze prace wielkiego miłośnika teatru, A d a m a Kazi-
mierza Czartoryskiego (t 1821), który stał się także
wpływowym krytykiem literackim. Wystąpił on naprzód w r.
1766 jako tłómacz i dopełniacz dzieła Carlancasa „O naukach
wyzwolonych", które miało służyć za podręcznik w Szkole Ka-
detów, zostającej pod opieką księcia. W książce tej mamy
szereg zdań króciutkich o naszych pisarzach z dziedziny poe-
zyi, wymowy, dziejopisarstwa. W kilka lat potem, wydając
swoją komedyę „Panna na wydaniu", rozwiódł się Czartory-
ski szeroko nad historyą i prawidłami dramatu, podzielając
poglądy klasycyzmu francuskiego, chociaż znał i cenił Szeks-
pira, jak wogóle literaturę angielską.
Winienem zwrócić uwagę na niektóre szczegóły, zawarte
w tej ważnej przedmowie, gdyż one dobrze charakteryzują
przekonania autora. Otóż naprzód podaje określenie „geniu-
szu", o którym to wyrazie Czartoryski sądził, że go pierwszy
wprowadził do naszego języka, powiadając, że „czas i zaży-
wanie ucho z nim oswoi". Wiemy, że nie był on pierwszym,
bo już u Stanisława Herakliusza Lubomirskiego spotkaliśmy
się z „geniuszem"; ale to prawda, że dopiero od Czartory-
skiego przejęli go inni i ucho się z nim rzeczywiście oswoi-
ło. Oto owo określenie, przyczem pamiętać należy, iż „dow-
cip" w starej polszczyźnie znaczy tyle co talent: „Geniusz
różni się bardzo od dowcipu. Dowcip iskry, geniusz zaś pło-
mień wydaje, który większy okrąg oświeca. Dowcip do poj-
mowania rzeczy wynalezionych nam pomaga, geniusz zaś no-
we wynajduje. Jest to to tworzące natchnienie, które wiel-
kich ludzi w każdym gatunku prowadzi. Często zrywa ich
z toru zwyczajnego; uprząta wszystkie przeszkody, uprzedze-
nia najulubieńsze wywraca, drze się przez nie, parwdy szuka-
— 96 —
jąc, i szybkim podskokiem pędzi tych ludzi wybranych do
mety. Geniusz ogarnia razem i rzecz samą i cokolwiek do
niej się ściąga. Nauk losy i kunsztów stanowi przez poetów
i filozofów, losy narodów — przez statystów i wodzów: rara
avis in tenis" (rzadki to ptak na ziemi).
Pomijając uwagi o teatrze starożytnym u Greków i Rzy-
mian, o włoskim, hiszpańskim, angielskim i francuskim, i pa-
rę słów o początkach polskiego, zatrzymam się nieco nad wy-
wodami autora co do wyboru treści w tragedyach i kome-
dyach. I tu Czartoryski jest naturalnie zależnym od teorety-
ków francuskich, mianowicie od księdza Jana Dubos (f 1742),
autora znakomitych „Reflexionscritiques" (1719), gdzie po raz
pierwszy podobno wśród nowożytnych był wykazywany wpływ
klimatu i wogóle przyczyn fizycznych na wzrost sztuk i nauk,
czem się później w lat 30 tak wsławił Montesąuieu lJ, — ale
wprowadzał do poglądów tych pewne zmiany, małego, co
prawda, znaczenia.
Otóż wedle Czartoryskiego, ponieważ tragedya musi
przedstawiać charaktery bohaterskie, brać je winna z czasów
odległych, bo „łatwiej wprowadzić nas w poszanowanie dla
tych osób, które nam są tylko z historycznej powieści znajo-
me, jak dla tych, którzy żyli za czasów tak blizkich naszego,
że świeża jeszcze tradycya uwiadomić nas mogła o wszystkich
okolicznościach życia ich. Dochodzą nas wieści o ułomno-
ściach wielkich ludzi, na których albo patrzaliśmy się, albo
których rówiennicy nasi znali, które ich tak przysuwają do
zwyczajnych ludzi, że trudno nam mieć dla nich tę weneracyę,
z którą zwykliśmy poglądać na wielkich Rzymu i Grecyi mę-
żów: aadita visis laudamus libentius (chętniej chwalimy to,
cośmy słyszeli, niż to, cośmy widzieli)". Jest to owa obawa
spółczesności, wyśmiana przez Mickiewicza u klasyków war-
szawskich, kiedy pytał ich, ile lat czekać ^trzeba, \ „nim się
J) Ferd. Brunetiere: L'evolution des genres dans 1'histoire de la
litterature, 1890, str. 144, 145.
— 97 —
przedmiot świeży, jak figa ucukruje, jak tytuń uleży", i przy-
taczał zdanie jednego z literatów: „I proszę, jak opiewać spół-
czesne wypadki? Zamiast mitologii, są naoczne świadki?..."
Czartoryski atoli nie chciał ograniczać tragedyi do przedsta-
wiania tylko bohaterów starożytności. „I owszem — powia-
dał — jest to moje zdanie, że przypadki wzięte z historyi na-
rodowej, wielcy ludzie krajowi wprowadzeni na scenę, domo-
we przykłady poruszą, przywiążą, skutkować bardziej będą na
umyśle spektatora jak obce; to jedynie wyrazić chciałem, że
punkt oddalenia ten być powinien, w którym wielkie czyny
ludzi, mających w nas admiracyę wzbudzać, widzieć do-
brze, drobne zaś ich skazy dla odległości już dostrzedz nie
można". .
W komedyi natomiast należy wybierać treść z chwili
spółczesnej, jeżeli się chce wpływać na poprawę obyczajów.
Karci Czartoryski „grubijaństwo", które wkradać się zaczyna-
ło u nas „w najzacniejsze kompanie";- jako zwolennik wy-
tworności salonowej, narzekał z żalem: „Zdarzało mi się sły-
szeć nieraz słowa z ust młodych nawet kawalerów wypuszczo-
ne, którychby pod wiechą ledwo Bartek pomocnik do Magdy
pomywaczki zażył; a cóż, gdyby mi przyszło wyliczać gburo-
watość w trzymaniu się na uczciwych posiedzeniach, w ob-
chodzeniu się z tą płcią, której wdzięki, gracye, powaby do
hołdów naszych prawo jej dają. Nasza poprawa pod jej wła-
dzę podpada. Do niej się obracam i prośby niosę moje, żeby
nas w ten polor, w tę wprawiła dworność, do której przez
chęć podobania się jej nas tak prędko zwabić może".
Cudzych komedyj nie radził Czartoryski tłómaczyć cał-
kowicie, ale je do naszych obyczajów przystosowywać. Tej
rady chętnie usłuchano — i otrzymaliśmy w ostatniej ćwierci
XVIII i znacznej części XIX wieku mnóstwo przeróbek, poko-
stem swojskim pociągniętych, ale nie wzbogacających ani lite-
ratury, ani też skarbca wiadomości naszych o obyczajach da-
nej chwili u nas. Nie jest to zapewne winą Czartoryskiego,
bo on miał na myśli tylko przygotowanie się do pracy samo-
Dzieje krytyki literackiej w Polsce. . 7
dzielnej za pomocą przeróbek, nie zaś zapełnianie literatury
samemi przeróbkami.
W sędziwym już wieku nakreślił Czartoryski w sposób
trochę gawędziarski, ale bardzo rozsądnie: „Myśli o pismach
polskich, z uwagami nad sposobem pisania w rozmaitych ma-
teryach, 1801 al). Zaczął od bardzo niestety trafnej uwagi, że
ci z nas, „co się wybierali do świątyni pamięci gościńcem na-
uki, starali się zawsze jak najtaniej i jak najmniejszym kosz-
tem pracy i przypilnowania odbywać tę podróż, woląc brać
za godło: byleśmy mieli pozór, żeśmy coś zrobili, niż zasta-
nawiać się nad tern: do jakiego stopnia ważną to jest rzeczą
puszczać dzieło jakie między ludzi". A stwierdził doniosłość
"tej uwagi krytycznym przeglądem naszych dziejopisów, bio-
grafów, szczególniej zaś tłómaczów, pomiędzy którymi znała-*
zły się także nazwiska głośnych poetów. Prawie wszystkie
spostrzeżenia jego są trafne, sąd bywa niekiedy aż nazbyt su-
rowy; chociaż wiemy skądinąd, że w ocenie prac ludzi, któ-
rym sprzyjał, okazywał się zanadto pobłażliwym. Bolał nad
zubożeniem i zepsuciem języka za swoich czasów, słusznie
utrzymując, że „liche narzędzia lichą zawsze wydawać będą
robotę". Mówił on: „Taić sami nie możemy przed sobą, że
od lat kilkunastu coraz bardziej wyradza się nasz język i że
w tej mierze krok trzyma z haniebnem a powszechnem zrze-
czeniem się kształtów stroju, zwyczajów narodowych, których
miejsce zastępuje podłe małpienie obcych narodów, wyśmie-
wających nas z pogardą i sądzących, żeśmy warci byli rozpro-
szenia naszego, kiedy mniej czuli na sławę pochodzenia ze
krwi, przez tak długi wieków przeciąg wielkimi i bohaterskimi
uzacnionej czynami, własnowolnie przemieniamy się w zgraję
bezimienną, która mieszając słowa i wyrazy, wnet stanie się
niezrozumianą sobie i drugim". Niestety, sam Czartoryski,
pomimo staranności w pisaniu, nie uniknął zarzuconego in-
l) Na' tytule tego dziełka wyrażony jest rok 1801; powątpiewano
o istnieniu tej edycyi, opierając się na samej treści; ale niesłusznie; póź-
niej wyszło ono jeszcze dwukrotnie (1810, 1812) za życia autora.
— 99 -
nym błędu i niejeden zwrot, galicyzmem tracący, w pismach
swoich pomieścił.
Nie mogę wreszcie pominąć uwag Czartoryskiego, doty-
czących wstrętu względem krytyki literackiej. „Przyczyny od-
razy — powiada on — którą czuje dotąd naród nasz do uży-
wania krytyki końcem upowszechnienia bardziej prawego spo-
sobu pisania, innej nie widzę krom tej, że autor prawie każdy
tak się zistacza z dziełem swojem, tak się z niem spaja wę-
złem miłości własnej, iż przyjść nie może do odłączenia pisma'
swego od osoby, dlatego też bierze najmniejszą uwagę, naj-
mniejsze dowodzenie błędu albo omyłki jakoby za znieważe-
nie krwi swojej w płodzie zaszczyconym jego imieniem; a ta
dotkliwość tak jest w nim subtelną, że gotowym się znajdzie
zawsze do odważenia się na wszelkie ostateczności dla powe-
towania mniemanej swej krzywdy, i gotowym przekładać za-
grożenie ładunkiem nad odpisanie, albo nad korzystanie
z światłej rady. Takiemu właśnie służyćby mogła odpowiedź
łacińskiego krytyka, dana rozsrożonemu na siebie pisarzowi:
ja z tobą iść chcę na rozum, ty zaś ze mną chcesz na ku-
łaki..."
Ale gdybym chciał wszystkie trafne uwagi Czartoryskie-
go przywodzić, nie rychłobym skończył; wolę więc urwać, ra-
dząc każdemu, zajmującemu się literaturą, pilnie odczytywać
te jego „Myśli" (przedrukowane roku 1860 w Bibliotece pol-
skiej" Turowskiego).
„Listy krytyczne".
Książę Adam Czartoryski nietylko sam zajmował się
krytyką, ale też pobudzał innych w tym kierunku. Z jego
inicyatywy zawiązało się około roku 1778 towarzystwo z kilku
osób złożone, z zamiarem wydawania pisma peryodycznego>
któreby dzieło każde, wychodzące z pod prasy, osądziło i zda-
— 100 —
nie swoje „wraz z przyczynami" (t. j. motywami, argumenta-
cyą) wypisało „formą cudzoziemskich żurnalów", ponieważ
„gościniec wiodący do przybytku gustu i w nim zachowane
obrządki były dotąd Polakom nieznajome"; geniusz „twar-
dym u nas jeszcze snem uśpiony leży". Redaktorem zamie-
rzonego czasopisma miał być ex-jezuita, ks. Grzegorz Pi-
ramowicz (t 1801), wielce zasłużony i zacny pedagog. Za-
miar nie został wykonany; ale niektóre rozprawki, przezna-
czone do niedoszłego wydawnictwa, ogłoszono roku 1779 ja-
ko dodatek do komedyi jednoaktowej Czartoryskiego p. t
„Kawa". Umieszczono je tutaj pod ogólnym napisem: „Li-
sty krytyczne o różnych literatury rodzajach i dziełach".
Poprzedza je „Obwieszczenie wydawcy" t. j. Piramowi-
cza, który zagaił rzecz króciutką rozprawką o krytyce wogóle.
Dzieła pisarzy z geniuszem — mówił — wyższe są nad
krytykę, bo są „wyższe nad prawidła, dając im raczej
początek, niż idąc za ich skazaniem". I w samej rzeczy —
ciągnął dalej — uważono (?) statecznie, iż w czasach rodzą-
cych się lub odradzających nauk najwięcej takich bywało au-
torów, kiedy niewiadomość powszechna wolność lotu i śmia-
łość postępowania im zostawiała". Lecz geniuszów nie może
być wiele, a mierniejsze zdolności, naśladując „zbyteczną wol-
ność", nie mając „rozeznania pewnego", przywarami dzieła
swe oszpecają. Trzeba więc krytyki, któraby, naprowadzając
na prawą drogę, poprawiała pisarza.
Krytyka rozciągać się może i do dzieł geniuszów, „bo co
się im godziło, nie godzi się zawsze naśladowcom". Prawdzi-
wy krytyk, „wyższy nad ów pospolity i nienawistny gmin ma-
łych krytyków, ma przed oczyma takie zdań i sądów swoich
prawidła, których doskonałość, piękność i pewność nie może
być nieuznana, nieuczuta od każdego zdrowego umysłu".
Z tego wszystkiego, „co natura, co naśladownica natury sztur
ka po swoich dziełach najpiękniejszego rozrzuciły, zbiera on
i kształci wzór myślny, wzór wyższy i doskonalszy, niżeli
jest w jakimkolwiek rodzaju szczególny przykład; — i do ta-
kiego" to myślnego wizerunku stosować nowe roboty
— 101 —
będzie, z niemi znosić i porównywać; bo na tym się
zasadza czynność krytyki".
Co do moralnych przymiotów krytyka, to „ludzkość,
grzeczność i obyczajność zawiadywać piórem i sądem jego
będzie". Krytyk „założy sobie za nieprzestępne prawo i za
istotną chwałę dawać przykład obyczajów i kształcić serce,
kierując umysł i służąc naukom. Daleki od stronności i od
grubijaństwa, od poniżających nagan i szydzenia, starać się bę-
dzie, aby, wytykając błędy pisma, zachęcał pisarza, aby,
ostrzegając potrzebujących jeszcze czasu i ćwiczenia autorów,
zarobił sobie u nich na wdzięczność za gorliwość o ich sławę.
Dopieroż z pośpiechem i radością chwyci się wszelkiej okazyi
wychwalania, za wzór stawiania i potomności zalecenia, co-
kolwiek pięknego, dobrego i użytecznego w pismach znaj-
dzie" *).
Po tern „Obwieszczeniu" idą same „Listy krytyczne",
nie dotykając dzieł poszczególnych, ale poruszając zagadnie-
nia ogólniejsze.
Najmniejszą z nich wartość ma list pierwszy: „O genhi-
szu", napisany przez Michała Mniszcha (t 1806); bo jest to
tylko deklamacyjne wysławianie geniuszu, w najrozleglejszem
(nie tylko poetyckiem) wziętego znaczeniu.
Niewiele też nowego daje króciutki list- IV pióra księcia
Czartoryskiego „o dramatyce". Zamierzał on tu mówić
o kompozycyi sztuk teatralnych, o „udawaniu" t. j. grze akto-
rów i o „spektatorach"; ale zamiaru tego nie spełnił, napisaw-
szy tylko wstęp do rozprawy. Podnosi tu ważność przedsta-
wień jako szkoły obyczajów, przyczem powołuje się na Dide-
rofa, który „głęboko nad materyą (t. j. nad dramatem) i filo1
') Piramowicz napisał później podręcznik p. t. „Wymowa i poezya
dla szkół narodowych" (1792); ale go nie wydrukował w całości; w tern,
co wydał, mówił tylko o prozie, głównie krasomówczej; pomieścił dużo
uwag rozumnych, dotyczących raczej charakteru i umysłu mówcy, ' aniżeli
stylu.
— 102 —
zoficznie medytował; zaleca szczególniej list jego do Grimma,
skąd, jak zapowiada, wyczerpnie największą część tego, co
powie. W utworze dramatycznym dwie są rzeczy główne —
„osnowa" (planta) i dyalog. „Niech to — powiada — za nie-
przestępne prawo przyjmie piszący, żeby nigdy niepozwolił
sobie i jedną w rozbiorze myśl rzucić na papier, nim plantę
ułoży". Przyczyna wad wielu utworów w tern leży, że autoro-
wie „plantę dla scen ułożyli, gdy należało sceny skrawać do
planty". Daleko więcej się znajdzie sztuk „dobrze dyalogo-
wanych, „niż dobrze wyprowadzonych".. Jak należy „plan-
tę formować?" Zamiast odpowiedzieć na to pytanie, autor
urwał swój list, powiadając: „Piękną w tej mierze myśl znaj-
duję w Arystotelesa Poetyce; ale nie chcąc cierpliwości Wać
Pana użyć do uprzykrzenia, w przyszłym liście moim przełoT
żyć mu tę myśl nie omieszkam". Ponieważ jednak czasopi-
smo nie doszło do skutku, nie możemy się dowiedzieć, jaką
to myśl co do „planty" Czartoryski z Arystotelesa wydobył.
Dwa wreszcie listy (II i III): „O guście" nakreślił Józef
Szymanowski (1748—1801), kasztelan rawski, wycho-
waniec Konarskiego, jeden z największych ulubieńców jenera-
ła ziem podolskich. Pisano o nim przesadnie, że „obdarzył,
zbogacił, dopełnił język ojczysty, otworzył nowe pola literatu-
rze polskiej, a bystrym geniuszu lotem uniesiony, dosięgnął
szczytu wynalazku swego".
Józef Szymanowski wsławił się swoim przekładem
„Świątyni Wenery w Knidos", przetłómaczonej z prozy Mon-
teśquieu'go na gładki wiersz polski (1777). Przechwalenie te-
go przekładu przez Czartoryskiego i Potockiego, najdoskonalej
nam objaśnia stan owoczesnej krytyki literackiej. Poemat jest
nudny i po przeczytaniu, prócz wrażenia płochości, nie zosta-
wia wspomnień trwalszych; tłómaczenie jest gładkie i poto-
czyste, ale mdłe, nużąco jednostajne. Zdawało się ówczesnym
sędziom, że Szymanowski pierwszy u nas nagiął język do
wyrażania delikatnej tkliwości; zapominali chwilowo nie tylko
o dawniejszych naszych sielanko-pisarzach, ale nawet o spół-
częsnym sobie Karpińskim. Zachowanie prawideł rymotwór-
— 103 —
czych wystarczało im najzupełniej i ogłosili tłómaczenie Szy-
manowskiego za arcydzieło, rozwodząc się nad niem dłużej,
aniżeli nad poematami oryginalnymi innych autorów; samego
zaś tłómacza ogłosili za wybornego znawcę „gustu". Dwa
jego „Listy o guście czyli smaku", przywodzono na dowód
trafności i delikatności spostrzeżeń, dotyczących literatury.
W pierwszym liście roztrząsał pytanie, co to jest gust,
a w drugim, jakim się sposobem psuje i doskonali. Dobroć
smaku polega na czułości (t. j. wrażliwości), d elikatno-
ści i trafności. „Bez czułościnie można napisać dzieła,
któreby czytelnika przywiązywać mogło; bez delikatności
trudno za tę mierną wystąpić dobroć, która ckliwości może
nie sprawia, ale zadziwić pewno nie zdoła; bez trafności nie-
podobna nawet oszacować przedsięwzięte dzieło, ani przeto
wiedzieć, w jakim go wystawić kształcie" .
Podając te trzy przymioty zarówno twórcy jak krytyka,
sam siebie Szymanowski najlepiej odmalował; nie wspomniał
bowiem nic ani o natchnieniu, ani o wiedzy, ani o sile. W od-
powiedzi na pytanie, jak się smak doskonali i jak psuje, autor
poprzestał na ogólnikach, mówiąc, że trzeba go kształcić „sta-
łym pilności dołożeniem", że potrzeba rzeczy widziane i czy-
tane ciągle porównywać z wymarzonym „doskonałości wzo-
rem", że potrzeba strzedz się, „żeby chcąc w najwyższym
punkcie subtelnej dopiąć delikatności, w próżną nie wpaść wy-
kwintność," że potrzeba przyzwyczajać rozsądek do pilnej nad
każdem dziełem uwagi i t. p.
Z pomiędzy tych ogólników wyróżnić należy jedną trafną'
przestrogę, o której klasycy czasem zapominali, a którą roman-
tycy aż nazbyt często na pierwszym kładli planie. Streszcza
się ona w zdaniu, że pierwej powstały doskonałe dzieła, zanim
utworzono prawidła, że te prawidła były wyprowadzone właś-
nie z dzieł doskonałych. Stąd wniosek, że można ustalone
choćby przez Arystotelesa prawidła przekroczyć, a jednak
utworzyć rzecz piękną. Zdaniem Szymanowskiego, „rozsą-
dek, powtarzaną zwłaszcza zmocniony uwagą", wskaże nieza-
wodnie okoliczność, w której można z takiej wolności skorzy-
— 104 —
stać; bo „zbytnia skrupulatność jest nikczemnością smaku
i w tych pospolicie znajduje się ludziach, którzy brak przy-
miotów, od natury sobie odmówionych, pracowitą chcąc za-
stąpić nauką, mniemają, że wyborne doskonalą dzieło, kiedy
najmniejszego w niczem nie uchybili przepisu". Nie robiąc
tu nacisku na rozsądek, który jakoby mógł wskazać, gdzie
można zaniechać prawideł, gdy to robi zazwyczaj geniusz lub
wielki talent, można twierdzić, że ostatnią uwagę o bezowoc-
nem zachowywaniu reguł, jakkolwiek bynajmniej nie nową,
Szymanowski pierwszy u nas tak silnie uwydatnił.
VI.
Krasicki i Karpiński.
W kolei chronologicznej niepodobna pominąć najznako-
mitszego naszego poety tych czasów, Ignacego Krasic-
ki ego (f 1801), który nietylko w „Monachomachii" wydrwił
znakomicie napuszone mowy panegirystów i szkolne dowo-
dzenia zapóźnionych scholastyków, ale napisał także pierwszą
naszą (bardzo skromniutką) historyę literatury powszechnej
(„O rymotwórstwie i rymotwórcach") i dwa artykuły o „Kry-
tyce".
W jednym z tych artykułów mówi wogóle o krytyce,
w drugim o krytyce naukowej. W obu punktem wyjścia dla
określenia zadań krytyki jest porównanie jej z „sądem", raz
z dodatkiem, że to „sąd polubowny". „Doskonały sędzia -
'są słowa Krasickiego — odrzuca względy wszelkie w sądze-
niu na osoby majętne lub ubogie, blizkie siebie lub dalekie,
przyjazne lub zawistne; jest obowiązany do rozeznania dosta-
tecznego sprawy, do wiadomości praw, do których stosuje
sprawy, i o nich gotowy z tychże praw wydaje dekret. To sa-
mo sprawiedliwy krytyk zachować powinien: bezwzględność
na osoby, poznanie dostateczne dzieła autora, wiadomość na-
uki, w której ten autor pisał, przystosowanie do niej tegoż
— 105 —
pisma; same tedy tejże nauki prawidła wydadzą -mu wyrok
w tern dziele, który on ogłosi". To o krytyce naukowej wo-
góle; a co do krytyki artystycznej („kunsztów wolnych"), to,
ponieważ dzieła sztuki „po większej części są rządzone od gu-
sta, więc przez przyrównanie dzieł podobnych krytyk sądzi
o tern, które jest podane pod sąd". Idea zatem krytyki po-
równawczej tkwi już zarodkowo w tern zdaniu Krasickiego,
tak samo zresztą, jak u Piramowicza i Szymanowskiego.
Z poszczególnych uwag, warta zanotowania następna,
choćby dlatego, że i dziś jeszcze, tak samo, jak i przed wie-
kiem, może znaleźć zastosowanie. „Dosyć jest sądzić o piś-
mie w tern, co jest, jeżeli dostateczne podług zamysłu autora;
ale zakładać defekt na tern, czego nie przydał i przydać nie
chciał, ani tern opuszczeniem zaszkodził dziełu podług swego
zamierzenia, — nie byłaby krytyka sprawiedliwa. Kto od-
rzuci górnika, przynoszącego drogi kruszec, dlatego, że nie od-
daje złota gotowego?"
A i zdanie Krasickiego o poezyi, wypowiedziane w „Zbio-
rze potrzebniejszych wiadomości" (1781) zasługuje na pilną
uwagę; odznacza się żywością i polotem wyrażenia, jakich
w dziele „O rymotwórstwie i rymotwórcach" szukać napróż-
no; wyróżnia rymowanie od prawdziwej poezyi i, bodaj po
raz pierwszy u nas, podaj e/?/eś«/ ludu jako początek wszelkiej
twórczości poetyckiej. Z tych względów przytoczenie tych
bardzo mało znanych i nie uwzględnionych dotąd opinij księ-
cia-biskupa wydaje mi się niezbędnem.
„Słowo polskie rymopistwo — powiada on — nie obej-
muje całego obrazu, który się w myśli wznieca przez słowo
greckie: poezya; rym być może bez poezyi, kiedy albo rzecz
niepoetycka, albo niepoetyckim duchem i językiem śpiewa-
na... Poezya jest w naturze człowieka. Młodzieniec w wie-
ku kwitnącym myśl ma bujną, namiętności wrzące i poryw-
czej z nich którakolwiek nad inne górująca zajmuje jego ser-
ce, mieścić się w nim, iż tak rzekę, nie może, wydobywa się na
wierzch, wylewa się z brzegów; jej duchem natchniony, jej
mocą zachwycony, śpiewa przed ludem to, co czuje, nie dla-
— 106 —
tego, żeby lud pociągnął do swego przeświadczenia (to jest
dzieło oratora); ale dlatego, żeby dał poznać wszystkim
stan swojego serca. Śpiewanie lepiej go wynurza, niż
proste mówienie; spadki głosów malują uszom chwiejącą się
namiętność; wszystko, cokolwiek wyraźniej pokazać może je-
go tkliwość, wolne mu jest; bajki same, kiedy są obrazem
prawdy, przystoją jego młodości; nuci je równem czuciem, jak
prawdy najpewniejsze; śpiewanie jego jest poezya, jaką natu-
ra człowiekowi wlała.
„Pieśni ludu prostego, jakie codziennie słyszymy w roz-
maitych językach, pokazują nam z jednej strony skłonność
przyrodzoną, którą ma człowiek w poruszeniu serca do śpie-
wania; z drugiej strony dają nam poznać, jakie początki miała
poezya. W grubych pieśniach pospólstwa śpiewane były
pierwsze chwały bogom, pamiątki ludziom znakomitym, żale,
kochania, tęsknoty, gniewy i inne dotkliwości poruszonego
serca. Religia, wejrzawszy z niebios na ziemię, podniosła
serca wiernych wysokością objawienia nadprzyrodzonych ta-
jemnic i podała w nich najwyższe materye wyrazem tkliwej
poezyi; hymny, kantyki, psałterze, proroctwa, wyroki, zachwy-
cenia porywają dziś prostotę czytelnika w zadumienie wspól-
nością ducha i języka poetyckiego..."
Gdyby Krasicki, po takiem przedstawieniu początków
poezyi, był dodał, że należy dalej pierwiastki te rozwijać i do-
skonalić, mielibyśmy już u niego wskazany jeden z najważ-
niejszych czynników ruchu romantycznego. Ale ksiądz bi-
skup był wychowańcem „wieku oświeconego" i, choć o natu-
rze mówił, zawsze oczy zwracał ku sztuce, a sztuki tej wzory
niedoścignione widział u Greków i Rzymian. To też bezpo-
średnio po przytoczonym wywodzie, dodał: „Wszystkie te je-
dnak płomyki dowcipu, które z zapalonego ducha a z serca
tkliwego wybuchały, nie mogły być wzięte za model sztuki
poetyckiej do naśladowania". Nie podaje przyczyny, dla-
czego te naturalne poruszenia duszy nie mogły stać się wzo-
rem dla sztuki poetyckiej, ale, choć znał poezyę różnych naro-
dów, choć utrzymywał, że nic stale podobać się nie
— 107 —
może narodom i wiekom, nic istotnie pięknem nie jest,
„coby nie było naśladowaniemnatury"; to przecież, jako zwo-
lennik jednego kanonu piękna, zwraca swą myśl ku sztuce
starożytnych, bo „przed innymi greckie dowcipy" tę prawdę
o naśladowaniu natury postrzegły, a „natura natychmiast stała
się ich mistrzynią i właśnie jakby im twarz swoją odsłoniła,
ażeby ją w dziełach swoich udawać potrafili". Grecy „w nią
wpatrując się z dowcipem i wyborem, z niej zbierając wzory
wydatniejszych ozdób, jej uważając prostotę i porządek w roz-
łożeniu całości, bogactwo, rozmaitość, wyraźność w częściach
i szczególnościach, formowali w sobie gust prawdziwy i do-
kazali tego na sobie, iż dzieła ich, kopie natury, stały się źró-
dłem zdrowego gustu i modelem naśladowczej potomności.
Homer, Pindar, Anakreon, Sofokles, Eurypides, Arystofan i in-
ni w rozmaitych rodzajach poezyi pierwsi ministrowie, ota-
czają dotąd to nieśmiertelne źródło gustu, które mocą dowci-
pów swoich otworzyli i wzywać do niego uczniów potomnych
nigdy nie przestaną. Odtąd poezya wzięła postać pewną,
w jakiej podobno trwać ma nazawsze i . stała się sztuką
udzielną".
Rzecz godna uwagi, że Krasicki, lubo sam kształcił się
głównie na poezyi łacińskiej, ani jednego nazwiska rzymskie-
go w wyliczeniu wielkich twórców nie pomieścił, snąć uważa-
jąc Rzymian tylko za naśladowców. Jeżeli go w tym wzglę-
dzie zestawimy ze Starożytnymi i Nowożytnymi w owym gło-
śnym sporze francuskim, to teoretycznie przynajmniej do
pierwszych zaliczyć go wypadnie; w praktyce atoli lepiej znał
i oceniał, tak samo zresztą, jak wszyscy jemu spółcześni, poe-
tów rzymskich; na nich najczęściej się powoływał.
Krasicki przechodzi następnie do teoryi poezyi czyli
„Poetyki", którą również pierwsi Grecy wytworzyli, roztrząsa-
jąc pilnie dzieła swoich mistrzów. Na pierwsze nastręczające
się pytanie, co jest póezya? odpowiedź, „zebrana w krótkie
słowa", że jest „sztuką naśladowania natury w rymach", nie
może, jak słusznie Krasicki zastrzega, dać poznać poezyi temu,
kto jej nie zna; a kto ją zna, temu określenie jest niepotrzebne.
— 103 —
„Trzeba być poetą, żeby umieć ją dać poznać; ani Horacyusz,
ani Despreaux (t. j. Boileau) nie zadawali sobie tego pytania;
lepiej uczynili: pokazali poezyę w swoich dziełach".
Jaki jest cel poezyi? „Umieć ludzi rozkosznie zaba-
wiać, podobać się wszystkim"; ale nie tak łatwo to osiągnąć,
jak się wydawać może „ludziom małego smaku". Potrzeba
na to wielkiej znajomości serca. „Najwyższe dowcipy mu-
sieli (!) serce człowieka, wszystkie do niego podchlebne przy-
stępy, wszystkie jego tajemne skłonności z gruntu poznać, że-
by wiedzieć, co wchodzi w tę przyprawę, z którą wpływa
w serce człowieka smak, słodycz i rozkosz... Najwięksi poe-
towie wybierali pieśniom swoim materye takie, jakie rozumieli,
iż najlepiej do smaku słuchaczów, dla których śpiewać mieli,
przypadną".
Jaki jest stosunek prawdy do zmyślenia poetyckiego
(fikcyi)? „Człowiek z przyrodzenia kocha prawdą; właśnie
z tej przyczyny bajki, które dowcipnie prawdę znaczą i które
jej noszą podobieństwo, są mu miłe i przyjemne; zabawiają
go rozkosznie tern najbardziej, iż utrzymują w czekaniu jego
ciekawość, podając mu łatwą i słodką pracą domyślania sią.
Jest to piękność, która, przez cienki rąbek widziana, drażni
ciekawość oka i przez to staje się powabniejszą. Poetowie
zamnożyli zmyślonemi postaciami nieba, ziemie, wody i po-
wietrza; dali osobistość rzeczom, pod zmysł niepodpadającym,
martwym nawet i nieżyjącym, utworzyli, iż tak rzekę, nowy
świat bajeczny. Poezya bez bajek, bez cudów, bez
przemian nadprzyrodzonych byłaby czczą i próż-
ną, nie miałaby czem bawić słuchacza i wprawiać go w słod-
kie zadumienia. Rozmaite poruszenia serca, cnoty, występki
umykałyby się z pod pióra najdowcipniejszego, byłyby pręd-
ko w opisaniach wyczerpnione, gdyby poezya nie uroiła róż-
nych postaci do znaczenia ich, nie dała im czynności, które
w obrazach przed oczy czytelnika stawićby mogła. Skrzepła-
by miłość w poezyi; ten tak śliczny i tak żywy sentyment ser-
ca'małoby się w swojej mocy i piękności mógł pokazać, gdy-
by bogini z synem nie stawali za wezwaniem poety; toż. inne
— 109 —
rozmaite postaci do różnych materyj. Dowcipne bajek wy-
myślenie i użycie są najpiękniejszą częścią poezyi. Któż nie
czuje wnętrznej rozkoszy, przypominając sobie trzy Gracye,
które Piękność otaczają, pas Wenery z własnością wdzięków
i przymilenia, Armidy z miłości i wyroków utkany, sieć stalo-
wą Wulkana, cyrkiel złoty w ręku boskich, którym okrąg świa-
ta zarysowany, i inne tym poclobne dowcipu płody, któremi
dzieła poetów jaśnieją".
Ta mieszanina żywej plastyki i chłodnej, suchej allego-
ryi doskonale maluje naturę umysłu Krasickiego, który sądził,
że bez postaci Wenery i Amora nawet miłość „skrzepłaby
w poezyi..."
A jednak ten sam Krasicki, jeżeli mamy wierzyć J. E. Mi-
nasowiczowi, napisał na 9 lat przedtem i wydrukował w „Mo-
nitorze"1) (r. 1772, Nr. 68) artykuł, wymierzony stanowczo prze-
ciwko posługiwaniu się mitologią, jakby mimowoli wskrze-
szając tradycyę Pawła z Krosna i Rudolfa Agrykoli, a idąc
najpewniej za głosem niektórych krytyków francuskich czy
angielskich (ze Spektatora). „Pobożny jest wielce i przykład-
ny zwyczaj — czytamy w Monitorze — przed zaczęciem każ-
dej pracy wzywać na pomoc imienia bożego. Ichmość poeto-
towie zachowują go po części, ale cóż się dzieje? Zamiast
prawego Boga udają się do Apollina, do Muzów (\) i innych
bożyszczów (!). Jeżeli chwalą walecznego rycerza, nazywają
go Marsem; niewiastę doskonałą — Minerwą albo Palladą;
kształtną i piękną damę — Dyaną, Wenerą; zgoła czyli to
w moralnych czyli w historycznych, czyli potocznych okolicz-
nościach, pominąwszy wszystkie inne źródła, sam tylko Owi-
dyusz, Horacyusz, Homer, Wirgiliusz jest. u nich wyrokiem.
Nie ganię ja tego, iż za cel naśladowania wystawują sobie tak
]) Minasowicz w egzemplarzu „Monitora", znajdującym się w Bi-
bliotece Krasińskich, podopisywał nazwiska autorów. Zob. Wł. Smoleń-
skiego: „Pisma historyczne", t. II, str. 44; należy atoli poprawić rok Mo-
nitora ręki Krasickiego z 1773 na 1772.
— 110 —
wyborne oryginały, ale przenieść na sobie nie mogę, żeby
inaczej tych wielkich poetów naśladować nie można, jak prze-
jęciem na siebie ich zabobonnej religii. Hymn na cześć Jo-
wisza był u nich pieśnią pobożną, ale u nas w pobożnej pie-
śni położony Jowisz byłby bluźnierstwem. Wolność poetyc-
ka poszła w przysłowie; prawda: ale każda wolność, gdy gra-
nic nie zna, chwalebną być nie może. Zwyczaj dawny pre-
skrypcyi nadać nie może, gdy nieprzystojny jest. Nie mogą
zaś mówić, iż bez użycia mitologii straciłoby rymotwórstwo
okrasę; dali albowiem przeciwny przykład wielcy teraźniej-
szych wieków poetowie: Milton, Voltaire, Polignac etc. Nie
poezyą więc, ale szczupłość umysłu niepłodnego oskarżają ci,
którzy rozumieją, iż poezya bez dawnych bajek obejść się nie
może".
Jakże rozumieć mamy tak sprzeczne zdania? Zdaje się,
że widzimy tu podobne zjawisko, jak na początku wieku XVI,
kiedy Paweł z Krosna zakładał protest przeciw mitologii,
a sam jej używał. Prócz tego, Krasicki nie w tern tylko pew-
ne okazał wahanie. Jeżeli w roku 1772 bardzo wyraźnie po-
tępiał mitologię, to w roku 1781 stał się dla niej pobłażliw-
szym. Ale artykuł w „Monitorze" nie pozostał bez wpływu;
dojrzymy go niebawem w głosie Karpińskiego.
Wracam do artykułu o poezyi w „Zbiorze potrzebniej-
szych wiadomości".
Poza fikcyą, nad którą szerzej się rozwiódł, Krasicki mó-
wi jeszcze króciutko o dobrze oddanych „charakterach"
i o „obrazach", które „w słowach rzeczy malują tak wyraźnie,
jak też są w swojej prawdzie". Nazywa obrazy „największą
ozdobą" poezyi: „Czytelnik przeniesiony myślą na miejsce,
w którem go stawi poeta, zapomina i o sobie, i o poecie; zdaje
mu się, że patrzy na rzecz, o której czyta; nic w czytaniu nie
napada, coby go ostrzedz miało o słodkim błędzie i obudzić
z omamienia; dusza jego zajęta tern, co się w jej oczach dzie-
je, znajdzie się w stanie miłego zachwycenia, a ten jest stan
rozkoszy jak najżywszej".
— 111 —
Krasicki w całej tej rozprawce nie użył ani razu słowa:
wyobraźnia, imaginacya, fantazya, choć, jak widzieliśmy, jej
czynności (w „bajkach" i „obrazach") opisywał; mówił tylko
o sercu i „dowcipie" (t. j. talencie). Potrzeba atoli wyróżnie-
nia imaginacyi od dowcipu, który zaczął już przybierać zna-
czenie dzisiejsze, skłoniła pisarzy do ustalenia terminologii.
Widzimy to w krótkich uwagach „O wymowie w prozie
albo wierszu" (1782) Franciszka Karp i ńskiego. Sam
tytuł wskazuje, że „poeta serca", idąc torem, w XVIII wieku
powszechnym, utożsamiał w bardzo znacznej mierze kraso-
mówstwo z poezyą; są jednak w jego rozprawie trzy punkty,
w których wyróżnił się od ogółu teoretyków. Mitologia sta-
rożytna, zgodnie z artykułem „Monitora" z roku 1772, żad-
nych już łask nie ma u Karpińskiego. „Niech tak będzie -
powiada — że fikcya do poezyi wchodzić koniecznie po-
winna; przecież i na to nam zawsze zgodzić się potrzeba, że
ta tylko słodycz nam sprawować zwykła, która bliżej do praw-
dy przystępuje... Kiedy Homer albo Wirgili nieśmiertelne
swoje pisali księgi, oni do swoich bożków sprawiedliwym
zwrotem uciekali się... Ale my — po co tych Muz, tych Apolli-
nów w naszych wzywamy poezyach? o których próżności aż
nadto przeświadczeni jesteśmy! A tym jeszcze sposobem od-
biegamy od jednej z pomiędzy własności tak poezyi, jako
i pisma każdego: ażeby powszechnie rozumiane były, jak by-
ły rozumiane poezye starych... Prócz umiejących mitologią,
których proporcya może jak jeden do dziesięciu tysięcy bę-
dzie, kto, proszę, zrozumie wielu naszych poetów dzieła?"
Do argumentu „Monitora" dodałtedy Karpiński jeszcze wzgląd
na zrozumiałość i popularność poezyi.
Drugi punkt ciekawy u Karpińskiego to zalecanie odczu-
wania i malowania piękna przyrody. Do tego potrzebne „czu-
łe serce" i „imaginacya", którą należy rozbujać widokiem roz-
walin miast starych, „okropnym zacieniem lasów" i tym po-
dobnymi przedmiotami, a szczególniej „sworną i piękną mu-
zyką". Szczęśliwy, kto nad wszystkiem pilnie się zastana-
wiał i rozmyślał! „Dla niego widowisko natury otwarte jest,
- 112 —
ażeby, samemu sobie zostawiony, w milczeniu rozpamiętywa-
jąc piękności jej, głośnemi je potem przez czułe wyrazy czy-
nił. Dla niego uśmiecha się przyjemna łąka, niedostępne za-
sępiły się skały, w gruzach własnych niedobyte kiedyś zamki
dawnej swojej siły i piękności płaczą... Dla niego szumią na-
walne wody, porzuciwszy dawne koryta swoje — płyną swo-
bodnie po fundamentach jeszcze pozostałych miast, kiedyś po-
niszczonych; potężny sroży się wicher i... w puszczę, nietknio-
ną siekierą, zakradłszy się, wyniosłe powalił dęby, pod który-
mi przy silnym korzeniu ich drzewka młodociane i kwiat leś-
ny ubity poległ" i t. d.
Po trzecie. Lubo Karpiński uznawał potrzebę wzorów,
zarówno łacińskich i greckich, jak i nowszych, polecał je atoli
głównie dla naprawienia sobie smaku albo ocucenia „ocięża-
łej myśli", przestrzegając wyraźnie przed ślepem naśladowni-
ctwem: „Ślepe naśladowanie autorów — pisał — znakiem jest
niedowierzania siłom naszym, a podobno zagrodą wzrostu
wymowy, która, jak woda, ażeby zdrowa była, z wolnością pły-
nąć lubi; naśladowanie zaś, trzymając ucznia przy wzorze je-
go, gnuśnieć mu na miejscu każe wtenczas, kiedy honor i po-
żytek narodowi zapewne nie kopije, ale same zrobić mogą
oryginały".
Głos Karpińskiego, mdły w ogólności, nie wywarł wiel-
kiego wrażenia.
VII.
Filip Neryusz Golański.
Na wytworzenie pewnych określonych pojęć w dziedzi-
nie estetycznej wpływ miała książka szkolna, trzykrotnie prze-
drukowana, przez lat conajmniej trzydzieści we wszystkich za-
kładach naukowych używana, po raz pierwszy obszernie w ję-
zyku polskim wykładająca teoryę różnych rodzajów literatury.
Wydał ją Filip Neryusz Golański (1753 t 1824), pi-
— 113 —
jar, w roku 1786 p. t. „O wymowie i poezyi" 1). Z jej treścią
i duchem zaznajomić się musimy trochę szczegółowiej.
Golański nie był to umysł bystry i lotny, poglądów ory-
ginalnych nie miał; lecz to, co sobie przyswoił, jasno potrafił
wyłożyć, a odznaczając się wielką pracowitością, wykształcił
się wielostronnie i wyrobił sobie umiejętne władanie zarówno
prozą, jak wierszem. Pobierając nauki w czasie, gdy idee
„wieku oświeconego" u nas szerzono, przyjął je w tej złago-
dzonej postaci, w jakiej się one ukazały w Polsce, zaszczepio-
ne ręką księży-reformatorów. Był zatem przez cały niemal
bieg swej działalności wielbicielem zdrowego rozsądku, do-
brodziejstw oświaty i postępu, a przeciwnikiem fanatyzmu, bi-
goteryi, scholastyki; wieki średnie poczytywał za epokę bar-
barzyństwa, a jutrzenkę lepszych czasów dla Europy widział
w humanizmie; potępiał objawy ciemnoty u nas od drugiej po-
łowy XVII do drugiej połowy XVIII stulecia; wynosił zasługi
Konarskiego, Komisyi Edukacyjnej i dobroczynne dla oświaty
rządy Stanisława Augusta. Dopiero pod koniec życia, gdy
się reakcya ogólno-europejska przeciwko liberalizmowi coraz
gwałtowniej zwracać zaczęła, Golański starzejąc się, mrocznie
patrzył na przejawy zepsucia moralnego, a z miłością spoglą-
dał wstecz, w lepsze czasy minione; w nowych pokoleniach
dostrzegał częściej „naśladostwo niezdolnych naśladowania
przykładów, aniżeli cnotliwych i chwalebnych"; cierpko po-
wstawał na „ufną w samej sobie czasów naszych oświatę",
która bojaźń bożą za „staroświecką ciemnotę" poczytywała;
piorunował przeciw rewolucyi francuskiej; „o zbytniej mnogo-
ści" książek potępiająco się odzywał, twierdząc, że ona „da-
leko bardziej prawdziwemu oświeceniu szkodzi, aniżeli po-
maga..."
*) Nie mogąc dostać pierwszego wydania tej książki, posługuję się
drugiem z roku 1788 i trzeciem z roku 1808. Wszystkie trzy wydania
drukowano w Wilnie.
Dzieje krytyki literackiej w Polsce. 8
— 114 —
Co do pojęć estetycznych był naturalnie Golański wy-
chowańcem klasycyzmu, mianowicie rzymskiego, ponie-
waż na nim gruntowało się wykształcenie szkolne; jednoczył
go wszakże z przepisami klasycyzmu francuskiego, który sil-
nie wpływał na wyrobienie jego poglądów i zamiłowań w do-
bie dojrzalszej. Pojęcia jego o pięknie opierają się na kraso-
mówczych rozprawach Cycerona, na dziele Kwintyliana o Wy-
mowie i na Sztuce poetyckiej Horacyusza; dopełnia je tylko
i rozszerza spostrzeżeniami, które u Boileau'a, u krytyków
francuskich XVIII stulecia, a szczególniej u Marmontela (Poe-
tiąue francaise 1763, Elements de litterature 1787) wyczytał,
nie gardząc także uwagami Krasickiego.
A więc. Dzieło sztuki jest naśladowaniem natury upięk-
nionej; utwory imaginacyi mogą nie byćkopiją rzeczywistości,
ale muszą odznaczać się prawdopodobieństwem („ani się mo-
że rycerz, zemstą pałający, dwie godziny po śmierci za nie-
przyjacielem uganiać, jakoby tego nie postrzegł, że był zabi-
tym"). „Imaginacya", będąca „zasadą poezyi", czerpać może
„i z natury i ze sztuki, i z prawdy i z baśni nawet, byle zna-
lazła dla siebie wiarę przesądu i mniemań, chociaż minęły".
Imaginacya „nie wmawia bynajmniej, żeby tak było w isto-
cie, jak w bajce stawia, owszem tłómaczy prawdę pod przy-
jemną postacią dla ludzi, a nie wprawia ich w błędy; wie ta
bogini, żeby jej wymysły były wzgardzone bez prawdy; lecz
i sama prawda byłaby zimno bez jej bóstwa przyjęta. A cho-
ciaż to niby jest zaczarowany pałac, w którym długo mieszkać
nie można; można jednakże na moment użyć w nim dobrej
chwili... Fikcya duszą jest poezyi; atoli jednak fikcya nie ra-
żąca prawdy". Za Krasickim, którego przytacza, powtarza
wywód początku poezyi, wspominając i pieśni ludu pro-
stego; tak samo, jak Krasicki, każe się uczyć sztuki u staro-
żytnych. Reguła główna dla poety, żeby się trzymał natury
i prawdy. Inne reguły mają tylko względne znaczenie,
bo „imaginacya nie lubi przymusu, sprzyja wolności wszyst-
kich stworzeń, a lubi patrzeć na ich ruch, jako znak życia".
Nie gardzi wszakże regułami, nawet bardzo krępującemi;
— 115 —
uznaje zasadność wymagania „trzech jedności" w tragedyi,
lubo z należnym szacunkiem wymienia „Szekspira" w rzędzie
znakomitych dramatyków europejskich (po Kornelu, Rasynie,
Wolterze). Idąc prawdopodobnie za teoryą Diderota, uzasa-
dniającego uprawnienie dramatu mieszczańskiego, walczy
z prawidłem, nakazującem brać do tragedyi tylko ludzi „naj-
wyższych stanów". Jeżeli tylko chodzi o przepych i okaza-
łość, to niech tak będzie; lecz, jeśli tragedya sprawić ma także
„tkliwe uczucie", to się znajdzie bohater i wśród stanu niższe-
go. „Stopnie też jednejże godności dla największych i naj-
podlejszych dusz jednakowe; lubo co do chwały są różne.
Jeden jest, czem być nie wart, drugi — czem musi. Często-
kroć przypadki, najpiękniejszej tragedyi godne, trafiają się
w najmierniejszych stanach. Alboż więc tylko wysokiego sta-
nu przygoda do łez ludzkich ma prawo? pomierna kondycya
interesować na teatrze nie może?... Nie byłożby pokrzywdzać
natury ludzkiej, rozumiejąc, że tragicznej akcyi trzeba koniecz-
nie okazałych tytułów na wzruszenie litości serca?..." Idąc za
przepisami teoretyków francuskich, które z pisarzów naszych
XVIII wieku najlepiej spełniał Trembecki, nie sądził Golański,
żeby dobrze było, „kiedy sens w wiersz nie wpada, ale się na
początek następującego przenosi, tymbardziej kiedy się prze-
nosi na wiersz, do inszego rymu służący". Dopuszczał atoli
prozę w dramatach. Prawdziwa bowiem poetyczność zasadza
się „na nieustannych prawie obrazach, podobieństwach i po-
równaniach, na częstych a śmiałych przenośniach, na wyra-
zach mocnych i dosadnych"; a stąd konsekwentnie Golański,
podobnie jak Krasicki, nie widział poezyi w wierszach, nie
mających obrazów poetyckich; przeciwnie zaś do dziedziny
poezyi liczył „dzieło, acz prozą ułożone, ale całe w pięknej
imaginacyi poetycznej, a przy wyrazach dosadnych", jak np.
dobre romanse lub dobre dramata (aczkolwiek wiersz w dra-
matach „mocniejszy pospolicie i przyjemniejszy ton daje").
W 3-em wydaniu swojej książki wystąpił ostro przeciw rozpo-
wszechnionym, z niemieckiej zazwyczaj literatury wziętym,
a prozą pisanym melodramatom. Odzywało się w Go-
— 116 —
lańskim poczucie piękna natury; wielką więc wagę przywiązy-
wał do „opisów" i, prawdopodobnie za przykładem Karpiń-
skiego, nakreślił sam dość udatny, choć ogólnikowy i szema-
tyczny, obraz różnych widoków przyrody.
W traktowaniu Wymowy Golański kładł główny nacisk
na treść, na myśl, wychodząc z tej zasady, wygłoszonej u nas
silnie przez Konarskiego, że, kto jasno i porządnie myśli, kto
ma obfity zapas wiedzy, nie będzie w kłopocie o słowa i spo-
sób wyrażenia. W długim swoim wykładzie reguł prawie
żadnych nie podał, tylko starał się wpoić w czytelnika prze-
świadczenie, że obszerna i wielostronna nauka, logiczne my-
ślenie i cnotliwe życie są najważniejszymi warunkami na do-
brego mówcę. Golański pisał swoje dzieło pod wpływem
kierunku, wyśmiewającego i potępiającego owe sztuki i sztucz-
ki, zapomocą których dawni retorowie chcieli urobić przyszłe-
go szermierza słowa; nie chciał więc ściągnąć na siebie zarzu-
tu zacofania, tak dalece, że nie umieścił w swej książce szcze-
gółowego wykładu o tropach i figurach retorycznych, chociaż
je Konarski w swej Retoryce dość obszernie uwzględnił. Czuł
Golański potrzebę tej nauki; ale ponieważ ona była „po naj-
większej części dostatecznie wyłożona" w gramatyce Kopczyń-
skiego i przypisach do niej, uważał się więc za zwolnionego
od obowiązku. Większą część traktatu o Wymowie wypeł-
niają przykłady, brane najczęściej z autorów łacińskich i Pi-
sma Św., rzadziej z greckich, francuskich i polskich.
Autor zachęcał ciągle do czytania i odczytywania do-
brych wzorów; prawidła z tego głównie powodu za pożyteczne
poczytywał, iż mogą uchronić od błędów, chociaż wymownym
uczynić nie zdołają. Ogólne swe w tej mierze stanowisko wy-
powiedział słowami Cycerona: „Ani więc tak się trzymać ma-
my prawideł, jako ci, którzy całą wymowę nie dobrze zasa-
dzają na sztuce; ani też jej (sztuki) zgoła odrzucać możemy,
jak zwykli niektórzy, twierdzący, jakoby żadnej sztuki w mó-
wieniu nie było, a natura wszystko czyniła. Bo jeżeli do do-
brej natury sztuka przystąpi, rzecz wyborna być musi... Ani
może być kto w tern wymownym, czego nie umie, ani choćby
najlepiej umiał, a nie znał sposobu i składu robienia i wy-
kształcenia mowy, może się wymownie z tego, coby umiał,
tłómaczyć" („O wymowie i poezyi", powtórne wydanie, 1788,
str. 119).
VIII.
Franciszek Ksawery Dmochowski.
W tym samym roku 1788, kiedy się ukazało drugie wy-
danie dzieła Golańskiego, wyszła też (w dwóch odrębnych
edycyach) pamiętna w dziejach smaku literackiego u nas
„Sztuka rymotwórcza" Franciszka Ksawerego Dmo-
chowskiego, która, jako ułożona wierszem, głębiej mogła
się wyryć w pamięci młodzieży szkolnej, posługującej się nią
często, jak wogóle w pamięci ludzi, zajmujących się literaturą.
Autor jej, młodszy od Golańskiego o lat dziesięć (1762f 1808),
również ks. pijar, jak i on, znał już jego pracę z pierwszego
wydania, powoływał się na nią, przyjmował niektóre jego po-
glądy; np. na osoby tragedyi, ale też i swoich pomysłów nieco
dołożył.
Nie można go uważać za prostego tłómacza lub przera-
biacza „Sztuki poetyckiej" Boileau'a. Nie tylko bowiem do-
dał charakterystyki poetów polskich, nie tylko przemieniał po-
rządek, w jakim pisarz francuski wykład swój zawarł, nietylko
opuścił kilka rzeczy (o sonecie, madrygale, wodewilu i t. p.),
ale także w niektórych zasadniczych kwestyach odstąpił od je-
go zapatrywań, że tu naprzód wspomnę osławioną sprawę
„trzech jedności" w dramacie.
Boileau zawarł swój stanowczy przepis w głośnym dwu-
wierszu:
Qu'en un lieu, qu'en un jour, un seul fait accompli
Tienne jusqu'a la fin le theatre rempli.
— 118 —
Dmochowski w pierwszem wydaniu swej „Sztuki" prze-
łożył ten dwuwiersz, ale doniosłość jego co do miejsca ob-
niżył. Ganiąc wraz z Boilem (i niewątpliwie na jego wiarę)
„rymopisa z za śnieżnej Pireny" (Lope de Vega), iż u niego
często „w pierwszym akcie bohater się rodzi, w następujących
staje dojrzały mąż z laty, a w ostatnim już starzec wygląda
brodaty", — nie idzie za francuskim teoretykiem dalej, lecz trzy-
mając się „rozumu nauki", poddaje krytyce stosowany w tra-
gedyach francuskich przepis i mówi:
Względem miejsca największa teatru jest wina...
Podobna-li do' prawdy, aby Katylina
Tam o zgubie ojczyzny z spiskowymi radził,
Gdzie dopiero co konsul senat był zgromadził? ')
Tam, gdzie się o złożenie namyślał korony
August, może-li knować Cynna rozjątrzony 2)
Zamach na życie jego? Póki nie zostanie
Tak ułożony teatr, że w każdej odmianie
Rzeczy odmiana miejsca będzie się stosować,
Trudno ściśle podobność do prawdy zachować.
Później rozciągnął Dmochowski swą krytykę i co do
czasu trwania akcyi, zachowując tylko konieczne wymaga-
nie jedności jej samej:
Przestańmy na tym czasu i miejsca zakresie,
Który głównych rozumu ustaw nie przestrasza,
A łatwo go obejmie wyobraźnia nasza.
Gdy skromna w tym swoboda, przestępstwem nie będzie.
Za to* jedność przedmiotu miej na pierwszym względzie.
Sami tacy pisarze mierność swoją zdradzą,
Którzy tysiące przemian w sztuce nagromadzą;
A przez nawał wypadków i przez osób mnóstwo
Chcą zastąpić istotne talentu ubóstwo.
Obłąkani słuchacze w tym zamęcie zdradnym,
Widząc tysiące zdarzeń, nie zajmą się żadnym.
') Jak to jest w tragedyi Woltera „Romę sauvee ou Catilina".
-) Jak w tragedyi Kornela: „Cinna".
-- 119 —
Umiej przejąć prostotę Sofoklesa szczytną,
A nieśmiertelne laury dla ciebie zakwitną.
Podobnie zamiast trzech wierszy Boila, zalecających, że-
by bohater pozostał do końca sztuki takim, jakim się ukazał
na początku (Et qu'il soit jusqu'au bout tel qu'on U a va da-
bord), podstawia Dmochowski, zgodnie z Golańskim, daleko
słuszniejsze wymaganie, by zmiana w usposobieniu bohatera
była należycie wyjaśniona. Postać tragedyi —
Niech będzie z sobą zgodna, niechaj, jednakowa,
Od początku do końca charakter zachowa.
Niechęć zmieni się w miłość, lecz nie bez przyczyny;
Dzielnej wielce do tego potrzeba sprężyny.
Czyż może złość ku temu twarde chować serce,
Który dobrocią same oblewa mordercę?
W tym razie czarna dusza, w swej zemście zaciekła,
Nie ludzkiego jest tworu, lecz wyziewem piekła.
Człowiek — dobry z natury, cnota go pociąga:
W rodzie ludzkim takiego niemasz dziwoląga,
Coby, choć na natury głos zatyka uszy,
Żadnej czucia iskierki ku niej nie miał w duszy.
Boileau był stanowczym zwolennikiem mitologii grecko-
rzymskiej w poematach treści świeckiej (la poesie epiąue... se
soutient par la fable) i półgębkiem tylko przyznawał, że
w poemacie o treści religijnej (en an sujet chretien) byłoby
niedorzecznością, gdyby autor był bałwochwalcą i poganinem.
U Tassa nie pokonanie Szatana zachwyca go, lecz dzielne czy-
ny bohaterów i bohaterek. Dmochowski, może pod wpływem
prądu, ciągnącego się od sporu Starożytnych z Nowożytnymi,
lubo nieśmiało, stara się przecież ograniczyć użycie mitolo-
gii, bo nasze pojęcia religijne są zupełnie inne od pogańskich;
powołuje się na przykład Tassa i Miltona; a przyznając, że
Grecy i Rzymianie mieli rzeczywiście wielką dla poezyi po-
moc w plastycznych postaciach bóstw swoich, sądzi, że i bez
nich można dobry napisać poemat:
— 120 —
Jednakże rozum zdrowy, religia czysta,
Wielki serca charakter, niezłamane męstwo,
Odniesione w zapale nad sobą zwycięstwo,
Cnota zawsze wysoka, ufność w Bogu szczera
Może u nas wielkiego zrobić bohatera.
Potępia tylko stanowczo mieszanie pojęć chrześcijań-
skich z mitologicznemi, jak to mianowicie zrobił Włoch San-
nazar (XVI wieku) w poemacie łacińskim „O narodzeniu Chry-
stusa"; Dmochowski rozwodzi się nad tern dość szeroko.
Wreszcie, pomijając różnice drobniejsze, winienem zau-
ważyć, że Dmochowski potępia tak samo, jak Boileau, tłuste
żarty i płaską komiczność, lecz oddala się od niego w pojęciu
celu komedyi, która, jego zdaniem, powinna nie tylko ośmieszać
wady, ale wzruszać. Widocznie oddziałała nań „komedya
płaczliwa", jak ją przeciwnicy jej nazywali. Boileau lubił ta-
kiego przyjemnego komedyopisarza, który podoba się przez
sam rozsądek i nigdy przeciw niemu nie wykracza („qui...
plait par la raison seule et jamais ne lachoque"); Dmochow-
ski nie tłómaczy tego zdania, lecz przeciwnie rozwija myśl
odmienną:
Śmiech prędko niknie, czułość wskroś serca przenika...
Ten, co wydał człowieka, którego dotyka
Ludzkość, że jest człowiekiem, i przez to poklaski
Wzbudził całego Rzymu '), nie dbał o te wrzaski,
O te śmiechy, co tylko puste serca łechcą...
Innego, prócz wzruszenia, czucia dobrzy nie chcą.
A jeśli pospolita rzecz będzie porządna,
W ułożeniu swem kształtna, w zdaniach swych rozsądna,
Może się powszechności widoku nie lękać:
Nie będzie się pospólstwo na nią z śmiechu pękać,
Lecz zdrową da naukę i młodym i starym,
Co pierwszym ma być zawsze poety zamiarem.
W ogólnych uwagach o poezyi Dmochowski trzymał się
Bóila stosunkowo najwierniej (mianowicie w pieśni pierwszej,
l) Terencyusz, komedyopisarz rzymski.
— 121 —
gdzie mówił o formie poezyi, o wierszach i rymach, o języku
i stylu; — atoli bez niewolnictwa. Od poety wymagał oczy-
wiście przedewszystkiem talentu („nic sztuka bez natury, — pra-
ca nadaremna"), ale zalecał mu też usilną pracę zarówno
nad zdobyciem wiedzy i znajomości świata, jak i nad opa-
nowaniem formy („na tym sztuka największa — ukryć sztukę
gładko"). Nie kazał atoli trzymać się sztuki, „jak pijany plo-
ta"; a zamiast pobieżnej uwagi Boila, że umysł dzielny (un
esprit vigoureux), zbyt ściśnięty przez sztukę, niekiedy prze-
stępuje ustalone prawidła i od samej sztuki uczy się przekra-
czać ich granice (et de fart meme aprend a franchir leurs 11-
mites), umieszcza obszerny ustęp o prawach geniuszu i o moż-
ności dorównania Starożytnym:
Czyliż wszystko w okresie swym sztuka zamknęła?
Górny geniusz, lotne rozpuściwszy skrzydła,
Za nieprzestępne sztuki wyleci prawidła:
Pójdzie, gdzie zapęd myśli niesie go wysokiej,
Nowe stworzy rodzaje, nowe da widoki...
Czyż wszyscy podlegamy prawidłu jednemu?...
Nowość, co, jako światło niespodziane bije,
Co w sobie sztukę dotąd niepoznaną kryje,
Razi umysły, w ciasnym zamknięte okresie,
Ale z czasem chwalebne zwycięstwo odniesie.
Godni naśladowania dawni autorowie;
Oni są nasze wzory, oni sztuk twórcowie...
Lecz ma-li to być grzechem, że nowych dróg szuka
Geniusz twórczy, nie chcąc iść gościńcem bitym?...
Za przykład daje Miltona i Younga, których lubił i tłó-
maczył. Dodajmy nawiasem, że już w pierwszem wydaniu
„Sztuki rymotwórczej" pomiędzy wielkimi dramatykami
wspomniał Szykspira. Zachęcał do krytycznego zapatrywa-
nia się na piękności i wady dawnych autorów, bo
Kto w ciasnym wad autora nie czuje rozumie,
Ten pewnie i piękności jego czuć nie umie.
— 122 —
Ostrzegał, że nie należy pokładać „zabobonnej wiary" w Sta-
rożytnych:
Czyż to już doskonałe ma być z każdej miary,
Co pisze Starożytność? Możnaż większą czynić
Krzywdę naturze ludzkiej, sądząc ją tak płochą,
Że dawnym była matką, a dla nas macochą?...
Nie dajmy się przesądu zaciemniać powłoką:
Rzućmy nieuprzedzone na dzisiejsze oko
Dzieła sławnych pisarzów; a pewnie uznamy,
Że wiele równych bogactw Starożytnym mamy.
zwracając się do spółrodaków, zachęcał ich do oryginał-
iści:
nosci:
Ufajmy więcej sobie, znajmy swe przymioty...
Czyż tak rzekła natura, że tylko dopóty
Posuniesz dzielność twego, człowiecze, rozumu,
Jak Bóg powiedział morzu: ta granica szumu
Twego zuchwalstwo wstrzyma? Niemasz tego prawa:
Wszelką nam wolność daje natura łaskawa;
Niech tylko w nas niedbalstwo dowcipu nie morzy,
Wnet ze swych skarbnic talent nowe cuda stworzy...
Jeżeli tu Dmochowski szedł za kim, to nie za Boilem, ale
za Nowożytnymi.
W przeciwieństwie do Boila, który miał ciągle na wido-
ku Paryż i dwór królewski (etudiez la cour et connaissez
la ville), Dmochowski, lubo nieraz wspomina Warszawę i Sta-
nisława Augusta, uwydatnia przecież bardzo silnie nasze ro-
dzime przywiązanie do wsi, jako „matki dobrych myśli". W I-ej
i IV-ej pieśni dał piękne obrazki powabów przyrody wiejskiej,
z lubością się nad nimi rozwodząc (w czem przypomina i Kar-
pińskiego i Golańskiego):
W niej się zielenią lasy, w niej się łąki śmieją,
Grzmią pioruny...
Idą w pole rolnicy, ciągną w jarzmo woły;
Ci orzą, tamci zwożą snopy do stodoły...
— 123 —
Tu powietrze czyste
Jak w ciele, tak i w duszy, skutki oczywiste
Dzielną mocą sprawuje: a pod chmurą brudną
Miasta ciężko oddychać, jakże myśleć trudno!...
Główne obowiązki krytyka, jako rzetelnego sędziego
(strony formalnej głównie) skreślił Dmochowski według Boi-
la; czerpał też nieco z przestróg Horacyusza; od siebie dodał
uwagi o zbyt wielkiej surowości w ocenie, a nadmiernej chęci
wytykania błędów:
Najłatwiej, wziąwszy na nos krzywe okulary,
Ostrym wzrokiem po książkach wyśledzać przywary,
Ślepym być na ozdoby, a wady postrzegać...
Ostry krytyka urząd nie każdego zdobi,
Niech ten sądzi o drugich, który sam co zrobi... *)
Sądy Dmochowskiego, podane w „Sztuce Rymotwór-
czej", o naszych i obcych poetach są bardzo ogólnikowe i do-
tyczą stylowej i wierszowej przeważnie strony, ale są, bądź co
bądź, szczegółowsze od sądów Boila o poetach francuskich;
a były wypowiedziane jasno i zwięźle2). Później Dmochowski
J) Nie mogę się zgodzić na zdanie dra Tadeusza Grabowskiego
(„Ludwik Osiński i ówczesna krytyka literacka", 1901, str. 13), jakoby
Dmochowski był mniej liberalnym od Golańskiego i jakoby jego poemat
przyczynił się do zacieśnienia horyzontu artystycznego, do wytworzenia
„formalizmu klasycznego". Powyższe przytoczenia dostatecznie, jak sądzę,
wykazują niesłuszność takiej opinii. A co do tego, że przeróbka Dmo-
chowskiego, zatraciła wszelką subtelność, precyzyę, ton oryginału", to
stwierdzić tylko mogę, że nasz autor nie posiadał takiego dowcipu i takiej
zwięzłości jak Boileau, że niektóre świetne określenia (np. „la rime est
une esclave et ne doit qu'obeir") bardzo dużo utraciły w jego przekładzie*
że wreszcie wogóle trochę za rozwlekle się wyrażał; lecz są i u niego bar-
dzo szczęśliwe zwroty, jak np. „Natenczas ma zupełną dzieło doskonałość,
Gdy i części w nim piękne i piękna z nich całość".
2) Pierwszą szczegółową ocenę literacką podał u nas ks.
Ignacy Włodek w VIII rozdz. swojej książki „O naukach wyzwolo-
nych" (1780), roztrząsając na dwu stronicach 7-my Tren Kochanowskiego.
— 124 —
podał niejedną dokładniejszą charakterystykę naszych auto-
rów, pisząc życiorysy i pochwały zmarłych pisarzów. Arcy-
dziełem jego jest pochwała Ignacego Krasickiego, wypowie-
dziana roku 1801.
Książę Czartoryski takie o „Sztuce Rymotwórczej" Dmo-
chowskiego, o tern „wybornem dziele", dał zdanie, które po-
wszechnie wtedy za słuszne uznano: „Dmochowski stopił
zręcznie dzieła owych trzech wierszopistwa prawodawców:
Arystotelesa, Horacego i Boileau. Własne jego przydatki
zwiększają wogóle wartość tej produkcyi; a gdy prawidła spa-
ja, łączy w wierszu gładkim wzory z nauką. Darować mu
można pochwały zbyteczne, któremi pod niebiosa wynasza
bez ekscepcyi wszystkich poetów polskich, ulegając ułudze-
niom i zagorzeniu krajo-miłości: wszak tak i matki dzieci swo-
je psuć zwykły. Radzę wszystkim, co się poezyi poświęcają,
częste wertowanie tego dzieła, nie zawadziłoby nawet uczenie
się go na pamięć; mając je bowiem przytomnem, karniej
i ostrożniejby się pisało, i umniejszyłby się odbyt poetyczne-
go podpiwka, którym tak obficie (choć nie wezwani od Muz,
ani Apollina) po kraju naszym różni częstują". Usłuchano
rady Czartoryskiego; wyjątków ze „Sztuki Rymotwórczej",
wprowadzonych do stylistyki, uczono się na pamięć jeszcze
za moich lat młodych; ale to nie zapobiegło zbyt obfitemu czę-
stowaniu nas „poetycznem podpiwkiem"...
Nie zapobiegł też temu słynny wiersz Aleksandra Pope'a,
tłómaczony czterokrotnie na nasz język „O krytyce" (naprzód
roku 1790 przez Jacka Przybylskiego, z tekstem oryginalnym
obok), jak nie zapobiegnie żadna chyba rozprawa czy poemat.
To też potrzeba uświadamiania prawdziwego smaku estetycz-
nego nigdy ustać nie może.
ROZDZIAŁ CZWARTY.
OKRES PRZEJŚCIOWY
(1801 — 1830).
i.
Wpływy obce.
Przechodząc do zarysu krytyki literackiej w początkach
XIX stulecia, trzeba się przedewszystkiem zatrzymać chwilę
nad nowym ruchem umysłowym i estetycznym, jaki się mniej
więcej od połowy XVIII wieku w Anglii i Niemczech dokony-
wał, gdyż dzieła, przez ten ruch wywołane, odbiły się silniej
lub słabiej na krytyce naszej, czy to hołdującej jeszcze ciągle
klasycyzmowi francuskiemu, czy pragnącej nowe już torować
drogi.
Pierwsze lat 30 wieku XIX przedstawiają mieszaninę po-
jęć estetycznych, przypominającą, w pewnym stopniu, ten stan
umysłów, jaki się u nas w XV stuleciu dał widzieć, kiedy, po-
mimo brzasku humanizmu, większość ukształconych trzymała
się jeszcze scholastyki, lubo niektóre nabytki nowe usiłowała
sobie przyswoić, godząc je jako tako z dawniejszymi. Podob-
ne zjawisko widzimy i w początkach wieku XIX; klasycyzm
— 126 —
jest prądem panującym; lecz sami klasycy zmuszeni są zazna-
jamiać się ze świeżymi nurtami myśli, usiłując je jakoś zhar-
monizować z tymi, którymi ich napoiło wykształcenie szkolne;
młodzi wchłaniają świeże powiewy z Anglii i Niemiec, lecz
długo nie śmieją głośno wystąpić; dopiero, gdy w samej
Francyi znaleźli się nowatorzy, zaczynają podnosić głowy
i w końcu, dzięki geniuszowi Mickiewicza, odnoszą świetne
nad starymi zwycięstwo.
Dla wyjaśnienia tego stanu przejściowego, musimy tedy
poznać choć najogólniej cechy nowego zwrotu w ich oj-
czyźnie.
Klasycyzm francuski uznawał, jak wiadomo, jeden tylko
wzorzec, jeden kanon piękna, zawarty w utworach Greków,
a szczególniej Rzymian, ze zmianami naturalnie, jakie do nie-
go wprowadziły: zamiłowanie do krasomówstwa, dworszczyz-
na i galanterya Francuzów. Dokładniejsze estetyczne bada-
nia nad dawną literaturą hebrajską, mianowicie liryczną (od
Lowtha i Wooda poczynając), poznanie poezyi arabskiej, per-
skiej, induskiej (sanskryckiej), jednem słowem wschodniej,
musiały doprowadzić do wniosku, że ów kanon piękna nie
mógł być jednym-jedynym, boć przecież i w tych wschodnich
utworach odczuwano również rzeczywistą piękność, a przed-
stawiała się ona i wyobraźni i uczuciu i rozwadze całkiem
inaczej, niż piękność grecko - rzymska, a tembardziej francu-
ska. Spostrzeżenie takie wiodło znowuż do przekonania, że
prawdziwie oryginalna literatura powinna mieć cechy narodo-
we, że naśladownictwo wzajemne w dziełach piękna jest szko-
dliwe, że należy się zwrócić do natury i obyczajów danego
kraju, ażeby z nich, a nie z wzorów obcych, czerpać materyał
i barwy do tworzenia. Stąd poszło poszukiwanie pierwiast-
ków twórczości rodzimej w pieśniach ludu, które troskliwie
zbierać, spisywać i drukować zaczęto (poczynając od roku
1763).
Anglicy poczynili pierwsze kroki w tym kierunku; Niem-
cy, korzystając z ich przykładu, ujęli luźne spostrzeżenia
w pewne teorye.
— - 127 —
Winckelmann z niesłychanym zapałem zajął się bada-
niem sztuki greckiej i utworzył pierwszą znakomitą „Historyę
sztuki u starożytnych" (1764). Lessing wystąpił z silnymi ar-
gumentami przeciwko tragedyi francuskiej w „Hamburgische
Dramaturgie" (1767/9), a w „Laokoonie (1766) przeciwko opi-
sowości poetyckiej, wyznaczając rozumne, głęboko ugrunto-
wane granice malarstwu i poezyi. Herder entuzyastycznie
wysławiał Szekspira i twory Osyana, które uważał za auten-
tyczne, zebrał pieśni ludowe różnych narodów („Die Stimmen
der Vólker", 1779), położył wielki nacisk na potrzebę narodo-
wych pierwiastków w literaturze i na konieczność wyprowadze-
nia pojęć estetycznych z historycznego rozważania poezyi. Za
tymi wodzami poszły całe zastępy teoretyków, aż Emanuel Kant
w Krytyce władzy sądzenia (Kritik der Urtheilskraft, 1790)
dał nowy pogląd na piękno, spopularyzowany przez Schillera
w kilku rozprawach estetycznych.
W ostatniej ćwierci XVIII wieku poezya niemiecka cał-
kiem się odnowiła (Goethe, Schiller, Jean Paul), nadając uczu-
ciu i wyobraźni dominujące w twórczości stanowisko, wchła-
niając w siebie pierwiastki rodzime i uwydatniając silnie in-
dywidualizm poetów. Zaczęto z innego, niż dawniej, punktu
widzenia zapatrywać się na poezyę Greków, podnosząc w niej
czynniki ludowe i cechy narodowe; powstała hipoteza Fryde-
ryka Augusta Wolfa o stopniowem wytwarzaniu się epopei
greckich (Iliady i Odysei) z pieśni rapsodów, oddzielnie two-
rzących.
Nacisk, kładziony na fantazyę i uczuciowość w przeciw-^
stawieniu do rozumu analitycznego i reguł, przemienił się
w krańcowe dla nich uwielbienie; niemiecka „szkoła roman-
tyczna", z Tieckem i Novalisem na czele, pogrążała się w ma-
rzeniu i mistycyzmie, wzdychając, wbrew „wiekowi oświeco-
nemu" do średniowiecza z jego żarliwą wiarą, fantastycznem
rycerstwem, czcią dla kobiet i pieśni. Utalentowani krytycy
tej szkoły: Fryderyk, a szczególniej August Wilhelm Schleglo-
wie, z uwielbieniem mówiąc o poetach greckich, patrzyli lek-
— 128 —
ceważąco na rzymskich i francuskich, a podnosili wysoko Dan-
tego, Szekspira i Kalderona.
Oczywiście znaleźli się i umiarkowani zwolennicy no-
wych myśli, nowych poglądów, starający się je dopasować do
potrzeb czy to szkoły, czy też klas wykształconych wogóle.
Głośniejszym z pomiędzy nich wśród Anglików był Hugo
Blair (t 1799), wśród Niemców Sulzer (f 1779) i Eschenburg
(t 1820). Historykiem literatur nowożytnych, a zarazem
umiarkowanym estetykiem-eklektykiem był Fryderyk Bouter-
weck (t 1828).
I we Francyi nowy duch, pod wpływem już to Anglików,
już to Niemców, przejawił się w twórczości Chateaubrianda,
który cierpienia duszy, miotanej nieokreślonemi namiętnościa-
mi, wyraził w „Renem", a uczucie religijne, stłumione przez ra-
cyonalizm, starał się ożywić przez „Ducha chrystyanizmu"
i „Męczenników". Pani Stael w książce o Literaturze (1800)
wykazywała (za przewodem Dubos'a czy Monteskiusza) wpły-
wy na ni4 ustroju religijnego, społecznego i politycznego;
a zaznajomiwszy się z literaturą niemiecką, głównie za pośre-
dnictwem Augusta Wilhelma Schlegla, w dziele o „Niemczech"
(1813) zaznajomiła ogół europejski z nową poezyą niemiecką,
od Klopstocka poczynając; nadała jej ona ogólną nazwę „ro-
mantycznej", ponieważ nie odróżniała jej faz rozmaitych.
Niebawem, bo w roku 1814, przetłómaczono na francuski
świetne Odczyty o literaturze dramatycznej, miane przez A.
W. Schlegla w Wiedniu (1809 — 11). A prawie równocześnie
Jan Karol Sismondi, znawca literatur romańskich, w sądach
swoich umiarkowany, wydał Historyę literatur południowych
(1813), w których porównawczo omawiając poezyę prowansal-
ską, włoską, hiszpańską i portugalską, wprowadzał praktycz-
nie w umysły pojęcie o różnicach narodowych w twórczości,
a zarazem ochładzał zbyt namiętny zapał dla Kalderona.
Wiadomości o tych nowych pojęciach i kierunkach do-
chodziły do nas głównie za pośrednictwem miesięczników na-
ukowych, takich: jak „Pamiętnik Warszawski" (1801 — 1805,
1809 — 1810, 1815 — 1823), „Dziennik Wileński" (1805 —
— 129 —
1806, 1815— 1830), „Pamiętnik lwowski" (1816—1819), a po
części za pośrednictwem tygodników i gazet.
Śmierć mianowicie znakomitych pisarzy, jak Herder,
Schiller, w początkach XIX stulecia dawała powód do krótszych
lub dłuższych wzmianek i ocen. Przyjmowano atoli te wieści
zazwyczaj biernie tylko, nie wchodząc w rozbiór myśli lub ta-
lentu danego pisarza; a jeżeli zdarzyła się niekiedy ocena, np.
Schillera, to, przyznając mu wielkie u narodu swego zasługi,
dodawano, że powszechnego znaczenia tragedye jego zyskać
nie mogą i muszą ustąpić pierwszeństwa tragedyom Ra-
syna 1).
Były naturalnie jednostki, znające rzecz dokładniej; ale
i one nie wyciągały wtedy wszystkich możliwych wniosków,
jakie z danej teoryi wyciągnąć było można. Tak np. znako-
mity filolog klasyczny, Gotfryd Ernest Groddeck (| 1826),
profesor uniwersytetu wileńskiego, znał i wyłożył szczegóło-
wo teoryę Fr. A. Wolfa o epopei greckiej2); znał i rozwijał po-
glądy Herdera (przejęte od Dubos'a czy Monteskiusza, lecz
oryginalnie rozszerzone) o wpływach religii, stanu polityczne-
go i obyczajowego na przejawy twórczości poetyckiej; zasto-
sował jej nawet częściowo w swojej „Historyi literatury grec-
kiej" (1811, drugie wyd. 1821 — 22) po łacinie napisanej; ale
dalej w wywodach nie poszedł.
Franciszek Wężyk znowuź, umiejąc po niemiecku, czytał
w oryginale Lessinga, Schillera, znał świeżo wówczas ogło-
szone odczyty Schlegla o literaturze dramatycznej, za ich
przewodem przejął się uwielbieniem dla Szekspira, a zaczął
dostrzegać ważne błędy w tragedyach francuskich, poddając
lianowicie „Atalię" Rasyna, uważaną za arcydzieło, szczegóło-
remu rozbiorowi; ale w ostatecznym wyniku, pisząc rozprawę
J) Dziennik Wił. 1805, III, 302—307: „Wiadomości o życiu i dzie-
łach Schillera" przez J. S. .'.-".
2) Dziennik Wil., 1805,1 i II: „Wykład nowego mniemania wzglę-
dem poematów Iliady i Odyssei, Homerowi przypisywanych".
Dzieje krytyki literackiej w Polsce.
— 130 —
„0'poezyi dramatycznej", w żądaniach swoich reformatorskich,
żeby można było czas trwania akcyi przedłużyć do tylu dni,
ile tragedya ma aktów, i tyleż razy zmieniać miejsce, okazał
się mniej śmiałym i rozważnym, niż Franciszek Ks. Dmochow-
ski w swojej „Sztuce rymotwórczej". Mimo to rozprawa jego
nie znalazła uznania w gronie Towarzystwa Przyjaciół Nauk
w Warszawie, a autor nie śmiał jej bez takiej aprobaty druko-
wać i nie ważył się zastosować proponowanych przez siebie
zmian we własnych tragedyach.
Julian Ursyn Niemcewicz znał literaturę angielską, podo-
bały mu się ballady w niej znajdowane, przyswoił z nich nie-
które językowi naszemu (Alonzo i Helena, 1803, Malwina,
1815) lub pisał na ich wzór oryginalne. To jednak zgoła go
nie skłoniło do zarzucenia nabytych w młodości poglądów
i nałogów pseudo-klasycznych, które zachował nawet wów-
czas, kiedy już Mickiewicz dokonał stanowczej w literaturze
reformy. ;
Jan Paweł Woronicz, przeniknięty pięknością liryki he-
brajskiej i głęboko zbolały losem narodu, w rozprawach
„o Pieśniach narodowych" (1803 i 1805) z niezwykłem wśród
klasyków uniesieniem akcentował znaczenie wyobraźni i ser-
ca wpoezyi (Pisma J. P. Woronicza, t. IV, 81 — 139); swoje
atoli utwory układał według kanonu starego, tylko je silniej
uczuciowo nastrajał.
Wobec takiego stanu rzeczy zrozumieć łatwo, że teorety-
cy, chociaż znali to i owo z literatury angielskiej i niemieckiej,
woleli się opierać na powadze francuskich pisarzy; a że Jan
Franciszek La Harpe (f 1803) wydał właśnie na początku wie-
ku obszerny kurs literatury powszechnej pod nazwą „Lycee",
z niego więc czerpano wiedzę najobficiej; gdy zaś szło o po-
dręczniki szkolne, korzystano z M. Domairon'a, autora „Poe-
tyki francuskiej" (1814).
Z Anglików tylko Hugo Blair, którego wykłady (Lectu-
re$ on rhetoric and belles-lettres) były już przełożone na
francuski; cieszył się powagą. Miało to dzieło w sobie pewne
świeższe pierwiastki; autor obstawał za wyrazistym indywidu-
— 131 —
alłzmem, domagał się plastyki nawet w sielance; Wergiliusza,
jako refleksyjnego poetę-naśladowcę, sprowadził na właściwe
stanowisko, dalekie od Homera l). Wywody jednak swoje
formułował łagodnie, a wypowiadał w sposób retoryczny;
więc mógł nie bardzo razić klasyków. Można stwierdzić, że
po La Harpe'ie bywał on najczęściej u nas cytowany.
I trzej najgłośniejszy krytycy klasyczni z początku XIX
wieku znają niemieckie i angielskie utwory, częściowo nimi
się posługują, lecz na ogół są klasykami w smaku francuskim.
Mówię o Potockim, Osińskim i Słowackim.
II.
Krytycy pseudo - klasyczni.
Stanisław hr. Potocki (| 1821) był wielbicielem
Szymanowskiego, retorem o płynnej swadzie, nazywanym
przez spółczesnych „książęciem mówców"; nowych myśli
o krytyce nie wygłosił, choć napisał dwie o niej rozprawy
(w r. 1811 i 1816); poprzestał tylko na zsumowaniu i rozsze-
rzeniu tego, co powiedzieli: Czartoryski, Krasicki i Szyma-
nowski. Krytyka tedy jest „logiką dobrego smaku", dąży do
udoskonalenia dzieł piśmiennych, porównywa jedne piękności
z drugiemi i „właściwe im stopnie naznacza". Krytyk powi-
nien postępować, jak prawy sędzia, nie roszcząc sobie prawa
do rozstrzygania wszystkiego; ma roztrząsać zarówno wewnę-
trzną, jak zewnętrzną stronę dzieła, bo „słowa są kształtem,
myśli — duszą", ale, „jako dostojna uroda ciała uprzedza
nas na pierwszy widok, nikczemna odraża; tak też w dzie-
le każdem styl jego naprzód nas przywiązuje lub odpy-
cha; lecz, jako przymioty duszy nie są koniecznie przywią-
zanemi do kształtności ciała; tak też nie zawsze dokładność
l) H. Hettner: Historya literatury angielskiej. Warszawa, 1879, str.
308, 309.
— 132 —
i dobór myśli towarzyszy ujmującemu stylowi". Rozważając
tedy dzieła, krytyka daje pierwszeństwo tym, „w których sło-
wa z myślami, to jest styl z rzeczą, są w tym doborze i harmo-
nii, jaką połączenie piękności fizycznej z moralną sprawuje,
a innym właściwe po nich naznacza miejsce, czyli styl jest cel-
ną ich ozdobą, czyli głębokość myśli przeważną zaletą". Kry-
tyk powinien mieć dokładną znajomość przedmiotu, o który
idzie," „doskonały rozsądek i wielką nawykłość rozbioru".
W literaturze, wyjąwszy scenę, wieki nasze nie przeszły daw-
nych, a w wielu razach nawet im nie wyrównały; stąd zarów-
no dla twórcy, jak i dla krytyka, potrzebna jest dokładna zna-
jomość wielkich pisarzy starożytnych. Człowiek, „do nich na-
wykły, ich duchem przejęty, z nimi wszystko porównywając
i na ich mierząc stopę, nie obłąka się w sądach swoich, a za-
pewnione ich prawidła zmienią się dla niego, przez długie na-
wyknienie, w niemylne uczucie smaku dobrego".
Samą teorya krytyki nie wyda się tak bardzo złą, lecz jej
zastosowanie w rozbiorach naszych pisarzów przez Potockiego
było nader słabe. Wychodząc z tej niesłusznej zasady, że „te
jedynie dzieła warte są krytyki, które zasługują na pochwałę",
zapełnił swoje analizy dzieł znakomitych, między które zali-
czył także „Świątynię Wenery w Knidos", hiperbolicznymi,
a ogólnikowymi dowodami uwielbienia, co zręcznie potem wy-
szydził Mickiewicz w słynnej przemowie „do krytyków i re-
cenzentów warszawskich".
Atoli, zaznaczając te słabe strony Potockiego, nie wolno
zapominać o dodatnich. Należał on do liczby tych, co, prze-
jąwszy się w młodości zasadami wieku XVIII w tej łagodnej,
wielce zmodyfikowanej formie, jaką one u nas przybrały, po-
został im wierny do zgonu, lubo w sferach, z których pocho-
dził i w których przebywał, zupełnie inny wiatr powiał.
Wróg wszelkich przywilejów, przeświadczony, że możno-
władztwo nasze, wskutek swego samolubstwa i współubiega-
nia się o pierwszeństwo, zadało największe klęski krajowi,
pragnął zrównania stanów przez udzielenie mieszczaństwu
praw obywatelskich, przez usamowolnienie włościan. Wszyst-
— 133 —
kie humanitarne idee i dążności wieku XVIII przyjął za swoje
i starał się nie tylko za pomocą pism, lecz i praktycznie, już to
w majątkach swoich, już to przez odpowiednie rozporządzenia
jako wysoki urzędnik, w czyn wprowadzić. O rozszerzenie
oświaty zarówno elementarnej, jak uniwersyteckiej, dbał nad-
zwyczajnie.
Miał dar mówienia bez przygotowania. Jak mówił, tak
i pisał z niezmierną łatwością, wziąwszy sobie za wzór styli-
stów francuskich; często posługiwał się antytezami i omówie-
niami; chętnie przeplatał ton poważny lekkim, żartobliwym,
dowcipnym. I, gdyby umiał dobrze, poprawnie pisać po pol-
sku (jak do tego żarliwie zachęcał innych), możnaby go na-
zwać jednym z lepszych stylistów w smaku pseudo - kla-
sycznym.
Wypowiadał nieraz zdania bardzo płytkie, ale obok nich,
mianowicie w zakresie spraw, dotyczących wychowania, oświe-
cenia, stanu społecznego i politycznego, głosił myśli, świad-
czące nietylko o zacnych dążeniach, lecz i o głębszej roz-
wadze.
Wreszcie on pierwszy z naszych literatów łączył znaw-
stwo sztuk pięknych z wiadomościami literackiemi. Krasicki
zbierał wprawdzie obrazy i rysunki, jak kilku innych w XVIII
wieku, ale w dziełach jego amatorstwo to nie pozostawiło
głębszych śladów. Potocki nie tylko gromadził dzieła sztuki
w galeryi wilanowskiej, lecz przełożył (co prawda stylem odej-
mującym entuzyastyczną siłę i świeżość oryginałowi) i po
swojemu dopełnił słynną książkę Winckelmanna: „O sztuce
u dawnych"; ogłoszono ten przekład w 4 tomach roku 1813do
1815 w Warszawie. Nie wywarła ona takiego wpływu, jak
w Niemczech, bo warunki cywilizacyjne były nie po temu.
Ludwik Osiński (t 1838) uchodzi powszechnie za
klasyka najczystszej wody, czciciela wyłącznego teoryi i twór-
czości francuskiej. Niezupełnie tak było w rzeczywistości.
Wielbił on poezyę grecką i rzymską, lecz nie był zaślepionym
jej chwalcą; uznawat postęp, przywiązał się do literatury fran-
cuskiej, której arcydzieła dramatyczne na język nasz przekła-
— 134 —
dał, lecz już w roku 1808, w mowie na cześć Franciszka Ksa-
werego Dmochowskiego, w Towarzystwie Przyjaciół Nauk wy-
powiedzianej, przyznawał, że „poeci angielscy, dalecy od na-
śladownictwa, pełni często oryginalnych obrazów, a w samych
zboczeniach z ubitego śladu wielcy i nieporównani, zdolni
byli pociągnąć do siebie całą moc żywego umysłu".
W Towarzystwie Ixów, które po wspólnych naradach da-
wało sprawozdania o sztukach teatralnych od roku 1814 do
1819, znane były odczyty Augusta Wilhelma Schlegla o litera-
turze dramatycznej, a chociaż Osiński do towarzystwa tego,
jako dyrektor teatru, nie należał, mógł się przecie zarówno
z rozmowy, jak z recenzyj, dowiedzieć o tych odczytach, po-
znał je i w prelekcyach swoich o literaturze powszechnej, mie-
wanych w uniwersytecie warszawskim od roku 1819 do 1831,
bardzo dużo z nich, i to jawnie, wymieniając nazwisko autora,
korzystał.
Jakkolwiek szanował prawidła, ale tak samo, jak inni nasi
teoretycy, „płonnem" nazywał ich zachowanie bez daru twór-
czego. „Sztuka bez geniuszu — mówił — nie wyda znako-
mitych utworów, lecz geniusz nie może się obejść bez pomo-
cy sztuki, bo ona sama dziełom jego ostateczne znamię do-
skonałości nadaje". Za dowód tego twierdzenia „najjawniej-
szy" uważa Szekspira. Podziwia jego geniusz, szeroko się
rozwodzi nad celniejszymi jego utworami, lecz twierdzi, że,
gdyby Szekspir znał sztukę, „doskonałość byłaby niewątpli-
wym jego udziałem".
Występował też przeciwko mniemaniu Jana Śniadeckie-
go (nie wzmiankując go imiennie), jakoby dzieła Szekspira
były „szkołą potworów i dziwactw", a ostateczną swą ocenę
formułował bardzo przychylnie, jak na zwolennika klasycyzmu
francuskiego, przychylniej, niżeli Wolter: „Szekspir, porówna-
ny z czasem, w którym żył, zadziwia; czytany obok hiszpań-
skich pisarzów, jest nadzwyczajnym człowiekiem; oceniony
obok Kornela, nie utracą wzniosłości geniuszu".
Nie był to zatem tak zakamieniały w raz przyjętych po-
glądach umysł, jak jego przyjaciel Kajetan Koźmian, robił
— 135 —
ustępstwa na rzecz nowych myśli; trudnoż go winić, że nie
przyjął ich całkowicie. Pisał pięknie, nieraz dowcipnie; jego
krytyka tragedyi „Gliński" Wężyka dziśby jeszcze mogła być
powtórzona bez zmiany wyrazów, gdyby sztukę tę na scenie
wznowiono.
W swoich poglądach na literaturę powszechną oryginal-
nym nie był; korzystał najwięcej z „Liceum" La Harpe'a, czę-
sto powoływał się na Hugona Blaira, znał Sismondego, a kry-
tycy włoscy nie byli mu obcy ').
.Euzebiusz Słowacki (f 1814) najlepiej ze wszystkich
naszych krytyków pseudo-klasycznych znał literaturę staropol-
ską i najwięcej pozostawił rozbiorów pisarzy z owej epoki; nie
były to co prawda krytyki systematyczne, raczej uwagi, czy-
nione mimochodem przy czytaniu; autor baczył pilnie na ję-
zyk, styl, figury retoryczne, lecz nie zaniedbywał bynajmniej
strony wewnętrznej dzieła, spełniał w rzeczywistości to, co Po-
tocki teoretycznie innym zalecał. Znał on także teorye este-
tyczne Niemców (mianowicie Sulzera i Eschenburga) i nieje-
dną z nich myśl przeniósł do swoich pism i wykładów w uni-
wersytecie wileńskim.
On to, idąc może w ślad za Karpińskim i Woroniczem, po-
łożył nacisk na znaczenie uczucia, połączonego z imaginacyą,
chociaż bynajmniej nie odrzucał rozwagi i rozsądku. On po-
dobno pierwszy u nas opisał „widzenia" poetyckie (halucy-
nacye), mówiąc o geniuszu: „Wszystko, co go otacza, moc-
niejsze na nim czyni wrażenie, wszystko go zapala i unosi.
Gdy się czem zatrudnia, nie przypomina sobie rzeczy, ale je
widzi; nie przestaje na ich widzeniu, ale się niemi wzrusza
i zachwyca; wpośród milczenia i osobności swego mieszkania
widzi wesołe i kwieciste pola, bujnym plonem okryte, albo
posępne i głuche pustynie, czarne skały i niebu grożące góry;
') Zob. T. Grabowski: „Ludwik Osiński i ówczesna krytyka lite
racka" (Kraków, 1901). Autor jest zbyt surowym, a nawet niesprawiedli-
wym względem Osińskiego.
— 136 —
słyszy przyjemne ptaków śpiewania, albo zachwycającą har-
monię niebieskiej muzyki, lub świst przeraźliwy wichrów,
grzmoty piorunów i ryczenia morskich bałwanów. Imagina-
cya człowieka pospolitego wystawia mu wprawdzie te wszyst-
kie obrazy, ale geniusz tylko widzi je odbijające się w głębi
swej duszy, cieszy się nimi, trwoży, weseli albo zasmuca".
Słowacki też pierwszy u nas użył słowa „wzór idealny", czyli
jak my dziś mówimy o ideale piękna, który się dawniej pod
nazwą „doskonałości" albo „wzoru my sinego" ukrywał.
Uznawał „smak", uznawał jego prawidła, ależ i zago-
rzali nawet romantycy mówili przecie o poczuciu i „zasadach"
piękna. Zapewne jest różnica w użyciu odmiennych wyra-
zów, lecz gruntu rzeczy to nie zmienia. Smak, według Sło-
wackiego, jest „uczuciem wewnętrznem, obudzonem przez
działanie zmysłów, którego zaród w nas się może i powinien
doskonalić przez ćwiczenie, naukę i nałóg porównywania; jest
władzą duszy, złożoną z imaginacyi i rozwagi. Smak bo-
wiem nietylko się przywiązuje i odstręcza od dzieł sztuki dla
tych własności, które się rzeczywiście w nich znajdują, ale
nadto czuje te, które z niemi imaginacya połączą. Składa
się jeszcze z rozwagi; bo chociaż sąd jego jest szybki i prawie
jednoczesny ze zmysłowem pojęciem, niepodobna jednak, aby
go krótka nie poprzedziła rozwaga".
Co jeszcze osobliwsza, Słowacki pod wpływem estety-
ków niemieckich, był blizkim hasła sztuka dla sztuki; nie wy-
głosił go, bo go praktyczna polska natura powstrzymała; ale
w określeniu piękna poszedł za niem całkowicie, gdy mówił:
„pięknem jest to, co się nam podoba przez swój kształt, postać
i własności bądź zewnętrzne, bądź wewnętrzne, chociażby
przedmiot nie miał w sobie nic takiego, coby go w innych
względach pożytecznym czynić mogło i choćby nam prócz
wewnętrznego ukontentowania żadnej innej nie obiecywał ko-
rzyści".
W określeniu znamion krytyki powtórzył Słowacki za
Szymanowskim znane już nam trzy właściwości „smaku",
uwydatniając atoli pierwiastek indywidualny: bo, jak powia-
— 137 —
da, „krytyka, która za prawo bierze mniemania i przykład dru-
gich, prowadzi nas do uwielbienia nie tego, co jest prawdzi-
wie godnem, ale tego, co jest nowem i wziętem"; krytyk więc
musi mieć w sobie samym „pewne i nieomylne prawidło", to
jest smak wyrobiony.
Z tego przeglądu krytyki pseudo - klasycznej widzieć
można, jak ona powoli dochodziła do coraz wyraźniejszego
uświadomienia głównych czynników twórczości: uczucia, wy-
obraźni i nastroju indywidualnego. Mówiąc wciąż o prawi-
dłach, usuwała kolejno ich podstawy, zawarte w stężałych
i przestarzałych już przepisach.
III.
Kazimierz Brodziński.
Pierwsza faza sporu o klasyczność i romantyczność.
Książki pani Stael, zwłaszcza dzieło „O Niemczech"
(1813 r.), zaznajamiając ogół europejski z nową literaturą nie-
miecką, silnie oddziałały i na pojęcia nasze. Pobudzony
i ośmielony przez nią, Kazimierz Brodziński (t 1835)
złożył wynik swoich rozmyślań, zasilonych czytaniem głównie
autorów niemieckich, w słynnej rozprawie „O klasyczności
i romantyczności" (r. 1818 w „Pamiętniku Warszawskim" l).
Stwierdził on, idąc za Herderem, że „poezya jest zwiercia-
dłem każdego wieka i narodu, stosownie jak każdy pod in-
nem niebem odmiennych jest obyczajów, różne ma wyobra-
żenia o Bogu i wielorako rządzony bywa". Stąd miał i mieć
musiał uznanie dla każdej oryginalnej literatury, a więc i dla
niemieckiej „romantycznej", ale nie mógł być wcale aposto-
łem tego niemieckiego romantyzmu, gdyżby się to sprzeciwia-
x) Szczegółową ocenę tej rozprawy podałem w zarysie o Bro-
dzińskim. Zob. „Studya i szkice", 1886, t. II, str. 134 — 140.
— 138 -
ło przyjętej przezeń, a słusznej zasadzie; z jego stanowiska
wypłynąć mogło tylko hasło bardzo rozumne, które na zawsze
utrwali jego pamięć w literaturze naszej, hasło wymowne: „nie
bądźmy echem cudzoziemców".
Jako wychowaniec czasów pseudoklasycyzmu, cenił i on
przepisy, ale w większym jeszcze stopniu, niż inni, geniuszo-
wi pozwalał je przekraczać, a zachowanie samych prawideł
bez talentu uważał za rzecz czczą, bez wartości. Stąd wypły-
nęła jego oględna, co prawda, krytyka poezyi francuskiej, roz-
winiętej, jak powiadał, przez sztukę, a nie przez naturę. Roz-
hukania namiętności i wyobraźni nie cierpiał, bo to było prze-
ciwne jego usposobieniu, które przenosił na usposobienie ca-
łego narodu; dlatego zalecał i w poezyi polskiej uczucia ła-
godne, imaginacyę swobodną, nie zaś przerażającą. Pieśni
ludu podawał za „źródło najpiękniejszej poezyi, z którego
czerpali wszyscy prawdziwie wielcy poeci".
Swoje najserdeczniejsze marzenia wypowiedział w „My-
ślach o dążeniu polskiej literatury", drukowanych roku 1820.
Nie waham się z tej rozprawy podać dłuższych wyjątków; one
bowiem najlepiej charakter Brodzińskiego, jako człowieka, pi-
sarza i krytyka odmalują.
Powinnością każdego pisarza — mówi on — jest „po-
znawać i zgłębiać przymioty i potrzeby swojego narodu, po-
znać, jakim jest, aby był takim, jakim być może i powinien, ży-
wić i posuwać, co dobre, wykrywać i tępić, co złe, oglądać się
na postęp i korzyści światła w postronnych narodach, mierzyć
je ze stopniem swojego kraju, zważać, co mu najpotrzebniej-
sze i najwłaściwsze, zgoła być uczniem i radcą swojego naro-
du, kochać go razem ojcowską i synowską miłością, a ta bę-
dzie jedynie niewyczerpanem źródłem, z którego natchnienie
czerpamy".
„Przy obecnem rozwinięciu oświaty, niepodobna już jak
dołączyć się do ogółu i razem nad osiągnieniem jednego celu
pracować. Płody dzisiejszych pisarzów są, jak małe strumy-
ki, które wyschną, zabłąkane w przestrzeni, jeżeli nie wpłyną
do innych, aby z nimi do jednego morza zdążyły; tam, cho-
— 139 —
ciąż równie, jak inne, z imieniem zaginą, ale w ogóle żyć
będą".
Jakiż to cel wspólny? Oto najściślejsze połączenie ze
sobą religii, filozofii, polityki i narodowości, tych „czterech
zasad szczęścia i godności ludzkiej", co były dotąd „tylko
elementami moralnego świata wzajem się burzącymi", bo „re-
ligia z narodowością żywiła przesądy i nienawiść dla reszty
ludów", jak u Rzymian; religia znów złączona z narodowo-
ścią i polityką, jak u Żydów, chroniła lud ten od zniszczenia,
nawet po utracie niezależności; ale ponieważ nie może się tam
przedrzeć „światło filozofii, ani postęp moralny innych naro-
dów", stan owego ludu „jest nieszczęśliwym, pogardy god-
nym i społeczeństwu szkodliwym"; wreszcie w XVIII wieku,
a zwłaszcza podczas rewolucyi francuskiej, „sprzeczności mię-
dzy religią, narodowością, filozofią i polityką" ściągnęły na
społeczeństwo skutki przerażające.
„Wszelka jednostronność rodzi przesądy i fanatyzm.
Wszelkie opinie, równie jak wszelkie kasty, sobie nieomyl-
ność lub udzielność przypisujące, są tyranami światła i ludzi.
Męski umysł, czyste serce i rozum spokojny... czynami, przy-
kładem i rozszerzaniem czystego światła zbliżą z czasem opi-
nie do siebie. Jawna i czysta emulacya narodów, wyznań,
stanów o moralne doskonalenie się, to jest najpewniejsza dro-
ga do szczęścia spólnego. Jest to marzenie, ale jeżelić
niem jest wszystko, kochajmy się przynajmniej w ma-
rzeniach najgodniejszych człowieka. Ileż się marzeń ziściło,
ile niepodobieństw powszechnerni się stało"!
Smuci Brodzińskiego brak zgodnej dążności w literatu-
rze ojczystej, więc chciałby spory zażegnać. „Gust francuski,
niemiecki, angielski, starożytny rozdziela wszystkich. Chcemy
narodowości, ale to jest dach, o którym wszyscy mówią,
a który się nigdzie w swojej postaci nie pokazuje... Sama
starożytność nie zbawi nas w literaturze, bo z duchem wieku
musimy postępować. Spory o gust klasyczny czyli romantycz-
ny na nic nieprzydatne; klasyczność chce starego rozumu, ro-
mantyczność, a raczej tegoczesna literatura, chce nowych wyo-
— 140 —
brażeń. Szanujmyż stary rozum, ale mu nie poświęcajmy te-
go, w czem dzieje oświecenia od Kwintyliana postąpiły... Nie
o to nam iść powinno, abyśmy licznymi skarbami biblioteki
uposażyli, ale o to, aby w rychły bieg poszły, aby wszyskich
potrzeb dosięgły, aby ich cząstka rąk ostatniego wyrobnika
dojść mogła. Nad tern, mówiąc wyraźnie, pracować mamy,
abyśmy się o jeden gust, o spólne dążenia z czasem ugodzić
mogli, aby społeczność porządne przynajmniej zakłady na-
stępnemu pokoleniu przekazać mogła... Myślmy jednako
(t. j. jednakowo) o sobie, dla siebie, po naszemu, a będziemy
oryginalnymi... Polacy, których napaści żadne obce brzegi
nie znały, których ziarno tylko znane po cudzych ziemiach, —
światło tylko na obcych dobywają narodach.,.
„Nie trzeba nam mnóstwa okazałych, albo zadziwiających
sprzętów przy gospodarstwie nauk, niech tylko będą narzę-
dzia najpotrzebniejsze. Nie życzyłbym nigdy narodowi mo-
jemu ani mnóstwa filozofów Grecyi, ani erudytów niemiec-
kich, ani wierszopisów paryskich; niech ma kiedyś imię jako
naród zamożny i moralnie wykształcony; mniejsza o to, cho-
ciaż jego uczeni nie będą zadziwiać postronnych... Nie ucze-
ni, ale skutek ich pracy jest rzeczą narodu. Są to górnicy, któ-
rzy ludowi nie znającemu pieczar, jakie przekopują, czyste
kruszce wynoszą. Sądzę, że, im nauki więcej wzrastają, tern
bardziej się ułatwiać i upowszechniać, a nie wikłać i utrudniać
powinny. Drzewo, ukryte w ziemi, rozpuszcza swoje korze-
nie, przedziera się w głąb ciemności, aby się wzmocniło, aby
soków nabrało, ale na jawie rozgałęzia samą piękność, owo-
ce i ochłodę. Czemuż się od tej myśli uwolnić nie mogę, że
przyjdą szczęśliwe czasy, iż te ogromne literackie fabryki kie-
dyś ustaną; że kiedyś szczęśliwy lud, osiągnąwszy z nich tę
ostatnią wynikłość: praktyczną mądrość, prostotę, miłość po-
koju i oszczędności, uwolni się od tego ogromu nauk, których
rozstajne drogi odrywają towarzystwu spółpracowników od
najpierwszych jego potrzeb, i lud raz niewieścim, drugi raz fa-
natycznym czynią.
„Wszystkie te ogromne księgi, komentarze, spekulacye fi-
lozoficzne, wszelkiego rodzaju spory uczone zaginą kiedyś
— 141 —
zaniedbane, jak owe zbroje rycerskie, których ogromowi teraz
się po starych zamkach dziwimy. Równie jak fizyczne, usta-
ną te umysłowe walki, lud w uspokojeniu wróci do przyzwoit-
szych mu zatrudnień i zabaw, czerstwość fizyczną i swobodę
moralną niosących, użyje owoców oświaty, nie znając jej ce-
ny nieprzepłaconej...
„Niechże dziś u nas filozofia, religia, polityka i narodo-
wość jednym tchnie duchem, jeden ma cel — posuwać naród
do rzetelnej oświaty. W takowem tylko zjednoczeniu tkwi
powaga, umiarkowanie i owoc najpewniejszy. W takowem
zjednoczeniu staniemy najprędzej, najprościejszą drogą u brze-
gu, do którego inne narody, dopiero wszystkie drogi oceanu
przemierzywszy i burze przetrwawszy, dojść mogły".
Jak z tych przytoczeń widnieje, Brodziński, sam będąc
spokojnego usposobienia, pragnął widzieć spokój i jedność
wśród innych. Utylitarystą w nauce i sztuce był większym,
niż Euzebiusz Słowacki. Indywidualizmu z jego pretensyami
zgoła nie uznawał, pragnął wszystkie jednostki zaprządz do
spólnej, zgodnej pracy, mając użytek ogółu na celu i ciche je-
go szczęście. Tak jest, ciche szczęście; ideał ten wyraził
w „dziecinnem" swojem, jak je sam nazwał, marzeniu, wyrze-
czonem następnemi słowy: „Ten naród będzie kiedyś szczęśli-
wy, który ani okropności tragicznej, ani satyry, ani heroizmu,
ani zbrodni nie będzie widział na scenie, gdzie cnoty domo-
we, dziecinne igraszki, śmieszność nieporozumień, powszech-
na ludziom niedoskonałość, błędy wieku ludzkiego i nałogi
pędzlem dziecinnej, wesołej prostoty malowane będą, kiedy
ludzie powtarzać będą śmieszności dobrych ludzi, jak rodzina
i poufali przyjaciele malują sobie nawzajem niewinne nałogi,
lub smutne i wesołe zdarzenia".
Kiedy takie poglądy wygłaszał w Warszawie serdeczny
Brodziński, w uniwersytecie wileńskim suchy, lecz dowcipny
Leon Borowski (| 1846), którego słuchaczem był Adam
Mickiewicz, rozwijał swoje „Uwagi nad poezyą i wymową pod
względem ich podobieństwa i różnicy" (1820). Jego zdaniem,
poezya i wymowa mają w stanie natury niezaprzeczone z so-
— 142 —
bą podobieńsrwo; w stanie sztuki zaś rozdziela je coraz więk-
sza różnica w miarę postępowego doskonalenia się ludzkości.
Zgodnie z poglądami, przypisującymi warunkom rasowym,
klimatycznym i historycznym ogromny wpływ na rozwój lite-
ratury, Borowski przebiegł dzieje poezyi i wymowy u rozmai-
tych narodów starożytnych i nowożytnych. W obrazie litera-
tury nowożytnej poszedł nietylko co do planu, ale i co do
szczegółów za dziełem niemieckiego uczonego Bouterweka
(Geschichte der Poesie und Beredsamkeit). Poezyę francu-
ską potępił daleko ostrzej, niż Brodziński; powiedział po pro-
stu, że Francya nie wydała wcale prawdziwego poety, gdyż
„zbyt geometryczny porządek myśli i wyobrażeń uwięził swo-
bodne skrzydła imaginacyi, ograniczył bystrość natchnienia
i zniósł panowanie myśli nad mową".
Tym sposobem poezya i proza ujrzały we Francyi wy-
tknięty sobie podobny zawód: „obie w postępie swoim za-
równo stały się jasne, obie poprawne, obie pełne smaku; lecz
poezya utraciła właściwe sobie prawa, mianowicie prawo wła-
dania mową podług potrzeby i woli, czego ona tern szczęśli-
wiej używa, im wyższe i niezwyczajniejsze są krainy, w które
się imaginacya i czułość unosi".
W dopełnieniu tego wyroku występował Borowski prze-
ciw potępieniu, rzuconemu przez jednostronnych krytyków
francuskich na poezyę hiszpańską i angielską, Poezyi pol-
skiej, wbrew Brodzińskiemu, odmówił cechy narodowości,
wykazując wpływy obce, pod jakimi się ona w ciągu wieków
kształciła. W radach na przyszłość jest bardzo podobny do
Brodzińskiego: nie trzymać się ślepo smaku francuskiego, ko-
rzystać, za przykładem Jana z Czarnolasu, ze wzorów starożyt-
nych, nie bawić się na podobieństwo romantyków „oburza-
niem imaginacyi i czułości", wystawianiem okropnych zbrodni
albo straszeniem obrazami duchów i upiorów, a natomiast
zwrócić się do pieśni gminnych własnego narodu.
Tak to Brodziński i Borowski, nie będąc wcale apostoła-
mi romantyzmu, uprzątali jednak przed nim zawady, wykazu-
jąc jednostronność smaku francuskiego i zalecając zwrot do
— 143 —
twórczości ludu, dla nadania poezyi polskiej cech narodowych.
Obaj uznawali przepisy sztuki, lecz nie byli ślepymi ich hoł-
downikami.
W obronie przepisów Arystotelesa, Horacego, Boala
i Dmochowskiego powstał matematyk i astronom z zawodu,
mąż skądinąd rozumny i wielce dla oświaty naszej zasłużony,
lecz wróg metafizyki i poezyi niemieckiej, Jan Śniadecki
(t 1830). Przyzwyczajony do ścisłych wywodów w ulubio-
nych naukach swoich, rad był znaleźć podobne w zasadach
poezyi i krytyki estetycznej.
Zdawało mu się, że je ustalił raz na zawsze Horacy
w sławnym „Liście do Pizonów", i że, jeżeli kiedy wynalezio-
ne zostaną jakie nowe prawidła, to one nie będą mogły być
przeciwne podanym przez poetę rzymskiego. Romantycy nie
wynaleźli nic nowego, wprowadzając na scenę „schadzki cza-
rownic, ich gusła i wieszczby, duchów chodzących i upiorów,
rozmowy dyabłów i aniołów". Toć przecie „wszystkie baby
wiedzą dawno o tych pięknościach i mówią o nich ze śmie-
chem pogardy". „Te niedorzeczności i brednie — dodawał
Śniadecki — przywołane z wieków grubiaristwa, łatwowierno-
ści i zabobonu, mogąż bawić i uczyć w XVIII i XIX wieku nie
tylko ludzi dobrze wychowanych, ale nawet nieokrzesane po-
spólstwo"?
Romantycy gardzą rozsądkiem, lecz niesłusznie, bo
„śmiałe przedsięwzięcia mogą się udać bez rozsądku,1 ale się
bez niego utrzymać, ani wielkich i dobroczynnych skutków
wydać nie mogą". W literaturze „nierozsądna piękność albo
jest przemijającą i znikomą, albo żadną; jest to błyskotka, któ-
ra nas swoją nowością albo pozornością wtedy tylko uwodzi,
póki jej rozsądek nie rozproszy i nie zgasi". Ze wszystkich
potęg ducha ludzkiego „imaginacya jest najdzielniejszą, ale
też, bez wędzidła, najniebezpieczniejszą i najszkodliwszą:
wszystkie wymysły bezbożności, wszystkie sprosności zabo-
bonu w fałszywych religiach, wszystkie dziwactwa i niedo-
rzeczności w filozofii — są to dzieła rozpasanej imaginacyi".
Stąd wniosek: „radzić ludziom na sztukę pisania imaginacya
— 144 —
rozpasaną, bez wodzy i prawidła, prawie na jedno wychodzi,
co przepisywać rozpuszczone namiętności za prawidło życia
moralnego i zrobić świat tak umysłowy, jak towarzyski polem
burzy, gwałtów i spustoszenia". A więc „uciekajmy od ro-
mantyczności, jako od szkoły zdrady i zarazy"!
Tak wołał Śniadecki w rozprawie „O pismach klasycz-
nych i romantycznych", ogłoszonej roku 1819 z powodu
poglądów Brodzińskiego, którego posądzał o zbyt wielką dla
romantyków niemieckich względność. Atoli w czasie, kiedy
się ta rozprawa drukowała, w „Dzienniku Wileńskim", dawał
„Pamiętnik Warszawski" miejsce artykułom, dopominającym
się o prawo tworzenia rzeczy nowych.
Bezimienny autor rozprawy „O potrzebie i zamiarach
krytyki sztuk pięknych" Pam. Warsz., 1819, styczeń) wyraź-
nie i dobitnie oddał pierwsze miejsce rozbiorowi treści, przed-
miotu dzieła, w drugim dopiero rzędzie stawiając wykonanie.
Rozróżnia trzy rodzaje krytyków: „Jednego zajmuje to tylko,
co właściwie do samej sztuki należy; rozważa zatem, jakich
użyto sposobów do wystawienia rzeczy i jak dalece przepisy
teoryi są zachowane. Inny, oprócz samej sztuki, patrzy je-
szcze na zamiar dzieła; ocenia jego smak i wartość wewnętrz-
ną, a uważając je tak, jak jest teraz, porównywa z takiem, ja-
kieby zgodnie z naturą swoją być powinno, oznacza stopień
doskonałości, odkrywając w dziele to, co jest dobre i złe,
i umie na wszystko przywieść dostateczne powody. Inny je-
szcze uważa dzieło tylko podług pierwszego wrażenia, jakie
sprawiło.
„W pierwszym razie postrzegacz jest tylko sztukmistrzem,
który przez długie ćwiczenie się w sztuce oswoił się z jej pra-
widłami i nabył umiejętności wydoskonalenia mechanizmu dzie-
ła. Drugi jest znawcą, który obok żywego uczucia przedmio-
tów, na niego działających, ma jeszcze smak, długiem wy-
kształcony doświadczeniem, i umie zgłębiać naturę i istotę
dzieła. Trzeci jest tylko miłośnikiem, który jest zdolny dość
żywo uczuć przedmioty w dziele wystawione".
— 145 —
Pierwszy i trzeci rodzaj krytyki poddaje autor ocenie su-
rowej. Mistrz, choćby doskonały, nie zawsze może być do-
brym sędzią dzieła, gdyż bywa jednostronnym i uznaje za do-
bre to tylko, w czem sam celuje. Miłośnik chwali lub gani to,
co się jemu podobało lub nie podobało: „taki sposób kryty-
kowania, jeżeli nie jest szkodliwy, to przynajmniej dla pięk-
nych sztuk bezużyteczny, tę tylko przynosi korzyść, że chcący
krytykować dowiedzie, iż umiał uczuć to pierwsze wrażenie,
które na nim sprawiła rzecz, chociaż się nad nią nie zastano-
wił; i gdyby ta była tylko zasada dla krytyki, musielibyśmy
przypuścić tyle oddzielnych przepisów doskonałości dzieł
i dobrego smaku, ilu jest pojedynczych widzów, słuchaczów
i czytelników..."
A więc tylko prawdziwy znawca, zarówno z treścią, jak
i ze sposobem wykonywania dzieł sztuki spoufalony, może
być właściwym ich sędzią. Zalety jego tak opisuje: „Praw-
dziwa wiadomość znawcy gruntuje się na pojęciu istoty i za-
miaru pięknych sztuk wogóle. Prawdziwy, znawca nie sądzi
o dziele, jako o rzeczy, która tylko zabawić i przyjemność
sprawić, albo wykonaniem swojem zadziwić powinna; ale je
uważa jako przedmiot, na pewne cele przeznaczony, dlatego
sądzi o jego duchu, oznacza stopień użyteczności, rozważa,
czyli się stosuje do czasu i miejsca, jakie skutki działać może
i powinno; a znając smak różnych czasów i narodów, umie
rozróżnić w dziele, co ogólnym [t. j. powszechnym] uczuciom,
a co tylko przemijającym obyczajom przypisać należy; słowem
znawca pięknych dzieł powinien być znawcą ludzi i obycza-
jów i dlatego, rozróżniając stopnie piękności i doskonałości,
nie o wszystkiem podług jednego prawidła sądzi, a zważając
w każdem dziele naprzód na ducha i siłę wyobrażeń,
nie nazwie dzieła doskonałem dlatego tylko, żewniem wszyst-
kie przepisy sztuki są zachowane, ale rozważy jeszcze, na jaki
użytek dzieło to służyć może i powinno. Jeżeli taki znawca
ma jeszcze wiadomości przepisów sztuki tak, że mu tylko
zbywa na zręczności ich wykonania, ażeby sam mógł być
twórcą dzieła; natenczas będzie właściwym sędzią tego, co do
Dzieje krytyki literackiej w Polsce. '10
— 146 —
doskonałości dzieła należy. Taki krytyk, jako znawca, sądzi
o istotnej wartości dzieła, a oprócz tego wie, jakimi sposoba-
mi, twórca jego cele swoje otrzymał; zna wszystkie środki wy-
doskonalenia dzieła, odkrywa najbliższe przyczyny jego nie-
dokładności, i nie są mu tajne trudności wykonania; dlatego,
wykazując uchybienia, podaje oraz sposoby, przez któreby
złemu zaradzić można... Wogóle, gdy każde dzieło do pew-
nego celu zmierzać powinno, pierwszą miarą ocenienia jego
wartości będzie skutek, jaki na umysłach sprawuje, a gdy au-
tor i sztukmistrz, zajęty wykonaniem samego dzieła, nie dość
ma czasu, a częstokroć przywiązany do jednej części, nie dość
jest usposobiony do ogólniejszej rozwagi: natenczas krytyk,
skoro tylko ma geniusz mistrza, nie trudniąc się samem wy-
konaniem, większą ma sposobność sięgania dalej, aniżeli sam
autor; i wątpić nie można, że taki postrzegacz właściwym jest
sędzią pięknych sztuk, a krytyka jego nie może być bezpoży-
teczną".
Ta tyle uwag rozumnych zawierająca rozprawa, z której
kilka poglądów do dziś dnia nie straciło swojej doniosłości
tak, żeje śmiało wobec „impresyonistów" i „subjektywistów"
w krytyce powtórzyć można, nie zwróciła, jak się zdaje,
w swoim czasie należytej na siebie uwagi; nie wywołała dys-
kusyi, któraby mogła wpłynąć na oswobodzenie się od uci-
sku „prawideł", na ocenę dzieł literackich w związku ze sta-,
nem społecznym, którego one są wyrazem, wreszcie na roz-
szerzenie widnokręgu sądów o pięknie przez porównywanie
różnych literatur. Mimo przestrogi Brodzińskiego liczono
wciąż na cudzoziemców i w sprawie reformy „smaku". Sam
„Pamiętnik Warszawski" musiał dawać gościnę głosom
obcym.
„Uwieńczoną" rozprawę Villemain'a (1790 f 1870)
„O korzyściach i nieprzyzwoitościach krytyki" przełożył, ha-
niebnie co prawda, Jan Nowicki i odczytał ją na posiedzeniu
Towarzystwa Naukowego Krakowskiego 15 marca 1820 roku
(druk. -Pamiętniku Warsz. 1820 r., sierpień). W niej, obok
wymagania od dobrego krytyka miłości przedmiotu, bezstron-
— 147 —
ności, dobrego smaku („stronnictwo i namiętność są udziałem
tylko złego smaku"), obok potępienia właściwości, tamtym
przeciwnych, można było posłyszeć radę z naciskiem wypo-
wiedzianą, żeby smak jednego narodu nie stawał
się wyrocznią dla krytyka. Villemain za grunt do-
brego smaku poczytywał oczywiście utwory starożytnych Gre-
ków i Rzymian, ale w rozbiorze utworów nowszych zalecał
bacznie rozważać stan obyczajów i oświecenia, które nas zbli-
żają do starożytności lub od niej oddalają. „Otóż smak
wzorowy — wołał — niech będzie mądry bez bojaźliwości,
dokładny bez ograniczenia, niech przebiegnie szkoły mniej
czyste niektórych obcych narodów dla oswojenia się z nowe-
mi wyobrażeniami, dla wzmocnienia swych mniemań albo
otrząśnienia się z przesądów; niech próbuje, że tak rzekę,
swych zasad na wielkiej rozmaitości przedmiotów, — przez to
lepiej pozna ich trafność; a wyszedłszy z pewnej dzikiej trwoż-
liwości, nie będzie się oburzał na to, co mu się zdaje być
nowem, niesłychanem, nieużywanem, zbliży się do tego,
a czasem potrafi się dziwić".
Villemain pisząc to, nie był jeszcze tym umysłem, co
w roku 1828 miał rozpocząć głośny swój kurs „Literatury
francuskiej w XVIII wieku", gdzie czynnikowi biograficznemu
oraz porównawczym zestawieniom z literaturami obcemi (mia-
nowicie z angielską) tyle dawszy miejsca, uczynił ważny krok
w rozwoju krytyki literackiej; ale już i w rozprawie owej od-
rzucił bałwochwalczą cześć dla „prawideł", wytknął słabe stro-
ny krytyki La Harpe'a (brak śmiałości i głębokości, brak
wniknięcia w duszę człowieka, nieuwzględnianie historyi
w objaśnianiu zjawisk literackich i t. p.), domagał się od kry-
tyka pewnego „twórczego talentu".
Takie i tym podobne uwagi zachwiewały wyobrażeniami
nawet zwolenników klasycyzmu, którzy dla uratowania samej
nazwy zaczęli dowodzić, że przecież klasycyzm znaczy „do-
skonałość", że się go więc obawiać nie można, i wołali, jak
H. Kaliński (w „Astrei" r. 1821): „I któż każe trzymać się śle-
po martwych przepisów? Któż każe z Arystotelesem, Hora-
cym lub Boalem w ręku, ważyć na szali szkodliwości-), czyli ta
— 148 —
lub owa scena wrażenie na sercu i duszy czynić powinna? Kto
z prawdziwych znawców sztuki utrzymywać może, że staro-
żytne jedynie przedmioty obrabiać należy; że form dawnych
udoskonalać i nowych, ale i przedmiotowi właściwych, ale na
powszechnej zasadzie rozsądku opartych form tworzyć nie
wolno"?
Zabrał znowu głos Brodziński (w styczniowym zesz.
„Pam. Warsz." nar. 1822) i w „Listach o literaturze" (Siecie-
cha do Żelisława i Żelisława do Sieciecha) usiłował swój po-
jednawczy sposób widzenia przeprowadzić. Wyznając otwar-
cie, że nie jest stronnikiem ani klasyków, ani romantyków,
występował przeciwko ślepemu naśladownictwu, rozkoszował
się utworami istotnie wielkich poetów dawnych i nowych, za-
lecał rodzimy pierwiastek, wzmożony twórczością ludową ca-
łej Słowiańszczyzny.
„Jeżeli naród który — czytamy tu — ślepo przejmuje
obyczaje drugiego, gdy go we wszystkiem naśladować prag-
nie, gdy nawet wszystkie prawa jego bez zastosowania żyw-
cem przejmuje: wtenczas ledwo jest narodem. Gdy poezya
jego, w rzeczy i w formie naśladowcza, tylko, jak pupka, za
swoją ochmistrzynią postępuje, nie jest jeszcze prawdziwą,
narodową i czerstwą, ale szkolną poezyą. Jak są główne
i powszechne prawidła moralności i rządu, których się wszyst-
kie oświeceńsze narody trzymają; tak są jedne, ogólne i nie-
zmienne prawidła poezyi i smaku. Jak każdy naród, tak każ-
da poezya ma przytem coś miejscowego i sobie
właściwego... Jakim jest wiek i naród, takim i poezya... Jak
Niemcy i Anglicy zawiedli się, chcąc naśladować gust, lekkość
i elegancyę Francuzów; tak Francuzi staną się niewłaściwymi
naśladowcami, jeżeli nie Rasyn i Molier, ale Szekspir i By-
ron będzie ich ubóstwieniem".
Jakaż dla poezyi polskiej najwłaściwsza droga? „Bał-
bym się — powiada Brodziński — o los poezyi naszej, gdy-
byśmy, dotąd za Francuzami postępując, mieli znowu do no-
wej szkoły dopiero za nimi zboczyć. Gust i obyczaje wie-
ków średnich w krajach południowych więcej nam są obce, ni-
— 149 —
żeli dawni Rzymianie i Grecy. Dlatego, ażebyśmy z obudwu
stron naśladownictwem zagrożeni nie byli, czy nie lepiejby
było tak, jak się germańskie narody do dawnych swoich wie-
ków wróciły, szukać nam źródła w dziejach niezliczonych ple-
mion słowiańskich? Ich gust i obyczaje odrębne, ich język
w ozdobach poetycznych równy starożytnym, ich. wieki hero-
iczne tyle podobne do wieków bohaterskich Homera, wszyst-
ko to jest źródłem prawdziwej poezyi. Jest to moje marzenie
i niejakie poczucie o naszej literaturze, którego skutku nie tak
się rychło spodziewam".
Czytając powyższe słowa o poezyi słowiańskiej, trzeba
pamiętać, że oprócz samego zwrotu do rodzimości, podnoszo-
nego już przez Woronicza, a następnie przez Zoryana Dołęgę
Chodakowskiego i Krystyna Lacha - Szyrmę, oddziałała na
Brodzińskiego rozgłośna sława pieśni serbskich, ogłoszonych
przez Karadzicza, oraz rzekomych zabytków staroczeskich
(rękopismu Królodworskiego i Zielonogórskiego), wydanych
przez Hankę.
Co do formy artystycznej Brodziński wyśmiewał teraz
swobodniej ciasnotę reguł francuskich, ale wzory nieśmiertel-
ne sztuki widział w tworach Greków i Rzymian, jak nie mniej
i nowszych poetów, rzetelnie wielkich. „Zadość uczynić —
mówił — i rozsądkowi i imaginacyi nie jest rzeczą niepodob-.
ną, i owszem, to połączenie dopiero stanowi doskonałość...
Dlaczegożby trudno było do nowych pomysłów użyć starożyt-
nych i wiekami zatwierdzonych prawideł, albo im właściwych
tajemnic sztuki?... Przecież, gdy niezawsze niewolnicze do-
pełnienie przepisów rozsądek oznacza; gdy geniusz sam utwo-
rzył pierwsze prawidła i nowe utworzyć jest w stanie: wolę
zawsze, gdyby mi przyszło wybierać, gdy człowiek pisze dla
człowieka, niżeli gdy trwożliwy poeta dla krytyków pracuje...
Boli mnie, gdy cokolwiek smaku oraz łatwa znajomość prawi-
deł chce sobie obok zimnej mierności przypisywać wyższość
i z pogardą mówić o geniuszach, które nowe tajemnice natury
i serca ludzkiego wyśledziły i tylko szkoły naszych krytyków
nie znały".
— 150 —
Ostatecznie sądził, że poezya nasza, chociaż się odświe-
ży co do treści, w formie nie zapomni prawdziwego klasycyz-
mu (t. j. starożytnego): „Aby być poetą, nietylko potrzeba
znać wzory poezyi i krytykę, ale zgłębić obyczaje i charakter
narodu i człowieka w szczególności". Spory literackie o kla-
sycyzm i romantyzm powinny nas przekonać, iż „porówny-
wanie literatury różnego smaku do naszego własnego
nas wróci: nie porzucimy Jowisza i Amorka, abyśmy się
upiorów i czarownic chwycili, abyśmy nieszczęśliwy
feudalizm opiewali; ale daj Boże, abyśmy przez zgłębienie
dziejów naszych i poznanie istoty poezyi, do dawnej, Grekom
podobnej, prostoty i smaku wrócili".
' Przewidywania Brodzińskiego nie spełniły się. W tym
samym roku 1822, kiedy te Listy drukował, wyszedł pierwszy
tom poezyj Mickiewicza, pełen upiorów, duchów i czarno-
księstwa.
IV.
Adam Mickiewicz.
Mickiewicz wystąpił otwarcie pod sztandarem roman-
tyzmu, ale zanadto miał dzielności umysłu i zanadto cenił
piękno utworów grecko-rzymskich, by chciał popierać te krań-
cowe teorye, jakie się w szkole romantycznej niemieckiej Tie-
cka. wyrobiły. On poszedł tym samym torem, co wielcy twór-
cy nowożytnej poezyi niemieckiej, Goethe i Schiller, ceniący
zarówno harmonijny umiar w twórczości starożytnych, jak po-
waby fantazyi i wybujałej uczuciowości u poetów średnio-
wiecznych.
W przedmowie do pierwszego tomiku „Poezyj" swoich
(r. 1822 w Wilnie) nie poszedł on dalej w potępieniu smaku
francuskiego nad swego profesora, Borowskiego; plastyczniej
tylko, niż on, wyraził swoje zdanie, mówiąc: „Strój francuski
zbyt jest prosty i jednostajny; zarówno służy bohaterom, rad-
— 151 —
com stanu i tancerzom, drobnemi tylko rozróżniony ozdóbka-
mi. Do zatrudnień życia towarzyskiego najstosowniejszy
i dlatego powszechnie przyjęty, sztukmistrzom wszakże oka-
zał się niewygodnym. Artyści dramatyczni i mówcy w ubio-
rze francuskim muszą swoje poruszenia i akcyę zewnętrzną
bardzo miarkować, gdyż każdy giest gwałtowniejszy, drape-
ryą nie zgładzony, wyda się zbyt ostrym i rażącym. Rzeźbiarz
i malarz nie śmie posągu lub obrazu po francusku ustroić;
wszelka albowiem piękność składu i proporcyi ciała pod tym
ubiorem zakryć się i zniknąć musi.
„Też same są właśnie przymioty i niedostatki mowy fran-
cuskiej; można w niej wydać każdą myśl i uczucie, byleby
niezbyt śmiałe i gwałtowne, gdyż dla niedostatku odmian
w składni i wyrażeniach wszelkie niepospolitości nadto ude-
rzają; poprawna i jasna w wykładzie umiejętności ścisłych,
w rozmowie potocznej łatwa i wygodna, a stąd upowszechnio-
na, jest znowu dla zbytniej regularności nadto niewolniczą
i zawsze jednostajną, czyli się nią rozum czy serce tłómaczy...
Pienia Greków ożywiał duch publiczny, romantyków — rycer-
ski, poetów Ludwika XIV-go — dworactwo. Pierwsi przema-
wiali do całego oświeconego narodu, drudzy do wojowników
i gminu, ostatni mieli na celu zabawę klasy oświeceńszej tyl-
ko. Grecy wykształcili mowę poetyczną do najwyższego
stopnia doskonałości; poeci romantyczni język nieokrzesany
zdobili śmiałą imaginacyą i gorącem uczuciem; francuska poe-
zya w zewnętrznych ozdobach wynękana, nie miała właściwe-
go stylu, była zawsze prozaiczną" '.
Uznając poezyę za wytwór ducha narodowego i czasu l)
Mickiewicz umiał oczywiście cenić jej objawy u wszystkich
(1822):
Wypowiedział to również poetycznie w wierszu „do Lelewela'
Człowieku, sługo wieczny! bo nie tylko zmysły
Ale i sądy twoje od drugich zawisły.
Pierś dziecinną ojcowskie napełniają czucia;
Gdyś młody, uciskają zwyczajów okucia.
— 152 —
narodów i we wszelkich epokach. Domagał się więc od kry-
tyki, ażeby unikała stronniczej natarczywości w wytykaniu
błędów sztuki jednego rodzaju, uwzględniając zawsze okolicz-
ności, wśród których dzieła powstały. Dla krytyków — pi-
sał — rozważających sztukę nietylko estetycznie, ale też hi-
storycznie, filozoficznie i moralnie, wszystkie rodzaje zarówno
uwagi godne będą: wszystkie są tworem ludzi, ze wszystkich
wyczytujemy charakter rozmaicie wykształconego umysłu
ludzkiego, a najwyraźniej z tych, które jedynie mają na celu
człowieka, malują jego obyczaje i uczucia".
Jeżeli tak jest, jeżeli wszystkie rodzaje poezyi są jedna-
kowo godne uwagi; to dlaczego Mickiewicz obrał sobie rodzaj
romantyczny, „zostający pod klątwą"? Na to daje nam od-
powiedź poeta, mówiąc, że w dzisiejszym stanie Europy utrzy-
mało się wiele opinij, odzywa się jeszcze wiele uczuć z cza-
sów rycerskich, średniowiecznych, kiedy romantyczność we
właściwem znaczeniu tego wyrazu panowała. Ażeby te ce-
chy, przekazane przez wieki średnie narodom nowożytnym
w spuściźnie, zniszczyć, potrzebaby wprzódy „zmienić cha-
rakter narodów", co jest niemożebnością; nie można zatem
przeczyć prawa spółczesnym poetom, by te cechy w dziełach
swoich ujawniali.
Czy przedmioty, wzięte z wyobrażeń i uczuć świata ro-
mantycznego, dają się szczęśliwie w poezyi nowożytnej trak-
tować? Przykłady wielu „wzorowych romantycznych sztuk-
mistrzów" świadczą wymownie, że rozstrzygnięcie tej kwestyi
twierdząco nie może ulegać wątpliwości by-najmniejszej.
Wprowadzanie dyabłów, upiorów i t. d. nie stanowi wcale za-
sadniczego znamienia romantyczności,i ci, którzy z tego jedy-
Nieraz myślisz, że zdanie urodziłeś z siebie,
A ono jest wyssane w macierzystym chlebie,
Albo niem nauczyciel poił ucho twoje,
Zawżdy część własnej duszy mieszając w napoje.
A tak, gdzie się obrócisz, z każdej wydasz stopy,
Żeś znad Niemna, żeś Polak, mieszkaniec Europy.
— 153 —
nie względu przeciwko niej występują, mają słuszność zupeł-
ną. Tylko niech nie utożsamiają wewnętrznych widzeń du-
szy, o których przecie już klasyk Słowacki tak pięknie pisał,
z gusłami bab, gdyż wówczas poeta odpowie „mędrcowi" ze
szkiełkiem w oku:
„Martwe znasz prawdy, nieznane dla ludu,
Widzisz świat w proszku, w każdej gwiazd iskierce,
Nie znasz prawd żywych, nie obaczysz cudu!
Miej serce i patrzą} w serce!...
i
„Łamanie prawideł" nie jest także znamieniem roman-
tyzmu. Wprawdzie chcący „podług ułamku poetyki Arysto-
telesa wyrokować o Homerze, Aryoście, Klopstocku, Szekspi-
rze, podobny będzie do sędziego, któryby podług praw Solo-
na albo XII tablic stanowił w sprawie Greka, Włocha, Niemca
i Anglika", — ale z tego nie wynika bynajmniej, iżby kryty-
ka sztuk pięknych nie miała „pewnych i stałych zasad".
Istnieją one niewątpliwie, tylko, jak w świecie moralnym są
jedne prawa wrodzone sumieniu każdego poczciwego człowie-
ka, w każdym czasie i narodzie; drugie, od prawodawców sto-
sownie do okoliczności stanowione, za zmianą ducha czasu
i obyczajów zmieniać się mogące: tak i w świecie imaginacyi
są istotne i przyrodzone sztuki prawidła, które instynkt poe-
tycki we wzorowych dziełach jakiegokolwiekbądź rodzaju za-
chować umie i powinien, kiedy dalsze przepisy krytyczne,
z uwag nad dziełami wyciągnione albo wyciągnąć się jeszcze
mające, ze zmianą usposobień umysłowych, a stąd i ze zmia-
ną charakteru dzieł sztuki, zmieniać się i miarkować muszą".
Otworzył więc u nas Mickiewicz rozległe szranki dla
wyobraźni i uczucia, lecz bynajmniej nie sądził, iżby one do
nieskończoności rozciągać się miały; poczucie harmonii
i wszechstronna rozwaga hamowały u niego rozpęd fantazyi.
To też pojęcia Mickiewicza o zadaniach krytyki są naj-
zupełniej zgodne z tym rozległym poglądem na warunki po-
wstania twórczości poetyckiej. Potępiał on stanowczo tę kry-
— 154 —
tykę „szkolną", której się zdawało, że nie potrzebuje żadnych
zgoła innych nauk i wiadomości, „oprócz dziesięciu kart Ary-
stotelesa i Poetyki Boala", i że może wyrokować „zuchwale"
o wszystkiem, co przypada lub nie do jej rozmiaru. Był nato-
miast zwolennikiem krytyki „historycznej", wytworzonej przez
teoretyków romantyzmu niemieckiego, a rozważającej dzieła
poetyckie „pod względem narodu, gdzie one wzięły początek,
czasu i okoliczności, wpływających na ich wzrost i dojrzewa-
nie", krytyki wreszcie, która, „oceniając talent pisarza według
łatwości, jakie znalazł, albo trudności, jakie zwalczył, nie sta-
wia wyroku, ale pisze his tory ę sztuki".
Te myśli wypowiedział Mickiewicz w nieskończonej roz-
prawie swojej: „Goethe i Byron", napisanej prawdopodobnie
w Moskwie roku 1826. Wiadomo, że w kilkadziesiąt lat po-
tem w takiż mniej więcej sposób określił zadanie krytyki este-
tycznej Hipolit Taine, znakomity twórca estetyki pozytywnej.
Oczywiście nie brał on tej myśli od Mickiewicza, lecz przyszła
mu ona z rozważania tego samego przedmiotu, t. j. dziejów
sztuki wogóle, a poezyi w szczególności. Widząc, jak w róż-
nych dobach rozwoju cywilizacyjnego panował smak estetycz-
ny odmienny, rozważając mianowicie przemianę, dokonaną
w pojęciach literackich i artystycznych przy końcu wieku
XVIII, doszli oni do tegoż samego przekonania, że wyrokować
„zarozumiale" o bezwzględnej wartości dzieł sztuki jest rze-
czą śmieszną,. a przynajmniej niewłaściwą; należy raczej wy-
jaśniać, dlaczego taki właśnie, a nie inny smak estetyczny pa-
nował w pewnej oznaczonej epoce, warunkując sobą powsta-
wanie dzieł sztuki.
Rozjaśnienie genezy dzieł sztuki poczytali oni i słusznie
za rzecz daleko ważniejszą i bardziej interesującą, aniżeli
ogłaszanie wyroku chwalącego czy potępiającego ten lub ów
utwór. Nie znaczyło to bynajmniej, iżby należało się wogóle
wyrzec wszelkiego zdania o wartości dzieł sztuki. Każda
epoka i każdy naród może sobie wytwarzać takie lub inne
w tej mierze zdanie, stosownie do swoich pojęć i potrzeb;
stąd mogą te same utwory, rozpatrywane z odmiennych pun-
— 155 —
któw widzenia, przedstawiać się rozmaicie różnym narodom
i różnym chwilom dziejowym; bo każde pokolenie ma prawo
rozpatrywać na nowo wszystko to, co mu przeszłość w dzie-
dzictwie pozostawiła. Są to oceny, że tak powiem utylitarne;
uprawnione niewątpliwie, ale nie jedyne; ocena zaś z histo-
rycznego stanowiska najlepiej spełni wielkie zadanie: zrozu-
mienia utworu danego.
Nie w tym jednym tylko punkcie zeszedł się nasz wieszcz
z wielkim teoretykiem francuskim, zupełnie od niego niezależ-
nie, bo znacznie wcześniej. Mamy jeszcze drugą do zazna-
czenia wspólność. U Taine'a wielką odgrywa rolę „zasadni-
cza" cecha pewnego pisarza, pewnej epoki, pewnego narodu.
I Mickiewicz był tego zdania (w odczycie „O duchu narodo-
wym"), że, „jak w człowieku indywidualnym wszystkich jego
działań, czy politycznych czy literackich, jest zasadą pewne
uczucie, które lud wyraża ogólnym znakiem, nazywającjedne-
go poczciwym, drugiego chciwym, trzeciego dumnym etc,
i z tego nazwiska, jeśli jest słusznie nadane, można najlepiej
wszystkie działania człowieka tłómaczyć; — tak i potrzeb
i dążeń narodowych jest zasadą pewna myśl, pewne po-
wszechne uczucie".
Póki trwa ta myśl, póki to uczucie ożywia wszystkich,
poty narody żyją i rosną. „Takiem uczuciem Rzymu było
ciągłe podbijanie świata, i, skoro interes jednego człowieka
położył granice rozwijaniu się tego uczucia, Rzym upadać za-
czął. Takiem uczuciem Turcyi była propaganda Koranu,
a w Rewolucyi francuskiej — propaganda rewolucyjna i woj-
na z monarchami; słusznie historyk jeden powiedział, że
„pierwsze układy z królem były symptomatem śmierci rewo-
lucyi".
Że od krytyki literackiej przeszliśmy aż do olbrzymich za-
gadnień cywilizacyjnych, rzecz to bardzo naturalna, gdy się
wspomina myśli wielkich mężów, gdyż oni nie potrafią się
zamknąć w szczupłych granicach zagadnień powszednich, lecz
orlim lotem wznoszą się na niedoścignione niemal okiem wy-
żyny. Mickiewicz należy do tych mężów całą istotą swoją,
— 156 —
umiejąc zawrzeć w kilku słowach treść, pobudzającą do myśle-
nia godzinami całemi. Rozumiał on znaczenie i wartość roz-
praw literackich, lecz łączył je z wielkiemi zagadnieniami du-
szy ludzkiej i świata całego; a zarówno w teoretycznych wy-
wodach swoich, jak i w twórczości poetyckiej pozostawił nam
karm posilną i zdrową, którą żywić się będą szeregi po-
koleń :).
Wystąpienie Mickiewicza w literaturze rozpoczęło nową
epokę rozwoju nietylko twórczości poetyckiej, ale umysłowo-
ści naszej wogóle. Jego wpływy i oddźwięki jego poglądów
znajdować będziemy wciąż w dalszym rozwoju krytyki literac-
kiej u nas.
Pierwsze zdania o poezyach Mickiewicza.
Grzymała. Dmochowski.
Wielkie utwory poetyckie stają się zazwyczaj powodem
wypowiadania nowych poglądów krytycznych. I u nas poe-
zye Mickiewicza wywołały ten skutek, ale nie od razu i w nie-
zbyt wielkiej obfitości. Zawzięci zwolennicy poetyki francu-
skiej patrzyli na świeżą twórczość lekceważąco, wypowiadali
swe zdania tylko poufnie w rozmowaeh lub listach; — umiarko-
wani, z początku po ukazaniu się pierwszego tomiku poezyj
Mickiewicza w roku 1822, milczeli z porady ostrożności; —
a krytyków śmiałych, w nowym duchu myślących, nie było
zgoła.
Rzeczą wielce zastanawiającą jest, że Brodziński, który
w roku 1822 i 1823 był jednym z redaktorów „Pamiętnika
Warszawskiego", ani drobnem słówkiem nie odezwał się w tern
x) Dokładny obraz poglądów krytycznych naszego wieszcza stara-
łem się zawrzeć w książce p. t. „Estetyka Mickiewicza" (1898, Lwów).
— 157 —
piśmie literacko - naukowem o świeżej przędzy natchnienia
poetyckiego, wysnutej na Litwie. Nie można go usprawie-
dliwiać tern, że, zostawszy wówczas profesorem historyi litera-
tury polskiej w uniwersytecie warszawskim, pochłonięty był
pracą obowiązkową i na postronne zajęcia nie miał czasu. Toć
przecie umieszczał on w „Pamiętniku" inne swoje artykuły,
chociaż istotnie w niezbyt wielkiej ilości. Ważniejszym po-
wodem milczenia mogło być, iż Brodzińskiemu podobało się
wprawdzie wiele w poezych Mickiewicza, lecz widział w nich
też dużo takich czynników, które według jego przekonania mu-
siały uchodzić za wady; ceniąc talent młodego poety, nie
chciał może mu szkodzić wytykaniem usterek.
W znanych już nam „Listach o literaturze" (1822 r.)
oświadczył, że, rozpatrzywszy się w utworach romantyki śre-
dniowiecznej, nic nie znalazł, „coby dla nas, Polaków, powab-
nem i wzorowem być mogło", gdyż odraża w nich „galante-
rya przesadzona, pieściwość trudna do pojęcia obok rycer-
stwa; miłość i jedynie miłość opiewana, nie domy i stosunki
rodzinne, ale dworskość, mało wyższych pojęć moralności,
okropny wreszcie feudalizm, powierzchowna pobożność i szko-
dliwsze, niż Greków, zabobony". Odrzucił więc trubadurów
i minnezengerów, a szukał poetów chrześcijańskich, którzy-
by podobnie, jak Homer, z drobnych pieśni, wśród ludu roz-
powszechnionych, zdołali ułożyć poematy, mogące się mierzyć
z utworami Greków i Rzymian. Szukał i odszukał Dantego,
Petrarkę, Tassa, Miltona, Klopstocka, Szekspira, Osyana.
„Wszędzie — powiada — znalazłem dotąd mi nieznaną natu-
rę, moc i świeżość; napojony trwożliwością francuskich auto-
rów i surowością przepisów, żałowałem występków moich no-
wych towarzyszów; ale co mię, jako znawcę, raziło, to jako do
człowieka mówiło do mnie silnie i tkliwie. Jakże — mówi-
łem — ci ludzie byliby wielcy, gdyby im oświecenie nie było
światła krytyków zajrzało? Ach! (wspomniałem sobie) czem-
żeby był Achilles, gdyby go nowy, mniemany klasyczny poe-
ta z sentencyami o honorze i z dworską etykietą wystawił!...
Tak nowe zrobiwszy odkrycie, pomyślałem o szafce moich
— 158 —
klasyków, a zachowując starożytnym ich dawne pierwsze
miejsce, moich Anglików, Włochów i Niemców pomieszałem
z klasykami Francuzów, którym ta liberalność naszego wieku
bardzo się zdała przystojną. Odtąd nazwałem sobie klasy-
kami tych, co mię zajmowali, a odmówiłem tego zaszczytu
iym, którzy tylko na formalnościach do niego swe prawa opie-
rają. Co mi inny w smaku uchybił, to mi Francuz nagrodził;
co Francuzowi zbywało na sercu i prawdzie, tom znalazł
w pełności w moich adoptowanych klasykach i byłem spokojny
o mój dawny jakikolwiek smak i rozsądek".
Brodziński przechylał się bardziej na stronę serca i na-
tchnienia, niż na stronę reguł i przepisów; ale nie widział, jak
wiemy, niepodobieństwa, iżby do wyrażenia nowych pomy-
słów nie można było użyć „starożytnych i wiekami zatwier-
dzonych prawideł, albo im właściwych tajemnic sztuki". Przy-
tem, pamiętny swego hasła: „nie bądźmy echem cudzoziem-
ców", pragnął widzieć w poezyi naszej pierwiastki swojskie,
bo „jakim jest wiek i naród, takim i poezya".
Takiemu usposobieniu i takim przekonaniom mogły
przypaść do smaku „Warcaby", „Grażyna", „Pierwiosnek",
„Dudarz", „Świetezianka" i tym podobne utwory, oparte na
rozsądku albo wysnute z dziejów i podań narodowych; ale
wstręt do „upiorów i czarownic" musiał Brodzińskiemu prze-
słaniać oczy na piękności „Dziadów" i innych poezyi, gdzie
fantazya gorąca i namiętna mąciła spokój i prostotę, ulubione
śpiewakowi „Wiesława".
Nie odzywał się więc Brodziński o pierwszych poezyach
Mickiewicza. Wychodziła wtedy w Warszawie pod redakcyą
Ad. Chłędowskiego „Gazeta literacka", wyłącznie tylko kryty-
ce poświęcona, zaznajamiająca także nasze społeczeństwo
z obcemi literaturami; ale i w niej zaznaczono tylko wyjście
dwu tomików wileńskich, rozbioru ich atoli nie podawano po-
ty, aż Gazeta wychodzić przestała.
Wziął to Gazecie za złe znawca literatury niemieckiej,
wielbiciel Schillera, lecz jako nauczyciel przyzwyczajony do
poprawiania ćwiczeń, czuły na uchybienia gramatyczne,
— 159 —
Franciszek Grzymała (f 1871), wydawca czasopisma
p. t. „Astrea", bardzo nieregularnie wychodzącego w Warsza-
wie od roku 1821. W trzecim jego tomie roku 1823, podając
wyjątki z owych dwu tomików, poprzedził je króciutkim wstę-
pem, gdzie przedewszystkiem też uskarżał się na brak czujno-
ści krytycznej u nas. „Podobne rzadkie zjawisko (jak poezye
Mickiewicza) — pisał — w literaturze niemieckiej lub francu-
skiej ściągnęłoby liczne rozbiory i recenzye; lecz nasze pisma
krytyczno-literackie, obznajmiając nas z dziełami hiszpańskie-
mi, szwedzkiemi, duńskiemi i t. d., nie poczytały za obowią-
zek zwracać uwagi na wiele dzieł narodowych, a między in-
nemi nic nie wyrzekły o pismach Mickiewicza".
W rozbiorze pobudek tego postępowania, okazuje, że
poezye Mickiewicza, jako pisane otwarcie w duchu „okrzy-
czanego" romantyzmu, na lekceważenie bynajmniej nie zasłu-
gują; więc „albo gorliwi stróże smaku, kształconego na wzo-
rach klasyczno-francuskich, powinni mu (t. j. Mickiewiczowi)
wydać otwartą wojnę i w samym zarodzie stłumić niebezpiecz-
ną zarazę; albo umiarkowani, szukający jakiejś średniej drogi,
pragnący pojednania stronnictw rozjątrzonych, powinni bez-
stronnie ocenić wartość pism jego, w rzetelnem świetle wysta-
wiając zalety i wady".
Sam Grzymała jednak odłożył na czas dalszy obszer-
niejsze wytłómaczenie się z myśli swoich w tej mierze, krótko
tylko zaznaczył, że, uważając pisma młodego poety „pod
względem języka i wersyfikacyi, możnaby w niektórych miej-
scach znaleźć wady, przeciwne prawidłom nauki językowej,
można dostrzedz niekiedy zaniedbania, sprzecznego z dzisiej-
szą wytworną dykcyą rymotwórczą, zarzucićby mu także na-
leżało, że niezawsze jest panem bujnej swojej imaginacyi,
i że wreszcie, starając się ciągle o prostotę i naiwność, może
być w kilku miejscach obwiniony o niejaką gminność w wyra-
żeniach". Wytknąwszy te usterki, Grzymała, powodowany
„ścisłą bezstronnością i sprawiedliwością", uznaje, że natura
obdarzyła Mickiewicza „wszystkimi przymiotami, które są
poecie niezbędnie potrzebne, to jest: ma mocną, żywą i obfi-
— 160 —
tą imaginacyę, jest czułym, tkliwym, i tę czułość i tkliwość we
wszystkich tworach swoich stara się rozlewać; najczęściej
przebija się łatwość, zręczność i rozmaitość w wyrażaniu my-
śli i uczuć". Sąd swój Grzymała streścił krótko, mówiąc:
„Słowem, o ile p. Mickiewicza nie można podawać bezwa-
runkowo za wzór do naśladowania młodzieży, rozpoczynają-
cej zawód poetyczny; o tyle odmówić mu nie mogą najdojrzal-
sze umysły prawdziwego talentu: i, jeżeli, jako prawdziwy ta-
lent, dalekim zostanie zawsze od zarozumiałości; jeżeli w trud-
nym zawodzie dążyć stale będzie do ostatecznego wydosko-
nalenia: Polska ujrzy w nim wkrótce prawdziwego i oryginal-
nego poetę, czego jej właśnie w tych czasach potrzeba".
Było to, jak widzimy, zdanie oględne, lecz wypowiedzia-
ne z przekonaniem; Grzymała nie stał się wielbicielem zapalo-
nym Mickiewicza, lecz przyznawał mu talent prawdziwy i ro-
kował świetną przyszłość.
Zapał uwielbienia spotykamy w druku dopiero w r. 1824,
i to po niemiecku. We Lwowie dr. Aleksander Zawadzki wy-
dawał czasopismo „Mnemosyne"; pomieścił w niem Franci-
szek Pol przekład „Świtezianki"; do tego przekładu dodano
następną wzmiankę o jej twórcy: „Adama Mickiewicza jedno-
głośnie uznają teraz za jednego z najznakomitszych poetów
Polski. W czarownym ogrodzie poezyi chowa on niezbyt buj-
ne, ale za to tern wyborniejsze kwiecie. W dziełach jego, co
do objętości małych, co do treści nieskończenie bogatych, od-
zwierciedla się naiwność i wdzięk powabny, połączony z siłą
i mocą w sposób zadziwiający. Mistrz w języku i stylu, daje
on zwykłemu czytelnikowi zajmującą, romantyczną lekturę,
myślącemu zaś — głębokie i bystre prawdy. Tak, ballady je-
go są dla bezpretensyonalności dziecinnej i pięknego, roman-
tycznego kolorytu, który je zdobi, arcydziełem liryki. W po-
wieści „Grażyna" kreśli on obraz starego rycerstwa, — stary
wajdelota zdaje się śpiewać przed nami. To samo trzeba też
powiedzieć o „Dziadach", dziele, co do oryginalności myśli
i głębokości uczucia znakomitem, przez które autor wywiera
już i wywierać będzie wielki wpływ na literaturę polską. Już
— 161 —
też wyżej przywiedzione utwory tego polskiego Scotta wystar-
czają, by potwierdzić sąd nasz w zupełności" (Wilhelm Bruch-
nalski: „Pierwsze utwory Mickiewicza, naśladowane w litera-
turze galicyjskiej 1822—1830", Lwów, 1894).
W uwielbieniu tern mało autor zajmował się jego uzasa-
dnieniem. Znalazła się próba takiego uzasadnienia w roz-
prawie Franciszka Salezego Dmochowskiego
(1801 f 1870), redaktora i wydawcy „Biblioteki Polskiej",
ogłaszanej w Warszawie z początkiem roku 1825. Dmochow-
ski, syn tłómacza Iliady i autora „Sztuki rymotwórczej", sam
wprawdzie długo studyował i przekładał tylko autorów fran-
cuskich, ale, uczęszczając na wykłady Brodzińskiego w uniwer-
sytecie warszawskim, stał się zwolennikiem jego poglądów,
usiłował odczuwać poetów, przenosić się na ich punkt widze-
nia i uznał to nawet za główne prawidło krytyki estetycznej,
mówiąc: „Kto chce sprawiedliwie ocenić autora, ten nigdy
przeciw niema iść nie powinien; trzeba postawić się w jego
miejscu, wyrozumieć, jaki miał cel, i wybadać, czyli go osią-
gnął. Jeżeli tego dokazał, jeżeli zajął wyobraźnię i serce
wzruszył, nie pytajmy go się, dlaczego tą, a nie inną poszedł
drogą... To jest cechą prawdziwego talentu i geniuszu, że nie
chce iść drogą naśladowania, że sam dla siebie tworzy nowy
rodzaj, a z dzieł jego krytycy i naśladowcy wyprowadzają no-
we prawidła".
Dmochowski bardzo trafnie i podobno pierwszy raz
u nas zwrócił uwagę na analogię postępowania romantyków
z pojęciami ludowemi o duchach, a postępowaniem poetów
greckich, co tak samo posługiwali się wyobrażeniami mitolo-
gicznemi swojego narodu, — i wyprowadził stąd wniosek, że,
jeżeli jednym poczytuje się to za zaletę, to nie można jej od-
mawiać i drugim. Uznawał on zupełną słuszność hasła: „Miej
serce i patrzaj w serce" i bardzo dobrze odkrywał we wro-
dzonem usposobieniu duszy ludzkiej źródło upodobania
w świecie rojeń fantastycznych.
Pomimo to jednak tkwiło w Dmochowskim dużo jeszcze
pierwiastku krytyki formalistycznej, a brakło mu bystrości
Dzieje krytyki literackiej w Polsce. 11 •
— 162 —
zmysłu estetycznego. W ocenie pierwszych poezyj Mickiewi-
cza ustrzegło go od popełnienia błędu powszechne uwielbie-
nie młodzieży; ale, gdy mu przyszło następnie w roku 1826
wydać samoistny sąd o „Maryi" Malczewskiego, potknął się
okropnie, nie potrafił ani uchwycić wątku całości, ani też od-
czuć piękna obrazów; ukazał się tylko, jako stylista i wersyfi-
kator, podkreślający błędy wyrażenia i wiersza. Podobnie sta-
ło się w roku 1827 z krytyką „Sonetów" Mickiewicza. Zanim
jednak przejdę do kwestyi „Sonetów", zaznaczyć winienem
pierwsze kroki pierwszego krytyka romantycznego.
VI.
Pierwsze wystąpienie Maurycego Mochnackiego.
W czerwcu roku 1825 zaczęło wychodzić w Warszawie
nowe czasopismo literacko-naukowe p. t. „Dziennik Warszaw-
ski". Jednym z założycieli i współredaktorów był 21 -letni
Maurycy Mochnacki (1804 f 1834). Pomimo młodego
wieku, przebył on już ciężką szkołę doświadczenia. Rodem
z Galicyi, prywatnem kształceniem się zdobył sobie wiedzę,
wymaganą w najwyższej skali gimnazyalnej, poczem wszedł
do uniwersytetu. Umysł miał zapalny, ognisty, fantazyę ży-
wą i przemagającą inne potęgi duchowe. Znał dobrze łacinę
i niemiecki. Pisał jędrnie, dobitnie, obrazowo. Zaznajomiw-
szy się z poezyą i filozofią niemiecką, przejął od mistrzów ro-
mantyzmu niemieckiego, braci Schleglów, główne swoje poję-
cia estetyczne, ale nie powtarzał ich niewolniczo, umiejąc wy-
wodom swoim nadać barwę własną. Jako młody a gorący,
łatwo ulegał wrażeniom i łatwo przemieniał, a przynajmniej
modyfikował swoje poglądy; dlatego historycznie tylko można
je przedstawić.
W pierwszym artykule swoim, drukowanym w lipcowym
zeszycie „Dziennika Warszawskiego" w roku 1825, myśli jego,
jakkolwiek wyrażone jasno, a nawet świetnie, były jeszcze
— 163 —
bardzo niepewne i nietrwałe. Artykuł ten ma napis: „O du-
chu i źródłach poezyi w Polsce". Dokonał w nim Mochnac-
ki tego, czego się Brodziński najbardziej dla literatury naszej
obawiał, t. j. związku twórczości poetyckiej z zaciekami meta-
fizycznemi; wyznawał bowiem przekonanie, że „rozumowaniu,
teoryi i krytyce większa część narodów Europy winna jest lep-
szy kierunek, wydatniej odcieniowany charakter, a poniekąd
i utwór nowożytnej literatury"; że „metafizyczne pomysły" od-
kryły sąsiedzkim narodom „źródło odwiecznych prawd w po-
ezyi i w sztuce".
Zastosowując te „metafizyczne pomysły" do określenia
poezyi i jej zadań, doszedł do przekonania, że nie zwykłe,
powszednie zjawiska mogą być żywiołem duszy poetycznej,
lecz tylko natchnienia, świat idealny, kraina cudów i złudzeń
i „to eteryczne dążenie, w którem indywidualność poety stop-
niami niknie i stopniami jednoczy się z wszechogromem".
A stąd wypływa, że „tylko te połyski geniuszu, ten wylew my-
śli, to wezbranie uczuć, ten uroczysty ton, którym coraz wyż-
sze, coraz wspanialsze, coraz mocniejsze uniesienia duszy do
najwyższego jej działalności kresu malujemy, jest prawdziwą
poezyą". Czyli, innemi słowy, prawdziwą poezyą jest ta, „któ-
ra, wypływając z uczuć nieskończoności, nadaje zmysłową,
dotykalną barwę wewnętrznym spirytualnym zjawiskom; ide-
alny porządek przeistacza na materyalny i tłómacząc bliższe
powinowactwa umysłu z przyrodzeniem, jeżeli nie rozwiązuje,
to przynajmniej czyni mniej zawiłą i wątpliwą najwyższą bytu
zagadkę; nie tylko nie wynika ze stosunków towarzyskich, lecz
owszem, uważana historycznie, poprzedza ich wykształcenie;
dlatego żyje w świecie pamiątek, w dziedzinie znikłych wie-
ków lub w przyszłości, umajonej kwiatami twórczej imagina-
cyi, albo raczej żyje w myśli i w tęsknocie".
Utożsamiwszy w ten sposób poezyę z metafizyką, dziw-
nym trochę skokiem logicznym, Mochnacki przechodzi do
twierdzenia, że poezyą, z tego stanowiska uważana, jest „nie-
zaprzeczonym utworem romantyczności czyli zasad chrześcija-
nizmu, połączonych z duchem rycerstwa, uczuciami honoru
— 164 —
i szacunku dla płci pięknej". Nazwałem to przejście skokiem
logicznym, boć chyba każdy spostrzeże, iż od nieskończono-
ści, którą miała wyrażać . poezya, do ducha rycerstwa i kultu
dam jest trochę zadaleko, że krytyk, zakreśliwszy koło na-
tchnień bardzo dużym, nieskończonym promieniem, zwęził je
następnie nadmiernie. Ale ten skok był mu potrzebny do
dalszych wywodów, gdzie chciał wykazać, iż poezya polska
z trzech źródeł czerpać może i powinna, a mianowicie: ze sta-
rożytności słowiańskiej, z mitologii północnej i z ducha wie-
ków średnich.
Pierwsze z tych źródeł — starożytność słowiańska, w któ-
rej mieściły się już pieśni i podania ludu, — było wtedy po-
wszechnie już uznane, a przez Brodzińskiego stale uprawiane
przez wydawanie przekładów z zabytków twórczości ludów
słowiańskich. Mochnacki, podobnie jak Woronicz, nie tyle
przecie kładzie nacisku na znaczenie poezyi ludowej dla twór-
czości artystycznej, ile raczej na jej doniosłość w wykszałceniu
samego ludu, powiada bowiem: „Poezya gminu więcej może
od ustaw i instytucyj naukowych przyczyniłaby się do wydo-
skonalenia mowy i wykształcenia uczuć ludu wiejskiego, a tern
samem zachowałaby nieskażone obyczaje tej najliczniejszej
i najużyteczniejszej klasy towarzystwa... Wystawmy sobie
wiejskie uroczystości, połączone ze śpiewami, które długo
brzmiały w ustach prostoty, a którym teraźniejszy polor języ-
ka dodaje nowego uroku i wdzięków. Tenże sam, który pra-
widła wiary i moralności wpaja w umysły, mógłby powierzyć
pamięci ludu, tłumem niepotrzebnych lub szkodliwych wiado-
mości nieobciążonej, tajemnicę najwyższych piękności w poe-
zyi. Instytucya ta stałaby się najpomyślniejszą. Pamiątki prze-
szłości, opiewane wieszczym rymem, usposobiłyby wiejską
młodzież do cnót w każdym rodzaju; a jeżeli to prawda, że
uczucia są wstępem do myśli, więc poezya ludu, wpływając
na obyczaje i charakter prostoty, roziskrzyłaby w siedliskach
wiejskich pochodnię cywilizacyi, od tylu wieków zagrzebanej
w pomroce niewiadomości".
— 165 —
Nad tematami, jakich starożytność słowiańska mogłaby
dostarczyć poezyi polskiej, krótko się zastanawia Mochnacki,
poświęcając przeważną część swojej pracy rozpatrzeniu boga-
ctwa pomysłów, jakie z mitologii skandynawskiej i z ducha
wieków średnich wziąć będzie można.
Skąd Mochnackiemu mogła przyjść na myśl mitologia
skandynawska, jako jedno ze źródeł poezyi polskiej, myśl,
która nam się tak dziwaczną wydaje? Oto, na początku wieku
XIX-go Czacki starał się wykazać w prawodawstwie naszem
i w niektórych zwyczajach ślady wpływu Normandów. A że
w poezyi romantycznej niemieckiej budziły się także wspom-
nienia skandynawskie i ponieważ, zdaniem A. W. Schlegla,
poezya bez mitologii obejść się nie może; Mochnacki pochwy-
cił wątłą niteczkę, przez Czackiego ukazaną, i doradzał „prze-
dłużyć wątek poezyi słowiańskiej i plon, z ojczystych pamią-
tek zebrany, pomnożyć smętnemi podaniami północy". Myśl
ta oczywiście nie przyjęła się wcale w poezyi naszej i została
jeno śladem młodocianych, niedowarzonych poglądów Moch-
nackiego, który je niebawem sam porzucił.
„Najpiękniejszym żywiołem poezyi romantycznej" są,
ówczesnem zdaniem naszego krytyka, wieki średnie, jako
„czasy osobistego męstwa, dzieł rycerskich, idealnej miłości
i religijnego zapału". Pomijając złudzenie, powszechne na-
ówczas wśród młodych romantyków, co do zalet wieków śre-
dnich, muszę zauważyć, że Mochnacki, nie bacząc na słuszne,
a wielokrotnie powtarzane przez Brodzińskiego przypomnie-
nie, iż nasze wieki średnie stanowczo się różnią od tej epoki
na Zachodzie, iż nasze rycerstwo nadzwyczaj mało przedsta-
wia wspólności z rycerstwem zachodniem, — przenosił dowolnie
rysy znamienne innego ustroju społecznego na grunt polski
i kazał poetom opiewać rzeczy, u nas nie istniejące.
Jak mógł umysł, bądź co bądź jasny i dzielny pomimo
przewagi fantazyi, popaść na takie bezdroże? W odpowiedzi
na to pytanie, można dwie przytoczyć okoliczności. Najprzód,
Mochnacki zgodnie z romantykami niemieckimi utrzymywał,
że „udziałem sztuki nie jest rzeczywistość, że zatem i poeta
— 166 —
może zupełnie swobodnie tworzyć sobie krainy idealne, odpo-
wiadające jego uczuciu, będącemu „niedocieczoną zagadką".
Powtóre, ażeby oderwać od naśladowania francuszczyzny,
Mochnacki wolał raczej, iżby Polacy naśladowali Niemców.
Utrzymywał on wprawdzie, że poezya każdego narodu powin-
na być oryginalną, ale w ostateczności zgadzał się na to, że
w braku oryginalności lepiej jest naśladowaćto,cosię bardziej
zbliża do wymarzonej krainy idealnej, niż to, co było odbi-
ciem życia powszedniego, konwencyonalnego. Oto własne
jego w tym względzie słowa: „Dopóki pod imieniem stronni-
ków klasyczności będziemy tłómaczyć lub naśladować dzieła
mistrzów francuskich i nie uwolnimy się od szkodliwego
wpływu ich języka i literatury; dopóki, idąc za zdaniem mnie-
manych klasyków, to wszystko za niewczesny płód poczwar-
nej imaginacyi poczytywać będziemy, co nosi niezaprzeczone
piętno geniuszu, dzikich lub przerażających piękności: dopóty
nie będziemy mieli oryginalnej poezyi i narodowej literatury.
Jeżeli już powołaniem naszem jest we wszystkiem unikać ory-
ginalności, dlaczegóż nie mamy raczej naśladować naszych
sąsiadów Germanów w poezyi romantycznej, która, wzgardzo-
na na dworze Fryderyka W., wracając do mglistych dolin, po-
łączyła swój głos z głosem wietrznej harmonii, z wiejskiego
zacisza przebiegła krainę pamiątek, a utworzywszy dla siebie
ojczyznę w myśli, nakształt cieni Osyana wzniosła się pod
obłoki"?...
Nie był to niewątpliwie zwrot szczęśliwy, podawał bo-
wiem broń przeciwnikom, iż chodziło tu jedynie o zmianę
wzoru do kalkowania; grunt atoli myśli był słuszny; Mochnac-
kiego i młodzieży gorącej nie zadowalały marzenia Brodziń-
skiego o cichej, idyllicznej poezyi; pragnęli oni rozszerzenia
widnokręgu i pogłębienia uczuć, biorąc sobie za przykład po-
etów niemieckich; nie umieli jeno wypowiedzieć tego należy-
cie. Sam Mochnacki nie potrafił sobie przez lat kilka zdać
dokładnej sprawy z charakteru, jaki przybrać miała poezya
polska, i wojował raczej frazesami, aniżeli myślami.
— 167 —
W drugiej rozprawie swojej, również z roku 1825 pocho-
dzącej, a wymierzonej przeciwko pismu Jana Śniadeckiego
o klasyczności i romantyzmie, rozwijając myśl, że udziałem
poezyi nie jest rzeczywistość, za główne wady literatury na-
szej od drugiej połowy XVIII stulecia uznał „świętokradzki
związek poezyi z duchem wieku, powinowactwo czucia i ima-
ginacyi ze stosunkami towarzyskimi, zależność natchnień
i twórczego zapału od pospolitego rozsądku i zbyt prozaicznej
rzeczywistości, jednem słowem brak idealnej cechy, wydatne-
go kolorytu i umysłowego wzoru, obok niezaprzeczonej wyż-
szości pod względem mechanizmu rymowanej dykcyi i czy-
stości języka". Chwilę zaś, bezpośrednio poprzedzającą wy-
stąpienie Mickiewicza, tak odmalował: „Nie było żadnej po-
trzeby uskarżać się na zbytnią obfitość piszących, uśmierzać
wybujałą ich imaginacyę i obawiać się wezbrania rzeki, której
wody, pożyczone ze źródła nawpół już osuszonego, nie pły-
nęły, lecz sączyły się spokojnie, bez szumu, wzburzenia się
i fali, odwilżając zaledwie poziome łożysko. W literaturze oj-
czystej panowała cisza, podobna do owej, jaką stworzyła nie-
gdyś polityka Filipa II. Grobowe milczenie zaległo obszerną
krainę czucia i imaginacyi; wszystko było mierne, wyczerpane,
pożyczone, jałowe i czcze. Pamiętne cnoty i klęski publicz-
ne, nieuczczone i błąkające się cienie kolosalnej przeszłości,
tyle olbrzymich wspomnień, tyle łez uronionych, czyliż nie
wzywały natchnionej lutni i narodowej literatury? Wątła zaś
tkanina, twórczym duchem nieożywionego, a Sylfami, Fauna-
mi, Amorkami, Kupidynkami i nadwiślańskiemi Nimfami podsy-
canego szału odlewania wierszy (za pomocą „Sztuki rymotwór-
czej" księdza Dmochowskiego), które — credat posterltas? — *)'
nazwano poezyą klasyczną, czyliż mogła uczynić zadosyć tej
ważnej potrzebie? Nie, zaiste, i ten był główny powód do re-
wolucyi w smaku, ta pierwsza przyczyna, że młodzież nasza,
porzuciwszy drogę martwego naśladownictwa, zaczęła większe
') Czyż uwierzy potomność?
— 168 —
znajdować upodobanie w poezyi romantycznej, tłómaczów
tragedyj i komedyj nadsekwańskich mniej cenić, nakoniec
wyśmiewać stronników francuszczyzny i lekkiego dowcipu".
Po wydrukowaniu dwu ciągów tej niedokończonej roz-
prawy, Mochnacki milczał przez półtora roku; ozwał się do-
piero w roku 1827, pisząc w nowym organie romantyków na-
szych, w „Gazecie Polskiej", szumny a mętny artykuł o Sone-
tach Mickiewicza, gdzie, wyróżniwszy wierszopisów od poe-
tów, utrzymywał między innemi, że „poeta wyrzeka się same-
go siebie, o istniejącem pokoleniu, o jego języku i zwyczajach
zapomina", że „obce mu być powinno wszystko, co go ota-
cza i co przed nim rozprawiają", że „się wydziera z krańców
widomego zakresu, porusza miliony niewidzialnych światów,
w nieskończoność się zamienia"...
Ta niesforna plątanina myśli wywiodła z cierpliwości
spokojnego Brodzińskiego i skłoniła do napisania i wydruko-
wania jedyny raz w życiu odprawy polemicznej, ironią, a nie-
kiedy sarkazmem nabrzmiałej. Odprawa ta wyszła roku 1827
w „Gazecie Korespondenta Warszawskiego i zagranicznego"
(Nr. 71 i 72 z końca marca). Brodziński połączył w niej rozbiór
Sonetów przez Mochnackiego z dawniejszą jego rozprawą
o źródle i duchu poezyi w Polsce, przedrwiwając zarówno my-
śli jak i wyrażenia.
Wspominając o dziwacznych zdaniach, głoszonych przez
młodych recenzentów w sprawie poezyi, buńczucznie sobie
przyznających słuszność dlatego, że żaden z przyjaciół kla-
syczności ani słowa im odpisać się nie ośmielił, Brodziński
podaje swoje uwagi, ażeby się nie zdawało, iż podobne twier-
dzenia o poezyi są zdaniem powszechnem. „Z przeprosze-
niem — powiada — najprzód wyznać muszę, że i ja miałem
nieszczęście kiedyś rymować, ale, gdym się nauczył, że do po-
ezyi wcale rozumu nie potrzeba, miałem go jeszcze tyle, żem
się cofnął w zawodzie moim. Śpiewam sobie tylko po cichu
smutną dumkę, jak ów słowiański chłopek, któremu roman-
tyczni rycerze pole najechali i na skrzydlatych koniach w bit-
wach i turniejach się gonią". Przytacza następnie różne miej-
— 169 —
sca z rozpraw Mochnackiego i poddaje je ostrej i dotkliwej
krytyce. Dwa szczególniej zasługują na przytoczenie.
Jedno z nich dotyczy znanego zdania, że zimna rozwaga, tłu-
miąc iskry zapału, szkodliwą jest twórczości poetyckiej. „Jest
więc — mówi Brodziński ironicznie — interesem wszystkich
dobro narodu kochających, dać pokój wszelkiej rozwadze,
ażeby tak delikatnie uorganizowanych zdobywców Olimpu
nie spłoszyć... Prawda, że Homer i Wirgiliusz tłumy recenzen-
tów przetrwali, że im zimny rozum dotąd nie zaszkodził, ale
ci nie mieli tak delikatnej kompleksyi; nasi poeci znajdą za-
pewnie sposób uniknienia nie tylko oka, ale i ucha tych nie-
grzecznych ichmościów (recenzentów), aby ich napowietrznej
harmonii nie zadmuchnęli; inaczej trudna będzie do potomno-
ści przeprawa".
Drugie miejsce odnosi się do zalecenia mitologii skan-
dynawskiej, a mianowicie do zdania, że „krainy olbrzymów
lodu obszerniejsze zakreślą granice wymysłom i natchnieniom
poezyi, zbyt długo u nas więzionej w ciasnej sferze rzeczywi-
stości i stosunków towarzyskich, a przez naśladowanie — daw-
niej Greków i Rzymian, — teraz Francuzów zlodowaciałej
i prozaicznej". Na to Brodziński odpowiada: „Jeżeli godzi
się mniemać, że autor skutku tych rad zbawiennych nie tak
prędko się doczeka, radziłbym bliżej się nad tymi lodami za-
trzymać, a może uniesienie jego ostygnie, może wtenczas nie
pogardzi stosunkami towarzyskimi, które mimo pewnych
zboczeń, zawsze przecie są milsze i uczą umiarkowania po-
trzebnego, jeżeli nie dla poetów, to dla krytyków i pisarzów,
dających nauki i rady. A jeżeli nam lepszych środków orygi-
nalności nie wskaże, niechże zamiast do skał lodowatych, wy-
śle nas przynajmniej na góry i wyspy greckie; i tam upadł
tron grzeczniejszych nieco bogów, tam milej będziemy dumać
nad znikomością wszystkiego. Godzi się mniemać, że krytyk,
te i tym podobne zdania głoszący w niezmiernościach ideal-
nych krain, nie przewiduje skutku, jaki na umysły młodzieży
mieć mogą; inaczej niepodobna, aby tak źle życzył własnej
ojczyźnie. Uniesiony myślą często powtarzaną, że wstrząs-
— 170 —
nienia literackie zbawienne wydają owoce, trząsa wszystkiem
bez braku, chce wyraźnego nieładu i szału, jakby się nie
chciał zastanowić, że podobną smutną chorobę wszystkie na-
rody przebyły, że Muzy polskie od połowy XVII wieku przez
sto lat w podobnej gorączce się trzęsły i wpadły w zupełny
letarg".
Ponieważ Brodziński pisał swą rozprawę z powodu ar-
tykułu o Mickiewiczu, niepodobna mu było pominąć zdania
o samym poecie. Oddając należyty szacunek jego talentowi,
pisał: „Boli go zapewnie, że płody jego mają otworzyć źródło
podobnym zdaniom o sztuce, że je niektórzy tak czynią po-
dejrzanemi, iż mówią: nie patrz, nie sądź, ale tylko wierz na
nasze słowo, że to wszystko jest cudowne, piękne i t. p. Nie
stronnictwa, ale całej publiczności poklasków życzę p. Mickie-
wiczowi... Dla tego narodu poświęci p. Mickiewicz piękne
swoje uczucia i nie zważając na łudzące odgłosy, ku doskona-
łości sam postępować będzie. Coraz zapewne więcej przeko-
nywać się zacznie, że do hojnych darów natury potrzeba łą-
czyć sztukę, która sama jest własnością człowieka i która pra-
wdziwego poetę stanowi, że poeta nie jest ślepem narzędziem
natchnienia, że ludzie, dla których pisze, nie tylko czują,
ale i myślą, że poeta tylko przez myśli może w nich prze-
lać swoje uczucia. Nie pójdzie nigdy za tern osobliwszem
zdaniem o jego poezyi, że w niej jak pośród ruin starożyt-
nych pamiątek wszystkiego dorozumiewać się trzeba i z naj-
drobniejszych ułamków o okazałej wnosić całości. Bo na co
nam nowe gruzy budować? Lepsza zawsze budowa porządna,
mocna, przez prostotę ozdobna, a nadewszystko jasna. Gdy-
by się nawet bardziej podobała gotycka, niżeli klasyczna grec-
ka lub rzymska, i ta powinna mieć pewny plan i rozkład i od-
powiadać położeniu swojemu".
Z niewielu poszczególnych zdań o utworach Mickiewi-
cza, najobszerniejszą stosunkowo jest krytyka „Dziadów" ze
znanego już nam stanowiska polsko-słowiańskiego. Powiada
Brodziński: „Może podanie ludu litewskiego, które dało
przedmiot do poematu Dziady godne było usiłowań, aby
— 171 —
z niego porządną utworzyć całość, ażeby mu nadać koloryt
słowiański, więcej czucia niż fantazyi. Chociaż bowiem duch,
a nawet duch cierpiący pomieszanie zmysłów jest bohaterem
tego poematu, nie idzie jednak za tern, aby i poema musiało
być mieszaniną, choćby kruszców najdroższych. Posępność
i wszelkie wrażenia, które autor zamieszał, mogłyby być wy-
dane bez niemczyzny, i cała treść jego poematu nastręczała
obrazy piękne, rzecz nową, serce każdego zająć mogącą; po-
trzeba tylko, aby poeta był panem swojego natchnienia. Zwła-
szcza też nie należało brać piosnek Goethego, kiedy stokroć
właściwsze miał autor u tego samego ludu, któremu osnowę
poematu jest winien".
Zresztą Brodziński zostawiał Mickiewicza samemu so-
bie, przekonany, że bez cudzej pomocy trafi na drogę właści-
wą; chodziło mu głównie o to, ażeby „opaczne mniemania
o poezyi, ażeby egzaltacye metafizyczne nie były stawiane
w miejsce wyobrażeń, zgodnych z naturą ludzką, ze smakiem
i doświadczeniem". Wprawdzie przyznawał on, że w sprawie
uczuć „pożądańsze są nawet uniesienia, aniżeli zimna obojęt-
ność, że rozsądny dostrzegacz wiele tych uniesień przebaczać
powinien", ale bardzo pragnął, ażeby one nie przybrały „fał-
szywego kierunku" x).
Rozsądny, lecz słaby głos Brodzińskiego lubo wpłynął
częściowo na Mochnackiego, nie zdołał powstrzymać coraz
namiętniejszego wylewu uczuć i coraz gwałtowniejszego do-
magania się swobody bezwarunkowej w dziedzinie twórczości
artystycznej. Przez cztery blizko lata (1827 — 1830) najdo-
nośniej huczały nowe hasła, a wystąpienia umiarkowanych
podniecały tylko zaciekłość nowatorów. Nie zamierzam kre-
ślić całości tego wrzenia umysłów; dotknąć atoli muszę kilku
przynajmniej szczegółów, gdyż w owej dobie poruszono mniej
lub więcej wyczerpująco wszystkie niemal zagadnienia naczel-
') Zob. B. Gubrynowicz: „Artykuł Brodzińskiego o Mickiewiczu"
(1892, Lwów).
— 172
ne o stosunku sztuki do społeczeństwa, jakie w następnych
czasach aż do chwili obecnej zajmowały i zajmują ogół my-
ślący.
VII.
Mochnacki jako spółpracownik „Gazety Polskiej**.
Jan Ludwik Żukowski.
Głównym organem romantyków naszych w Warszawie
była od roku 1827 „Gazeta Polska", a przedmiotem, który po-
budził do pisania licznych artykułów, stały się „Sonety" Mic-
kiewicza, wywołujące i w innych pismach długi szereg recen-
zyj. W samej sprawie „Sonetów" umieściła „Gazeta Polska"
w ciągu roku 1827 i na początku następnego aż dziewięć roz-
prawek wierszem i prozą, roztrząsających już to same „Sone-
ty", już to zdania o nich wyrażone zarówno w „Gazecie", jak
i gdzieindziej. Nie myślę ich streszczać, gdyż pod względem
pojęć są one ubogie; chciałem tylko silnie zaznaczyć wpływ
„Sonetów" na roznamiętnienie opinii w sprawach literackich.
Odtąd korzystano z każdej sposobności, ażeby dążność do
rozszerzenia i pogłębienia natchnień mocno uwydatniać, a za-
razem wykazywać jednostronność, płytkość i powierzchowność
poglądów dotychczasowych. Rozbiory dzieł nowych, artyku-
ły w czasopismach zagranicznych dawały pochop do rozwija-
nia zdań bardzo rozległych.
Gdy Brodziński w przedmowie do wydanych przez sie-
bie tłómaczeń pieśni słowiańskich (1826) potępił „olbrzymie
wyskoki, niepokój żądz i myśli", widniejące w poezyi nie-
mieckiej i angielskiej, a zalecał malowanie uczuć spokojnych
i łagodnych, jako odpowiednich usposobieniu Słowian, zna-
lazł się ktoś w „Gazecie Polskiej" i napisał obszerne odparcie
tego twierdzenia p. t. „Czy obudzanie uczuć spokojnych i ła-
godnych ma być jedynem poezyi dążeniem" (1827, Nr. 160,
161). Być może, iż odpowiedź ta powstała pod wpływem li-
173
stu Mickiewicza do Odyńca, listu, dziwiącego się ciasnemu po-
glądowi Brodzińskiego, którego zdania krytyczne wielki nasz
poeta zwykł był cenić. Wiadomo, że to zdziwienie podykto-
wało w kilka lat potem owe znane w III-ej części „Dziadów"
wiersze, gdzie to jeden z literatów warszawskich powiada:
„Nasz naród się prostotą, gościnnością chlubi,
Nasz naród scen okropnych, gwałtownych nie lubi;
Śpiewać naprzykład wiejskie chłopców zalecanki,
Trzody, cienie... Słowianie, my lubim sielanki".
Było to istotnie najsłabszą stroną uogólnienia charakte-
ru polskiego przez autora „Wiesława" i krytyka jej stała się dla
niego dotkliwą, lecz nieskuteczną; Brodziński pozostał przy
swojej opinii do końca życia.
Trwałe spółpracownictwo Maurycego Mochnackiego
w „Gazecie Polskiej" nastąpiło dopiero w roku 1828. Pisał
wtedy bardzo wiele; najważniejsze atoli są dwie rozprawy ob-
szerne, jedna p. t. „Myśli o literaturze polskiej", druga p. n.
„Artykuł, do którego powodem Zamek Kaniowski Gosz-
czyńskiego". W pierwszej rozwinął swój pogląd na sztukę
wogóle, a poezyę w szczególności, w drugiej na zadanie kry-
tyki. Oto ważniejsze twierdzenia:
Trzeba do badań nad sztuką i literaturą zastosować pra-
wdy, zdobyte przez filozofię, rozumie się niemiecką. Naturę
należy rozważać jako siłę czynną w stanie działalności i jako
produkt tej działalności, co dawni filozofowie wyrażali słowa-
mi: natura naturans i natura naturata. Sztuka jest naślado-
waniem natury produkcyjnej. Natura jest wizerunkiem ludz-
kiego umysłu i nawzajem. Natura tworzy nie wiedząc o tern.
I poeta czasem tworzy, nie wiedząc o tern, w chwilach unie-
sienia, wieszczego zapału. Sprawy tego natchnienia muszą
być równie znamienite, jak sprawy natury. „W natchnieniu
tylko pojąć ją i naśladować, a raczej jak ona tworzyć może-
my". Myśl tę uważał Mochnacki za nową, swoją własną,
choć była przetworzeniem tylko poglądów filozofa niemieckie-
_. 174 —
go Schellinga. Potrzeba nam przejść „od naśladowania ze-
wnętrznych form w niemej naturze i sztuce do naśladowania
produkcyjnej siły, sprawującej, że te formy egzystują i takie
a nie inne mają wejrzenie". Łatwo zgadnąć, że będzie to
właściwie nie naśladownictwo, ale „proces twórczy, produkcyj-
ny, życiodajny" Jeżeli sobie przyswoimy taki tryb tworzenia,
to „nie będziemy potrzebowali szukać wzorów dla siebie bądź
we Francyi, bądź w Anglii, bądź w Niemczech, ani gonić za
napowietrznemi ideałami". Z tych założeń wyprowadza wnio-
ski następne:
1) Że jak świat materyalny wyobraża myśl Niepojętej
Mądrości, a rzeczy w nim zawarte są poniekąd wyobrażeniami
duchowemi, którym natura z rozkazu boskiego zmysłowe na-
daje postaci i kształty produkcyjną siłą swoją; tak też w poe-
zyi i sztuce toż samo prawo rządzi i pilnie przestrzegane być
musi.
2) Że natchnienie, przechodzące wszelką mądrość ludz-
ką, wspierać powinno i posiłkować w robotach kunsztownych
te władze i siły umysłu ludzkiego, których poruszenia mogą
być przez nas samych obserwowane i do pewnego celu skie-
rowane.
3) Że natchnienie w sztuce i poezyi odrazu stwarza du-
szę z ciałem, myśl wiąże najściślej z formą, albowiem nie-
masz w niem przedziału; przedział tylko w czasie i przestrze-
ni być może, a natchnienie umieszczone jest za ich granicą.
4) Że wreszcie myśl jest zasadą, a natchnienie najogól-
niejszym początkiem sztuk pięknych; przez natchnienie tylko
możemy nadzmysłowe wyobrażenia w zmysłowych kształtach
ukazywać.
Z tych zasad wyprowadzał Mochnacki przymioty moral-
ne, mające znamionować artystę. „Wiara w objawione praw-
dy, pobożność, czystość obyczajów i myśl niepokalana są naj-
główniejszemi warunkami do wszelkiego kunsztownego mi-
sterstwa. Umieszczając początek sztuk pięknych i poezyi
w natchnieniu, a samo natchnienie w niebie, czyliż nie do-
wiedliśmy ich ścisłego związku i spowinowacenia z religią
— 175 —
prawdy, z religią miłości i wszelkich cnót społeczeńskich?
Poeta niedowiarek i sztukmistrz materyalista nie czynią za-
szczytu swemu powołaniu. Lecz hańbi je i okrywa sromem
rozwięzłość, fałsz i niecnota".
Wielkich tedy przymiotów moralnych wymagał Mochna-
cki od artysty; jeszcze wtedy hamulec etyczny pod wpływem
wzniosłego idealizmu w pojęciu o zadaniach sztuki był bar-
dzo silny i cyganerya artystyczna nie weszła jeszcze w modę.
Co do zadań krytyki, Mochnacki załatwia się najprzód
krótko z dawniejszym formalistycznym jej kształtem, na-
zywając go „kłamliwą wyrocznią literacką, która bez mała nie
przyniosła zginienia naszemu piśmiennictwu". Cóż ona ro-
biła? „Oto prawiła do uprzykrzenia o guście, a w niej samej
pełno niesmaku było. Roztrząsała skrupulatnie małe przy-
wary, małe zalety wielbiła. W sądzie o rzeczach naukowych
nie dostawało jej gruntowności; w ocenieniu rzeczy poetyckich
i kunsztownych — uczucia tego wszystkiego, co jest prawdzi-
we, piękne, wzniosłe; w pochwałach — entuzyazmu zesłanego
z nieba na ziemię ku czci znamienitych talentów; w naganie —
przyzwoitej skromności i pobłażania. Nie uczyła, lecz za-
wstydzała... Najbardziej zaś o to ją winujemy, że nie zgadu-
jąc ducha i nigdy nie wnikając w całość, z szczegółów, z po-
jedynkowych drobnostek wartość dzieł szacowała... Krytyka
literacka nie była umiejętnością, na pewnych zasadach wspar-
tą, którejby znajomość, tak jak wszelkich innych nauk, długie-
go ćwiczenia się i pilnych starań wymagała, ale poniekąd
z natury nadanym przywilejem, każdemu wstępującemu w za-
wód piśmienniczy na ogłaszanie zdań dowolnych, upodoba-
nych " .
Nie potrzebuję rozbierać tej oceny krytyki pseudo - kla-
sycznej; dodam tylko, że niektóre jeno rysy są w niej trafne.
Ważniejszą jest rzeczą poznać zdanie Mochnackiego
o krytyce nowej jako „umiejętności". Opiera ją on na este-
tyce, jako na filozofii sztuki. Przyznaje, że istota piękna jest
niezbadana, ale że główną jego zasadą jest „ruch"; istoty
uczuć, wywołanych przez piękno, nie możemy wprawdzie
— 176 —
przeniknąć, tylko „opisać i oznaczyć ich rozliczne modyfika-
cye, zmiany i stopnie"; zrażać to nas jednak nie powinno,
gdyż „niepewność" znajduje się na początku „ledwo nie
wszystkich wiadomości naszych"; zaleca więc „pokorę rozu-
mu", gdyż „szukając prawdy, grzeszymy nieraz zuchwałością
rozumienia wszystkiego". Tymczasem „wszystko, co jest
piękne, wzniosłe, straszne i wielkością swoją przerażające
w naturze fizycznej i moralnej, zasłona tajemnicy na wieki po-
kryła. We względzie estetycznym przyrodzenie ledwo nie
z samych składa się hieroglifów i zagadek. Tajemniczość ta
przysparza wdzięku piękności i może jest jedyną przyczyną
rozlanego w niej powabu... Estetyka, mówiąc słowy Jean
Paula, jest transcendentalną i niby matematyczną dźwięku teo-
ryą, która tony lutni poetyckiej na pierwiastki rozkłada, toż je
wyraża liczbowemi znakami i oznacza stosunki między niemi
zachodzące".
Estetyka staje się krytyką, „kiedy roztrząsa płody kun-
sztownego dowcipu według prawideł teoretycznych", zatem
krytyka jest estetyką zastosowaną. „Kto pierwej nie zgłębi
i myślą nie pojmie filozoficznej teoryi kunsztu, ten umiejęt-
nym krytykiem płodów cudzego dowcipu być nie może". Nie
znaczy to jednak, iżby teorya ta podawała przepisy tworze-
nia. „W dzisiejszym wieku niemasz poetyki, ponieważ poe-
zya jest natchnienia sprawą i emanacyą ducha... Teorya po-
daje pod rozwagę naszą zewnętrzne tylko formy sztuki, uka-
zuje plac, toż niejako pracownię, warsztat i narzędzia ducha,
zakreśla rozliczne sfery i granice, wewnątrz których ten duch
działa; lecz samej rzeczy kunsztownego procesu, zależącej na
naśladowaniu natury jako siły produkcyjnej, na wyobrażeniu
życia i ruchu w widomych postaciach i kształtach, nikogo na-
uczyć nie może".
W określeniu powołania krytyka, Mochnacki przeczuwał
o wiele późniejszą teoryę Hipolita Taine'a, który zresztą prze-
twarzał w sposób ściśle naukowy pogląd A. Wilhelma Schle-
gla. Według Mochnackiego „wyrozumieć, zgłębić, w tworze
bądź poetyckim, bądź malarskim, bądź muzykalnym szcze-
— 177 —
gólniejszą dyspozycyę i przemożność artysty; okazać, jak my-
śli, jak czuje i co ma do siebie właściwego; rozważyć pilnie
jego sposoby i sprawność naśladowczą; nakoniec przyrównać
treść i osnowę dzieła do prawdziwych w naturze wzorów i wy-
darzeń społecznych: oto są trudne, ale zaszczytne krytyka
obowiązki... Nie tak, jak się nam zdaje, nie tak, jak się zda-
je przyjaciołom naszym lub jakiejkolwiek koteryi literackiej;
ale tak jak sam autor rozumiał, według jego wyobrażeń
i uczuć, z jego stanowiska sądźmy, oceniamy pracę, którą na
widok publiczny wydaje". A co do właściwości moralnych,
nie złość, nie uszczypliwość, ale „szczerota dobrego serca"
i entuzyazm dla piękna powinny kierować krytykiem, co „prze-
nikniony zapałem, częstokroć postrzega piękności, o których
duch poety - sztukmistrza, w twórczym momencie, żadnej nie
miał wiedzy".
Jak z powyższego widać, Mochnacki w tej drugiej dobie
zawodu krytycznego nadał większą określoność swoim pory-
wom metafizyczno-estetycznym, nie gardził, jak dawniej, du-
chem czasu i stosunkami towarzyskimi, odtwarzanymi w po-
ezyi, i, chociaż mówił o nieskończoności, przybierającej w ar-
tyzmie formy skończone, nie radził gonić za „napowietrznymi
ideałami". Stale jednak utrzymywał, że bez metafizyki żaden
estetyk i krytyk, żaden myśliciel prawdziwy obejść się nie mo-
że. Nie przestawał więc twierdzić, że Jan Śniadecki, gwałtu-
jąc na metafizykę i na Kanta, wichrzył tylko i mącił naukę
„nigdy niewysławionego mędrca królewieckiego, o której kra-
wędź narożną zaledwie otarł się". Nie przestawał upominać,
żeby tego przesądu przeciwko metafizyce, jako szkodliwego
nauce, pozbyć się. Nie przestawał narzekać, że u nas napra-
wdę nie było najazdu ze strony filozofii niemieckiej, sposo-
biono się przecież do odporu, budowano warowne zamki
i twierdze. „Nie zbywało — powiada — i na ochocie ostra-
żenia granicznej miedzy dla tern większego bezpieczeństwa,
aby zaraza umysłowa skądinąd nie zaleciała... Te rady dziel-
nie skutkowały. Ledwo nie każdy żak i żaczek miał u siebie
Dzieje krytyki literackiej w Polsce. 12
— 178 —
za wielką prawość a obywatelską cnotę, obruszać się i obu-
rzać przeciwko temu, czego się nie nauczył, co przenosiło je-
go pojętność, wyobrażenia i szczupły zapas wiadomostek.
Poczytywano nawet za zaszczyt i chwałę nie dać się zwieść
ze statecznego przedsięwzięcia nieumienia zbyt wiele, nieza-
puszczania się w głębsze roztrząsanie lub pojmowanie rzeczy
ogólniejsze i rozleglejsze; słowem, postanowiono spaniatą
myśl: niepoznania nigdy tego, co dotąd nie było znajome...
Nie mędrkujmy, nie rozumkujmy, nie filozofujmy, za nic miej-
my to wszystko, o czem nas zmysły nie przeświadczają, cze-
go doświadczenie nie stwierdza: — otóż całe systema l) na-
szych empiryków i realistów, naszych stylistów i gramatyków...
Kto, poznawszy ojczyste dzieje, zastanawiał się nad charakte-
rem Polaków, zna to dobrze do nich, że od zapadłych czasów
sławni z męstwa, szczerości i roztropnego we wszystkiem
umiarkowania... nigdy, w żadnej dobie swego bytu, nie byli,
jak Niemcy, ludem, z przyrodzenia skłonnym do metafizyki
i spekulacyi nadzmysłowych. Myśl nasza, jak u wszystkich
w ogólności Słowian, nigdy nie unosiła się do ostatecznych
kończyn owego napowietrznego przestworu tak zapamiętale,
żeby aż gwałt czynić należało hamowaniem i powściąganiem...
Oderwane wyobrażenia, mylne czy prawdziwe, krzywe czy
proste, ogólnością swoją bezwzględną krzepią i posilają
umysł, nadają mu pewną gruntowność, pewną głębokość,
pewną łatwość w przenikaniu do pierwszych początków i przy-
czyn rzeczy. A chociażby nawet wiecznie zatajone i ukry-
te przed nami miały być owe pierwsze przyczyny (o czem
jednak wątpić potrzeba), już sama usilność osiągnienia tak
odległego celu, samo pasowanie się i zwyciężanie trudności,
spotykanych na tej drodze, dziwnie pomaga do prędsze-
go rozwinięcia władz i sił umysłowych, czyni je zwinniej-
szemi, sprężystszemi... Wszystko prawie, co za naszej pamię-
') „Systema", według pochodzenia, jest rodzaju nijakiego; tak
u nas powszechnie przed r. 1830 mówiono, podobnie jak: „to poema".
- 179 -
ci zdziałano znamienitszego.... zdziałane zostało w skutku za-
razy umysłowej... już jest zboczeniem z toru, zboczeniem od
zasady nieumienia zawiele" '.
Doradzając miarę i w tern podniosłem dążeniu, gorąco
i dzielnie zagrzewał Mochnacki do postępu, a te jego odezwy
bardziej zapewne pobudzająco działały na umysły, niż jego
wywody teoretyczne, nie dla każdego przystępne. „Przebie-
gając rozmaite koleje publicznego u nas oświecenia — wołał —
postrzeżemy skutki dyktatury w myśleniu i pisaniu tych ma-
gów literackich, tych mędrców nadętych, a wewnątrz czczych,
jak powietrzna bańka, mimo wszelkich zasług, jakie wreszcie
położyć mogli w ojczystej literaturze. Wiek nasz olbrzymim
krokiem naprzód postępuje. Ludzie u oświeconych narodów
myślą, rozumują, ćwiczą swój rozum, łamią przeszkody, nowe
torują drogi, zarosłe skrzętnie wypielają z chwastów i niepo-
żytecznych ziół, wynajdują sposoby i środki, nie przestając na
dawnem. Myż tylko, my, od natury tak hojnie uposażeni,
w niczem nie upośledzeni, mamy obyczajem bobrów i żół-
wiów rządzić się w naukowym świecie naszym podawnemu,
za przykładem poczciwych wprawdzie mistrzów naszych, ale
których umysł albo przytępiony zestarzałymi nałogami w my-
śleniu, albo, że tak powiem, okopcony wonią kadzideł literac-
kich, już nie jest zdolny otrząsnąć się z uprzedzeń i nawyk-
nień wyśmianych albo potępionych w obliczu prawdziwej filo-
zofii? Pierwszą zasadą naszych usiłowań naukowych niechaj
będzie maksyma: nie gardźmy i nie pomiatajmy zuchwale
tern, czego nie pojmujemy, ale starajmy się poznać wprzódy,
poznawszy rozważyć, a następnie dopiero przyjąć lub odrzu-
cić. Kto inaczej mniema, ten źle życzy swemu narodowi".
W rozpowszechnianiu pojęć o sztuce ze stanowiska este-
tyki niemieckiej dopomagał Mochnackiemu w „Gazecie Pol-
skiej" Jan Ludwik Żukowski, dziś zupełnie zapomnia-
ny, a w swoim czasie bardzo ceniony dla swych przymiotów
osobistych i niezwykłej nauki. Podlasianin, cichy, potulny,
zajmował się gorliwie zbieraniem pieśni ludowych nad Pilicą,
wygotował rzecz o „Pańszczyźnie w Polsce", drukowaną do-
— 180 —
piero w roku 1830. Pisał ciężko, zawile, abstrakcyjnie, czyli,
jak to po przyjacielsku objaśniał Mochnacki, nie pisał „dla le-
niwych umysłów, co prócz francuskich romansów, modnych
żurnalów, afiszów i obwieszczeń na rogach ulic przybijanych,
nic innego nie czytają i pożywniejszej nie szukają strawy".
W „Gazecie Polskiej" Żukowski umieścił między innemi
obszerną rozprawę „O sztuce", 1828, Nr. 98 — 102). W pierw-
szej części wypowiadał tu zdania, zgodne z poglądami Moch-
nackiego lubo niezależnie od niego wyrobione; w niektórych
tylko różnił się, poczytując np. twory sztuki za wyższe od
tworów przyrody. W określeniu sztuki znajdował się na
dawniejszem stanowisku Mochnackiego, kiedy ten gardził ze-
wnętrznością i stosunkami towarzyskimi. Oto słowa Żukow-
skiego: „Uzmysłowienie myśli w jednej wykończonej całości,
wystawiającej prosty lub złożony zmysłowy obraz, ożywiony
pięknością, jest przedmiotem sztuk estetycznych... Sztuka
estetyczna wystawia obraz umysłu, działającego wewnątrz,
bezwzględnie na byt i świat zewnętrzny, i stąd zostaje w bez-
pośrednim związku z duszą, jak jej odbicie się na tle zmysło-
wem, które to tło, a nawet same formy są w tej mierze ni-
czem, i odbicie podobne nie traci związku ze swem źródłem,
jak promienie słońca, odbijając się o rozmaitą powierzchnię
ciał".
Te i tym podobne zdania, a zwłaszcza . ich zawiłe wyra-
żenie sprawiły, że wśród niewiele myślącego ogółu o mało nie
odsądzono autora od zdrowego rozsądku. Ujął się za nim
Mochnacki, szeroko się rozwodząc nad zbijaniem dwu rozpo-
wszechnionych u nas maksym: 1) że, co niezrozumiałe, to nie
jest godne poznania, i 2) że w rzeczach sztuki każdy bez przy-
gotowania może być sędzią. Pierwszą z tych maksym uważa
za rodzaj komory celnej, na myśli i pisma postanowionej, al-
bo za system zakazowy, tamujący wolny obieg jednych i dru-
gich. „Śmieszność i satyra otóż stróże i dozorcę tego syste-
matu, które zdaje się być wynalezione dla rozpostarcia za-
rodów trętwości i stagnacyi umysłowej w wywijającej się z pie-
luch niemowlęctwa literaturze naszej". Wymaga więc Moch-
— 181 —
nacki od czytelników, ażeby się zaopatrzyli w zapas wiado-
mości, by módz podążyć za autorem, by nie byli tylko ciągle
uczniami, lecz zarazem sędziami i krytykami dzieła, które
czytają.
Wśród zatęchłej atmosfery trzeba nowatorów, coby nad-
zwyczajnymi poglądami przerwali sen miałkich umysłów.
„Paradoksa i nadzwyczajne myśli bywają najczęściej niebez-
pieczne. Ale tonący i brzytwy się chwyta; a podobno żeglarz
nigdy nie żałował tego, że, wybrnąwszy z morskiej topieli, na
przepaścistej, odludnej i nieżyznej opoce choć chwilowego
dopadł schronienia. Te paradoksa i nadzwyczajne myśli obu-
rzają; jaki taki zerwie się do wykrycia piórem, w żółci macza-
nem, ich omylności. Upór i miłość własna obstają przy swo-
jem. Tym sposobem ścierać się muszą zdania. Polemika roz-
nieca ostatnią iskierkę życia, rzeźwi literaturę, posila i krzepi,
dopóki poważna a roztropna myśl, jako piękny płomień, nie
pociągnie ku górze. Co skoro nastąpi, wszystko pójdzie swo-
im porządkiem".
Słowa te pisał Mochnacki w przeddzień niejako wielkie-
go wybuchu polemiki, wywołanej w roku 1829 ukazaniem się
Przemowy Mickiewicza do krytyków i recenzentów warszaw-
skich.
VIII
O krytykach i recenzentach warszawskich.
Odpowiedź Dmochowskiego.
Słynną „Przemowę" Mickiewicza wywołały głównie
krytyki jego „Sonetów", uznane przezeń „za głupie jedna
w drugą". Podrażniony drobiazgowemi przyczepkami recen-
zentów, poeta nie myślał bynajmniej o spokojnem i przedmio-
towem zbijaniu zarzutów, lecz postanowił ośmieszyć zarówno
chwalców, jak przyganiaczy, dowcipnem strawestowaniem ich
sądów. Dokonał tego z wielką werwą i śmiałością, choć nie
— 182 —
jednego w tej ogólnej chłoście pokrzywdził. Nie była to od-
powiedź, ale pean zwycięski nad pokonanymi wrogami ro-
mantyzmu.
Nie poprzestał na tern. Sięgając nieco dalej w przeszłość,
cały okres rozwoju literatury naszej od początku wieku XIX
oskarżył o .bezpłodność i nieuctwo. Oszczędzał trochę poe-
tów, ale dla „retorów" był nieubłagany. Słowa jego, charak-
teryzujące działalność epoki Towarzystwa Przyjaciół Nauk,
wzajemne pochwały i wymiany zdań, przechodzących z jednej
książki do drugiej, przez długi bardzo czas uważano za wy-
rocznię. Dopiero od jakich lat 30 zaczynamy się otrząsać od
tych sądów i wymierzać sprawiedliwość potępionym przez
Mickiewicza ryczałtem. Nie możemy dzisiaj utrzymywać, że-
by poeta nasz znał dokładnie ten okres pracy piśmienniczej,
który tak nielitośnie wyszydził; a stąd nie możemy przyjmo-
wać jego sądów bez odwołania się do lepszych od niego pod
tym względem znawców. Z „Przemowy" jego nie czerpiemy
już barw do odmalowania ogółu działalności pisarzów naszych
z pierwszych dziesiątków stulecia naszego, ani też do zobra-
zowania uzdolnień poszczególnych. Pomimo to i dziś jeszcze
przyznajemy tej „Przemowie" nie tylko doniosłe historyczne
znaczenie, jako przełomowemu objawowi w dziejach naszej
krytyki, lecz także cenimy ją, jako protest przeciwko rutynie,
mogący mieć wartość w każdej dobie rozwoju.
Mickiewicz całą potęgą swojego geniuszu stanął po stro-
nie „nowatorów", niezadowolonych z istniejącego w danej
chwili zasobu pojęć estetycznych, lecz zdążających do wzbo-
gacenia tego zasobu świeżemi zdobyczami umysłu ludzkiego,
gdziekolwiek ich dokonano. Każdy, kto nie jest wielbicie-
lem martwych stojących wód, co w bagna niebawem zamienić
się mogą; każdy, kto ruch i życie ceni więcej, aniżeli spokój
grobowy, choćby nawet wielce szanowny; każdy, kto jest prze-
konany, że nie w przeszłości, ale w przyszłości mieści się ide-
ał dobra i piękna, — będzie wdzięczny naszemu wielkiemu poe-
cie, że jędrnem swem słowem utorował u nas drogę takiemu
usposobieniu i takim przekonaniom. „Krzyki retorycznych
— 183 —
alarmistów — pisał Mickiewicz — wzmagają się peryodycznie
w epoce wielkich odmian literackich. W Niemczech, w pierw-
szej połowie przeszłego wieku literatura ledwie nie tak, jak
u nas, ubogą była. Gottsched, sławny podówczas gramatyk
lipski, wierszopis gładki bez talentu, retor krótkiego wzroku
i ciasnego pojęcia, uważał naśladowniczą szkołę poetów ślą-
skich za klasyczną; wiersze zaś samego Gottscheda miały być
właśnie najwyższym utworem klasyczności i narodowości nie-
mieckiej. W duchu jego szkoły Lessing, Klopstock, Goethe,
należeli do nieumiejętnych i zuchwałych nowatorów. Ta wal-
ka mniemań utrzymała w pamięci imię Gottscheda, o którego
dziełach już nie słychać. Teatrem podobnych sporów była da-
leko dawniej Hiszpania, kiedy szkoła włoska wprowadziła do
tego kraju nową poezyą. Podobneż spory ukończyły się przed
oczyma naszemi w Anglii, a dotąd toczą się we Francyi.
Wróżby więc o blizkim upadku literatury i smaku w Polsce
zdają się bezzasadne; przynajmniej nie ze strony romantycz-
nej zagraża niebezpieczeństwo. Dzieje literatury powszechnej
przekonywują, że upadek smaku i niedostatek talentów po-
chodził wszędzie z jednej przyczyny: z zamknięcia się w pew-
nej liczbie prawideł, myśli i zdań, po których wytrawieniu,
w niedostatku nowych pokarmów, głód i śmierć następuje.
Tak upadła literatura bizantyńska, dziedziczka najbogatsza
pomników Grecyi; bo zarówno odgrodziwszy się od Franków
i Arabów, z postępem wieku nowych form przyjąć nie chciała...
Powszechna ciemnota pochodziła nie z wprowadzenia obcych
nauk, ale z ich pilnego strzeżenia się"...
Takie i tym podobne myśli, domagające się wszechstron-
nego kształcenia, pogłębiania swej duszy i szukania dróg
nowych, nadają przemowie Mickiewicza wiecznotrwałe
w dziejach umysłowości naszej i krytycyzmu znaczenie; czy-
nią ją dokumentem krytycznym pierwszorzędnej wartości;
uświęcił nim niejako poeta nasz te dodatnie przejawy,
jakie w działalności krytycznej Mochnackiego się znaj-
dowały.
— 184 —
Na razie oczywiście nie ta strona interesowała czytelni-
ków, lecz to, co w przemowie miało cechę chwili bieżącej, t. j.
wycieczki przeciw osobistościom w niej obrobionym. Najbo-
leśniej czul się dotkniętym Franciszek Salezy Dmochowski,
który, jak wiemy, nader przychylnie ocenił pierwsze dwa to-
miki Poezyj Mickiewicza i dopiero w krytyce Sonetów wypo-
wiedział kilka spostrzeżeń, ostrzej ujemne strony wytykają-
cych. A ponieważ i ojciec jego, tłómacz Iliady, nienajświet-
niej się przedstawiał w ogólnym obrazie działalności literatów
warszawskich w początkach wieku XIX, syn podjął rękawicę
i napisał kilkuarkuszową „Odpowiedź na pismo p. Mickiewi-
cza" (Warszawa, 1829, str. 118).
Przedrukował tu naprzód samą przemowę w całości,
opatrując ją przypiskami, prostującymi zdania, przez poetę
wyrażone; następnie zaś poddał szczegółowemu rozbiorowi
niektóre ogólniejsze poglądy Mickiewicza, a zakończył szki-
cowym „obrazem dążności literatów polskich od panowania
Stanisława Augusta aż do naszych czasów". Dmochowski
mniemał, iż dostatecznie udowodnił sześć następnych uchy-
bień: 1) Mickiewicz wszędzie niewiernie, a przynajmniej z naj-
większą nierozwagą, nieprzebaczoną piszącemu, przytacza za-
rzuty recenzentów swoich; 2) nie znał wcale, jaki duch oży-
wiał uczonych za Stanisława Augusta i tych, którzy po nich
nastąpili; 3) bezzasadnie ubliżył Warszawie, uważając ją za
gniazdo obskurantyzmu literackiego; 4) nie zgłębił pism Pi-
ramowicza i Dmochowskiego ojca, i o ich pracach i zasługach
jak najniesprawiedliwsze zdanie wynurzył; 5) również z myl-
nego punktu oceniał działanie późniejszych literatów war-
szawskich; 6) cała jego przemowa tchnie zarozumiałością, do
najwyższego stopnia posuniętą, i tern wyobrażeniem, że on
sam jest jedynym w literaturze polskiej pisarzem, którego nikt
sądzić i oceniać nie ma prawa...
W szczegółach musimy przyznać słuszność Dmochow-
skiemu, jak to już zresztą z ogólnej mojej oceny wystąpienia
Mickiewicza wynika. Winienem atoli tu sprostować własną
omyłkę, popełnioną w książce „Estetyka Mickiewicza", gdzie
— 185 —
broniąc literatów warszawskich, przypuściłem, że wyrażenie
o „kordonie zdrowia", ażeby przypadkiem nauka nie wkradła
się z zagranicy, było pomysłem samego poety. Przekonałem
się, że tak nie jest. W Nr. 334 „Gazety Polskiej" z roku 1828,
jakiś bezimienny wydrukował rzeczywiście artykuł przeciwko
bezwzględnym wielbicielom niemczyzny, a w nim pomieścił
ten ustęp: „Są tacy, co nic nie widzą nad Niemców, co ich
szperania, ich uniesienia na sarmacką sprowadzając ziemię,
chcą naród, innym przenikniony duchem, zarażać. Niech ra-
czej łańcuch zdrowia rozciągną, niech się bronią przeciw
wpływowi obcej literatury; niech rozwiną własną samodziel-
ność i nie dadzą w ręce obce oręża, który o tyle ostry, o ile go
się lękają". Wprawdzie redakcya „Gazety Polskiej" zaraz
w przypisku się zastrzegła przeciwko takiemu chronieniu się
literatury niemieckiej, twierdząc, że od naszej siły moralnej
zależy jej pożyteczność lub szkodliwość na narodowość na-
szą; wprawdzie w Nr. 350 pomieściła cały artykuł Żukowskie-
go, poświęcony zbijaniu zdań bezimiennego, dla okazania, że
„niemal wszystko, co jest dobrego w dzisiejszem duchowem
ukształceniu narodów, Niemcom przyznać należy"; ale bądź
co bądź, Mickiewicz miał podstawę, do twierdzenia, że o łań-
cuchu czy kordonie zdrowia umysłowego drukowano w War-
szawie.
Zastrzegłszy to, wyznać musimy, że zarzuty Dmochow-
skiego, w pierwszych pięciu punktach zawarte, były usprawie-
dliwione; punkt natomiast szósty, przedstawiający Mickiewi-
cza, jako zarozumialca, całkiem się nie zgadzał z rzeczywistym
charakterem przemowy. Mickiewicz czuł swoją wyższość nad
recenzentami, bo świadom był swojego talentu, ale zarozumia-
łości dopatrzyć w nim trudno. Spółczesnym mógł się ton
przemowy nie podobać, mógł ich nawet razić; ale dla nas dzi-
siaj, kiedy osobistości, w przemowie wzmiankowane, są już
bladem jeno wspomnieniem wydaje się on silnym tylko
wyrazem przekonania, bez chęci zapewnienia sobie literackiej
nietykalności. Dla nas przemowa ta nie jest „dziwną zagad-
ką", jak dla Dmochowskiego. Nie będziemy pytali „dlacze-
— 186 —
go, w jakim celu, jakim względem powodowany, wydał ją na
widok publiczny". Dmochowski mniemał, że ona nie przyło-
ży się do „postępu i wyjaśnienia teoryi szkoły romantycznej".
My dziś wiemy, że się przyczyniła do ostatecznego zwycię-
stwa tej teoryi u nas. Dmochowski twierdził, że to pismo
Mickiewicza „będzie nazawsze smutną pamiątką jego lekkości,
zapomnienia się i zarozumiałości". My, chociaż nie podziela-
my zdań poszczególnych, w piśmie tern wypowiedzianych,
uważamy je w całości jako świetną pamiątkę niepospolitego
dowcipu, rozległych poglądów i mocnego przeświadczenia
o potrzebie reformy estetyczno-krytycznej.
„Odpowiedź" Dmochowskiego, z powodu zainteresowa-
nia się sporem romantycznym, była czytana i w bardzo krót-
kim czasie rozkupiona, tak, że autor sporządził w roku 1830
drugie jej wydanie, pomnożone przedrukowanymi z „Bibliote-
ki Polskiej" swymi artykułami o pierwszych dwu tomikach
poezyj Mickiewicza i o Sonetach.
Wystąpienie wielkiego poety rozżarzyło zapał polemicz-
ny. Do 1 grudnia 1829 roku w „Gazecie Polskiej", następnie
zaś w „Kuryerze Polskim" zwolennicy romantyzmu z coraz
większą śmiałością i natarczywością dogryzali klasykom,
egzaltując się coraz bardziej, pomiatając „prawidłami twórczo-
ści", nazywając romantykę „wysoką alchemią poezyi, zachwy-
cającą fantasmagoryą sztuki" („Kuryer Polski", 1830, Nr. 91)
i głosząc ideę „sztuki dla sztuki", bez względu na jakikolwiek
bezpośredni „pożytek" twórczego słowa. Dla poparcia swoich
poglądów zaczęto tłómaczyć i drukować dzieła obu Schle-
glów; ukazał się wówczas pierwszy tom „Obrazu literatury
starożytnej i nowożytnej" Fryderyka, a także pierwszy tom
„Kursu literatury dramatycznej" Augusta Wilhelma.
Klasycy mało oddziaływali. Po „Odpowiedzi" Dmo-
chowskiego, z wydawnictw książkowych zaznaczyć można tyl-
ko „Myśli dorywcze o romantyczności i romantykach", druko-
wane bezimiennie w Kaliszu roku 1830. Autor był zaciętym
nieprzyjacielem nowego kierunku poetycznego, i przytaczając
dawniejsze słowa Mochnackiego, że „rozsądek rozbraja taliz-
— 187 —
man poezyi", dodaje: Zaprawdę Dziady, Zamek Kaniow-
ski, Marya i niektóre tym podobne poemata były zapewne
według tej doktryny napisane" (str. 6). W innem miejscu na-
zywa „Dziady" i „Sonety Krymskie" — „klęską nowoczesne-
go piśmiennictwa polskiego".
W rozmowach przesadne wyrazy niechęci wzajemnych
przybierały, jak to bywa zazwyczaj, jaskrawsze jeszcze zabar-
wienie; chaos pojęć dochodził punktu kulminacyjnego i mu-
siał dojść do nowego przesilenia. Wyrazem tego przesilenia
stały się rozprawy Brodzińskiego i Mochnackiego, ogłoszone
w roku 1830.
ROZDZIAŁ PIĄTY.
KRYTYKA W OKRESIE ROMANTYZMU.
Ustalenie poglądów krytyki romantycznej
przez Mochnackiego.
Łagodny, spokojny i rozważny Brodziński nad dwoma
głównie bolał objawami w rozwoju nowego kierunku: nad
lekceważeniem rozsądku i smaku oraz nad wybujałością
pierwiastku uczuciowego. W rozprawie „O krytyce", wziąw-
szy za dewizę dwuwiersz Goethe'go, że rozumkowanie (das
Verniinfteln) wygania poezyę, ale rozum (das Verniinftige)
jest z nią w zupełnej zgodzie, starał się historycznie udowo-
dnić, że, jeżeli prawidła i przepisy dobrego smaku, wyciągnięte
z rozważania dzieł znakomitych, nie mogą utworzyć nowych
talentów, to utrzymują przynajmniej „czyste o poezyi wyobra-
żenia" i „działają odpornie przeciwko złemu". Prawidła ta-
kie nie powinny dopuszczać „mody, uprzedzeń i przywidze-
nia", lecz powinny być „oczywiste i stałe, jak prawidła logiki
i moralności". Skreśliwszy następnie pokrótce dzieje prze-
miany pojęć estetycznych głównie w Niemczech i w Polsce;
— 189 —
wskazawszy, że u nas krytyka znajdowała się przez czas dłu-
gi w stanie dzieciństwa, przyznaje, że za jego czasów „mimo
nadużycia nowych wyobrażeń, co z początku zawsze być mu-
si", literatura nasza „przybiera cechę powagi, bezstronnego
sądu, godzenia mniemań, szanowania zbawiennych, zdobią-
cych uczuć, które albo namiętności skaziły, albo rozum, zim-
ny zawsze, gdy dumny, przytępił". Ale ten charakter piśmien-
nictwa zawichrzony został przez młodych krytyków, „niezro-
zumiałych i siebie nie rozumiejących metafizyków, unoszą-
cych się nad wszystkiem, czego dobrze nie pojęli", co, „ledwo
dorwawszy rózgi którego z niemieckich profesorów, zapędzają
całą publiczność do jego szkoły, każą uczyć się metafizyki
każdemu, kto chce sądzić o wartości ballady albo sonetu".
Nie był Brodziński bezwarunkowym przeciwnikiem filo-
zofii, zastosowanej do sztuki, ale uważał, że u nas grunt do
takich zaciekari nie jest jeszcze należycie przygotowany. Bada-
nia filozoficzne sztuki są „rzeczą zbytkową", następują wten-
czas dopiero, gdy bliższe zadania filozofii zostały już rozjaś-
nione. „Estetyka — pisał — jest dotąd najtrudniejszą, naj-
mniej ugruntowaną częścią filozofii. Niemożna więc tej na-
przód części upowszechniać, która najmniej ma poważnego
interesu i skutków. Dobrze jest w duchu filozoficznym roz-
bierać utwór, który na to zasługuje, ale sprawiedliwie przyję-
ty zwyczaj i względność nie każą występować ze wszystkimi
aparatami, które zwykły odstraszać. Filozof więcej dostrzega
w poezyi tak jak w naturze, niż człowiek pospolity; lecz jak
tamten nie jest filozofem dla samej poezyi, tak temu nie po-
trzeba wprzód uczyć się filozofii, aby czuł poezyę".
Brodziński miał słuszność, utrzymując, że u nas nie były
jeszcze umysły przygotowane do rozbiorów literackich na tle
filozoficznem; dowiódł tego późniejszy rozwój naszej krytyki,
która, pomimo usiłowań Mochnackiego, bardzo mało korzy-
stała z rozwoju estetyki filozoficznej; tak, że te dwie gałęzie
umiejętności rosły niezależnie prawie od siebie. Sam zresztą
Mochnacki, jak zobaczymy, nie przeprowadził ich zjednocze-
nia w głównem swem dziele krytycznem.
— 190 —
Druga rozprawa Brodzińskiego z roku 1830: „O egzal-
tacyi i entuzyazmie", wymierzona była przeciwko udanej, na-
śladowanej wybujałości uczuć zarówno w życiu, jak w tworze-
niu poetyckiem, przeciwko coraz bardziej grasującemu bajro-
nizmowi. Nie myślmy, iżby Brodziński, zalecając wszędzie
rozsądek, nie znał słabych stron jego; owszem, nikt może
z naszych pisarzów nie umiał tak trafnie i tak dobrze wskazać
wad jego, jak i zalet; nie sądźmy, iż prawdziwie wzniosłych
uczuć nie cenił, owszem, szlachetna jego dusza otwarta była
na przyjęcie wszystkiego, co wielkie; on powstawał tylko na
podrzeźnianie entuzyastycznych uniesień, na zimne często-
kroć zagorzalstwo w słowach bez odpowiedniego nastroju
w sercu i bez gotowości na czyn poświęcenia. Taką sztuczną
hodowlę gwałtownych uczuć widział Brodziński w naśladow-
cach Byrona: „Poczęli młodzi poeci gwałcić swoje pogodne
uczucia, nosić w sercu sarninie wiedzieć jakie tajemnice i gorz-
ko marzyć, szukać tego, co właśnie w pełności mają. Niknie
w nich poetyczna naiwność, wiosnę życia szpecą nie natural-
nie, ale od zarazy pożółkłym liściem jesiennym; miasto tkli-
wego udziału ze światem, który ich nęci do siebie, kłócą się
z nim, wyszukują starannie, aby tęsknić do czegoś, rozbierają
swoje uczucia i w przeciwieństwie z własną naturą poezyę
chcą znaleźć. Inni same dary przyrodzone marnują w nieła-
dzie i rozrzutności".
Ponieważ takie „genialne natury" miały być wedle ro-
mantyków wolne od zwykłych przepisów moralności i dobre-
go smaku, Brodziński robi uwagę, że „poezya samej imagina-
cyi i namiętności, bez wodzy rozumu, byłaby tylko gminnem
widowiskiem szaleństwa albo pijaństwa". Poeta powinien
wznieść się na takie stanowisko, aby „nie tylko czujący, ale
i myślący człowiek mógł z nim uczucia podzielać". Egzalto-
wanie młodzieży, „której sam wiek aż do zazdrości jest poe-
tyczny", uważał „za nadużycie sztuki, za chwałę prędko prze-
mijającą". Według niego, „zawsze w poezyi to najwięcej zaj-
muje, co moralne zaspokaja uczucia". Stąd nie mógł być zwo-
lennikiem „sztuki dla sztuki". Poezya „nie powinna służyć
— 191 --
ani samolubnym rachubom, ani próżności, ani panującym na-
miętnościom i narzucającym się opiniom", ale nie mogą być
dla niej obojętne „najwznioślejsze starania i dążenia ludzi".
„Żaden prawdziwy tragik, czy Eurypides czy Szekspir, nie
przerażali serca napróżno, nie przerażali napróżno widokiem
nieszczęść i walk człowieka, jak zwierząt dzikich i osobliwych,
a tern mniej malując namiętności, do namiętności wzbudzali.
Nie sądzi inaczej filozofia, ani prawdziwa poezya; ci tylko tak
twierdzą, którzy filozofii nie rozumieją, poezyi nie czują".
Uwagi Brodzińskiego nie przypadły do smaku rozgo-
rączkowanej młodzieży; rozprawa „O egzaltacyi i entuzya-
zmie" wywołała parę namiętnych krytyk, na które śpiewak
„Wiesława" wbrew swojemu zwyczajowi widział się zmuszo-
nym odpowiedzieć, by fałszywie słów jego przeciwko entu-
zyazmowi nie tłómaczono. Z czasem dopiero, po uspokoje-
niu się umysłów, poglądy Brodzińskiego zwolna i pocichu
wsiąkać zaczęły do krytyki i wogóle umysłowości naszej;
zwolna i pocichu utrwalało się przekonanie, że, choć nie ge-
nialny, był on pierwszym, prawdziwym krytykiem naszym, łą-
czącym delikatne poczucie poetyczne nie tylko z rozsądkiem
i dobrym smakiem, ale także z głębszym rozmysłem filozo-
ficznym.
Inny był los dziełka Maurycego Mochnackiego „O lite-
raturze polskiej w wieku XIX" (1830, Warszawa). Trafiło ono
odrazu do przekonania młodych wielbicieli poezyi; zdania,
w niem wypowiedziane, stały się na długo ewangelią naszej
krytyki; powtarzane w recenzyach i podręcznikach historyi li-
teratury przeszły niejako na własność narodową. Dotyczy to
wszakże tytko określenia literatury i sądów o walce klasyków
z romantykami, o Malczewskim, Mickiewiczu, Bohdanie Zale-
skim i Goszczyńskim, — filozoficzna zaś strona pozostała
martwą.
Mochnacki, zanim dał określenie literatury jako „uzna-
nia się narodu w jestestwie swojem", czyli inaczej, po dzisiej-
szemu mówiąc, jako wyrazu samowiedzy narodowej, przeszedł
rozległy krąg roztrząsań na wzór niemieckich filozofów natury
— 192 —
(Schelling, Oken, Steffens), o stopniowem budzeniu się
świadomości w przyrodzie: poczynając od kamieni, a koń-
cząc na człowieku: „Mika reprezentuje w granicie i jest nie-
jako hieroglif icznym prorokiem działu roślin"; a „feldspat
uważaćby można w granicie, jako przesłannika i hieroglificz-
nego proroka państwa zwierząt" i t. p. Mochnacki wierzył
„w podziemną astrologię, w związki czarnoksięskie, moralne
i chemiczne, w powinowactwo, żadną mocą nierozerwane, natu-
ry anorganicznej z organiczną, w związki i powinowactwa ka-
mieni, metalów z istotami rozmyślającemi, a bardziej jeszcze
dumającemi". Objawy „magnetyzmu zwierzęcego" były dla
niego nader pożądanymi dowodami tego związku, i protesto-
wał przeciwko tym, co, gromiąc mistycyzm i zabobony, zacie-
rali „wszystkie wrodzone zdolności pojmowania natury bez
doświadczeń i sztucznych aparatów, toż rozkazywania jej naj-
mocniejszym siłom samem chceniem lub uskramiania tako-
wych natchnieniem".
Łatwo stąd wywnioskować, że był on przeciwnikiem sa-
mej doświadczalnej wiedzy i ubolewał nad tern, iż umiejętno-
ściami przyrodniczemi zajmują się wyłącznie praktycy i mate-
matycy, rzadko kiedy wnikający w istotę rzeczy dla braku
wykształcenia filozoficznego. Nie przeczył on korzyści, wy-
nikających z doświadczeń praktycznych, lecz nie uznawał ich
za środek zbudowania czyli raczej „stworzenia" nauki praw-
dziwej. Wszelka nauka prawdziwa wynikać ma jedynie z my-
śli ludzkiej; bo, jak powiada Mochnacki, „kto zna myśl swoją,
zna to wszystko, co myślą myśleć i ogarnąć zdoła". Prawdzi-
wa nauka, prawdziwa filozofia musi być tak samo „twórczą",
jak poezya — i stąd ścisłe powinowactwo wiedzy i twórczości
artystycznej. Braki naszej oświaty wywodził Mochnacki stąd,
że zarówno w estetyce, jak i w nauce, panował empiryzm, wie-
dza doświadczalna, zacieśniająca widnokrąg myśli, przywo-
dząca pojęcia do stanu „skamieniałości". Romantyzm w po-
łączeniu z filozofią starał się przez wprowadzenie pierwiastku
twórczego, przez wlanie w umysł nieprzepartej żądzy ruchu,
skamieniałość tę uprzątnąć, a wszędzie wywołać życie orygi-
— 193 —
nalne, pierwotwórcze. Pierwsi Niemcy postrzegli, że „natura
nie dla samych tylko farbiarzów i garbarzów jest stworzona,
ale także dla filozofów", i wskazali, że człowiek tak tworzyć
powinien, jak tworzy natura. U nas romantycy przyjęli tę
prawdę i zastosowali do życia narodowego; oni to dopiero
doprowadzili naród „do uznania się w jestestwie swojem", do
zrozumienia i rozwinięcia sił sobie właściwych.
Otóż tylko ten ostatni wynik wywodów Mochnackiego
przyjęto u nas powszechnie, ale cały szereg rozumowań
o stopniowem dochodzeniu przyrody do refleksyi pominięto,
ponieważ wydawał się on zbyt hazardownym i niezbyt łat-
wym do pojęcia.
W uwagach o poszczególnych utworach poezyi roman-
tycznej Mochnacki nie posługiwał się już prawie wcale termi-
nologią filozoficzną; wziął z niej tylko — o ile mi wiadomo,
on pierwszy u nas — rozróżnienie twórczości podmiotowej
(subjektywnej) od przedmiotowej (objektywnej) i na tern roz-
różnieniu oparł „architektonikę idealną w systemie poetyckiej
literatury polskiej". Oczywiście, rozróżnienie to przyjęło się,
jako bardzo dogodne w rozpatrywaniu rozmaitych właściwości
twórczych, i trwa do dziś dnia. Jest to jeden z najistotniejszych
nabytków naszej krytyki w dobie romantyzmu. Ze szczegó-
łów podnieść należy tę okoliczność, że Mochnacki najdzielniej
i najskuteczniej się przyczynił do wykazania piękności „Ma-
ryi" Malczewskiego i jej spopularyzowania.
W sposobie wypowiadania sądów swoich o tworach po-
etyckich był Mochnacki subjektywistą i indywidualistą, prze-
jętym do głębi zagadnieniami narodowemi i społecznemi.
Jakkolwiek bowiem dużo mówił o „zasadach" estetyki, w kry-
tyce przecież na nie się prawie wcale nie powoływał, kreślił
tylko, jak sam parokrotnie zauważył, to jedynie, co mu przy
czytaniu utworów na myśl przychodziło, czyli, inaczej mówiąc,
wrażenia, wywołane przez dane dzieło, i spostrzeżenia, któ-
rych ono stało się powodem.
Nie był on bezwzględnym chwalcą wszystkiego, co wydał
nasz romantyzm: samemu Mickiewiczowi robił zarzuty, mia-
Dzieje krytyki literackiej w Polsce." 13
— 194 —
nowicie za „Konrada Wallenroda"; wielbił to, co go unosiło
i co z dążeniami społeczno - narodowemi było zgodne; potę-
piał zaś to, co miało charakter egoistyczny, zbyt miękki, nie
nie odpowiadający wzniosłemu nastrojowi. Względem poe-
tów doby Stanisławowskiej okazał się niesprawiedliwym, od-
mawiając im nazwy narodowych; ze spółczesnych sobie, nie
romantyków, podniósł jeno Niemcewicza i Woronicza, rozwa-
żając Brodzińskiego tylko jako estetyka i krytyka, nie zaś ja-
ko poetę. Przyznać trzeba, że w sądzie o Brodzińskim nie
dał się powodować małostkowym względom osobistym i po-
stawił go wysoko, jako pierwszego u nas, co „zaczął mądrze,
głęboko rozmyślać o poezyi". Ta bezstronność Mochnackie-
go jest dowodem niepospolitej, szlachetnej jego duszy.
Jeżeli rzecz Mickiewicza o krytykach i recenzentach war-
szawskich była tryumfalnem ogłoszeniem rozpoczynającego
się panowania romantyzmu, to dziełko Mochnackiego stało
się jakby kartą konstytucyjną tego panowania.
II.
Krytyka romantyzmu przez romantyka
(Goszczyński),
W pięć lat po wyśpiewaniu przez Mochnackiego wspa-
niałego peanu na część romantyczności polskiej, ukazała się
surowa jej krytyka, i to nie ze stanowiska pseudoklasycznego,
tylko ludowo- narodowego. Autorem jej był twórca „Zamku
Kaniowskiego" i „Sobótki", gorący ludowiec od samego nie-
mal początku zawodu swego, Seweryn Goszczyński
(1801 | 1876). Po roku 1831 przebywał on w Galicyi, prze-
nosząc się z miejsca na miejsce, zapuszczając się w Beskidy
i Tatry, żyjąc z góralami, zapoznając się z kółkiem młodych
poetów czerwono - ruskich, w których gronie umocnił się
w swojem przeświadczeniu o potrzebie poezyi rodzimej, na
uczuciach i wyobrażeniach ludu opartej, a dopełnionej i roz-
— 195
szerzonej znajomością tworów wyobraźni wszystkich plemion
słowiańskich. Z tego punktu widzenia skreślił on swój po-
gląd na znaczenie i wartość poezyi naszej, zwanej romantycz-
ną, i ogłosił go w miesięczniku, wydawanym od kwietnia roku
1835 w Krakowie: „Powszechny pamiętnik nauk i umiejętno-
ści". Ogłosił go bezimiennie, nadając rozprawie swojej ty-
tuł: „Nowa epoka poezyi polskiej". Rzecz ta miała rozgłos
ogromny i w 15 lat potem była prawie w całości przedruko-
wana przy drugiem wydaniu dziełka Jana Majorkiewicza: „Hi-
storya, literatura i krytyka" (Warszawa, 1850).
Stosunek swej rozprawy do książki „O literaturze pol-
skiej w wieku XIX" określił Goszczyński następnemi słowy:
„Mochnacki, według swojego zamierzenia, pokazał nam jedy-
nie dobrą stronę polskiej literatury, utworzył arystokracyę, że
tak powiem, polskich poetów, nie troszcząc się o resztę. Sy-
stematu jego nie można ganić, ale go można nie przyjąć,
i z pobudek równie ważnych, jak były pisarza o literaturze
polskiej. Codzień słyszymy, codzień się przekonywamy, że,
oprócz wymienionych przez Mochnackiego, naród nasz ma
więcej poetów, których czyta, których uwielbia i kocha. W tym
względzie uległem powszechnej opinii, nie potrafię tern
wzgardzić, co ona szacuje, ani obojętnie pominąć, co ją zająć
zdołało, a nadewszystko potakiwać milczeniem jej błędom.
Wszakże niechaj nikt nie mniema, jakobym miał jedynie na
celu dopełniać dzieło Mochnackiego; spodziewam się, że da-
leki od chęci oryginalności tam, gdzieby jej prócz chęci nic
nie usprawiedliwiło, nie zostanę nigdzie jego powtarzaczem;
najpewniej, że nasze pisma, oprócz przedmiotu, w niczem się
nie zetkną ze sobą; mojem tylko będzie moje przekonanie,
bom się po nie do własnej duszy zapuszczał; moim będzie
sąd o pisarzach polskich, bom go oparł na zasadach, z tego
przekonania wywiedzionych".
I dotrzymał przyrzeczenia. Jego zdania o poetach na-
szych z onego czasu noszą na sobie tak wybitną cechę' odręb-
ności, że ich z żadnemi innemi zestawiać niepodobna. W ich
wypowiadaniu, liczył się on, jak sam powiada, z opinią pu-
— 196 —
bliczną, ale jej bynajmniej nie ulegał; opierał je wszystkie na
pewnych zasadach, wyrażonych w obszernym wstępie do prze-
glądu twórczości poszczególnych poetów.
Ażeby zasady te we właściwem ukazały się świetle, mu-
simy poznać pogląd Goszczyńskiego na poezyę i jej znacze-
nie. Nie dochodził on istoty poezyi i natchnienia, sądził bo-
wiem, tak samo, jak Brodziński, że to przechodzi możność
ludzką; ale starał się wskazać, czem jest poezya dla ludzkości
wogóle, a dla narodów poszczególe. Posłuchajmy jego pięk-
nych słów: „Najpierwsza piastunka i nauczycielka narodów,
mądrość z natchnienia, filozofia filozofii, towarzysząca proste-
mi, jak przyroda, pieśniami bytowi człowieka, od rozwinięcia
mu życia w kolebce, aż do ukołysania śmiercią w grobie
i przeczucia zaziemskiego bytu; piętno duchowe na doczes-
nych przedmiotach, dla upiększenia i razem dla okazania zni-
komej ich wartości; miłość najczystsza, język wiary, duch nie-
widomy, prorokujący o bóstwie, i najwznioślejsza, najrzeczy-
wistsza prawda, odziana tajemniczością i urokiem niebieskie-
go początku, dotykalna prawie, a przytem niepojęta: oto jest
drobna cząstka z szeregu tych postaci, pod któremi poezya
objawia się światu, w których przeznaczono myśli ludzkiej
wiecznie ją zgadywać i nigdy nie pojąć". Inaczej mówiąc,
„poezya jest to strefa niewidzialna pomiędzy materyą i du-
chem, w której spływa się i łączy ze sobą wszystko, co tylko
w duszy ludzkiej może być zmysłowego, a w zmysłowych
przedmiotach — ulotnego i czystego, jak dusza; poezya jest to
żywioł istoty anielskiej, rozlany we wszystkiem, cokolwiek
wyszło z rąk Twórcy, na znak przymierza między nim a stwo-
rzeniem". Poezyę wszyscy odczuwają, ale tylko niektórzy
umieją „postrzedz jej żywioł tak wyraźnie, ująć tak silnie, aby
go innym objawić"; są to poeci, będący takimi samymi prze-
wodnikami żywiołowej siły moralnej, jak są przewodniki cie-
pła, elektryczności, magnetyzmu. „W poetę spływają się nie-,
jako myśliwszelkich istot, tak organicznych, jak nieorganicz-
nych, jednem słowem, myśli całego stworzenia; albo inaczej,
dusza poety porozumiewa się bezpośrednio z ich duszami,
— 197 —
o których reszta ludzi domyśla się tylko przez pewną, niepo-
jętą sympatyę, póki ich pośrednictwo poety wyraźniej uczuć nie
da". Poezya nie może być ani prostą rozrywką, ani jakimś zbyt-
kiem, lecz potrzebą życia duchowego, szlachetniejszą o tyle od
potrzeb zmysłowego, o ile dusza szlachetniejsza jest od ciała.
„W pieśniach poetów — mówi Goszczyński — widzę nie chęć
naśladowania dźwięków lub obrazów zmysłowej przyrody, nie
potrzebę chwilowego wynurzenia chwilowych wrażeń, ale ko-
nieczność daleko nieprzepartszą, dążność daleko szlachetniej-
szą, a obie, wypływające z istoty człowieka, uważanego jako
dziecię boskie i cząstka nieśmiertelności; obie zgodniejsze
z jego całem życiem, z jego chęciami, nadzieją i wiarą;
w krótszych słowach: konieczność i dążność przetworzenia
w nieśmiertelność wszystkiego, co go napełnia i otacza; ina-
czej, popęd zachowania bytu w najszlachetniejszej cząstce
człowieka, na drodze najszlachetniejszej, w myślach na dro-
dze myśli, tworzy objawienie poezyi, czyli poetów". A zatem
utwory poetyckie „nie są indywidualnem uświęceniem indy-
widualnych uczuć, ale wcieleniami boskich prawd, któ-
rych mąż natchniony jest składem i częstokroć ślepem narzę-
dziem; są olbrzymiemi runami *) najwyższej mądrości, posu-
wającej ludzkość nieznacznie, zwolna, ale wciąż do celów jej
bytu, do najwyższego udoskonalenia,, dotykalnemi ogniwami
łańcucha oświaty, przedłużającego się z postępem czasu, wska-
zówką drogi, ubieżanej po przeszłości, i jej kierunku w przy-
szłość". Stąd poezya jest „konieczna w życiu ludzkości, a in-
teres dla niej — nie chwilowe spółczucie indywidualnych wra-
żeń, ale widzenie w zachwyceniu owego światła, które ku bó-
stwu prowadzi".
Tak uważana poezya powinnaby być jedną na całym
świecie, uniwersalną, jak żywioł duchowy, co stanowi jej pod-
stawę; jakimże więc sposobem uzasadnić istnienie różnych
v) To jest wyroczniami (runa skandynawska jest literą i zarazem
tajemniczym znakiem bogów, przepowiednią).
— 198 —
poezyj narodowych? Goszczyński, chcąc dać to uzasadnie-
nie, wyróżnia poezyę „objawiającą" i „objawioną" czyli ina-
czej twórczość samą w sobie i kształty zewnętrzne, jakie przy-
biera.
Poezya, jako siła, tworząca poetów, „jest to samo, co du-
sza, nie wcielona jeszcze w rodzaj ludzki, jest całością, w której,
równie jak w duszy, nie potrafimy wyobrazić żadnych od-
miennych względem siebie części". Poezya zaś, jako obja-
wienie w kształtach zmysłowych, jest, „jak dusza, ciałem ludz-
kiem odziana, robi więc w pewnej części poświęcenie z nie-
bieskich swoich przymiotów, przemienia się niejako na włas-
ność materyi, poddaje się jej ustawom i płynie potokiem ludz-
kości, którego falami jest nieskończona kształtów przemien-
ność". Jak dusze jednostek, mające z sobą pokrewieństwo,
wytwarzają powoli odrębne narody przez skupienie ciał, tak
' i poezya „towarzyszka, powiernica, sługa duszy, nagina się
do każdego jej ruchu, dla porozumienia jej z ciałem, przydaje
urodzie swojej ozdoby, najlepiej przypadające do smaku ma-
sie, na którą ma działać, wchodzi z nią w bliższy coraz stosu-
nek i ściska się niejako wewnątrz jej, umyka od zewnętrznych
jej kresów i coraz dobitniej powstaje w wielką oddzielną część
poezyjnej całości — w poezyę narodową".
Język, kształt wiersza, układ zewnętrzny wyrazów, sło-
wem tak zwany przez Goszczyńskiego „styl zewnętrzny" —
to strona cielesna poezyi: moc natchnienia, barwa myśli,
przedmiot, cel i warunki moralne, czyli „styl wewnętrzny" —
to strona duchowa. Obie te strony muszą nosić na sobie ce-
chę danego narodu, jeżeli poezya ma być naprawdę narodo-
wą. Najłatwiej to okazać na języku, będącym „najwymow-
niejszą, najjaśniejszą historyą stosunków, które wiążą czło-
wieka z przyrodą, w obrębie jego bytu zawartą". Wyrazy
mogą być martwe; są one takimi, „kiedy wymieniają rzeczy
nieznajome ludowi, kiedy uczucie nie spotyka w ich dźwięku
uczuć tajemniczego pokrewieństwa z ich twórcami, kiedy mi
nie malują przyrody, w której znam odwieczną piastunkę mo-
jego plemienia, kiedy mi nie malują życia narodu, którego
- 199 —
harmonijną cząstką jest życie moje, jednem słowem, kiedy nie
są ojczyste i o rzeczach ojczystych.
Nie tylko wszakże ta najzewnętrzniejsza strona twórczo-
ści poetyckiej, język, związany jest ściśle z narodowością, i stro-
na wewnętrzna, pojęcie piękna również narodowem być musi.
Prawda, że istota piękności „nie jest wieloraką, że, co piękne,
to każdemu podobać się musi", ale i to również prawda, że
„przedmiot piękny wczoraj i tam niezawsze jest piękny dziś
i tu". Niema piękna „bezwarunkowego", zależy ono od
miejsca i czasu, od upodobań i wstrętów danego narodu. Je-
żeli poezya jest „jakoby treść, wyciągnięta z przyrody"; to
„któraż właściwiej zostanie przewodnikiem dla pewnej masy,
jeżeli nie treść przedmiotów, związanych z nią odwiecznymi
stosunkami, rozumiejących się przez odwieczną sympatyę,
jakkolwiek tajemniczą i nieokreśloną? Któraż inna trafi le-
piej w pojęcia rodzinne narodu? i naród czyż nie tę najlepiej
zrozumie, która została uosobionem życiem jego najdawniej-
szych nałogów, najpowszedniejszych zatrudnień, znajomością
najdrobniejszych znajomości, pomiędzy którą a nim biegną
wspólne drogi, wiekami ścisłego spółżycia utarte, im tylko sa-
mym wiadome"?
Jak widzimy, Goszczyński, lubo w poglądzie swoim jest
indywidualistą, wymaga jednak poezyi, któraby najbliżej się
stykała z uczuciami, wyobrażeniami ogółu, żąda poezyi naro-
dowej w najściślejszem znaczeniu tego wyrazu, to jest wolnej
zarówno od wpływów cudzoziemskich, jak od wybitnych cech
indywidualności pisarza. Dla niego poezya gminna jest pro-
totypem poezyi narodowej; wszelkie zaś uchylenie się od nie-
go piętnuje nazwą koteryi. „Skąd pochodzi — że lud, który
tak czuje, pojmuje i kocha swoje pieśni i powiastki, gminnemi
zwane, patrzy z taką obojętnością na owe zastępy rymów,
rozbiegające się codziennie z drukarń? A przecie jest w nich
talent, jest harmonia, łechcąca uszy, jest poezya iskrząca swy-
mi kwiatami, jest wszystko, co się podobać powinno, a czego
pierwszym w największej części brakuje... Skądże to pocho-
dzi? Oto stąd, że literatura gminna wypływa z duszy poe-
200 —
tów, którzy się wychowali na łonie ludu i przyrody znajomej,
pokrewnej ludowi, przesiąkli niemi przez spółżycie, wycią-
gnęli z nich treść swoich uczuć i oddali je z taką prostotą,
wiernością i prawdą, że lud poznał swoje i dla siebie zrobio-
ne malowidło; — a przeciwnie, nasza dotychczasowa, druko-
wana poezya wypływa z natchnień pożyczonych, krąży wciąż
około pewnej stałej liczby uczuć, wypolerowanych wprawdzie
krociami tyrad, przechodzącemi niekiedy z wieku w wiek, ale
jak martwe mumie, ale tak się mającemi do uczuć ludu, jak
okazały kwiat sztuczny do woniejącego w samym rozkwicie
pączka; kładzie na prostotę wykwintność, na prawdę przesadę,
na piękność przepych, aż w końcu nie poznasz ich, jak czło-
wieka, który na scenę wychodzi aktorem; poczyna się w gro-
nie indywiduów, odstrychnionych całkiem od reszty narodu,
i do tego jedynie grona dąży, jednem słowem: jest tylko poe-
zya koteryjną".
Za taką „poezyę koteryjną" uważał Goszczyński więk-
szość tworów naszego romantyzmu, nie wyłączając nawet Mi-
ckiewicza, przyczem objaśnić muszę, że, choć nasz surowy kry-
tyk drukował swą rozprawę w roku 1835, nie znał jeszcze ani
„Trzeciej części Dziadów" z roku 1832, ani „Pana Tadeusza"
z roku 1834. Gdyby znał te poemata, niewątpliwie sąd jego
o Mickiewiczu i o całym romantyzmie musiałby inaczej być
wyrażony. On bowiem reformę romantyczną poczytał popro-
stu tylko za zmianę wzorów; po gallomanii pseudoklasycznej
nastąpiły germanomania, anglomania i oryentalizm, t. j. po-
mysły i formy jak najdalsze od twórczości rodzimej, od wyra-
żenia pojęć, uczuć i ideałów narodowych. Zaledwie niektóre
poezye Mickiewicza uznał za narodowe („Trzech Budrysów",
„Czaty" i „Grażynę"); o ogóle zaś jego twórczości śmiało
twierdził, że jest on tak polskim, „jak frak, zrobiony dla Pola-
ka przez Polaka i z polskiego sukna, a podług wzoru, wyciś-
niętego przy którym z modnych europejskich żurnalów".
Z innego powodu, mianowicie z powodu salonowości i trzy-
mania się wzorów francuskich odmówił wszelkich niemal za-
let komedyom Fredry i nie miał ich również za narodowe.
— 201 —
W twórczości natomiast Brodzińskiego, Bohdana Zale-
skiego, Malczewskiego, Augusta Bielowskiego, Lucyana Sie-
mieńskiego, pomimo robionych im zarzutów, widział zadatki
prawdziwej narodowej poezyi, zasilonej poezyą słowiańską,
przez którą rozumiał „albo pieśni starożytne, pomiędzy luda-
mi słowiańskiego plemienia odszukane, albo też nowoczesne,
natchnięte przez ducha powyższych".
Poezya tych pieśni słowiańskich powinna być wskazów-
ką dla naszej: „bo jest wyczerpnięta z przyrody ukochanej,
zrozumianej, bo jest prosta i serdeczna w objawieniu się swo-
jem, a od moralnego Wpływu wszelkiej obczyzny swobodna,
bo przez pokrewieństwo przeszłości, języków, obyczajów, wy-
obraźni i t. d., przez jedność kolebki, a co wszystko z poko-
leń słowiańskich tworzy tę sarnę rodzinę, poezya każdego
z nich jest naszą. A więc poeci, którzy z zachowaniem odcie-
ni, będących własnością li polskiego narodu, przyjęli ją za za-
sadę swoich utworów, wiodą nas po drodze czysto narodowej
i są poetami oryginalnie polskimi". Takie pojęcie (bardzo
zacieśnione, jak widzimy) sprawiło, że Goszczyński entuzya-
stycznie mówił tylko o pieśniach Tomasza Padury, dziś
prawie zupełnie zapomnianych, gdy pierwszorzędne artystycz-
ne lekceważąco traktował.
Swojemu własnemu utworowi, „Zamkowi Kaniowskie-
mu", przyznawał prawdę w malowidle uczuć i miejscowej
przyrody, a w niejednem miejscu „życie rzeczywiste i siłę nie-
nadsztukowaną"; ale zarzucał mu nagromadzenie okropności,
zwalając ten grzech na nieszczęśliwy wpływ „czarnej fantazyi
Byrona". Surowym będąc dla siebie, sądził Goszczyński, że
ma prawo surowo występować przeciwko wszelkiemu naśla-
downictwu i z tego względu potępiać najznakomitsze nawet
z artystycznego punktu widzenia poemata.
Przez pewną atoli niekonsekwencyę potępiwszy po-
szczególnych pisarzy, ogółowi poezyi naszej przyznał „wiel-
kość", nie poczytując jej za niższą od poezyi nowoczesnych
ludów, Anglię wyjąwszy; co więcej „pod wielu względami"
przyznawał jej wyższość nad owoczesną francuską i niemiec-
— 202 —
ką. Za najwyższych poetów świata uważając Homera, Osya-
na i Walter - Scotta, życzył poezyi polskiej, ażeby miała takich
twórców, ale własnych, oryginalnych.
Podejmując tedy hasło Brodzińskiego: nie bądźmy echem
cudzoziemców, wołał do poetów naszych naśladowczych, jak
do Don - Kiszotów: „Po co się rzucać w obce strony? Po co
szukać tak daleko pani swoim myślom? i błąkać się i trudzić
i cierpieć dlatego tylko, żeby wrócić do swojej wioski z bliz-
nami poniewierki, z których żadna nie nosi piętna chwały lub
korzyści powszechnej? kiedy tu, pod waszym bokiem, przed
waszem sercem, przed waszą duszą, i kochanka taka piękna
i trud nieprzepracowany i długowieczna chwała prawdziwego
szczęścia i życia! Poeci rodacy! porzućmy tę drogę, wyklnij-
my wszelką obczyzną, odłączmy z naszej literatury mieszani-
nę europejską, pakażmy tę literaturę światu w całym jej blasku
rodzinnym... Przez wieki nie zdołamy wyczerpać naszych za-
sobów; stworzymy rzeczy większe, głośniejsze w poprzek
świata nad to wszystko, co dziś takim podziwem razi nasze
umysły u Anglików, Niemców lub Francuzów: staniemy na
równi, a we właściwem sobie stanowisku, z klasycznymi Gre-
kami, będziemy mieć prawdziwą poezyę".
Jak Brodzińskiemu zarzucić można było jednostronność
w pojmowaniu charakteru narodowego, tak Goszczyńskiego
wypadnie obwinie o zacieśnienie treści poezyi naszej przez
chęć wyłącznego zawarcia jej w kole rodzimych natchnień, za-
silonych jedynie słowiańszczyzną, i przez lekceważenie indy-
widualności twórców. Poezya, według jego programu, mu-
siałaby spaść na nizki poziom piosenek, dumek, podań,
klechd, wspomnień z przeszłości i nie mogłaby objąć całego
obszaru i całej głębi pojęć i uczuć, wytworzonych przez cywi-
lizacyę. Dumki Tomasza Padury na niedługo-by starczyć mo-
gły narodowi. Ogólne atoli żądanie poezyi narodowej, od
Brodzińskiego wyraźny swój rodowód wiodące, odpowiadało,
jako oparte na gruncie rzeczywistości, prądowi powszechne-
mu, którego rzecznicy wymownie a rojnie w literaturze równo-
cześnie występowali.
— 203 —
III.
Mistycyzm Mickiewicza.
Zarówno Mochnacki, jak Goszczyński, w poglądach swo-
ich na źródło poezyi, na źródło natchnienia znajdowali się na
skraju mistycyzmu, na tym punkcie, gdzie „graniczą
Stwórca i Natura". Ścisły związek ducha ludzkiego ze świa-
tem nadzmysłowym i nadprzyrodzonym mógł być poczytany
za możliwy do osiągnięcia za pośrednictwem uczucia, we-
wnętrznego widzenia (intuicyi) i wyniesienie się ducha po
nad materyę (egzaltacyę). Takie pojmowanie tego stosunku
wytworzyło się w duszy Mickiewicza i wyraziło się potężnie
najprzód w słynnej improwizacyi Konrada (1832):
Ja mistrz!... Sam śpiewam... słyszę me śpiewy...
Boga, Natury godne takie pienie!...
Pieśń-to wielka! pieśń — tworzenie.
Taka pieśń jest siła, dzielność,
Taka pieśń jest nieśmiertelność.
Ja czuję nieśmiertelność, nieśmiertelność tworzę.
Cóż Ty większego mogłeś zrobić, Boże?
Patrz, jak te myśli dobywam sam z siebie.
Wcielam w słowa...
Z czasem, w okresie Towiańszczyzny i mesyanizmu, du-
ma Konrada uchyliła czoła przed Stwórcą, lecz dążność do
najściślejszego zjednania się z Nim i ze światem duchów wo-
góle za pośrednictwem intuicyi i eg zal tacy i opanowa-
ła umysł wieszcza całkowicie.
Mickiewicz wyróżniał ducha i od rozumu, i od serca,
w które mógł się wprawdzie wcielać, ale od których istniał
odrębnie, niezawiśle. Jest on źródłem wszelkich czynności,
a więc i artystycznych. „Niema nic bardziej względnego —
mówił nasz poeta — bardziej zmiennego nad to, co nazywa-
my rzeczywistością, t. j. świat widzialny, to, co ucieka,
— 204 -
co mija, co ma nadejść, co nie ma chwili obecnej. Duch to
jedynie ujmuje stosunki świata widzialnego, duch to je ustala
i nadaje im tym sposobem niejaką rzeczywistość; duch to two-
rzy idee, instytucye, dzieła, jedyne rzeczy realne, je-
dyne rzeczy, stanowiące żywą tradycyę". Ducha zatem nale-
ży utrzymywać w ciągłem naprężeniu, ażeby zdolnym być po-
chwycić i zrozumieć natchnienia i wizye świata niewi-
dzialnego. Nie dosyć atoli mieć natchnienia i wizye, potrze-
ba starać się o ich zastosowanie do życia, o ich zreali-
zowanie, i to nie tylko w dziedzinie sztuki przez wcielanie
ideałów, ale przedewszystkiem i głównie w dziedzinie czy-
nów, mających na celu udoskonalenie, podniesienie i uducho-
wienie człowieka, narodu, ludzkości 1).
Zawtórował Mickiewiczowi Goszczyński, pisząc „Porówna-
nie świata wewnętrznego człowieka ze światem zewnętrznym"
(Rok poznański, 1843, VI, 117 — 125). „Ja człowiecze -
czytamy tu — w świecie wewnętrznym jest to samo, co w ze-
wnętrznym, tylko obrócone, że tak powiem, stroną wewnętrzną
tak ciała, jak ducha, ku ognisku świata duchowego. Widokrę-
giem tego świata jest wiedza duchowa, słońcem idea re-
ligijna, księżycem serce, gwiazdami — myśli... W słońcu
i księżycu są ciemne plamy, jakby w węzłach, łączących ciem-
ność i światło, jakby piętno Twórcy świadczące, że na tej zie-
mi szczyt światła jest szczytem mroku, że, co oświeca, to i noc
sprawić może; podobne plamy mają serce i duch i podobne
skutki sprowadzić mogą... O ile mniej żyć będziesz fizycznie,
o tyle wzmocnisz twoje życie moralne czyli życie, niekończące
się z ciałem... Jest niebo drugie, różne od tego, które widzi-
my oczami ciała, widzimy je oczami ducha, jest to niebo du-
cha. Zdarza mi się nieraz chwila dziwnego uspokojenia, za-
dowolenia, swobody w piersiach, jasności w myślach, rzeźwo-
ści we wszystkich władzach. Wtedy świat zmysłowy nie robi
') Szczegółowo rozwinąłem tę fazę pojęć wieszcza w książce:
.Estetyka Mickiewicza" (1898, str. 184 — 217).
— 205 —
na mnie najmniejszego wrażenia; troski powszednie uciekają
nie wiedzieć gdzie i od czego, a podnoszą się myśli czyste,
pogodne, spokojne. Jestem duszą w innym świecie, pod in-
nem niebem. Na całe wtedy życie poglądam pod blaskiem
owych tajemniczych niebios... Chwile podobnego stanu są to
chwile widzenia wyższego duchowego... Czujemy
naszego ducha w każdej chwili, jak czujemy ciało; przy-
wróćmy jemu całą jego potęgę właściwą duchowi, dajmy
przewagę jego władzom nad wpływem władz cielesnych,
wywalczmy ich niezależność od formy ziemskiej czyli wol-
ność; przyprowadźmy ducha do hartu większego, jak ma
ciało, przyprowadzimy go do stanu działania tak wi-
docznego, jak widoczne jest dziś dla nas działanie cia-
ła, będziemy tak wyraźnie żyli duchem, jak żyjemy dziś
ciałem, będziemy tak jasno, tak zawsze widzieli niebo ducho-
we ze wszystkiemi jego zjawiskami, jak dzisiaj widzimy ota-
czający nas świat materyalny. Ale to wszystko dać może tyl-
ko związek z prawdziwym Bogiem przez przyjęcie Słowa Je-
go Prawdy". Ażeby ten związek osiągnąć, należy się wyrzec
miłości własnej i oddać całkowicie Bogu, wciąż zadając sobie
pytanie, „jakby też Bóg żył, gdyby mu się podobało zająć na
chwilę po człowieczemu moje miejsce, bez wyzucia się z isto-
ty boskiej"? (Słowo o poświęceniu, 1845).
Drogą, wskazaną przez Mickiewicza i Goszczyńskiego,
niewiele poszło umysłów. Dopiero w czasach najnowszych
i to nie wprost od naszych poetów, lecz od obcych przyjęto
naukę o twórczości ducha^ w przeciwstawieniu do robót ro-
zumu, o bezpośrednim związku za światem niewidzialnym.
Wyrazami: intuicya i egzaltacya posługiwano się wprawdzie
bardzo często, ale nie nadawano im mistycznego znacze-
nia. Estetycy krzewili idealizm; ale trzeźwiejszy, praktycz-
ny kierunek osłabił nawet hasła, głoszone przez Mochnackie-
go, coraz silniej uwydatniając potrzebę wytwarzania poezyi
„narodowej", pojętej po ziemsku, realnie. -
- - 206
IV.
Michał Grabowski.
Za poezyą „narodową" przemawiał gorąco od początku
swego zawodu młodszy latami kolega Goszczyńskiego z Hu-
mania, Michał Grabowski (1805 t 1863), ale pojmował
ją szerzej od niego. I on wprawdzie, podobnie jak Brodziń-
ski, spodziewał się bardzo wiele po pieśniach ludów słowiań-
skich, po obrazach życia rolniczego „gościnnych Słowian",
ale nie poprzestawał na tych źródłach orzeźwienia twórczości
naszej, lecz widział je również zarówno w naszych dziejach,
jak i w losach spółczesnego nam pokolenia. Od samego po-
czątku był nieprzyjacielem naśladowania wzorów obcych i sa-
mej nazwy „romantyczność".
Mając lat 20, napisał z powodu nieszczęśliwych ballad
Stefana Witwickiego rozprawkę o „szkole romantycznej
w Polsce" i pomieścił ją w czasopiśmie „Astrea" (1825, kwie-
cień), wydawanem, jak wiadomo, przez Franciszka Grzymałę.
Przyznał tu Brodzińskiemu zasługę, że „pierwszy zrobił w na-
szej literaturze krok stanowczy, krok olbrzymi, bo od dowci-
pu do myśli, od sentymentalności do czucia, od sztuki do na-
tury". Mickiewicz, zdaniem Grabowskiego, „uczeń szkoły
niemieckiej, przyswoił nam jej piękności i błędy; śmiały w po-
mysłach, szczęśliwy w wysłowieniu, okupił brak smaku
wzniosłym i sępnym geniuszem". Ganił nadużycia świata
fantastycznego przez' lichych naśladowców Mickiewicza, jak-
kolwiek potrzebę tego pierwiastku pojmował. „Jest— powia-
da — pewna strona tajemnicza natury, są niepojęte skrytości
serca; bywamy nieraz w stanie umysłu, kiedy zagadka istnie-
nia silnie działa na nas, kiedy zatrwożeni czczością natury,
która nam się w żałobnej niezmierności odkrywa, chcemy ją
zaludnić widmami własnego serca i czujemy się w usposobie-
niu, że nadprzyrodzone zjawisko zaledwieby nas zadziwić
zdołało. Poezya może korzystać z tych słabości duszy, może
--;- 207 —
niekiedy użyć własnej-że imaginacyi naszej do osiągnienia
swego zamiaru; lecz wystawiać nam świat niewidomy w gmin-
nych lub płaskich obrazach jest to psuć w samem źródle za-
ród wszelkiego złudzenia, wszelkiej cudowności, wszelkiej po-
ezyi. Opisy nawet szczegółowe w tym razie są zbyteczne...
raz wzruszoną wyobraźnię trzeba zostawić własnej działalno-
ści; jeden tu bowiem tylko wyraz niewłaściwy lub niezręczny
zepsuje wszystko i obudzi śmieszność zamiast przerażenia.
Przy najlepszem nawet jednak prowadzeniu, nie można być
dość oszczędnym w użyciu nadprzyrodzonych środków, gdyż
wtedy tylko cudowność odpowie przeznaczeniu swemu, kiedy
wszystko, co jej wprowadzenie poprzedza, przygotuje już nas
do przyjęcia wrażenia, które ma sprawić". Wspominając zaś
o sporach klasyków z romantykami, twierdził, „iż czas już
byłby poznać, że klasyczność i romantyczność są brzmienia
próżne, same przez się nic nieznaczące" .
W trzy lata potem, drukując swe „Myśli o literaturze
polskiej" w Dzienniku Warszawskim" (1828, maj) z naciskiem
powtórzył to zdanie, okazując, że jedyną epoką klasyczną li-
teratury był wiek poezyi greckiej, a romantyczną — wieki
średnie, że więc teraz nazwy klasyczności i romantyczności
„używane są mylnie", a z tak mylnego zastosowania „myl-
niejsze wynikają skutki". A mianowicie fałszywem jest mnie-
manie, jakoby u nas nowa poezya brała początek „w obudzo-
nych wspomnieniach i cofnięciu się ku przeszłości, wiekom
rycerskim i feudalizmowi". U Niemców było to możliwem
i uzasadnionem, bo rycerstwo i feudalizm u nich kwitły; ale
i oni w takich granicach nie zawarli swych pomysłów. „Nam
więc dzisiaj szukać romantyczności w naśladowaniu miejsco-
wych uczuć niemieckiej literatury, w poniewolnem nakręcaniu
do naszych obyczajów — obcych nam zwyczajów feudalnych,
w tern nawodnieniu ballad jest naprzód rzeczą niewczesną,
potem błędem. Mickiewicz to uczuł i porzucił swoje ballady,
jakkolwiek ich powodzenie mogło go z prawdziwej zbić dro-
gi"... Naszym poetom nie cofać się do nieoświecenia daw-
nych wieków, im raczej trzeba wszystkie usiłowania łożyć, że-
— 208 —
by się wznieść i utrzymać na wysokiem stanowisku dzisiej-
szem. Te czasy i kształty tylko do nich należą, jak i cała puś-
cizna przeszłości jest własnością myśli każdego oświeconego
człowieka... Poezya, jakiej potrzebujemy, poezya, którą ro-
mantyczną nazywamy, jest wynikłością kultury Europy w dzi-
siejszym stanie, bez względu, co dało pierwszy popęd zdekla-
rowania się nowej reformy literatur. Childe-Harold Byrona,
liryczne poezye Schillera, Dziady Mickiewicza nie mają w so-
bie nic gotyckiego, a jednak są arcydziełami nowej po-
ezyi"...
W tej rozprawie (niedokończonej zresztą) wypowiedział
też Grabowski ogólny swój pogląd na poezyę, na jej rozwój
i na znaczenie krytyki literackiej. Poeta nie naśladuje „ma-
teryalnej natury", tylko wyraża swe „intellektualne pojęcia"
za pomocą jej zmysłowych symbolów; wzory jego „kreacyi" l)
są tylko w jego duszy; lecz ponieważ jest przywiązany do zie-
mi częścią fizyczną swojej istności, musi na niej szukać „zna-
jomych kształtów, któremi-by odziane jego myśli mogły in-
nym komunikować wrażenia według jego intencyi". Ze wzglę-
du na swe źródło: swobodne natchnienie, poezya nie może
mieć form stałych i niezmiennych. Lubo ideał natchnienia
„zostaje zawsze jeden i ten sam", to jednak, ponieważ
„głównym środkiem sił jego praktycznych" jest „myśl ciągle
się kształcąca, zapatrywanie się na naturę tak różne z różnych
punktów towarzyskiego ukształcenia, formy poufałe poecie,
któremi swoje kreacye odziewa", poezya „musi być wolną
i nieuległą żadnym jednostronnym prawidłom w wybieraniu
sposobów, któremi mówi do imaginacyi i czucia, ona musi
postępować razem ze stopniem oświecenia, kształceniem się
charakterów, całym bytem ludów, w których powstaje; przeby-
wa wszystkie epoki towarzyskiej cywilizacy i, przybiera wszyst-
kie barwy miejscowości, i zostając zawsze jedna w swoim po-
*) Grabowski pierwszy u nas podobno wprowadził ten wyraz od
Francuzów przejęty i lubił się nim stale posługiwać.
— 209 —
czątku, w wydaniu swego ideału może ulegać tylu odmianom,
ile jest modyfikacyj myśli, tyle przybierać kształtów, ile może
być form poufałych poecie". Z tego punktu widzenia, formy,
w które się wciela ideał, były dla Grabowskiego obojętne:
„Goethe, prawdziwy Proteusz poezyi, tą rozmaitością kształ-
tów, pod którymi objawia swój nieporównany geniusz, dobrze
tłómaczy swoją pogardę i małą wagę, którą potrzeba przywią-
zywać do zewnętrznych form sztuki". Szkoda tylko, że Gra-
bowski, powołując się na Goethego, nie dodał, że, jakąkolwiek
formę obierze poeta, starać się powinien, ażeby była doskona-
łą, ażeby najlepiej odpowiadała treści, ażeby stanowiła piękną
szatę dla myśli czy uczucia.
W pojmowaniu zadania krytyki był Grabowski w owej
dobie subjektywistą. Klasyfikowanie i prawidła „sztuki poe-
tycznej" zostawiał tym, co mają jeszcze czas do tracenia „na
dystynkcyach szkolnych", oraz tym, „którym mechanizm sztu-
ki może się zdać na co". Ponieważ mamy się rozkoszować
(Grabowski mówił: „nasładzać") utworami sztuki, radźmy się
tylko uczucia i wrażenia, które odbieramy, w sądzie, jaki
o nich dać mamy". Napomykając o krytyce pseudoklasycz-
nej, zapatrzonej w prawidła i drobiazgi, powiada: „Mniej dbali
o niewczesne teraz wyroki szkoły, to, co będzie mówić do ser-
ca, co potrąci strunę szlachetną i wielką duszy, bez wahania
się miejmy za dobre i piękne — i nie omylimy się, bo przezna-
czenie sztuk pięknych jest właśnie mówić do serca, rozwijać
i ćwiczyć władze i pojęcia-duszy. Jakiekolwiek kształty oble-
cze sztuka, jeżeli jej przewodnikiem będzie geniusz, przyjmu-
jemy ją, jako niebieskiego gościa, który nam niesie orzeźwie-
nie i ochłodę, część woni i światła swojej wysokiej sfery w na-
sze nizkie, powszednie życie. Fałszywy smak wierszopisar-
stwa, z którego się otrząsamy i gdzie wszystko prawie było
w oderwanych sentencyach i antytezach, wraził nam złe przy-
zwyczajenie: i teraz jeszcze, mówiąc o płodach nowych na-
szych poetów, wybieramy z nich pojedyncze miejsca, i te, bez
względu na całość, ganimy lub chwalimy, żalimy się na jakieś
nierówności lub gniewamy, że niektóre szczegóły nie są tak
Dzieje krytyki literackiej w Polsce. 14
— 210 —
oddane, jak być powinny. Takowy sąd o sztukach pięknych
jest zupełnie błędny i niesprawiedliwy. Zalety lub wady
szczegółów w kompozycyi są bardzo względne; one zależą od
tego, jak harmonizują z całością; dlatego ganić je lub chwalić
oderwanie jest zarówno niesłusznie. Poezya jest kreacyą.
Szukajmy więc w niej tej pierwszej myśli, tego zarodu inspi-
racyi, którego cała kompozycya jest tylko rozwinięciem; poe-
ta, tworząc swoje dzieło, ma ideał swojej kreacyi w duszy;
wtedy on odżywia go kolorytem i formami według swojej in-
tencyi; do tej pierwszej myśli, nie do czyichś dowolnych żą-
dań, ma stosować wszystkie części obrazu. Co na pierwszy
rzut oka, w całości lub częściach, może się komu wydać nie-
równością i dysharmonią, bywa nieraz koniecznem do nada-
nia utworowi kształtów, w jakich go chciał widzieć poeta. Kto
myśli, iż Dziady Mickiewicza mógłby według innego prze-
tworzyć planu, lub z Maryi Malczewskiego jedne poodtrącać,
drugie przerobić miejsca, a przez to Dziady i Maryę zrobić
lepszemi, — daje dowód, iż nie rozumie, co to jest, poezya,
piętno pierwotne kreacyi, co to jest indywidualność utworów
sztuki. Poznać błąd tej częściowej krytyki jest bardzo waż-
nem dla chodu (!) naszej literatury. Zróbmy krok w tern je-
szcze: przestańmy uważać poezyę, jako (!) zbiór sentencyj,
wznieśmy się do rozumienia ogółu, do pojmowania całości
kompozycyi; wtedy sztuka, ze swoim posagiem rozmaitości,
życia i prawdy, odkryje wdzięki dla uciechy, których się,
trwając w tym guście deklamacyi i tyrad, ani domyślamy
teraz".
Grabowski, nie uprzedzając się co do doskonałości tych
lub owych kształtów artystycznych, obejmując myślą całość
utworów, a prócz tego przeświadczony, że wszystko, co istnia-
ło lub istnieje, było lub jest konieczne, pierwszy wśród walki
klasyków z romantykami nie wahał się przyznać, może pod
wpływem odczytów Villemaina o literaturze francuskiej, waż-
nego znaczenia literaturom pseudo-klasycznym XVII i XVIII
wieku, choć poezyę owych czasów uważał za „zabawę rozumu
i skład mniej lub więcej szczęśliwych prób erudycyi i naśla-
— 211 —
downictwa". Kierunek ten, choć nie sprzyjał rozwojowi sztu-
ki, był, zdaniem Grabowskiego, „pomyślnym dla ogólnego
postępu myśli", był koniecznym stopniem do przejścia na
stanowisko nowoczesne. „Kto wie — powiada — czy urok
poezyj narodowych nie byłby na przeszkodzie takiemu rozcza-
rowaniu przyzwyczajeń i uczuć (średniowiecznych), które je-
dnak koniecznie upaść musiały, kieuy, przeciwnie, literatury
takie, jak wtedy (st. XVII i XVIII) powstały, sprzyjały takowej
robocie wieku i, przeznaczone być jedynie żywiołem krytycz-
nego, wiele wymagającego rozumu, już samą wyłączną upra-
wą tej władzy ze szkodą innych, silnie działały w duchu i kie-
runku wtedy potrzebnym. Tak im wyższy osiągniemy punkt
dla uważania łańcucha wieków i zdarzeń, tern jaśniej, wyraź-
niej pojmiemy jakiś rząd niezmienny, jakąś myśl wieczną, kie-
rującą tym światem, która zawsze wybiera właściwe sposoby
dla każdego celu i używa usiłowań człowieka do wypeł-
nienia zamiarów, których on w momencie przewidywać nie
może".
Wynikiem takiego stanowiska w zapatrywaniu się na
bieg wypadków dziejowych i na związaną z nimi twórczość
ludzką, musiał być przepis praktyczny, iżby krytyk nic nie
narzucał poecie, lecz dzieła jego wyjaśnić się starał.
Myśl tę rozwijał, jak wiemy, Mickiewicz i Mochnacki; u Gra-
bowskiego pojawia się ona nie w artykule, dopiero co roztrzą-
sanym, ale jako motto dzieła „Literatura i krytyka", którego
tom I-szy ukazał się w Wilnie roku 1837. Czytamy tu na ty-
tułowej karcie: „Dobrzeby było przekonać się, że krytyka się
pisze nie dlatego, żeby poprawiać autorów, ale żeby pomna-
żać masę sprawiedliwych [t. j. słusznych] wyobrażeń estetycz-
nych i literackich w biegu powszednim. Krytycy są to adwo-
kaci, którzy wyjaśniają interes, ale nie piszą dekretu. Ten de-
kret pisze dopiero sąd przysięgłych, to jest naród. Jeżeli sę-
dziowie byli ukwalifikowani, jeżeli dekret ich — opinia pu-
bliczna— sprawiedliwy, zostawia się autorowi poprawić z wad
wykazanych".
— 212 —
Nie sądzę, ażeby zestawienie krytyków z adwokatami
oddawało dokładnie myśl Grabowskiego, boć niewątpliwie nie
chciał stawiać stronności jako zasady, lubo w praktyce mógł
być i był rzeczywiście nieraz stronniczym, a powtóre nie zgadza
się sama istota mowy adwokackiej, opierającej się na zastoso-
waniu pewnych praw i przepisów do danego wypadku, z głów-
nem pojęciem Grabowskiego o małoważności wszelkich pra-
wideł w rzeczach sztuki. Pomijając nietrafne użycie wyrazu,
myśl Grabowskiego należy upatrywać jedynie w zdaniu, że
krytyk nie pisze wyroku, co w zupełności odpowiada zdaniu
Mickiewicza o tym samym przedmiocie.
Czy Grabowski był wierny tak określonemu zadaniu
krytyka? W części tylko — i nic dziwnego. Choćby kto nie
wiem jak się starał o przedmiotowość sądu, nie może uniknąć
choćby w samem przedstawieniu rzeczy wyrażenia swej opinii,
a tern bardziej, gdy ktoś z zasady, jak Grabowski, powierza
się uczuciom i wrażeniom. Starał się on zawsze wyjaśnić
rozbierany' przez siebie utwór, ale nie mógł nie powiedzieć,
że coś uważa za piękne, wzniosłe, genialne, a coś innego za
liche i partackie. Nie unikał też klasyfikacyj, od których się
w roku 1828 tak odżegnywał, i owszem zarówno w szczegó-
łach, jak i w ogólnych poglądach, zaprowadzić je musiał.
W rozprawie „O poezyi XIX wieku", pisanej roku 1830
równocześnie z dziełem Mochnackiego, choć od niego nieza-
leżnie, a ogłoszonej częściowo dopiero w roku 1834 (w „Ty-
godniku petersburskim*") i r. 1837 w I-ym tomie „Literatury
i Krytyki", wyróżnił on poezyę od literatury wogóle i od lite-
ratury pięknej.
Poezya, jako „dążność do wejścia w harmonią z jakimś
wielkim powszechnym ogółem, jako odpowiedniość czemuś
nieznajomemu a jednak pewnemu", rozlana jest w całym
wszechświecie zarówno, jak w dziełach ludzkich. Można ją
uważać za równoznaczną z twórczością; mieści się tedy ona
i we wszystkich sztukach pięknych. Poezya w szczuplejszem
znaczeniu, jako jedna ze sztuk pięknych, „jest tylko ułamkiem
albo odbiciem owej wielkiej poezyi świata". Jeżeli jakiś
— 213 —
człowiek zdolnym będzie pojąć mądrość nieskończoną, prze-
jawiającą się w ładzie wszechświatowym, jeżeli potrafi wyra-
zić ją chociażby w najdrobniejszej cząstce, „odbić echo choć
jednego dźwięku tej wiecznej harmonii"; to on, jako cząstko-
wy wyraziciel „ogólnej wysokiej mądrości", zostanie poetą.
„Poeta musi-to być rozum swojego narodu i czasu".
Ażeby usprawiedliwić wyraz rozum, użyty przez siebie
dla oznaczenia twórczości, Grabowski woła: „Co to za bez-
sens był, kiedy utrzymywano, że poezya może być oddzielna
od wielkiego rozumu, gdzie poetów miano właśnie za ludzi
lekkich i głowy słabe, gdzie pisano fraszki poetyczne, gdzie,
obok gadatliwej mądrości wyobrażano sobie błazeńską, trzpio-
towatą poezyę". Prawda, że to było źle; słusznie Grabowski
domagał się rozumu od poetów, ale pozostanie rzeczą nieuza-
sadnioną nazywaś poetę „rozumem" swojego narodu i czasu,
gdyż nazwa ta słuszniej należy się filozofowi, a nie określa
najistotniejszej właściwości poety, t. j. siły twórczej.
Spostrzega to naturalnie sam Grabowski i w dalszym
ciągu mówi już a poezyi, jako o potędze kreacyjnej, tą zasa-
dniczą cechą odróżniając jej utwory od dzieł „literatury pięk-
nej"; poezya jest sama sobie celem, gdy literatura piękna ma
na celu zabawę. „Literatura" w ogóle jest to „cywilizacya,
wyrażona przez słowo". A jak cywilizacya „nie jest to sam
przez się ani stan polityczny narodu, ani jego bogactwo han-
dlowe, ani organizacya prawodawcza, ani ruch przemysłowy,
ale razem to wszystko i wszystko inne, pośrednio lub bezpo-
średnio wpływające na wiek lub naród": tak też i literatura
„nie jest toż samo co ta lub owa nauka kwitnąca w danem
miejscu i czasie, nie jest to żadna szczegółowa umiejętność,
lubo stosownie do niej częstokroć się modyfikuje; nie jest to
żadne wyobrażenie moralne, lubo opiewając je musi przejąć
ton i barwę; — ale jest to rezultat wszystkich gatunków wie-
dzy, wypadek ich prac pojedynczych, zebranie się skutków
moralnych".
Literatura może być tylko narodową; literatura „po-
wszechna", „uniwersalna" jest pojęciem niedorzecznem. Przy-
— 214 —
czyna tego jasna: odkąd tylko znane są nam dzieje, „ród
ludzki nie składał nigdy całości, a zawsze połączony był w to-
warzystwa większe i mniejsze, w których przetrwał różne pe-
ryody bytu oddzielnie, rozwijał się osobno, jednem słowem
żył indywidualnie", jako szereg narodów; a zatem literatura
musi mieć tę indywidualną, narodową cechę. O takiej litera-
turze, któraby, bez cech narodowych, wypowiadała myśli
i uczucia całej ludzkości, Grabowski nie marzy, nie wspomina
jej nawet, gdyż dla niego literatura, pozbawiona indywidual-
ności narodowej, jest to „cień, ułudzenie, nic". Ale mówiąc
o literaturze narodowej, nie zacieśnia Grabowski, na podo-
bieństwo Goszczyńskiego, jej szranek przez wykluczenie ży-
wiołu jednostkowego, owszem uwzględnia go wyraźnie, mó-
wiąc, że „każdy z członków narodu może wyrażać siebie,
a to zbiorowie lub reprezentacyjnie, wyraża także i naród".
„Literatura piękna" jest niższym stopniem poezyi, brak
jej siły twórczej; czyni ona zadość potrzebie „uciech intelek-
tualnych" i wzrasta ze wzrostem cywilizacyi. „Różniąc się
od wszystkich gatunków wiedzy ludzkiej tern, że nie miała
żadnego innego zadania, tylko zabawę i przyjemność umysłu,
najbliżej stanęła ona poezyi i, lubo, nie mając ani jej wysokiego
natchnienia, ani szlachetnego źródła, nie mogła nią być, nią się
jednak z wielu pozorów zdawała. Nie dziw więc, że w epo-
kach, gdzie jakie przeszkody tamowały rozwijanie się poezyi
i nawet prawdziwe o niej rozumienie zmieniały (np. wiek XVII
i XVIII), ona powszechnie za nią uchodziła i w jej imię gorli-
wie uprawianą była. Państwo takowej literatury odkrywa
nam rozległe i nie najmniej zajmujące władze umysłu ludz-
kiego. Na czele jego stoją dzieła pełne zalety, do niego trze-
ba podobno przyłączyć całe pokolenia poetów i literatów; do
niego i my możemy odesłać nie jednego krajowego pisarza,
którego w ostatnich czasach odsądziwszy od zaszczytów poe-
zyi, nie wiedziano gdzie podziać, a któremu się wszelkiej
sprawiedliwości nie ubliży, tam odsyłając, dla wzięcia miejsca
stosownie do zasługi". Literatura piękna, jako pozbawiona
pierwiastku twórczego, zbliża się do rzemiosła. „Poemat
— 215 —
Odyńca jest względem poematu Bohdana Zaleskiego, jak ro-
bota pokojowego malarza do fresków Rafaela".
Poezyę narodową nazywał już wtedy Grabowski „histo-
ryczną", powiadając, że Walter Scott „natrafił na najszczerszy
rodzaj poezyi naszego wieku", pragnącej „zbliżyć do oczu na-
szych miejscowe fenomena bytu, wynieść na jaw historyę do-
mową i odbić w zwierciedle sztuki wszystkie dziedziczne my-
śli, czucia i wspomnienia, na których się wywija indywidual-
ność bytu narodowego". Ale jeszcze wówczas nie nadawał
pierwiastkowi historycznemu stanowiska naczelnego, jak póź-
niej, jeszcze równoważył go pierwiastkiem chwili bieżącej,
najnowszymi nabytkami cywilizacyjnymi. Powiadał bowiem>
że poezya europejska pragnie wyrazić w kreacyach sztuki naj-
tajemniejszy swój żywot elementarny, całą skrytość swojego
indywiduum, przeszłość, ród, edukacyą historyczną, jednem
słowem narodowość czyli narodowości swoje".
Od chwili napisania rozprawy „ O poezyi XIX wieku"
do chwili jej ogłoszenia upłynęło lat sześć. W przeciągu te-
go czasu poglądy Grabowskiego uległy pewnej zmianie.
Utwory lichych talentów, tworzących w imię swobody roman-
tycznej, raziły smak jego; zaczął nieco żałować ścieśniających
prawideł klasycyzmu, powiadając, że „w miejsce rozsądnej
monarchii zdobyliśmy anarchię", pragnął przejść ze „stanu
rewolucyjnego emancypacyi do stanu organizacyjnego".
„Czas porzucić — wołał (w II-ej części „Literatury i Kry-
tyki") — wstręt przeciw wszelkim teoretycznym prawidłom,
a przyznać, że, jeżeli teorye bywały fałszywe, jeżeli przepisy
były nieraz niewłaściwe, nie dowodzi to bynajmniej, że niema
żadnych ogólnych praw ani prawideł poetycznej kompozycyi...
Prawidła sztuki są to rezultaty wyrozumowanych wnioskowań
z niej. W wiekach klasycyzmu jest przynajmniej ta korzyść,
że zacytowaniem znanego prawidła oszczędza się mozołu wy-
wodzić (!) długi ciąg rozumowań, którego to prawidło jest
wypływem. .. Widok arcydzieł teraźniejszego geniuszu, tak
w bród używającego swobody, mógłby przekonać, że nie za-
wadziłaby mu poręcz prawidła, uświęconego powszechnem
— 216 —
zezwoleniem. Dawne przepisy może w rzeczy samej przy-
stać nam dzisiaj nie mogą; według więc nowego widoku
rzeczy, według rozszerzonych pojęć i wiadomości, wypadało-
by przeżuć dawne prawidła, zgłębić naturę sztuki, zbadać jej
prawa i wyrozumowane stąd wnioski uznać za nowe nowej
sztuki prawidła... Może być także, że, odrzuciwszy niejedno
z tego, w co dawniej wierzono, pogodzilibyśmy się także
z niejednem". Prawidła dla poety winny być tern samem,
czem nauka rysunku, prawa perspektywy i światłocienia dla
malarza; „kompozycya Rafaela i Michała Anioła, bez zacho-
wania tych prostych reguł, byłaby bazgraniną malarza kar-
czemnych okiennic..." Grabowski wyznaje, że poetyczna kom-
pozycya podobno wyczerpała dotąd wszystkie możliwe kom-
binacye; trudno sobie pochlebiać, że możemy stworzyć nowy
gatunek poezyi dotąd nieznanej; „możemy różne gatunki
mieszać, krzywić, lecz trudno będzie coś zupełnie nowego
u
Za główną uważa zasadę: „jedność", która tern jest
w utworze sztuki, czem indywidualność w człowieku; i z tego
względu występuje przeciwko modnej wtedy mieszaninie naj-
różnorodniejszych żywiołów w dziele poetyckiem. Powiada
więc: „Wielki poeta w chwili tworzenia swojej kreacyi pojmu-
je ją w zupełności i jedności, widzi wszystkie jej części w do-
skonałej harmonii indywidualizmu, rozświecone równem i je-
dnobarwnem światłem; lecz taka chwila natchnienia przecho-
dzi; w wykonaniu genialnie pojętego dzieła następują chwile
zimniejsze, wciskają się wstawki, później wymyślone, wyrosłe,
drugim nawrotem poczęte; — w dzieło, poczęte w zatopieniu
się w najwznioślejsze uczucia melancholii i patryotyzmu,
w utwór, wskrzeszający z prochu święte popioły, dawne zda-
rzenia, byt rozwiany, — późniejsza chwila humoru wsuwa fi-
gury i opisy ledwie Bałamuta x) warte; pomiędzy strofy Ho-
') Jest to tytuł czasopisma „humorystycznego", wychodzącego po pol-
sku w Petersburgu od r. 1830—33.
— 217 —
meryczne — scenę komedyi Dmuszewskiego; a lenistwo, mi-
łość ojcowska, podrzędne uwagi zestawiają te wstawki, naba-
wiające pstrocizny i miałkości dzieło nieśmiertelnej warte sła-
wy. Na takie to chwile oziębienia i prozaizmu potrzebne są
stałe prawidła, zbawienna jest rada rozumnej teoryi... Je-
dność jest jedyną rękojmią piękności w utworze sztuki. Bez
niej niema prostoty, niema spokojności, niema gruntu, ogól-
niej powiem, bez niej niema organicznego utworu."
Widząc rozprzężenie artystyczne w twórczości młodych
wichrowatych romantyków, coraz bardziej zaczął nastawać na
potrzebę ładu i porządku, a stąd i stronę formalną sztuki ce-
nić coraz wyżej. Równocześnie wolnomyślność w rzeczach
religii oraz idealizowanie zmysłowości, jakie zauważył w lite-
raturze francuskiej po roku 1831 w pismach Wiktora Hugo,
Balzac'a, George Sanda, Juliusza Janin'a i innych, wywołały
gwałtowną filipikę, wypełniającą cały drugi tom „Literatury
i Krytyki" (1838) a zatytułowaną na wzór jednego z publicy-
stów francuskich „Literaturą szaloną" {la Litteratare extrava-
gante). Poddał ją ocenie przeważnie tylko pod względem
treści i dążności. Autorom przyznawał talent literacki, nieraz
wielki, lecz potępiał ich psychologię, niemoralność i bezreligij-
ność. Już w tej rozprawie, pisanej żywo, bo namiętnie, wyszły
na jaw świeżo w nim wyrobione, pod wpływem stosunków ży-
ciowych oraz pod działaniem odrodzenia katolicyzmu we
Francyi, przekonania zachowawczo-arystokratyczne, oparte na
wierze, przekonania, które następnie miały się stać barwą
wszystkich poglądów Grabowskiego.
Zanim atoli ujawnił je w całej rozciągłości, ogłosił je-
szcze tom 3-ci i 4-ty „Literatury i Krytyki", zawierające rzecz
„O szkole ukraińskiej" oraz „Literaturę romansu w Polsce",
obejmującą jego dzieje od Bernatowicza do pierwszych prób
Kraszewskiego.
Dopiero gdy w roku 1840 zapoznał się z Henrykiem hr.
Rzewuskim, uległ przewadze jego umysłu, stał się fanatycz-
nym obrońcą ustroju oligarhicznego przeszłości, zwątpił o sile
rozumu ludzkiego, występował przeciwko filozofii niemieckiej,
— 218 —
której poprzednio był wyznawcą (co prawda bardzo powierz-
chownym, bo nie znającym jej należycie) i kazał się korzyć
ślepo przed prawdami wiary. Takiemi myślami przepełniona
jest dwutomowa jego „Korespondencya literacka" (1841 — 43,
Wilno), poświęcona uwielbieniu dla pisarzy, kreślących swe
utwory w duchu katolickim, przedewszystkiem zaś dla Henry-
ka Rzewuskiego. Przed Rzewuskim nie było, jego zdaniem,
„żywej i szczerej tradycyi narodowej". Rzewuski to „pierwszy
genialny Polak", jakiego mu się widzieć zdarzyło. Wobec
Rzewuskiego w kąt musiał iść Mickiewicz, bo ten w „Panu
Tadeuszu" usiłował „sąsiedztwo litewskie i zdarzenia niniej-
sze podnieść do majestatu starożytnego, a pomimo wielkich
piękności częściowych, natworzył fałszów i nierówności"
(Korespondencya, II, 170); tymczasem w „Pamiątkach Sopli-
cy", — „dawne ukształcenie, odrębny charakter narodowy,
nasz sposób widzenia i czucia raz pierwszy znajdowały mowę
i plastyczną formę sztuki"... To zaślepienie wobec talentu nie-
wątpliwie znacznego, lecz mającego ogromne wady, to widze-
nie w Rzewuskim genialnego poety, wielkiego filozofa, poli-
tyka, historyka w połączeniu z klerykalno - arystokratycznymi
poglądami, przyczyniło się do rozwiania aureoli, jaka otacza-
ła Grabowskiego pomiędzy rokiem 1834 a 1840. Zaczęto spo-
strzegać coraz wyraźniej, że co było dobrego w dawniejszych
jego pismach, to wziął z dzieł znanego krytyka francuskiego
Villemain'a, z „Historyi cywilizacyi francuskiej" Guizota i in-
nych pism obcych, że jego własne opinie o pięknościach poe-
tycznych były bardzo kapryśne, bo nie wychodziły z jakiejś
zasady, lecz wypływały z chwilowego wrażenia, że wskutek
tego plątał się nieraz sam z sobą w sprzeczności.
Sam Grabowski, gdy był szczerym, uznawał „wiotkość" do-
tychczasowej swojej estetyki i zarzucił dawniejsze przechwa-
lanie się, że ma swój „systemat literacki", poprzestając na
mniemaniu, iż czyni tylko „praktyczne" uwagi nad dziełami
piękna. Młodzi zwolennicy filozofii i estetyki Hegla powie-
dzieli mu wprost, że jest tylko „empirykiem" w krytyce, co
w ich ustach znaczyło zupełne odsądzenie od prawa zabiera-
— 219 —
nia głosu w rzeczach estetycznych. Grabowski uznał w duchu
słuszność tej uwagi i, gdy mu Eleonora Ziemięcka, wydawczy-
ni „Pielgrzyma", zaproponowała napisanie zasad krytyki
w duchu chrześcijańskim, odpowiedział jej bez wahania od-
mownie: „Bardzo mi się zdaje, że porządnej takiej rozprawy
nie potrafiłbym napisać. Jestem raczej człowiek czynu, jak te-
oryi, i możebym łatwiej zdobył się na kawałek wzoru takiej
krytyki, a nie na wyłożenie spokojne i zupełne jej prawideł".
Uważał zresztą, że taki kodeks krytyczny byłby bezowocny,
gdyż pod jego bokiem „pisałby każdy krytyki potoczne, jak-
by umiał, jakby mógł i jakby chciał" {Pielgrzym, 1843, II,
334). I on sam pisywał takie „potoczne krytyki" z większą
lub mniejszą werwą, stylem, urobionym na francuszczyźnie,
z mnóstwem wyrazów obcych, ze składnią częstokroć nie pol-
ską, z gadatliwością, odbiegającą nieraz od rzeczy.
Nawet w obronie zasad zachowawczych niedługo już po
roku 1843 był czynnym. Zamierzone przezeń czasopismo
w duchu panslawistycznym nie przyszło do skutku. Coraz mniej
pisywał, zwrócił się nawet od literatury do malarstwa i ogłosił
swoje w tej mierze uwagi, wraz z całą korespondencyą, niemi
wywołaną, w dziełku zatytułowanem: „Artykuły literackie,
krytyczne, estetyczne" (1849, Warszawa). Zajął się potem pra-
cami historyczno-archeologicznemi, a gdy znów po kilku la-
tach wrócił do krytyki literackiej i zaczął pisywać „Listy" naj-
przód do „Gazety Codziennej", potem do „Kroniki wiadomo-
ści krajowych i zagranicznych", niczem już aż do zgonu
nie zdołał na siebie zwrócić bliższej uwagi. Ceniono tylko
dawniejsze jego prace, jako zabytek tej doby w rozwoju litera-
tury naszej, kiedy zdanie jego wywierało wpływ na umysły;—
ale od kierowania opinią bieżącą co do dzieł nowych usuwa-
no go. Berło krytyki przeszło w inne ręce, mające więcej har-
tu, choć nie umiejące tak zręcznie władać piórem1).
J) Zob. Tadeusz Grabowski: „Michał Grabowski, jego pisma kry-
tyczne i pojęcia polityczne" (1900, Kraków). Mamy tu kilka ciekawych
— 220 —
V.
Aleksander Tyszyński.
Młodszy o lat kilka od Grabowskiego, zamiłowany w po-
nurych obrazach, myślą bardzo wcześnie zatapiający siew naj-
skrytszą głąb wszechbytu, Aleksander Tyszyński (1811
f 1879) w 25-ym roku życia napisał, a w 27-ym wydał dziwną
książkę, mieszaninę romansu i rozpraw, p. t. „Amerykanka
w Polsce" (2 tomy, 1837, Petersburg). Amatorowi romansu
pozwalał on wypuszczać przy czytaniu rozdziały, poświęcone
religii, historyi oświecenia, językowi i literaturze polskiej, sta-
nowiące większą część książki, ale krytyk żleby zrobił, gdyby
z tego pozwolenia korzystać zechciał. Do wyrobienia sobie
pojęcia o poglądach autora zarówno potrzebna część roman-
sowa, jak i dydaktyczna. Dwudziestopięcioletni młodzieniec
był fatalistą, a jednak godził tę doktrynę z nauką kościoła ka-
tolickiego, którą szczerze, choć bez fanatyzmu, wyznawał,
i bynajmniej nie czuł się zahamowanym w swojej energii,
wcale się w biernem poddaniu, w biernej rezygnacyi nie po-
grążał. Czuł tedy w sobie silnie odrębną indywidual-
ność i przyznawał ją innym, praw jej bronił. „Było-li w cią-
gu wieków — pytał ustami swego bohatera — lice podobne
mojemu, podobny mojemu umysł? Ja myślę pierwiastkowe)
[t. j. oryginalnie], i nie był żaden przedemną, któryby równie
myślał. Gdy biorę pióro do ręki, sam dziwię się jego biego-
wi; nowe obrazy kreśli, nowe pomysły wciela i, jeśli w ciągu
swoim postawi kiedy myśl obcą, to chyba jak jeden (!) utwór
przypadkowego natchnienia. Ja lubię natchnienie obce; nie-
raz myśl jego podoba się mocno sercu, i pragnę ją wcielić
we własne; pragnę, ale daremnie; ściska się ona, wypiera, nie
a nowych szczegółóww biograficznych; ale ocena działalności krytycznej
nie jest przekonywająca.
— 221 —
może upatrzyć miejsca i wreszcie, jakby innego wychowania
córka, opuszcza swe towarzyszki".
Poezyę lubił ogniście, lecz i filozofię także; podobały mu
się w poezyi myśli filozoficzne, ale nie żądał bynajmniej, by
poeta koniecznie podawał nowe, nigdy przedtem nieznane te-
maty — i w tern się stanowczo wyróżnił od Grabowskiego,
ceniącego przedewszystkiem siłę twórczą, „kreacyjną". Ty-
szyński sądził, że obrobienie w poezyi ma doniosłość
ważniejszą od pomysłu, od inwencyi; tak swój pogląd uza-
sadniając: „Znakomitsze epopeje rycerskie wszystkie prawie
są naśladowaniem Iliady. Mnóstwo było we Włoszech poema-
tów o Orlandzie, nim Aryost wydał swojego. Komedye Teren-
cyusza i Plauta, w ogóle swoim, są żywcem komedye greckie.
Treść bajek Lafontaine'a wszystka prawie z Ezopa i Fedra.
Przedmioty dram wielkich Szekspira — brane lub ze sztuk
obcych, albo z powieści włoskich, hiszpańskich, angielskich.
To jednak wszystko jest żadnem (!) w porównaniu z piórem
poety, bo w poezyi raczej szczegół, niż ogół uderza, raczej
opowiadanie, niźli przedmiot jego".
Prawdę względną zanadto zaakcentował Tyszyński i oka-
zywał się zbyt pobłażliwym dla poetów, u których forma była
gładka, potoczysta, lub też których styl obfitował w przenoś-
nie i porównania. Stąd pochodziło przecenienie wartości ta-
kich pisarzów, jak Kniaźnin, Odyniec, Maurycy Gosławski.
Od stylu, języka i wiersza wymagał Tyszyński dużo, niezaw-
sze trafnie umiejąc wyrazić swe żądania. Tak np. powiadał:
„Wszelki pomysł wyższy nad pospolite znajome oku obrazy
i jego widoma szata, ze słów mowy ludzkiej związana, od po-
tocznych języka wyrażeń daleka, budują ludzkiemu oku tę
półzmysłową, półumysłową całość, którą poezyą zowiemy...
Im dalej myśl utworzona uniosła wyobraźnię z pospolitego
uczuć i wyobrażeń koła, im bardziej szata, która ją wydaje,
odległa jest od prozy potocznych wyrażeń; tern owa myśl, owo
jej wydanie poetyczniejszemi być muszą. Ich niepowsze-
dniość, ich układ dają nam poetyczną budowę".
— 222 —
Ze słów tych możnaby było przypuszczać, że młody kry-
tyk, lubując się tylko we wzniosłości, nie potrafi odczuć poezyi
prostoty, gardzić będzie obrazkami życia powszedniego, ze-
chce lekceważyć wesołość, komizm. Przypuszczenie okazało-
by się zupełnie fałszywem. W rozbiorze poetów, zarówno
dawnych, jak i nowszych, Tyszyński okazuje się bardzo
wszechstronnym, ceni wzniosłość i polot, lecz wielbi także
prostotę i naturalność Szymonowicza, Zimorowicza, Kniaźni-
na; uznaje zasługi Zabłockiego, Bogusławskiego, Kamińskie-
go, Niemcewicza w dziedzinie komedyopisarstwa, gani zaś
i potępia wszelką przesadę i napuszoność. Nie umiał tylko
jeszcze wówczas zawrzeć w ogólnem określeniu różnorodno-
ści przejawów natchnienia poetyckiego.
Ceniąc formę, czułym był wielce na poprawność i gład-
kość wiersza. „Są — powiada — którzy utrzymują, iż dosyć
jest, aby część wewnętrzna poezyi nie była bez zalet, o po-
wierzchowność jej mniejsza; mnie się jednak nie zdaje.
Wierzch i jego budowa jest sztuką, pięknością, swe oddzielne
przymioty, oddzielne swe prawa mającą; może zatem poeta
całkiem go odrzucić, nie użyć, jeśli wypracowywać nie pra-
gnie; ale skoro go użył, niech przykrem szaty wrażeniem nie
miesza wrażenia myśli; i piękna kobieta w prostej zapewne
odzieży podobać się oku może; ale gdy strojną pragnie wdzie-
wać szatę, niechaj pomni, że plamy i dziwny krój lub rozdar-
cie, jeśli im zapobiedz nie może, więcej zapewne jej straty, ani-
żeli wdzięku, dodadzą".
W ocenie obszerniejszych utworów zawsze podawał Ty-
szyński treść ich mniej lub więcej szczegółową, ażeby okazać,
jak ją zrozumiał; do streszczeń wplatał znamienne wyjątki,
ażeby dać poznać czytelnikom, co go szczególniej uderzyło,
a dopiero w końcu krótko, zwięźle sąd swój przedstawiał. Nie
bawił się w owe długie wywody, w które obfitowały pisma
Grabowskiego, nie grzeszył nigdy gadatliwością, i możnaby
mu nawet zrobić zarzut, że nie rozwijał dokładnie myśli swo-
ich, że je szkicował tylko w bardzo grubych zarysach, nie wda-
jąc się w ich cieniowanie. Był subj ekty wista umiarko-
— 223 —
wanym, wypowiadał swoje wrażenia, co tern stosowniejsze
było, że rozprawom swoim krytycznym nadał formę listów; na
zasady ogólne się nie powoływał; w drobiazgową krytykę nie
wkraczał; szczerze i gorąco wynurzał swój zachwyt, a krótko
i jakby od niechcenia tylko zaznaczał wady i usterki. Chciał
czytelników zająć obrazem dawnej i nowej poezyi polskiej;
o klasycyzmie i romantyzmie zgoła już nie wspominał; szukał
tylko wszędzie piękna i, gdzie je znalazł, rozkoszował się niem
swobodnie.
W poezyi polskiej XIX wieku wyróżnił cztery „szkoły":
litewską (z Mickiewiczem na czele), ukraińską (Malczewski,
Goszczyński, Gosławski, Zaleski, Zaborowski), puławską
(Szymanowski, Niemcewicz, Kniaźnin, Karpiński, Zabłocki,
Woronicz, Tomaszewski, Tański), krakowską (krakowiaki,
Wojciech Bogusławski, Jan Nepomucen Kamiński, K. Brodziń-
ski). O Juliuszu Słowackim taką zapisał uwagę: „Syn słod-
kiego prozaisty, poeta paryski, Słowacki, stylem szkoły litew-
skiej przedmioty ukraińskie opowiadać się stara. Budowa
wiersza w poematach jego wspaniała i harmonijna. Obrazy
i myśli pospolicie poezyi pełne. Ale tak w ich układzie, jak
w układzie całości, brak pospolicie trafnej, uderzającej harmo-
nii; w samym zaś stylu rozwlekłość, lubo wystawna".
Nie sądził, żeby można było wykazać istotne przyczyny
różnic między poetami, bo „natchnienia piszącego są niewyli-
czone, jego powody, źródła nader głęboko są skryte; te szko-
ły, które dzisiaj tak są odrębne, oddzielne, mogą się wiązać
dalej (za przykład podaje właśnie Słowackiego), w nowe się
przeobrażać barwy"; ale nie mógł nie wyrazić zdziwienia,
„dlaczego powody owe dla wielu stron kraju były dotąd tak
skąpe; dlaczego główne ziemie: Kraków, Mazowsze, Poznań,
z których każda oddzielną jaśniećby winna poezyą, nie mają
żadnego prawie narodowego poety? dlaczego tak romantyczne
i najprędzej z całej Polski okolic silnie mogące natchnąć nie-
botyczne Karpackie góry przez całe cztery wieki, przez które
śpiewają w Polsce, żadnego nie natchnęły śpiewaka? Mogą
mieć zatem nadzieję, że to wszystko nastąpi kiedyś, a może
— 224 —
i wkrótce. Mogą mieć nadzieję, że wszyscy wymienionych
szkół polskich żyjący poeci coraz ogromniejszego i wspanial-
szego gmachu budować nie poprzestaną..."
W obydwu tych nadziejach krytyk nasz się nie zawiódł.
W dalszym ciągu działalności swojej Tyszyński pozostał
wiernym zarówno myśli zasadniczej, jak i szczegółowym po-
glądom, wypowiedzianym w „Amerykance", tylko je wciąż
rozszerzał i pogłębiał.
W roku 1837 pomieścił w „Tygodniku Petersburskim"
(Nr. Nr. 55, 56) artykuł p. t. „Dwaj ostatni krytycy w Polsce",
którym zapoczątkował szczuplutki dotychczas dział historyi po-
jęć estetycznych u nas. Mówi tu króciutko o Mochnackim,
nie doceniając jego znaczenia i wpływu: powiada, że nie był
oryginalnym, że przejął myśli zasadnicze od Schellinga i jego
szkoły, że zdań krytycznych własnych wypowiedział niewiele.
Obficiej rozwiódł się nad Grabowskim. Krytykował jego
zbyt obszerne pojęcie poezyi, jako obejmujące wszystkie sztu-
ki piękne, kiedy później zacieśnił to pojęcie aż do uznawania
tylko poezyi „narodowej", utożsamianej z „historyczną".
„Poezya polska — powiadał — jak język, nowych dla swych
określeń wymaga prawideł i nie może być rozważaną według
ogólnych krążących w Europie ustaw". Naród bowiem pol-
ski wcielił w siebie kilka narodów innych; stąd i poezya
w różnych prowincyach różny przybrała charakter.
Różniąc się od Grabowskiego i w pojęciu poezyi i w spo-
sobie jej traktowania, zaznaczył w swoim artykule, że rozu-
mowania autora „Literatury i Krytyki" są „po większej części
wypływem pism i pojęć Herdera i nowej fatalicznej (!) histo-
ryków szkoły", przyczem dodał, że Grabowski „żadnej kry-
tycznej teoryi nie stworzył, żadnej dawnej, jakiej się trzyma,
jeśli się jakiej trzyma, nie objawił", że obrał mylny cel, nie
spełnił go, ale dużo myśli ważnych wypowiedział.
W parę lat potem, rozbierając jedną z powieści Grabow-
skiego, wytknął mu, że pierwsze dwa tomy „Literatury i Kry-
tyki" są po większej części „odbiciem i przerobieniem części
szczególnych z Kursu Literatury Yillemaina, dzieła Guizota
— 225 —
o Cywilizacyi i rozpraw w Edinburgh Review"; że w dwu na-
stępnych widać „pośpiech, w zdaniach dowolność"; ale zara-
zem przyznał mu „rzetelne poświęcenie krytyczne". Mimo
bowiem zależności od obcych, pośpiechu i dowolności, we
wszystkich jego czterech tomach głównego «dzieła, myśl i teo-
rye własne autora nieraz są napotykane; w wielu owszem roz-
działach znajdujemy nader znakomite szczegóły, pomysły
i wykład". Różnicę w pojmowaniu poezyi między sobą
a Grabowskim wyraził wówczas temi słowy: Grabowski
„przez poezyę rozumie nie lot fantazyi, lecz rzeczywi-
stość". Rzeczywistość atoli „jest wprawdzie wszędzie wa-
runkiem, lecz rzeczywistością poematu jest właśnie poezya".
Rzeczywistość, której wymaga Grabowski, „jest to suchość
i drobiazgowość szczegółów praktycznego życia", a więc
„proza".
Od roku 1841 pomieszczał w nowo wtedy założonej
„Bibliotece Warszawskiej" dużo sprawozdań i roztrząsań, nie
tylko z działu poezyi i powieści, ale także historyi i lingwisty-
ki, estetyki, a wreszcie filozofii. Krytyki te, pisane starannie,
często głębokie, lecz nie odznaczające się stylem łatwym i po-
toczystym, doznawały wielkiego poważania, ale nie cieszyły się
popularnością wśród szerszego ogółu. Główniejsze z nich
zebrał autor i wydał w trzech tomach p. t. „Rozbiory i kryty-
ki" w roku 1854 (w Petersburgu), poprzedziwszy je wstępem
o „Celu krytyki". Nie należy ten wstęp do rzeczy najjaśniej-
szych, jakie napisał Tyszyński. Przejęcie się owoczesne za-
gadnieniami filozofii i religii, dążność do zbadania przyszło-
ści, nadały mu cechę bardzo oderwaną, lubo autor starał się
o przystępność wykładu. Zasadnicze w nim myśli są na-
stępne:
Gdybyśmy znali ostateczne wyniki, do których dojdzie
ludzkość nie tylko w umiejętności, ale w całem życiu swojem;
tobyśmy mieli najlepszą miarę do ocenienia wszystkich obja-
wów czasowych, wszystkich dzieł, dokonywanych obecnie,
vgdyż wiedzielibyśmy, w jakim one są stosunku do ideału do-
skonałości. Ponieważ jednak przyszłość ową przeczuwać jeno
Dzieje krytyki literackiej w Polsce. 15
— 226 —
możemy i zaledwo w bardzo ogólnych zarysach na podstawie
religii i filozofii sobie przedstawiać, musimy poprzestać na
mniej zadowalającej miarce, która się wyraża w szczerości na-
szych poglądów, uczuć. „KryteryUm prawdy w nauce i piękna
w sztuce w nas samych jest".
Tyszyński wyróżniał w człowieku trzy pierwiastki: ciało,
myśl i ducha, będącego łącznikiem między dwoma pierwszy-
mi. Za główny przybytek ducha w człowieku poczytywał
serce: „Z serca płyną takie lub inne myśli, takie lub inne
uczynki. Jest na dnie serc ludzkich duch ogólny, który w je-
dnostce każdej ma jednostkowy swój odcień, lecz w gruncie
jeden jest. Ten sprawia, iż każde zdanie myśli, które jest
prawdą, dla każdego widzi się prawdą; iż co rzetelnie jest
pięknem, dla każdego widzi się piękne... To jest z pewnością
prawdą, z pewnością piękne, co sami przed sobą mamy rze-
telnie za prawdę, mamy za piękne".
Tyszyński wiedział, że ogółowi wyda się kryteryum ta-
kie — lichem; mniemał jednak, iż jest ono istotnem, tak zda-
nie swe uzasadniając: „Samolubstwo, zawiść, nienawiść, py-
cha, cel zysku, sławy chwilowej i t. p., sprawiły lub sprawiają
co chwila w sądach, tak sądach oceniających, jak i tworzących,
niepamięć lub raczej zacieranie z umysłu owego kryteryum.
Źródła te, zrazu najmniejsze, zrodziły jednak, wydały te
wszystkie rozrosłe fałsze, ohydy, szpetności, drogi wsteczne
i błędne, owszem nieraz zbrodnicze, w gałęziach sztuk, nauk,
związków społecznych i t. p., które świat kształcą".
Ten indywidualizm i subjektywizm sądu ograniczył je-
dnak Tyszyński wymaganiami wielkiemi, jakie względem
ukształcenia krytyka postawił. Nie każdy, kto o sąd się kusi,
ma ku temu uprawnienie naukowe; bo krytyka ma oceniać
dzieła „nie tylko pod względem ich formy czyli gramatyki, nie
tylko pod względem pierwiastku w nich piękna czyli estetyki,
nie tylko pod względem ogólnego znaczenia czyli idei,
ale zarówno pod każdym z tych względów"; ma oceniać dane
dzieło, czyn, przedmiot, „nie tylko w odniesieniu do siebie,
do jego chwili, ale też w odniesieniu do całej gałęzi, której
— 227 —
jest cząstką, w odniesienia do innych gałęzi, w odniesieniu
do ostatecznych celów tak danej, jak wszystkich gałęzi"; je-
dnem słowem krytyka ma być „kierowaniem i posuwaniem
owych rozpadłych gałęzi w każdym kierunku, które wymieni-
liśmy, do ich jedności, czyli zbliżania tak każdej wszczególe,
jak wszystkich wogóle, do stanów ich kwiatu".
Ażeby tak rozumianą krytykę uprawiać, nie dosyć jest
mieć smak czyli poczucie piękna choćby najsubtelniejsze, nie
dosyć pragnąć dojść prawdy jak najszczerzej, ale potrzeba
mieć rozległą wiedzę i wielkie doświadczenie życia, a te wpły-
nąć z konieczności muszą na sam sposób odbierania wrażeń
a następnie na sposób wypowiadania o nich swego sądu. In-
dywidualne uczucie i pragnienie zasilone będzie uczuciami
i pragnieniami mnóstwa innych umysłów. „Rzetelny krytyk —
wedle Tyszyńskiego — winienby znać nie jedną tylko gałąź
z rozwić ludzkości, lecz wszystkie. Znać winien wszelkie ro-
dzaje pojęć i dzieje ich; wszelkie rodzaje uczuć i dzieje ich;
znać przeszłość, znać obecność, znać owszem przyszłość. Mu-
sząc w sobie być takim, jakimi zdziałać ma innych, winienby
nad to i przedewszystkiem: wiarę mieć w siebie i umieć za-
przeć się; nadzieję mieć i poddanie się; świat kochać i nawi-
dzić go".
Osiągnięcie ideału takiego zapewne trudnem jest, a bo-
dajże i niepodobieństwem; ale zbliżanie się ku niemu stanowi
miarę doskonałości sądu, doskonałości krytyki.
Pod koniec życia ogłosił Tyszyński owoc dwudziestolet-
niej pracy, uważany przez siebie za najważniejsze swe dzieło,
p. t. „Pierwsze zasady krytyki powszechnej" (1870, Warsza-
wa). Chciał tu niejako złożyć dowód swego wielostronnego
przygotowania w zawodzie krytycznym, streszczając ogrom
erudycyi w dwu niewielkich tomach. Pojmując krytykę, jako
sąd o wszystkiem, co tylko jest myślą, uczuciem, ideałem,
uczynkiem, przebiegł całe dzieje cywilizacyi ludzkiej, zajrzał
w przyszłość — i z tej dopiero perspektywy i wyżyny zwrócił się
do chwili obecnej, ażeby wskazać jej obowiązki, ażeby wy-
kryć zasady krytyki ogólnej. „Ludzkość to pewna Jedność.
— 228 -
Wyszła ona z jednych łącznych początków i zdąża do łącznych
celów. Jest to Zbiorowy Człowiek, który, jak w swem życiu
zewnętrznem, tak i wżyciu wewnętrznem, takież przebywa do-
by i takież rozwija siły, jak i Pojedynczy. Przebyła ona nie-
gdyś dobę swego dzieciństwa, dobę młodości, a dzisiaj w wiek
swój męski wstępuje. W dobie pierwszej wzniosła była i wy-
raziła swoją zbiorową Pamięć, w następnej zbiorową Fanta-
zyę, w obecnej, jak musi wznieść, tak i mieścić jeden zbiorowy
Sąd. Sąd ten jest i właśnie ma być przewodnikiem do owych
jej celów łącznych, musi więc mieć i jakąś skrytą łączność
w swoich zasadach. W jego kierunkach różnych, kierunkach
sprzecznych, tkwić musi i pewna jedność, a w jej tle i owa
zgodność z ostatnim cełem. Idzie tylko o ujęcie tych zasad,
rozróżnienie ich i oznaczenie".
Niepodobna mi oczywiście przebiegać wraz z autorem
całego pasma dziejów cywilizacyi, wypełniających większą
część dzieła; nie będę też streszczał tego obrazu doskonałości
ducha, myśli i ciała, jaka nas według pojęć religijnych czeka
przed sądem ostatecznym, zatrzymam się tylko nieco nad
wnioskami, dotyczącymi chwili obecnej, a zarazem nad zasa-
dami krytyki powszechnej.
Rozważanie przeszłości i spojrzenie w przyszłość do-
prowadziły autora do przeświadczenia, że, pomimo rozmaito-
ści dróg, jakiemi ludzkość kroczyła, zawsze zmierzała ona ku
pewnej łączności, zbliżającej wszystkie nauki i dzieła człowie-
ka do prawdy bezwzględnej, oraz że przewodnikiem w co-
dziennem naszem postępowaniu powinna być religia chrześci-
jańska. W zastosowaniu tych wniosków do ducha, myśli i cia-
ła, wynikają prawidła, że dach powinien się ukazać wolnym
od wszelkiej złości, a będzie czystym, że myśl powinna wzróść
w mądrość czynną, a ciało czyli uczynki winny się kierować
zasadą miłości. Ażeby być czystym, „człowiek każdy, jak
Chrystus ewangeliczny, powinienby młodo jeszcze odbyć wal-
kę z czartem i zwalczyć czarta, a w dalszym ciągu życia
w każdej chwili módz rzec: kto mi dowiedzie grzechu?" Pod
względem myśli, nabywszy w młodości wykształcenia, powi-
— 229 —
nien następnie „nauczać lud" czy to przez przenośnie i przy-
powieści (dziełami Sztuki) czy jasnem słowem (dziełami
Umiejętności), gromić próżnych i pysznych, cieszyć prostacz-
ków, przepowiadać i mnożyć ilość przepowiadaczy Nowiny
Dobrej. Wreszcie co do uczynków „każdy z ludzi winienby
umieć i żyć sam z sobą, na puszczy, poszcząc i modląc się,
i żyć śród świata, — jadać z ludem na polu i za stołem boga-
czów, — żyć w gronie doktorów i z grzesznikami, — dzielić
ciężary życia i gody, — umieć uniżać się i, gdzie wypada,
przewodzić, — ucząc prawdy, nie trwożyć się ani gminu, ani
doktorów, — znosić równie chwałę i cios, — i nie cofnąć się
od uczynków prawdy i od słów prawdy do straty życia".
Wyrażając zaś owe przepisy słowami religii chrześcijań-
skiej: wiara, nadzieja i miłość winny być trzema rozdziałami
kodeksu, określającego zasady sądu czyli krytyki powszech-
nej. A mianowicie: „Podstawę jego ma odznaczać wiara
(wiara już dzisiaj skądinąd prawie z poznaniem złączona), że
pośród dróg ludzkości i nauk ludzkości najbliższemi bez-
względnej prawdy są: nauka chrześcijańska i droga chrześci-
jańska".
„W jego treści, kierunku i szczegółach celów, zgodnie
z nauką tej wiary, ma tkwić nadzieja, iż to księstwo fałszów
i cieniów, śmierci i złości, którego władza wokrąg dziś kuli
ziemskiej tyle (lubo znikających stopniowo) objawia śladów,
już osądzone jest, i że się urzeczywistnia w gruncie, krzewi
i zbliża, wyłącznie dla ziemi i ludzi: królestwo Dobra".
„W jego wreszcie szczegółach wszelkich (wszelkich, że
tak powiemy praktycznie: rozumowaniach, teoryach, pismach
krytycznych, artykułach) nie powinny mieć miejsca wcale śla-
dy owego księstwa, jako np. gniew, zawiść, wzgarda (choćby
jakiej gałęzi naukowej), dobrowolny fałsz, osobistość, złość
słowem wszelka; — ale równie w formie zewnętrznej, jak w ce-
lach wewnętrznych, tkwić winna miłość".
„Na takich zasadach wsparty, w takich ramach idący sąd
nasz ma też mieć głównie na oku wiek ów zbliżony, do któ-
rego bezpośrednio wejść mamy... Z bliższego więc lub dal-
— 230 —
szego stosunku danego pisma lub dzieła sztuki do ideału tego
oceniać się i wskazywać musi ich żywotność, ich strony do-
datnie, albo ich braki. W krytyce danej gałęzi warunkiem
też naturalnie być musi: szczególne zgłębienie istoty i histo-
rycznej uprawy tej gałęzi; — lecz pamięć na ów wiek przybli-
żony i na te ramy sądu, o których dopiero rzekliśmy, to są
Pierwsze Zasady krytyki powszechnej".
Niewątpliwie, są to zasady bardzo ogólne i odnoszą się
raczej do osobistości, do umysłu, serca i charakteru krytyka,
aniżeli do samego wydania sądu. Cecha ta wszelako łatwo
się wyjaśnia dwiema okolicznościami: l-o, że Tyszyński miał
na oku nie tylko literaturę, lecz wszystkie wogóle przejawy
życia duchowego i materyalnego na świecie; 2-o, że, rozważa-
jąc człowieka w całości, mówił o zaletach, jakie ma zdobyć,
by mógł być dobrym sędzią, ponieważ sądy takiego człowie-
ka muszą być z konieczności słuszne, muszą odpowiadać naj-
wyższym wymaganiom, jakieby względem nich postawić by-
ło można.
W wielu pojęciach, w wielu poglądach, Tyszyński zga-
dzał się z Mickiewiczem, wyprzedził zaś Leona Tołstoja, któ-
ry tak samo, jak on, żąda przedewszystkiem wewnętrznego
przetworzenia, udoskonalenia człowieka, ażeby dzieła jego
mogły odpowiadać i potrzebie społecznej, i ideałowi dobra
wogóle. Pojęcie zaś „ducha" człowieka jest w pewnym wzglę-
dzie bardzo zbliżone do tego, co symboliści dzisiejsi rozu-
mieją przez związek ze światem nadzmysłowym. Istotnie
„duch" Tyszyńskiego jest źródłem niespodziewanych na-
tchnień, źródłem pomysłów i uczuć, przychodzących niespo-
dziewanie, a rozświetlających, jak błyskawica, tajne zakątki du-
szy naszej, źródłem wogóle wszystkiego, co się rozumem roz-
biorczym wyjaśnić nie daje, a co wszakże jest niewątpliwym
faktem.
Przytoczę tu objaśnienie samego autora, w którem psy-
chologowie doświadczalni dopatrzą opisu t. zw. „bezwiednej
cerebracyi", a mistycy wszelakiego odcienia — opisu wytwo-
rów duszy w odróżnieniu od wytworów mózgu. „Myśl —
231
jem rozwiciu tak jest poddaną dobom rozwicia ciała, iż prawie
uważać się może za jego wykwit, nie może więc być uważaną
za duch, ale właściwie jest to tylko ta cząstka pojęcia ducha,
która stanowi punkt jego związku z ciałem, a będąc ograni-
czona ciałem, jest pod wpływem organów jego. Że nadto co
innego jest myśl, a co innego jest duch, dowodem najprzód
jest to, iż cząstka nie jest to całość, — dowodem powtóre jest
to, iż są stany tak zwane psychiczne, w których to wszystko
prawie, co jest w myśli podległe rozwiciu, jako pamięć, sąd,
rozum i t. p., jest w człowieku razem z ciałem uśpione, a ma
miejsce lub samo bujanie obrazów, lub obecność pojęcia nie-
ograniczonego więzami ciała, t. j. czasu/przestrzeni i t. p. (jak
np. w somnambulizmie, lunatyzmie, jasnowidzeniu), — i wre-
szcie dowodem najwybitniejszym jest to, iż są nieraz wypad-
ki, w których jednocześnie co innego działa duch, a co innego
myśl. Wypadków takich jest wiele, a dosyć dla objaśnienia
tu wspomnieć na stany artyzmu, proroctwa i t. p. Wieszcz
i prorok nieraz co innego myśli wyrażać, a co innego wyraża...
Każdy owszem, który bliżej obcuje z myślą, czuje różność
tych dwu pierwiastków. Oto np. jakiś miłośnik myśli ukształ-
cił nauką pojęcie, uczynił plan pisma, zebraf pomoce i siada,
aby je kreślił; mimo jednak skłanianie myśli, kreślenie, dzieło
nie kreśli się, — co się kreśli, są to tylko jakieś cząstki bez
siły i szyku, — nic nie pomaga trud, przerabianie, zawsze
w końcu wychodzi mu tylko zbiór myśli, zbiór materyałów ja-
kichś, nie dzieło; — innym razem usiada, a od ręki płyną mu
harmonijne myśli i karty, powstaje utwór. Podobnych faktów,
t. j. działania pierwiastku ducha niezależnie od pierwiastku
myśli, pełne jest owszem życie każdego człowieka, lubo w róż-
nych rodzajach i stopniach. Pierwiastek to ducha np. sprawia,
iż w tern dziecku dopiero rosnącem tkwią już takie, nie inne
upodobania, takie, nie inne tło uczuć: dobroć lub krnąbrność,
bojaźliwość lub śmiałość, ludzkość lub dzikość i t. p. Duch
to sprawia, iż to dziecko, które zaledwie mieć zaczyna pozna-
nie, odróżnia już, co jest złe, a co dobre, kiedy mu mówią
— 232 —
prawdę, a kiedy żart i t. p. Duch ów sprawia, iż dalej kiedy
wyrasta jednostka ludzka, takie, nie inne, czuje powołanie, iż
nieraz co innego zamyśla mówić, a co innego mówi, iż innego
coś spełnia, niż to, co już, stawszy się mężem, zamierzał rozu-
mem". (Pierwsze Zasady Krytyki Powszechnej, t. I, str.
61 — 63).
W pojęciu tedy działania zaświatowości na człowieka
Tyszyński, zgodnie z innymi naszymi filozofami, znacznie
wyprzedził dzisiejszych symbolistów i mistyków, a w zastoso-
waniu tego pojęcia o wiele od nich był wyższym. Chociaż
bowiem ducha cenił najwyżej, nie pomiatał bynajmniej myślą,
rozumem, nie kazał słuchać jedynie i wyłącznie natchnień
„ducha". Bo wogóle nic on ani z potęg duchowych człowie-
ka, ani z przejawów cywilizacyjnych ludzkości nie wykluczał,
lecz wszystko w swoim ogólnym poglądzie objąć się starał,
jako kolejne lub równoczesne stopnie rozwoju. Przekonany
najmocniejsze ludzkość — to jedność, że wszystkie wypadki,
wszystkie dzieła ludzkie mają cel jakiś, zmierzający do spro-
wadzenia kiedyś harmonii powszechnej, nie odrzucał, nie po-
tępiał nauk, ze swoją własną najbardziej nawet niezgodnych.
Lubo był szczerym katolikiem, jawnie zaznaczającym wszę-
dzie swe stanowisko, nigdy się nie łączył z tymi, co, postępu
nienawidząc, wszelką nową teoryę sprzeczną ze swymi poglą-
dami, piętnowali mianem bezbożności. Dwa wybitne przykła-
dy okażą to najjaśniej.
Gdy pod przewodem hr. Rzewuskiego utworzyła się ko-
terya, wyśmiewająca dążenia postępowe, zalecająca bierną re-
zygnacyę w imię religii, koterya, do której należał i Michał
Grabowski, chwalca wszystkich pisarzów tego kółka; wówczas
Tyszyński silnie przeciwko jej dążnościom zaprotestował,
a protest ten miał tern donioślejsze znaczenie, że wychodził
właśnie od człowieka religijnego. Przytoczeniami z pisma Św.,
ojców kościoła, zbijał on twierdzenia tej koteryi, jakoby mą-
drość, nauki, rozum były to rzeczy zgubne lub też zabawki
tylko, jakoby ewangelia nakazywała nam, nic złego nie czy-
niąc, oczekiwać spokojnie tych losów, jakie mają przyjść kie-
— 233 —
dyś na ludzkość. „Zdaniem naszem — pisał Tyszyński —
cnota ewangeliczna nie jest bezczynność, ale jest czynność.
Cnota ewangeliczna to miłość, to przynoszenie owoców, to
uprawianie darów, od Boga nam udzielonych. Głównym da-
rem, który otrzymuje człowiek na ziemi, jest bezwątpienia ro-
zum. Wszelka zmiana, która się dzieje śród ludzi, dzieje się
przez duch ludzi. Ten rozum — to duch — narzędzie i duch
kierownik... Wiar jest wiele, ale jedną tylko rozróżni i jedną
zatrzyma rozum. Nauk wiele, lecz je rozwinie, posunie i połą-
czy nie nierozum zapewne, lecz rozum; w stosunkach są róż-
ności i krzywdy, lecz urządzi je, przeodzieje, ustali nie niero-
zum zapewne, lecz rozum. Świat jest walką prawdy i fałszu,
lecz go poczęła prawda i wygra prawda. Działać — to cel
przyśpieszać, to wiek wygranej przybliżać".
A jak w roku 1846 występował przeciwko biernej rezy-
gnacyi i lekceważeniu rozumu, tak w r. 1873, kiedy teorya
Darwina, szerzona przez młodzież postępową, stała się przed-
miotem drwin i wyklinań ze strony zachowawców, Tyszyński
nie dojrzał w niej nic przeciwnego religii ani moralności i nie
wahał się twierdzić wobec napastników, że, jak teoryę Koper-
nika Kościół w końcu przyjął, tak może przyjąć i teoryę
Darwina.
Wierząc w postęp, do ostatniej chwili kształcił się i za-
poznawał Tyszyński ze wszystkimi nowszymi kierunkami.
A w krytykach swoich był wyrozumiałym, łagodnym, zawsze
starającym się wykryć strony dodatnie w rozbieranych dzie-
łach. Nie można twierdzić, iżby w sądach swoich nie kiero-
wał się niekiedy uprzedzeniem, ale takie wypadki (np. ocena
„Kollokacyi" Korzeniowskiego) były nadzwyczaj rzadkie; Ty-
szyńskiego słusznie miano za najsprawiedliwszego z kryty-
ków naszych. Jako profesor historyi literatury polskiej w Szko-
le Głównej Warszawskiej, od roku 1866 do 1869 pozostawił
najmilsze wspomnienie w sercach słuchaczów; sam dawał im
wzór sumienności i pilności, godzinami całemi przesiadując
w bibliotece, by raz jeszcze starannie wystudyować pisarzy,
o których miał mówić. Wymowy nie posiadał, męczył się
— 234 —
nieraz przy formułowaniu swych myśli, ale pomimo lat już
podeszłych takim gorzał zapałem, gdy mówił o naszych wiel-
kościach, że niepodobna było zapału tego nie podzielać.
VI.
Krytyka idealistyczna.
Tyszyriski był nie tylko filozoficznie wykształcony, ale
posiadał głębszą znajomość i dziejów „nauki nauk", jej syste-
mów i metod; złożył tego obfite dowody w rozbiorze „Począt-
ków filozofii krajowej" (1850) i w „Pierwszych zasadach kry-
tyki powszechnej" (1870). W ocenach atoli swoich wycho-
dził, jak sam wielokrotnie zaznaczył, z „praktycznego" stano-
wiska, by się stać zrozumiałym dla jaknajwiększej liczby czy-
telników; „spekulacyi filozoficznej nie lubił". Najrozgłośniej-
szy w czasach jego młodości system „filozofii bezwzględnej"
(absolutnej) Jerzego Hegla nie zadowolił go; występował więc
przeciwko niemu zarówno wogóle, jak w zastosowaniu do
estetyki; hasło „sztuka dla sztuki" odrzucał stanowczo i w roz-
biorze „Listów z Krakowa" (1843) Kremera szeroko i dobit-
nie nad niedorzecznością hasła tego się rozwiódł („Artysta,
wydający sztukę dla sztuki, bez celów dalszych, jest to twór,
równie zapewne ohydny, jak jego dzieło").
Filozofię Hegla wysoko cenili, lecz przy jej zastosowa-
niu do oceny literatury na cele społeczne nacisk kładli dwaj
młodo zmarli entuzyaści, którzy równocześnie z Tyszyńskim
w Warszawie krytykę po r. 1840 uprawiali gorączkowo i na-
miętnie: Dembowski i Majorkiewicz.
1. Edward Dembowski (f 1846), entuzyasta, demo-
krata, krańcowy postępowiec, wykształcony na filozofii nie-
mieckiej, przejąwszy z niej metodę dyalektyczną, próbował
uzupełnić braki, jakie dostrzegł w systemacie Hegla, przez
wprowadzenie ucz u ci a i twórczości, „które jednoznacz-
ne z myślą i z sobą, są zarazem jednoznaczne z bytem i two-
— 235 —
rzą w swojej potrójności jedność, a są istotą wszystkiego"..
Niespokojny, niezmiernie ruchliwy, nie miał czasu do prze-
trawiania nasuwających mu się gromadnie myśli, więc je tylko
wyrzucał z siebie, nie dbając o ich szczegółowe, systematycz-
ne udowodnienie. Cenił utwory literackie o tyle jedynie, o ile
w nich znajdował myśli filozoficzne, uczucia rozległe obejmu-
jące naród i ludzkość, o ile zresztą z jego radykalnymi poglą-
dami społecznymi zostawały w zgodzie.
Zarówno literaturą powszechną, jak swojską się zajmo-
wał, umieszczając przez półtrzecia roku (1842 — 1844) w „Prze-
glądzie Naukowym", przez siebie w Warszawie założonym,
mnóstwo artykułów ze wszystkich prawie dziedzin wiedzy.
Wyjechawszy z Warszawy, zasilał pracami swemi czasopisma
poznańskie: „Tygodnik literacki", „Dziennik domowy", „Rok".
W tern ostatniem pomieścił rzecz „O dramacie w dzisiejszem
piśmiennictwie polskiem", gdzie wyraził przekonanie, że dra-
mat ma być przedewszystkiem „obrazem walki zdań i stron-
nictw społecznych", mając za swe jądro „czyn wyrobionego
charakteru". Dramat ma być wykonywany „z gwałtownością
i uniesieniem, z miłością wrzącą postępowej sprawy". Jako
urzeczywistnienie tego ideału dramatu, wielbił „Nieboską ko-
medyę" Krasińskiego.
Ten namiętny, wrzący charakter, ten umysł rzutki, obej-
mujący szerokie widnokręgi myślowe, nie zdołał stworzyć
w krytyce nic, coby miało trwalsze znaczenie; lecz rozbudzał
ludzi z drzemki duchowej, nasuwał tematy do poważnych roz-
myślań, rozpłomieniał serca do ideałów wielkich, odrywają-
cych duszę od poziomych, powszednich stosunków.
2. Jan Majorkiewicz (1820 f 1847) był tak samo
wychowańcem filozofi niemieckiej, jak i Dembowski, tak samo
interesował się wielu przedmiotami naukowymi, tak samo znał
literaturę powszechną i pisał o niej, jaśniej i poprawniej za-
pewne, lecz również śmiałymi rzutami raczej, niż konsekwent-
nem rozwinięciem jednej myśli celując. W poglądzie filozo-
ficznym tern się różnił od Dembowskiego, że za najwyższą
potęgę ducha ludzkiego uważał nie wolę (twórczość), lecz
— 236 —
uczucie, które według niego (może za przewodem Filozofii
serca Fryderyka Schlegla) było „ześrodkowaniem myśli i woli,
dobra i prawdy". Uczucie wyraża się w literaturz e,
której „najwyższem zagadnieniem jest życie, ale życie ze-
środkowane, spromienione, t. j. zebrane w uczuciu pię-
kna".
Nie należy jednak mniemać, jakoby literatura była jedy-
nym wyrazem uznania się narodu w jestestwie swojem (we-
dług wyrażenia Mochnackiego); bo to wypowiada się również
w życiu politycznem, religijnem i t. p. Jest ona wszakże wy-
razem pierwszorzędnym, pełnym życia i treści. „Jest to, rzec
można, słońce, przyświecające żywotowi społeczeństwa, ogni-
sko jego myśli i uczuć, źródło, bijące w górę wodą żywą pięk-
ności i prawdy i odbijające zarazem prawdę i piękność życia
tego, dla dobra i szczęścia społeczeństwa".
Krytyka literacka, „ceniąc twory estetyczne, bezstronnie
sądzić je powinna, t. j. uważać głównie jako wypływ całego
życia, usposobienia wewnętrznego, powstającego w nas
w skutku połączonej działalności teoretycznej i praktycznej,
wyrobionego przez myślenie i życie, pod których wpływem
staliśmy się tern, czem jesteśmy". Wyrozumieć dzieło ar-
tystyczne jest pierwszym i głównym obowiązkiem; chwalenie
lub potępianie jest rzeczą zupełnie podrzędną.
Tylko Grecya „twórczo się rozwijała i kształciła tak sa-
modzielnie, że nie czuć prawie związku cywilizacyi Grecyi ze
Wschodem". Inne narody, choć miały swą pierwotną rodzi-
m ą cywilizacyę, rozwinęły się pod wpływem obcym. Polska
wraz z całą Europą zachodnią należała do systematu chrześci-
jańsko - łacińskiego, lecz rozwinęła się „najoryginalniej", po-
nieważ w samem życiu, w swoim ustroju politycznym, wy-
kazała „twórczość artystyczną", przez ześrodkowanie wszech-
władztwa w szlachcie, przez swą „odśrodkowość miejscową",
nie kosmopolityczną. W literaturze atoli uległa silnemu wpły-
wowi obcych piśmiennictw i dopiero mniej więcej od połowy
XVIII wieku zaczęła kroczyć samoistniej, wyrabiając „wszech-
stronność wyobrażeń".
— 237 —
Myśli te zawarte są w dziele głównem Majorkiewicza,
wydanem na krótko przed śmiercią p. t. „Historya, literatura
i krytyka" (1847, drugie wyd. 1850 1).
3. Nową teoryę poezyi, ze stanowiska romantyzmu i fi-
lozofii niemieckiej, napisał u nas Hipolit Cegielski (1815
t 1868) w dziele p. t. „Nauka poezyi" (1845). Sztuka o tyle
jedynie naśladuje utwory przyrodzone, o ile te są „odwzorami
tego samego ducha", co i duch artysty; ale stwarza ona rzeczy
„czystsze i piękniejsze", aniżeli utwory naturalne, gdyż dzieła
artystyczne „samą są istotą i samą pięknością", które sta-
nowią „najwyższy i jedyny cel sztuki". Sztuka „stwarza obra-
zy prawdziwe i piękne zarazem, przedstawia prawdę i istotę
rzeczy w piękności obrazach". Że zaś „istota rzeczy jest nie-
jako myślą, ideą" sztuki; więc też w jej dziełach szukamy idei,
„a utwór, pojęty i wykonany według tej idei, t. j. według praw-
dy i istoty, oczyszczony zatem z wszelkich przypadkowości,
noszący w sobie wszystkie warunki piękności, tworzący całość
w sobie skończoną, rozmaitą, ale do jedności sprowadzoną,
nazywamy ideałem"; a zatem „stwarzanie ideałów jest naj-
wyższym i jedynym sztuki celem". „Cel ten w niej samej le-
ży, podobnie jak wszystkie umiejętności same sobie są koń-
cem i celem, jakim jest Prawda. Atoli obok Prawdy, którą
sztuka przedstawia, ma ona jeszcze Piękność drugim koniecz-
nym pierwiastkiem i warunkiem, i tern właśnie wyróżnia się
od innych umiejętności, a mianowicie od filozofii. Jak bo-
wiem filozofia prawdy swoje w ścisłych, logicznych, abstrak-
cyi tylko dościgłych rozumowaniach przedstawia: tak sztuka
podaje je w żywych i pięknych obrazach. Wszystkie inne
cele są obce sztuce. Sama nawet moralność może i po-
winna być skutkiem sztuk pięknych, ale nie jest osta-
tecznym ich celem; koniecznym ich skutkiem o tyle jest, o ile
*) Szczegółową ocenę tego dzieła napisał A. Tyszyński. Zob. „Roz-
biory i krytyki", t. II, 233—272.
— 238 —
wszystko, co jest prawdziwe i piękne, podnosi i uszlachet-
nia uczucie człowieka".
Ażeby módz tworzyć dzieła sztuki, trzeba mieć Intui-
cyę. „Jest to dar wtajemniczenia się w naturę i życie, w ze-
wnętrzną i wewnętrzną rzeczy postać, dar czytania w tajnikach
przyrodzenia i serc ludzkich, dostrzegania każdego pojawu
i ruchu, przestawienia się w każde położenie i ducha obcego,
dokładnego zdejmowania fizyonomii świata fizycznego i mo-
ralnego i zlania tego wszystkiego w jedną całość pięknego
obrazu". Stan ducha, „wyżej nastrojonego, widzącego wszyst-
ko w blasku i uroku niepokalania, uniesionego w świat idea-
łów, jest Natchnieniem; a czynność tegoż ducha, stwarza-
jąca obrazy piękności idealnej, jest Fantazyą czyli Wyo-
braźnią. Wyobraźnia „jest twórczą siłą, jakgdyby czaro-
dziejską laską sztukmistrza, pod którą się wszystko w obrazy
ideału zamienia".
Wyróżniwszy bierną od czynnej, powiada o tej drugiej:
„stwarzając obrazy nowe i nadzwyczajne, nie ma pewnych
form gotowych i stałych, mając początek swój i żywioł w du-
chu sztukmistrza, prześciga formy zwyczajnej, rzeczywistości
i na skrzydłach natchnienia ulata w sfery wyższe, świat ducha
i własnych ideałów; niemasz dla niej form, ogarniających jej
wybujałość i duchowość; i dlatego często jest w walce z formą
zewnętrzną, która jej nie wystarcza". Stwarza ona obrazy
„dla ducha raczej, niż dla zmysłów". Klasycyzm posia-
dał pierwszy głównie rodzaj wyobraźni, romantyzm — drugi.
„Klasycznej wyobraźni, jako władnącej swym przedmiotem
i gotową formą, zależy więcej na wykończeniu obrazu, który-
by rzeczywistość idealizował; romantycznej zaś, jako
nadzmysłowej, na składaniu uczuć i pomysłów w piękny
obraz, któryby sztukmistrza ideały urzeczywistniał.
Głównym więc celem klasycyzmu jest zmysłowa piękność
i zmysłowe wykończenie obrazu, tak iżby cała rzeczy istota
w pięknych kształtach na wierzch wyszła i rozpostarła się wobec
zmysłów człowieka; zadaniem zaś romantyzmu jest obrazowa-
nie wytężonych uczuć i wypieszczonych pomysłów, ideałów,
— 239 —
za którymi, ponieważ ich forma nie obejmuje, wyobraźnia na-
sza gonić, zdążać musi, aby obrazu dokonać. W kla-
sycyzmie stanowi rzecz i forma jedną zgodną i dotykalną ca-
łość; w drugim przelewa się pełność uczuć i myśli
poza krawędzie formy. Stąd też wyobraźnia klasyczna
siłę swoją i energię w piękność formy zmysłowej składając,
grzeszy często próżnią treści i płaskością pomysłów. Nato-
miast wyobraźnia romantyczna, wystrzelając wysoko i rozle-
wając się pełnością swoją, prześciga często szranki formy, któ-
ra jej objąć nie zdoła; z krainy rzeczywistości wybiega często
w nieokreślony przestwór marzeń i grzeszy wybujałością
i fantastycznością". Stąd wynika konieczność pogodzenia
tych przeciwieństw. Cegielski zawarł to wymaganie w kró-
ciutkim ustępie: „Wyobraźnia prawd.ziwego sztukmistrza,
panując nad namiętnością uczucia i godząc świat swój ideal-
ny ze światem rzeczywistym, stwarza ideę i piękność razem,
zlewa obiedwie w jeden obraz rzeczywisto -idealny tak,
iż przez piękność obrazu przegląda cała istota rzeczy czyli
idea, a ta znów idea doskonały daje obraz piękności. Zada-
niem sztuki nowszej jest nadanie romantyczności charak-
teru i formy klasycznej".
Cegielski pominął zupełnie sztukę „symboliczną", która
u Hegla stanowiła pierwszy człon trójki dyalektycznej (sym-
bolizm, klasycyzm, romantyzm), a szukał natomiast syntezy
w zjednoczeniu romantyczności i klasyczności; gdyby myśl tę
był rozwinął i przeprowadził przez całe dzieło, możnaby go
uważać za pierwszego u nas zwiastuna estetyki realno-ide-
alnej. Ale u niego myśl owa nie została rozwinięta.
VII.
Przejście od krytyki filozoficznej do publicystycznej.
Tutaj wypadałoby z kolei pomówić o dwu znakomitych
krytykach, rodem, jak Cegielski, z W. Ks. Poznańskiego, zwo-
— 240 —
lennikach filozofii Hegla w początkach swego zawodu, przed-
stawicielach „krytyki naukowej", usuwającej subjektywizm,
t. j. o Cybulskim i Małeckim; ale ponieważ wpływowe ich
dzieła ukazały się dopiero po roku 1860, zajmę się in-
nymi, po części młodszymi wiekiem, którzy jednak wcześniej
działalność swoją na większą skalę rozwinęli.
Za ogniwo pośrednie pomiędzy zwolennikami estetyki
niemieckiej a tymi, którzy znów do Francuzów się zwrócili,
mogą być uważani: Fryderyk Henryk Lewestam i Julian
Klaczko.
Lewestam (1817 f 1878), wykształcony w uniwersyte-
tach niemieckich w czasie panowania na nich filozofii Hegla,
zaznajomił się z jej wynikami, zwłaszcza w dziedzinie este-
tycznej, którą zajął się specyalnie, łącząc z nią poznanie roz-
woju literatury powszechnej. Wprawdzie estetyki, którą już
w roku 1842 zapowiedział i z której drobne wyjątki pomieścił
w „Bibliotece Warszawskiej", nigdy drukiem nie ogłosił, cho-
ciaż ją czasowo przez jedno półrocze w roku 1865 mglisto
i abstrakcyjnie w Szkole Głównej wykładał; wprawdzie i histo-
ryę literatury powszechnej, zapowiedzianą równocześnie z este-
tyką, tylko w sposób kompilacyjny, a w końcu po plagiator-
sku wykonał (r. 1863 — 1867); ale było to skutkiem przeróż-
nych wpływów życiowych, a między innemi i pewnego rozle-
niwienia duchowego. Bądźcobądź w początkach swego za-
wodu wnosił on do dziedziny literackiej głębsze przygotowa-
nie filozoficzne, oparcie się na pewnych zasadach estetycznych
i niepowszednie oczytanie w zakresie literatury powszechnej,
a mianowicie niemieckiej, z której przetłómaczył „Listyoeste-
tycznem wychowaniu człowieka" Schillera i inne jego dro-
bniejsze rozprawy.
Wskrzeszając tradycyę dawniej chwilowo u nas istnieją-
cych organów krytycznych („Gazeta literacka wileńska", wy-
dawana roku 1806 przed G. E. Gródka; „Gazeta literacka",
ogłaszana w Warszawie roku 1821 i 1822 przez Adama Chłę-
dowskiego), zaczął on w roku 1841 redagować „Roczniki kry-
tyki literackiej" i prowadził je przez pięć kwartałów. W znacz-
— 241 —
nej części zapełniał je sam, dając już to zarysy owoczesnego
stanu literatur obcych, już to rozbiory dzieł polskich. Wyka-
zał w nich i znajomość rzeczy, i sąd bystry, ale zarazem
i skłonność do szyderczego dowcipu, którym dotykał niemiłe
osobistości, — wreszcie słabe władanie językiem polskim, ze-
szpeconym germanizmami.
Zawiesiwszy wydawnictwo, prowadzone pod koniec nie-
dbale, przez lat kilka nic nie ogłaszał; dopiero od roku 1851
w „Dzienniku Warszawskim", a następnie jako spółredaktor
„Gazety Codziennej" od r. 1854 nanowo czynność swoją kry-
tyczną rozwijać zaczął, której już odtąd nie porzucił, drukując
swe recenzye literackie i rozbiory w różnych dziennikach i ty-
godnikach, od r. 1865 głównie w „Kłosach". Cząstkę rozbiorów
swoich ogłosił w osobnym tomie p. t. „Obraz najnowszego
ruchu literackiego w Polsce" (Warszawa, 1859). Ten „obraz"
posłuży mi do naszkicowania poglądów Lewestama na kry-
tykę i jej zadanie.
Jako wychowaniec estetyki niemieckiej, był oczywiście
Lewestam zwolennikiem teoryi, że sztuka sama sobie jest ce-
lem; w praktyce atoli bardzo często od tego zdania odstępo-
wał, dopytując się wciąż o ideę utworu i twierdząc, że „misyą"
sztuki jest „sprowadzanie błędnej ludzkości drogą piękna do
dziedziny prawdy, która ze wszystkich jest naj szczytnie] -
szem pięknem" . Potępiał „tendencyę" w sztuce, t. j. dopaso-
wywanie ludzi i zdarzeń do myśli, z góry powziętej, ale dale-
kim był od mniemania, jakoby w dziele sztuki nie stało miej-
sca dla wszystkiego, co ludzi najgłębiej porusza, co rozwija
i podnosi myśl, co uszlachetnia charaktery. Nie nazywał sztu-
ki prostem naśladowaniem natury; żądał w niej tchnienia po-
etycznego, ale zarazem nie cierpiał tych utworów, w których
wyobraźnia lekceważyła objawy życia realnego i czerpała swe
pomysły wprost z głowy. „Indywidualność poetyczna — pi-
sał — gorące uczucie, zapał dla wzniosłych końców czło-
wieczeństwa nieraz wprawdzie podnoszą tam, gdzie powsze-
dnia realność ściąga umysł w głębokość prozy; ale kto wie,
czy stąd znowu inne nie grozi niebezpieczeństwo? czy się z ta-
trytyki literackiej w Polsce. avj
— 242 —
kiej idylli codziennego życia nie wyrodzi idylla utopii, której
postacie ani w żywą krew i ciało, ani w blask niebiańskiego
światła nie są obleczone?" (str. 178).
Zadanie krytyki dwukrotnie szerzej skreślił Lewestam,
i to z odmiennego cokolwiek punktu widzenia: raz ze stano-
wiska historyka literatury, a drugi— ze stanowiska estetyka, gło-
szącego, że sztuka sama dla siebie jest celem.
„Krytyk — czytamy w zagajeniu recenzyj, pomieszcza-
nych w „Gazecie Codziennej" — powołanie swoje dobrze rozu-
miejący, nie jest niczein innem, jedno historykiem literatury,
bądź to w danym jakim, do teraźniejszości odnoszącym się
zakresie piśmienniczym, bądź w pojedynczym pisarzu, bądź
nakoniec w szczegółowym jakim utworze. Poznać związek,
zachodzący pomiędzy płodami bieżącej literatury z obecną
chwilą, a rozwojem idei w sztuce i społeczności, naznaczyć
płodom właściwe stanowisko, wykazać, o ile wymaganiom
ogólnego (!) wieku odpowiadają lub nie odpowiadają; nako-
niec zaś, i w tern główna zasługa, przewidzieć, jaką wartość
mieć będą w oczach krytyki już nie współczesnej, ale naów-
czas, kiedy wejdą w dziedziną historyi, kiedy stanowić będą
drobną i częstokroć zaledwie dostrzegalną cząstkę całości:
oto, co nazwiemy godnem i należytem wywiązaniem się kry-
tyki z danego założenia. Założenie to wprost byłoby chybio-
ne, gdyby krytyk, zasiadający do rozbioru dzieła, do tyla za-
jął się tym szczegółem, iżby myśl swoją od ogółu, od całości
chciał oderwać. Koniecznym wynikiem podobnej pracy była-
by krytyka stronnicza, conajmniej jednostronna, bo posługu-
jąca jednemu punktowi widzenia, bo uchodząca z ogromnego
obszaru działalności powszechnej w ciasne zakątki pojedyn-
czych faktów. Dwoistą jeszcze pod tym względem określić
możemy czynność krytyczną. Jedną z nich, która ma na oku
postęp ku lepszemu, która przekonanie swoje radaby wlać
w pisarza i, przedstawiając cel ostateczny, do jakiego zmie-
rzać powinien (jeśli może), zachęca go do osiągnięcia tego
celu; drugą, która, nie roszcząc sobie prawa do podobnego
wpływu, chyli czoło przed wyższością wybranego talentu, albo
— 243 —
poznaje nicość umysłu niepowołanego, — która jedynie usta-
lić chce lub prostować sąd rozważnego czytelnika, a dla której
przedmiot traktowany i autor, jakim się zajmuje, mają już tyl-
ko znaczenie faktu spełnionego. Pod tę ostatnią kategoryę,
która widoczniej od wszystkich innych wchodzi w zakres hi-
storyi literatury, podpadać będą także nasze artykuły, ruchowi
literackiemu poświęcone; niekrótkie bowiem przekonało nas
doświadczenie, jako na niczem pełzną najszlachetniejsze za-
miary krytyki wpływania na scriptorum genus irritabile"
(„Obraz", str. 7, 8).
Istotnie, zajmował się Lewestam utworami, jako faktami
spełnionymi, bardzo rzadko tylko puszczając się w przewidy-
wanie, „jaką wartość będą miały one w oczach krytyki wów-
czas, kiedy wejdą w dziedzinę historyi". Inaczej mówiąc, po
krótkiem streszczeniu utworu, robił uwagi nad jego kompo-
zycyą, nad charakterami, wypowiadał sądy ganiące lub chwa-
lące, albo je uzasadniając, albo nie, i na tern poprzestawał.
Jeżeli zaś wyraził kiedy zdanie o przyszłej wartości; jeżeli
stawał na stanowisku historyka literatury: to robił to nie co do
poszczególnych dzieł lub pisarzy, lecz co do pewnych gałęzi
literackich, np. powieści, gawędy. Do jego zasług policzyć
należy, że, jeśli nie pierwszy, to jeden z pierwszych wystąpił
przeciw luźności kompozycyi w tak popularnych wówczas
„gawędach" Pola, Syrokomli, a zwłaszcza ich lichych naśla-
dowców.
Chociaż się zarzekał dawania rad pisarzom, nie wytrzy-
mał jednak w przedsięwzięciu i nieraz je zwracał nawet do
najsławniejszych, np. do Kraszewskiego. Uprawnienie zaś ku
temu uzasadnił w drugiem określeniu znaczenia krytyki, po-
danem ze stanowiska estetyki. Zrobił to mianowicie przy oce-
nie poezyj Pola, mówiąc:
„Ktoś powiedział, że poeta to dziecię bogów, a krytyk
jakoby jego był nauczycielem. Może w tern jest nieco praw-
dy, tylko, że pedagogikę dla takich dzieci niebiańskich nie-
zmiernie trudno wynaleźć, a w każdym razie nie jest ona po-
wszednią i zwyczajną. Niejedno pożyteczne prawidło życia
— 244 —
u nich przepada, bo pożytek — to rzecz dla nich ze wszystkich
najmniej ważna; niejednej dobrej nauki moralnej nie dosłyszą,
bo oni wcale różną znają moralność od naszej suchej, gospo-
darskiej i zalecać im, dowodzić, wyginać i prostować ich na
różne strony i boki — to praca po wielkiej (!) części bezskutecz-
na, bo oni umysłowo także z wewnątrz tylko wyrastają na ze-
wnątrz. Cóż więc, pomimo takiej bezsilności, pozostanie obo-
wiązkiem krytycznego pedagoga? Oto zamiast teoryi pożyt-
ku, powinien zastosować do nich teoryę piękności, powinien
zasłaniać ich jedynie od płasko ści, owej właściwej nie-
moralności geniuszu, a gdzie ta się ukaże, tam nieubła-
ganym powinien być jej prześladowcą. Powinien starannie
wyłączać wszystko, co nie odpowiada pierwotnej ich naturze,
t. j. prawdziwej, czystej naturze człowieka w bóstwie, albo
bóstwa w człowieku, a zarazem wynajdywać prawa, które
stosownemi są dla jej rodzaju. Sam poeta jest naturą nad-
zwyczajną i odrębną; powinna go tedy krytyka sprowadzać
napowrót do natury wogólności; >ej bowiem niewolno tak jak
jemu popisywać się jakąś oznaczoną właściwością. Wara jej
od każdej szczególnej predy lekcy i, chociażby jej cele były naj-
chwalebniejsze! Nie powinna też krytyka być policyą, która
wszystkiego zabrania, co jest nieprzy stój nem, albo też coby
złym przykładem wywołać mogło jakowe zgorszenie. Wobec
bóstwa krytyka powinna brać na się rolę panteizma, dla któ-
rego toż bóstwo i natura, sztukmistrz, dzieło sztuki i sama
sztuka nieroździelną stają się jednością. Sztuka sama dla sie-
bie jest celem; krytyka tedy powinna przestrzegać artystę, je-
żeli zechce użyć tej sztuki, jako środka, jakkolwiek nie służy
jej prawo wmuszania weń innego celu, poza nią leżącego,
chociażby takowy był najmoralniejszym i naczystszym"
(str. 223).
I takie zadanie, bardzo rozległe i podniosłe, częściowo
tylko spełniał sam krytyk. Wolnym nie tylko od „szczegól-
nych predylekcyj", ale nawet od uprzedzeń osobistych wzglę-
dem pisarzy nie był on zgoła; i nieraz folgował im aż zanad-
to. „Roli panteizmu" nie brał na siebie nigdy w ocenie auto-
— 245 —
rów; przestrzegał ich wprawdzie przed użyciem sztuki, jako
środka, lecz nie wahał się podsuwać im tematów, któreby
obrabiać powinni, zamiast tych, jakie obrobili. Roztrząsając
np. Kraszewskiego „Dwa światy" i twierdząc, że napisał je
autor „w przystępie kwaśnego humoru — nie zidealizował je-
dnej połowy swoich bohaterów, a w błocie zszarzał drugą";
doradzał mu napisanie powieści, „traktującej o rzeczach bó-
stwa, duszy, sztuki", gdzieby podzielił się z nami istotnie
„tern, co ma najskrytszego w swojem sercu poety, co często-
kroć jemu samemu wydać się może tylko czczem marzeniem,
ale na uosobienie czego potrzeba mu tylko silnej woli".
W końcu dodawał: „A jeżeli koniecznie mają być dwa świa-
ty, niechże to będą światy myśli i ducha, światy nie tak ogra-
niczone, jak obecnie przez autora przedstawiony, ale świat ko-
rony cierniowej dla wszystkich, jak dla wszystkich jaśnieje
nadzieja wszechwiedzy i ostatecznego przejrzenia" (str. 221).
W takich radach i wskazówkach jakże to oddalił się krytyk od
„roli panteizmu", dla którego „bóstwo i natura, sztukmistrz
i dzieło sztuki stają się nierozdzielną jednością!..."
Jeżeli jednak takie i tym podobne właściwości Lewesta-
ma pominiemy; to przyznać mu wypadnie sąd zazwyczaj traf-
ny. Większą siłę okazywał zawsze w wynajdywaniu stron
ujemnych utworu, aniżeli w wystawieniu dodatnich, jak tego
dowodzą jego rozbiory „Lilii Wenedy" i „Balladyny" (1859 r.
w „Gazecie Codziennej") lub „Komedyj Aleksandra Fredry"
(Warszawa, r. 1876). Uwielbienie swoje dla rzeczy pięk-
nych wyrażał zazwyczaj ogólnikowo, posługując się tylko
przytoczeniami, ale nie dowodząc ich piękności na podstawie
jakiejś zasady; usterki natomiast, przez siebie wykazywane,
umiał zazwyczaj motywować dobrze.
Pod koniec życia więcej się zajmował sprawozdaniami
teatralnemi, niż literackiemi; i, dodać należy, wpływ niemi
wywierał, gdyż budził zajęcie, wywoływał rozprawy, niechęci,
oburzenie lub pochwały.
— 246 —
VIII.
Julian Klaczko.
Julian Klaczko (ur. 1825) już w trzynastym roku ży-
cia napisał i ogłosił drukiem zbiorek wierszy p. t. „Moja
pierwsza ofiara" (Wilno, 1838), następnie tłómaczył na język
hebrajski niektóre ballady Mickiewicza oraz „Mnicha" Korze-
niowskiego. Zajął się jego osobą zacny pijar, ks. Antoni Mo-
szyński, i zwrócił nań uwagę literatów i publiczności czytają-
cej artykułem, drukowanym w bardzo rozpowszechnionym
wówczas „Tygodniku petersburskim". Zaczęto dużo mówić
o młodym talencie i życzyć, by się rozwinął i wykształcił
wszechstronnie. W r. 1842 wyszedł w Lipsku zbiór wierszy
hebrajskich Klaczki p. t. „Dodajim" (Fijołki), a w roku następ-
nym autor .ich wyjechał za granicę na studya uniwersyteckie,
najprzód w Królewcu, potem w Heidelbergu, gdzie stał się
ulubieńcem sławnego historyka Gervinusa, przejął się zasada-
mi „liberalnemi", marząc o wolności powszechnej i w tym du-
chu pisując do czasopisma „Deutsche Zeitung". Podczas
„wiosny ludów" w roku rewolucyjnym 1848 znajdował się
w W. Ks. Poznańskiem, a przejęty zgrozą, że „naród myśli-
cieli", jak Niemców nazywano, deptał, wbrew głoszonym przez
siebie ideałom, prawa narodowości, napisał ognistą broszurę,
jako list otwarty do Gervinusa, p. t. „Die deutschen Hegemo-
nen" (Berlin, 1849).
Po upadku ruchów rewolucyjnych w Europie, przeniósł-
szy się do Paryża, zajmował się nauczycielstwem i pisaniem
artykułów do wydawnictw francuskich i polskich.
W r. 1853 ukazują się dwie jego rozprawki, jedna po
francusku, druga po polsku, jakby zapowiedź, że przez lat
wiele będzie biegła działalność literacka Klaczki niemal ró-
wnolegle w tych dwu literaturach, dopóki w końcu obca nie
pokona polskiej w zupełności. W rozprawce francuskiej (dru-
kowanej w „Revue contemporaine") p. t. „Livres allemands
— 247 —
et slaves" poruszył między łnnemi kwestyę dantejską, która
miała długo jeszcze potem zajmować jego umysł, aż w „Wie-
czorach florenckich" znalazła swe rozwikłanie; w rozprawce
polskiej, pomieszczonej w „Pokłosiu", książce zbiorowej, wy-
dawanej przez lat kilka w Lesznie, w W. Ks. Poznańskiem,
dał rys krytyki porównawczej, oceniając wartość estetyczną
ballad: Burgera „Lenory" i „Ucieczki" Mickiewicza.
Ta druga rozprawka („Lenora i Ucieczka") zajmie nas
tu wyłącznie, gdyż jest najlepszym objawem pierwszej fazy
krytycyzmu Klaczki. Przepojony jeszcze silnie zasadami ów-
czesnej krytyki niemieckiej, traktuje on drobne utwory poe-
tyckie z bardzo rozległego stanowiska, wystukując starannie
ich „idei" i cech, odbijających znamienne rysy „ducha" twór-
ców. Z powodu dwu ballad wywołuje wielkie cienie Ho-
mera i Szekspira, rozprawia o refleksyjności i plastyce, o „no-
żu ironii", rozpruwającym „złotą przędzę gminnego uczucia
i gminnej wyobraźni", o ,,ambrozyjnym uśmiechu", obwiesz-
czającym „wszystkie dzieła helleńskiej sztuki", o charakterze
protestantyzmu i katolicyzmu i t. d. Nie przeczę bynajmniej,
iż kto potrafi dojrzeć cały świat „w proszku, w każdej gwiazd
iskierce", dowodzi wielkiego talentu kombinacyjnego i może
w dziedzinie myśli wielkie porobić odkrycia; nie przeczę rów-
nież, iż w krytyce i publicystyce odgadywanie charakteru
i dążności pisarzów z najdrobniejszych nawet rysów stanowi
wielką zaletę; mimo to mniemam, że taki sposób postępowa-
nia, zastosowany do zwykłych, codziennych objawów życia
lub literatury, prowadzi prostą drogą do przeceniania drobiaz-
gów, do naruszania równowagi sądu, do fałszywych alarmów,
do wydobywania bagnetu dla zabicia komara.
W późniejszej działalności Klaczki nie brakło fałszywych
alarmów; w pierwszym utworze krytycznym, po polsku napi-
sanym, widzimy naruszenie równowagi sądu, gdyż słowa, co-
by odpowiedniemi były w ocenie „Konrada Wallenroda",
„Dziadów", „Pana Tadeusza", krytyk, uniesiony uniwersalno-
histor^cznymi poglądami i uniwersalno-estetycznemispostrze-
— 248 —
żeniami, zastosował do ballady, mającej niewątpliwe zalety,
lecz dalekiej od doskonałości.
Któż dzisiaj, rozważnie patrzący na twory poezyi i zna-
jący rozwój geniuszu Mickiewicza, zgodzi się na domysł
Klaczki, iż „Ucieczka" jest „może pierwszym bezwiednym
symptomem głębszego religijnego kierunku w psychologicz-
nym i poetycznym rozwoju naszego wielkiego wieszcza", i że
„zdaje się w chronologicznym porządku bezpośrednio poprze-
dzać te utwory (Księgi Pielgrzymstwa, Arcymistrz, Rozum
i wiara, Mędrcy, Rozmowa Wieczorna), których głęboki reli-
gijny charakter zna każden, a do których może ta ballada
pierwszą, bezwiedną i tajemniczą stanowi przedgrawkę"?
Któż w tern zestawieniu nie zauważy dziwnego pomieszania
cudowności, w duchu ludowym pojętej, z religijnością ducho-
wą, wewnętrzną? Któż dzisiaj może bez uśmiechu odczytać
ten dytyrambiczny zachwyt, jakim tchnie Klaczko, malując
wymownemi słowy grozę i przerażenie przy czytaniu opisu
jazdy nocnej upiora z kochanką? Ponieważ artykuł Klaczki
mało komu jest znany, muszę tu ustęp ten, mimo jego długo-
ści, przytoczyć, ażeby czytelnik mógł o tonie krytyki własne
wyrobić sobie zdanie.
„Gdy jeździec — powiada Klaczko— Ołtarzyk złoty spo-
strzega, każe tylko rzucić tę książkę; paciorki i szkaplerz już
nazywa przeklętym sznurem i cackami; na samo zaś przeczu-
cie najświętszego znaku Pańskiej Męki koń drży i staje; mnie
i ciebie boli. krzyż — powiada jeździec do rumaka w strasz-
nym swoją dwuznacznością sarkazmie; ten znak ostry, jak
strzała, twarz mu rani, skronie pali... i — precz mi, wreszcie
woła, z tym ćwiekiem ze stali! Jakaż to wspaniała klimaks (!),
i jakżeż mało z nią może iść w porównanie owo mnożenie
strasznych zjawisk u Burgera! A gdy jeszcze sobie przywodzim
[! trzeba się domyślić: na pamięć] te wszystkie tak porywają-
ce i przerażające, a zarazem tak proste, tak bez żadnego
sztucznego natężenia oddane drobniejsze szczegóły i wypadki
fantastycznej podróży, które trzem owym główniejszym i sta-
nowczym, z książką, z paciorkami i z krzyżem, towarzyszą;
— 249 —
gdy przy wodzim (!) ten dziki krajobraz z wilczemi źrenicami
po łozach, z wystraszonemi w suchych jodłach wronami
i z błędnym ognikiem, przez grobowce przelatującym i które-
go błękitnym śladem leci jeździec; tę piekielną pogoń przez
dziesięć skał, dziesięć rzek i dziesięć gór i nad przepaściami;
ten zimny dreszcz dziewczyny, nierozumiejącej, biednej! ni dro-
gi, ni jazdy, ni ruchów, ni czynów, ni słów, ni rozkazów swego
kochanka; te rytmiczne napędzania konia w stałych, jednostaj-
nych słowach jakiejś czarownej formuły i w tych jednozgło-
skowych i jednodźwięcznych rymach, których tajemniczy
i magiczny charakter już się nam przy zaklęciu objawił; te
wreszcie krwawe żarty martwca o swoim domu na górze
Mendoga, do którego się w nocy jedzie, o swoim zamku zam-
czystym, choć bez klamek, o swojej włości, do których pie-
szych gości nie wpuszcza, o tym murze, co jego zamków strze-
że, a który jest cmentarzem, i o tych wieżach, które są krzyża-
mi... jakież wszechwładne i niewyczerpane nas wówczas
opanuje przerażenie, jakież zarazem podziwienie dla mi-
strza, co tak małymi środkami taki wielki umiał osiągnąć
skutek!!!"
I my możemy podziwiać żywą i wrażliwą wyobraźnię
krytyka, umiejącą sobie uplastycznić każdy szczegół, wyczyta-
ny w utworze, i doprowadzić go do olbrzymich rozmiarów;
i my składamy hołd sile i obfitości słowa, które, choć czasem
niepoprawne, nigdy czczem nie jest; ale równocześnie pytamy
się, jakichby użył wyrażeń tenże krytyk dla odtworzenia scen
zgrozy w III części „Dziadów", albo spowiedzi Robaka w „Pa-
nu Tadeuszu..." Zapewne, jest Klaczko zbyt potężnym wład-
cą stylu, aby mu tenże nie starczył na wypowiedzenie wszyst-
kiego; lecz prawda i to, że zapał dla „Ucieczki" nie udziela
się czytelnikowi, bo ten zapał w gruncie rzeczy jest chłodny,
retoryczny tylko; bądźcobądź czyż to nie jest nadużyciem este-
tycznem, gdy o rzeczach, choćby prześlicznych, mówimy w ta-
kim tonie, jak o wielkich arcydziełach?
Jeżeli usuniemy na bok tę stronę rozbioru krytycznego,
to w rozprawce Klaczki znajdziemy nie tylko gruntowną zna-
— 250 —
jomość literatury powszechnej, nie tylko oczytanie filozoficz-
no - estetyczne, ale także niepospolitą bystrość w odkrywaniu
i ujmowaniu cech znamiennych oraz trafność w charakteryzo-
waniu rodzaju twórczości Burgera i Mickiewicza.
Klaczko w tym artykule był estetykiem i psychologiem
na wzór Gervinusa; miał jednakże już i teraz pewien cel
uboczny, mogący się nazwać publicystycznym; chciał miano-
wicie wykazać wyższość „Ucieczki" nad „Lenorą", wyższość
Mickiewicza nad Burgerem. Dokonał tego bez trudu i przy
końcu swej „skromnej paraleli * wyznał, iż przy tej pracy
ukontentowaniu estetycznemu wyrównało patryotyczne. Pier-
wiastek ten, małą tylko ilością uwydatniający się w pierwszej
tej. polskiej rozprawce, przybrał charakter zasadniczy w dal-
szych, choć nie zawsze dla sprawienia „ukontentowania".
Klaczko zbliżył się w Paryżu z księciem Adamem Czar-
toryskim i jego otoczeniem, tak zwanym „hotelem Lambert",
i podzielił jego religijne i polityczne przekonania i dążenia.
Nie mam bezpośrednich danych, wyjaśniających przemianę
wolnomyślnego demokraty, a bodaj radykała, na religijnie na-
strojonego zachowawcę; ale ubocznie wolno widzieć w je-
dnym ustępie rozprawy francuskiej o Zygmuncie Krasińskim
szkic tej wewnętrznej metamorfozy. Powiada w nim Klaczko
o umysłach entuzyastycznych, pokładających bezbrzeżne na-
dzieje na ruchu europejskim z r. 1848, a zawiedzionych sro-
dze późniejszą ogólną reakcyą. „My wszyscy — powiada —
czyż nie byliśmy niegdyś upojeni czarodziejskimi snami o po-
stępie nieskończonym i czyśmy się czynem albo życzeniami
nie stowarzyszali z tymi, co w ciemnościach pracowali nad
budową przyszłości? Był czas, kiedy każda nowa doktryna
znajdowała u nas przyjęcie serdeczne, a każda utopia —
uśmiech serdeczny. Nieomylność tłumów stała się dla nas
dogmatem, organizacya pracy podobała się nam chwilami, so-
cyalizm mógł mieć w sobie coś dobrego, a człowiek prawdzi-
wie liberalny był dosyć blizkim zgodzenia się na kobietę wol-
ną. Potem nadszedł dzień, kiedy te wszystkie duchy, długo
wywoływane lub wielbione, nagle stanęły przed nami rożka-
— 251 —
zująco, groźnie, domagając się, byśmy spełnili swe obietnice
i swe marzenia, kiedy m o tło eh zaczął się tarzać wtej szczę-
śliwości, którąśmy go wabili — a myśmy się cofnęli z przera-
żenia. Wówczas, dla ocalenia społeczeństwa zagrożonego,
odwołaliśmy się do Boga osobowego, wcielonego, pomocnego
i dotąd zbyt zapomnianego; pochwyciliśmy nawet broń, rdze-
wiejącą od wieków, i schroniliśmy się poza resztki tronów i oł-
tarzy, istniejące jeszcze na ziemi. Socyalizmowi przyszłości
przeciwstawiliśmy socyalizm przeszłości; przejęliśmy się nagłą
czcią dla wspomnień, instytucyj i nadużyć nawet feudalizmu,
z uśmiechem słuchaliśmy, gdy mówiono o postępie. Postęp! —
mówiliśmy, jak Henryk w Nieboskiej komedyi— i myśmy nie-
gdyś weń wierzyli, ależ nie o to teraz już chodzi, dzisiaj cho-
dzi już o stan zdziczenia! Niestety! w tej walce świętej
i słusznej znaleźliśmy się tuż obok dziwnych pomocników
i pod sztandarami również niekiedy dziwnymi, i wraz z niego-
dziwemi uroszczeniami mas barbarzyńskich odtrąciliśmy nie-
jedno uprawnione domaganie się ludów ucywilizowanych...
Wszelki opór przeciw uciskowi wydawał się nam wówczas
wstrętnym, każdy krzyk wolności zdejmował nas strachem
i mogliśmy doprawdy powtórzyć błazeńsko tragiczne wyzna-
nie Falstaffa, żeśmy się stali tchórzami przez sumienność.
Żadnego upokorzenia nie oszczędzono dumie naszej, żadnego
odwołania dawnej wiary naszej, żadnego niepokoju, żadnego
wyrzutu naszemu najwewnętrzniejszemu uczuciu..."
Nie takiemi zapewne słowy, ale w takim niewątpliwie
duchu robił Klaczko rachunek sumienia, gdy przechodził pod
sztandar zachowawczy. Dodać atoli zaraz winienem, że ów-
czesna zachowawczość hotelu Lambert nie była taka, jak kon-
serwatystów dzisiejszych; miała przed sobą szersze widnokrę-
gi, a w sobie — więcej wyrozumiałości i więcej serca. Kato-
licyzm jej nie przemieniał się w pobożność babki kruchcia-
nej, ani też w skamieniały ultramontanizm; cześć dla przeszło-
ści nie rugowała myśli o udoskonaleniu dusz i o polepszeniu
bytu w przyszłości; co więcej, godziła się z zasadniczemi ide-
ami wielkiej rewolucyi francuskiej; w stosunkach wewnętrz-
— 252 —
nych była gorliwą wyznawczynią myśli obdarowania chłopów
własnością; w stosunkach zewnętrznych najdalszą się okazy-
wała od biernej rezygnacyi.
Kiedy hotel Lambert w r. 1857 postanowił ożywić we-
getujące pod sterem Feliksa Wrotnowskiego „Wiadomości
polskie", powołał do spółpracownictwa w nich Waleryana Ka-
linkę i Juliana Klaczkę. Pod tym kierunkiem wychodziły one
przez cztery lata i stały się jednym z najznakomitszych czaso-
pism, jakie wykazać u nas umiemy. Świetnością stylu i waż-
nością poruszanych tematów celowały tu artykuły Klaczki, od-
bijane także osobno w kształcie broszur. Najważniejszymi
z nich są: „Sztuka polska", „Krewni Korzeniowskiego", „Gla-
dyatorowie Lenartowicza", „Katechizm nie rycerski", „Odstęp-
cy", „Korespondencya Mickiewicza". Ten ostatni, najobszer-
niejszy wyszedł tylko osobno, ponieważ z początkiem r. 1861
„Wiadomości polskie" musiały być zwinięte.
Oczywiście nie o rozbiór tych artykułów iść tu może,
tylko o uwydatnienie, o ile się da, stanowiska krytyka i sfor-
mułowanie główniejszych jego poglądów.
Przedewszystkiem podzielał on zdanie, że krytyka u nas
długo jeszcze, bardzo długo musi kwestye czysto este-
tyczne na drugim pozostawiać planie, wysuwając na pierw-
szy dążność utworu, jego wartość społeczną. Nie o to dbać
należy, czy jakieś dzieło jest skończenie piękne, ale o to, czy
ono przyczynić się może do osłabienia czy też do wzmożenia
ducha... Myślał tak i pisał Klaczko nie z głębi własnego uspo-
sobienia, lecz ze względu na dobro ogółu, na okoliczności,
wśród których przyszło mu zdania swoje wypowiadać. „Nie-
zupełnie nam obcą Arkadya — pisał — chociaż w niej ani na-
szej kolebki, ani praw obywatelstwa nie mamy, i nie byliśmy
nigdy ślepi na barwy tej cudownej tęczy, którą między niebem
a ziemią, na znak przymierza, snuje ideał. Potężnemu uro-
kowi wielkich dzieł mistrzów umiemy tak dobrze ulegać
jak szczytne zrozumieć ich powołanie i boskie odgadywać
źródło; a wiemy nadto i doświadczyliśmy z rozkoszą, że, gdy
wszędzie indziej drogi liść wprzód opadać musi, zanim nas
— 253 —
owoc ucieszyć może, sztuka jedna, szczęśliwa i uszczęśliwia-
jąca, kwiat i owoc nam podaje zarazem. Gdybyśmy na oso-
biste nasze pociągi, a nie na publiczne uważali potrzeby,
i z naszych indywidualnych zamiłowań — jak to łatwem i tak
zwykłem w tych czasach — ogólne robili zasady, wtedyby
obecni nasi przeciwnicy gorętszych może, niż teraz przypuścić
zechcą, znaleźli w nas zwolenników własnej sprawy, i przycho-
dziłoby nam tylko serdecznie przyklaskiwać, gdzie teraz roz-
ważnie przestrzegać musimy".
Tak, był szczerym wielbicielem sztuki, ale uważał, że
hasło sztuki dla sztuki jest nie tylko niedorzecznym, lecz
i zgubnym dla nas obłędem. Przedewszystkiem nie dla nas
sztuki plastyczne (architektura, rzeźba, malarstwo). Bo naj-
przód, „świat ideału, jak świat rzeczywisty ma swoje strefy
i klimata, których ani dowolnie obierać, ani bezkarnie odmie-
niać nie można"; a nasza strefa i nasz klimat nie sprzyjały
i nie sprzyjają rozwinięciu sztuk innych, prócz muzyki, a głów-
nie poezyi. „Sztuka plastyczna u nas zawsze tylko pozosta-
nie krzewem egzotycznym, w cieplarni amatorstwa mozolnie
pielęgnowanym; nie będzie ona nigdy pełnym soków i ziaren
owocem, samorodnie dojrzewającym na drzewie naszego ży-
cia... Synowie Północy, tylko w bogactwie myśli i ducha mo-
żemy znaleźć wynagrodzenie za nieodzowne nasze ubóstwo
fornt i natury; Słowianie, jesteśmy i możemy tylko być mi-
strzami słowa!"
Powtóre, zamiłowanie i rozkoszowanie się artystyczne
miękczy charaktery, a nam potrzeba hartu ducha.
Klaczkę i „Wiadomości polskie" wogóle przerażał ów-
czesny szał artystyczny, szczególniej w Warszawie zagnież-
dżony, a przechodzący z literatury do życia. W charaktery-
styce ówczesnego nastroju tyle jest uderzającego podobień-
stwa z chwilą dzisiejszą, że nie waham się tu podać uwag
Klaczki, gdyż w nich, ze zmianą nazwisk, możemy dostrzedz
rysów, znamionujących obecne usposobienie „inteligentnego"
tłumu.
— 254 —
„Uderzenie pędzla lub smyczka wydobywa cały zdrój
wodnistych wyrazów z piersi, która dla wielu innych, dla wie-
lu świętych rzeczy twardą zostaje opoką; a malarstwo, rzeź-
biarstwo, muzyka są niewyczerpanym przedmiotem gwarnych
rozmów w salonach i cichych dumań w poddaszach. Młodzież
nasza, która dawniej za granicą chciwie oblegała katedry sław-
nych profesorów lub trybuny wielkich mówców, teraz z su-
mienną wytrwałością przyzwoitą liczbę godzin przeziewa
w Luwrze, leci zdyszana od jednej malarskiej pracowni do
drugiej, nie opuszcza ni razu koncertu jakiegoś maestra, stu-
dyuje mozolnie wszystkie techniczne termina dyletanckiego
entuzyazmu, na myśl wystawy się ożywia i na samo wspom-
nienie o Alboni omdlewa; a vedi Ristoń, poi moń jest dziś
rycerskiem hasłem każdej u nas pięknej duszy!! Mamy teraz
literalnie nowego rodzaju mesyanizm — mesyanizm sztuki!
Polska, zaręczają nam, do wyższej teraz wznosi się potęgi:
Adam i autor Irydiona wiek jej tylko przedstawiali młodzień-
czy; malarze dopiero naród poprowadzą do męskości!!! Tam-
ci, czytamy dosłownie, tworzyli tylko poezyę słowa; tym do-
piero przeznaczono utworzyć poezyę czynu!!! Zaprawdę, gdy.
raz w natchnieniu i w przeczuciu wielkich zdarzeń wielki
wieszcz Przedświtu kazał zaginąć pieśniom, a powstawać czy-
nom, przed innymi-to zapewne myślał ustąpić mistrzami i nie
pędzlami - to najeżone widział w duchu pole ojczyste... Do
jakiego przerażającego stopnia doszło to prawdziwe delirium
artisticum, o tern się każden przekona, co choć pobieżnem
rzuci okiem na obecne piśmiennictwo krajowe... Dzienniki
nasze, warszawskie szczególniej, przepełnione są artykułami,
rozprawami i korespondencyami o sztuce! Rzec można, że
żadne ut piersiowe nie wyleci z jakiegobądź śpiewającego
gardła na świecie, aby o tern natychmiast, wszem wobec i każ-
demu zosobna, nie donosiły nasze czasopisma".
„Wyjazdy, przyjazdy, najdrobniejsze stąpania braci Kąt-
skich, braci Wieniawskich i tutti ąuanti fratelli są tam noto-
wane z sumiennością i ścisłością, z jaką sam tylko Monitor Pe-
kiński zapisuje fakta i funkcye Syna Słońca. Każdą po war-
— 255 —
szawskim, żytomirskim horyzoncie przemykającą się, a zazwy-
czaj już spadającą zagraniczną gwiazdę, muzykalną czy tea-
tralną, poprzedza u nas wielki ogon piór gęsich, które ostrzą
ciekawość i łechtają nerwy zapału. A cóż dopiero, gdy przy-
chodzi przywitać jakiś talent rodzimy! Jakaż to dziecinna,
płocha wtenczas radość z naszych Petri, z naszych Fryben
i naszych Dawisonów, w których powołaniu tyle polskiego, ile
w ich imionach, z których np. ostatni, Davison, jest wistocie
najpierwszym może aktorem — niemieckim! Ale czyż i na-
szym nie pokazał się nawet ów Kiss tak sławny? Kiss jest
wprawdzie nadwornym rzeźbiarzem w Berlinie; jako narodo-
we swe dzieła, może wskazać posągi Fryderyka II i Fryderyka
Wilhelma III i nigdy niezawodnie nie marzył o polskim indy-
genacie. Ale Kiss się urodził w Plessen, które po polsku po-
dobno zowie się Pszczyną, a które leży w Górnym Śląsku;
więc czytaliśmy ostatnimi czasy we wszystkich prawie pismach
warszawskich, artykuł o tym rodaku-rzeźbiarza!!! Tak to
w tych latach mszczą się Maurowie, i w ten to sposób bierze-
my z Niemców odwet za wynarodowianie Wielkopolski..."
„Po trzecie, dyletanckie lubowanie się w artyzmie wy-
warło nader szkodliwy wpływ na literaturę, nadwątliwszy na-
szą twórczość poetycką i nadawszy jej taki charakter, z które-
go ten chyba tylko się cieszyć i nad nim unosić potrafi, co już
do żadnych wyższych ideałów i do żadnych dzieł wielkich mi-
strzów wznosić się (!) nie jest w stanie..."
Klaczko, zapatrzony w arcydzieła literatury powszechnej
i w potężne twory naszego romantyzmu, z przykrością widział
obniżenie ideałów, zapomnienie wysokich lotów, rozwodnienie
poetyckiego słowa w reakcyjnej dobie między r. 1850 a 1860.
W tym względzie każdy, znający dokładniej literaturę owych
czasów, będzie musiał przyznać mu słuszność. Charakterysty-
ka ówczesnej twórczości poetyckiej należy do najcenniejszych
przyczynków krytycznych, jakich Klaczko nam dostarczył;
więc jej poznanie jest niezbędnem dla wyrobienia sobie poję-
cia o jego stanowisku i poglądach.
— 256 —
Zobaczmy tedy, jak Klaczko wykazuje rozkładowy wpływ
sztuki na literaturę. „Elementa — powiada — malarskie i mu-
zykalne, które w należnych sobie sferach nic samoistnego do-
tąd nie stworzyły u nas, wygórowały natomiast przemożnie
w naszej pięknej literaturze i podkopują coraz bardziej wszyst-
kie jej prawdziwe podstawy. W miejscu poważnych gatun-
ków dramatu i epiki, mamy teraz już tylko te dowolne i luźne,
żadną estetyczną ni etyczną kategoryą nieobjęte obrazki,
szkice, gawędy, w których sama malowniczość, bez względu
na moralne znaczenie i idealną wartość, jest tak jedynym mo-
torem, jak celem; a w liryce zapanowała prawie wyłącznie ta
muzyczna nieokreśloność i pieszczoność, która dźwięcznym
doborem słów i rymów zapełnia ucho, ale i myśl zagłusza,
łzami nie płacze, lecz brzęka, z ciągłego wzruszenia nigdy do
ruchu i czynu nie przychodzi i w puch kwiatów, jak w baweł-
nę, obwija wszelką szorstkość ducha, która w Polsce same
tylko widzi, bławatki, a w chrześcijaństwie same tylko cacka
i bawi się nieustannie gramatycznemi zdrobniałościami,
które mają być ludowemi, a w gruncie tylko zdradzają,
że owe dyminutywa języka wyrażają to, co Szekspir w jednem
miejscu nazwał dy minuty wami natury. Miękkość pędzla i to-
nów rozczynia w naszej literaturze wszelką poetyczną i mo-
ralną energię; nie względy ideału, ale potrzeby malowniczego
efektu kierują wyborem przedmiotu i stanowiska, a przed pra-
wami perspektywy ustępować nieraz muszą najwyższe prawa
człowieka. Anegdota więcej waży od historycznej prawdy,
koloryt więcej od rysunku, lokalne oświecenie więcej, niźli
światło ducha; zamiast kreślić figury, pisarze nasi układają
draperye, zamiast stałych konturów dają stare kontusze,
a w miejscu charakterów przedstawiają — same oryginały. Bo
też tylko charakter może tworzyć charaktery; gdy tymczasem
do uklejenia oryginału nie potrzeba nawet i oryginalności;
wystarcza tu pewna artystyczna skrzętność, która umie zbierać
i sztukować i z różnych stron zachwycone rysy w jeden sku-
pić obrazek. Bo też trzeba mieć serce, aby patrzeć w serca;
do zrozumienia kostiumów dość mieć zmysł dekoratora... Aby
- 257 —
przedstawić nieświeskich Albeńczyków i spisywać naszych
maniaków i zawadyaków z XVIII wieku, tak mało trzeba mieć
wieszczego czucia ideału, jak obywatelskiego poczucia naro-
dowych potrzeb, a wszelkie poczęcie tu tak jest bez miłości,
jak i bez bólu rodzenie. Literatura nasza ma obecnie prawdzi-
wą epokę saską — czasy próżniactwa przy wielkiej hałaśliwo-
ści, czasy panegiryków przy zupełnym braku zasługi, czasy
zadowolenia przy najsłuszniejszych powodach do upamiętania
się i poprawy — i nie, bez pewnej konieczności święci ona
przedewszystkiem podobną epokę i w naszej historyi... W ga-
wędach naszych i historycznych powieściach zaleta długich
wąsów okupuje prawie wszystkie niedostatki krótkiego rozu-
mu, krzywość szabli prostuje wszelkie czyny wątpliwe, a kon-
tusz dostatecznem jest pokryciem moralnej i estetycznej nago-
ści bohaterów. Temu dziwnemu pociągowi przyszły dziwnie
w pomoc nasze artystyczne zachcenia, i niejedna obraza zdro-
wego rozsądku, zdrowego smaku i zdrowej moralności znala-
zła swoją ekskuzę, swoją nawet apoteozę w obrazowości,
w malowniczości przedmiotu, w rubaszności opisu. Fantazya
artystyczna sympatycznie się tu spotkała z fantazya szlachecką,
moralny nierząd w naszych umysłach — z politycznym nierzą-
dem w naszych dawnych instytucyach. Między obecną naszą
twórczością bez celu a przeszłowiecznem naszem życiem bez
myśli zachodzi rzeczywista współmierność — w podwójnem
tego słowa znaczeniu; między hulaszczem pisaniem najnow-
szych autorów a hulaszczem działaniem tej szlachty, którą oni
nam , jako szczególnie sarmacką chcą przedstawić, a którą jednak
już Pasek bardziej h i e r o z o 1 i m s k ą, niż polską nazwał, jest
stosunek równie opłakany, jak naturalny; a węzeł łączący sta-
nowi tu ten artyzm fałszywy, który z obojętnością dla treści
goni tylko za ujętnością formy, który, zamiast o wartość czy-
nów, o wartość tonów się pyta, zamiast sumienia tylko swego
się radzi kelejdoskopu i, zamiast podnosić, chce tylko za-
bawić..."
Wobec tego surowego sądu o całej owoczesnej literatu-
rze, nie mogą już dziwić lekceważące lub potępiające zdania
Dzieje krytyki literackiej w Polsce. 17
— 258 —
Klaczki o twórczości Pola, Syrokomli, Lenartowicza, Korze-
niowskiego, Kraszewskiego, Chodźki, Odyńca. Nie będę ich
przytaczał; muszę jednak uwydatnić choć parę szczegółow-
szych spostrzeżeń, odnoszących się do ogółu pisarskich po-
mysłów i form artystycznych.
Raziła Klaczkę w ówczesnych utworach nadmierna dba-
łość o tak zwany koloryt lokalny, dbałość, która, „zebrawszy
skrzętnie archeologiczne szczegółki i drobiazgi, kostiumy
i sposoby mówienia z pewnej epoki, dobrodusznie myśli, że
już tern samem ułożyła obraz historyczny". Odróżniał on
w poetycznem odtworzeniu przeszłości dwojakiego rodzaju
prawdę i wierność: jedną „materyalną, mechaniczną", która
„w gruncie bardzo małej albo żadnej jest wagi"; drugą „mo-
ralną, duchową, żywotną", która „rzeczywistą i jedyną stanowi
wielkość i wierność kreacyi". Pierwszą może, zdaniem Klacz-
ki, pochwycić każdy, „a dzięki szczególniej tak teraz upo-
wszechnianym i licznym encyklopedyom, słownikom i pod-
ręcznikom uchwyci ją nawet bez wielkiego trudu i zachodu";
drugą zaś „odgadnie i ukształci tylko potęga geniuszu, na-
tchnienie mistrza, intuicya wysokiego umysłu". O pierwszą
też „mało dbali, bardzo nizką, nawet zbyteczną ją być mienili
i nieraz wprost z niej urągali się wielcy słowa mistrzowie";
drugą natomiast „w najwyższej zachowali świętości i jej głów-
nie swoją zawdzięczają nieśmiertelność". Twierdzenie to po-
parł powołaniem się na anachronizmy Eschylosa i Szekspira;
przyznawał wprawdzie, że już dzisiaj takie niedbanie o kolo-
ryt miejsca i czasu nie uchodzi, ale mniemał, i słusznie, że
druga owa, wewnętrzna prawda nieporównanie większe ma
psychologiczne i artystyczne od pierwszej, zewnętrznej, mate-
ryalnej, znaczenie.
Raziło również naszego krytyka rozpowszechnienie się
romansu, który „był zawsze tylko objawem i dowodem wy-
cieńczającej się wyobraźni, usychającego natchnienia i rozbu-
dzonej żądzy zabaw w miejscu dawnej poważnej potrzeby
ideału". I tu także, jak wszędzie, Klaczko w imię zasad mo-
ralnych i narodowych potępił ten rodzaj literatury, gdyż przy-
-.- 259 —
kłady, w nim dawane, ideały, w nich sławione, uważał za nie-
bezpieczne i szkodliwe, dlatego, że są przystępne dla wszyst-
kich. „Epopeja, tragedya — mówił on — tworzą nie tylko lu-
dzi idealnych, ale i sferę idealną, którą ich od nas zbawiennie
oddzielają, budzą w nas szlachetne uczucia podziwu, uwiel-
bienia, nie wywołują chęci złego naśladownictwa. Romans,
przeciwnie, na gruncie domowego życia, w powszedniem oto-
czeniu, wyprowadza figury wpółpoetyczne, wpółrealne, tak
zwodnicze właśnie — dla wpółukształconych. Któż kiedy
spotkał sią w życiu z Makbetem lub Learem; a jakże często
ujrzymy dobrowolne a nieszczęśliwe kopie bohaterów Sanda
i Balzaka! Cóż dopiero, jeśli romans, jak u nas, staje się wy-
łącznym i powszednim chlebem czytającej powszechności,
absorbuje wszystkie talenta i jedyny prawie głos publiczny za-
biera?..."
Takie i tym podobne uwagi i przestrogi wygłaszał Klacz-
ko przez lat cztery, stojąc na straży „sumienia" narodowego,
wiele rozumnych wypowiadając myśli, ale rzadko się zapusz-
czając w czysto artystyczne szczegóły. Słowa jego pełne siły,
a nieraz żrącego dowcipu, ułożone z wielkiem staraniem
i wielką dbałością o efekt. Klaczko bowiem był pierwszym na-
szym prozaikiem XIX wieku, co nie tylko z natury miał dar
stylu niepospolity, ale się także starał o najpiękniejsze jego
wyrobienie. Mochnacki pisał dzielnie, zamaszyście, lecz się
nie zagłębiał w tajniki stylowe; Klaczko przeciwnie, jakby się
wciąż wsłuchiwał we własne frazesy i lubował ich dźwięcz-
nością, ich okrągłością. Styl swój kształcił starannie na wiel-
kich poetach naszych: Mickiewiczu, Słowackim, Malczewskim,
Krasińskim; żaden też z pisarzy naszych nie posługuje się
w tym, jak on, stopniu słowami i wyrażeniami tych mistrzów.
To też dykcya jego ma zawsze cechy wielkości, wspaniałości,
artystycznego wykończenia. Ma też i swoją jeszcze jedną
właściwość, przejętą może od Francuzów, a może tkwiącą
w rasowych głębiach — nadzwyczaj częste igranie słowami,
czy to podobnemi z brzmienia i znaczenia, czy teżprzeciwsta-
wnemi sobie („winniśmy przemówić za oniemionych i onie-
— 260 —
miały eh"; „wyobraźnia dopełnić, ale rzeczywistość spełnić
nie mogła"; „z zapalną imaginacyą pod pałacem niebem,
z wyostrzonemi zmysłami śród ostrych ponęt; w otoczeniu
ciał, tak pięknych tak ciełesnych i t. p., i t. p.); ustawicznemi
ćwiczeniami i udoskonaleniami doprowadził on styl swój do
nadzwyczajnej świetności, ale nie potrafił mu nigdy nadać
ciepła, tak jak języka nie zdołał nigdy opanować w subtelniej-
szych jego tajnikach, zwłaszcza w użyciu czasowników doko-
nanych lub niedokonanych w trybie bezokolicznym.
Krytyki Klaczki wywierały wielkie wrażenie, ale donio-
ślejszego wpływu na społeczeństwo nie okazały. Dlaczego?
Pomimo podejmowania tematów niesłychanie ważaych, pomi-
mo rozumnych myśli, pomimo czarodziejstwa stylu, nie mo-
gły one opanować całej duszy, najprzód dla owego braku cie-
pła serdecznego, a powtóre dla wielkiej przesady w są-
dach. Choćby się przyznało najświetniejsze zalety rozpra-
wie o „Sztuce polskiej", jeszczeby trudno się było zgodzić na
bezwzględne orzeczenie, jakoby u nas nie mogła powstać ja-
kaś narodowa szkoła w sztuce, a trzymanie zakładu przez
śmiałego autora, „choćby i do greckich kalend" nie budziło
zaufania; jakoż rzeczywistość bardzo rychło zaprzeczyła temu
twierdzeniu. Sponiewieranie Korzeniowskiego za tendencyę
„Krewnych" nie mogło przemówić do przekonania nie tylko
tych, co znali autora „Karpackich górali" osobiście, ale i tych
również, co beznamiętniej na treść i dążność powieści patrzyli.
Lekceważące zdanie o Lenartowiczu wogóle, a o jego „Gla-
dyatorach" w szczególności, mogło było umiarkować nadmier-
ne pochwały, oddawane lirnikowi mazowieckiemu, gdyby kry-
tyk nie był zastosował zbyt wielkiej miary do dzieła bezpre-
tensyonalnego i gdyby nie alarmował niepotrzebnie ludzi
widmem jakiegoś strachu. Odprawa, dana „Odstępcom", by-
ła zasłużoną; dziś to czujemy lepiej, aniżeli dawniej, — zagłu-
szyły ją atoli wypadki. Ostatnia wreszcie literacka praca
Klaczki w języku polskim ogłoszona, najobszerniejsza i sto-
sunkowo najspokojniejsza, o „Korespondencyi Mickiewicza",
bardzo małe znalazła rozpowszechnienie, gdyż zjawiła się
— 261 —
w czasie, kiedy zaczęto myśleć zgoła o czem innem. Krytyczna
działalność Klaczki wywarła wpływ na jednostki tylko, a mię-
dzy niemi najprzeważniejszy — na Stanisława Tarnowskiego,
mianowicie w początkach jego zawodu.
Od r. 1862 Klaczko zaczął pisać prawie wyłącznie po
francusku, gdyż w języku polskim ogłosił tylko w roku 1871
„Notatki z podróży", zawierające przepowiednię, dotychczas
niesprawdzoną, iż rzeczpospolita we Francyi utrzymać się nie
może. W języku francuskim natomiast wydrukował dużo ar-
tykułów i dzieł, które mu zapewniły wielki rozgłos za granicą.
Przeważna część tych utworów ma charakter polityczny: nie
należy więc do zakresu mojej pracy. Literatury polskiej do-
tyczą dwa artykuły, jeden w Revue de deux mondes p. t. „La
poesiepolonaise au dix-neuvieme siecle et le poetę anonyme";
drugi w Revue contemporaine p. p. „Etude sur Adam Mickie-
wicz: La Crimee poetiąue". Tego drugiego nie znam; pierw-
szy zaś jest świetnie skreśloną charakterystyką Zygmunta Kra-
sińskiego, charakterystyką, przedstawiającą oczywiście dodat-
nie tylko strony jego życia i twórczości, z pewnem nawet po-
niżeniem Juliusza Słowackiego z powodu znanego wiersza
„Do autora trzech psalmów". Klaczko rzucił w tym zarysie
paradoksalne zdanie, powtarzane później niewolniczo przez
długie lata, jakoby twórczość Krasińskiego, wbrew zwykłym
przejawom u innych poetów, rozwijała się w sposób zstępu-
jący (la marche en ąueląue sorte descendante) od zaga-
dnień powszechnych, obejmujących całą ludzkość, do kwestyj
narodowych i psychologicznych. Dzisiaj wiemy bardzo do-
brze, iż tak nie było. Krasiński zaczął od powiastek histo-
rycznych, rozgrywających się w pewnem określonem miejscu
i czasie, a dopiero później przeszedł do zagadnień ogólnych
w „Nieboskiej komedyi". Rozwój jego umysłu był szybszy,
niż u innych naszych poetów, lecz szedł po linii wstępującej,
jak u innych. Ale, pomijając ten paradoks, znajdziemy w roz-
prawie Klaczki znakomite rozbiory głównych utworów Krasiń-
skiego, na rozległem tle literackiem i społecznem przedsta-
wione. Zauważyć jednak muszę, że i tu spostrzeżeń ściśle
estetycznych jest niewiele.
— 262 —
Dopiero w czasach najnowszych folgował Klaczko przy-
rodzonemu usposobieniu swojemu, niehamowanemu już żad-
nemi względy na okoliczności i potrzeby narodowe czy spo-
łeczne; pisał bowiem dla całego świata cywilizowanego, czyta-
jącego po francusku, o sztuce i sztukmistrzach. Dwie jego
prace w tym kierunku ogłoszone: „Causeries florentines"
(„Wieczory florenckie" w przekładzie polskim Stanisława Tar-
nowskiego"), „Romę et la Renaissance" („Rzym i odrodzenie:
Juliusz II", w przekładzie Antoniny Morzkowskiej) są dzieła-
mi rozległego oczytania, wielkiego znawstwa sztuki, subtelne-
go psychologa, wytwornego estety i błyskotliwego stylisty.
Wniknięcie w epoki przedstawiane, a szczególniej w wiek
Odrodzenia, wczucie się w dusze artystów, umiejętność odma-
lowania swoich wrażeń w sposób pociągający, zdolność do
szerokich, a nieraz i głębokich uogólnień: to są cechy tych
utworów, dających się czytać, jak powieść, i nauczających wię-
cej, niż gruba księga erudyta. Czy one wnoszą do badań kry-
tycznych nad Michałem Aniołem i nad sztuką wogóle wiele
nowych, nieznanych a udowodnionych prawd, nie moją rzeczą
oceniać; stwierdzić tylko mogę, iż je przyjęto z wysokiem
uznaniem.
Przestrogą, zwróconą przez Klaczkę do krytyków dzisiej-
szych, zakończę ten szkic o jego działalności, gdyż w niej
mieści się i dla mnie pewne usprawiedliwienie: „Krytyka wpa-
da w wielki błąd i w zły bardzo zwyczaj, kiedy żąda od poe-
tów aktów i dokumentów legitymacyjnych na każdy ich po-
mysł i natchnienie i kiedy się raduje i chlubi, jeżeli którego
z nich złapie na gorącym uczynku anachronizmu i wykaże
sprzeczność między wierszami a dukumentami i datami. Kry-
tyka w takich razach zapomina po prostu o tern, że sztuka nie
tylko nic na tern nie traci, ale owszem zyskuje, bo oko duszy
ma także swoje optyczne wymagania i warunki i potrzebuje
pewnej odległości, żeby całość objąć mogło..."
Klaczko, rozpocząwszy zawód krytyczny od hołdowania
nauce niemieckiej i liberalnym w niej poglądom, podporząd-
kował następnie pojęcie „sztuki" wymaganiom narodowym
— 263 —
i dążnościom „oświeconego" konserwatyzmu, ażeby w końcu
oddać się upajającym rozmyślaniom nad dziełami piękna na
podobieństwo francuskich i angielskich „estetów". O styl dbał
zawsze niezmiernie x).
IX.
Lucyan Siemieński.
Ku francuskim wzorom, w duchu reakcyjnie konserwa-
tywnym, o felietonową swobodę i lekkość ubiegając się, przy-
lgnął starszy od Klaczki wiekiem, lecz w zawodzie krytycz-
nym jego rówieśnik, Lucyan Siemieński (1809 f 1877).
Wystąpił on na pole krytyki już jako mąż zupełnie dojrzały,
czterdziestoletni. Poza sobą miał dwadzieścia lat pracy, i to
pracy w różnych dziedzinach. Dał się poznać, jako poeta ro-
mantyczny, nawet w rozwichrzeniu, i jako tłómacz prostych,
naiwnych pieśni ludowych lub też ludowi przypisywanych.
Znano go także z wielu obrazków i powiastek prozą powabną
kreślonych, jak nie mniej z broszur, w skrajnie demokratycz-
nym, a po części mistycznym duchu tworzonych; rozchwyty-
wano jego popularnie opowiedziane dzieje Polski („Wieczory
w Ojcowie"). Wiedziano o nim powszechnie, że zna nie tyl-
ko płody literatur nowożytnych, ale i poezyi starogreckiej, że
zabrał się do przekładu Odyssei, że jest świetnym stylistą, do-
skonale władającym mową ojczystą, pomimo iż przez długi
przeciąg czasu czytywał przeważnie w językach obcych, a głów-
nie francuskim.
Jakim sposobem ten zapalony demokrata, postępowiec,
liberał, mógł w końcu r. 1848 zostać naczelnym redaktorem
świeżo założonego przez konserwatystów dziennika: „Czas",
nie wiemy. Biografowie nie umieją lub nie chcą wskazać nam
!) Dziś ułatwia zaznajomienie się ze znakomitym stylistą książka
p. t. „Juliana Klaczki Pisma polskie w układzie i z objaśnieniami Ferdynan-
da Hoesicka", Warszawa, 1902, str. 305.
— 264 —
wewnętrznych czy zewnętrznych pobudek i okoliczności,
wpływających na tak stanowczą przemianę dążeń... W pew-
nej tylko cząstce da się ona odnieść najprzód do rzezi galicyj-
skiej w r. 1846, co tak silnie na inne demokratycznie nastrojo-
ne osobistości podziałała, a następnie do uroszczeń socyali-
stycznych, jakie się w roku 1848 ujawniły we Francyi, a za jej
przykładem w innych krajach, nie wyłączając naszego (wyda-
wnictwo „Jutrzenki" w Krakowie, „Postępu" we Lwowie
i t. P.).
Istotnie, pierwszy literacki głośniejszy protest Siemień-
skiego to protest przeciwko rozkładowym pierwiastkom, tkwią-
cym w objawach socyalizmu. Nie przemawiał on- tu, jako
wróg wszelkich reform; owszem, krytykował postępowanie tych
zachowawców, co radzili odporne jedynie trzymanie się
względem gwałtownego ruchu. Zamiast tamy stawiać — py-
tał — „czyż nie lepiej budować statek, któryby pędził razem
z falą i niósł w swem łonie wszystkie zarody i warunki nowej
cywilizacyi? Czy stokroć nie lepiej i nie zbawienniej iść
z duchem i potrzebami wieku we wszystkiem, co do poprawy
warunków bytu i organizacyi społecznej, co do korzystania
z darów, jakie Opatrzność wydzieliła każdemu krajowi? Ustęp-
stwa sprawiedliwe nigdy nie narażają na szwank narodów,
byle ustępstwa te nie przekraczały granic— wielkich, niewzru-
szonych podstaw społeczeńskich, jak: religia i prawo własno-
ści". Wskazawszy, że Grecya i Rzym upadły w skutek nad-
wątlenia zasad religii i porządku społecznego, dodaje: „Prze-
stroga ta o tyle tylko do nowożytnych czasów stosować się
może, o ileby dzisiejsze zwulkanizowane społeczeństwo za-
chciało wyłamać się z pod prawd i obowiązków religii, a za-
stąpić takowe nowem bożyszczem ludzkości lub jaką inną
filozoficzno-polityczną mrzonką. Sądzę jednakże, że dzisiej-
sze zachcenia socyalistów i czerwonych we wszystkich odcie-
niach są raczej ostatnim paroksyzmem konającej rewolucyi,
niż brzaskiem zorzy, któraby miała zwiastować jakiś wielki
dzień dla świata. Zasiew pustego ziarna nie może wydać
żadnego plonu. Prawa człowieka i obywatela, bez powinno-
— 265 —
ści człowieka i obywatela, czemże są, jeżeli nie pustem
ziarnem?..."
Równocześnie atoli z potępieniem kraricowości postępo-
wej, nie pobłażał bynajmniej „konserwatyzmowi ciemnoty"
i „konserwatyzmowi podłości". Doskonale widział i wytykał
straszne skutki przewagi magnatów w ustroju b. Rzeczypospo-
litej, a Targowicę, uważając ją za objaw „żywiołu anarchiczne-
go", piętnował, z początku bardzo ostro, później dopiero nie
co łagodniej, szukając dla niej okoliczności łagodzących.
Religię uznawał za najistotniejszy czynnik żywotności
i potęgi państwa, bez względu na to, czy to była wiara pogań-
ska, czy chrześcijańska. Czuł się oczywiście katolikiem, ale
nie fanatycznym i nie ultramontańskim, kiedy mógł wielbić
Jana Ostroroga nawet w kwestyi stosunku kościoła do pań-
stwa 1).
Hasło porządku i ładu społecznego stało się przewodnią
gwiazdą jego działalności.
Stąd i w literaturze z każdym rokiem wyżej cenić zaczął
harmonię, dobrą kompozycyę, w końcu nawet poprostu
prawidła, reguły. Z rozwichrzonego romantyka stawał
się coraz bardziej — nie Grekiem wprawdzie starożytnym, ale
literatem z czasów Odrodzenia, upatrującym w literaturze kla-
sycznej wzory najdoskonalsze, niedoścignione. Winienem
tylko zgóry nadmienić, że czcicielem samej pięknej formy ni-
gdy nie został, ceniąc wysoko „idee", byleby one nie miały
na widoku przekształceń społecznych. Nie wykładał on po-
glądów swoich w związku, w skupieniu, lecz okolicznościowo
tylko, i to zazwyczaj w walce z jakiemś dążeniem, nie wydają-
cem mu się pożądanem. Stąd też przedstawienie jego kry-
tycznych myśli musi być aforystyczne.
Na pytanie, co jest poezya, można znaleźć w dziełach
Siemieńskiego wiele różnych odpowiedzi, ale najwymowniej-
J) Roztrząsania i poglądy literackie przez L. Siemieńskiego. Poznań,
1869, str. 29 — 295.
— 266 —
szą chyba jest ta, kiórą dał w studyum o Trembeckim: „Jeżeli
tajemnicza moc czaru, jeżeli promienny wieniec, otaczający
czoło wieszcza, jakby na niego ręką anioła włożony, ma jesz-
cze mieć urok i władzę; jeżeli poeci, którzy śpiewali światu
przez tyle wieków, a świat dawał im się porywać, byli czemś
więcej, niż prostą igraszką fantazyjnych złudzeń: w takim ra-
zie duch natchniony, bogactwo imaginacyi, gorąco serca i try-
skające z niego słowo muszą się nazywać poezyą". Grobem
prawdziwej poezyi jest zwątpienie — powiada nasz autor,
choć umiał odczuć piękności Byronowskicgo „Don Juana".
Ale to swoją drogą, a swoją — chęć oddziaływania przeciwko
wpływowi szyderstwa i sceptycyzmu XVIII wieku; moralista
przytłumia na chwilę czciciela piękna. Czytamy więc: „Niech-
że sceptycyzm, zimny i urągliwy, wstrząśnie przekonanie,
niech najgłębsze wierzenia w śmieszność poda, najpoważniej-
sze tradycye w proch zetrze, węzły, splatające społeczność
i rodzinę, osłabi lub potarga, a umysłom odejmie zapał i świa-
tło, wiarę w przeszłość, pociechę w teraźniejszości, nadzieję
w przyszłość: — natenczas człowiek, rzucony w ten odmęt, nie
potrafi już stworzyć sobie idealnego świata, zaludnionego cu-
dami swej myśli, wonnego uczuciami duszy kochającej.
W chaosie, powstającym dokoła, już prawie miejsca niema na
zaród wielkiej tworzącej myśli; był on więc gorszy od chaosu
starożytnych, który miał w sobie jakiś ożywczy pierwiastek,
czy to skutkiem pierwotnej powszechnej tradycyi, czy też
z wrodzonego instynktu, usposabiającego do przyjęcia wiel-
kich żywotnych prawd. Wolteryczny chaos, przeciwnie, wy-
marzony na zimno przez umysł suchy, sprzeczny, zaczepny, .
zarozumiały, kazał defilować przed sobą wszystkim ludom
z całym pakunkiem wiar i obyczajów i plunął im w oczy po-
gardliwym wyrokiem: jesteście albo głupcy, albo fanatycy.
Czarodziejstwo natury, będące dla starożytnych źródłem tylu
poetycznych piękności, nie miało żadnego znaczenia i powabu
dla swarliwego materyalizmu, przychodzącego chyba z tern,
żeby przyuczać, jak chylić czoło przed brzemieniem upadku,
— 267 —
umysł ograniczyć mrokami, a serce rozbierać podobnie, jak
anatom kraje trupa" 1).
Z czasem Siemieński pójdzie dalej, potępi nie tylko
„sceptycyzm zimny i urągliwy", ale nawet „ironię", która prze-
cież u Greków i Rzymian tak kwitła, nic poezyi nie szkodząc-
„Myli się — są słowa Siemieńskiego — kto mniema, że, wspiąw-
szy się na szczudła ironii, panuje tern samem nad tą ludzko-
ścią, którą rozdziera zębem nienawiści, podejrzewa każde
uczucie, mieniąc je hipokryzyą; tymczasem sam jest najwięk-
szym hipokrytą, bo udaje tę wyższość, której nie ma, prosty
podrzeźniacz Byrona lub Słowackiego. Nic to innego, tylko
szamotanie się w poetycznej niemocy"2).
Nie przeszkodzi to Siemieńskiemu kiedyindziej zachwy-
cać się ironią Horacego, satyrą i sarkazmem Trembeckiego,
Kajetana Koźmiana, wogóle wszędzie tam, gdzie z poglądami
lub dążeniami autora pozostaje w zgodzie; gdy, przeciwnie,
z sarkastycznem lekceważeniem wspominać będzie o „kaniku-
le romantycznej", kiedy to pojawiali się Giaurowie, Korsarze
i „wszelkiego rodzaju ekscentrycy i szaleńcy".
Tak bywa często i z innemi twierdzeniami. Raz Siemień-
ski utrzymuje, że zmyślenie poetyckie musi być piękniejsze
od zjawisk bytu realnego: „Jeżeli fikcya nie jest piękniejszą,
niż świat rzeczywisty, wtedy fikcya nie ma prawa do bytu.
Wszystko to odleci kiedyś od prawdziwej literatury, jak plewa.
Sztuka, zapominając o dawnej przestrodze: po za świątynią
i ołtarzem ofiarnym nie pokazuj jelit — wychodzi ze swych
granic i goni do upadku"3). Ale, kiedy mu przyjdzie pisać
o „Don Juanie**' Byrona, zaprzeczy najspokojniej sam sobie,
mówiąc: „Jeden Don Juan wyłączał się od swoich młodszych
braci tern szczególniej, że poeta wkroczył w świat więcej rze-
czywisty, że się starł z życiem i ludźmi nie wymarzonymi,
*) Dzieła Lucyana Siemieńskiego, Warsz., 1880, t. IV, str. 210,211.
a) Dzieła Lucyana Siemieńskiego, t. V, str. 4.
3) Tamże II, 298.
— 268 —
ale takimi, na jakich patrzał codziennie. Była to chwila
przejścia z wiru namiętnych rojeń, z półsennych gorączko-
wych marzeń w prawdę życia, w aktualność, ale chwila, pełna
gniewów i sarkazmów, płacąca światu uśmiechem zjadliwej
ironii za to, że mu pogruchotał ideały młodości. Zżymał się
pod naciskiem konieczności, ściągającej go z obłoków na zie-
mię i wywiódł na scenę bohatera przygód erotycznych i w opo-
wiadanie swoje nadzierzgał złośliwych a często dowcipnych
alluzyj do całego społeczeństwa współczesnych mu wielkości
militarnych, rządowych, dyplomatycznych, literackich i t. p.
Była to pierwsza zimna kąpiel, pierwsze zanurzenie się w mo-
rzu rzeczywistości, i dlatego wśród najtkliwszych zwrotek i naj-
świetniejszych malowideł, usłyszysz jakby zgrzytanie, jakby
dreszcz sceptycyzmu, co mrozem przeszywa serce, ale zarazem
czujesz, że kąpiel ochłodziła go, bo trafny zmysł krytyczny
trzyma się tam na równi z wyobraźnią. W Don Juanie wpadł
on na trop sobie właściwy; w nim zajaśniał też bystrością ro-
zumu i talentu — brakło mu tylko czasu, aby mógł był dojść
do szczytu doskonałości. Poetycki jeniusz jego potrzebował
przetrawić się w rzeczywistości, przerobić zielone i kwaśne
soki bujnej fantazyi w płyn, podobny wonią i smakiem do
starego tokaju, — słowem zdobyć mędrca dojrzałość"1).
I to także jest zdanie przygodne; — obok uwielbienia
dla „Don Juana4", dla „realizmu, spotęgowanego wysokiem
uczuciem i pojęciem pięknoty", jako szczytu poezyi 2); dla
rzeczywistości, w której się przerabiać mają kwaśne soki buj-
nej fantazyi w płyn, podobny do tokaju,— znajdziemy niedwu-
znaczne pochwały dla Rasyna i tragedyi francuskiej czyli, ina-
czej mówiąc, dla twórczości wprost odmiennego stępia.
Zbyt to znamienny szczegół, świadczący o przetwarzaniu się
pojęć romantyka poprzez klasycyzm grecko-rzymski aż do
pseudoklasycyzmu francuskiego, ażebym opinii Siemieńskie-
*) Roztrząsania i poglądy literackie, str. 378, 379, 381
2) Kilka rysów z literatury i społeczeństwa, II, 432.
— 269 —
go w tej mierze nie miał przytoczyć. „Przyznawszy — po-
wiada ]) — źe utwory ówczesnego piśmiennictwa są tylko od-
blaskiem wykwintnych obyczajów wersalskiego dworu, gdy-
byśmy nic nadto przyznać nie chcieli — natenczas byłby to
przedmiot, godny ciekawości historyka, i nic więcej. Myliłby
się, ktoby do tego poziomu chciał sprowadzić literaturę wieku
Ludwika XIV. Przeciwnicy, rzucając na nią pioruny, zapo-
mnieli, że dwa potężne wpływy wykołysały ją na olbrzyma,
który przez parę wieków dawał ton całemu światu. Pierwszym
z tych wpływów było chrześcijaństwo, które, wsiąknąwszy
w naród w wiekach średnich, pozostawiło w umysłach skłon-
ności, nawyknienia, zgoła całą sferę wyobrażeń. Człowiek za-
czynał żyć nie samem zewnętrznem, ale głównie wewnętrz-
nem życiem, badał się, roztrząsał, dochodził przyczyn namięt-
nych porywów; słowem, czując nad sobą oko sprawiedliwości
bożej, robił ścisły z sobą rachunek. Stąd to widzimy, szcze-
gólniej w Rasynie, ogromną znajomość poruszeń namiętnych,
subtelną i głęboką analizę serca, ową uczuciowość i tkliwość
ciągle tłumione, a właśnie dlatego tak potężnie, tak burzliwie
wyrywające się. Proszę mi w nowszych płodach, czy w dra-
piatach czy w romansach, pokazać choćby jedno nowe moty-
wum szczególniej z rubryki miłości, któreby się nie znalazło
w Rasynie ujęte i wydane w tych delikatnych sytuacyach, za-
mkniętych u niego w niedostrzeżonym(\) gieście, w podniesio-
nym lub stłumionym głosie? Dziś nic więcej nie zrobiono,
mimo hałaśliwych przechwałek, tylko, że, co u Rasyna więziło
się w słowie, w pompatycznie utrefionym aleksatidrynie, te-
raz wyraża się przez akcyę, częstokroć tak nędzną i wyśrubo-
waną, że, mimo pretensyi do Szekspiryzmu, nie obstoi za
parę p iękny eh wierszy klasycznej tragedyi...
Drugi rodzaj wpływu szedł od starożytności grecko-rzymskiej.
Mylnie obwiniano wiek Ludwika XIV, że starożytnych niewolni-
czo naśladował; przeciwnie, był to grzech XVI, a nie XVII w.;
') Kilka rysów z literatury i społeczeństwa, II, str. 351 — 354.
— 270 —
ostatni ten wziął tylko ze starożytności, co mu potrzeba było
do wejścia na tor wielkich tradycyj; trzeba mu było parnas-
kiego kodeksu, i wziął: zdrowy rozsądek, czysty smak, harmo-
nię i jedność w całości. Zastanowiwszy się spokojnym umy-
słem nad całą tą literaturą, znajdziesz tam naturalność, traf-
ność i dobór cząstek składowych szczelnie spojonych — jest
to spuścizna po Grekach i Rzymianach. Prąd religijny, won-
ny, rozgrzewający tchnie z tych utworów, a poznasz, że w ser-
cu poety ma źródło i nie jest skutkiem refleksyi. Jedną jesz-
cze pozwolę sobie uwagę dla tych, co pomiatali Rasynem.
Kto go czyta z uwagą, choć może uczuje dziś nudę, bośmy do
innej strawy przywykli, przekona się, że tak Kornel, jak on, za-
równo szukają źródła swej potęgi natchnień w naturze moral-
nej. Uważajmy, jak ich mało obchodzi widok zewnętrznego
świata, ruch materyalny na scenie i ten koloryt, jakiego do-
starcza historya. Ich obrazy nie są portretami, lecz typami;
są to pomysły, co z ich rąk dostały ciało i rysy. Tragedya
Rasynowska- nie wciąga w siebie żywiołów surowej rzeczy-
wistości, aby je przerobić na ideał, lecz przeciwnie chwyta
myśl w zarodku i rozgrzewa ją dopóty pod sercem, dopóki
nie zadrga życiem. Zapewne, z tej zasady wyrodziła się for-
ma dla naszych czasów za nudna, wyrodziły się niepodobień-
stwa sceniczne; ale sama treść, jądro rzeczy — godne posza-
nowania, zwłaszcza w epoce, jak nasza, co tak się zżyma na
materyalizm, a pozwoliła grubemu realizmowi wygodnie roz-
pierać się w literaturze".
Rozumiem zarówno chęć, jak umiejętność odnajdywania
piękna pod najrozmaitszemi formami; od czasu, kiedy uznano,
że nie tylko jeden jakiś kanon doskonałej piękności istnieje,
oddanie słusznych pochwał temu, co pod pewnymi względami
za doskonałe, a choćby jeno za dobre uważanem być może,
jest najzupełniej uprawnione; potrzeba atoli zachować pamięć
o innych utworach piękna, może wyższych od tego, który roz-
bieramy, ażeby nie popaść w jednostronność. Dość przeczy-
tać to chłodne sprawozdanie, jakie Siemieński o „Juliuszu Ce-
zarze" Szekspira napisał, by nabrać przekonania, że pomiędzy
— 271 —
uwielbieniem dla Rasyna a uznaniem dla Szekspira jest dziw-
na nieproporcyonalność, prawie nie dająca się wytlómaczyć
w człowieku wykształconym, obeznanym ze wszystkiemi ar-
cydziełami i umiejącym sądy swoje formułować.
Możeby należało szukać wyjaśnienia w idei „umiarko-
wania", którą Siemieński zarówno w polityce i moralności, jak
i w estetyce zalecał. „Umieć oszczędzać siły — pisał on —
głosu, talentu, dowcipu jest to powodować się użytecznemi
prawidłami sztuki, i jedyny to sposób dojścia do doskonałości.
Prawdziwa moc nie leży w szamotaniu się; silne muskuły nie
dają jeszcze talentu. Podobnie, jak pogodne oblicze oświe-
cone spojrzeniem, pozwalającem przenikać w głąb duszy, miłe
sprawia wrażenie na naszych oczach i umyśle, tak samo utwór
poety, tchnący spokojem umiarkowania, przykuwa nazawsze
czytelnika. Nie mówię tu wszakże o umiarkowaniu, wynika-
jącem z oschłości serca i ubogiego umysłowego funduszu, bo
to nazywa się jałową niemocą, — ale o tern umiarkowaniu,
które umie dobrze gospodarzyć obfitością przyrodzonych i na-
bytych nauką skarbów"1).
Tę zasadę umiarkowania stosował także Siemieński do
formy utworów. Był on niewątpliwie zwolennikiem pięknej,
doskonałej formy i, gdy znajdował uchybienia pod tym wzglę-
dem, karcić ich nie omieszkał. „Jedność w całości, a w je-
dności harmonia — pisał on 2) — ma ten osobliwy a tajemny
przymiot, że się daje ogarnąć, że czytelnik lub widz dopiero
czuje się zaspokojonym, kiedy myślą panuje nad ograniczo-
nym ogółem, kiedy mu się wiążą cząstki w całość, kiedy z ko-
nieczności wypływają następstwa, kiedy nakoniec sam odga-
duje ideę poety z pochodu wypadków i z działania charakte-
rów... W utworach poezyi wymawiają się nowatorowie, poróż-
nieni z formami dawnemi, że im nie idzie o formę, architektu-
rę i organizm, tylko o ideę czyli ducha utworu; byle ją na
') Dzieła L. Siemieńskiego, t. II, str. 314.
2) Tamże, t. II, str. 124, 125.
— 272 —
wierzch wysadzić, przy każdej sposobności potrącić, to już
mniejsza, czy się cząstki logicznie i naturalnie trzymają z so-
bą, czy jeden wypadek jest następnego matką, kiedy górująca
idea ma to wszystko związać, zeszyć i zesztukować. Nowo-
czesna estetyka przyszła do tych wygodnych rezultatów, że
się obchodzi bez doskonałej formy, jak gdyby forma była
czem innem, niż wcieleniem idei, jak gdyby skończona całość
w jedności i harmonii organicznej nie była wynikiem głęboko
pojętej, uczutej i przetrawionej myśli artysty. W utworach
dzisiejszych aż nadto widać tę rewolucyę, zrywającą z warun-
kami kompozycyi. Stąd, o ile cząstki i szczegóły bywają mi-
sternie wyrobione, o tyle ujęcie ich w całość bywa zaniedba-
ne, trudne do ogarnięcia. Takie wyłamania się od obowiąz-
ków tworzenia w jedności i harmonii wcale nie mówi na ko-
rzyść dzisiejszych zdolności kreacyjnych".
Ale nie tylko o całość, o dobry układ dbał Siemieński,
kładł on także nacisk na potrzebę starannego stylu i narzekał
na jego zaniedbanie. „Istotna sztuka pisania — powiadał —
policzona przez nowatorów do pedanckich wymagań, ograni-
czyła się na oddawaniu obrazów i myśli, tak jak się cisnęły
pod pióro, bez wyboru między lepszem a gorszem wysłowie-
niem, bez usilności oddania rzeczy w krótkiem a dobitnem
słowie" ').
Nie stał się atoli rzecznikiem samej pięknej formy i, gdy
zobaczył, że o myśl, o ideę zaczęto dbać mało, wystąpił
z równym zapałem przeciwko sadzeniu się na formę, jak po-
przednio przeciwko jej lekceważeniu i poniewieraniu; boć
wszędzie należy zachować złote umiarkowanie. „Na nic nie
przyda się — wołał — ta pretensyonalna jałowość, co dzisiaj
sadzi się na rytmy i rymy wyszukane, co Ideę poświęca dla
obrazu, co anatomizuje naturę, zamiast ją malować z czuciem,
co wreszcie zamiast jasnych i zdrowych pojęć sypie metafora-
l) L. Siemieński: Kilka rysów z literatury i społeczeństwa, 1858,
t. I. 228, 229.
— 273 -
mi... Nowe pokolenie, przejąwszy w spuściźnie wyrobiony
język poetyczny, zasypuje nas rymowaną gadaniną względnie
tak udoskonaloną, że, choćby się odezwał jaki głos, prawdzi-
wie poetycznie natchniony, zagłuszonoby go w tym gwarze,
upędzającym się za nowym plonem dla poezyi, jakby to jej
sfera nie była zawsze jedna i ta sama"1). Jeszcze bardziej
drwił z zawiłych i umyślnie dla efektu przyciemnianych wyra-
żeń. „Uważałem — mówi — że ta wada nieraz na dobre wy-
chodzi piszącym: ciemną ich zawiłość czytelnicy radzi brać
za głębokość; ekscentryczne grymasy, humorystyczne wybry-
ki, z których, żeby autora przycisnąć, nie umiałby zdać spra-
wy, za cuda fantazyi, za iskry geniuszu lub wybuchy wielkiej
namiętności; w każdym razie pochlebia to czytelnikowi, że,
kiedy się zmęczy nad dociekaniem ciemnej i zawiłej książki,
staje się tern samem współpracownikiem głośnego autora;
a jeżeli nie pochlebia, to go zdumiewa i każe mu wierzyć
w prostocie ducha, że to musi być szczytne i bezdenne, kiedy
się w jego zdrowym, gospodarskim rozumie pomieścić nie
może"1).
Takie są ogólne spostrzeżenia Siemieńskiego, przygod-
nie wypowiadane; przyrzyjmy się teraz nieco sposobowi, w ja-
ki oceniał dzieła poszczególne.
Wystąpił on w dziedzinie krytyki wówczas, gdy nieco
starszy od niego, znakomity krytyk francuski, Sainte-Beuve,
wchodził w ostatnią swą, najdoskonalszą fazę rozwojową.
Znał go nasz autor, nazywał go „dowcipnym i oryginalnym
sędzią utworów literatury", przejął od niego określenie kryty-
ki: „jest to coś, co umie czytać i uczy czytać drugich";
wiele jego przymiotów, odrazu rzucających się w oczy, przy-
swoił sobie rychło, a jako człowiek utalentowany, umiał nadać
im barwę własną; całej atoli ważności reformy, jaką Sainte-
Beuve do krytyki francuskiej wprowadził, Siemieński nie zdo-
') Dzieła L. Siemieńskiego, t. V, str. 4, 5.
*) Tamże, t. V, str. 21.
Dzieje krytyki literackiej w Pulsce. 18
— 274 —
łał objąć, a przynajmniej nie potrafił z niej skorzystać
w praktyce.
1 tak, wielką zasługą Sainte-Beuve'a jest podniesienie
pierwiastku psychologicznego w rozbiorach dzieł i twórców.
Pisma są dla niego dokumentami, świadczącymi o duszy pi-
szącego; wydobycie z nich wszystkiego, co mogą nam powie-
dzieć o swoim twórcy, jest jednem z głównych zadań krytyki.
Siemieński cenił psychologię, zalecał poetom i powieściopisa-
rzom, żeby ubiegali się o malowanie raczej szczegółów duszy,
niż strony zewnętrznej; sam w kreślonych przez siebie wize-
runkach poetów starał się pochwycić istotę twórcy; ale, nieste-
ty, poprzestawał zazwyczaj na uwydatnieniu cech takich, których
nie widzieć było niepodobieństwem. Miarą jego w tym kierunku
wymagań jest uznanie dla psychologii Walter Scotta, który ja-
koby, zgłębiwszy uczucia i namiętności ludzkie, „dotarł do
prawdy absolutnej, do prawdy serca ludzkiego"1). Zarzucał
on ogółowi naszemu, iż zanadto miał pociągu do sądów ogól-
nych, a zamało chęci do „niepodległego" roztrząsania, obiecy-
wał szczegółową i spokojną analizę; niebawem wszakże oka-
zało się, iż, z nielicznymi wyjątkami, i on również lubił raczej
ogólniki, niż rozbiory, wnikające w szczegóły. Co więcej,
zbyt wielkie zapędzanie się w kierunku analitycznym poczyty-
wał za rzecz, poezyi szkodliwą. Podając treść „Boskiej kome-
dyi" Dantego i zwracając uwagę na niektóre szczegółowe jej
piękności, dołącza takie refleksye2): „Radziłbym czytelnikom
Boskiej Komedy i szukać w tym utworze wielkich myśli, prawd
moralnych i obrazów, obleczonych w najcudowniejszą szatę
poezyi, a nie tracić drogiego czasu w dociekaniu i rozwikły-
waniu ciemnych allegoryj i symbolów, z których w najszczę-
śliwszym przypadku niewiele się dowiadujemy; jest bowiem
przywiązana pewna kara do zbytniego anatomizowania
x) „Pogadanki literackie" przez L. Siemieńskiego, Kraków, 1855,
str. 29.
2) Dzieła L. Siemieńskiego, t. II, str. 155.
275 —
utworów poezyi, — oto poezya ulatnia się w ręku naszych
i zostaje suchy szkielet, niebogacący umysłu, niegrzejący ser-
ca. Przypomina mi to obchodzenie się tych uczonych archeo-
logów, co, pragnąc dojść chemicznego składu miedzi korync-
kiej, zapominają, że ich eksperyment ma się odbyć na arcy-
dziele sztuki starożytnej. W najlepszym wypadku dojdą,
z jakich cząstek składa się materyał, ale któż wróci uszkodzo-
ny posąg?"
Bardzo to zręczne i dowcipne, tylko nie daje się tak ła-
two przystosować do krytyki literackiej, która przy najbardziej
nawet drobnostkowym rozbiorze nigdy materyału popsuć nie
może, co najwyżej znudzić zdoła czytelnika.
Drugą zasługą Sainte Beuve'a, zostającą w związku z po-
przednią, jest uwzględnienie rasy, klimatu, otoczenia, dzie-
dziczności na twórczość poetów; stąd bardzo pilne uwzglę-
dnienie biografii, opartej na szczegółach autentycznych, na li-
stach, zeznaniach, pamiętnikach. I Siemieński lubił biografie,
szczególniej gdy traf nastręczał mu nieraz bardzo cenny w tej
mierze materyał, z którego nie omieszkał korzystać; i on mó-
wił nieraz o wpływach, działających na duszę pisarza; ale obok
tego taił się w głębi jego duszy romantyczny pogląd na samo-
istność twórcy, niezależnego od natury, od otoczenia, tylko
od Boga. A więc pisze: „Jeżeli poeta ma w piersi iskrę bo-
skiego ognia, każdy przedmiot, jakiego się dotknie, będzie
miał prawo do życia, i niepotrzebnieby się kłopotał, czy spra-
wie narodu łub ludzkości służy pożytecznie. Wieszcz, na-
tchniony poeta, zawsze znajdzie się w prądzie opatrznościo-
wym swojego czasu, nie pcha się tam, nie powiada zgóry, że
chce zająć to wysokie stanowisko, ale je zajmuje mimowie-
dnie. Zaraz się da to widzieć, uczuć, odgadnąć po przenikają-
cej prawdzie jego słowa, po wzruszeniu, które słuchaczów, jak
prąd elektryczny, wstrząsa..."1). Ale niechno który ze współ-
czesnych krytykowi zechce się spuścić na samo natchnienie,
') Dzieła L. Siemieńskiego, t. V, str. 5.
— 276 —
zostanie zaraz zgromiony, z przypomnieniem, że studya, praca
wcale nie zawadzą. Z drugiej zaś strony uwydatni, że i ge-
niusze ulegają wpływom wychowania, religii, stanu politycz-
nego. „I największy poetyczny geniusz — powiada raz Sie-
mieński — choć wylatuje za szranki pojęć swoich współcze-
snych i nowe światy odkrywa, nie mniej nosi na czole piętno
czasu, w którym żyje...1). Twórczość poetyczna zawsze była
i będzie skutkiem istniejących przyczyn, a nie samą przyczy-
ną, aczkolwiek przyczynia się do rozwinięcia onej 2). Nie
mniemam, żeby nasze nieszczęścia polityczne można przypi-
sywać zgubnym wpływom poezyi, jak to niektórzy robią. By-
łoby to jedno, co winić koguta lub śpiewające wilgi, że spro-
wadzają słotę lub burzę... Jeżeli w średnich wiekach każdy
los, jaki spotkał króla lub prywatnego człowieka, przypisywa-
no wpływowi złej lub dobrej konstelacyi, pod którą się rodził;
to znowu w naszych bezprzesądnych czasach przeniesiono to
na wpływy pióra, rządzące losami narodów. Mniemam jednak,
że jak astrologia niebieskich aspektów była złudzeniem, tak
i dzisiejsza astrologia literacka temuż obłędowi podlega".
Pomimo tej rozsądnej uwagi, sam Siemieriski nieraz mówił
o wielkich wpływach, wywieranych przez poezyę na społe-
czeństwo, zarówno w dobrym, jak w złym kierunku, nie umie-
jąc znaleźć granicy pomiędzy wpływami literackimi a wszyst-
kimi innymi.
W biografiach, kreślonych przez siebie, rzadko kiedy
trzymał się zasady, która była jakby wyjęta z pism Sainte-
Beuve'a: „Dyagnoza ducha czasu, zrobiona na pulsach ludzi,
którzy żyli, myśleli, cierpieli i działali, w położeniach, odpo-
wiednich ich stanowi, powołaniu, edukacyi, którzy szamotali
się z losem w rozmaitych życia kolejach, więcej może roz-
świecić przeszłość, niż wszelkie rozumowania, wychodzące
') Działa L. Siemieńskiego, t. V, str. 23.
■') Tamże, t. V. sir. 18.
— 277
częstokroć z nieugruntowanych założeń"1). Dyagnozy takiej,
choć pisał i o najznakomitszych poetach, zazwyczaj nie po-
dejmował, zadowalając się zestawianiem szczegółów, zwłasz-
cza gdzie miał obfity rękopiśmienny materyał.
Skąd pochodzą te sprzeczności i te niedomagania niepo-
spolitego talentu? Siemieński miał zdrowy rozsądek, smak
wyrobiony, wielkie oczytanie i wielką znajomość dzieł sztu-
ki — pozwalało mu to o danym utworze lub danym pisarzu
wypowiedzieć trafne, rozumne uwagi; nie posiadał atoli filo-
zoficznego wykształcenia, a co gorsza, miał wstręt do filozofii,
zwłaszcza niemieckiej, idealistycznej, która w jego mniemaniu
godziła na chrystyanizm; ta niechęć pomściła się na nim sa-
mym; umysł jego nie mógł robić uogólnień obszerniejszych,
mogących w sobie zmieścić i pogodzić różnorodne pierwiastki,
a następnie nie potrafił być ściśle konsekwentnym i, w miarę
rozpatrywania zjawisk ze stron nowych, narażał się na wypo-
wiadanie sprzecznych z sobą sądów. Siemieński był eklek-
tykiem okolicznościowym, nie troszczącym się o to, ażeby je-
go zdania w pewnym logicznym związku zostawały z sobą,
wiążąc się jakąś zasadą lub jakiemiś zasadami. Lubo nie tra-
cił z uwagi czynników czysto literackich, często przemawiał
tylko jak moralista lub publicysta, któremu idzie o oddziała-
nie na chwilowe zboczenia od tego, co za dobre lub pożytecz-
ne w danej chwili uznawał. Pierwszy u nas pisał krytyki lek-
ko, żywo, stylem feljetonowym, mającym na widoku ludzi nie-
zbyt wprawnych w rozumowanie. Miało to swoje zalety wiel-
kie, ale i wady także: powierzchowność, łatwe przeskoki od
jednej myśli do drugiej, powierzanie się dowolnemu kojarze-
niu pojęć; jeżeli ułatwiły niejednemu wyrobienie sobie sądu
o pewnem dziele lub autorze, to równocześnie przyzwyczajały
go do poprzestawania na ogólnikach, bardzo często zgoła nie-
upowodowanych.
') Dzieła L. Siemieńskiego, t. II, str. 300.
— 278 —
Czy Siemieriski był bezstronnym? Obiecał to w począt-
kach swego zawodu krytycznego, karcąc ówczesnych panegi-
rystów lub paszkwilantów literackich; obietnicy dotrzymał o ty-
le, o ile względy, czy to stronnicze, czy osobiste, nie sprowa-
dzały go z drogi prawdy ścisłej. Oto wychodzi licha powiast-
ka Maurycego Manna, „Szara godzina". Krytyk czuje, że
o takim utworze wystarczałaby króciutka wzmianka; ale Mau-
rycy Mann to kolega w redakcyi „Czasu", to znakomity poli-
tyk i filar konserwatywnego organu; jakże można bagatelizo-
wać nawet jego „Szarą godzinę", choć ona powieściopisarskie-
go talentu nie okazuje zgoła? Trzeba widzieć, z jakim zacho-
dem, z jakimi przyborami, z jakiem wyrafinowaniem pisze
Siemieński obszerny artykuł „O powieściach uczuciowych
i o Szarej godzinie" !). Poruszył on tu wszystkie wielkie na-
zwiska, ażeby tylko Mann znalazł się w dobrem towarzystwie;
a ujemne strony utworu tak zgrabnie wystawił, że niemal na
zalety wyglądają. A ile tam słodkich wzmianek o „delikatno-
ści pióra", o „woni dobrego wychowania" i t. p.!
Inny przykład. Odyniec ogłosił w r. 1849 dramat „Fe-
licyta", słaby, jako utwór dramatyczny, ale przepełniony reli-
gijnemi tyradami, bo rzecz wzięta z czasów prześladowania
chrześcijan za cesarstwa rzymskiego. Siemieński podaje ob-
szerne streszczenie utworu z licznymi wypisami z niego 2)?
unosi się nad pięknością uczuć, myśli, obrazów, a sumienie
swoje krytyczne rozgrzesza następną wzmianką: „Kończąc
przegląd tego znamienitego utworu Odyńca, to tylko dodam,
że, jakkolwiek nie jest on ujęty w karby ścisłego dramatu,
mimo tego nie przestanie być wspaniałym szeregiem obrazów,
przenoszących czytelnika w owe wieki walk duchowych, które
mniej są od nas odległe, niż uczy chronologia, a więcej zrozu-
miałe i budujące, niż niejeden systemat, uległy w głowie świat
przerabiającego pyszałka".
l) Zob. „Pogadanki literackie", str. 61— -80.
'-') „Kilka rysów z lit. i społecz., t. I, str. 51—130.
— 279 —
W dziesięć lat potem Odyniec wydał drugi dramat:
„Barbara Radziwiłłówna". Siemieński już tu nie był krępowa-
ny względami religijnymi, a chociaż Odyńca wciąż jeszcze li-
czył do „pierwszego rzędu pisarzy", poddał surowej ocenie
luźność nowego utworu, a swoje zachwyty nad „Felicytą" tak
usprawiedliwiał: „Mówiąc dawniej o Felicycie, pominąłem wa-
runki kompozycyi; sztuka ze swoje/ni wymaganiami zdała mi
się być profanacyą tych świętości, jakie przedstawił wielki
obraz męczenników kartagińskich. Uważałem nawet, że te
względy światowe nie miały co robić tam, gdzie rzecz sama
odbywa się w wyżynach ducha, gdzie słowa miały znaczenie
modlitwy, a działanie szło krok w krok za tradycyą Ko-
ścioła..." *),
Czy można wypowiedzieć niedorzeczniejszy sofizmat
estetyczno-krytyczny?
Wobec podobnych faktów, jak nie mniej wobec sprzecz-
ności lub chwiejności sądów Siemieńskiego, niepodobna mi
podpisać panegiryku, jaki mu poświęcił Stanisław Tarnowski:
„Siemieński miał nie tylko ten rodzaj zdolności, który wiele
pamięta, zatrzymuje, klasyfikuje i kataloguje, ale i ten wyższy,
który naturę i wartość dzieła czy człowieka przenika na-
wskroś, a poznawszy, zdaje z niego sprawę, zrozumianemu
i rozłożonemu przywraca całość, jedność i życie... Jako znaw-
ca i sędzia dzieł literatury i sztuki, był pierwszym prawdziwym
co do czasu, a przez smak i znajomość rzeczy jest i długo zo-
stanie pierwszym co do wartości. To jest jego stanowisko
i znaczenie w dziejach naszej oświaty, to jego rola i zasługa
około tej cywilizacyi polskiej, której był w naszym wieku je-
dnym z najlepszych dowodów i wyobrazicieli najwyższych"2).
Słuszniejszem wydaje mi się zdanie Adama Bełcikow-
skiego: „Kiedy odczytuję dzisiaj te zbiory, w których on cel-
niejsze swoje artykuły krytyczne pomieścił, czuję w nich jakiś
') Dzieła L. Siemieńskiego, t. II, str. 126.
-) Rozprawy i Sprawozdania, t. II, str. 220, 273.
— 280 -
brak głębszej treści, nie znajduję prawie nic, coby umysł pod-
nosiło i rzuciło w duszę ten jasny promień światła, od które-
go wyobraźnia się zapala, a serce rozgrzewa... Brak filozoficz-
nego poglądu, opinie, wywołane przez rozmaite uboczne
względy, ze sztuką i estetyką nie mające nic spólnego, a wre-
szcie te czarne szkła, przez które tak często Siemieński na rze-
czy patrzył: to są trzy kardynalne wady, które jego pismom
krytycznym najwięcej szkodzą i wartość ich umniejszają" l).
Na razie, kiedy się rozbiory Siemieńskiego ukazywały,
mogły się one nie tylko podobać z żywości i wdzięku słowa,
lecz także i z uwag, będących na czasie; mogły istotnie dawać
cenne wskazówki, co za piękne i dobre z pewnego stanowiska
uważać należy; kiedy zostały następnie częściowo zebrane
i w formie książkowej ogłoszone („Pogadanki literackie", 1855,
„Kilka rysów z literatury i społeczeństwa", 1858, „Roztrząsa-
nia i przeglądy literackie", 1869), mało kto już je czytał, a dzi-
siaj zwracają się do tych zbiorów ci tylko, co nad szczegóło-
wemi dziejami literatury pracują.
W czterech tomach „Portretów literackich" (1865 — 1875)
mała tylko cząstka prac na miano to zasługuje w całej pełni
(Kajetan Koźmian, Trembecki, Woronicz); znaczniejsza — to
nekrologi, pisane pod świeżem wrażeniem zgonu, lub do-
rywcze charakterystyki na podstawie szczupłej ilości utworów
ugruntowane; są tu wreszcie biografie, oparte na materyale
nieznanym (Franciszek Morawski, Konstanty Gaszyński) lub
zarysy stosunków literackich, osnute również na pierwszy raz
przez Siemieńskiego ogłoszonej korespondencyi (Obóz klasy-
ków). Prawdziwe „portrety" ze względu na swą robotę arty-
styczną, a biografie i zarysy literackie ze względu na świeży
materyał, posiadają trwalszą wartość, choćby się na sądy kry-
tyka wcale nie zgadzało. Już najżarliwszy chwalca Siemień-
skiego (Tarnowski) zauważył, że pisząc „o największych i naj-
znakomitszych" (Mickiewicz, Krasiński), nie był tak świetnym,
l) Biblioteka Warszawska, 1878, t III. str. 42.
— 281 —
jak kiedy ma do czynienia z mniejszymi". I na to przystać
trzeba; w tym względzie dopełnia się podobieństwo z Sainte-
Beuvem, który także trafniej malował i więcej lubił pisarzy
drugorzędnych niż pierwszorzędnych x). Ale Sainte-Beuve
napisał dzieło znakomite: „Port-Royal", a Siemieński nie
utworzył nic podobnego; wpływ Sainte - Beuve'a na rozwój
krytyki francuskiej był olbrzymi: wpływ Siemieńskiego od-
działał tylko na jednostki. — Zbiorowe wydanie „Dzieł" jego
w 10 tomach (Warszawa, 1880) nie miało najmniejszego po-
wodzenia; można twierdzić, że tylko przekłady, a zwłaszcza
„Odysei", utrwalą nazwisko Siemieńskiego w pamięci ukształ-
conego ogółu.
X.
Józef Ignacy Kraszewski.
Na francuskie też głównie wzory zapatrywał się i naj-
znakomitszy powieściopisarz owej doby, zmieniający wciąż
swój nastrój i poglądy, Józef Ignacy Kraszewski (1812
f 1887), który i w dziale krytyki pozostawił bardzo wyraźne i nie-
zapomniane ślady, wpływając długo na opinię ogółu. Bez żad-
nej przesady powiedzieć można, że, jak w powieściopisarstwie
nikt mu nie dorównał pod względem obfitości twórczej, tak
i w dziedzinie krytyki liczba prac jego przewyższa o wiele li-
czbę prac któregokolwiek z krytyków naszych dawniejszych.
Przytem dodać należy słuszne spostrzeżenie M. Grabowskie-
go, że z belletrystów nie było u nas nikogo, coby miał jego
erudycyę, a z erudytów nikogo, coby miał jego talent 2).
Jakiego rodzaju był krytycyzm Kraszewskiego, na jakich
opierał się zasadach, czy zawsze tych samych — oto pytanie,
J) Por. F. Brunetiere: L'evolution des genres, 1890, str. 225.
2) Zob. M. Grabowskiego: Korespondencya literacka, 1842, t. I,
str. 196.
— 282 —
na które postaram się odpowiedzieć w ustępie niniejszym, od-
syłając co do szczegółowej oceny poglądów naszego pisarza
na różne zagadnienia lub też na różnych autorów do obszer-
nej pracy Romana Plenkiewicza, pomieszczonej w „Książce
jubileuszowej" dla Kraszewskiego (Warszawa, 1880, str. 343 —
411). Nie wszędzie ja się zgadzam z wyrażonymi tam poglą-
dami, w każdym razie jest to najszczegółowsza w tej mierze
praea.
1.
Kiedy Kraszewski na widownię piśmiennictwa w r. 1830
występował, kierunek romantyczny otrzymał już był stanow-
cze zwycięstwo w umysłach młodych i zapalnych. Nic dziw-
nego zatem, że nasz młody autor, w którym skłonności szy-
derskie były żywo rozwinięte, do zwolenników klasycyzmu
zaliczyć się. nie chciał. Dziwniejszym natomiast będzie fakt,
że i romantykiem być nie pragnął, odzywając się drwiąco
o nowym zwrocie literackim w pierwszej swojej większej po-
wieści p. n. Pan Walery (1831), a powtarzając te drwiny
i w Wielkim świecie małego miasteczka (1832/3), gdzie np.
powiada: Organista Gapiełło „głowę miał romansową i za-
wróconą; czułych i nadnaturalnych miejsc w książkach na pa-
mięć się uczył, z tego względu był romantykiem", albo gdy
nie chce, żeby go nazywano poetą, a „tern mniej roman-
tykiem" i t. p.
Ze słów jego owoczesnych widać, że w romantyzmie
uderzał nieprzyjemnie szyderczo nastrojonego młodzieńca
gwałtowny wylew uczuciowości, połączony częstokroć z wy-
dwarzaniem i przesadą. On zaś pragnął przedewszystkiem
prawdy. W innem miejscu powstaje przeciwko nadmiarowi
wyobraźni, oczywiście z zupełnie tego samego powodu. „Po-
mimo natężonych usiłowań — powiada on l) — niektórych
l) Prospekt na „Kilka obrazów towarzyskich" w drugim dodatkn
do „Kuryera Litewskiego", 1830, Nr. 76.
— 283 -
nowszych z powołania, a raczej z rzemiosła, pisarzy powieści,
którzy chcą w nas wmówić, że jedynie zdziczałe imaginacyi
utwory mogą zajmować czytelników, każdy zdrowo myślący
i marzeniami tych ichmościów nie przejęty uzna, że daleko
milej czytać się dają żywe i wierne obrazy naszego pożycia.
Widząc tedy, że panowie wyżej wspomnieni... bredzą bez sen-
su i ładu i że o poznaniu ludzi wyobrażenia nie mają; wzdy-
chając nad losem, który, jak szalonemu miecz w ręce, im dał
pióro, nie dawszy głowy; siadłem pisać o czemkolwiek, przy-
najmniej jeżeli nie lepszem, to podobnie) 'szem do prawdy" .
Na tern jednakże stanowisku trzeźwego obserwatora,
ubiegającego się tylko o prawdę w odtwarzaniu widzianych
scen i postaci, długo młodzieniec wytrwać nie mógł. Musiał
zwrócić uwagę na to, że potępienie gorącej, namiętnej uczu-
ciowości oraz wznoszącej się wysoko nad poziom fantazyi,
zbliżałoby go do klasyków, którzy się podobnie trzymaniem
na wodzy tych dwu zasadniczych żywiołów każdej prawdziwej
poezyi odznaczali. Zaliczyć się zaś do zastępu pobitych
i z placu ustępujących klasyków ambicya pozwolić mu nie
mogła. Chociaż więc długo się jeszcze nie przyzna, że został
romantykiem, powoli jednak robi ważne ustępstwa najprzód
na rzecz fantazyi, a potem na rzecz namiętnego uczucia.
I tak: z fantazyą godzą go niemieccy pisarze: fantasta
Hoffmann i humorysta Jean Paul. „Gieniusz Hoffmanna —
powiada Kraszewski w r. 1832 — zdaje się wpół pijany, wpół
obłąkany, wpół zapalony, pełen obrazów silnych, charaktery-
stycznych, uderzających, czasem poczwarnych; ale jego pocz-
wary są zajmujące, straszą i wabią. W jego powieściach,
jak w pustej sali biesiadniczej, zapisanej skrwawionymi mie-
czami, gdzieniegdzie krwią zlanej i posypanej kwiatami, roz-
lega się szyderski śmiech rozpaczy, migają twarze piekielne,
czarownice i młodzieńce, czarnoksiężnicy i dzieci. Hoffmann
jest wesoły śpiewak na grobach, tancerz, który lekką nogą
stąpa po kościach i popiołach cmentarza, z trupią głową w rę-
ku,, z wieńcem kwiatów na skroniach. Jego suknia nosi łaty
arlekina i resztki żałoby; jego wieniec splata mirt, cyprys, ró-
— 284 —
ża i bławatek, dąb i pokrzywa. Śmiech jego rozlega się dłu-
go po naszej duszy, jak wir kręci się w niej długo, podpala
głowę i otacza nas na chwilę urokiem fantastyczności. Lubi-
my pozostać w kole, zakreślonem jego czarnoksięską laską,
otoczeni urojeniami; przelatując z najsprzeczniejszych uczuć
do drugich i pochwyceni niejako pędem wyobrażeń, płyniem
poty, póki nas ta woda niesie.— Nie śmiemy nic mówić o Jean
Paulu Richterze, który tak mocno ujął się języka i narodowo-
ści niemieckiej, w którego dziełach skaczemy z nieba na zie-
mię, z tronu w kałużę... Słusznie mówią, iż Richter tak jest
narodowym pisarzem niemieckim, jak Alpy są rodzinnemi gó-
rami Szwajcaryi, Tyber rzeką Rzymu. Listek tej niemieckiej
rośliny, uszczknięty, nie wyda kwiatu na obcej ziemi, usch-
nie i zwiędnieje"1).
Tak gorące uwielbienie dla tych dwu pisarzów, w mło-
dzieńcu, szyderczo nastrojonym, wielce znamienne, musiało
pociągnąć za sobą dążność do odtwarzania sytuacyj, które mu
się szczytnemi wydały. Kraszewski wprawdzie nie chciał się
przyznać do naśladownictwa, twierdząc stanowczo, że „źle czy
dobrze, sam sobą się kontentuje"; ale kto uprzytomni sobie
takie sceny, jak taniec sprzętów w Wielkim świecie małego
miasteczka, pobyt Maryi w grobach w Kościele S. Michal-
skim, osnowę Majstra Bartłomieja, Raja i Piekła, Leona Le-
ontyny, Uczty żebraka i t. p.: ten nie będzie chyba mógł się
obronić myśli, że bez wpływu Hoffmanna nie byłyby one po-
wstały. Kto znów zaznajomi się z takimi utworami, jak Po-
dróż po mojej szkatułce, Było nas dwoje, Życie po śmierci,
Szatan i Kobieta, oraz z licznymi ustępami powieści: Poeta
i Świat, ten wpływu Jean Paula zaprzeć nie zdoła. Fantasty-
ka, rozległe użycie kontrastów, ironia, zmieszana z uczuciowo-
ścią, rzadko kiedy wprawdzie osiągają ten stopień siły i wyra-
zistości, co u niemieckich pisarzy; ale bądźcobądź we wzmian-
l) „Rzut oka na ścieżkę, którą poszedłem" przy powieści „Dwa
a dwa cztery".
— 285 —
kowanych utworach istnieją, choćby jeno w stanie zarod-
kowym.
Uczuciowość serdeczna i tkliwa o wiele później znalazła
uznanie w umyśle naszego autora, niżeli fantastyka; wszystkie
większe utwory, poprzedzające wydanie Poety i świata, są
nawskroś przeniknięte szyderstwem; w samym Poecie i Świe-
cie ironia i uczucie tak są przemieszane, że prawdziwie czyste-
go wyrazu rzewności tu nie znajdziemy i trzeba jeszcze pocze-
kać lat kilka, aż do Zygmuntów skich czasów, zwłaszcza zaś do
Pamiętników nieznajomego, ażeby go odnaleźć w stanie bujne-
go rozkwitu. Lecz gdy już się uczuciowość w duszy powie-
ściopisarza osiadła, to trwałe w niej miejsce zajęła, a tymcza-
sem fantastyka, do której nie było uzdolnienia w umyśle Kra-
szewskiego, pojawia się następnie w jego pismach tylko od
czasu do czasu.
W każdym razie uznaje Kraszewski prawa fantazyi i uczu-
cia w całej rozciągłości, a tym sposobem zbliża się do roman-
tyków, jakkolwiek dosyć długo nie przyznaje reformie, przez
nich dokonanej, u nas mianowicie, wielkiego znaczenia. Oto
jeszcze w r. 1837 tak pisał w artykule „Literatura w Wilnie
w początku XIX wieku", pomieszczonym w „Tygodniku Pe-
tersburskim" (Nr. 30), o nowym zwrocie w poezyi, wywoła-
nym przez Mickiewicza: „Wilno dziwnym sposobem chwyci-
ło się nowej szkoły; poeci tutejsi, po większej części, poszli
za nowością, teoretycy za rutyną; kłócono się i zabijano (ale
tylko piórami) w tej walce ślepych, póki w kilka znowu lat
obie strony się nie postrzegły, że biły się omackiem i nie wie-
dząc o co. Mgła przeszła i zgoda nastała. To tylko istotnie
dobrego z tych sporów wynikło, że ożywiły nieco literaturę,
zmusiły do badań, rozpraw, roztrząsania teoryi, że sprostowa-
ły szkolarski sposób krytyki tutejszej, czepiającej się tylko
w dziełach strony języka, a nigdy strony ducha".
W tym czasie, gdy słowa te, tak obniżające doniosłość
reformy romantycznej, pisał Kraszewski, był on niesłychanie
wymagającym i surowym, jak to szczególniej widać z jego
głośnego artykułu p. n. „Jak się robią książki nowe ze sta-
— 286 —
rych" („Tyg. Petersb.", Nr. 37, 1837). Wziąwszy za dewizę,
iż żyjemy z rabunku, i okazawszy (jak mu się zdawało) do-
wodnie, iż większość płodów literackich — to proste plagiaty,
wymienia szyderczo pięć sposobów zrobienia książki z ksią-
żek: 1) najstarszy, ale dziś zarzucony: komentować i obja-
śniać doskonale zrozumiałe słowa; 2) pisać o rzeczy oklepa-
nej, a cytować nad miarę wprzódy o niej piszących; 3) wziąć
cudzą myśl całą, a obrobić po swojemu; 4) kraść co do słowa
i taić, zwłaszcza z rzadkich ksiąg, z rękopismów; 5) cytować
nie ze źródła, lecz na wiarę cytacyj. „Mój Boże — dodaje
w końcu — iluż dzisiejszych erudytów możnaby zrobić z je-
dnego erudyta XVII wieku! Między temi 5 sposobami jest
może 50 odcieniów pośrednich, np. okradać z krytyką, gdzie
zręczny plagiator obluzga tego, z którego korzystał... Kto mo-
że, niech jeszcze wierzy w oryginalność: będę mu tego mocno
zazdrościł!". — Mówiąc znów „o polskich romansopisarzach"1),
zaznaczył ten „osobliwszy fenomen", że, „jak w inszych rodza-
jach, tak i w tym, nie mamy żadnego genialnego pisarza, któ-
ryby albo w formach, albo w materyi zupełnie od otaczają-
cych był różny".
Z tą surowością w sądzie o oryginalności pisarzów łą-
czyło się wtedy u Kraszewskiego drugie paradoksalne zdanie,
że, „chcąc pisać dobrze, dziś koniecznie trzeba być jedno-
stronnym" 2).
Z tego punktu widzenia uspawiedliwia on ówczesnych
romansopisarzów francuskich z czynionego im zarzutu, iż upo-
dobali sobie w zbrodniach, w obrazach szkarad i okropności.
Cechę tę wyjaśnia przedewszystkiem reakcyą przeciw nudnej,
jednostajnej bladości utworów bezpośrednio poprzedzających,
poczem dodaje, iż opis najokropniejszego nawet wypadku,
jeśli tylko jest z talentem odmalowany, choćby był najszkarad-
niejszy, dowodem jest uzdolnienia artystycznego.
J) „Wizerunki i roztrząsania naukowe", 1836, tomik 11, str. 94—
122. 2) Tamże.
— 287 —
Od Francuzów był wówczas Kraszewski wielce zależnym
w poglądach, jakkolwiek przeciwko zepsuciu cywilizacyi za-
chodniej, a zwłaszcza francuskiej, bardzo gwałtownie powsta-
wał. Poznał on dosyć wcześnie Henryka Beyle'a (Stendhala),
czytał jego powieść: Rouge et Noir, przyswoił sobie jego
określenie romansu, że jest to zwierciadło, przechadzające się
po gościńcu; Balzaca studyował pilnie, nazywając go „najory-
ginalniej i najtrafniej piszącym"; Dumas, Sue i inni również
obcy mu nie byli. Od Francuzów (nie od Niemców) przejął
hasło „sztuka dla sztuki", wolnej od wszelkiego utylitaryzmu,
od wszelkiej dążności, hasło, któremu pozostał wiernym w te-
oryi (nie we własnej twórczości), mniej więcej do r. 1850,
zmodyfikowawszy je atoli przez wyróżnienie celu utworu arty-
stycznego od tendencyi. Około r. 1837 mówił tylko i wyłącz-
nie o „pięknie", kładąc nadzwyczajnie silny nacisk na f or-
ni ę, na wykonanie dzieła sztuki, a w dziesięć lat potem, prócz
wykonania, którego bynajmniej i wtedy nie lekceważył, doma-
gał się od utworu myśli przewodniej, doskonale zlanej
z osnową dzieła, ale różnej od tendencyi.
Ponieważ zagadnienie to mocno zajmowało Kraszew-
skiego; ponieważ przywiązywał do niego wielką wagę: musi-
my szerzej się nad tern zastanowić, roztrząsając artykuł „O ce-
lu powieści". Zaznaczywszy, że minęły czasy, kiedy powieść
była prostą zabawką dla pisarzy i dla czytelników, uznawszy
pomaganie się od niej celu poważnego za słuszne, tak dalej
ciągnie nasz autor:
„Lecz są tacy, a do ich liczby najznakomitszych włączyć
potrzeba, co chcieliby powieść, utwór przedewszystkiem arty-
styczny z natury swej i artystyczny cel mający przed wszyst-
kimi, uczynić sługą myśli socyalnych, politycznych przeko-
nań, wyrobnicą filozofii popularnej i t. p. Tu już zgodzić się
na ich żądanie nie możemy i odtrącić musim rodzaj niewoli,
w który nas zaprządz usiłują".
I dlaczegóż to zgodzić się nie można? Nie zbyt jasno
i nie zbyt przekonywająco odpowiada na to Kraszewski, jeżeli
nie na wyrazy, lecz na rzecz samą zważać będziemy.
— 288 —
Bo oto najprzód zanadto indywidualne, podmiotowe,
znaczenie przypisuje powieści, chociaż sam tak dużo w swo-
ich utworach brał z rzeczywistości. Powieść, jego zdaniem
ówczesnem, „jest i będzie zawsze wyrazem indywidualnego
przekonania, które, odziane w szaty opowiadania i mniej wię-
cej prawdopodobnej, a wymarzonej rzeczywistości, po sank-
cyą zawartej w sobie prawdy uciekać się musi do ogółu".
Nie przeczy on wprawdzie, żeby w osnuciu wypadków powie-
ści nie miał .istnieć „pewien rodzaj logiki", lecz „losowi"
przyznaje tak wielką rolę w powieści, że „wypadki, które ma-
ją być poparciem zdania, często wyglądają, jak proste skutki
trafu". Na to odpowiedziećby można, że powieść, w której traf
kieruje wypadkami, nie jest dobrą powieścią, gdyż nie tylko
dzisiaj, ale i dawniej, domagano się, ażeby czyny i postępki
człowieka, którego dzieje powieść opowiada, wyprowadzone
były z jego usposobienia i charakteru.
Zrobiwszy to zastrzeżenie, idziemy dalej. Ponieważ,
zdaniem Kraszewskiego, wypadki powieściowe wyglądają czę-
sto, jak proste skutki trafu; więc też cel powieści nie może le-
żeć w jej treści, która, „dowolnie ułożona", niczego dowieść
nie może, — ale w obrobieniu, w szczegółach, w obrazach
czyli, innemi słowy, w tych częściach utworu, w których autor
sam od siebie wygłasza jakieś myśli. Jest to konsekwencya
konieczna fałszywego postawienia kwestyi! Jeżeli bowiem
powieść nie przemówi do przekonania całością swoją, to już
wogóle trzeba poczytywać jej cel za chybiony; poszczególne
zdania czy obrazy mogą trafić do umysłu, ale to będzie już
rzeczą drugorzędną, nie odnoszącą się do powieści, jako całości.
Kraszewski, zaplątawszy się w taką siatkę rozumowania,
już z niej wybrnąć nie potrafił i nie dowiódł tego, czego do-
wieść zamierzał, lubo wypowiedział kilka zdań całkiem słusz-
nych, jak to, że powieść, której cel na chłodno został obmy-
ślany, którą dla pewnych powodów „rachunkowo" wyrozumo-
wano i napisano, prawie zawsze na nic się nie zdała; lub to,
że myśl wszelka powinna w utworze artystycznym przejść
przez serce i wyobraźnię i wcielić się w obraz i t. p.
— 289 —
Ale Kraszewski nie mógł poprzestać na tych dodatko-
wych tylko częściach, w których jakoby jedynie cel powieści
rozwijać się dawał; czuł on, że tu chodzi o całość, i dlatego
w innym ustępie, lubo niezgodnie z pierwotnem założeniem,
wypowiedział zdanie, które objąć może wszelką wogóle ten-
dencyę. Oto jego słowa: „Cel nie w myśli, narzuconej zgó-
ry, w nadanem przez kogoś zdaniu, ale w sercu pisarza być
powinien. Kto sądzi, że cel nadać sobie można, przyjąć od
kogoś i nim zlepić jakieś tam wypadki, podwatować powieść, —
grubo się myli. Cel winien, jako krew, płynąć w całej powie-
ści i ożywiać ją niewidoczny; powinien najdrobniejsze naczy-
nia jej wypełniać, drgać w każdym jej rucha, a nigdzie, chy-
ba w rumieńcu uczucia, nie wychodzić na jaw. Gdzie ta krew
rozlewa się i płynie, jak z rany rozciętego ciała, pisarz wstręt
wzbudza i odpycha". Jak widzimy, jest to jedynie krytyka
niezdarnie napisanych powieści, nie zaś zaprzeczenie możno-
ści przeniknięcia całego utworu jedną zasadniczą myślą. Kra-
szewski upiera się przy tern, że myśli społeczne, polityczne,
filozoficzne zawsze będą się wylewać w dziele sztuki, jak krew
z rozciętego ciała, ale takie twierdzenie bynajmniej uzasadnić
się nie da samym charakterem tych myśli. Jeżeli bowiem au-
tor tak się niemi przejmie, że one będą stanowiły jego istotę,
jego duszę, to, wedle własnego poglądu naszego pisarza, przy
umiejętnem ich artystycznem wcieleniu mogą one krążyć, jak
krew w żyłach i arteryach. Nie takie lub inne myśli, lecz ta-
lent artysty rozstrzyga w tych razach zagadnienie.
Dodać potrzeba, że powodem do namiętnego wystąpie-
nia przeciwko tendencyom społecznym, politycznym i filozo-
ficznym w powieści były dla Kraszewskiego głównie romanse
Eugeniusza Sue, a zwłaszcza „Żyd wieczny tułacz" i „Marcin
podrzutek". Myśli, tu wyrażone, których Kraszewski nie po-
dzielał, wywołały ten cały szereg argumentów nie jednakiej
wartości i doniosłości, mający na celu wykazanie szkodliwego
wpływu tendencyi na skład i wykonanie utworu artystyczne-
go. W wielu punktach miał niewątpliwie słuszność nasz po-
wieściopisarz, ale popełnił ten błąd zasadniczy, że nie rozpa-
Dzieje krytyki literackiej w Polsce. 19
— 290 —
trzył oddzielenie kwestyi myśli przewodniej i wykonania ar-
tystycznego, przez co popadał wciąż w sprzeczności z samym
sobą. Maleńki przykład to objaśni: Czytaliśmy dopiero co,
że cel utworu w sercu pisarza być powinien i wtedy nie tylko
nie zaszkodzi dziełu, lecz, jak krew, krążąca w żyłach, nada
mu życie. Posłuchajmyż teraz, co mówi o zagadnieniach
społecznych: „Gdy wielkie kwestye socyalne tak zaprzątną
ludzkość, że dotkną wszystkiego, czem ona żyje, wpija się
w najtajniejsze duchowego jej bytu narzędzia, zdaje się dzi-
kiem, zdaje się niepojętem, żeby jaka czynność umysłowa za
obrębem kwestyj tych w obojętności pozostać miała". W myśl
poprzednio wyrażonej opinii oczekiwalibyśmy, że Kraszewski
uzna prawość takiej tendencyi. Tymczasem jest inaczej. Bez-
pośrednio po słowach powyższych czytamy: „Dziś w Niem-
czech poezyę, tę niepodległą i swobodną panią, uczyniono na-
miętności i myśli politycznych a socyalnych tłomaczem. Nie
powiemy, żeby to poszło na korzyść poezyi. Heine, Freilig-
rath, Herwegh będą to dla przyszłości dokumenty historyczne,
ale nie poeci, i zimny Goethe wyżej stanie od nich wszyst-
kich. Tak samo w powieści zapewne. Romans utylitarny,
romans, wojujący za społeczną teoryą, za namiętnościami po-
litycznemi wieku, ciekawym będzie wyrobem dla wnuków na-
szych, ale obok Don Kichota, Tristrama Shandy, Gil-Blasa nie
stanie. Cel czasowy, chwilowy, miejscowy, drobny, maleńki
nie da. życia utworom, które doń zastosowane zostaną, tylko
chwilowe, miejscowe i drobne".
Istotnie, w tern ma słuszność najzupełniejszą Kraszew-
ski, że cele drobne i przemijające nie mogą nadać dziełu trwa-
łego znaczenia i, im utwór jaki sięgnie głębiej w duszę ludz-
ką, tern dłużej w pamięci ludzkiej pozostanie — ale i tu zno-
wuż przemienił nasz autor kwestyę, bo zamiast okazać, że ten-
dencya filozoficzna, polityczna i społeczna szkodliwą jest
utworowi dzieła sztuki, okazał tylko, że taki wynik sprowadza
jedynie tendencya drobna, mała, chwilowa, przemijająca.
Konsekwencyę tę musiał Kraszewski uznać później, gdyż
po r. 1850 bardzo często nastawał na potrzebę dążności w po-
291
wieści i swoje utwory tendencyjnemi mianować się nie wahał.
Poprzestanę na przytoczeniu wielce znamiennego ustępu z ro-
ku 1852: „Powieść stosuje się do większej liczby czytelników,
działa na nich silniej przez formę dramatyczną, pozorem ży-
cia i prawdy, — wpada w ręce wszystkich, musi więc starać
się o to, żeby nie była trucizną dla nikogo, Wolno zjeść tro-
chę rzeczy szkodliwej w jakim przedsmaku, którego się bie-
rze na końcu noża, ale w chlebie najmniejsza ilość secale cor-
nutum sprawia okropne skutki, sprowadza gangrenę". Po-
wieść, „będąc chlebem powszednim dla wielu, powinna, jak
chleb, być zdrową... Zdaje mi się nawet, że powieść użytą być
może wybornie do przygotowania, usposobienia czytających
ku silniejszym, jędrniejszym pokarmom... Jest to obowiązek
wszelakiej powieści, która coraz to więcej poważnych pier-
wiastków zawierać w sobie powinna. To zdaje mi się głów-
nym, naczelnym celem. Co za środek przytem upowszechnie-
nia zdrowych pojęć praktycznych, myśli wzniosłych, prawd
zapomnianych, uczuć, których się zaczęto wstydzić, gdy wła-
śnie chlubićby się niemi powinno!..." Wówczas cel czysto
artystyczny musiał zejść na plan drugi. „Forma piękna —
dodaje Kraszewski — styl staranny, język czysty, uczucie ar-
tystyczne w wykonaniu nie tylko jej (powieści) nie szkodzą,
ale wysoko wartość utworu podnoszą".
W tern miejscu może najstosowniej będzie rozpatrzyć
poglądy naszego powieściopisarza na kwestyę idealizmu i re-
alizmu w sztuce.
Z początku był Kraszewski bezwzględnym zwolennikiem
prawdy i rzeczywistości, przyjmując co do powieści znane
orzeczenia Henryka Beyle'a (Stendhala). Czasami popadał
nawet w jaskrawość rażącą, same strony brudne i przykre ży-
cia ludzkiego malując... Jedna z bohaterek Czterech wesel
(1834), nakreślona całkiem realistycznie, wypowiada takie
zdanie o dawniejszych powieściach: „Wszystko przesadzone—
z nich takie można mieć wyobrażenie o świecie, jak z podró-
ży Guliwera o zamorskich krajach. Niejeden pisarz poświęca
prazvdę dla stylu, nakręca uczucie do poezyi, wypadki do
— 292 —
liczby tomów i rozdziałów... Biednabym była, jak każda in-
na, gdybym, jak wiele moich towarzyszek, czekała od świata
tego, co świat przez ręce niewiernych swoich apostołów obie-
cuje; zajrzałam pod uchylony rożek zasłony uroku i widzia-
łam nagą rzeczywistość"... A jak w odtwarzaniu życia spół-
czesnego, tak w malowaniu przeszłości domagał się Kraszew-
ski prawdy. „Chcąc malować wiek — mówi on w przedmo-
wie do Kościoła Ś-to Michalskiego — jego zwyczaje, osoby
i wypadki, trzeba być bezstronnym, trzeba nie tak pisać, -jak-
by być powinno, ale tak, jak było. Inaczej obrazy historycz-
ne byłyby marzeniami, i jabym ich pewno nie pisał, nie chcąc
głowy mojej wysmażonych płodów podawać za prawdy hi-
storyczne". Z tego powodu nie mógł być wielbicielem bez-
warunkowym Walter-Scotta, u którego historyczność wraz
z opisami miejscowości za ozdobę jedynie, nie za istotę po-
czytywał.
Niebawem jednak do tego realistycznego poglądu przy-
łączył się pierwiastek idealny. Każdy utwór sztuki zaczął uwa-
żać Kraszewski za dzieło piękna, istniejącego w du-
chu twórc-y, a opartego na prawdzie. „Wszelki utwór —
pisał on w swych Nowych stadyach łiterackich — gruntuje się
na wziętych z postrzeżeń, dziejów, z jakiejkolwiekbądź rze-
czywistości materyałach. Człowiek- twórca układa tylko po
swojemu to, co zebrał w sobie — tworzyć nie może właściwie
nic. Widzimy stąd, że zawsze jakaś prawdą musi być zasa-
dą każdego utworu. Zależy jednak zupełnie od twórcy wy-
stawienie jej tak, aby się w pewnych warunkach nieprawdą
lub prawdą wydała. Część prawdziwa, zmieszana z obcymi
jej pierwiastki, niesympatyzującymi z nią rysami, straci swe
barwy i zniknie. Prawda dwojaką jest w historycznym roman-
sie: artystyczna i historyczna. Ta ostatnia nigdy w nim nie
będzie zupełną, bo warunki sztuki cale się różnią od warun-
ków historyi, a romans przedewszystkiem jest utworem sztuki.
W nim więc zawsze prawda dziejowa staje podrzędnie i nie-
jako narzędzie, środek, nie zaś cel. Żadna historya nie jest
tak zupełną, nie daje nam tak spójnego, żywego obrazu, aby
-- 293 -
on wcielić się dał, bez dodatków, do powieści. Romansopi-
sarza więc zadaniem jest pole, w większej części białe, zapeł-
nić, umarłych wskrzesić do życia, czynności ich wytłomaczyć,
oblicze nam pokazać... Ale pisarz, chcący wystawić daną
epokę, jeśli dla fantazyi swej pofałszuje fakta, nie będzie się
pilnować wskazówek historycznych, narazi się nawet na nie-
prawdę artystyczną. Z tego względu poznanie historyczne
głębokie wszystkiego, co się odnosi do epoki danej, do
obyczajów, wypadków, ludzi i t. d., jest niezbędnym warun-
kiem, nawet dla pisarza-artysty. Tym sposobem przysposo-
biwszy się, autor starać się powinien dopiero poetycznie od-
tworzyć epokę najwybitniejszymi rysy. Nie pojmujemy, aby
na tej drodze historya mogła mu być na przeszkodzie i aby
dla ulżenia sobie potrzebował ją wykręcać. Niema nic, na-
wet w świecie sztuki, prawdziwszego nad prawdę; — odda-
lenie się od niej, odstąpienie jej czuć będzie fałszem".
Chociaż i w tych słowach możnaby upatrzyć pewne nie-
zgodności, pomijając je atoli i zwracając uwagę jedynie na
myśl zasadniczą, w nich wyrażoną, dojdziemy do przekona-
nia, że w tej drugiej dobie Kraszewski starał się zaprowadzić
zgodę pomiędzy podmiotowym idealizmem twórcy a przed-
miotową prawdą rzeczywistości. Z biegiem czasu wszelako
pierwiastek p odmi ot o wy miał wziąć przewagę, jeżeli nie
ilościową, to jakościową. W jednym ze swych listów do „Ga-
zety Warszawskiej" autor nasz, mówiąc o powieściopisar-
stwie, wyraził charakterystyczne mniemanie, że „Dickens
w Anglii, Balzac we Francyi, Gogol w Rosyi nową otworzyli
epokę, nową szkołę powieści, opartej na obrazowaniu rzeczy-
wistości". Zestawienie tych trzech nazwisk świadczy wyraź-
nie,, że Kraszewski nie mógł mieć na myśli ściśle przedmioto-
wego odtwarzania świata zjawisk w przyrodzie i w duchu
ludzkim, lecz tylko posługiwanie się przez artystę materyałem,
wziętym wprost z życia rzeczywistego. Okazuje się to i z dal-
szego wywodu. Przytoczywszy określenie powieści przez
Stendhala, dodaje: „Tej definicyi, która zwrot ku rzeczywisto-
ści znamionuje już, brakło głównego właśnie, to jest oznaczę-
— 294 —
nia roli ideała w odwzorowaniu życia, o którym zapominać
się nie godzi. Powieść jest tern w literaturze, czem obraz ro-
dzajowy w malarstwie. / tu i tam nie dosyć być wiernym: po-
trzeba umieć wybrać przedmiot, ubarwić stosownym kolory-
tem, oblać światłem, ustawić w pewne linie nadobne. Wszyst-
kie, w innych dziełach sztuki potrzebne, warunki i powieść za-
chować musi; nie dość jej malować, co napadnie, co pomyśli,
malować nawet z talentem; potrzeba umiejętnie obmyśleć
i ułożyć".
Właśnie niebawem potem, jak Kraszewski mówił o ubar-
wieniu materyału wziętego z rzeczywistości, o ustawieniu go
w pewne linie nadobne, belletryści francuscy pod przewodem
Gustawa Flauberta dążyli do jaknajwiększego ograniczenia
podmiotowych wpływów na dzieło sztuki, nie tylko co do
ubarwienia materyału, ale nawet co do układu części w całość,
co do kompozycyi. Kraszewski bardzo długo nie znał tego
kierunku, albo też nie zwracał nań baczniejszej uwagi. Dopiero,
gdy naśladowcy Flauberta jaskrawością wystąpienia swego
zmusili do mówienia o sobie, Kraszewski odezwał się z po-
czątku surowo: „Prawda, że pochlebcy tłumów, co malują,
aby się sprzedawali, stworzyli realizm i szkołę prozy a śmie-
cia, malującą brudy żywota, ale sztuki kapłani wyrwać ją po-
winni z tej kałuży {Kochajmy się, 1870), — lecz rychło potem
z właściwą sobie wyrozumiałością zaczął patrzeć na ten objaw,
jako na konieczny przejściowy, pisząc z powodu realistycz-
nych malowideł: „Realizm epoki mówi z płócien, i nie powin-
niśmy się tern gorszyć; przeciwko konwencyonalnemu krajo-
brazowi potrzeba było oddziałać, a silna reakcya musiała się
objawić w sposób brutalny nieco. Przyjdziemy do równowa-
gi. Tymczasem są to płótna, stworzone z niczego, z kawałka
błota i płota, z suchych gałęzi i szarego nieba, cudowne praw-
dą, a co więcej — poezyą. Ten zwrot na łono mamy-natury
nie szkodzi. Nigdy technika nie stała tak wysoko i. nigdy nie
było większego niebezpieczeństwa dla sztuki, aby środek celu
nie zatarł, ale... jakoś to będzie! Są pewne prawa, które
zawsze ducha ocalą, choćby już w niego wierzyć przestano
— 295 —
Naówczas duch wlezie w suchy kołek i z niego będzie mówił
do ludzi o sobie" (w korespondencyi do „Bluszczu", 1872,
Nr. 37).
Z przykładu belletrystów francuskich, z ich hasła: „sztu-
ki nieosobistej" przyswoił sobie Kraszewski głównie zasadę
przedmiotowego całkiem rozsnucia osnowy powieściowej, bez
wtrącania własnych uwag, wylewów uczuciowych i t. p., jeżeli
naturalnie opowiadanie nie było włożone w usta jakiejś osoby,
jeżeli nie miało cechy spowiedzi czy autobiografii; ale i wów-
czas oczywiście zdania i rodzaj uczuć musiał być zastosowany
do charakteru opowiadacza.
Okoliczność ta prowadzi nas do rozważenia poglądów
Kraszewskiego na formę utworów artystycznych. Jakkolwiek
sam, pisząc bardzo pośpiesznie, niezbyt wiele uwagi zwracał
na wykończenie, na dobry układ całości, na styl, na budowę
zdań; teoretycznie czuł wielką doniosłość tej zewnętrznej stro-
ny artyzmu i nie jedno trafne pozostawił w tym względzie
spostrzeżenie. W „Studyach literackich" mianowicie, prócz
szczegółowych uwag, odnoszących się do różnych rodzajów
piśmiennictwa, mieszczą się dwa cenne artyknły: Formy, Lite-
ratura jako sztuka,
W artykule o Formach wystąpił Kraszewski przeciwko
lekceważeniu przez krańcowych romantyków naszych kwestyi
ucieleśnienia pomysłów. Ponieważ klasycyzm zbyt wyłącznie
zaprzątał się sprawą zewnętrzną literatury, rozczochrani ro-
mantycy myśleli, że im wolno ją lekceważyć. Dlatego autor
nasz mówi: „Kwestya form jest podobno w teraźniejszych li-
teraturach najmniej rozważoną, najzaniedbańszą. Zjawiły się
nowe myśli, nowy wcale pierwiastek, a ściśle wziąwszy, wie-
leż jest nowych form, którymby genealogii wypisać nie moż-
na od najodleglejszej starożytności? W stylu zwrócono się
do prostoty, do naiwności, których i starożytni nie zapierali
się zupełnie; w układzie przedmiotów największą nowością
jest taż prostota, posunięta czasem aż do zaniedbania. Z niej
wypływają, od niej początek biorą wszystkie nowe, a przynaj-
mniej najużywańsze dziś formy w literaturze... Zbliżamy się
— 296 —
więc do form najprostszych, i dlatego samego zdawać się mo-
że mniej zastanawiającym, że sztuka przestała być sztuką
i każdy potrafi być pisarzem. Tak nie jest... Forma utworu
powinna się stosować do jego ducha. W naturze rzeczy jest
forma, baczne oko dojrzy odrazu i nie rozminie się w wyra-
żeniu myśli z najdoskonalszym sposobem wyrażenia jej. Je-
den przedmiot stowniejszy będzie do takiej, drugi do innej
formy. Chcieć wszystko przerobić na dramat lub historyą
uszyć tryoletami, byłoby to nie mieć uczucia formy. A kto nie
ma go, ten pisarzem być nie może. Najdoskonalsi pisarze ob-
darzeni są z przyrodzenia darem szczególnym, intaicyą jakąś
drugim wzrokiem, do natrafiania na kształty. Czujemy w ich
utworach, że są tak, jak być powinny, że godzi się w nich
duch, myśl, istota ze sposobem, w jaki się wyraża. Wyrażenie
to też jest zupełne i doskonałe. Przy niestosownej formie,
myśl zbolała, zwichrzona, nie objawi się całkowicie, nie ukaże
się w całym swym blasku".
W artykule: Literatura, jako sztuka poprawia Kraszew-
ski swoje dawniejsze orzeczenie, że pisarz intuicyą zgaduje
formę najodpowiedniejszą, ostrzegając, że spuszczać się na
natchnienie jest rzeczą niebezpieczną, że potrzeba nauki i pra-
cy, gdyż literatura jest sztuką i, jak każda sztuka, wymaga
pilnych przygotowań. „W dzisiejszej literaturze — powiada
on — postrzegamy częstokroć przykłady ludzi, zaufanych
w sobie, gardzących wszelką pracą i zastanowieniem, gardzą-
cych doświadczeniem wieków, z niepojętą zarozumiałością.
Ich twory uderzają tern, że czujemy w nich przekonanie twór-
cy o doskonałości dzieła, a nie możemy go podzielać. Ci lu-
dzie są to częstokroć genialni i utalentowani pisarze, którzy
się postanowili brzydzić sztuką wszelką i pracą. Zdaje się im
dostateczna uczuć, wymyślić, a wyrażenie uczuć i myśli zdają
na los, ufając, że ciało przyjdzie samo, byleby była .dusza...
Ale praca — powiecie mi — zabije myśl i zapał. Takby by-
ło zaiste, gdyby wśród wcielania samego pracować było po-
trzeba. My tutaj przez nią rozumiemy usposobienie poprze-
dnicze, opanowanie, przywłaszczenie sobie wszelkich śród-
— 297 —
ków, poznanie resursów, przyswojenie cudzego doświadcze-
nia, słowem — naukę. Dziś bardziej, niż kiedykolwiek, nie dość
wrodzonego talentu, nie dość wielkiego uczucia, aby być wiel-
kim pisarzem. Geniusz tylko przeczuwa to, czego nie zna,
i rodzi się, że tak powiem, z wiadomością wrodzoną wszyst-
kiego; ale geniusz nie wie o sobie, że nim jest, a ktokolwiek
geniuszem swym wyłamuje się z prawideł powszechnych,
z potrzeby historycznego poznania przeszłości, ten gonie ma" .
Wynikiem takiego poglądu być musiało zalecenie ko-
rzystania z doświadczeń wiekowych, z literatury przeszłości,
ze wzorów artystycznych. Prawdziwej oryginalności takie
studya nic zaszkodzić nie mogą, a uchronić zdołają od błąkań
się niepotrzebnych lub szkodliwych, od dziecinnych lub po-
twornych sposobów kształtowania pomysłu.
Jak w kwestyi idealizmu i realizmu artystycznego, tak
i w specyalnej kwestyi formy, Kraszewski trzymał się, jak wi-
dzimy, złotego środka, w różnych chwilach długiej działalno-
ści swojej przechylając się bardziej to na jedną, to na drugą
stronę, ale — poza pierwotnymi utworami — nigdy w żadną
nie popadając krańcowość.
2.
Co do pojęć Kraszewskiego o samej krytyce i jej zada-
niu, były one w różnych czasach odmienne, stosownie do wra-
żeń, jakich doznawał od współczesnej literatury krytycznej.
Z powodu nadzwyczajnej wrażliwości swojej częstokroć wady
i usterki poszczególnych ludzi, trudniących się krytyką, prze-
nosił na samą jej istotę, zwłaszcza gdy niemiłe, drażniące
o własnych swoich utworach zdanie usłyszał. Przez całe tedy
życie swoje to wywyższał, to poniżał już to krytykę wogóle,
już to krytykę naszą, narzekając, że czas na nią jeszcze nie
przyszedł.
Z początku zawodu swego, gdy sam, jako cięty krytyk,
występował w „Tygodniku Petersbuskim", przyznał krytyce
— 298 —
wysokie znaczenie, twierdząc, że ona nadaje ruch i życie lite-
raturze, domagając się od niej, aby była sumienna, otwarta,
ostra, bezwzględna, aby była „krytyką dzieł, nie osób", ażeby
unikała bezimienności, aby dla „poczynających" była „więcej
pobłażającą", ale dla tych, co już imię mają, „surową, nie-
przebłaganą". Ostro powstawał on przeciw tym, którzy w są-
dach swoich powodują się wszelkimi innymi względami, tylko
nie sumiennem rozważaniem zalet i wad dzieła, którzy chcą
stać się w świecie literackim postrachem. „Wyroby bezimien-
ne — pisał Kraszewski — tandetowe, anonimalne satyry prze-
ciw osobom, podszywające się w skórę krytyk w oczach świa-
ta i ludzi sumiennych, zostały naznaczone piętnem, na jakie
zasłużyły. Czas jest wzbronić przystępu do pism peryodycz-
nych tym zbirom, co, wstydząc się własnego zdania, nie śmie-
ją się do niego przyznać i rzucają je, jak te odrodne matki
dzieci swoje, na ulicę. Krytyk powinien się odkryć sam, gdy
pisze o drugich, powinni wszyscy wiedzieć, czyje zdanie ma
prostować, wpływać na ich zdanie o autorach. Imię odkryte
daje powagę, znaczenie, ważność krytyce, nie dozwala osobi-
stości i ugryzków płaskich a nieużytecznych. Z niem kry-
tyka musi się stać godną, poważną, sumienną, wyrozumo-
waną".
Gdy jednak doświadczył na sobie bolesnych razów kry-
tyki surowej, której się tak gorąco domagał, zmodyfikował
swe zdanie o znaczeniu i doniosłości krytyki, jako nadającej
ruch i życie literaturze. W „Nowych studyach literackich"
mieści się artykuł p. n.: Sąd krytyki i czytelników, gdzie
znajdujemy twierdzenia, będące niemal całkowitem zaprzecze-
niem dawniejszych poglądów. „Krytyka — czytamy tu — nie
idzie nigdy równym krokiem z całym ruchem umysłowym,
z literaturą, ona się wlecze za nią, ciągniona przez nią, wlecze
się powolnie, ociągając, oglądając w tył i wzdychając do prze-
szłości. Krytykę wiedzie z sobą literatura, nie krytyka lite-
raturę; toż samo dowodzi, jak ona jest słabą zawsze prawie,
jak małą gra rolę... Rzadko, nadzwyczaj rzadko, krytyka od-
waży się postąpić naprzód i proroczym zawołać głosem,
— 299 —
a wówczas natchniona, odbije się echem w potomności. Ale
taką krytykę tworzą pospolicie wcale nie tak zwani z powoła-
nia krytycy".
Stąd też, gdy poprzednio głosił, iż „krytyk nie ma zwa-
żać na wrażenie, jakie książka zrobiła na tłumie, na tern lub
owem indywiduum", lecz „powinien się spytać siebie, wy ro-
zumować swe zdanie, a odebrawszy od dzieła wrażenie,
z niego zdać sobie sprawę" —to w Nowych study ach literac-
kich, przeciwnie, lekceważy sąd indywidualny krytyka, a całą
trafność zdania przypisuje ogółowi, t. j. najoświeceńszej czę-
ści narodu. Potępiwszy krytykę, wychodzącą ze stanowiska
przeszłości, mówi Kraszewski dalej: „Równie niedostateczną,
nieskuteczną jest krytyka indywidualna, a tern może niedo-
stateczniejszą, im wybitniejsza indywidualność, im sprzecz-
niejszy duch, co ją tworzy, z duchem ogółu, z usposobieniem
powszechnem. Taka krytyka jest tylko ciekawym pomnikiem
sposobu widzenia, postrzegania i sądzenia, ale miejsca nie ma
w historyi literatury i ruchu umysłowego. Są dzieła, którym
krytyka nic zarzucić nie może, nic nie zarzuca, owszem wy-
chwala je, wynosi, wskazuje za wzory: a przecież nikt ich nie
czyta, nie przypadły do serca nikomu, nie słychać o nich, tyl-
ko z tytułu znane, rodzą się w aureoli pochwał, i nie poznane,
nie czytane, zamierają. Są inne, na które krytyka najzajadlej
następuje, które z błotem miesza, których wady dobitnie
wskazuje, które potępia i zabija; a jednak są czytane namięt-
nie, żyją i żyć będą, przeżywszy bezsilny głos krytyki. Czem
się to dzieje? Tern właśnie, że krytyka nie jest i być nie chce
głosem ogółu, tylko wyrazem zdania indywidualnego lub
zdania partyi. Żaden krytyk nie pomyślał, czy ma to współ-
czucie z ogółem, które jedynie go poświęca i zdolnym do te-
go powołania czyni; żaden nie spróbował się wprzód, nim za-
czął pisać, nie zastanowił się nad tern, czy pierwsze jego zda-
nie przyjęte zostało, lub nie! Tymczasem krytyk, jak pisarz,
winien być tylko organem ogółu, wyrozumowującym jego
uczucie, winien podsłuchiwać głos ludu, i wypowiedzieć, co
słyszał".
— 300 —
Kraszewski nie określił, jakim sposobem ma krytyk pod-
słuchiwać głos ogółu, ponieważ ogół ten nie ma organu do
wyrażenia swojej opinii, chybabyśmy wzięli poczytność pew-
nego utworu za miarę jego wartości, co, jak wiadomo, do zu-
pełnie opacznych mniemań o znaczeniu dzieł literackich do-
prowadzićby musiało. Głosowanie powszechne, t. j. mówiąc
ściśle, głosowanie dość szczupłej liczby osób, jak się to oka-
zało z prób, czynionych w czasach najnowszych, nie może spo-
wodować wyników, istotnie mogących zaważyć na szali kryty-
ki. Dotychczas nie wynaleziono środka innej oceny dzieł
sztuki, nad zdanie indywidualne krytyka, oparte na znajomo-
ści przedmiotu, na zasadach sztuki i wreszcie na delikatnem
poczuciu piękna.
Autor nasz jednak, oszołomiony powodzeniem, jakiem
powieści się jego cieszyły, przez lat kilka był wrogiem krytyki
„indywidualnej" i poniewierał ją strasznie. Najjaskrawszym
w tej mierze przykładem iest artykulik, pomieszczony w dru-
gim tomiku „Aktów babińskich" (1844 r.), p. t. Jak się piszą
krytyki. Twierdzi w nim, że „krytyka — rzecz zupełnie dowol-
na", że „kto ma kropelkę dowcipu, trochę śmiałości, a mało
sumienia, ten może wybornie podjąć się pisać całe życie kry-
tyki", że krytyka owoczesna to istota „rozczochrana, kusa, pi-
jana, szalona i bez ceremonii wychodząca z cygarem w gębie
i rękami pod boki", że wreszcie „krytyki są wyborne do obwi-
jania świec i innych domowych maleńkich użytków, więcej
nic".
Oczywiście, że te określenia małej wartości krytyki nie
były ostatecznem sformułowaniem zdania Kraszewskiego;
owszem poczytywać je raczej trzeba za wybuch rozgoryczenia,
mającego swe źródło w nieprzyjemnościach, doznanych oso-
biście od recenzentów. Gdy sam nanowo zaczął pisywać
sprawozdania, musiał oczywiście temu zajęciu sprawozda-
wcy i krytyka przywrócić jaką taką godność; ale gorycz, pod-
sycana niemiłemi wrażeniami, niejednokrotnie jeszcze wyle-
wała się z pod jego pióra, obrzucając wzgardą, jeżeli nie kry-
tykę wogóle, to przynajmniej naszą własną. Wracał mu wów-
— 301 —
czas ciągle pomysł odwoływania się do sądu mas w przeciw-
stawieniu do zdania indywidualnego. I tak, na początku ży-
ciorysu Syrokomli, pisanego w r. 1862, czytamy: „Ma to do
siebie ta niedowarzona krytyka nasza, dotąd nazwiska, o jakie
się ubiega, nie warta, że prawie zawsze wbrew idzie poczuciu
ogólnemu, czepia się chciwie i poniżyć usiłuje to, co wszyscy
przyjmują serdecznie i oceniają wysoko; wywyższa i stara się
podnieść to, co ma umrzeć i żyć nie jest godnem. Całą jej
sztuką to walka kunsztowna z czytelnikami, których zdanie
jest zawsze prawie trafne, a zajęcie dziełem dowodzi w niem
jakiejś zalety, gdy arystarchowie nasi, na dobre zamknięte
mając oczy, tylko wady dostrzedz umieją... Tego łatwego spo-
sobu dokonywania krytyki trzymając się, pierwszy lepszy,
który sam nic skleić nie potrafi lub lepi niedorzeczności, i to
jeszcze cudzem je łatając, bierze się u nas do sądzenia o tych,
którym Bóg dał siłę tworzenia, i chlubi się, gdy arcydzieło
podziurawił chwilowo. Koniec końcem, cóż z tego? Otóż te
krzyki sztuczne i wysilone, często najeżone pozorną umiejęt-
nością, przechodzą cicho i zapadają w zapomnienie, gdy naj-
srożej napastowani pisarze żyją, więcej na nich zyskując, niż
tracąc".
Sam atoli autor, który się tak wymownie oburzał na in-
dywidualny charakter krytyki, nie mógł przecież dać innej;
wszystkie też sprawozdania, rozbiory i krytyki Kraszewskiego,
mają bardzo wybitną cechę podmiotową. Jako twórca
przedewszystkiem i głównie, celował oczywiście w zarysach
syntetycznych, przedstawiających fizyognomię duchową pew-
nego pisarza, z właściwą umysłowi jego plastyką i żywością.
Uznając atoli ten zasadniczy przymiot w jego pracach krytycz-
nych, stanowiący największy ich powab, nie podobna przecież
odmówić Kraszewskiemu i pewnych zdolności analitycznych,
chociaż w tym wypadku opuszczał go" zazwyczaj jego talent
pisarski tak, że prace, w tym duchu kreślone, zmieniają się
w dość suche sprawozdania, jak to możemy widzieć z artyku-
łów jego o Stryjkowskim, o Klonowiczu, z rozbioru prze-
kładu Hamleta przez Kefaliriskiego i Dziejów literatury przez
— 302 —
Syrokomlę. Większość prac kryłycznych w każdym razie daje
ogólny obraz działalności autora, charakterystykę jego talen-
tu, określenie wartości i doniosłości pewnego dzieła, bez za-
puszczania się w szczegółowy wykaz dodatnich czy ujemnych
stron pisarza czy utworu, bez motywowania pospolicie sądu
przez siebie wydanego.
Na czemże sąd swój opierał Kraszewski? Oczywiście na
najogólniejszych prawach logicznych i zasadach estetycznych,
na znajomości tej dziedziny literackiej, do której należała
działalność pewnego autora, lecz ostatecznie i głównie na
wrażeniu, jakie na nim wywarł autor czy dzieło. Jest on więc
w krytyce gruntownie ukształconym impresyonistą, szczerze
spowiadającym się z uczuć i myśli, jakie mu nasunęło czyta-
nie dzieła lub przypatrywanie się obrazowi. Dlatego też w ty-
lu jego utworach, pisanych w przeciągu lat pięćdziesięciukil-
ku, nie trudno jest odnaleźć sprzeczność w sądzie o tych sa-
mych poezyach czy powieściach. Rzecz bowiem naturalna,
że z wiekiem i zmianą okoliczności, z dopływem nowych wra-
żeń musiały się pierwotne modyfikować, zacierać, ustępować
miejsca świeżym lub też wchodzić z nowemi w pewne kom-
binacye. Szczerość zaś w wypowiedzeniu tego, co Kraszew-
ski czuł i myślał o człowieku czy o utworze, wszędzie jest wi-
doczna; miał on niejednokrotnie odwagę wyrażenia niepo-
chlebnego sądu o rzeczy, która Ogólny chwilowo budziła za-
pał, jak np. w sprawie improwizacyj Deotymy; z początku,
w młodości był on nawet w tej mierze bardzo odważnym, że
nie powiem zuchwałym, później, przy wzroście wyrozumiało-
ści i pobłażliwości, stawał się coraz oględniejszym. Na zimno
nie*entuzyazmował się nigdy, chociaż nieraz pochwalił coś
nie zasługującego na pochwałę. Michał Grabowski zrobił
w r. 1842 spostrzeżenie, że Kraszewski zazwyczaj gani trafnie,
chwali na los szczęścia 1). I jest w tern spostrzeżeniu dużo
słuszności: autor nasz bowiem był wielce bystrym spostrze-
!) „Korespondencya literacka", t. II, str. 13.
— 303 —
gaczem wad i śmieszności zarówno w życiu towarzyskiem, jak
i w dziedzinie sztuki, stąd umiał też wytknąć strony ujemne
z wielką słusznością.
Czy nigdy nie powodował się jakimiś względami ubocz-
nymi w wydawaniu sądu o dziele? Jest to pytanie nader draż-
liwe, które jednak zadać sobie potrzeba, starając się o odpo-
wiedź sumienną i udowodnioną. Otóż, powołując się na fak-
ta, w książce mojej o Kraszewskim przytoczone, stwierdzić
mogę, że rzadko wprawdzie, ale bądźcobądź dawał się on
unosić chwilowemu rozdrażnieniu lub też drobnej zazdrostce
i wypowiadał niepochlebne, czasami drwiące nawet sądy
o rzeczach i ludziach, którzy na to nie zasługiwali. Tak było
np. co do Romualda Podbereskiego i całej jego działalności,
tak było również co do pomniejszych powieści Korzeniowskie-
go i „Wędrówek Oryginała", wydanych w r. 1849. Ale Kra-
szewski długo zawziętości w sercu nie chował i chętnie zda-
nie swoje na korzyść pokrzywdzonego zmieniał.
Ponieważ Kraszewski w pracach swoich krytycznych
obejmował różnorodne dziedziny działalności piśmienniczej,
nie mógł być w każdej sędzią zupełnie kompetentnym. Jak-
kolwiek bowiem oczytanie jego było wielkie, a bystrość umy-
słu niepospolita; to przecie zalety te nie mogły wystarczyć
tam, gdzie trzeba było studyów specyalnych. To też sądy je-
go, dotyczące np. filozofii, są wielce powierzchowne, a co do
historyi bardzo często dowolne. W rzeczach piękna zdanie
jego było oczywiście wielce ważnem i cennem, lubo ze wzglę-
dów, które poprzednio zestawiłem, nie miało ono tej donio-
słości, ażeby wywarło jakiś ważny wpływ na wytwarzanie się
u nas pojęć i zasad estetycznych. Do najtrafniejszych cha-
rakterystyk, jakie napisał kiedykolwiek, należy rzecz o Kazi-
mierzu Brodzińskim z r. 1844.
Dwie są główne doby natężonej działalności krytycznej
Kraszewskiego: jedna z nich związana jest głównie z „Tygo-
dnikiem Petersburskim", druga z „Gazetą Warszawską".
Do „Tygodnika Petersburskiego" zaczął stale pisywać
artykuły sprawozdawcze od r. 1837 i w bardzo krótkim prze-
— 304 —
ciągu czasu żywością i ciętością pióra pociągnął ku sobie
czytelników. Był-to okres wojowniczy w jego życiu. Płatał
wszystko i wszystkich, zarówno literaturę obcą, jak swojską,
ostro, bezwzględnie. Do poznania temperamentu pisarza ów-
czesne prace jego są najprzydatniejsze. Trwał ten nastrój,
pod koniec trochę spokojniejszy, do r. 1841, to jest do czasu
przerwania serdecznych z „Tygodnikiem Petersburskim" sto-
sunków. Niektóre z artykułów, w tej dobie napisanych, do-
pełnione i rozszerzone oraz pomnożone świeżo nakreślonymi,
wytworzyły książkę p. t. „Studya literackie" (Wilno, Zawadz-
ki, 1842). W rok potem wyszły w 2-u tomach „Nowe studya
literackie" (Warszawa). Druga ta serya więcej jest opracowa-
na i zawiera w sobie zarysy, poprzednio w pismach peryo-
dycznych nie umieszczane, prócz obszernej rozprawy o Klo-
nowiczu, która pierwotnie ukazała się w „Wizerunkach i roz-
trząsaniach naukowych" r. 1838. — Ślady polemicznego na-
stroju widać następnie w niektórych artykułach, drukowanych
w r. 1849 i, 1850 znowu w „Tygodniku Petersburskim", z któ-
rym na chwilę w owym czasie autor nasz się pogodził.
Druga doba działalności krytycznej trwa od r. 1851 do
1859, kiedy Kraszewski pisywał „Listy do redaktora Gazety
Warszawskiej". Miało ich być rocznie 12, ale już w pierw-
szym roku ukazało się tylko 11, w następnych latach szczu-
plała ich liczba, ale rosła zato ich objętość, dopiero pod ko-
niec określonego wyżej czasu stają się one i rzadkie i krótkie.
Charakter główny tych listów jest informacyjny przeważnie;
autor kiedy-niekiedy tylko folguje popędowi polemicznemu;
zazwyczaj stara się rozbudzić zamiłowanie do czytania, więc
rozpatruje książki i malowidła, warte poznania i kupienia;
o wadach utworów mówi zwykle pobłażliwie, ażeby nie znie-
chęcać ani autorów, ani czytelników. Dlatego też listy owe są
cennym materyałem dla historyka literatury; dają mu poznać
stan ówczesnego bieżącego piśmiennictwa, nastrój umysłów,
zamiłowania i wstręty czasowe, krążące wśród literatów opi-
nie i t. p., a obok tego niejedno trafne zdanie o jakiemś waż-
nem zjawisku literackim, o poematach Syrokomli, o improwi-
- 305
zacyach Deotymy, o powieściach Kaczkowskiego. Niektóre
z tych listów znalazły pomieszczenie w książce p. t. „Gawędy
o literaturze i sztuce" (Lwów, 1857). Podobnież cechę infor-
macyjną ma studyum obyczajowo-literackie, drukowane pier-
wotnie r. 1859 w „Gazecie Codziennej", a w książkowej for-
mie wydane w r. 1863 p. t. „Dziś i lat temu trzysta" (Wilno);
mieści się tu charakterystyka Mikołaja Reja.
Od końca r. 1859, objąwszy redakcyę „Gazety Codzien-
nej", pisywał jeszcze Kraszewski niejednokrotnie oceny dzieł,
świeżo wychodzących, ale robił to zazwyczaj krótko, pobież-
nie, tak, że te prace krytyczne, jakie się mieszczą w „Gazecie
Codziennej" (od r. 1861 „Polskiej"), nie mogą iść wporówna-
nie, co do wartości, z dawniejszymi listami do „Gazety War-
szawskiej". Natomiast w redagowanym przez siebie „Prze-
glądzie Europejskim" pomieścił pierwszy swój większy zarys
biograficzno-literacki: „Władysław Syrokomla" j który też wy-
szedł osobno (Warszawa, 1863). Jest to rzecz pisana gorąco,
z wielką miłością dla poety, osnuta w większej części na li-
stach jego. Pod względem historyczno-literackim warto zazna-
czyć, że Kraszewski rozpatrywał twórczość Syrokomli w ści-
słym związku z okolicznościami życia, starając się rzucić świa-
tło na dzieła przez zwrócenie uwagi na to, czego poeta dozna-
wał od ludzi i przyrody i co przetwarzał w swej duszy stoso-
wnie do swego usposobienia.
Po wyjeździe za granicę nadsyłał Kraszewski mnóstwo
korespondencyj do pism czasowych. W nich literatura i sztu-
ka lwią część zajmowały. Zmuszony atoli do krępowania się
szczupłymi rozmiarami, jakie wyznaczał takim artykułom, no-
tował tu zazwyczaj sumarycznie tylko swoje opinie, nie mając
zgoła możności motywować ich szczegółowiej. Prócz tego,
mianowicie co do literatury obcej, polegał sprawozdawca czę-
sto na zdaniu cudzem, sam nie mając dzieła pod ręką. To
też pod względem krytycznym korespondencye te nie przyno-
szą obfitego plonu. Natomiast dzieła, opracowane oddzielnie,
są najdojrzalszymi utworami krytycznymi naszego autora. Do
Dzieje krytyki literackiej w Polsce. 20
— 306 —
takich należą: „Dante, studya nad Komedyą Boską" (Poznań,
1869), a zwłaszcza: „Krasicki, życie i dzieła, kartka z dziejów
literatury XVIII wieku" (Warszawa, 1879). Tą monografią
świetnie uwieńczył Kraszewski swoją działalność krytyczno-li-
teracką.
XI.
Kazimierz Kaszewski i jemu spółcześni.
Do tej również doby odnosi się i pod analogiczny-
mi wpływami rozwijała się pierwotna działalność pisarza,
żyjącego do dziś dnia i krzątającego się niemal po młodzień-
czemu, który rozważnie, spokojnie, oględnie, bez feljetonowej
lekkości i lekkomyślności, oceniał powieści, poematy, komedye
i tragedye, oraz dzieła i kierunki filozoficzne, jakie się owo-
cześnie mniej lub więcej silnie uwydatniały.
Mówię tu o Kazimierzu Kaszewskim (ur. 1825).
Zamiłowany w literaturze klasycznej, do której od wcze-
snej młodości poczuł pociąg szczególny, przyswajając sobie
niełatwą wśród owoczesnych (między r. 1843 a 1850) naszych
stosunków edukacyjnych znajomość greczyzny, tłómacząc nie
tylko wiernie, lecz i pięknie przedewszystkiem tragików: So-
foklesa i Eschylosa, a potem i innych poetów: Hezyoda i Teo-
kryta, kreśląc dzieje literatury greckiej, — „nowożytny ten
Grek", jak go nazwał Leonard Sowiński, był i jest od począt-
ku swego zawodu po dziś dzień jednym z najwytrwalszych
i najbardziej wpływowych krzewicieli rozumnego poglądu na
sztukę przez ciągłe zwracanie uwagi na jej europejskie źródło
i na historyczny rozwój jej przejawów.
Jeżeli Antoni Małecki wystąpił pierwszy śmiało przeciw-
ko uprzedzeniom anty-klasycznym, jakie się u nas wśród ogó-
łu wytworzyły, nie za sprawą wielkich twórców i przedstawi-
cieli romantyzmu, ale pod wpływem niedouczonych naśla-
dowców lub jednostronnych zwolenników swojszczyzny; jeżeli
— 307 —
Siemieński próbami nowego tłómaczenia Odyssei i Eschylosa
pierwszy w owej dobie zapoczątkował zwrot do lepszego, do-
kładniejszego poznania literatury greckiej: to Kaszewski swo-
imi prawdziwie pięknymi przekładami (w różnicy od wiernych
filologicznie Zygmunta Węclewskiego) umożliwił poprostu
czytanie wielkich tragików greckich dla tych wszystkich, któ-
rzy oryginału lub tłómaczeń w obcych językach poznać nie
mogli. Umożliwił czytanie, to znaczy: nie zmuszał ich do za-
stanawiania się nad każdem wyrażeniem, ażeby jego sens
i związek z poprzedniemi pochwycić, lecz, napawając rozkoszą
estetyczną, czynił lekturę nie trudem i mozołem, ale przyje-
mnością, a tym sposobem spełnił znakomicie niezmiernie waż-
ne zadanie uczynienia dawnej, różnej od naszej, poezyi i cy-
wilizacyi zarówno zrozumiałą, jak powabną. Nie przeczył
atoli, że, „chcąc ocenić poetyczne antyki, tak jak oceniamy ar-
tystyczne, potrzeba wżyć się w ich epokę i śledzić raczej ich
wewnętrzne kształty, niż formę powierzchowną" (Bibl.Warsz.,
1859, II, 547).
Od popadnięcia w jednostronność i pedanteryę filolo-
giczną chroniła druga, wielce przez Kaszewskiego umiłowana,
w rozwoju swoim nowożytnym pilnie śledzona literatura,
a mianowicie francuska, umiejąca wdzięk przelać nawet na
najsuchsze przedmioty. Za jej pomocą lub pośrednictwem
zaznajamiał się ze współczesnym ruchem umysłowym nie tyl-
ko w dziedzinie pięknoznawstwa i pięknotwórstwa, co było
głównem jego zajęciem, ale także i w różnych innych, nieraz
dość dalekich od estetyki i belletrystyki obszarach. I tu go,
tak samo, jak w literaturze greckiej, najwięcej pociągał dramat,
skłaniając do licznych przekładów lub przeróbek, zawsze
pięknych pod względem wykonania. Następnie, studya este-
tyczne, spory o pojęcie piękna, o zagadnienia sztuki ściągały
na siebie jego uwagę. Wszyscy wybitniejsi krytycy francu-
scy z Sainte-Beuvem na czele byli mu oczywiście dobrze
znani.
Interesowały go atoli mocno i zagadnienia przyrodnicze,
społeczne, a zwłaszcza filozoficzne. I to jest trzeci niezmier-
— 308 —
nie ważny czynnik w rozwoju umysłowości Kaszewskiego.
Zajęcie się literaturą klasyczną poprowadziło go do napisania
rozpraw o filozofii Seneki, o Epikureizmie i Lukrecyuszu; pra-
ce nad literaturą francuską skłoniły go do studyów nad Abe-
lardem, Wolterem, Roussem, a następnie nad pozytywizmem.
Chęć zdania sobie sprawy ze związku między rozmaitymi sy-
stematami filozoficznymi (w połączeniu z pamiątkową roczni-
cą) wywołała rzecz o Spinozie. A zagłębianie się w dzieje
filozofii naprowadziło go na uwydatnienie filozofii żyda pol-
skiego, Salomona Majmona. Oburzał go też wstręt, od-
czuwany u nas przez ogół literatów do filozofii w dobie
reakcyjnej; wołał więc (z powodu pism Józefa Kremera)
w roku 1859: „Filozofia to rzecz, która u nas niezupełnie je-
szcze przestała trącić siarką i smołą; jedni od niej się odże-
gnywają, drudzy ją zaliczają do rzędu szarad i logogryfów;
za tern idzie w literaturze płochość i powierzchowność, a de-
klamatorstwa nawał; ale, jak się kiedyś przekonamy nareszcie,
że to wstyd powtarzać kilka razy na dzień wyrazy, których się
nie rozumie, i że w wyrzeczeniu się, uczynionem na chrzcie,
nie mieszczą się studya filozoficzne; wtedy i prace Kremera
okażą się w całem swem znaczeniu, zwłaszcza przy początko-
wym wykładzie" (Tyg. I lustr. Nr. 14).
Ale co na szczególniejszą zasługuje uwagę, wskazując
w Kaszewskim umysł rozległy, nie zacieśniający się w jakiemś
raz przyjętem kółku pojęć, to interes względem badań fizyo-
logicznych w związku z psychologią. On bodaj pierwszy
u nas — w każdym razie przed dziełem Szokalskiego: „Fan-
tazyjne objawy zmysłowe" — zaznajomił wykształconych z wy-
nikami studyów Flourens'a (i Debay'a) nad mózgiem, poda-
jąc r. 1859 (Biblioteka Warsz., t. I): „Kilka spostrzeżeń
w dziedzinie pneumatologii i fizyologii". To stosunkowo
wczesne zapoznanie się z fizoylogią mózgu usposobiło następ-
nie Kaszewskiego do pewnej względności w ocenie pozyty-
wizmu, a mianowicie jego metody.
Te zajęcia i zamiłowania musiały się odbić na krytyce,
do której Kaszewski zwrócił się dopiero w wieku dojrzałym,
— • 309 —
mając lat 30. Poezya grecka dała mu pewien ideał artystycz-
ny—w zupełnem zlaniu i stopieniu się treści i formy; literatura
francuska zrobiła go czcicielem jasności; studya filozoficzne
chroniły od sądów płytkich, kazały się domagać pogłębienia
psychologicznego. Postaram się udowodnić te ogólne twier-
dzenia; a zacznę od paru uwag o samej krytyce, wypowiedzia-
nych przez Kaszewskiego przy sposobności albo też w umyśl-
nie pisanej w tym celu rozprawie.
Nie miał on zrazu wysokiego pojęcia o skuteczności kry-
tyki literackiej, pamiętając wybornie, że najwięksi twórcy grec-
cy urodzili się i działali na wiele wieków przed ułożeniem
pierwszych zasad krytycznych. To też powiada: „Kto ma du-
szę prawdziwie poetyczną, talent niezaprzeczony, ten kieruje
się tajemniczymi poszeptami niewidzialnej Muzy, a bynaj-
mniej nie uwagami krytyki; gromy jej go nie oniemia, oklaski
nie ogłuszą, spostrzeżenia nie podniosą. Krytyka jest tylko
komentarzem dzieła względem ogółu, nie zaś nauczycielką,
rozumie się, w rzeczach natchnienia; co innego w rzeczach na-
mysłu i rozumowej analizy. Nie łudźmy się tedy jakimś czę-
sto, lecz bezzasadnie powtarzanym frazesem, że krytyka wy-
tyka kierunki w dziedzinie estetyki; ideał bowiem nie jest to
abstrakcya, wylęgła w jakiejkolwiek szkole, ale jest to żyjący
dogmat religii piękna, promień objawienia powszechnego, tra-
dycya odwieczna, którą sztuka w swobodzie swej poprawia,
upięknia lub kazi; a zasługa i działanie krytyki polega tylko
na tern, iż ona jest pierwszą, która, jako przednia straż umy-
słowa, zdąża śladem twórców, prowadząc za sobą mniej po-
śpieszny ogół, i sądzi to, na co patrzy, czego dotyka" (Bibl.
Warsz., 1860, II, 491).
W dwanaście lat potem zmodyfikował nieco ten pogląd
co do skuteczności krytyki (w Tygdodn. ilustr., 1872, Nr. 210—
216). „Przykłady dowiodły — pisał wówczas — że krytyka,
o ile posunąć może nagle i raptownie postęp wyobrażeń, ułat-
wić rozpoznanie się w prawach umysłu ludzkiego (Lessing),
o tyle też cofnąć lub zatrzymać może wyrabianie się pojęć lub
kształcenie smaku (Wolter w zdaniach o Szekspirze)". Nie
— 310 —
żądał nieomylności od krytyki, ale tylko „dobrej wiary i do-
brego przygotowania". Krytyka u nas „najczęściej spisuje
wrażenia swoje i pojęcia swoje, na które bardzo często nie
zgadza się ani autor, ani inny spektator lub czytelnik, a to
dlatego, że pojęcia te (estetyczne) nie tak łatwo odnieść stop-
niowo i kolejno do zasady tak silnej, jak jeden a jeden są dwa,
i związać je z nią tak, iżby dowodzenie błysnęło w innych
głowach odrazu, jak słoneczna łuna, w sposób wyłączający
wszelkie zaprzeczenie... Z takich zdań swobodnych, żadnymi
szkolarskimi przepisami nieskrępowanych, mogą postępowo
powstawać czynniki do pewnych zasad stałych, samą naturą
rzeczy wskazywanych; może ktoś właśnie odgadnąć jakiś
czynnik teoretyczny tak dobrze, jak twórcy odgadują środki
wykonawcze". Posługując się dziełem Stapfera: „Petite co-
medie de la critiąue litteraire" (1866 r.), wykazywał bezwład-
ność ludzką w ustaleniu sądów krytycznych; za przykład sta-
wiał cały szereg zmiennych sądów o Molierze. Skłaniał się
w końcu do żądania, żeby krytyka dawała raczej historyę
rozwoju form, anie ich dogmatykę. „Prawdziwa kryty-
ka — mówił — odpowiada umiejętnemu zebraniu i ocenieniu
pewnych zwrotów literackich w stosunku do życia społe-
czeństw, w jego dziejach wewnętrznych i politycznych, wyka-
zaniu zależności pewnych odłamów literatury od tegoż życia
ogólnego i wzajemnego ich na to życie oddziaływania... Gdy
zwroty te objęte będą w krytycznym rzucie oka na podobne,
pokrewne lub różne utwory rozmaitych pisarzy lub zawrą się
w dziełach jednego pisarza i działalność jego wszechstronnie
przedstawią, śledząc go w jego postępie, badając przyczyny
różnych jego kierunków, doszukując się twórczości jego wa-
runków: krytyka wtedy staje się obrazem myślącej jednostki
i umysłu społeczeństwa, stanowić będzie sama przez się nie-
jako cząstkę historyi piśmiennictwa".
Jest to myśl ta sama, którą dawniej już wypowie-
dział Mickiewicz, potem Lewestam; lecz oczywiście zastoso-
wać ją było można głównie do dziejów literatury, albo do
skończonej już twórczości jakiegoś poszczególnego pisarza:
. — 311 —
w krytyce zaś bieżącej, która zajmuje się świeżo wychodzące-
mi dziełami albo twórczością autora w pełni życia i rozwoju,
niepodobna zazwyczaj badać warunków kształcenia się umy-
słu pisarza i, co najwyżej, można zestawiać i porównywać jego
utwory z podobnymi lub różnymi utworami innych, współ-
czesnych czy dawniejszych autorów.
A zawsze pozostanie jeszcze pytanie, według jakiej mia-
ry, według jakiego kanonu czy według jakiego wrażenia oce-
niać mamy to, co się oczom i umysłowi naszemu przedstawia.
Kaszewski uświadomił sobie to zagadnienie, bo ono z ko-
nieczności mu się narzucało, i tak je w sposób pytający sfor-
mułował: „Skąd wziąć zasadę do wyrzeczenia, czy życie pra-
wdziwe, takie, jakiem ono przedstawia się w naturze, tak lub
inaczej powinno się było odbić w tern ułudnem i czarującem
zwierciedle natury, które zwie się sztuką lub poezyą? czy, po-
mimo ułudy, jest w niem prawda nieprzedawnialna, czy jej
niema? czy utwór, słowem, z gruntu swego, z treści swej nale-
ży do dziedziny piękna i w jakim stopniu, czy też zachowuje
tylko jego zewnętrzne pozory, które także są ułudą, ale try-
wialną, negatywną, względnie do istoty sztuki i poezyi?"
Na tak postawione pytanie, po długich wywodach i po-
lemice z rozmaitymi estetykami, Kaszewski nie znajduje sta-
nowczej zadowalającej odpowiedzi, bo uchwycenie istoty
piękna jest wprost niemożliwe, a jego objawy są niezmiernie
różnorodne. W różnych epokach i u różnych narodów co in-
nego nazywano pięknem; a rozwój tego pojęcia nie odbywał
się wcale w kształcie postępu prostolinijnego. Były wprawdzie
epoki, kiedy uznawano jeden jakiś niewzruszony kanon pięk-
na; lecz one nie należały do najświetniejszych i najoryginal-
niejszych w dziejach pięknotwórstwa. Musi tu być zatem pe-
wna swoboda poglądów.
Kaszewski więc pisał:
„Postęp w sztuce jest względnym i ograniczonym —
ogranicza go historyczny pierwiastek, który go stworzył...
Sztuka i literatura w tern są rzeczywiście podobne do organiz-
mów naturalnych: przebiegają okres istoty żyjącej; ale śmierć
312
jest tylko złudzeniem; życie, co wyszło z jednego indywidu-
um, przeniosło się w drugie; życie sztuki, co wyszło z jedne-
go historycznego okresu, przeniosło się na drugi i znowu za-
czyna naturalny przebieg. Objawy gdzieś mogą zmartwieć,
ale zasada piękna, która je tworzy, nie zmartwiała, wybija się
do życia, lecz w innych już warunkach; ona nic nie tworzy na
gruzach, gruzy pozostają gruzami; ona wynajduje sobie grunt
czysty..."
Ta objawów piękna rozmaitość w literaturze i sztuce
sprawia, że zasadę piękna pochwycić trudno, a do niej dojść
tylko po objawach można. „Nim człowiek uznał gdzieś pięk-
no, musiał mieć wprzód zasadę do uznania go". „Naukowe
wyćwiczenie natury i zasady piękna powinny wydać dwa re-
zultaty: najprzód postawić każdego w możności zdania sobie
sprawy według wyraźnych i niezaprzeczonych cech, czy dany
utwór, bez względu na wszelkie pozory, jest pięknym w zna-
czeniu piękna specyalnego; — powtóre postawić każdego
w możności porównania, który z dwóch lub więcej utworów
danych, podobnego rodzaju, ze względu na większe lub mniej-
sze bogactwo warunków piękna, na większą lub mniejszą do-
kładność wykonania, posiada większą lub mniejszą wartość
poetyczną lub artystyczną. Pierwszy z tych rezultatów nada-
je pewność estetyczną, drugi nadaje pewność krytyczną i roz-
ciągać się może do wszystkich, bodaj najdrobniejszych i naj-
względniejszych szczegółów".
Teorya piękna, „nie wyrzekłszy ostatniego słowa, nie
stawszy się ani katechizmem, ani kodeksem ogólnie obowią-
zującym, jak matematyka, pozostawia każdego krytyka arty-
stycznego i literackiego w wielu względach własnemu
przemysłowi i samodzielności własnej. Z braku
stanowczego wytłómaczenia pewnych praw, z różności zapa-
trywań powstaje też pewna niezgodność sądów o jednym
i tym samym przedmiocie, ale to nas ani zniechęcać, ani dzi-
wić bynajmniej nie powinno. Któreż to kwestye są dziś sta-
nowczo załatwione i w czem kwestya krytyki artystycznej i li-
terackiej ma być snadniejszą od innych?... Jest to także jedna
-- 313 —
z kwestyj wielkich, a wszystkie kwestye wielkie są wiekuiste..."
(Nr. 216 Tyg. Ilustr. z r. 1872).
Po przedstawieniu tych prób określenia piękna wogóle
można przejść do przeglądu poszczególnych sądów i myśli,
w których przejawiło się owo prawo „samodzielności własnej",
myśli indywidualnej1).
„Myśl z formą powinny się zlewać w najściślejszem spo-
jeniu atomów" (1859, II, 527). Dzieło sztuki nie powinno
iść w służbę teoryom innej dziedziny, bo „natchnienie poecie
i artyście nie przychodzi na zaklęcie celu". Świat uczuć, na-
miętności i pragnień duszy jest „jedynym, żywym i niewy-
czerpanym zdrojem, wiecznie zasilającym niezgłębiony ocean
poezyi" (tamże, str. 528). Nie znaczy to jednak wykluczenia
myśli, celu, nawet tendencyi z zakresu twórczości poetyckiej,
jeżeli ta myśl, ten cel, ta tendencya nie jest przyczepiona tyl-
ko zewnętrznie do dzieła, lecz wypływa bezpośrednio z jego
wątku, stanowi jego integralną cząstkę.
Dlatego też Kaszewski nieraz wymownie bronił pewnych
dążności, które silnie odczuwała szlachetna jego dusza, albo
które za pożyteczne dla kraju w danym czasie poczytywał.
W samym już początku swego zawodu krytycznego zapisał
on te znamienne słowa: „Utwory sztuki, jakkolwiek z natury
swojej nie są satellitami moralności, ale, jako objaw piękna, są
tern samem zaprzeczeniem złego... W naszem przekonaniu
namaszczenie na artystę jest tak silne, że, jak sakrament
w piekle nawet, tak ono na ziemi zetrzeć się nie da; niemasz
takpgrubej warstwy błota, przez którąby nie przedarł się jasny
promień wrodzonego geniuszu i nie odznaczył człowieka
wśród innych" (1856, IV, 639 -- 651). Kiedyindziej starał się
przemówić do lepszej strony serca dziedziców, żeby w chłopie,
naówczas jeszcze pańszczyźnianym, uznali człowieka. „Au-
J) W cytatach, chcąc uniknąć powtarzania wyrazów Biblioteka
Warszawska, z której je zazwyczaj biorę, przestaję na podaniu w nawia-
sie roku, tomu i strony.
— 314 -
lor — czytamy — przedstawia tę czystą, bohaterską duszę
chłopa naszego, która spotyka wprawdzie niedowiarków, ale
którą każdy uwielbić i pokochać musi, kto tylko bliżej z nią
się zapozna, a ma serce po temu, aby pod pokrywą prostoty
dosłuchać się wielkich słów uczucia... Są ludzie praktyczni,
którzy tylko pogardliwie ruszają ramionami, gdy kto za chło-
pem da dobrych słów kilka; ale są i inni jaśnie wielmożnego
wykształcenia a chłopskiego serca, którzy znają i cenią tę bry-
łę złota wedle jej istotnej wartości" (1858, IV, 714, 715).
A z powodu „Halki" Włodzimierza Wolskiego (i Moniuszki)
pisał: „Ci, co patrzą przez szkło trywialnej rzeczywistości, ru-
szają ramionami na rozpacz i obłąkanie uwiedzionej wiejskiej
dziewczyny i nie wierzą, aby zdarzenie tak małe i pospolite
mogło robić tyle hałasu; nie czują wstydu, który stracili sami;
nie czują wyrządzonej krzywdy, która dla nich stała się smacz-
nym chlebem powszednim. Nie przeczym, byćby mogło, iż
lud dla jakichbądź powodów stracił to uczucie godności, któ-
re zapala krew na wspomnienie hańby, co jednak nie jest
prawdą; ale pozwólmyż, choć wyjątkowo, poecie odezwać się
głosem sponiewieranej prostoty i słabości, za którą nie ma się
kto ująć" (1860, II, 183).
Albo, gdy potępia formalne tylko wskrzeszanie przeszło-
ści, zamiast odtwarzania jej ducha: „Aby wskrzesić i w ogniu
poetycznym postawić jakąś odległą epokę, trzeba nasamprzód
samemu umrzeć dla teraźniejszości, trzeba drogą umartwienia
i skupienia się w siebie samego wyrabiać ducha i wzbijać go
do jednego punktu, tak jak czynili ascetowie, którzy zamierali
dla tego świata, aby jaśniej mogli wpatrzyć się w świat przy-
szły. Co oni czynili dla przyszłości, to poeta dla przeszłości
uczynić winien, aby ją z grobów czasu do duszy swej przywo-
łać, aby ona w sercu jego ożyła i ogrzała się krwi jego cie-
płem" (w Tyg. ilustr., 1860, Nr. 17 w art. o Kraszewskim z po-
wodu „Anafielas").
Nawet w sprawie przemysłu, którego skromne zaczątki
w dobie od r. 1850 — 1860 rozwijać się zaczęły i zaraz zna-
lazły ostrych krytyków, nie zaniedbał podnieść głosu. Z po-
— 315 -
czątku i on sam w tej mierze zachowywał ostrożność; pisał bo-
wiem w rozbiorze „Listów Cześnikiewicza": „Są pewne wska-
zówki wyższe, jako chęć, sposobność i zamiłowanie w połą-
czeniu z analizą warunków tellurycznych, które ostrzegają
o rodzaju pracy, właściwej pewnemu społeczeństwu. Owóż
zdaje się, że należałoby naprzód dobrze się we wszystkich po-
wyższych warunkach rozpatrzyć, nim przystąpimy do bardzo
ryzykownej gry na przemysł i handel. Dzielą się co do tego
zdania bieglejszych naszych ekonomistów; a pominąwszy
strony moralne, to wszakże dosyć jasno pokazuje się, że dziś
przynajmniej obu gałęziom pracy (rolnej i przemysłowej) nie
poradzą na tak ogromnych przestrzeniach, przy niestosownem
zaludnieniu i braku zasadniczej organizacyi pracy" (1858, IV,
209). Niebawem wszakże, stwierdziwszy, że „bez bogactwa,
bez materyalnej podstawy duch nie ma się na czem oprzeć"
(1859, IV, 217), zrobił zarzut Kraszewskiemu (w dopiero co
wzmiankowanym artykule z r. 1860) z potępienia zabiegów
ekonomicznych: „Nie możemy pominąć tej dziwnej jakiejś
apologii pauperyzmu czy proletaryatu, która nieodstępna jest
Kraszewskiemu, a koncentruje się w Chorobach wieku, prze-
mawiając za patryarchalną stagnacyą i biedą przeciw wszel-
kiemu ruchowi przemysłowemu".
Wistocie zatem cel, dążność, myśl utworów bardzo zaj-
mowały krytyka.
O ideę mu chodziło, o myśli nowe, o odbicie postępu
czasu. „W poezyi żadne słowo nie może być zmarnowane,
a takiemu ono ulega losowi, jeśli jest wyrazem samej for-
my" (1858, IV, 484). „Ustroń i cisza, jakkolwiek sposobi do
poczciwej pracy i zasług, ale z drugiej strony służy ona i za
schowanie dla tych, co chcą się odgraniczyć od walk i burzy,
które choć jednego wędrowca pochłoną, za to drugiego zanio-
są do nieznanych krain wielkości i cudu" (IV, 484, 485).
Wolno obierać wszelkie tematy, „któż ma prawo stawać na
drodze natchnienia poety i zwracać je w kierunku, którego
najpierwszem prawem jest swoboda?" (IV, 708). „Biada ar-
tyście, który na ziemi poszukuje postaci, uzupełniających jego
— 3 16 -
ideały, kiedy ziemia zaledwie zdolna dać wzory zewnętrznych
i materyalnych kształtów. Czyż jest co w naturze stworzonej,
coby dało artyście wyobrażenie abstrakcyjnego świętości pięk-
na? Jeżeli go on nie wymodli, nie przywoła siłą i czystością
natchnienia, jeśli nie jest tak wielkim i namaszczonym kapła-
nem sztuki, że sam Bóg spuści nań objawienie formy tego, co
tylko w duchu ma swe istnienie, to czyż istność stworzona
może mu to dobrodziejstwo zastąpić?" (IV, 710).
„Od artysty-malarza nie żądamy portretu świętego lub
świętej, nie żądamy widzieć w jego obrazie kształty (!) ducha
niezmienne i nieskończone, których najdoskonalsza serya
przedstawić nie może, które mistrz sztuki zaczerpuje tylko
ze świata nieskończoności, jaki jest w nim samym" (IV, 710).
Innemi słowy, domagał się prawdy w poezyi, ale prawdy
urobionej „wedle poetycznych serca wskazówek", przeprowa-
dzonej przez ciepło uczucia artysty i zasilonej jego myślą
(1859, II, 250); bo „najmniejsza iskierka twórczości i zapału
ma swoją nieśmiertelność; a jeśli była dobrze użytą, to w tym
razie sprawiedliwość podaje sądowi do rąk skalę względności"
(1859, I, 754).
Pytał wciąż, co poeta przynosi indywidualnego,
szczególniej w rozbiorze poezyi Odyrica (1860, I, 706 — 712),
którego nazwał „kaznodzieją bez powołania".
„Poezya — pisał — potrzebuje koniecznie ciała i krwi,
ażeby żyć życiem własnem, nie tylko życiem swego przedmio-
tu; ona śpiewa lub obrazuje; mówić nie jest jej powołaniem"
(709). „Niech sobie poeta w czemkolwiek szuka natchnienia,
ale niech słowo jego będzie muzyką dla duszy, nie zaś mumią
sentencyj, któremi można wprawdzie szafować, bo nic nie
kosztują, prócz ułożenia ich w rym..." „Jak praktyki kościel-
ne same przez się nie stanowią jeszcze pobożności, tak też kom-
binacya mszalnych wyrazów i katechizmowych zdań nie daje
obrazu religijnego uczucia, ani nie ma dostatecznej siły, aby
przedrzeć się do serc, tęskniących za pociechą i nadzieją" (tż.).
Równocześnie atoli poeta winien uwydatniać pojęcia i interesy
społeczeństwa, dla którego tworzy. „Ażeby dostać się do
— 317 —
serca, trzeba mówić językiem, ogółowi wdzięcznym i zrozu-
miałym; wtedy, choć się coś i nie domówi, to się doczuje,
i myśl błyskawicą rozbiegnie się po sercach, a komunał, choć-
by najpiękniejszy i najprawdziwszy, zwietrzeje na papierze"
(710).
Wtedy dopiero zdoła poeta stać się kochankiem i nauczy-
cielem narodu. „Nie każdy może— mówił Kaszewski — uznaje,
jak ciekawą i nauczającą rzeczą jest rozbierać słowo prawdzi-
wie natchnionych wieszczów; nie każdy dostrzega, ile w nich
częstokroć spoczywa żywiołu cywilizacyjnego, materyału dla
przyszłych systematów filozoficznych; to pewna wszakże, iż
poeta namaszczony nie tylko jest dawcą rozkoszy, ale zarazem
dawcą światła; nie tylko artystą, ale najwyższym mędrcem,
wypowiadającym ogółowi wielkie i jakoby jemu tylko obja-
wione prawdy, które następnie filozof rozszczególnia i syste-
matycznie udowadnia. Działanie poety przyjmowane jest
wprawdzie mniej świadomie; słowo, sercem wypowiedziane,
wbiega wprost do serca, i, lubo, jak wyziew ziół leśnych, taje-
mnie odbywa przebieg swój w organizmie człowieka, nie
przeto wpływ jego jest silnym i zbawiennym, choć drogi
i kombinacye nie są jeszcze widocznie zdefiniowane. A dzia-
łanie to, potęga wpływu, skąd przychodzi? Na to już dopra-
wdy nie umiemy inaczej odpowiedzieć, jak pentametrem Owi-
dyusza: Est deus in nobis, agitante calescimus Mo; Impetus
hic sacrae semina mentis habet" (1860, II, 177, 178 = „Jest
w nas bóg; gdy on nas wzrusza, płoniemy; a ten poryw zawie-
ra w sobie nasiona myśli świętej").
Żądając atoli ideału i natchnienia, rozumiejąc i pochwa-
lając artystyczne zespolenia sfer ziemskich z nadziemskiemi
(1860, II, 181), występował jednak surowo przeciwko zagad-
kowemu, tajemniczemu mistycyzmowi w poezyi, choćby to był
„Król-Duch" Słowackiego, a cóż dopiero wytwory jego naśla-
dowców! „O ile wyszliśmy — pisał on — z epoki hieroglifów
i sfinksów, o tyle bylibyśmy za tern, ażeby myśli wszelkiej
ułatwić publiczny obieg i nie obciążać jej ołowiem zagadki;
w podobnem postępowaniu widzielibyśmy raczej pretensyo-
— 318 —
nalność lub chorobliwość, niż głębokość, którą przyznają dru-
dzy, gorszący się tern, że są prostaczkowie na świecie, co nie
mogą pojąć tak wzniosłej i zrozumiałej pieśni, jak np. Król-
Duch... Pana Tadeusza, Konrada, Grażynę rozumieją wszy-
scy, a jednak autor ich nie należał do najbardziej płytkich
umysłów. Po co to udawać i używać mowy na użytek, wska-
zany przez jednego dyplomatę? Już ta tajemnicza głębokość
dostatecznie dowiodła wartości swej w księgach ostatniej filo-
zofii niemieckiej. Unosili się nad nią ci, co najbardziej nie
rozumieli; ci, co starali się rozumieć, milczeli; czas pokazał,
kto miał słuszność. Obok niezaprzeczonego pożytku dla my-
śli, który dał się ująć w kilku zdaniach, w kilku znakomitych
pomysłach, większa część tych ksiąg pokazała się zapełnioną
czczymi manewrami dyalektycznymi. Pocóżbyśmy do poezyi
naszej mieli przenosić ten system niemiecki, my, naród żyją-
cy prostotą, otwartością i praktyką?" (1861, 1, 382).
Protest przeciwko mistycznej niejasności i rzekomej głę-
bokości filozoficznej w utworach poetyckich nie jest równo-
znaczny z pobłażaniem dla powierzchowności, a tembardziej
płytkości duchowej. W rozbiorach swoich domagał się Ra-
szewski zawsze konsekwencyi logiczno-psychologicznej i har-
monijnej budowy, „boć przecie kompozycya zależy na tern,
aby jedna część koniecznie wypływała z drugiej, a wszystkie
organicznie wiązały się z sobą" (1860, II, 182). Ganił utwo-
ry, w których charaktery słabo były rozwinięte, gdzie strona
psychologiczna przedstawiała się ułamkowo, w drobnej mie-
rze, a większą część dzieła zajmowała topografia, fizyognomia
osób, ich ubranie, umeblowanie i tym podobne szczegóły czy-
sto zewnętrzne (1859,111,800; IV, 211). Prowincyonalizmy
uznawał w drobnej jeno mierze, jak u Mickiewicza i Zaleskie-
go. „Powiatowe surowizny — mówił — nie koloryzują by-
najmniej charakterystyki ludowej, ale przeciwnie są tylko za-
wadą estetycznego efektu dla tej prostej przyczyny, że ich
czytelnik nie rozumie, więc, nim zajrzy do komentarza i zno-
wu wróci do tekstu, to tymczasem zwietrzeje wrażenie.
— 319 —
jakie ma z całego ustępu spłynąć do jego duszy" (1859,
II, 254).
Najsilniej atoli oburzało jego estetyczne i moralne uczu-
cia spodlenie teatru warszawskiego około r. 1860. Najwy-
mowniejszy ustęp w jego krytykach temu właśnie poświęcony
został przedmiotowi. „Dzisiaj — wołał — głuchną zwolna
wszelkich mistrzów tradycye; styl barokko powraca, a z nim
bezprawie i zamieszanie w sztuce dramatycznej. Może ta mie-
szanina humoru z melodramatem jest potrzebą wieku, może
dogadza upodobaniom; ale bo też wiek ma czasem potrzeby
i upodobania dziwnie niedorzeczne. Dziś, jeżeli człowiek,
jakkolwiek estetycznie ukształcony, idzie do teatru, gdzie go
poczęstują, nie powiem już takiemi sztukami, jak: Uściskaj-
my się, Biała i Czarna i t. p., które nawet do sensu pretensyi
rościć nie mogą i zbyt jawnie świadczą o degradacyi sztuki
dramatycznej, ale choćby na taką nawet, jak: Biała kamełia
lub Chłopiec okrętowy, człowiek taki, powiadamy, widzi, że
go chcą zabawić, podrażnić ciekawość; ale prócz języka i wy-
kwintu, zdaje mu się, że wrócił do średniowiecznych przed-
stawień; taki tam jawny brak wszelkich istotnych dźwigni este-
tycznych, taki wyraźny zwrot do średniowiecznego chaosu.
Degraduje to scenę, aktora, niszczy nakoniec stopniowo gust
słuchaczów tak, iż po tern wszystkiem z komedyi zrobi się
prawdziwy komos; jeszcze kilka podobnie figlarnych sztuczek,
jak: Jaki ojciec, taki syn, a skutek będzie niezawodny. Przed-
stawienia tego rodzaju spaczyły zupełnie wyobrażenia publicz-
ności o znaczeniu i powołaniu dramatu; dziś, jeżeli się ktoś
dobrze uśmieje w teatrze, czy to z konceptów autora, czy
z pociesznej miny aktorów (jemu to wszystko jedno), powia-
da: co to za wyborna komedya! Ale nie pytaj go, co stanowi
rzeczywiste piękno komedyi; a ten jego uśmiech częstokroć
prawdziwie pobudza do smutku; towarzyszy on zazwyczaj
wraz z oklaskiem jakiemuś rubasznemu dowcipkowi, jakie-
muś karykaturalnemu skrzywieniu, słowem, idzie najczęściej
w ślad za grubo zmysłowymi środkami wówczas, kiedy sceny
subtelniejszego a prawdziwie artystycznego komizmu prze-
— 320 —
chodzą obojętnie; — i to się nazywa, że się widz ubawił.
Umieją się tak samo bawić na widowisku pod szopą... Po
tern, co człowieka bawi, można domyślić się całkowitego jego
ukształcenia, odgadnąć potrzeby jego. duszy i wysokość umy-
słowego kamertonu. W tym stanie umysłów trudno dziś ma-
rzyć o komedyi wyższej czyli po prostu o komedyi; na to trze-
baby wielkiej abnegacyi autorów, zdolnych do napisania cze-
goś lepszego od jowialnej farsy bez żadnego psychologiczne-
go znaczenia... Dziś autor, chcąc być mile widzianym od pu-
bliczności, musi sobie podciąć wysokie koturny Menandra,
a skurczyć się i upstrzyć, jak Scribe; poważny chód zmienić
w efektowne koziołki. Pierrotyzm jest dzisiaj na dobie, jak
wszystko, co pochodzi z Francyi; pomyślnie przyjął się on
w naszych sympatyach; nie dziw więc, że go upodobaniem
naszem przywołujemy na scenę" (1861, I, 158, 159).
Piękność samej formy wcale go nie przejednywała; stąd
jego narzekania na lichych poetów romantycznych, u których
„zazwyczaj więcej słychać wrzasku, niż talentu" (1859, I, 757);
stąd ów protest przeciwko wierszopistwu sobie spółczesnemu:
„już to, ktoby trafił na sposób zniechęcenia nas do pisania
wierszy, miałby prawo niezaprzeczone do kilkuset dni odpu-
stu; bo tych wierszy tyle się u nas rodzi, a przez nie tyle wy-
łazi na wierzch próżniactwa, marnotrawstwa czasu i tyle szkol-
nych egzercycyj, że, doprawdy, zachęta szkodliwszą byłaby od
zniechęcenia" (1860, II, 490).
Jednostronność w malowaniu ludzi na czarno lub biało
poczytywał za wielki błąd artystyczny. Oburzał się atoli moc-
niej na tych, co tylko brudy społeczne wywlekali na wierzch.
Złe i brzydota ma oczywiście uprawnienie w poezyi. „Jak
noc, mrok i cień nie mogą być wyrugowane z utworów pędzla,
tak złe, szpetne i śmieszne nawet musi istnieć w utworach
słowa, jako uzupełnienie życia natury i ducha; chodzi tylko
o właściwe i umiejętne przedstawienie, o odpowiednie użycie.
Złe i szpetne są pierwiastkiem nieestetycznym, jeżeli na nie
zapatrujemy się zimno i abstrakcyjnie; nadajmy im charakter
— 321 —
grozy i przerażenia, które są uczuciami, ściśle wiążącemi się
z estetyką, a w tej chwili pierwiastki te gotowe są wkroczyć
w granice poezyi... Krzywizn moralnych, które grożą społe-
czeństwu, nie możemy wyłączać z utworów estetycznych,
a zwłaszcza też w powieści, która może i powinna stać w sze-
regu dźwigni społecznych" (1869, II, 127, 128). „Są przykła-
dy, nawet bardzo świetne, mianowicie w literaturze angiel-
skiej, że złoczyńcy stanowią istotę całych poematów; to nie
sprzeciwia się założeniu poezyi: szkaradzieństwo szatana mo-
że zachwycić w obrazie doskonałością w odbiciu myśli, trafno-
ścią ideału złego; ale ta swego rodzaju piękność zależy na
wybornem przedstawieniu wnętrza przedmiotu, wszystkich od-
cieniów zgrozy duchowej, na wykazaniu rozmaitych spręży-
nek tej piekielnej maszyny, jaką jest dusza złego człowieka"
(1860, II, 493).
Każdą krytykę Kaszewskiego (a napisał ich mnóstwo
w „Bibliotece Warszawskiej", „Tygodniku ilustrowanym",
„Kłosach", „Ateneum" i w dziennikach) znamionowała jas-
ność, bezstronność, bo mu zawsze chodziło o rzecz, nie o oso-
bę, umiarkowanie w sądach i ciągły wzgląd na dobro społecz-
ne, obok pilnego strzeżenia zasadniczych cech piękna. Nie
mógł rozwinąć rozległych myśli, bo nie przyszło mu pisać
o arcydziełach; największymi poetami, których oceniał, byli:
Wasilewski, Zmorski, Wł. Wolski, Syrokomla, Sowiński i De-
otyma; największym dramatykiem — Korzeniowski, a najwięk-
szym powieściopisarzem — Kraszewski. Najlepiej, najtraf-
niej sądził utwory dramatyki i epiki; w rozbiorach utworów
lirycznych bywał zazwyczaj lakonicznym i wyznał raz otwar-
cie (z powodu poezyj Mirona): „Powieść, epopeja, dramat
mają jakieś więcej, że tak powiem, dotykalne kształty: jest
w nich o coś zawadzić, to o intrygę, to o charaktery, to o ak-
cyę, to o sposób przeprowadzenia myśli. Ale liryka to coś
tak nieujętego, tak eterycznego; to głos sam, niejako muzyka
myśli. Jeżeli poezya w ogólności jest najidealniejszą ze sztuk,
to liryka jest najidealniejszą z odmian poezyi. Jak tu ująć
Dzieje krytyki literackiej w Polsce. 21
— 322 —
w regularne a zimne formy krytyczne to, co z natury swej tak
jest nieujęte i lotne?" („Pamiętnik Naukowy", 1867, I, 599,
600).
Lecz umysł naszego krytyka doskonalił się wciąż, roz-
szerzał i pogłębiał swoje poglądy, jak to jeszcze zobaczymy
w dobie następnej.
Obok Kaszewskiego występowało w „Bibliotece War-
szawskiej" wielu krytyków nie bez talentu; ale z pomiędzy
nich wybieram tylko dwóch, których już spółcześni wyróżnili:
Krajewskiego i Faleńskiego.
Aleksander A. Krajewski (ur. 1818), wmłodych la-
tach na ciężkie doświadczenie skazany, za powrotem do War-
szawy, przywiózł z sobą w długiej samotności wypracowany
przekład I-ej części „Fausta" i wielki zapas świeżych myśli, zo-
stających w ścisłym związku z ogólnem położeniem narodu,
jak nie mniej z zagadnieniami estetycznemi. Raziła go ciasna,
zaściankowa, reakcyjna nuta w pieśniach owoczesnych poe-
tów, a szczególniej Pola, wielbiącego bez braku „kontuszowe
czasy"; raziła go również skłonność niektórych powieściopisa-
rzy (Józefa Dzierzkowskiego) do malowania społeczeństwa,
a mianowicie warstwy arystokratycznej na czarno; to też z siłą
przekonania, rozumnie, jasno i trzeźwo przeciwko tym ujem-
nym objawom wystąpił. Pod względem estetycznym najlep-
szym jest jego rozbiór tragedyi Antoniego Małeckiego: „List
Żelazny" {Bibl. Warsz., 1859, I. 385 — 414).
Całkiem odmienne miały cechy studya estetyczne Feli-
cyana Faleńskiego (ur. 1825), rówieśnika i kolegi Ka-
szewskiego. Był to poeta-artysta przedewszystkiem. Wszyst-
ko, co oryginalne, ciekawe, dziwne, zwracało na siebie jego
uwagę. On pierwszy u nas zaznajomił ogół z wielce utalento-
wanym fantastą amerykańskim, Edgarem Poe {Bibl. Warsz.,
1861) i on następnie dał świetny estetyczny rozbiór „Trenów"
Kochanowskiego (tamże, 1866 — i osobno), „Fraszek" tegoż
(tamże, 1881); on uwydatnił piękność poezyi Mikołaja Sępa
Szarzyńskiego {Ateneum, 1881). Pisał stylem wytwornym, so-
bie właściwym.
— 323 —
Z młodszych wielkie nadzieje zapowiadał Edward Si-
wiński (1831 | 1897), ogłaszający od r. 1859 w „Gazecie
Warszawskiej" z porywającym zapałem a starannie pisane oce-
ny z literatury swojskiej i francuskiej (utwory Odyńca, Syro-
komli, Wolskiego, Deotymy, Pługa, Szymanowskiego, Hlebic-
ki ego- Józefowicza; „Nędznicy" Wiktora Hugo, „Piosenki"
Berangera, „Snoby" Thackeray'a i t. d.), pilnując zarówno
wysokiego pojęcia sztuki, jak i rozumienia potrzeb społecz-
nych i narodowych. Niestety, krótką była jego krytyczna
działalność, a gdy do niej po latach wielu ociemniały powró-
cił, już się nie mógł do nowych wymagań dostroić, wymagań,
które „krytyka naukowa", zastosowana do literatury, wprowa-
dziła.
XII.
„Krytyka naukowa" z podkładem idealistycznym.
W. Cybulski. A. Małecki. Wł. Nehring.
W wytwarzaniu się tej „krytyki naukowej" widzimy dwa
stadya: idealistyczne i realistyczne. Pierwsze z nich, pierwot-
nie czerpiące podstawy swoje w filozofii bezwzględnej Hegla,
lecz następnie modyfikowane wpływami życiowymi i samo-
dzielnym rozwojem umysłowości krytyków, reprezentują głów-
nie dwaj wspominani już okolicznościowo profesorowie litera-
tury polskiej: Wojciech Cybulski i Antoni Małecki. Przyłączyć
też do nich można młodszego wiekiem Władysława Nehringa.
Znaczenie ich w rozwoju krytyki estetycznej jest ważne, ale
bardzo nierównomierne.
1. Wojciech Cybulski (1808 f 1867) był wycho-
wańcem duchowym uniwersytetów niemieckich, a mianowicie
Hegla. Przejął się on jego filozofią i w niej szukał oparcia
dla swoich wywodów historycznych czy literackich. Nie był
atoli zwolennikiem abstrakcyi, pragnął prawdy żywej, którą-
by można w rzeczywistość widzialną przemienić. Uczu-
— 324 —
cie patryotyczne łączyło się z jasnym analitycznym rozumem;
entuzyazm hamowany był z rozwagą. Miał lat 33, kiedy roz-
począł zawód profesorski w uniwersytecie berlińskim, jako do-
cent prywatny na katedrze filologii słowiańskiej. Przez dwa
lata (1842/3 i 1843/4) wykładał dzieje najnowszej literatury
polskiej. Z wykładów tych udzielił w r. 1845 obszernego wy-
jątku czasopismu poznańskiemu: „Rok". Wyjątek ten ma ty-
tuł: „Mickiewicza moralne i poetyckie stanowisko". Występu-
jąc w obronie wielkiego wieszcza przeciwko potwarzom Gołę-
biowskiego, wypowiedział zarazem jasno swój pogląd na zna-
czenie utworów jego poetyckich, jak i głoszonego przezeń
mesyanizmu.
O ile wysoko cenił i głęboko pojmował poezye Mickie-
wicza, o tyle stanowczym był przeciwnikiem jego propagandy
mistycznej i wogóle nawet idei mesyanicznej, przyznającej na-
rodowi naszemu bezwarunkową wyższość nad innymi. Jako
wyznawca stopniowego rozwoju ducha od głuchych zmysło-
wych zaczątków aż do wyżyn bezwzględności, do zupełnego
zlania się ducha ludzkiego z absolutem, nie mógł Cybulski ani
fantazyi, ani entuzyazmowi, ani intuicyi przyznawać praw naj-
wyższych w zdobywaniu prawdy, lecz żądał harmonijnego
rozwinięcia i zespolenia wszystkich potęg duchowych, gdyż
przez takie tylko rozwinięcie i zespolenie można dojść do zu-
pełnej, bezwzględnej samowiedzy, a zarazem do świadomo-
ści, jakiemi drogami kroczyć należy, by osiągnąć szczęście
własne i ludzkości.
Stosując tę samą zasadę do zagadnień estetyczno - kry-
tycznych, Cybulski potępiał wszelką jednostronność poglą-
dów subjektywnych czy objektywnych, idealistycznych czy re-
alistycznych, a żądał ich zjednoczenia. „Idealizm i realizm,
dobrze pojęte — pisał — są tylko formy jednej i tej samej
rzeczywistości, którą w pojęciu bezwzględnem, nieskończo-
nem jest Bóg; w pojęciu względnem, skończonem jest natura,
w pojęciu ludzkiem — względnem i bezwzględnem, skończo-
nem i nieskończonem razem — jest czloimek, t. j. historya
człowieczeństwa. Bóg, bez natury i człowieka, przez których
— 325 -
się objawia, byłby abstrakcyą; Natura', bez praw boskich, któ-
re w niej rozlane, i bez człowieka, który je pojmuje, byłaby
trupem; Człowiek, bez tchnienia bożego, które jest jego du-
chem, i bez natury, która jest jego substratem, byłby upiorem.
Słowem: niemasz świata ducha bez świata rzeczy, ani świa-
ta rzeczy bez świata ducha. Pozostając w obrębie człowie-
ka, wypada stąd, że wyobraźnia, uczucie, myśl, duch jego wo-
góle nie egzystują tylko w abstrakcyi, ale i w rzeczywistości.
Każda zatem myśl, z jakiegokolwiek źródła w człowieku po-
częta, czy to wrażeniem zewnętrznem czyli też wewnętrznem
istoty jego poruszeniem wywołana, ma lub mieć może swe
urzeczywistnienie, i to w formie bardzo rozmaitej, stosownie
do władz jego zmysłowych i umysłowych, które je pojmują
i w świat rzeczywisty wprowadzają, począwszy od instynktu
zwierzęcego, od bezpośredniego czucia się w związku z natu-
rą, do zupełnego, najwyższego wyzwolenia ducha. Symboli-
ka, budownictwo, rzeźbiarstwo, malarstwo, muzyka; mowa,
poezya, religia (nieobjawiona); filozofia, prawo; wszelka insty-
tucya, familia, gmina, państwo, rząd i t. p. są takiemi rzeczy-
wistościami myśli człowieka. Jest to w ogólności świat ludz-
ki, dzieło człowieka, w którem cząstka jego boska, duch jego,
nadaje sobie mniej więcej odpowiednią postać i przychodzi
stopniowo do uznania się w swem jestestwie. Człowiek, połą-
czony tym sposobem z Naturą i Bogiem, ma swoje względne
i bezwzględne pojmowanie, skończone i nieskończone rozwi-
nięcie. Jest to jego historya. Cel jej ostateczny: przetworzyć
świat ludzki w boski, w królestwo boże na ziemi. Ludzkość,
dążąca ku temu celowi, nie działa cząstkowo, atomicznie; ale
podzielona jest na wielkie stowarzyszenia, które zowią się na-
rodowościami i przez te działa. Te mają w jedności krwi
i pochodzenia swoją fizyczną, w jedności i wspólności rozwi-
jającego się ducha swoją moralną podstawę. Ukształcone na
podstawach tych w pewien organizm społeczeński są państwa-
mi. Państwo, dopinając najwyżej celu przeznaczenia ludzko-
ści, jest w czasie państwem naczelnie historycznem, przewo-
• dniczącem drugim. Jest to jego hegemonia, jego misya histo-
— 326 —
ryczna, czasowa. Bo ludzkość nie stoi na miejscu, ale kroczy
dalej, a Opatrzność powołuje od czasu do czasu inny naród
do spełnienia, do urzeczywistnienia idei wyższej, dopóki
świat nie dobiegnie do ostatecznego kresu wykształcenia swe-
go.— Człowiek pojedynczy w takim samym do narodu, w ja-
kim naród do ludzkości zostaje stosunku: jest organem życia
jego szczegółowego. Człowiek zaś wyższego usposobienia
i wykształcenia, człowiek-geniusz bywa nawet organem, wyo-
brazicielem, uosobieniem, wcieleniem narodu całego, przepro-
wadzając w nim potęgą ducha swego dojrzałą w czasie jaką
nową ideę, mającą stanowić podstawę przyszłego życia jego.
A jeśli naród ten w tejże samej chwili stoi wogóle na wyż-
szym od innych stopniu społeczeńskiego wykształcenia, czło-
wiek ów stać się może zarazem przez naród swój wyobrazi-
cielem, uosobieniem, człowiekiem ludzkości całej, którą z wo-
lą i mimo woli jej do nowego pcha ruchu. Takimi ludźmi
byli: Aleksander, Cezar, Karol W., Napoleon — Atlasy, na
olbrzymich swych barkach świat dźwigający. — Ale także każ-
da szczególna sfera życia narodowego ma swoich właściwych,
mniej więcej odpowiednich wyobrazicieli. I w ich obrębie
powstają od czasu do czasu ludzie wyższego usposobienia
i ukształcenia, którzy, przejąwszy się całą treścią i duchem
wyłącznej takiej sfery, zmieniają stan jej aktualny, zaprowa-
dzają reformę i podnoszą na wyżyny stopień pojęcia i udo-
skonalenia. Taką sferą jest także literatura, wierna pobocz-
nica politycznego życia narodu, a Mickiewicz naczelnym jej
wyobrazicielem w naszym czasie, chociaż tylko część jej poe-
tyczną uprawiający. Ale część ta zastępowała tu całość, bo
duch narodu... żył więcej wyobraźnią i uczuciem, niż refleksyą
i rozumem; wyrażać się też musiał raczej przez utwory poe-
tyckie, jak przez filozoficzne badania" l).
!) „Rok 1845". Zesz. VIII, str. 7—10.
— 327 -
Tak pojmując znaczenie geniuszów i talentów, musiał
oprzeć krytykę swoją na gruncie historycznym, gdyż „historya
i literatura są tylko dwie różne formy tegoż samego organiz-
mu duchowego, t. j. rozumu ludzkiego, rozwijającego
się w czasie". Poezya zatem „winna się ukazać usprawiedli-
wioną dziejowym duchem narodu, i, naodwrót, duch narodu
winien znaleźć odbicie swoje w poezyi. Rozum zaś winien
wskazać każdorazowe tętna ducha czasu, ażeby przez nie
odczuć można, o ile tętna te biją także w duchu poszczegól-
nego narodu. To daje miarę do oceny treści, podjętej przez
poezyę"1).
Z tego filozoficznego punktu widzenia rozpatrywał Cy-
bulski w odczytach swoich berlińskich stronę wewnętrzną,
ideową poezyi naszej romantycznej, pierwszy dając i uogól-
nienia szerokie i głębsze charakterystyki. Wielka szkoda, że
te odczyty dopiero po śmierci autora wyszły z druku; nie mo-
gły się bowiem w swoim czasie przyczynić do pogłębienia
krytyki naszej.
Co do formy artystycznej, to uznawał on „odwieczne
prawa", tkwiące w estetyce filozoficznej i w duchu indywi-
dualnym poety. Oto rozwinięcie tej myśli:
„W wykonaniu dzieł sztuki przedewszystkiem idzie o to,
aby forma zupełnie odpowiadała idei, to jest, aby
obiedwie jedną nierozdzielną, idealnie wykończoną całość sta-
nowiły. To nazywamy kompozycyą. Takowa nie będzie
zupełną, jeżeli przy najwykończeńszej nawet formie idea bę-
dzie przewrotną, albo niejaśnie pojętą; również nie będzie zu-
pełną, jeżeli przy najprawdziwszej i najgłębiej pojętej idei,
forma będzie koszlawą lub surową. Najwyższy nawet stopień
fantazyi nic tu nie pomoże, owszem zaszkodzi, jeżeli artysta
nie ma wrodzonego i wykształconego estetycznego uczucia.
Cóż to jest to uczucie? Nic innego, jak jasność w widze-
l) Geschichte der polnischen Dichtkunst in der ersten Halfte des
laufenden Jahrhunderts, Poznań, 1880, I, 52.
— 328 —
niu istoty rzeczy i prawdziwego związku ich z sobą
w świecie zmysłowym i umysłowym, zastosowana do dzieła
sztuki. Bez tego jasnowidzenia fantazya tworzyć będzie
kształty dziwaczne, potworne, senne, nie mające ani duchowej
podstawy, ani rzeczywistego bytu. Takie dzieła sztuki mało
dla nas mają wartości i są tylko zabawką wyobraźni. Wyo-
braźnia powinna być rozumna, t. j. artysta w najwyż-
szym stopniu uniesienia,, natchnienia, szału, powinien zacho-
wać równowagę innych władz ducha czyli przytomność umy-
słu. Przymiot ten rzadki, niezmiernie wysoko ceniony przez
starożytnych i uważany przez nich sprawiedliwie za najwyż-
szą cechę geniuszu i za cechę prawdziwej twórczości boskiej,
zwany u Greków sophrosyne, co Rzymianie oddali przez
mens sana integra, a my wytłómaczyć możemy wyrazem
rozmyślność albo względność; przymiot ten, który, powstrzy-
mując swawolę fantazyi i zachowując wszędzie słuszną i pięk-
ną miarę zarówno w pomyśle, jak w wykonaniu, dzieła geniu-
szu greckiego -uczynił tak plastycznemi, że dotychczas pier-
wotną swą świeżość i żywotność i cechę prawdziwie ludzką
zachowały; przymiot ten, przygłuszony niesforną egzaltacyą
i fantastycznością średnich wieków, powróciwszy do swego
prawa w epoce odrodzenia się nauk, oderwany od wyobraźni
i pogrążony w martwej prawidłowości epok następnych, oswo-
bodzony nareszcie z więzów i uznany w naszym wieku za to,
czem był u Greków i czem jest istotnie, t. j. za przytomne a rozu-
mne wiedzenie się ducha w chwili twórczego natchnienia; przy-
miot ten, który w każdym pomyśle i przedsięwzięciu, w każdem
słowie i czynie tak plastycznym czynił Napoleona, a z poetów
nowego czasu najwięcej może odznaczał Goethego: przymiot
ten, mówię, jest także panującą cechą w geniuszu Mickie-
wicza" 1).
Forma jednak nie była u Cybulskiego w jego wykładach
tak starannie uwzględniana, jak idea. Co więcej, kiedy znacż-
') „Rok 1845", str. 42, 43.
— 329 —
nie później podjął, już po polsku, krytyczny rozbiór „Dziadów
Mickiewicza" (ogłoszony drukiem r. 1863 w Poznaniu), poprze-
stał na wykazaniu i obszernem roztrząśnięciu „zasadniczej
idei" poematu. Rozbiór ten jest jedyną estetyczną pracą Cy-
bulskiego, która, za jego życia ogłoszona, wywarła silny
wpływ na wszystkie dalsze studya nad wielkim utworem
wieszcza. Krótko ująć go można w słowach następnych:
Treść Dziadów „różnorodna, zmienna, nie osnuta na tle
jednego, w przyczynach, przebiegu, skutkach rozwiniętego
i skończonego wypadku czynu lub pomysłu; forma liryczno-
dramatyczna z opisowemi ustępami; artystyczny układ czyli
kompozycya bez organicznej całości, podzielona na części ze-
wnętrznie tylko z sobą spojone, rozszerzona ustępami, całkiem
na uboczu stojącymi; cały poemat, tak jak go mamy przed so-
bą, zamiast z czterech, z trzech złożony części, zdaje się, że
niedokończony".
Zwykły czytelnik, „oczarowany pięknością, mało pospo-
licie zważa na estetyczne skrupuły ludzi z profesyi; wrażenie,
którego doznaje, jest dla niego wszystkiem. Poeta przemawiał
w taki sposób do serca każdego, że nie swoje, lecz drugich
uczucia wyrażać lub drzemiące jeszcze w piersiach rozbudzać
się zdawał. Pojedyncze części poematu zdawały się być, al-
bo były rzeczywiście, dla każdego zrozumiałemi. I to może
też było przyczyną, że nad istotną myślą, nad właściwą zasa-
dniczą ideą poematu mało się kto zastanawiał, a wielki tłum
czytelników wcale się nawet o nią nie pytał. A jednak o wy-
kazanie tej to myśli, jak w każdym utworze poetyckim,
tak i w Dziadach, idzie przedewszystkiem naukowej
krytyce".
Załatwiwszy się następnie ze zdaniami Mochnackiego,
wypowiedzianemi o II i IV części Dziadów, jako też wogóle
o geniuszu Mickiewicza, Cybulski przystępuje do rozbioru
estetycznego, zadając sobie następne pytania: „Jaką jest za-
sadnicza idea poematu? Czy poemat stanowi artystowską ca-
łość czy nie? Czy był tworzony według pewnego planu, we-
dług pewnej odrazu i z góry powziętej idei? czy też jest owo-
— 330 —
cem różno - czasowych wrażeń, wpływów, poglądów? jakim
sposobem nareszcie, chociażby druga połowa ostatniego py-
tania- okazała się uzasadnioną, dadzą się pojedyncze części
poematu ująć i spoić w jedną całość?"
Krytyk pojmował trudność zadania wobec faktu, że
„Dziady" nie zostały dokończone, a właściwa część III-cia nie
istnieje, ale pociesza się tą myślą, że, „jeżeli ze szczęki przed-
potopowego zwierza można wnosić o całym jego ustroju orga-
nicznym; jeżeli ze szczątków greckiej świątyni można wykre-
ślać całą jej budowę; jeżeli z torso starożytnego posągu moż-
na odgadywać całą jego postawę: toć z trzech skończonych
i wykończonych części poematu Dziady godzi się sądzić o je-
go całości, o jego artystowskim układzie, o jego zasadniczej
idei, bez zbytniego kłopotania się o treść nieznanej części".
Ta nieznana część — jaką dla Cybulskiego w chwili pisania
rozprawy były fragmenty pierwszej — „może przydać jakiś
nowy szczegół: wchód, przedsionek, facyatę do przedstawia-
jącej się oczom naszym budowy; ale nie może zmienić jej
głównego, widomego zarysu i kształtu",
Stwierdził następnie, że „Dziady" nie powstały odrazu
i nie według planu „w szczegółach wykreślonego", lecz w róż-
nych epokach; „każda część w takiej epoce, w której poeta
indywidualnie żył całkowicie jej treścią i myślą, wcielał
je niejako w siebie, stawał się żywym ich wyobrazicielem,
przedstawicielem, wieszczem". Tylko ogólna myśl poematu
„zabłysnąć mogła odrazu w duchu wieszcza; szczegółowy jej
rozwój coraz pełniejszy, coraz szerszy, coraz wyższy, mógł
się tylko stopniowo, w czasie, z wiekiem poety dokonywać".
Jakaż jest ta myśl ogólna, ta idea Dziadów? Oto „uczu-
cie miłości, przenikające wszystkie warstwy i stosunki świata
społecznego", lecz uczucie wszędzie „naruszone, pokrzywdzo-
ne, pogwałcone w naturze swojej". A ponieważ uczucie mi-
łości „jest przyrodzonym pierwiastkiem istoty ducha ludzkie-
go, nieodłącznym czynnikiem życia człowieka, źródłem i pod-
stawą moralności wszystkich jego stosunków; więc pogwałce-
nie to pociągać musi w każdym razie karę za sobą, i, dopóki
— 331 —
takowa nie nastąpi, i uczucie miłości nie powróci do swego
prawa, — indywiduum, rodzina, społeczność, naród, ludzkość
znajdują się w stanie moralnej walki z potęgami gwałtu, —
cierpią; Wiara i nadzieja osładzają ich cierpienia, czynią goto-
wymi do ofiar i poświęcenia, wskazują drogi ratunku i wiodą
ostatecznie do zwycięstwa, do tryumfu panowania miłości nad
panowaniem gwałtu".
Szczegółowe wykazanie, jak idea została przeprowadzo-
na w II, IV i tak zw. III-ej części Dziadów, której miejsce do-
piero po IV-ej Cybulski pierwszy należycie uzasadnił — sta-
nowi treść rozprawy. Naturalnie, niema potrzeby powtarzać
go tutaj; to wszakże powiedzieć należy, iż krytyk wszędzie
bardzo głęboko i z bardzo wysokiego punktu widzenia wszyst-
kie wielkie motywy „Dziadów" roztrząsa, czy mówi o miłości
indywidualnej, czy o miłości narodu i ideałów wogóle. Nie
byłoby także odpowiednią rzeczą zastanawiać się nad trafno-
ścią lub nietrafnością dopatrywania takiej idei miłości
w „Dziadach"; wiadomo, iż w tym względzie bardzo różne
wypowiedziano zdania, i do tej pory nie ustalił się jednolity
pogląd.
Natomiast wypada mi zaznaczyć parę znamiennych my-
śli Cybulskiego, rzucających światło na jego metodę kry-
tyczną.
Chociaż twierdził, że „niedorzecznością uważać uczucie
i rozum za całkiem przeciwne i nieprzyjazne sobie potęgi",
gdy one „formą się tylko różnią, ale nie treścią"; to przecież
nie śmiał rozbierać i wskazywać „niektórych symbolicznych
wyrażeń" w widzeniu ks. Piotra. „Są rzeczy — usprawiedli-
wiał się — w poezyi, których się prozaiczną ręką dotknąć nie
godzi. Tajemnego znaczenia pieśni powinien się każdy w du-
szy swej dosłuchać".
Tak samo co do wielkiej Improwizacyi Konrada. Nie
rozbierać ją, lecz dosłownie powtórzyćby ją należało — po-
wiada krytyk. Pozwolił tylko sobie kilku uwag o samej wal-
ce Konrada z Bogiem, twierdząc, że ona „przekracza właści-
wie artystowskie granice chrześcijańskiego dramatu, nie przy-
— 332 —
pada do naszych wyobrażeń i wzbudza w nas, mimo całej
szczytności swojej w formie, treści i celu, nie litość, współczu-
cie i podziwienie, lecz pewną odrazę i trwogę". Dlaczego?
Bo jest przeciwna chrześcijańskiemu pojęciu rządów Opatrz-
ności. „Źródłem, podstawą i nieprzemiennem znamieniem
wyroków Opatrzności jest bezwzględna i wieczna sprawiedli-
wość. Rzeczą człowieka i narodów jest zgłębiać i pojmować
ją, przenikać się nią i działać wedle niej. Wzajemnymi wro-
gami wględem siebie są ludzie i narody, różnie pojmujący lub
świadomo gwałcący tę sprawiedliwość i wolę Najwyższej
Opatrzności. Między nimi więc toczy się walka o panowanie
tej sprawiedliwości na świecie, ale nie między nimi i Opatrz-
nością. Były i są takie walki w życiu pojedynczych ludzi
i całych narodów, ale te wybiegają zwykle z dróg normalnego
rozwoju i upadają własną niemocą" 1). Przyznaje atoli, że
Mickiewicz i w tej Improwizacyi „był wiernym przedstawicie-
lem chwilowego usposobienia ducha narodu". ,
Mesyaniczną naukę Mickiewicza uważał Cybulski za
„poronioną" pod względem zamierzonego celu, bo „zapał,
egzaltacya, zachwycenie, ekstaza nie są normalnym stanem
ducha ludzkiego i nie mogą być nigdy na stan normalny za-
mienione". Treści atoli wewnętrznej mesyanizmu nie poczyty-
wał bynajmniej za „małoznaczną", owszem widział w niej
„nie jedną, ale krocie myśli, które błyszczą światłem najczyst-
szych dyamentów". Złożyły się na nią „poezya, religia, filo-
zofia, chociaż pogardzona". Są w niej — powiadał — „jasno-
l) Tych uwag niema w odczytach berlińskich Cybulskiego, doty-
czących poematu Mickiewicza, chociaż zarówno zasadnicza idea, jak
i znaczna część rozbioru już tam tak samo zostały określone, jak w znacz-
nie później pracy polskiej. W czasie tych odczytów był młody docent po-
stępowcem, nie cierpiącym nie religii oczywiście, lecz tych jej przedsta-
wicieli, którzy rozumem gardzili, zalecając ślepą wiarę, a co najwyżej re-
ligijną, mistyczną intuicyę. W tym racyonalizmie swoim krytyk ochłódł
następnie i z prawdami chrześcijańskiemi ściślej go połączył.
— 333 —
widzenia, które się już spełniły, są takie, których spełnienie
dzisiejszy duch czasu poświadcza"... .
Z tego się pokazuje, że ani filozofia niemiecka, ani dłu-
goletnia praca badawcza nie oziębiły w Cybulskim zapału
młodzieńczego; co więcej, można powiedzieć, iż go spotęgo-
wały; bo gdy dawniej stanowczo występował przeciw „idei
mesyanicznej", to, pisząc rozbiór Dziadów, lubo robił co do
niej pewne zastrzeżenia, w gruncie rzeczy podzielał ją. Wpływ
ruchu narodowego oddziałał w tej mierze i na krytyka, nie
chcącego się zamykać w gabinecie dla rozważania kształtów
i pojęć oderwanych od życia.
Filozofia Hegla była dla niego tylko punktem wyjścia;
pozostawiła ślady w sposobie rozumowania i ustawiania fak-
tów; lecz na rdzeń jego pojęć społecznych i estetycznych nie
wpłynęła przetwarzająco/ W głębi duszy pozostał on „indy-
widualistą praktycznym", który, nawet wyznając panteizm,
obrusza się, gdy mu zaproponują zatonięcie we wszechświe-
cie, bez zachowania swej osobistości — jednostkowej i naro-
dowej.
2. I Antoni Małecki (ur. 1821 w Objezierzu w W.
Ks. Poznańskiem) szukał przedewszystkiem „idei" w danym
utworze, dochodząc, jak ona w nim została przeprowadzona.
Krzepka, trzeźwa natura polska rychło się otrząsnęła z wpły-
wów wykształcenia niemieckiego, odebranego w uniwersy-
tecie berlińskim. Dla niej zdrowy rozsądek był pierw-
szym sędzią, i, gdy ten uznał rzecz jaką za dobrą czy
złą, wówczas dopiero systematycznie ćwiczony rozum do-
pomagał jej do rozwinięcia umiejętnie wypowiedzianego
sądu.
— 334 —
Choć ze studyów i początkowego zawodu był Małecki
filologiem klasycznym, nie przemienił się nigdy ani w pedan-
ta, ani w jednostronnego czciciela piękna „klasycznego". Fi-
lozofia niemiecka ustrzegła go od pogrążenia się w jednej wy-
łącznej specyalności, ale go nie oplatała w sieć dyalektyki.
Jeżeli pierwsze jego artykuły krytyczne: „O stanowisku i dzie-
łach autora Irydyona" i „Irydyon", pisane w r. 1845 i 1846 1),
nacechowane są nie tylko w poglądach, lecz i w sposobie ich
formułowania oraz w stylu, wpływami estetyki niemieckiej, to
już „Prelekcye o filologii klasycznej i jej encyklopedyi", mia-.
ne w Krakowie r. 1850, treść tylko .swoją zawdzięczają nauce
niemieckiej, a formę jasną, żywą, urozmaiconą — utalentowa-
nemu umysłowi polskiemu.
Wyróżnienie trzech „sposobów", według jakich wieki
i narody nie tylko w samej poezyi, ale w całej zgoła sztuce
tworzyły dzieła artystyczne, przejął od Hegla czy, od jego
zwolenników, ale przejrzyste, przykładami poparte określenie
ich już było samodzielnie przetrawione, tylko tu i owdzie
w zbyt długie okresy ujęte. „Sposoby" te są: symboliczność,
klasyczność i romantyczność. „Symbolicznem stanowiskiem —
powiada Małecki — tak sztuki, wiary, jak wogóle wszelkiego
duchowego życia, nazywamy tę chwilę w rozwoju ducha ludz-
kiego, gdzie wprawdzie jest już świadomość w umyśle czło-
wieka o istnieniu czegoś nadzmysłowego, boskiego; ale gdzie
świadomość ta tak jeszcze jest niejasna, tak jeszcze powierz-
chowna, że człowiek prócz przeczucia, iż jest coś nadzmysło-
wego, nic więcej o niem nie wie, ani gdzie jest, ani czem jest.
Chcąc zaś właśnie wniknąć w tę niedocieczoną w sobie
istność, chcąc rozwiązać tę dręczącą siebie zagadkę, a nie mo-
gąc w myśli swojej znaleźć ani pojęcia, ani obrazu, stosowne-
go temu ciemnemu wyobrażeniu, jakiego przedświt w duszy
swojej nosi; szuka więc, czy pomiędzy rzeczami skończonemi,
]) Obecnie mieszczą się w książce p. t. ,,Z dziejów i literatury",
Lwów, 1896.
— 335 —
zmysłowemi, czy pomiędzy stworzeniami nie znajdzie wyrazu,
któryby myśli jego zmysłowo dorównywał, a przynajmniej,
czy nie znajdzie najwięcej odpowiedniego znaku, najwięcej
zbliżającego się jestestwa jakąkolwiek własnością swoją do
owej niedocieczonej a tajemniczej nadzmysłowości... Wresz-
cie znajduje, czego pragnął, ale nie znajduje go takiem, jak
pragnął; znajduje liczbę lub figurę matematyczną, lub zwie-
rzę jakie, w którem widzi wiele, ale nie widzi tyle, ileby wi-
dzieć żądał... dodaje więc z wyobraźni własnej, co mu się po-
trzebnem jeszcze wydaje; dodaje zwierzęciu skrzydła ptaka,
albo twarz ludzką, rozszerza kształty jego do kolosalnych roz-
miarów, stawia mu za życia, a częściej jeszcze po śmierci przy-
bytek, wielkością i masą przewyższający wszystko, co w po-
spolitym świecie zmysłowym oku się przedstawia; i tak wią-
żąc świat zmysłowy z nadzmysłowym zaledwo tylko jednem
włóknem, jednym tylko stosunkiem, jedną tylko analogią
i znakiem, stawia przecież pomnik, na jaki go stanie, myśli
swojej, natchnieniu swemu i temu popędowi, który go prze
naprzód do duchowej pracy, a nie daje środków rozwidnienia
myśli, rozgrzania natchnienia, wypiastowania pomysłu, który-
by więcej dorównywał jego tajemnicy i ściślej przenikniony
był jej znaczeniem".
Nie twierdzę bynajmniej, żeby ten wywód był tramem
i przekonywającem wyjaśnieniem powstania symbolów; mam
nawet w tej mierze poważne wątpliwości; utrzymuję tylko,
że ze stanowiska idealistycznego było to jasne, choć niezaw-
sze ściśle logiczne określenie danego pojęcia. Co Hegel
w Estetyce swojej na 8 kartach szczegółowo i systematycznie
rozwinął, to Małecki starał się ująć na jednej stronicy, a że
przytem wpadł w strasznie długi okres, to już wynik wielolet-
niego rozczytywania się w niemieckich pisarzach; mimo je-
dnak długości swojej jest ten okres i dobrze zbudowany
i przejrzysty.
Świetniej udało się autorowi określenie klasycyzmu i ro-
mantyzmu. „Przeważnem piętnem starożytnego klasycyzmu
jest jakaś posągowość, plastyczność i wydatność kształtów,
— 336 —
precyzya w wykonaniu, symetrya w rozmiarach, a harmonia
w wyrazie... Zmysłowość uduchowniona, ale z przewagą,
z przewyżką zmysłowości jest ostatecznym klasyczności ty-
pem. Niema wprawdzie w arcydziele klasycznem ni na jeden
cal miejsca, któreby nie było przesiąkłe przytomnością ideal-
nego, wewnętrznego znaczenia, po któremby znać nie było,
że tylko dla tego znaczenia wykonane zostało; — ale bardziej
jeszcze niema w niem ani jednego tchnienia i powiewu ducho-
wości, któryby bezpośrednio, duchowo, niewidomie do uczuć
naszych przemawiał. Niema uczucia, niema wyrazu, któryby
nie był oddany w materyi, któryby nie był wyciosany w ka-
mieniu, wypowiedziany, wymownie wypowiedziany w słowie.
Poezya romantyczna zna takie sposoby, że często jeden wy-
raz, jeden krótki zwrot, jedno spojrzenie — często samo mil-
czenie nawet zawiera w sobie całą bezdeń uczucia i wewnętrz-
nego znaczenia, i taką głębokość myśli, że żaden wyraz nie
jest zdolny przedmiotowo jej oddać. Rzekłbyś, że duchowość
w właściwej sobie niewidzialności i sile nadzmysłowej w ra-
zach takich na umysł nasz działa. Otóż świat klasyczny nie
zna takich nadzmysłowo - duchowych kreacyj; tu wszystko
mieć musi swoją formę, swój indywidualny wyraz, swoje cia-
ło; wszystko odbić się musi w materyi i dopiero za pośrednic-
twem materyi staje się przytomnem dla wyobraźni. Materyal-
na cielesność jest zatem w ideale klasycznym czemś nieskoń-
czenie ważnem; bez niej niema ideału, bez niej myśl uleciała-
by bez znaku bytności swojej i rozwiałaby się w bezbarwne
elementy abstrakcyi... Romantyczność zaś nie zdąża do tego,
aby ideę ucieleśnić i to jej wcielenie plastycznie wykonać.
Jej rzeczą jest: ideę w serca (nie w ciele, ale w sercu, w uczu-
ciu, w duszy) człowieka, ożywić, rozgrzać. Jej rzeczą zlać ca-
łe pojedynczego człowieka jestestwo z nadzmysłowym, wie-
kuistym ideałem, aby się refleks, połączenie tego obojga —
czy mu na imię Miłość, czy Wiara, czy Nadzieja, czy Wier-
ność, czy nakoniec Honor — aby się, powiadam cudowne to
połączenie idealności z wewnętrznem człowieczeńswem tak
w dziele jej przedstawiło, iżby czysty wyraz duchowy nie to-
— 337 —
nął w ciele, nie zagrzęzał w kształtach materyi, nie materyali-
zował się w piękności dla oka, ale żeby zachował nawet
w człowieku ów swój początek niebiański i własną nadludzką
duchowość. Ostatecznym celem klasycyzmu jest piękność
idealno-arty styczna; celem romantyczności — piękność du-
chowa. Zewnętrzną stronę czyli formę w ideale klasycznym
stanowi zmysłowa postać człowieka; a dla ideału romanty-
cznego formą jest serce, wnętrze, sama dusza człowieka.
W dziele klasycznem dusza żyje w ciele, w romantycznem —
dusza żyła w ciele, a żyje w sobie. Stąd też zmysłowa i ciele-
sna człowieka postać jest tu tylko dodatkiem, obojętnym do-
datkiem, który dlatego ani idealnej piękności, ani tyle wykoń-
czenia nie potrzebuje, co w sztuce klasycznej. Dobrze, jeśli
i to jest troskliwie, artystycznie, szczęśliwie wykonane; lecz
nic nie cierpi na tern sam pomysł romantyczny, że strona ze-
wnętrzna stosunkowo może jest zaniedbana. W ogólności
w klasycyzmie przeważa ciało; w romantyzmie prawie wszystko
opiera się na wewnętrznym wyrazie, dla którego ciało zewnę-
trzne jest tylko naczyniem, niezbędnem pomieszczeniem."
I w tych określeniach możnaby, przy ściślejszym roz-
biorze, wykazać pewne sprzeczności; możnaby nawet zakwe-
styonować lekceważenie formy przez romantyzm; ale na ogół
biorąc, wywody autora, poparte przykładami umiejętnie z lite-
ratury klasycznej dobranymi, dają dobre pojęcie o różnicy
między poezyą klasyczną a romantyczną.
W przykładach owych najczęściej powołuje się Małecki
na dramaty helleńskie, w których widocznie był rozkochany.
Co więcej, dość szczegółowo potem rozwiódł się nad cecha-
mi, znamionującemi dramat klasyczny a nowożytny. W naj-
krótszem streszczeniu tak się formułują jego poglądy w tej
mierze. Tragedya grecka przedstawia walkę idei i potęg ogól-
nych; dramat nowoczesny — walkę charakterów. W tragedyi
klasycznej bohater każdy działa w imieniu jakiejś zasady, bę-
dącej w życiu ludzkiem potęgą; dopóki praw jej nikt nie na-
ruszy, przynosi z sobą pokój, rozlewa ducha zgody po całym
Dzieje Krytyki Literackiej w Polsce. 22
— 338 —
zakresie życia; ale niech tylko kto jej duchowe terytoryum
najdzie, niech jej prawa znieważy: wtedy utajona potęga obja-
wia strasznie obecność swoją, karze srogo przestępcę, jako
wszechmocny, a mściwy demon, przywracający w zwichnię-
tym porządku świata cześć swoim prawom, a pokrzywdzone-
mu sprawiedliwość. Indywiduum tragiczne greckie jest kre-
acyą pośrednią między uosobieniem a charakterem: żyje peł-
nią duszy, czuje głębią serca, więc nie jest uosobieniem; ale
z drugiej strony, działa ono, jak musi działać, dąży do swojej
mety tylko w jednym kierunku; nie zbacza, nie zatrzymuje się
po drodze, lecz jakby fatalizmem pędzone robi swoje i tylko
swoje, przez cały zakres drogi, jaką przebywa... Charaktery
osób dramatu nowoczesnego rozwijają się dopiero w drama-
cie; przed oczyma widza dopiero wyrabiają się na to, czem
ostatecznie są i według czego działają. Jednostka tragedyj
greckich występuje od razu gotowa, skończona, jak posąg,
z jednego kruszcu ulany. Stąd dramat grecki nie zna, co cha-
rakter, co to jego psychologia, co to konsekwentne rozwijanie
się ogólno ludzkich instynktów; ale cały polega na etycznej
jakiejś logice, polega na wystawieniu porządku, rządzącego
światem, bezpośrednio, odrazu objawiającego się w wypad-
kach i czynach ludzi, choć ci ludzie o znaczeniu swych czy-
nów zwykle nie wiedzą. Inaczej w dramacie nowoczesnym. Tu
wszystko zależy na przeprowadzeniu charakteru, na wielkiej,
głębokiej duszy, która, cokolwiek przedsiębierze i spełnia,
wierna samej sobie, godna samej siebie zostaje.
„Usposobienie tragiczne, ledwo się z światem rzeczywi-
stym zetknie, wynajdzie sobie natychmiast swój świat, swo-
ją kollizyę i działa wynikliwie, jak okoliczności poddadzą, jak
własne czyny, dawniej spełnione, każą, jak wola działającego
chce i jak ukryta w trafunku wydarzeń Opatrzność dopuści.
Poeta zaś idzie tylko w ślady za ruchem charakteru, a fabuła
czyli wypadek, z którego uwić-by można zewnętrzną osnowę
sztuki, sama się rodzi niebawem, sama się składa z całą roz-
maitością przypadkowych kształtów i pełnością tych przygód
pobocznych, wśród których się charakter w życiu rozwinął
— 339 —
i działał... Sztuka grecka, w swoim małym zakresie, daje kre-
acye wielkie, idealne, wykończone, ale samotne; daje niewie-
le, ale posągowo! Sztuka romantyczna rozwija przed nami
świat żwawy, pełny, wrzawliwy, z wielkim zapasem życia i cie-
pła duchowego, ale raczej szkicuje, niż wykończa malowidła.
„Drugą właściwością tragiki starożytnej jest wszechwład-
na siła konieczności, fatalizm. Czyny ludzi, w najlepszej my-
śli wykonane, biorą obrót nie ten, jaki im człowiek przezna-
czył, ale jaki im fatum poddaje; rodzą takie z siebie następ-
stwa, że człowiek widzi się nagle porwany prądem wydarzeń,
już nie od siebie zawisłych, i pędzony po drodze zbrodni,
niezamierzonych a nieuchronnych, i w końcu odpowiadać
musi za wszystko, czego dokonał. Wina tragiczna została po-
pełniona; ciężar kary spada na tego, przez kogo się dokonała.
Ta walka jednostki z Przeznaczeniem, śmiertelnika z bóstwem
jest jednym z najpoważniejszych i najgłębszych artystycznych
pomysłów, jakie wykonane być mogły na pogańskiem, klasy-
cznem stanowisku. Należy ten pogląd odróżnić od ślepego
fatalizmu muzułmańskiego; w greckiem pojęciu Przeznacze-
nia istnieje już pewne pojęcie sprawiedliwości; Grecy, jak we
wszystkiem, tak i w tym względzie zajmowali sam piękny
środek między oryentalną, abstrakcyjną niewolą ducha achrze-
ścijańskiem światłem sumienia i wolności; człowiek nie bez
powodu pewnego, nie naślepo wystawiony jest na łup za-
gniewanej Konieczności, której ulegać muszą sami nawet
bogowie".
Do tych najogólniejszych spostrzeżeń o sztuce, zawar-
tych w „Prelekcyach" dołączę ustęp z rozbioru „Irydyona",
omawiający uprawnienie nadzmysłowości w poezyi. Jakkol-
wiek życiu duchowemu przyznawał Małecki pierwsze, naj-
ważniejsze miejsce w romantyce, to przecież bynajmniej nie
pobłażał czysto fantastycznym, niczem nieupowodowanym
pomysłom. „Nadprzyrodzoność — pisał — w utworach sztuki
wydaje mi się brakiem zdolności mistrzowskiej i zakrawa na
deus ex machina. Wtedy tylko może mieć i ona znaczenie,
jeżeli istotnie złączona jest z rzeczywistym i ludzkim światem,
— 340 . —
choćby połączenie to było tajemne i na pierwsze spojrzenie
niedostrzeżone. Chyba Słowacki lubi czasem zdobić utwory
swoje niewytłomaczonymi a rozbujałymi wybrykami fantazyi;
ale, kto pisze z powagą i rzeczywistą intencyą, kto wierzy w to,
co pisze, ten takich środków nadużywać nie będzie, chyba że
świadomą sobie a głęboką myśl w nich ukrywa. Co wszakże
natenczas nie jest jużfantastycznością,aleświadomem i uspra-
wiedliwionem symbolizowaniem. Tak też i Krasiński nie bez
celu i nie bez konieczności nadnaturalny zakres trwania życiu
i pracy Irydyona wyznaczył. Zdaje mi się, że poeta zamierzył
stawić sobie przed oczy niejako symboliczną historyą namię-
tności, postęp jej i wznoszenie się ku uczuciu wyższemu, któ-
rem jest prawdziwa miłość ojczyzny, tak, jak ją narody chrze-
ścijańskie niekiedy okazać zdołały, a przynajmniej okazywać
powinny. To więc przejście żalu (za zgnębioną ojczyzną)
w miłość chciał widzialnie na charakterze Irydyona ukazać
i przeprowadzić; a że uczucia te oddalone są od siebie wieka-
mi i społeczeństwami całemi, dlatego uczynił człowieka tego,
że tak powiem, wiekuistym, dlatego pasmo życia i trwania
jego przeciągnął przez oddalone epoki historyi, tak iż od III
wieku ery chrześcijańskiej żyje po dziś dzień jeszcze i działa
w duchu już czasu naszego."
Jest to jedna z najtrafniejszych myśli w tym rozbiorze,
obfitującym wogóle w rozumne uwagi, choć wyrażone stylem
ciężkim. Główną jego wadą jest niechęć dopatrzenia się ist-
niejących jeszcze dobrych stron w zmurszałem państwie rzym-
skiem i oparcie zwycięstwa Aleksandra Sewera wyłącznie tyl-
ko na tern, że przeciwnik jego, Irydyon, ze względu na niemo-
ralne środki przez siebie użyte, pokonanym być musiał bądź-
cobądź. Autor tak dalece w tej mierze był uprzedzony, że cał-
kowitem pominął milczeniem wielką rozmowę Irydyona z Ul-
pianem, tak znamienną, tak ważną w przebiegu walki, bo rzu-
cającą światło na ujemne i dodatnie strony państwowych sto-
sunków rzymskich. W ten sposób jedna z ważnych cech ge-
nialnego utworu: artystyczna bezstronność w malowaniu po-
tęg walczących nie została uwydatniona. W każdym razie
— 341 —
była to wówczas najznakomitsza ocena „Irydyona," jaką
mieliśmy w literaturze.
Nastąpił długi szereg lat zupełnego milczenia w działal-
ności krytycznej autora tej oceny. Dopiero już jako profesor ję-
zyka i literatury polskiej w uniwersytecie lwowskim, napisał
i wydrukował dwie cenne rozprawki: „Jan Andrzej Morsztyn,
poeta polski XVII wieku i jego imiennicy (w „Piśmie Zbioro-
wem" Ohryzki, Petersburg, 1859), oraz rzecz o wymowie na-
szej do końca wieku XVIII, jako wstęp do „Wyboru mów sta-
ropolskich świeckich", wydanego w Krakowiel860 w „ Biblio-
tece Polskiej" Turowskiego. W obu atoli tych artykułach
autor, mając na widoku już to udowodnienie, żepoezye, przy-
pisywane dawniej Zbigniewowi Morsztynowi, należą do An-
drzeja, już to scharakteryzowanie ogólne jego talentu albo też
dziejowy obraz krasomówstwa naszego, nie miał zbyt wiele
sposobności do rozwinięcia sądów estetycznych i poprzesta-
wał na uwagach dorywczych. Późniejsza praca z r. 1864 o „An-
drzeju Fryczu Modrzewskim" miała na celu tylko krytyczne
ustalenie faktów życiorysowych.
Prawdziwym „czynem" krytycznym była ogłoszona w r.
1866/7 monografia „Juliusz Słowacki, jego życie i dzieła
w stosunku do współczesnej epoki". W przeciągu 34 lat do-
czekała się ona trzeciego wydania (Lwów, Gubrynowicz
i Schmidt, 1901, trzy tomy z dopełnieniami Bronisława Gu-
brynowicza). Kiedy się ukazała po raz pierwszy, była jakby
objawieniem. Autor korzystał z nieznanych jeszcze wtedy
przecudnych listów Słowackiego, które przytaczał obficie, na-
dając swemu opowiadaniu czar i wdzięk prawdziwie poetycki.
Czytało się jego książkę z tak gorączkowem zajęciem, jak naj-
ciekawszą, a przytem prawdziwą powieść; poznawało się szcze-
gółowo życie poety, o którym historye literatury ledwie skąpe
podawały wiadomostki; zachwycało się jego sposobem myśle-
nia, jego wrażeniami, tak uroczo w listach odtworzonemi, du-
mało się całemi godzinami nad tym smętnym twórcą, który
jednak malowaniem swoich tęsknot i cierpień nie nudził, lecz
przeciwnie zyskiwał sobie szczerą a rzewną sympatyę. Takie-
— 342 —
go życiorysu nie miała jeszcze literatura polska i nierychło za-
pewne mieć będzie, bo na to potrzebaby takiej postaci, jak
Słowacki, i takich listów, jak jego, — ani Mickiewicz, ani Kra-
siński podobnych nie zostawił.
Obok biografii była w dziele Małeckiego ocena twórczo-
ści poety. I to przyszło w samą porę. Wówczas zapalona mło-
dzież, jakby chcąc wynagrodzić długo lekceważonemu piewcy
krzywdę wyrządzoną, porwana cudnymi jego wierszami, za-
częła, stawiać go wyżej nad Mickiewicza. Małecki spokojnym,
rozważnym, trzeźwym, a jednak podniosłym i umiejącym
wniknąć w istotę samą sądem, pohamował zapędy tej egzalta-
cyi i zapoczątkował słuszniejszy, krytyczniej szy pogląd za-
równo na ogólne właściwości talentu Juliusza, jak i na war-
tość poszczególnych jego utworów. Równocześnie jednak nie
pobłażał uwłaczającym talentowi poety mniemaniom starszego
pokolenia, widzącego w Słowackim tylko świetnego frazeolo-
ga, poetę „słowa", z odmówieniem zalet treści i oryginal-
ności.
Zbyt prozaicznym sędziom, pogrążonym w rozpamięty-
waniu jednego tylko rodzaju objawów poezyi, przypominał
różnorodność jej natchnień i sposobów ich wyrażenia i podno-
sił odrębne, oryginalne w tej mierze stanowisko Słowackie-
go. „Nie jestto — mówił — myśl głęboka, nie jesttoowa wiesz-
cza mądrość i intuicyjne znawstwo serca ludzkiego, nie jestto
wreszcie ani siła woli męskiej, skłaniająca do podziwu w two-
rach mistrzów pierwszego rzędu. Z tego wszystkiego mało
znajdziesz w dziełach, które mamy przed sobą. Ale uderza cię
w nich natomiast jakiś wdzięk nieopisany, jakiś dziwnie me-
lancholijny urok poetycznego na świat spojrzenia. Jestto, zda-
niem mojem, właśnie strona talentu Słowackiego, która go
najwybitniej odróżnia od wszystkich innych naszych poetów,
która stanowi najistotniejszą cechę jego oryginalności, która
mu zapewnia nawet wobec większych od niego mistrzów sta-
nowisko wyjątkowe w literaturze. Przed jego okiem widne są
wszystkie barwy tęczowe poezyi, rozlanej po rozłogach życia
ziemskiego. Najniklejsze, najtajemniejsze objawy jej przy-
— 343 —
tomności pomiędzy nami, mówią do jego wyobraźni: jesteś-
my! Gdzie wzrok zwyczajnego usposobienia nie widzi nic,
jak pospolite kształty żywota, gdzie ucho najczulsze nie sły-
szy, jak tylko rytm powszechnego toku wydarzeń, — Słowacki
tam umie dopatrzyć i dosłuchać się jakby ostatnich tęsknych
westchnień owej melodyi, która w poranku dziejów ludzkości
była regulatorem życia na ziemi, a dziś już prawie zupełnie
się wyniosła z obszarów bytu rzeczywistego. To też za do-
tknięciem jego ręki przemienia mu się wszystko jakby w jakiś
eter powiewny. Nie tyle jeszcze przekonywają o tern autor-
skie jego utwory, ile listy, tak zresztą od niechcenia pi-sane,
że, co tylko po imieniu nazwie, co tylko wedle sposobu swego
opowie, na czem tylko spocznie okiem: wszystko to przyoble-
ka się w barwy, w kształty, w tony, o jakich drugim, na to sa-
mo codzień patrzącym, ani się marzy".
Tym, których w Słowackim raziły różne reminiscencye
z innych poetów, bardzo słusznie odpowiadał, najprzód mó-
wiąc wogóle o zawisłości literatur nowszych od tego wszyst-
kiego, co je poprzedziło: „Oryginalność bezwarunkowa wogóle
może być tylko przymiotem albo literatur tak niepiśmiennych
i że powiem samorodnych, jak np. ludowe pieśniarstwo serb-
skie z czasu walk narodowych z Turkami, albo też takiej wy-
jątkowej literatury, jak starożytna grecka. Tamte nic jeszcze
nie wiedzą o sztuce dalszego świata; grecka zaś, będąc w dzie-
jach naszej cywilizacyi pierwszą artystyczną literaturą, musiała
się z konieczności i sama z siebie i samodzielnie rozwijać.
Ale o żadnem z późniejszych a większego znaczenia piśmien-
nictwie europejskiem tego już powiedzieć nie można, gdyż
każde z nich mniej lub więcej posiłkowało się zasobami po-
przednich." A później już specyalnie mówiąc o Słowackim
i Szekspirze, aż zanadto może pobłażliwie utrzymywał, że
przypomnienia, znajdujące się u naszego poety, są mimowolne.
„Minęły dzięki Bogu już czasy — powiada on — gdzie na
słowach, na rymach, na zwrotach i tym podobnych drobnost-
kowych szczegółach pokładano całą wartość dzieła poetyckie-
go. Dzisiaj idee nowe, całość pomysłu, sposób całego pro-
— 344 —
wadzenia osnowy — to jest, co rozstrzyga o samodzielnej
oryginalności poety. Przypadkowe podobieństwa między póź-
niejszymi utworami a dawniejszymi, jeśli dotyczą tylko sa-
mych szczegółów, ani dziwić, ani razić zbytecznie-by nie po-
winny. Niezmiernie trudną jest rzeczą, żeby ludzie genialni
w swoich obserwacyach życia ludzkiego nie mieli się niekiedy
spotykać na jednej drodze. Pod tym względem stanowisko
później żyjących wielkim podlega trudnościom wobec mi-
strzów, co mieli szczęście wiekiem lub kilku wiekami pierwej
przyjść na świat. A im czasu więcej upłynie, tern bardziej ta
dla młodszych tak niedogodna niekorzyść będzie wzrastała,
tak, iż przyjdą nakoniec czasy, gdzie będzie to prawdziwą
sztuką być rzeczywiście oryginalnym!" Co więcej, nawet po-
krewieństwo, samej idei, abstrakcyjnie w dzieło włożonej, doty-
czące, pomiędzy dwoma utworami, nie ubliża, zdaniem Ma-
łeckiego, „ani zasłudze późniejszego artysty, ani wartości
dzieła jego", gdyż „prawd ogólnych i wiekuistych, na których
założone są węgły świata, szczupła tylko jest liczba, a obja-
wów prawd takich na tle rzeczywistych stosunków czy to
w sferze dziejowej, czy potocznej, nieskończona jest ilość, i nie-
ma dnia, w którymby mnogość ona nie powiększała się je-
szcze"... Dopiero, gdy pomysł przeprowadzony jest w podo-
bnych do siebie sytuacyach w jednym i w drugim utworze,
gdy nawet analogiczne są użyte słowa, można mówić o zawi-
słości jednego poety od drugiego. A nawet i wtedy jeszcze
Małecki nie przypuszczał, iżby Słowacki zapożyczał się świa-
domie. „Niosła go — powiada on właśnie z powodu rażącego
podobieństwa między Makbetem a niektóremi częściami Bal-
ladyny — fantazya, jak uragan niepowstrzymany; i, czując jej
potęgę, poeta, nie wglądał, z jakich ona zasobów czerpie, czy
z krynic własnego ducha, czy z światów, tylko studyami na-
gromadzonych w pamięci"...
Natomiast zagorzałym wielbicielom Słowackiego mówił:
„Siłą fantazyi przewyższał on niewątpliwie wszystkich naszych
poetów. Że jednak fantazyi tej nie miarkował refleksyą, nie
przenikał rozumem, nie kiełznał, nie badał, nie karcił zastano-
— 345 —
wieniem; dał przez to przodek przed sobą owym wybranym,
co łączyli w sobie obojgo"... Rozbiorami zaś poszczególnych
utworów, dokonanymi spokojnie i rozważnie, udowodnił nie-
jednokrotnie, że piękne, wielkie, porywające pomysły Słowa-
ckiego bardzo często zwichnięte bywały w wykonaniu, w prze-
prowadzeniu przez szereg sytuacyj.
Co do samych tych rozbiorów, niepodobna nie zauwa-
żyć, że najszczegółowiej, z największem zamiłowaniem i znaj-
gruntowniejszem znawstwem warunków twórczości, Małecki
roztrząsał rodzaj, sobie oddawna ulubiony, w którym i sam
próbował być twórcą, t.j. dramaty. „Mindowe", „Mary a Stuart",
częściowo „Kordyan", a dalej: „Mazepa", „Balladyna", „Lilia
Weneda" doczekały się po raz pierwszy tak troskliwej, tak umie-
jętnej analizy we wszystkich niemal składowych swych czynni-
kach. Oczywiście na pierwszym planie w tych rozbiorach jest po-
szukiwanie „idei" i sposobu jej wcielenia,ale nie są zaniedbane
ani charaktery, ani sytuacye; styl wyjątkowo tylko bywa przed-
miotem uwag.
Po dramatach drugie miejsce w troskliwości krytycznej
Małeckiego zajmowały takie utwory, których treść była za-
gadkowa, gdzie zatem miało się obszerne pole do domysłów
i rozwijania poglądów na idee przewodnie; tu należą rozbiory
„Anhellego" i „Króla-Ducha".Natrzeciem miejscu należy posta-
wić oceny powieści poetyckich, na czwartem — poematy, prze-
niknięte liryzmem („W Szwajcaryi", „ Ojciec Zadżumionych",
„Beniowski"), a w końcu samym liryki, których nawet szczegó-
łowiej nigdzie Małecki nie charakteryzuje. Bardzo znamienną
jest rzeczą, że poematom liryczno-opisowym, którym przy-
znaje miano arcydzieł, bardzo szczuplutkie poświęcił uwagi,
tak się usprawiedliwiając: „Trudne jest zadanie krytyki wobec
rzeczy, mającej pod każdym względem prawo nazywać się ar-
cydziełem w swoim rodzaju. O pochwały trywialne i o wyka-
zywanie zalet, dla każdego widocznych, w razach takich cho-
dzić nie może. Do zarzutów niema żadnego pola". Zdania
takie nie mają siły przekonywającej. Zadanie krytyki nie po-
lega tylko na robieniu zarzutów, ale i na wykazywaniu zalet,
— 346 —
a pochwały mogą nie być trywialne. Zdaniami temi Małecki
starał się osłonić tylko swój brak usposobienia do analizy
utworów lirycznych.
O ogólnych poglądach krytycznych na sztukę i poezyę,
na rozwój literatur obcych i naszej, zawartych w dziele o Sło-
wackim, rozszerzać się nie będę; wypowiedziane zostały oko-
licznościowo, przygodnie, więc też nie są zazwyczaj formuło-
wane ściśle i można im różne porobić zarzuty; ogólną ich ce-
chą jest stanowisko idealne krytyka, wymagającego od twór-
ców budzenia uczuć podniosłych z wiarą w możność dosko-
nalenia się zarówno jednostki, jak i gromad ludzkich, z potę-
pieniem (jak Siemieński) „sceptycyzmu społecznego", który
„zabija wszelkie popędy działania, a tern samem znosi i pod-
stawę samejże poezyi, tej dźwigni najpotężniejszej z materya-
lizmu ku ideałom" (a religia? a filozofia? a umiłowanie nauki
dla nauki? — Nie wszyscy poeci byli idealni w swem życiu).
Nie mniej i twierdzenia, dotyczące stosunku naszej lite-
ratury do obcej, wielokrotnie mogłyby być zakwestyonowane.
Małecki utrzymuje, jakoby dopiero od czasów romantyzmu
weszła nasza poezya znowu (zapewne po okresie Odrodzenia
i Humanizmu) w bezpośrednie zetknięcie z tradycyami po-
stronnych literatur. A przecież sam niegdyś wykazywał, że
już w XVII wieku zajmowano się u nas nie tylko włoską, ale
i francuską poezyą. A „wiek oświecenia" czyż nie zetknął
bezpośrednio naszej literatury z francuską, a po części z angiel-
ską? — Mniema następnie, że w początkach wieku XIX wy-
różnić można dwie tylko wielkie literatury: niemiecką i an-
gielską, i zaraz jako trzecią zestawia polską. Pochlebne to nie-
wątpliwie dla nas, ale niestety, niezgodne z istotnym stanem
rzeczy. Nie mówiąc już nawet o literaturze włoskiej, która
niepowszednich miała przedstawicieli, czyż można pominąć
francuską z Chateaubriandem, Wiktorem Hugo i Mussetem,
zwłaszcza, że ona na naszą dość silny wpływ wywarła, a przez
Chateaubrianda odbiła się i na wielkim Byronie.
Niepodobna mi się też zgodzić ani na przecenienie poe-
zyi gminnej, ani na ogólną charakterystykę poezyi polskiej,
— 347 —
nakreśloną w duchu Brodzińskiego, ani na kilka innych twier-
dzeń; pomijam jednakże, ich rozbiór, gdyż nie one stanowiły
zasadniczy ton w dziele o Słowackim. Pogląd na twórczość
wielkiego poety, pierwszy raz umiejętnie rozwinięty, i roz-
biory jego utworów — oto, co trwały wywarło wpływ na naszą
literaturę krytyczną. Rzucone mimochodem zdanie, że cieka-
wą jest rzeczą dochodzić wpływów na poczęcie utworu poety-
ckiego, zrodziło następnie cały szereg „genez", na które
w końcu sam Małecki, jak na „policyę literacką" narzekać mu-
siał. Sądy zaś krytyczne o dziełach Słowackiego, rozważne
i umiarkowane, albo się przyjęły całkowicie, albo też wywoła-
ły dyskusyę, a w każdym razie przez bardzo długi czas były
dla ogółu ukształconego niemal wyrokiem. Jestto po „Litera-
turze polskiej w wieku XIX" Mochnackiego pierwsze dzieło,
co się tak silnie wplotło w tkankę naszych krytycznych poglą-
dów, a górowało nad tamtą szczegółowością i motywowaniem
sądów estetycznych.
Bezpośrednio zaś po swojem ukazaniu się wywołało zna-
komity rozbiór Stanisława Tarnowskiego.
3. Najmniej wpływu estetycznego wywarł Władysław
Nehring (ur. 1830), ale za to wykształcił dużo językoznawców
i badaczów historyczno-literackich. Od lat wielu profesor
slawistyki w uniwersytecie wrocławskim, jest jednym z twór-
ców naukowego badania dziejów literatury naszej. Wszech-
stronne rozpatrzenie się w źródłach, ścisła ich krytyka, sta-
ranie o ustalenie przedmiotowego sądu zamiast dawania opi-
nij subjektywnych: oto główne znamiona pierwszych jego
prac o historykach polskich (r. 1857 — 62). Po ogłoszeniu
w r. 1866 mniej szczęśliwie ułożonego „Kursu literatury pol-
skiej", Nehring oddał się przeważnie studyowaniu staro-
polszczyzny w jej najdawniejszych zabytkach, a przede-
wszystkiem „Psałterza Floryańskiego". Z tych mozolnych
dociekań powstały cenne rozprawy, już to po polsku, już to
— 348 —
po niemiecku ogłaszane, oraz krytyczne wydanie części pol-
skiej „Psałterza". Dopiero po latach 10-u od wydrukowa-
nia „Kursu" powrócił Nehring do pracy nad dziejami lite-
ratury, a powrót ten zaznaczył znakomitą rozprawą p. n.:
„Psyche Andrzeja Morsztyna". Jestto rzecz, mogąca służyć
za wzór dla poszukiwań tego rodzaju, pod względem ścisłości
i przedmiotowości.
Odtąd autor podawał ogółowi, lubo niezbyt często, owo-
ce swoich badań krytycznych, ogarniając zwolna wszystkie
wieki rozwoju piśmiennictwa naszego i rozszerzając zakres
swych sądów nie tylko do szczegółów naukowych, ale także
i do artyzmu rozbieranych przez siebie utworów. Zgodnie
z pojęciami literackiemi, nabytemi za młodu, w tych ocenach
estetycznych roztrząsał głównie idee przewo dnie, mniej
zwracając uwagi na charaktery i sytuacye. Taki sposób
traktowania rzeczy tam tylko wychodził na dobre, gdzie
istota samych utworów polega przeważnie na myśli zasadni-
czej, jak np. „Nieboska Komedya" i „Irydyon"; w ocenie
pieśni lirycznych staje się on zgoła nieodpowiednim i pro-
wadzi do formalistycznej oceny natchnień. Cierpią na tern
„Treny" Kochanowskiego, cierpi też Słowacki.
Sądy Nehringa, wyrażane zwięźle, są zazwyczaj wytra-
wne, na jasnej myśli i głębszej rozwadze oparte; ale zamało
przed nimi znaczy fantazya; stąd są pospolicie suche; do
namysłu pobudzają, lecz nie przyczyniają się do odczucia
piękna. Czasami w sądach tych można znaleźć i dowolność,
mianowicie gdzie chodzi o uogólnienie. Odnosi się to szcze-
gólniej do oceny poezyj Krasickiego.
Najważniejsze swe prace zebrał Nehring r. 1884 w to-
mie p. t. „Studya literackie" J). Osobno wyszedł „Jan Ko-
chanowski, jego życie i dzieła" (1899, Petersburg).
Obszerną ich ocenę pomieściłem w „Ateneum" 1885, I.
ROZDZIAŁ SZÓSTY.
OKRES REALIZMU.
i.
Wpływy obce. Taine. Brandes. Zola.
Z powodu zbiegu różnych przyczyn, a mianowicie też
dla braku uniwersytetu z językiem wykładowym polskim (je-
dyny taki uniwersytet w Krakowie do r. 1848 miał tylko parę
katedr znakomitych), uprawa nauki leżała u nas przez lat 30
odłogiem. A były to właśnie lata, kiedy wiedza przyrodni-
cza olbrzymie zrobiła postępy, uwieńczone r. 1859 między
innemi rozgłośną pracą Darwina „O pochodzeniu gatunków".
Do nas wyniki owych zdobyczy nie dochodziły prawie wcale,
a hałaśliwa walka „o duszę", prowadzona przez lat 10 (1850
— 1860) zacięcie między materyalistami a spirytualistami, za-
ledwie zgłuszonem przedostawała się echem. Dopiero zało-
żenie Akademii medyko-chirurgicznej (1857), a następnie
Szkoły Głównej (1862) w Warszawie, a odgermanizowanie
uniwersytetu krakowskiego oraz spolonizowanie lwowskiego,
uprzystępniając i rozszerzając widnokręgi myśli wogóle, zwró-
— 350 —
ciło uwagę młodzieży — pośrednio przynajmniej — na ruch
umysłowy europejski. Teorya Darwina, filozofia pozytywna
Comte'a, historyozofia Buckle'a, krytyka biblijna Renana,
krytyka artystyczna Taine'a, pomimo wielkich różnic, jakie
między niemi istniały, wytworzyły w umysłach młodzieży pe-
wien amalgamat, którego pierwiastkiem spójnym była myśl
szukania wszędzie podstawy ściśle naukowej, opartej na ob-
serwacyi i doświadczeniu, w przeciwieństwie do tradycyj-
nych, uczuciowych, dowolnych, lub z samego oderwanego ro-
zumowania wysnutych.
Szczególniej w dziedzinie twórczości i krytyki artysty-
cznej miało to bardzo doniosłe zastosowanie. Do owego
czasu, jakiekolwiek wyznawał kto hasła estetyczne, trzymał
się przecie zasadniczego twierdzenia, że, jak wola ludzka, tak
i natchnienie mają same w sobie źródło swego działania czy
płodności. Teraz, jak w woli, tak i w natchnieniu zaczęto do-
szukiwać się przyczyn, bardzo często zewnętrznych, wyklu-
czając wszelkie mrzonki o działaniu i tworzeniu bez umoty-
wowania — świadomego czy bezwiednego.
1. W tym względzie stał się Hipolit Adolf Taine.(1828
t 1893) bardzo dobrym przewodnikiem. Nie był on właści-
wie pozytywistą ze szkoły Augusta Comte'a; oddziaływały bo-
wiem na niego i wpływy idealistyczne Hegla. Nie podzielał
zdania pozytywistów, że się metafizyką zgoła zajmować nie
należy, lecz nie przyjmował metafizyki niemieckiej. Sam, prócz
ogólnego zarysu, nie zbudował nowego metafizycznego gma-
chu, bo się nie poczuwał na siłach, lecz, nie wątpiąc o siłach
ludzkości, przekazywał budowę przyszłym pokoleniom my-
ślicieli. W działalności swojej pilnie natomiast badał przy-
czyny wszelkich zjawisk i przyczyny tych przyczyn. Dopro-
wadziło go to do sformułowania pewnych uogólnień, pewnych
praw, rządzących zjawiskami historycznemi wogóle, a histo-
ryczno - literackiemi i artystycznemi w szczególności. Rozu-
mowanie jego (w pierwszym rysie istniejące już w rozprawie
o La Fontainie 1853, a szczegółowo rozwinięte we wstępie do
„Historyi literatury angielskiej" 1863) daje się streścić w spo-
— 351 --
sób następny: Człowiek jest dalszym ciągiem świata orga-
nicznego, dlaczegóżby więc nie miały się do niego stosować
prawa biologii, zarówno co do tych czynności, które są mu
wspólne ze zwierzętami, jak i do tych, które jemu tylko są
właściwe? I tu i tam odnajdujemy te same główne pierwiastki
ruchu, t.j. siły, kierunki i wielkości; dlaczegóżby więc wynik
ostateczny nie miał się dokonywać według tej samej zasady?
Wziąwszy pod uwagę moc wewnętrzną, ciśnienie zzewnątrz
i chyżość już nabytą, wyczerpiemy nie tylko wszystkie przy-
czyny rzeczywiste, ale też wszystkie przyczyny możliwe każde-
go ruchu. W zastosowaniu tej zasady do działań ludzkości,
mocą wewnętrzną będzie rasa, t. j. usposobienie wrodzone
i dziedziczne; ciśnieniem zzewnątrz — środowisko (le milieu),
zarówno przyrodnicze, jak religijne, społeczne i polityczne;
chyżością nabytą — chwila dziejowa (le moment), w której
powstają jakieś dzieła.
Oto jest owa sławna trójca najdalszych przyczyn, wyja-
śniających cechy twórczości narodów w jakimkolwiek rodzaju,
a więc i artystyczne. Nie będę się nad nią rozszerzał *), gdyż
jej zastosowanie właściwe znaleźć się może w historyi sztuki
i literatury; a tu obchodzi mię krytyka utworów estetyczna,
zazwyczaj nie przedstawiająca możności rozwinięcia takiego
badania.
Wprawdzie Taine nigdzie nie rozróżnia krytyki estetycz-
nej od historycznej; ale są w jego wywodach takie, które bez
naciągania odnieść można do pierwszej, chociaż się oczywiście
odnoszą i do drugiej. Znajdujemy je mianowicie w rozpra-
wach „O tworzeniu dzieła sztuki" (Dela production de l'oeuvre
d'art z r. 1867) i o „Ideale w sztuce" (de l' Ideał dans fart),
wydanej po raz pierwszy w r. 1869.
Z rozprawy: „O tworzeniu dzieła sztuki" wyjmuję ustęp,
który jest wprawdzie tylko rozwinięciem jednej strony nauki
!) Zrobiłem to w „Metodyce historyi literatury polskiej" (1900,
Warsz.), starając się ją krytycznie rozpatrzyć i odeprzeć zarzuty, prze-
ciwko niej podniesione, czy to u nas, czy za granicą.
— 352 —
o „środowisku", ale który wskutek zawartego w nim skrzy-
dlatego słówka: la temperaturę morale uzyskał rozgłos szcze-
gólny, tak że w jego duchu przemawiali często i ci nawet, co
Taine'a nigdy nie czytali lub nie uznawali, gdyż w słówku
tern spostrzegali tylko odmiankę idealistycznego „ducha czasu".
W „środowisku" dwojakiego rodzaju czynniki działają:
fizyczne (położenie geograficzne, więc natura gruntu, klimat
i t. d.) i duchowe (urządzenia religijne, społeczne, polityczne,
obyczaje, wogóle nastrój umysłów). Otóż tę drugą grupę
czynników, znanych już od czasów Montesquieu'go, a zwła-
szcza pani de Stael, ujął Taine pod nazwą „temperatury mo-
ralnej" i zestawił ją z temperaturą fizyczną. Jak dla pomyśl-
nego rozwoju rośliny, potrzeba najprzód dobrego ziarna, a na-
stępnie dobrego gruntu, odpowiedniego klimatu i t. d., tak
też jest i z rozwojem umysłu. Temperatura fizyczna i inne
okoliczności robią wybór pomiędzy różnymi gatunkami ro-
ślin, pozwalają trwać i rozmnażać się pewnemu tylko gatun-
kowi z wyłączeniem mniej więcej zupełnem wszystkich in-
nych. Nazwano to „doborem naturalnym". Otóż temperatura
moralna działa w podobny sposób, jak fizyczna. „Właściwie
mówiąc, nie wydaje ona artystów: gieniusze i talenty istnieją
tak samo, jak ziarna; to znaczy, że w tym samym kraju, w dwu
epokach różnych, bardzo prawdopodobnie jest ta sama liczba
ludzi utalentowanych i ludzi miernych. Wszakże wiadomo ze
statystyki, iż w dwu pokoleniach, idących po sobie, znajduje
się w przybliżeniu ta sama liczba ludzi, mających wzrost wy-
magany do poboru, i ludzi, za nizkich na żołnierzy. Według
wszelkiego prawdopodobieństwa, to samo się dzieje z umy-
słami, co i z ciałami, i natura jest owym siewcą ludzi, który,
czerpiąc ciągle tą samą ręką z tej samej sakwy, rozrzuca
w przybliżeniu tę samą ilość, tę samą jakość, ten sam stosu-
nek ziarn po roli, jaką zasiewa regularnie i kolejno. Lecz
z tych garści nasienia, jakie rzuca dokoła siebie w przedzia-
łach czasu i przestrzeni, nie wszystkie ziarna kiełkują. Potrze-
ba pewnej temperatury moralnej do tego, aby pewne talenty
się rozwinęły; jeżeli jej brak, one chybiają. Tern samem przy
— 353 —
zmianie temperatury, gatunek talentów się zmieni; jeżeli ona
staje się odmienną, gatunek talentów stanie się odmiennym;
i wogóle można będzie przyjąć, że temperatura moralna robi
wybór pomiędzy rozmaitymi gatunkami talentów, pozwalając
rozwinąć się tylko takiemu a takiemu gatunkowi, wyłączając
zaś mniej więcej całkowicie wszystkie inne. Wskutek takiego
mechanizmu, widzieć można, jak w pewnych czasach i w pe-
wnych krajach rozwija się w szkołach poczucie już to ideału,
już to rzeczywistości, już to rysunku, już też koloru. Jest
kierunek panujący, który jest kierunkiem wieku; talenty, któ-
reby chciały kiełkować w innym kierunku, znajdują drogę
zamkniętą; nacisk ducha publicznego i obyczajów otaczają-
cych powstrzymuje je lub wypacza, narzucając im rozkwit
określony".
Za czasów romantyzmu i filozofii niemieckiej opisany
tu dominujący nastrój umysłów nazywano „duchem czasu"
i, chociaż bardzo wysoko stawiano indywidualność twórczą,
potęgę jej uzewnętrzniania poczytywano za największą wów-
czas, kiedy była wyobrazicielką „ducha czasu". Chociaż nie
mówiono o „doborze naturalnym", bo jeszcze tego terminu
nie znano, to przecież sam proces, którego termin ten jest
wyrazem, znano dość dobrze, gdy prawiono o zwycięskim po-
chodzie „ducha czasu". Taine zużytkował terminologię nauk
przyrodniczych, określił w ścisłych naukowych wyrazach dzia-
łanie usposobienia ogólnego na wytwarzanie się jednostek
twórczych, nazwał ducha czasu „temperaturą moralną" i spra-
wił, że wyrażenie to, jako krótkie i dogodne, zaczęło krążyć
wśród sfer ukształconych, stało się jednym z trwałych nabyt-
ków krytyki.
W rozprawie o Ideale w sztuce Taine po raz pierwszy
wyłożył zasady, według których sąd o utworach artystycznych
formułować i wypowiadać można i należy. Zdąża on miano-
wicie do uzasadnienia przedmiotowości krytycznej.
Pierwszym warunkiem, najbardziej podmiotowym, obo-
wiązującym krytyka, jest dokładne zrozumienie dzieła i usu-
Dzieje Krytyki Literackiej w Polsce. 23
— 354 —
nięcie, o ile się to da, czysto osobistych poglądów. Dla wy-
parcia samowoli, przywidzeń, uprzedzeń, w jakie obfitowała
krytyka felietonowa, od jakich nie był wolny i Sainte-Beuve,
występuje Taine bardzo stanowczo przeciwko temu, co dzisiaj
znowu powraca pod nazwą impresyonizmu; a popiera to, co
nazwano spółczaciem psychologicznem. „Krytyk wie teraz, —
czytamy l) — że jego smak osobisty nie ma wartości, że po-
winien się oderwać od swego temperamentu, od swoich skłon-
ności, od swego stronnictwa, od swoich interesów; że przede-
wszystkiem jego talent to sympatya; że pierwsze działanie...
polega na tern, aby się postawić na miejscu ludzi, których
chce się sądzić, aby wejść w ich instynkty i w ich zwyczaje,
poślubić ich uczucia, przemyśleć ich myśli, odtworzyć w so-
bie samym ich stan wewnętrzny, przedstawić sobie^drobiaz-
gowo i plastycznie ich otoczenie, śledzić w wyobraźni okoli-
czności i wrażenia, które, dorzucone do ich charakteru wro-
dzonego, spowodowały ich postępowanie i pokierowały ich
życiem. Taka praca, stawiając nas na punkcie widzenia arty-
stów, pozwala nam rozumieć ich lepiej i, ponieważ składa się
z pojedynczych rozbiorów, więc, jak wszelkie działanie na-
ukowe, nadaje się do sprawdzenia i udoskonalenia. Trzyma-
jąc się tej metody, możemy uznawać lub nie uznawać danego
artystę, ganić taki urywek a chwalić taki kawałek w jednem
i tern samem dziele, ustanawiać wartości, zaznaczać postępy
i zboczenia, przyznawać rozkwit i zwyrodnienie, już nie sa-
mowolnie, ale według ogólnego prawidła".
Jakież to prawidło? Streszcza się ono znowu w trójcy
uogólnień, mniej słynnej, aniżeli poprzednia, lecz równie by-
stro pomyślanej. Stopień wartości każdego dzieła sztuki okre-
ślają: 1) ważność, doniosłość cechy, przez nie uwydatnionej,
2) dodatniość (bienfaisance) tej cechy, 3) zbieżność wszyst-
kich środków artystycznych, służących do uczynienia owej ce-
chy widoczniejszą, niż w naturze.
l) Przytaczam według przekładu Antoniego Sygietyńskiego: „Fi-
lozofia sztuki". Warszawa, 1896, str. 305.
— 355 —
Z uwag dalszych uwzględnię tu te jedynie, które się do
literatury odnoszą:
1. Ważność cechy. Na powierzchni człowieka są
obyczaje, pojęcia, pewien nastrój umysłowy — trwające trzy
lub cztery lata; są to objawy przemijającej mody. Poniżej roz-
ciąga się warstwa cech nieco trwalszych, utrzymujących się
w społeczeństwie lat 20, 30, 40 mniej lub więcej, takich np., ja-
kie znamionowały pierwszych bohaterów Byrona. Jeszcze niżej
znajdziemy cechy, trwające przez jakiś dłuższy okres history-
czny, jak np. wieki średnie, czasy Odrodzenia i t. p. Zstępu-
jemy w końcu na podłoże granitowe, które przedstawia cechy
trwałe, znamienne dla danego narodu, ginące dopiero wraz
z nim. A jeślibyśmy jeszcze głębiej robili poszukiwania, toby-
śmy odnaleźli cechy ras, a w końcu — cechy człowieczeństwa,
zdolnego do rozwoju cywilizacyjnego. Cechy najstalsze są
najbardziej zasadniczemi, najwewnętrzniejszemi i najogólniej-
szemi. — „Dlatego też, przy odczytywaniu wielkich dzieł lite-
rackich, widzimy, iż wszystkie ujawniają jakąś cechę głęboką
i trwałą i że ich miejsce jest tern wyższe, im trwalszą i głęb-
szą jest ta cecha. Są one streszczeniami, przedstawiającemi
umysłowi, pod formą zmysłową, bądź rysy główne jakiegoś
okresu historycznego, bądź instynkty i zdolności pierwiastko-
we rasy, bądź też odłam człowieka wogóle oraz pierwiastko-
we siły psychologiczne, będące ostatniemi przyczynami losów
ludzkich".
2. Dodatniość cechy. Cechy, znamionujące czło-
wieka pod względem duchowym, są więcej lub mniej doda-
tniemi, albo ujemnemi, albo mają naturę mieszaną. „Widzimy
codzień, jak jednostki i społeczeństwa pomyślnie się rozwija-
ją, rosną w potęgę, doznają zawodu w swoich przedsięwzię-
ciach, rujnują się, giną; i za każdym razem, jeżeli weźmiemy
ich życie ryczałtem, to znajdziemy, że ich upadek tłómaczy się
jakąś wadliwością w budowie ogólnej, przesadą w dążno-
ściach, nieproporcyonalnością w położeniu i uzdolnieniu;
a także, iż przyczyną ich powodzenia jest stałość równowagi
wewnętrznej, umiarkowanie w żądzy lub energia jakiejś zdol-
— 356 —
ności". Widzimy w człowieku dwie władze główne: inteli-
gencyę i wolę. Wszystkie cechy woli i inteligencyi, pomagają-
ce człowiekowi w działaniu i w wiedzy są dodatniemi, prze-
ciwne zaś — ujemnemi. W stosunku zaś do społeczeństwa
najbardziej dodatnią jest zdolność kochania. Im jej przedmiot
jest obszerniejszym, tern wydaje się nam piękniejszą. Dlatego
też, w historyi i w życiu, najwyższe uwielbienie zachowujemy
dla poświęceń, oddanych na usługi spraw ogólnych: dla pa-
tryotyzmu gorącego, dla wielkiego poczucia miłosierdzia, dla
tej namiętnej żarliwości, jaka podtrzymywała tylu wynalazców
bezinteresownych i wywołała w sztuce, w nauce, w filozofii,
w życiu praktycznem wszystkie instytucye piękne czy zba-
wienne; dla tych wszystkich cnót wyższych, które, pod nazwą
uczciwości, sprawiedliwości, honoru, zdolności do poświęceń,
podporządkowania siebie samego jakiejś idei zbiorowej, roz-
wijają cywilizacyę ludzką... Nie wszystkie epoki są w jedna-
kiej mierze zdolne do odtwarzania czy stwarzania cech do-
datnich; znajdują się takie, kiedy przemagają osobistości zbro-
dnicze lub komiczne; są inne, kiedy się zjawiają typy potężne
a cierpiące; są jeszcze inne, kiedy spotyka się wielka miesza-
nina złego i dobrego. Prawdziwych, wielkich bohaterów two-
rzą epoki pierwotne w epopejach; epoki wiary gorącej w nie-
śmiertelnych natchnieniach dobroci i miłości, tracących z wi-
doku ziemię i unoszących się w sfery niebiańskie. „Tam czło-
wiek, przekształcony i powiększony, sięga całej swej pełni;
ubóstwiony czy boski, opływa we wszystko; jeżeli jego umysł,
jego siła lub dobroć mają swoje granice, to tylko w naszych
oczach i z naszego punktu widzenia. Nie ma on ich w oczach
swojej rasy i swojego wieku; wiara dała mu to wszystko, co
wyobraźnia pojęła; jest on u szczytu; a tuż obok niego,
u szczytu dzieł sztuki, mieszczą się dzieła wzniosłe i szczere,
które dźwignęły jego ideę, nie zginając się pod jej ciężarem".
Ważność i dodatniość cechy są to dwa oblicza tegoż
samego przymiotu, t.j. siły, kolejno rozważanej w stosunku do
innych i w stosunku do siebie samej. Jest ona więcej lub mniej
ważną stosownie do tego, czy stawia opór siłom większym
— 357 —
lub mniejszym: jest szkodliwą lub dobroczynną, stosownie
do tego, czy dochodzi do własnej niemocy, czy do swego spo-
tężnienia. Zbrodnia i cnota, rzeczywistość namacalna i naj-
lotniejsze rojenia zmieścić się mogą w tern pojęciu.
3. Zbieżność środków wykonania. Nie dosyć
obmyślić cechę ważną i dodatnią w rozmaitem jej ustopnio-
waniu; potrzeba jeszcze uwydatnić ją za pośrednictwem akcyi
i stylu tak, iżby ona widoczniejszą się stała, niż w naturze.
Grupuje się cząstki sceny z uwagi na pewien efekt; grupuje się
wszystkie efekty z uwagi na rozwiązanie; buduje się historyę
całą z uwagi na dusze, które chce się wyprowadzić na wido-
wnię; — a temu wszystkiemu nadaje się wypukłość i siłę
za pośrednictwem odpowiedniego stylu. Im większa, im do-
skonalsza zbieżność tych środków wykonania, tern dzieło,
przedstawiające cechę ważną i dodatnią, jest lepszem. Arcy-
dziełem nazywa się utwór, w którym największa po-
tęga otrzymuje największy rozwój. Zupełnej zbie-
żności nie mają zazwyczaj dzieła w okresach początkowego
zrywania się do lotu, gdy autorowie nie umieją jeszcze nale-
życie posługiwać się środkami artystycznymi, choć posiadają
natchnienie. Niema także zbieżności w okresach upadku,
kiedy najlichszy nawet pisarz zna stronę techniczną swej
sztuki, ale choruje na niemoc uczucia. Doskonałej zbieżności
przykłady znaleść tylko można w wiekach kwitnienia literatu-
ry, kiedy „cudowna harmonia utrzymuje w równowadze cha-
raktery, styl i akcyę".
Z powyższych wywodów nie wyprowadza przecież Taine
wniosku, jakoby należało się trzymać wzoru, raz przez mi-
strzów wyrobionego; przeciwnie powołuje do oryginalności,
do rozwijania talentu indywidualnego. „Przykład
mistrzów x) nie narzuca ich następcom żadnego stylu, żadne-
go układu, żadnej formy stałej. Jeżeli komuś powiodło się
na tej drodze, to innemu może się powieść na drodze
') Filozofia sztuki, str. 355.
— 358 —
wprost przeciwnej: jeden tylko punkt jest niezbędny, mia-
nowicie, aby jego dzieło wchodziło całe na tę samą dro-
gę: potrzeba, aby on kroczył wszystkiemi siłami ku jedne-
mu celowi. Sztuka, jak i natura, odlewa swoje utwory w e
wszelkich formach; lecz, aby twór byl zdolny do życia,
potrzeba, zarówno w sztuce, jak w naturze, aby kawałki stano-
wiły całość, i aby najdrobniejsza cząsteczka
najdrobniejszego pierwiastku była sługą
ogółu".
Oceniając tę skalę wartości estetycznych, podaną przez
Taine'a, Ferdynand Brunetiere ') zaoponował przeciwko po-
stawieniu „dodatniości" cechy za warunek piękna. Mnie się je-
dnak zdaje, że ten skądinąd tak rozumny człowiek nie pochwy-
cił należycie myśli swego znakomitego spółziomka. Jeżeli bo-
wiem powiada, iż, idąc za tą zasadą, zbyt nizko musielibyśmy
umieścić „Świętoszka", któryby co do „dodatniości" nie mógł
spółzawodniczyć z jakąś tam „sielanką": to widocznie zapo-
mniał o wciąż przez Taine'a powtarzanem zastrzeżeniu: caete-
ris paribus, t.j. kiedy wszystkie inne przymioty sąrównomier-
ne; a zatem, gdyby się znalazła sielanka, któraby przedstawia-
ła cechę tak „ważną" jak „Tartuffe", i gdyby wykonanie jej
było równie doskonałe: to jej „dodatniość" przeważyłaby
szalę na jej stronę. O porównaniu, a tern bardziej o wywyż-
szaniu cnotliwej sielanki jakiejkolwiek z Tartuffem, dlatego
tylko że cnotliwa, nie może być oczywiście mowy, jeżeli się
myśli Taine'a bierze w ich rzeczywistem znaczeniu.
Brunetiere atoli, choć robi dużo zarzutów metodzie Tai-
ne'a, przyznaje, iż od czasów Hegla nikt może w Europie nie
puścił w obieg, w przedmiocie historyi literatury i sztuki, wię-
cej myśli nowych, silnych i głębokich — prawdziwych czy
fałszywych zresztą, ale w każdym razie suggestyjnych i pod-
budzających, — jak autor „Filozofii sztuki" 2).
l) L'Evolution des genres dans 1'histoire de la litterature, 1890,
str. 266 — 275.
'-') Tamże, str. 246.
— 359 —
U nas nazwisko Taine'a napotkać było można w dzien-
nikach jeszcze przed r. 1860. Mianowicie Kraszewski w swo-
ich listach literackich wspominał o dziełach jego, świeżo wy-
szłych, jak Lafontaine, Tytus Liwiusz; ale nowości i rewolu-
cyjności metody w nich nie dostrzegł, a przynajmniej nie za-
znaczył. O „Historyi literatury angielskiej" i wrzawie, przez nią
wywołanej w Paryżu z powodu wystąpienia biskupa Dupan-
loupa, pisała Zofia Węgierska w swoich świetnych Kronikach,
pomieszczanych w „Bibliotece Warszawskiej" r. 1864 (t. II).
Z „Podróży do Włoch" podał „Pamiętnik literacki", wydawa-
ny w Warszawie r. 1867, znaczny ustęp p. t. „Sztuka dawna
w zestawieniu z nowożytną" (str. 64 — 96), poprzedziwszy go
wstępem, wielce zachwalającym znakomitego pisarza, lubo
z zastrzeżeniem, że na niektóre jego poglądy tłómacz się nie
zgadza. W r. 1868 wyszedł w Warszawie przekład „Filozofii
sztuk pięknych", dokonany przez Sabowską (nakł. „Przeglądu
Tygodniowego"). Ale na razie nie wywołał żywszego zainte-
resowania. Był czytany głównie w kółkach „młodej prasy".
2. Po Hipolicie Tain^e1 drugim europejskiej sławy kry-
tykiem, który i na nasze piśmiennictwo zarówno utworami
swymi („Główne prądy literatury europejskiej w wieku XIX" —
pierwsze cztery tomy r. 1872) i osobistością swoją (kilkakro-
tnie bawił u nas) oddziałał w znacznej mierze, był Jerzy
Brandes. Przejął on teoryę Taine'a, lecz ją zmienił, a raczej
zmodyfikował, zabarwiając tendencyą społeczną i wybitnemi
właściwościami indywidualnemi. Był on postępowcem rady-
kalnym, lubił nadzwyczaj szerokie uogólnienia, kochał się
w jaskrawem wypowiadaniu swych myśli i poglądów.
Jako postępowiec radykalny, patrzył on na romantyzm
z góry, poczytywał go za kierunek ducha przebrzmiały, nie
posiadający już żywotności, za wyraz dążeń, na które dzisiaj
spoglądać należy z pobłażaniem wprawdzie, ale z pobłaża-
niem, wynikającem z poczucia zdobytego już nad niemi zwy-
cięstwa. Potępiał bezwzględnie wprowadzenie do poezyi —
duchów, upiorów, czarów, czyli to, co on nazwał niewłaści-
wie „spirytyzmem", gdy termin ten do innej grupy zjawisk
— 360 —
został już zastosowany. A lubo był wielbicielem „zdrowej
egzaltacyi", gdy ta mianowicie przejawiała się w namiętnem
szerzeniu ideałów wolności i wolnomyślności, miał przecie
za złe romantykom przesadne przeciwstawianie uczucia ro-
zumowi.
Potępił też żywioł historyczny w poezyi.
O ile mi wiadomo, sprawę tę po raz pierwszy w sposób
poważny i naukowy zagaił Taine w swojej „Historyi literatu-
ry angielskiej" (r. 1863) z powodu romansów Walter Scotta.
Odtąd wśród estetyków radykalnych weszło w modę wojowa-
nie z powieścią historyczną, której odmawiano wszelkiego
uprawnienia. Brandes z właściwą sobie krańcowością zaszedł
w tym względzie najdalej. Zestawił on twórczość poetów,
obrabiających tematy dziejowe, z romantycznem wprowadze-
niem duchów do poezyi. „Wywoływanie starożytnych posta-
ci — powiada on — jest tylko trochę mniej oderwanym ro-
dzajem spirytyzmu, bo i one zwykle bywają podzielone na
złe i dób're duchy; rzadko bardzo i tylko pod ręką najwięk-
szych mistrzów stają się ludźmi... Wszystko to, co w poezyi
zamienia charaktery na świetlane zjawiska albo na synów
ciemności, pozbawia ich prawdy i zmniejsza ich wartość arty-
styczną. Żywioł historyczny zaś czyni to wszędzie, gdzie nie
służy wyłącznie za pretekst albo zasłonę". Argument ten
nie przekonywa, mieści bowiem w sobie zarzut, tak samo za-
stosować się dający do historycznych, jak do spółczesnych te-
matów, jeżeli autorowie będą starali się tworzyć uosobienia
cnoty lub występku, nie zaś rzeczywiste osoby. Ale Brandes
wytacza argument drugi. Opierając się na niezawodnym fak-
cie, że poeta opisywać może tylko to, co zna, co czuje w so-
bie i naokoło siebie, utrzymuje, że, z jakiejkolwiek epoki
weźmie przedmiot do opracowania, w epoce tej musi się od-
bić obraz spółczesnej poecie chwili, albo też najbliższej prze-
szłości. Dowodzenie takie, dociągnięte do ostatnich wyników,
znaczyłoby, że poeta daje ogółowi przekształcenia jedynie
własnej swej jaźni, że mężczyzna, przedstawiając kobietę, two-
rzy właściwie mężczyznę, a kobieta, malując osobistość męską,
— 361 —
tworzy tylko niewiastę i t. d. W rzeczywistości tak nie jest;
wyróżniamy twórców podmiotowych, którzy siebie tylko i swe
stany malują, i twórców przedmiotowych, którzy na mocy
spółczucia psychologicznego mogą i umieją zapomnieć o so-
bie i odtwarzać stan innych, nieraz wprost przeciwnych sobie
usposobień i charakterów; kto więcej takich odrębnych stanów
umie odtworzyć z talentem, temu przyznajemy rozleglejszą
siłę twórczą. Na jakiejże podstawie to robią? Niewątpliwie
na podstawie obserwacyi, skombinowanej oczywiście ze zna-
jomością własnych stanów psychicznych. Ponieważ każdy
człowiek jest mikrokosmem, ponieważ w nim drzemią wszel-
kiego rodzaju usposobienia, uczucia, myśli i popsędy, lubo
tylko pewna ich grupa dochodzi do takiego rozkwitu, że sta-
nowi charakter człowieka: stąd istnieje w nim możność odczu-
cia i zrozumienia najróżnorodniejszych stanów duszy u in-
nych ludzi, a jeżeli z tą możnością połączy się talent twórczy,
to potrafi on odczute i zrozumiane stany psychiczne w sposób
artystyczny przedstawić, tworząc najróżnorodniejsze charakte-
ry męskie czy kobiece.
Tażsama podstawa służy i poecie, odtwarzającemu po-
staci z przeszłości. Nie może on ich wprawdzie obserwować
bezpośrednio, ale obserwacya pośrednia, za pomocą dokumen-
tów dziejowych, nie jest mu odjętą; może on, bądźcobądź, zdo-
być tenże stopień prawdopodobieństwa, jakie otrzymuje hi-
storyk, tęż samą epokę badający. Nie można oczywiście za-
przeczyć, że poeta, przedstawiający przeszłość, nie zdoła tak
dokładnie i szczegółowo zaznajomić się z otoczeniem swoich
osób, jak to robi artysta, studyujący życie spółczesne; gdyż
na przeszkodzie temu staje brak odpowiednich dokumentów;
stąd też łatwo rozumiemy, dlaczego epoki bardzo odległe od
czasu poety, a zatem takie, z których mamy nader mało zabyt-
ków, zwykle się nie udają (chyba że są czystą fikcyą), gdy
przeciwnie obrazy z niezbyt dawnego okresu, dobrze znanego
pod względem obyczajowym, bywają lepiej malowane. I dla-
tego, zgadzając się z Brandesem, że obrabianie spółczesnych
tematów jest rzeczą najwłaściwszą i artystycznie najkorzy-
— 362 —
stniejszą, nie możemy przystać na zupełne wykluczenie tema-
tów dziejowych z zakresu twórczości poetyckiej i nie podzie-
lamy jego opinii, jakoby żywioł historyczny w poezyi, był
równie zbyteczny, jak żywioł „spirytystyczny".
Dwie cechy umysłu Brandesa: skłonność do szerokich
uogólnień i zamiłowanie w jaskrawej frazeologii, lubiącej się
posługiwać przenośniami i porównaniami, wytworzyły mnó-
stwo świetnych charakterystyk, dały początek wielu nader traf-
nym zestawieniom, żywo zainteresowały czytelników, którzy
pochłaniali pierwsze tomy „Głównych prądów"; ale także te
same właściwości wydały dużo sądów nieuzasadnionych,
a nawet kilka orzeczeń, błyszczących formą, ale płytkich
w treści *).
Pójść w ślady Brandesa było łatwiej dla ludzi, obda-
rzonych świetnem piórem i dowcipem, aniżeli stosować me-
todę Taine'a, wymagającą studyów usilnych i wytrwałych.
Uogólnienia, jeżeli się w nich nie bardzo dba o ścisłość, są
rzeczą powabną i dla lotnych umysłów wielce dogodną; uwal-
niają bowiem ód ślęczenia, a wielce się podobają ogółowi.
Stąd w najpomyślniejszych nawet dla naszego pozytywizmu
czasach Taine'a wspominano ze czcią, ale czytano, wielbiono
i naśladowano głównie Brandesa, od czasu zwłaszcza, gdy
zaczął zaglądać do Warszawy i wygłaszać tu odczyty, nawet...
o poezyi polskiej, którą znał bardzo mało i to z tłomaczenia
tylko.
Około roku 1890 zaszła w Brandesie zmiana: uczucio-
wość, mistycyzm czy „spirytyzm" przestał go razić, a tkwiące
w nim od początku zasady indywidualistyczne rozrosły się
ogromnie. Ale wtedy już bardzo mało na nas oddziaływał;
bo znaleźli się inni, co silniej do wyobraźni przemówili.
:) Starałem się to wykazać, co do literatury polskiej w artykule:
„Odczyty Jerzego Brandesa o literaturze polskiej" (Ateneum, 1886, II,
345—354.
— 363 —
3. Wódz naturalizmu francuskiego, Emil Zola, czytany
i wielbiony w oryginale i przekładach, nie znalazł uznania,
jako teoretyk „romansu eksperymentalnego", którego wy-
kład pomieścił naprzód w „Wiestniku Jewropy" r. 1879.
Przyjęto wprawdzie prawie powszechnie jego formułkę, okre-
ślającą sztukę, jako cząstkę świata, widzianą pod kątem tem-
peramentu artysty, ale zaprzeczono odrazu, iżby w twórczości
poetycznej mógł być rzeczywiście zastosowany: „ekspery-
ment" — w różnicy od obserwacyi. Poeta nie może zaobser-
wowanych przez siebie czy też wprost wymyślonych postaci
poddawać eksperymentowi, ażeby widzieć, jak one zachowywać
się będą pod wpływem takich a takich czynników; ponieważ
tych osobistości nie ma przed sobą tak, jak fizyolog ma przed
sobą przedmiotowo świnkę morską, królika i t. p., robiąc z nimi
doświadczenia za pośrednictwem rozmaitych trucizn. Przy-
kład, podany przez Zolę, o eksperymencie, jakoby dokonanym
przez Balzaca na baronie Hulot (w „Cousine Bette") jest tylko
frazeologicznym młyńcem, ale nie dowodem. Balzac, zaobser-
wowawszy zmysłowy rozpustny temperament barona, bynaj-
mniej nie poddawał go „całej seryi doświadczeń", każąc mu
działać w rozmaitych sferach; ale co najwyżej, obserwował go
jedynie w ciągu jego życia lub też poprostu sam wytwarzał
te sytuacye, w których temperamentów najlepiej, najwyrazi-
ściej się mógł wykazać.
To też nie było u nas zwolenników teoretycznych „na-
turalizmu eksperymentalnego"; zaledwie Zola wypowiedział
swe poglądy, zaraz się podniosła opozycya. Józef Tretiak
w artykule „Romans eksperymentalny" (pomieszczony w „Ga-
zecie Lwowskiej" 1880; obecnie w 1-szym tomie „Szkiców lite-
rackich"), za pomocą logicznego wywodu zwalczał opinie
francuskiego powieściopisarza; a Henryk Sienkiewicz w od-
czycie: „O naturalizmie w powieści" (druk. w „Niwie" 1881,
t. II) głównie z punktu widzenia moralnego i społecznego
wystąpił przeciwko teoryom i samym powieściom tegoż autora.
Obrońców zaś wybitniejszych Zola w teoryi u nas nie znalazł,
chociaż wielbicieli twórczości jego nie brakło.
— 364 —
II.
Krytyka poglądów Taine'a. Kazimierz Kaszewski.
„Nowinki" estetyczne szerzyły się wśród postępowców,
wywołując żywy ruch myśli.
Kiedy młodzi zaczęli w swoich artykułach, pomieszcza-
nych w „Przeglądzie Tygodniowym", powoływać się na
Taine'a i kiedy w dyskusyach ustnych często nazwisko jego
powtarzano, Kazimierz Kaszewski pierwszy wystąpił
z obszerniejszą jego oceną w rozprawce p. t. „Krytyka lite-
racko - artysty cz n a i jej trudności" (w Tygodniku Ilustrowanym
1872, N. 210— 216).
Kaszewski, jak wiemy, pilnie śledził rozwój literatury
francuskiej w różnych jej działach, a między innemi i w filozo-
ficznym. Gdy w r. 1868 „Biblioteka Warszawska" wydruko-
wała dużą sprawozdawczą rozprawę ks. Franciszka Krupiń-
skiego „O szkole pozytywnej", Kaszewski zabrał tamże głos,
(1869, t. II, 434 — 461, „Pozytywizm, jego metoda i następ-
stwa"), potępił wprawdzie ogół filozofii Comte'a, jako „ciasną
doktrynę", protestował przeciwko wykluczeniu metafizyki^
t. j. dochodzenia przyczyn pierwszych i ostatnich, lecz ścisłość
metody uznał i wyraźnie ją zalecił, bo dla nauki — powiadał —
„niema powagi żadnej wobec dowodów niezbitych, siłą ge-
niuszu i siłą pracy wywołanych".
Tęż samą oględność starał się zachować i w ocenie teoryi
Taine'a, tylko, na nieszczęście, nie znał wówczas jego rozprawy
o Ideale w sztuce i wskutek tego, robił mu zarzuty niesłuszne,
a przynajmniej nie oparte na dokładnej znajomości tego, co
estetyk francuski twierdził.
Kaszewski wyznawał otwarcie, że dotychczasowe teo-
rye piękna, przez Niemców głównie rozwinięte, nie nau-
czyły go rzeczy najistotniejszej, nie dały mu zadowalającego
określenia piękna, ani też niewątpliwych wskazówek do jego
oceny. Zgadzał się całkowicie na twierdzenie Taine'a, że,
— 365 —
„ażeby dzieło sztuki zrozumieć, trzeba przedewszystkiem zro-
zumieć czas, w którym ono powstało, warunki społeczne, stan
umysłów, żywioły wieku"; że do jego oceny „trzeba stosować
miarę epoki, a nie prawidła; inaczej patrzeć na pieśń ludową,
niż na odę Horacego lub sonet Petrarki, inaczej oceniać
rapsod Homera, niż poemat Byrona", gdyż forma dla sztuki
jestto strój dla ciała, który nie może być jeden dla wszystkich
wieków, dla wszystkich klimatów, dla wszystkich organizmów,
dla wszystkich obyczajów i zwyczajów, dla wszystkich fanta-
zyj i dla wszystkich dostatków; że szeroki czy wazki, krótki
lub długi, jednostajny czy rożnolity, może być zarówno pięk-
nym, jeśli krój jego nie zasłania wdzięków ciała, ale je uwy-
datnia".
Ale nie dosyć jest zrozumieć dzieło sztuki; trzeba je oce-
nić, trzeba wydać o niem sąd. I tu następuje krytyka poglą-
dów Taine'a, bez dostatecznej ich znajomości. „Taine — zda-
niem Kaszewskiego — pojęcie piękna pozostawia domyślności
twórcy i spektatora, ale wykonanie oddaje pod sąd". Wiemy,
że tak nie jest. Na stanowisku historyka, zapisującego kolej-
ne zmiany w rozwoju form piękna, stał on poprzednio, kiedy
jeszcze do wykładów o powstawaniu dzieł sztuki nie przystą-
pił, chociaż i wówczas dawał on zdanie, nietylko o wykonaniu,,
ale i o idei dzieła. W rozprawie o Ideale w sztuce już nie
tylko faktycznie wypowiadał, ale i teoretycznie uzasadniał
sądy o utworach artystycznych, jako całości, harmonizującej
w sobie treść i formę. Nie przekonywają więc nas słowa Ka-
szewskiego: „Jak nie będę miał pojęcia piękna, albo go się
źle domyśle, to skąd mam pewność, czy utwór dany jest, lub
nie jest jego wyrazem? Ale badając jego wykonanie, mam
prawo wyrzec, czy ludzie, wprowadzeni doń, tak rzeczywiście
myślą i czują, jak on to wyraża. Czy to czasem nie zakrawa
na drwiny ze strony jednego z najdzielniejszych, a mianowicie
najpozytywniejszych myślicieli Francyi?... Powodem tej gmat-
waniny, w jaką wplątał się wysoki umysł w swych określeniach,
jest zła wiara, którą grzeszy wielka część pozytywistów, inne
zgoła myśli maskując innemi wyrazami". Na dowód przyto-
— 366 —
czył Kaszewski określenie dzieła sztuki, podane przzez Taine'a,
i zawołał: „Otóż p. Taine, który ciągle mówi o rzeczywisto-
ściach w sztuce i zapędza do naśladowania natury, użył całego
rozdziału logomachii, ażeby uniknąć tego przeklętego przez
pozytywizm wyrazu: ideał; lecz ten nareszcie, schowany
w inne wyrazy, wylazł w jego ostatecznej definicyi utworu
sztuki. Bo i cóż to jest — przedstawić rzecz w sposób jaśniejszy
i zupełniejszy, niż ją przedstawiają przedmioty rzeczywiste?
Nie bądźmy dziecinnymi, ani wykrętnymi; powiedzmy raczej
językiem estetyki dawnej, że jest to przedstawić ją ze stony
idealnej. Porozumielibyśmy się przez to łatwiej i jaśniej".
Rozwodził się dalej nad tern, że, pomimo wyrzekania się
sądu, Taine czyni wybór, a z zasady swojej robić go nie po-
winien, bo, „kto zgóry deklaruje, że fakta są świętymi przez
to samo, że są faktami, i za radość dla siebie poczytuje róż-
ność faktów w rozmaitych szkołach, ten odejmuje sobie prawo
wybierania". Do tego wyboru skłania szkołę historyczną —
zdaniem Kaszewskiego — tylko „uznanie powszechne, consen-
sus gentium, które jest „lichą powagą".
W końcu zawnioskował Kaszewski, że i ta, nowoczesna,
krytyka — podobnie jak dwie dawniejsze: filozoficzna i teorya
smaku — „nie może się nam z zasady swej wylegitymować
i w dziwnem ze swemi założeniami wydaje się nam świetle...
P. Taine, zgóry zrzekłszy się potrzeby określenia tego, co jest
pięknem, nie mógł bez grubej sprzeczności zawarowywać, że
sam będzie o tern sądził w swej krytyce; pozostała mu więc
tylko droga sądzenia prawdy, która może być zachowaną
w dziele nawet najprozaiczniejszem". Przyznaje, że same
krytyki Taine'a bywają niekiedy arcydziełami, ale przypisuje
to niekonsekwencyi. Ostrzega więc: „Niech Bóg broni, że-
byśmy się trzymali naczelnego programu dosłownie; znaczy-
łoby to tyle, co tworzyć sprawozdanie z przebiegu jakiej
instytucyi kredytowej, bez zdania sobie sprawy, dlaczego ona
istnieje i co ona w naturze swej znaczy, dlaczego jest złą lub
dobrą".
— 367 —
Ale Kaszewski z tą szerokością myśli, o której sam napi-
sał, iż „tern się właśnie odznacza, że unika krańcowych osta-
teczności, wyszukuje sposobów pogodzenia" (Blbl. Warsz.
1896, I, 343), — nieraz potem zarówno w swoich sumiennych
rozbiorach i rozprawach, jak w pięknie pisanych „Dziejach
literatury greckiej" (1881), korzystał z przykładu i ze wskazó-
wek Taine'a; nieraz nań się powoływał. Poglądów swoich
estetycznych zmieniać zasadniczo nie potrzebował, bo nigdy
jednostronnym idealistą nie był, a z „umiarkowanym" realiz-
mem, ba, nawet z niektórymi tworami „naturalizmu" pogodzić
się potrafił. W myśl Taine'a „wszelkie tętno życia" uważał
za „treść naturalną" utworu {Ateneum, 1892, II, 133); prze-
ciwko nieuchwytnemu, majaczliwemu „ideałowi" o znamio-
nach wyłącznie moralnych powstawał, poszukując w dziele
sztuki cech charakterystycznych, żywotnych i istotnych. „W za-
kresie sztuki — pisał — nie jest czynnikiem ten jakiś ideał po-
wszechny, subjektywny, odłamek prawdy powszechnej, które-
goby realizacyi dokonywał artysta przy dowolnym wyborze
środków z pośród zjawisk natury lub społeczności, tej drugiej
natury, moralnej; oraz musimy poświadczyć ściśle i stanowczo,
że zjawiska same w sobie mieszczą ową treść idealną, którą
z pominięciem cech ubocznych, przypadkowych, nieintegral-
nych, należy wydobyć. Artysta, który potrafi wśród mnóstwa
cech wyróżnić żywotne i istotne, a w dziele swem urzeczywi-
stnić, jest twórcą; który zaś nie może dobić się do warunków
idealnych przedmiotu, jest tylko kopistą lub rzemieślnikiem.
Takimi są np. portreciści, znośnie odtwarzający kształty i rysy,
bez idei zawartej w tych zewnętrznościach; takimi powieścio-
pisarze lub dramatopisarze, którzy, nie zdolni do podciągnię-
cia swych obserwacyj pod pewne uogólnienia idealne, żywcem
przenoszą pojedyncze rozmowy podsłuchane, plotki, zdarze-
nia, sceny poszczególne, czyli kopiują rzeczywistość, zamiast
użyć jej za materyał do wyrażenia treści idealnej " (Ateneum,
1892, II, 134).
Wrócił też obecnie raz jeszcze do zawiłej kwestyi, czy
sztuka sama dla siebie jest celem, głównie z powodu głosu
— 368 —
„utylitarystów" estetycznych, żądających od utworów tenden-
cyi, „korzyści społecznej", a tym sposobem nakładających na
artyzm „nowe wędzidło". Przyznać należy, iż istniała chwila
w rozwoju naszych pojęć (między 1870 a 1874), kiedy nie tyle
w zamiarze piszących, ile w ich wyrażeniach biła użyteczno-
ściowa przesada, lecz w gruncie rzeczy chodziło im o to samo,
o co i Kaszewskiemu przed r. 1863, żeby artysta był nie tylko
artystą, ale i obywatelem, odczuwającym i rozumiejącym cier-
pienia i radości, potrzeby i dążenia narodu. Wszak ci sami,
co wołali o utylitaryzm w literaturze, wyznawali cześć i uwiel-
bienie dla Mickiewicza, Słowackiego, Krasińskiego, poświęcali
im rozległe studya i zgoła nie odsyłali do „nieużytków".
Chodziło im o wyrugowanie bezmyślności i beztreściowości
w utworach sztuki. Kaszewski również o to samo się upomi-
nał nawet w tej rozprawie, gdzie hasło „sztuka dla" sztuki"
szczegółowo uzasadniał.
Zestawmy tylko jego rozumowania. „Pięknem — powia-
da— nazywamy to, co nam sprawia pewną przyjemność, po-
zbawioną wszelkiej cechy, zrosłej z popędem samolubnym".
Nie jest to określenie ścisłe, boć wszelka przyjemność mieści
się jedynie i wyłącznie w osobie, która jej doznaje. Można
mówić o „bezinteresowności" uczucia estetycznego, ale tylko
z pewnem ograniczeniem, tj., że interesu materyalnego, czysto
zewnętrznego nie mamy, patrząc na dzieło sztuki; ale we-
wnętrzny interes, zadowolenie, rozkosz istnieje. „Przedmiot,
budzący w nas wrażenie piękna w niczem się nie przyczynia
do zachowania naszego bytu, a tern samem żadnej nie przed-
stawia korzyści utylitarnej". Wcale nie! Radość, zadowole-
nie potęguje w nas siły żywotne, jak smutek je pognębia;
jeżeli zbyt ciasnego pojęcia do wyrazu „użytek" nie przywią-
żemy, to wzmożenie rozlewności życia poczytamy chyba za
coś użytecznego. Wniosek zatem Kaszewskiego nie będzie
zupełnie przekonywającym: „Ta cecha generyczna wzruszeń
estetycznych, wyłączająca z nich wszelką utylitarność, ażeby
nie skrzywiła natury samej istoty, musi chyba towarzyszyć
i nadal tym wzruszeniom w ciągu ich rozwoju, i nie odstępo-
— 369 —
wać od produkcyj umysłu pod ich kierunkiem powstających,
czyli w sztuce". Zapewne, tylko należałoby zamiast słów:
wyłączająca wszelką utylitarne* ść powiedzieć: wyłączająca
ciasną uty Marność; bo to właśnie Kaszewski o parę wierszy
dalej utrzymuje, iż sztuka społecznie bezpłodną nie jest: „sil-
nie wpływając na uczucia i podnosząc ducha, spółdziała ona
innym czynnikom, kształcącym społeczności ludzkie", a o kil-
ka kart dalej woła z uniesieniem: „Jak muzyka po części, tak
poezya w całości jest wychowawczynią narodów. Jakto? czyż
autor (prof. H. Struve) na seryó odmawia poezyi działalności
na zewnątrz i redukuje ją do zamknięeia się tylko w sferze
wrażliwości estetycznej? Więc to nie poezya porywa do czy-
nów miłosierdzia i bohaterstwa, do budowy lub wywrotu po-
jęć? nie ona zagrzewa zapałem do przedmiotów, przez poetę
ukochanych, zapałem, który drży tylko, aby się mógł objawić
czynem? Czy autor widział tylko platonicznie lubujący się
w sobie ten zapał, ofiar jego nie spostrzegłszy; zapomniał
o pieśni Tyrteusza, o bajronizmie, werteryzmie, wallenrodyz-
mie? Nigdyż w jego uznaniu poezya nie była przedmioto-
wem narzędziem czynu? Jeżeli tak, to do czegóż się ona przy-
dała na świecie? Do usypiania niemowląt i lirycznego łas-
kotania wrażtiwości uczuciowej?" {Ateneum, 1892,11, 148).
W uniesieniu Kaszewski przeszedł daleko poza granice,
jakiemi utylitaryści określali „pożytek" literatury; boć przecie
większość utworów poetyckich z natury swojej zagrzewać do
czynów nie może, raczej skłaniać do rozwagi i zastanowienia;
napiętnowane zaś „liryczne łaskotanie wrażliwości uczucio-
wej", jeżeli je przemienimy na budzenie wzruszeń łagodnych,
rzewnych, smętnych, czy wesołych, nie będzie znowu niczem
tak złem społecznie.
Ale poza tymi brakami w wyrażeniu myśli, istnieje, jak
istniało dawniej u Kaszewskiego, rozumne i trafne pojmowa-
nie objawów piękna, poczucie instynktowe i uświadomione
zarazem tego, co za estetycznie dobre lub złe uważać trzeba;
istnieje uznanie dla badań doświadczalnych, dla metody ge-
Dzieje krytyki literackiej w Polsce. 24
— 370 ~
netycznej, śledzącej sztukę od jej niepozornych początków aż
do czasów najwyższego rozwoju, jaki się oczom naszym dał
widzieć. Obok obserwacyi, którą poetom i wogóle artystom
zaleca, pozostawia rozległe pole wewnętrznemu, samorzutne-
mu działaniu duszy artysty, działaniu, znanemu pod nazwą
intuicyi.
W rozprawie, którą Kaszewski ogłosił p. t. „Zwrot do
metafizyki" (z powodu dzieła W. Dzieduszyckiego, w Bibl.
Warsz., 1896, I, 321 — 348) czytamy ustęp znamienny: „Pe-
wien rodzaj intuicyi istnieje stale w umyśle... Prości śmier-
telnicy doświadczają, mozolą się i nie dochodzą do niczego;
geniusz doznaje nagłego olśnienia i więcej odgaduje, niż do-
chodzi. Taka intuicya byłażby wyjątkowym przywilejem ge-
niuszów albo stanem sui generis anormalności mózgowej, jak
chce mieć Lombroso — niech się nad tern zastanawia psycho-
fizyologia czy psychiatrya; zaznaczamy jednak fakt, którego
empirya ani ignorować, ani swoim sposobem wytłómaczyć do-
tąd nie może. My zwłaszcza, którzyśmy nawykli rozglądać
się głębiej w dziełach literacko - artystycznych, możemy śmia-
ło w autorach zaświadczyć ten instynkt odgadywania, który —
biorąc nawet w rachubę pewien szereg obserwacyj doświad-
czalnych — pozwala autorom bardzo głęboko wnikać w sy-
tuacye i charaktery wielce rozmaite i różnostronne: mężczyzn
czy kobiet, dzieci, naiwnych dziewczątek, młodzieży lub star-
ców rozmaitych kondycyj i rozmaitego stopnia inteligencyi,
ukształcenia i moralności; myśleć ich kategoryami nie tylko
w treści, ogólnej, ale w znakach, ruchach duszy, wysłowie-
niach, w całym kolorycie obyczajowym. Pomijam tych auto-
rów, którzy ciągle siedzą w jednej atmosferze i w jednem to-
warzystwie; ale mam na myśli takich wielkich, uniwersalnych
powieściopisarzy, ludzkościowych historyków serc i umysłów,
jak Dickens, którymby życia nie wystarczyło na chodzenie dla
obserwacyi za każdą ze swych tysiącznych a przerozmaitych
postaci z których żadna do drugiej nie jest podobna; od każdej
jednak olśniewająco bije prawda życiowa..."
— 371 -
Tak to poważnie i spokojnie, bez uganiania się za ja-
skrawością jakąkolwiek, w treści czy formie, — bezstronnie,
zawsze mając tylko przedmiot rozbierany na względzie, przez
ogromny szereg lat pisał swe oceny, formułował swe poglądy,
jednając sobie i serca i umysły Kazimierz Kaszewski, ten „no-
wożytny Grek", zawsze ciekawy, zawsze badawczy, zawsze
skłonny do dyskusyi, zawsze dążący do harmonii.
III.
Włodzimierz Spasowicz.
Taine nie miał u nas ślepych i bezwzględnych naśla-
dowców. Czytano jego dzieła, przyswajano je literaturze pol-
skiej nie tylko w początkach tego okresu, ale i znacznie póź-
niej; niektóre książki przekładano dwukrotnie, np. „Filozofię
sztuki"; ale teoryi jego nie stosowano wprost ze wszystkimi
szczegółami do krytyki. Natomiast korzystano z wielu jego
poszczególnych poglądów, podziwiano świetność jego cha-
rakterystyk i starano się choć w części doścignąć je w pracach
własnych.
W tern znaczeniu najznakomitszym u nas zwolennikiem
Taine'a można nazwać Włodzimierza Spaś owi cza. Był
on rówieśnikiem francuskiego estetyka (ur. 1829); kiedy z je-
go pismami się zaznajomił, nie wiemy; ale to pewna, że po-
woływał się nań niejednokrotnie, że wysoko cenił jego talent
krytyczny i, nie stosując ściśle jego metody, przejął się silnie
zasadą wpływu temperatury moralnej. Bieg jego wykształce-
nia uczynił umysł jego wielostronnym, a przyrodzony talent —
głębokim. Z zawodu poświęcał się studyom prawnym, na-
stępnie zajmował się badaniami historycznemi, był profeso-
rem prawa karnego w uniwersytecie petersburskim, wreszcie
został adwokatem rozgłośnym.
Bardzo wcześnie brał udział w publicystyce i poznał
gruntownie literaturę rosyjską, o filozofię przynajmniej się
— 372 —
ocierał, lubował się w poezyi, odbywał poważne studya nad
Szekspirem, nad Byronem i nad naszym romantyzmem. Ale
umysł jego realistyczny, pomimo uniesień w krainę ideałów
poetyckich, zapatrywał się trzeźwo na zadania życia, skłaniał
się ku pozytywizmowi, ale bez wyłączności, ponieważ, będąc
szerokim, umiał ocenić także ważność i znaczenie filozofii ide-
alistycznej, której atmosfera otaczała bujne lata jego młodo-
ści. Przemawiał on wprawdzie pewnym tonem wyższości
o idealizmie, jak człowiek, który patrzy z pobłażaniem na nie-
rozwagę młodzieńczą, ale nie dał się unieść ani materyalizmo-
wi, ani ciasnemu utylitaryzmowi. Szlachetne i wzniosłe pory-
wy, wniebowstępny polot fantazyi zawsze go czarowały, za-
wsze hołd z jego duszy wywoływały, — dopóki nie stawały na
zawadzie programowi politycznemu „otrzeźwiania" narodu
i wskazywania mu dróg pochodu innych, realnych, dających
się, jak sądził, urzeczywistnić, a sprzecznych z tern, co raz na-
zwał „kanonizowaniem jawnogrzesznicy", t. j. uwielbieniem
dawnej Rzeczypospolitej.
Poznajmy te poglądy szczegółowiej.
A naprzód co do filozofii idealistycznej. „W latach
czwartego dziesiątka (XIX wieku) — powiada Spasowicz l) —
panującym kierunkiem była niemiecka metafizyka, przesadzo-
na na nasz grunt przez Trentowskiego, Kremera, Libelta.
Każdy z nas otrzymał do ust rozżuty, gotowy system histo-
ryozoficzny, zaczynający dzieje świata, nie tak, jak teraz, od
prapraojców kamiennego wieku, ale wszakże z daleka, od In-
dyj i Chin, i kończący szereg ewolucyj, o trzech tempach bez-
względnego ducha, na kulturze germańskiej— koronie wszech-
stworzenia. Nasze zachcianki miały na celu tylko dotoczyć
do odegranych ewolucyj jeszcze jedną, nową, w przyszłości —
dla narodów słowiańskich. Dziś łatwo śmiać się z bezwzględ-
nego ducha, z fatalizmu stawania się, ze sztucznego ugrupo-
]) W przytoczeniach zaznaczam tom i stronę zbiorowego wydania
„Pism" Spasowicza, ogłoszonegow Petersburgu r. 1892, tomów 6.
— 373 —
wania faktów historycznych, z powiązania ich w trójki: z tez,
antytez i łączników; korzyść jednak tej historyozofii była nie-
zmierna w swoim czasie, bo streszczała ona ogrom wiadomo-
ści, uporządkowanych tak ściśle, że i jedność zasadnicza
wszechdziejów była zupełnie jasną, i przebieg życia każdego
narodu dał się wyśledzić od poczęcia jego aż do śmierci, jako
rozwijanie się zbiorowego organizmu, będącego cząsteczką
jeszcze większej całości. Historyozofia dawała możność od-
razu oryentować się w ogromie, przecinała dalekie perspekty-
wy, stawiała drogoskazy, a historykowi-poecie dawała gotowe
tło do malowidła" (I, 92).
Z tą historyozofia idealistyczną łączyła się dosyć ściśle
„idea mesyaniczna", najwyższe uogólnienie naszego roman-
tyzmu, w poezyi głoszone przez Mickiewicza i Krasińskiego,
nie mówiąc o pomniejszych, a w filozofii przez Cieszkowskie-
go i Trentowskiego. W ocenie tej strony Spasowicz wystę-
puje, jako polityk realny, liczący się z okolicznościami, prze-
konany, że nowe pokolenia prędzej czy później przystosować
się muszą do warunków odmiennego bytu. Patrzy więc na
działalność wychodztwa po roku 1831 z niechęcią, a poezyę
oskarża o wpływ szkodliwy. Nie mogę tu wszystkich twier-
dzeń Spasowicza roztrząsać krytycznie; w znacznej części po-
przestać muszę tylko na ich zaznaczeniu. Zapatrywanie się
swoje w tej mierze wypowiedział najprzód w „Historyi litera-
tury polskiej", pisanej po rosyjsku i wydanej w dziele Pypina:
„Obzor sławianskich liteiratur" (1865). Miała ta praca później
drugie rozszerzone znacznie opracowanie w r. 1881; a w pol-
skim przekładzie ukazała się trzykrotnie i jest najbardziej
wśród ogółu naszego rozpowszechnioną. Z tego względu
przytoczę z niej przedewszystkiem parę wyjątków.
Autor, pisząc tę książkę, miał Rosyan na widoku. Prze-
konany, że jednostki narodowe, „wytworzone dziejowo
w świecie słowiańskim, różnią się zarówno co do temperamen-
tów, jak i co do ideałów", usiłował podać w popularnym wy-
kładzie obraz narodowych ideałów polskich, wyrzeźbionych
w literaturze, i wytłómaczyć je publiczności rosyjskiej, „tak
— 374 —
wrażliwej i tak uzdolnionej do rozumienia odrębnych cech
właściwych cywilizacyom obcym; lecz zarazem obdarzonej
powszechnie jej przyznawaną zdolnością krytycznego rozbio-
ru wszelkich ideałów"; przyczem sądził, że ta publiczność ro-
syjska, pomimo krytycyzmu swego, zrozumie ideały polskie,
a to z powodu ich wszechludzkiego znaczenia.
Więc najprzód najogólniejszy zarys dziejów. Państwo
polskie, silnie pierwiastkiem narodowym przejęte, rozwijało się
zrazu pomyślnie, jako „monarchia z arystokratyczno - republi-
kańskiemi instytucyami i prawami, w których z krańcową je-
dnostronnością przeprowadzona była idea nieograniczonej
niemal wolności obywatela". Nie potrafiło ono wprawdzie
Słowian połabskich i nadodrzańskich przeciw Niemcom zasło-
nić, nie umiało silną stopą stanąć nad Bałtykiem i odparte zo-
stało od morza Czarnego; ale samo w sobie, od Jagiełły do
Batorego, wzrosło w przeważającą na wschodzie Europy potę-
gę. Słabą stroną tej pięknej budowy było to, że właściwy na-
ród, żyjący życiem politycznem, stanowiła szlachta, która po
zupełnem urzeczywistnieniu swego ideału „złotej wolności",
nie mając już celu przed sobą, zatonęła w nieruchomym kon-
serwatyzmie; społeczeństwo „skamieniało", unikając, jako
sprzysiężeń na swobodę, wszelkich reform, broniąc niby źre-
nicy zarówno wolnej elekcyi królów, jak i liberum veto...
„Przy tępym u podstaw konserwatyzmie szlachty, idee postę-
powe mogły się zawiązywać tylko u szczytu, w umysłach kró-
lów i mężów stanu, marzących o odwróceniu upadku za po-
mocą naprawy Rzeczypospolitej, przez ograniczenie przywile-
jów szlachty, obdarzenie prawami innych stanów i ustanowie-
nia dziedziczności tronu... Zamysły te dojrzewają długo w ta-
jemnicy, wypowiadane są bojaźliwie, ideały reformy rozkrze-
wiają się powoli, z oporem, i przenikają do świadomości spo-
łecznej dopiero w drugiej połowie XVIII wieku; ideami panu-
jącemi stają się one dopiero po pierwszym podziale Polski...
Prawem konieczności fatalnej, urzeczywistnienie wszelkiej za-
sadniczej reformy było w Polsce uwarunkowane zewnętrzną
jednocześnie i wewnętrzną walką, dlatego że opozycya, złożo-
— 375 —
na ze stronników starej pleśni i swobód szlacheckich, szukała
zawsze podpory na zewnątrz; a obce mocarstwa gotowe były
zawsze dostarczyć tej pomocy, bo wygodniej im było mieć do
czynienia z bezrządem szlacheckim, niż ze wzmocnioną wła-
dzą centralną. Najsilniejszy częstokroć organizm nie może
wytrzymać walki zewnętrznej i wewnętrznej zarazem; tern
mniej był w stanie wytrzymać słaby". Po rozbiciu organizmu
państwowego, pozostała przy życiu narodowość, „działając
po linii najmniejszego oporu", wyraziła się w dziedzinie lite-
ratury i sztuki wspaniałym rozkwitem poezyi, przewyższającej
znacznie i pięknością i bogactwem osnowy to wszystko, co
wydał wiek Zygmuntowski, złotym zwany. To odrodzenie
poetyczne dążyło do tego, „aby wzmocnić samowiedzę spo-
łeczną i powiązać rozerwane nici podań narodowych pośród
zmienionych całkiem zewnętrznych warunków bytu, wyłącza-
jących wszelką możliwość przywilejów arystokratycznych
i sztucznej jednego stanu nad innemi przewagi".
Przyznając wielką żywotność narodowi, który wydał ta-
kich poetów, jak Mickiewicz, Słowacki i Krasiński, takich mu-
zyków, jak Chopin i Moniuszko, takich malarzy, jak Matejko, —
wykazuje równocześnie zgubność usiłowań, podejmowanych
głównie na emigracyi po r. 1831. „Wychodztwo za granicą
znalazło się w stanie oderwanego od niwy rodzimej rządu,
złożonego z ludzi wszelkich stronnictw i odcieni, którzy, repre-
zentując podawnemu naród, działali, jakgdyby rzeczywistą
mieli władzę: biegali oni tylnemi drzwiami do dworów euro-
pejskich, wysyłali do kraju — na pewne męki, za podburza-
nie do buntu — emisaryuszów; brali nakoniec udział we wszel-
kich ruchach rewolucyjnych, w oczekiwaniu powszechno - eu-
ropejskiego przewrotu. Był to w swoim rodzaju romantyzm
państwowy, uganiający się, bez względu na realną politykę,
za poetycznemi jej widziadłami. Rozległy program zapowia-
dał odbudowanie Polski w granicach przedrozbiorowych; nie
zgadzano się tylko na środki, wybierając to dyplomatyczne, to
rewolucyjne, — bądźcobądź u kresu tych działań przygoto-
wawczych widniało w oddali powstanie. Rzeczywistymi ster-
— 376 —
nikami emigracyjnego okrętu byli — nie generałowie dawni
i ministrowie, nie publicyści nawet; lecz poeci, ludzie bujnej
wyobraźni i gorącego uczucia, którzy pod wpływem natchnie-
nia rozstrzygali wszelkie kwestye ogólno-ludzkie i narodowe,
przecinali gordyjskie węzły polityki ślepem cięciem papiero-
wej szabli, nie licząc się wcale z warunkami czasu, miejsca
i proporcyonalności sił. Szkoła ta, pod względem pedago-
gicznym najgorsza, wychowawszy konsekwentnie, jedno po
drugiem, kilka pokoleń w ideach i uczuciach powstańczych,
przygotowała je do ostatniej, zgubnej w następstwach swoich,
a wybuchłej w kilkadziesiąt lat później zawieruchy 1863 roku.
Chociaż z biegiem czasu poezya, po śmierci swych najwięk-
szych przedstawicieli skarlała, duch jej wszakże i kierunek nie
uległy zmianie. Nabyte nałogi w sferze myśli i uczucia, przy
pierwszej, sprzyjającej działaniu sposobności, wobec braku
dostatecznie silnych wewnątrz społeczeństwa żywiołów reak-
cyjnych i wobec niezmienionego w gruncie systemu plemien-
no - państwowych stosunków słowiańskich, musiały doprowa-
dzić do fatalnych następstw" (Dzieje literatury polskiej, prze-
kład A. G. Bema, Warszawa, 1885, str. 350, 351).
Pogląd ten na polityczne znaczenie naszego romantyz-
mu, wielokrotnie później przez Spasowicza w różnych rozpra-
wach powtarzany, a z krańcową jednostronnością uwydatnio-
ny przez ks. Franciszka Krupińskiego w rozprawie:
„Romantyzm i jego sztuki" (Ateneum, 1876. t. II) — ani fak-
tycznie ścisłym, ani psychologicznie trafnym nazwać się nie
może. Nie poeci byli w rzeczywistości „sternikami emigracyj-
nego okrętu", lecz dyplomaci i publicyści; żaden z wielkich
wieszczów naszych nie przykładał czynnej ręki do działań,
przez Spasowicza określonych. Idealnie byli wodzami, ale ka-
zali też społeczeństwu wznosić się na wyżyny idealne, udo-
skonalać dusze, wyzbywać się egoizmu; a byli między nimi
tacy, jak Krasiński, co wprost potępiali działalność demokra-
tów, organizujących powstania. Przyczyny ruchu były rozle-
glejsze, dotykalniejsze, bardziej z ziemią związane, niż „idea
mesyaniczna", głoszona przez poetów. Spasowicz znał do-
— 377 —
skonale te przyczyny; tylko wolał ich nie poruszać i zwalił
wczystko na poezyę. Sądzę, że daleko trafniej ocenił sam
Spasowicz wpływ romantyzmu, mówiąc o Mickiewiczu: „Jego
porywający entuzyazm podtrzymywał ducha, chronił od roz-
paczy, nadawał kształt uczuciom kilku, jedno po drugiem idą-
cym, pokoleniom..."
Spasowiczowi potrzebna była surowa krytyka romantyz-
mu i tkwiącego w nim zapału, by łatwiej zapewnić tryumf
„pełzającemu robaczkowi — rozumowi analitycznemu", który-
by wskazał, jak należy „zastosować się do nowych warunków
życia, godząc je z dawnemi upodobaniami i wspomnieniami".
Czas sprowadził dawno wyglądane, niecierpliwie oczekiwane
zmiany bardzo rdzenne w składzie społeczeństwa: wyzwole-
nie włościan; „w grze społecznej przetasowane zostały karty,
powstał zgiełk i zamęt, pełen dysonansów, jak zawsze, gdy
się biorą za boki i ścierają sprzeczne żywioły i interesa mate-
ryalne, gdy się pojawia jeszcze nieuregulowana zwyczajem
i rutyną walka o byt i o miły grosz ". Życie płynąć zaczęło
po r. 1863 innem korytem, nastąpił „zwrot ku krytyce, ku po-
zytywizmowi, wylew doktryn przeważnie materyalistycznych,
nieodbicie koniecznych dla użyźnienia mułem zjałowiałego
przez ten długi czas gruntu"; o ideałach mniej rozprawiano,
bo było dużo do roboty na polu ekonomicznem i naukowem,
a „każde społeczeństwo tembardziej się lubuje w ideałach, im
mniej ma możności twotrzenia coś (!) realnego w stosunkach
towarzyskich" (zapewne: społecznych, I, 64, 65).
Sam ten zwrot ku pozytywizmowi w Europie i u nas
trafnie został skreślony przez Spasowicza: „Po całkowitem
zdyskredytowaniu i śmiałych wypraw napowietrznych na
skrzydłach metafizycznej dedukcyi i praktycznych prób prze-
robienia społeczeństwa wedle teoryi demokracyi i socyalizmu,
postępowała krytyka, wyrabiały się metody naukowego bada-
nia, i przygotowywała się naukowa synteza dwóch światów:
zewnętrznej natury i duszy, największy za dni naszych, ale
nie ostatni wysiłek rozumu ludzkiego, próba nowej filozofii,
którą wypada zaznaczyć, jako fakt, chociażby się nie podzielało
— 378 —
wszystkich jej nadziei i zasad; próba wykazania, że prawa też
same rządzą biegiem ciał niebieskich, ruchami materyi, pro-
cesami duszy i rozwijaniem się społeczeństwa" (I, 150).
Wobec tych przemian, poezya nie może stracić swej au-
reoli; suchy racyonalizm jest tak samo człowiekowi szkodli-
wy, jak rozmarzenie (V, 179), wyrugowanie z umysłu wszelkich
dociekań metafizycznych, lubo nierozwiązalnych, jest niepo-
dobieństwem (V, 304). Metafizycznych kwestyj Spasowicz
dotykał tylko zdaleka i zlekka; objawami natomiast twórczości
poetyckiej zajmował się często i chętnie, wypowiadając zda-
nia godne uwagi.
„Wszelkie tworzenie umysłowe — pisał — jest wolnem
kombinowaniem wiadomych albo przypuszczalnych faktów.
Tworzenie poetyckie jest ich kojarzeniem, obrachowanem na
sprawienie największego estetycznego wrażenia, uderzającego
nie prawdą realną, o którą nie chodzi poecie, ale pięknością
i prawdopodobieństwem, t. j. wysnuciem wypadku czy obrazu
z charakterystycznych cech i szczegółów, które z natury rzeczy
musiały mu towarzyszyć" (I, 193). Chybione tło historyczne
„nie może mieć stanowczego znaczenia w sądach o wartości"
utworów poetycznych, jak „nic nie stanowi w obrazach daw-
nej szkoły włoskiej Leonarda da Vinci, Perugina i samego Ra-
faela niedoskonałość krajobrazów na malowidłach, brak po-
wietrza, perspektywy, płaskość dalekich gór i lasów, które,
jakgdyby pasmami, poprzylepiane na płótnie; techniczne uster-
ki w malowania tła nikną, i zapominamy o nich wobec zalet
działających osób, wobec piękności ich, rozlanego w nich ży-
cia i wyrazu" (I, 99, 100). „Nie odmawiajmy fantazyi poety
jej niezaprzeczonego prawa latać, gdzie zechce i jak zechce,
tworzyć lada z czego, z powietrza, z piasku, z danych wymy-
ślonych"; wymagajmy tylko „ścisłej konsekwencyi, symetryi
i logiki w budowie poematu" (I, 349). Indywidualizm
twórczy ma doniosłe, pierwszorzędne znaczenie. Spasowicz
przyjmuje formułę naturalizmu francuskiego, że poezya jest
to cząstka świata, dojrzana przez soczewkę temperamentu ar-
tysty: „Każdy z nas zna świat, jakim go sam sobie stworzył...
— 379 —
Wielcy poeci poddają rodzajowi ludzkiemu swoje uczucia i ka-
żą na świat zapatrywać się przez swoje szkiełka, każą innym
sobie właściwe stany duszy reprodukować" (I, 336, 337).
Odrzuca metafizyczne pojęcie piękna bezwzględnego. „Dla
nas piękno nie może być istotą odrębną, nie jest nawet słońcem,
dającem rzeczom pewne oświetlenie, nie jest ono czemś rozla-
nem po rzeczywistości i zbieranem w czarę przez poetów.
Poezya siedzi w duszy, w tej tajemniczej pracowni, skąd się
wysnuwają z wrażeń pasma wyobrażeń i pojęć, tych, zaprzą-
tających naszą świadomość przy napięciu uwagi, przedmiotów
zmysłowo - umysłowych, bo mających formy i kształty, które
je czynią ujętnemi dla myśli; a treść metafizyczną domniema-
ną, przypuszczalną, stojącą po za obrębem poznania. Zmysł
estetyczny, uczucie, które nazywamy poezyą, tak w swem
pierwotnem źródle, jak i w swem wyrobieniu, które nosi mia-
no sztuki, ma za przedmiot stronę jedynie zewnętrzną, zmy-
słową objawów naszej umysłowości, nie wychodzącą po za za-
klęte koła form i kształtów, nie sięgającą do treści, ale obej-
mującą formy i kształty wszystkiego, co tylko istnieje i co po-
myślanem być może, przedmiotów natury społecznej, ludzi,
charakterów, urządzeń towarzyskich, nawet myśli i uczuć naj-
osobistszych i najbardziej oderwanych. Rzecz może nas cał-
kiem nie interesować, może być wcale dla nas nieprzydatną
i nie dającą się wyzyskać do zaspokojenia potrzeb naszych,
a jednak oddziaływa na nas przez samą tylko formę swoją
przyjemnie czy nieprzyjemnie, co wyrażamy słowami: piękne
albo niepiękne... Nauka pracuje nad wytłómaczeniem, w jaki
sposób forma wiąże się z wrażeniem i wywołuje te, a nie inne
wrażenia estetyczne; ale do wynalezienia tych fizyologicznych
podstaw estetyki jeszcze bardzo daleko... Poezya sama przez
się nie jest ni dobrą, ni złą, ni moralną, ni niemoralną; poda-
wać jednak może czasem zbawienie, a czasem truciznę. Kie-
dy się zachwiała wyższa od niej mistrzyni - wiara, sztuka je-
szcze w stanie jest jej podania podtrzymać, ożywić; może głę-
boko podupadły naród prowadzić, niby ognisty słup na pusz-
czy, wlewając pewność, że, gdzie taki ogień błyszczy, tam je-
— 380 —
szcze nie mogiła; ale może być towarzyszką zepsucia, pod-
łechtaniem niecnych chuci, powolną sługą złych namiętności
i poduszczeń, powojem albo nawet chwastem na ruinach. By-
wa więc sztuka dobra i zła; a oprócz tego podziału podał-
bym jeszcze drugi:. na sztukę ubogą i bogatą. Wszelka sztu-
ka poczyna się od prostego naśladowania natury, naśladowa-
niem się utrzymuje i rośnie, pod karą natychmiastowego zdzi-
czenia, jak zdziczała sztuka rzymska w bizantyjskiej.
„Niema sztuki bez bystrego rozpatrywania natury, bo każ-
dy wielki mistrz jest zarazem realistą. Lecz, prócz natury,
sztuka potrzebuje jeszcze ideału, a ideał nie wciąż kwitnie,
lecz tylko w długich przerwach, odpowiednich wielkim zwro-
tom umysłowości ludzkiej, pojawieniu się nowego zapatrywa-
nia się na świat i życie, Przy najbardziej nawet udoskonalo-
nej technice, skoro sztuka z nałogu nie przestaje powtarzać
i uwydatniać, zmieniając tylko kształty, jedne i te same cechy,
przez podanie uważane za piękne, ale już używane i wiado-
me: sztuka takowa, mimo uczoności, zapożyczania się i archa-
izmu, upada przez wycieńczenie sił, choruje na suchoty i do-
czekać się musi swojej upadłości. Wtedy nadchodzi t. zw.
naturalizm i ogłasza detronizacyę wszelkiego ideału, twier-
dząc, że prawda naga, chociażby brudna, pospolita i płaska,
tysiąckroć razy jest lepszą od sposobów wytartych i zużytych,
tracących rutyną, obrachowanych na efekt, od form, poza któ-
remi sterczą, jak druty, jawne artystyczne zamiary fachowego
rzemieślnika. Pora obecna jest mniej więcej epoką takiego
dochodzenia upadłości, takiej detronizacyi i uprzątania wszel-
kiego ideału. W gruncie to rokosz tylko chwilowy, bezkróle-
wie na kilka dni, a co najwięcej zmiana dynasty albo dynastyi.
Gdyby kto zwątpił w przyszłość ideału śród tego dzisiejszego
krzątania się liliputów i gnomów na placu pustym, wywłasz-
czanym przez nich u podupadłej albo zgrzybiałej sztuki, — dość
mu, ażeby się otrząsnąć z takiego zwątpienia, cofnąć się my-
ślą wstecz ku pierwszemu lepszemu z poprzedzających okre-
sów rozkwitu sztuki wielkiej i bogatej i spojrzeć oko w oko
na takiego Dantego albo Szekspira, Michała Anioła albo Ho-
— 381 —
mera, wpatrzyć się w ich nieśmiertelnie młode, wiekom urą-
gające utwory, ażeby przyjść do tego pocieszającego rezulta-
tu, że, jeżeli umysł ludzki nie okaleczał, jeżeli ród ludzki nie
znikczemniał, jeżeli jest możność jakiegokolwiek doskonale-
nia się i postępu, jeżeli jest jeszcze w duszy jakiekolwiek
miejsce dla sztuki i rozkoszowania się pięknością: — ideał
wróci do posiadania odnowiony i wyższy; i sztuka będzie, jak
być powinna, twórczą, potężną, tworzącą rzeczy doskonalsze
od natury i rzeczywistości pod względem wrażenia i piękna,
a nawet pod względem zgodności z prawami, któremi rządzi
się świat, jeżeli ich dochodzić będziemy, uprzątnąwszy myślą
przypadkowość, t. j. pod względem tego, co nazywamy praw-
dą artystyczną" (II, 3 — 6).
W tym wymownie napisanym ustępie widzimy amalga-
mat czysto - formalistycznych poglądów na sztukę, przez Her-
barta rozpowszechnionych, z teoryą Taine'a, uwydatniającą
obok formy znaczenie treści. Rzecz dziwna, że Spasowicz
nie spostrzegł tej rażącej niezgodności pomiędzy dwoma tak
różnemi zapatrywaniami; i tłómaczymy to sobie tylko blizkiem
sąsiedztwem wspomnienia o treści „metafizycznej" z rozwi-
nięciem myśli o kształtach, jako jej przeciwstawieniu. Logicz-
niej byłoby przeciwstawić treść realną, w danym utworze za-
wartą, z treścią metafizyczną, jaką tchnienie ducha bezwzględ-
nego wlewa w każdą formę.
Przytoczmy jeszcze ustęp o znaczeniu wielkich wzorów.
„Arcydzieła — powiada Spasowicz — są współrzędne wzglę-
dem wielkiej natury, jako przedmioty badania dla artysty; zaj-
mują jednakże miejsce w artystycznej wiedzy, bez której ża-
den wyższy ideał nie zabłyśnie; nieustanne a systematyczne
studyowanie wielkich mistrzów, byle bez bałwochwalstwa, je-
no krytyczne, pojedyńczemi siłami albo zbiorowo, za pośre-
dnictwem całych towarzystw, jest rzeczą prawie niezbędną dla
każdej literatury i dla każdej sztuki, pod karą obniżenia się
pod poziom ogólnej cywilizacyi europejskiej. Takie zacieka-
nie się w wielkich dziełach wielkich mistrzów jest bardzo tru-
dne, ale niesłychanie ponętne, tak ponętne, jak wdarcie się na
— 382 — ■
jedną z najwyższych iglic górskich na kuli ziemskiej w na-
dziei, jeżeli nie odkrycia, czego ludzkie oko nie widziało, to
otworzenia sobie, chociażby w ślad za innymi, którzy tam byli,
niesłychanie rozległych widoków" (II, 7).
O samej „krytyce", jako nauce, wspominał Spasowicz
bardzo często; podnosił jej znaczenie, uwydatniał jej stanowi-
sko w naszych czasach, ale w jej teoryę się nie zapuszczał.
Odnieść tu, co najwyżej, można następny szereg zdań: „Kry-
tyka musi teoryzować, t. j. rozkładać każdy poetycki utwór na.
pierwiastki, tłómaczyć towarzyszące powstaniu jego okolicz-
ności i warunki i, pozbawiwszy go wszelkich barw jaskrawych,
któremi go przyodziewało uczucie namiętne, podać treść jego
przejrzysto-jasną, w niezabarwionem świetle idei. Krytyka
porządkuje nagromadzone skarby twórczości poetyckiej, ułat-
wia użytkowanie z nich, uprząta wszystko, co zużyte i przeży-
te, rozpędza ćmy szkodliwe ślepych naśladowców. W krytyce
spoczywa rękojmia umysłowej niezależności i samodzielności
społeczeństwa wobec wielkich mocarzy myśli, których pano-
wanie jest niesłychanie długie i mocne, bo trwa nieraz przez
długi ciąg pokoleń; ale wtedy tylko bywa pożyteczne, kie-
dy oparte nie na ślepej wierze, lecz na krytycznie co chwi-
la sprawdzanem ich uznaniu. Krytyka ma prawo żądać, by
była bez uprzedzenia i spokojnie wysłuchaną. Zbić ją można,
lecz nie wprzód, aż wykazane będą myłki i szczerby w jej te-
oryach, a głównie wady w jej metodach, w środkach i sposo-
bach badania" (I, 148).
W tych przygodnie wypowiedzianych uwagach nie
znajdziemy oczywiście wszechstronnego określenia zadań kry-
tyki, ale rodzaj krytyki, uprawianej przez samego Spasowicza,
doskonale się maluje. Była ona zawsze bojowniczą: chodziło
jej o uprzątnięcie „tego, co zużyte i przeżyte", a przynajmniej,
co się takiem wydawało autorowi. Zawodowe jego zajęcia od-
biły się na jego rozbiorach estetycznych: są to mowy oskarży-
cielskie lub obrończe. Do przeważnie oskarżycielskich należy
„Nowe studyum o Władysławie Syrokomli", a szczególniej
rzecz o „Wincentym Polu"; do wyraźnie obrończych: „Kon-
— 383 —
rad Wallenrod", „Mickiewicz i Puszkin przed pomnikiem Pio-
tra W.", „Michał Lermontow", „Aleksander Puszkin". Nawet
tam, gdzie mówi o dawnych autorach i dziełach, nie pomija
ani jednej sposobności, by jakąś myśl polityczną wypowie-
dzieć, zwłaszcza, gdy mu się nawinie taka, która, w czasach
dzisiejszych i w naszych stosunkach, znaleźćby się mogła. To też
w rozprawach najbardziej estetycznych, jak: „Szekspirowska
historya tragiczna o księciu duńskim Hamlecie", „Byron i nie-
którzy jego poprzednicy", nie samo lubowanie się w pięknie
sztuki zajmuje krytyka, alo daleko więcej staranne uprzątanie
tego, co zużyte i przeżyte. Niewątpliwie Spasowicz silnie
odczuwa piękno, umie o niem mówić z przejęciem, lecz cho-
dzi mu zawsze o uwydatnienie jakiejś myśli, a mianowicie po-
glądów polityczno - społecznych: postępowych, demokratycz-
nych i... ugodowych.
Dlatego też każda praca jego pobudza umysł do samo-
istnej działalności, do rozwagi i głębszego zastanowienia się
nad tern, co w niej wypowiedziano. Czy kto przystanie
na poglądy autora czy nie, to rzecz jego rozumu i serca; ale
dzieło spełniło bądźcobądź jedno z najważniejszych swych
zadań — wywołało szybszy ruch myśli wśród czytelników.
A sposób wypowiedzenia przyczynia się do tego w bar-
dzo wysokim stopniu. Spasowicz nie lubi się posługiwać
utartemi i wytartemi ogólnikami; a jeżeli nie zawsze wypowia-
da zdanie jakieś zupełnie świeże, to zawsze umie je we wła-
ściwy sobie, oryginalny, daleki od suchości, nieraz barwny
sposób oświetlić. Przez to traci wprawdzie część wpływu na
masy, lubiące karmić się komunałami, ale zyskuje uznanie
tych, co przekładają świeże, nawet ostre powietrze nad sza-
nowną, lecz zatęchłą atmosferę starych gmachów. A jak pod
wpływem świeżego powietrza krew szybciej krąży i myśl swo-
bodniej się rozwija: tak też i przy odczytywaniu „Pism" Spa-
sowicza czujemy jakby przypływ orzeźwiającego prądu umy-
słowego.
Wzorem metodycznego badania rozbiory Spasowicza
nie są; wywody jego idą nieraz kręto, jak „meandry", ale styl
żywy i jędrny, przy obfitości myśli, dla wielu,
wszystkich, zakrywa te niedostatki.
384
jeśli nie dla
IV.
Stanisław Tarnowski.
Pokrewna dążność polityczna, pomimo różnic wielkich
pod innymi względami, usprawiedliwia zestawienie Spasowi-
cza z Tarnowskim.
Tarnowski (ur. 1837) jest przedewszystkiem świet-
nym mówcą, olśniewającym i piękną dykcyą i umiejętnie wy-
studyowanemi, zręcznie zastosowanemi gestami. W mowach
nie tyle idzie o przekonanie rozumu, ile o wzruszenie i zje-
dnanie słuchacza dla pewnych poglądów, o zachwycenie, po-
rwanie go za sobą, za swojemi myślami i uczuciami. Mówca
nie pomija, nie lekceważy żadnego środka, żadnego efektu:
ani przemilczenia, ani przestanku, ani nagłej zmiany głosu,
ani symetryczności pewnej w układzie części swej mowy,
w zestawianiu frazesów, byleby tylko zamierzony skutek osią-
gnąć. Występując wobec publiczności mieszanej, która nie
chce i nie może łamać sobie głowy nad rozwiązywaniem za-
gadek, nad zgłębianiem myśli, zaledwie napomkniętych, nad
nad rozważaniem idei głębokich, stara się wszystko, co wy-
głasza, wyrazić jak najprzystępniej, najdotykalniej i, jeśli po-
trzeba, jaknajrealniej: pojęcia wyższe, abstrakcyjniejsze rozbi-
ja na pierwiastki składowe, bardziej zrozumiałe dla ogółu, bo
konkretne; powtarza kilkakrotnie, a zawsze nieco odmiennemi
słowy to, co poczytuje za rzecz główną, za myśl ważną i przy-
datną do zrozumienia i ocenienia całości; unika ześrodkowa-
nia (koncentracyi) poglądów, woląc je raczej ułamkowo, niż
zbyt ściśle, zbyt zwięźle przedstawić. Im wyrazy będą sil-
niejsze, im więcej obrachowane na uczuciową wrażliwość, im
— 385 —
barwniej przedmiot malują: tern łatwiej dostają się do umy-
słu, tern skuteczniejsze wywołują wstrząśnienie. Nie cienio-
wanie subtelne myśli, nie dokładność i ścisłość faktyczna i lo-
giczna, lecz zręczne stopniowanie krasomówcze wyrazów
i wyrażeń jest tu przymiotem głównym. Kto rozbiera szcze-
góły zbyt skrupulatnie, może wywołać ziewanie — najstrasz-
niejszy objaw dla mówcy. Wszystko na mównicy zależy od
umiejętności skorzystania z chwili, od zdolności utrzymania
audytoryum w ciągłem naprężeniu uwagi. Superlatywy nadół
i w górę są tu pożądane, a nawet konieczne, by nie mrozić
uczucia, by przytrzymać uwagę.
Właściwości, które Tarnowski z takiem powodzeniem
rozwija na katedrze, przeniósł i do rozpraw, nie przeznaczo-
nych na odczyty, nawet do dzieł obszernych, tomowych, nie
zważając, że te dzieła muszą być czytane częściami, rozważ-
nie, chłodno, że od nich żąda się dokładności i ścisłości, że
nie o to iść powinno, iżby jakiegoś autora podnieść pod
niebiosa lub podeptać, lecz o to, ażeby go dać wszechstronnie
poznać na podstawie dokumentów, krytycznie roztrząśniętych,
czy też na podstawie szczegółowego rozbioru jego duszy i je-
go utworów. Wynikiem takiego zastosowania zdolności prze-
ważnie retorycznych do krytyki jest, że rozprawy i dzieła Tar-
nowskiego czytają się z zajęciem, nieraz ogromnem, utrzymu-
ją zazwyczaj uwagę czytelnika w natężeniu, czarują nieraz
świetnemi zestawieniami i porównaniami, ale nie zadowalają
wymagań naukowych, bo nie liczą się ściśle z faktami litera-
tury powszechnej i polskiej, nie uwzględniają należycie prac
poprzednich; autor ich przyjmuje wiele twierdzeń bezkrytycz-
nie, a wiele opinij własnych bez żadnego dowodu za fakty
podaje, lekceważąc wskazówki metody umiejętnej.
Czemże się kieruje w wydawaniu sądów estetycznych?
Głębszego wykształcenia filozoficznego nie posiada; sam się
do tego niejednokrotnie przyznaje. Psychologii nie studyo-
wał także gruntownie; ale mając umysł bystry i lotny, dużo
oczytania i doświadczenia życiowego (do pisania zabrał się
Dzieje krytyki literackiej w Polsce. 25
— 386 —
w wieku dojrzałym, mając lat 30), wyrobił sobie trafny zazwy-
czaj pogląd na procesy życia wewnętrznego i stosował go
w swoich charakterystykach nieraz z niemałem powodzeniem.
Trzy potęgi duszy: wyobraźnię, uczucie i rozum uznawszy
słusznie za najistotniejsze czynniki wszelkiej działalności umy-
słowej, a więc i artystycznej, wykazaniu właściwości czynni-
ków tych u różnych pisarzy poświęcał pilną uwagę. Najważ-
niejszem atoli źródłem jego Sądów estetycznych pozostało to,
co za czasów klasycznych nazywano dobrym smakiem, a co
dziś zowiemy poczuciem estetycznem. Posługiwali się niem
mistrzowie Tarnowskiego: Klaczko i Siemieński, posługuje
się niem i ich wdzięczny uczeń. Posiada on je tak wyrobio-
ne, jak mało kto z piszących dzisiaj u nas o dziełach sztuki.
Umie nie tylko odczuć w poecie, co jest prawdziwie pięknem,
ale nadto potrafi tak szczegółowo, tak świetnie, tak przekony-
wająco przedstawić odnalezione piękności (lub też brak ich)
innym, że ci mimowoli odtwarzają w sobie też same uczucia,
też same usposobienia, też same myśli, o jakich dopiero co
czytali, potęgują je w sobie i zamieniają na treść umysłowości
własnej do tego stopnia, że później sami już nie wiedzą, czy
one w niej były dawniej, czy też potem dopiero do niej się
dostały. Obszerne wykształcenie estetyczne, obeznanie się
z dziełami największych geniuszów świata; pogląd, obejmują-
cy bardzo rozległe i dalekie widnokręgi, sąd pewny siebie, nie
wahający się prawie nigdy, urok słowa płynnego, potoczystego,
pędzącego strugą nieprzebraną, zawsze wytwornego, choć nie-
raz zaniedbanego: oto główniejsze cechy charakterystyk i roz-
biorów Tarnowskiego, budzących zawsze zainteresowanie, lu-
bo niekiedy zbyt rozwlekłych.
W tern niezmiernie czułem i delikatnem narzędziu do
mierzenia piękna estetycznego widzimy wszelako jeden, napo-
zór drobny, brak, który wszakże powoduje znaczne uchybienia.
Niema w niem, zdaje się, odpowiedniej skali dodatniej dla uj-
mowania i oceniania uczuć gwałtownych, sytuacyj okropnych,
wyrażonych szorstko, bez wielkiej ogłady stylowej. Jest
w niem jakaś resztka poetyki pseudoklasycznej. Zdaje się,
— 387 —
jakoby dla Tarnowskiego zakres siły, wywieranej w kierunku
złym, ujemnym, przedstawiał się bardzo szczupło i musiał być
okupionym przynajmniej stylem szlachetnym, pewnym stopniem
godności. Dla niego już pan okrutny z drugiej części „Dziadów"
ma „rysy zbyt energiczne i jaskrawe", przyczem krytyk doda-
je, jako usprawiedliwienie: „Nie trzeba być pedantycznym
Osińskim, trzeba tylko starać się zobaczyć w wyobraźni tego
trupa [pozwolę sobie zauważyć, że to nie trup, ale tylko wi-
dmo], któremu jeden ptak wyrywa jedzenie z gęby, kiedy in-
ne odrywają kawałami ciało od kości, żeby uczuć, iż ten obraz
wchodzi w kategoryę tych, co więcej odrażają, niż przeraża-
ją" l). Ależ Grecy, którym chyba nie brak było poczucia este-
tycznego, wystawiali nie tylko w poezyi, ale nawet w rzeź-
bie, Prometeusza, któremu sęp wyżera wątrobę, Erynnie
z wężowymi splotami, ba, brzydkie, a raczej obrzydliwe
Harpie...
Jeżeli zaś Mickiewiczowi nie darował okrutnego pana,
to ileż dopiero Goszczyńskiemu grzechów estetycznych wy-
pomni! „Noc, burza, złowrogi świst wiatrów, puszczyki, szu-
bienice; wszystko, co czarne, ponure, straszne, to trafia w jego
upodobanie; i kiedy wymyśli coś bardzo okropnego, np. kie-
dy swojego bohatera wbije na pal i każe mu wyzionąć ostatni
dech w pocałunku odrażającej, skrwawionej, kołtuniastej wa-
ryatki, podskakującej i podśpiewującej, dopiero jest szczęśli-
wy, dopiero rad z siebie, dopiero przekonany, że jest poetycz-
nym i patetycznym... Fantazya nie była kompletną, a jej
twórczość była powierzchowna i płytka. Goszczyński zmysłu
artystycznego nie ma. Zakochany w ponurościach, dziko-
ściach i okropnościach, mniema błędnie, że, im więcej zgrozy,
tern więcej tragiczności, że bez okropności nie może być pa-
thos; a ten błędny kierunek i zwyczaj jego wyobraźni sprawia,
że przez nadużycie okropności staje się bardzo nie - estetycz-
nym"2). Ale toż samo można powiedzieć o bardzo wielu obra-
.Historya literatury polskiej", 1900, IV, 270. -) Tamże, str.402— 404.
— 388 —
zach, daleko nawet okropniejszych, u Dantego i Szekspira.
Oczywiście nie porównywam talentów, ale mówię o samych
tematach.
Dowodzenie Tarnowskiego, wzięte z małej popularności
figur „Zamku Kaniowskiego", wykazuje najlepiej, jakie to
obrazy i jakie postaci zyskałyby największe jego pochwały:
oto żeby dobrze wychowani młodzieńcy i dziewczęta mogły
je sobie braćzawzory i godła!... Tak-to jednostronność mści się
nawet na rozległym i lotnym umyśle. Więc ideały dla pen-
syonarek?... Nie chcąc być posądzonym o żart niewczesny, przy-
taczam cały ustęp dosłownie: „ Jest-to znak ważny i znaczący,
ta powszechna obojętność publiczności dla tych figur, to, że
żadna młoda wyobraźnia do nich nie przylgnie, że żadne mło-
de serce w nich się nie pozna, że żaden pędzel ani ołówek nie
próbuje ich powtórzyć ani uwiecznić... to symptom, że, choć
tego przyznać nie chcemy, instynktem wszyscy czujemy, że
one są zimne i czcze (?), że to kształty ludzkie i nazwiska
ludzkie, ale próżne, nie ogrzane uczuciem, nie ożywione
duszą".
Gdyby się atoli Tarnowski zawsze trzymał tylko swego
poczucia estetycznego, tobyśmy mieli, jeżeli nie bardzo głębo-
kie, nie bardzo zdumiewające swoją świeżością, to w każdym
razie niezmiernie trafne, ślicznie sformułowane, ujmująco wy-
powiedziane sądy krytyczne o rzeczach piękna. Gdzie tylko
żaden inny czynnik nie mąci autorowi czystego zdroju uwiel-
bienia dla dostrzeżonych piękności; tam otrzymujemy arcy-
dzieła takie, jak rozbiór „Pana Tadeusza", „Nieboskiej Kome-
dyi", „Mazepy" i „Niepoprawnych". Ale, niestety, zdarza się
to rzadko. Przekonania religijne, a zwłaszcza polityczne
wpływały i wpływają najczęściej na jego zdania o autorach
i dziełach, na charakterystyki całych grup pisarzy i całych okre-
sów literackich.
Wyjątkowo tylko bierze estetyk górę nad prawowiernym
katolikiem i moralistą ścisłym. Znam jeden w tym względzie
bardzo jaskrawy przykład, który zasługuje na przytoczenie.
Mówiąc o „Panu Podstolim" Krasickiego, Tarnowski tytułową
— 389 —
figurę nazywa „martwą, drewnianą, nieznośną" i tak dalej
myśl tę, poddaną przez poczucie estetyczne, rozsnuwa: „Ta
regularnie zbudowana i regularnie funkcyonująca maszyna
wszechdoskonałości tak człowieka męczy, nuży i niecierpliwi,
że się tęskni za hulakami i łotrami; miałoby się ochotę powie-
dzieć mu: kradnij, zabijaj, pal, ale żyj; miej duszę, nie me-
chanikę w ciele, bądź człowiekiem, nie zegarem wycinającym
kazania, jak kuranty za każdem pociągnięciem sznurka" *).
Temperament uniósł tu estetyka może nawet za daleko. Gdy-
by taki frazes wypowiedział jaki postępowiec, Tarnowski sam
widziałby w tern może nie energiczne domaganie się „życia"
od figury powieściowej, ale podżeganie do anarchii... Potrafił
on przecie w ten sposób komentować niektóre zdania Mickie-
wicza (Hist. lit. poi, V, str. 30, 114). To też autor starał się
później, nawet z pewnem pogwałceniem konsekwencyi, do-
wieść, że dzieło Krasickiego, pomimo drewnianości postaci
naczelnej, jest bardzo dobre, bardzo rozumne, godne najwyż-
szego zalecenia. Podstoli jest „nieznośny pedant, ale rzeczy,
które mówi, są doskonałe" — to pierwszy stopień rehabilita-
cyi; niebawem będzie drugi: „Podstoli w książce jest nudny,
ale być takim, jak on, trudno, i daj Boże, żebyśmy takich lub
podobnych mieli jak najwięcej,./ Jakżeśmy tu daleko od-
biegli od pierwszego wybuchu estetycznego!...
Wybuchy atoli takie zdarzają się u Tarnowskiego, jak
powiedziałem, wyjątkowo. Zazwyczaj panuje nad nimi wola
polityka, nie cierpiącego „idei mesyanicznej", wroga „liberum
consprro", fanatyka karności.
Już w pierwszej swojej wybornej rozprawie, będącej roz-
ległą oceną dzieła Małeckiego o Słowackim, czynnik ten poli-
tyczny widnieje w pełni. Z całego dzieła przytoczył Tarnow-
ski jeden tylko dłuższy ustęp, i to przytoczenie jest niezmier-
nie znamienne. Chodziło mu, jako przyszłemu współautoro-
wi „Teki Stańczyka", o potępienie postaci Kordyana, przed-
l) „Historya literatury polskiej", 1900, III, 267.
— 390 —
stawiclela całej generacyi rewolucyjnej. Ponieważ w r. 1867 myśl
ta nie mogła liczyć na popularność, rad był powołać się na taką
powagę, jaką już wtedy przedstawiał Małecki, żeby jej utoro-
wać drogę do duszy ogółu. Zrobiwszy więc owo przytocze-
nie, woła w uniesieniu, pełnem uznania dla odwagi krytyka:
„Kordyan fenomenem patologicznym! Kordyan wizerunkiem
nie zbawczego zapału i natchnienia, ale choroby wieku! Czyż
się ziemia nie rozstąpi pod bluźniercą? Cóż robić! Gromy
podobne ściągnął na swoją głowę ten, kto pierwszy odważył
się powiedzieć, że patologicznym fenomenem jest Werther,
a jak on wtedy, tak p. Małecki dzisiaj, powiedział tylko praw-
dę. Fenomen patologiczny jeden z najciekawszych i najdo-
skonalszych, całkowity i zupełny, wierny i prawdziwy w każ-
dym, nawet najdrobniejszym szczególe, typ skończony, tylko
idealny i piękny, tych ludzi, których stać na bohaterstwo ser-
ca i zapału, ale nie stać na bohaterstwo charakteru, stać na
energię egzaltacyi i szału, ale nie na energię obowiązku i ro-
zumu, stać na poświęcenie życia, ale nie na wyrzeczenie się
swojej bohaterskiej roli, a których zapał i egzaltacya nawet
o tyle traci na wartości i piękności, że do czystego uczucia
miłości i ofiary łączy się lichszy pierwiastek żądzy bohater-
stwa dla własnej satysfakcyi i chciwość poetycznych wra-
żeń".
Nie dosyć na tern. Małecki utrzymywał, że Słowacki
z zupełną świadomością odmalował braki swego Kordyana;
Tarnowski przeciwnie dowodzi, że poeta uważał go za swój
ideał. Ma w tej mierze po większej części słuszność; nie
w tern też widzę tendencyę krytyka, lecz w sposobie, w zacie-
kłości, z jaką owo dowodzenie przeprowadza. Gdyby nie ta
zaciekłość, toby krytyk musiał przyznać, że przynajmniej
w scenie zamkowej instynkt, jeśli nie świadomość, podsunął
poecie pomysł wskazania, że Kordyan mógł być świetnym
improwizatorem, znakomitym mówcą, człowiekiem, gotowym
na poświęcenia, lecz nie dorósł do godności energicznego
czynu. Tymczasem Tarnowski i tę scenę usiłuje wytłóma-
czyć na rzecz swego mniemania o utożsamieniu się poety
.— 391 —
z Kordyanem. „Scena w zamku — powiada Tarnowski —
pomiędzy Kordyanem a Strachem i Imaginacyą jest, nie mó-
wiąc już o tern, czy to wyprowadzenie z człowieka wrażeń
i władzy jego duszy i przedstawienie ich, jako osobnych po-
staci, jest szczęśliwą w poezyi innowacyą (?), scena ta jest tyl-
ko koniecznym w poemacie wybiegiem, bez którego poeta nie
byłby nigdy wybrnął z sytuacyi, którą sobie stworzył, — ale
nie umyślną charakterystyką nerwowej i wrażliwej natury Kor-
dyana". Tak więc jedna z najgenialniejszych i psychologicz-
nie i artystycznie sytuacyj, stworzonych przez Słowackiego, to
tylko wybieg!... Do takiego spaczenia pojęć prowadzi ten-
dencya polityczna krytyka, rozbierającego utwór poetyczny.
Ten sam powód doprowadził Tarnowskiego do pomiata-
nia całym Garczyńskim, a w szczególności jego „Wacława
Dziejami". Nie same braki fantazyi, nie samo niewyrobienie
artystyczne myśli i formy, lecz podobieństwo charakterów
Kordyana i Wacława, sceptycyzm religijny i kierunek politycz-
ny nie podobały się krytykowi; więc odmówił poecie wszel-
kiego talentu, a jego utwór nazwał niezdarnym zlepkiem cu-
dzych pomysłów.
Taż sama dążność widnieje w ocenie „Ksiąg Pielgrzym-
stwa" Mickiewicza, którego Tarnowski jest zresztą tak entu-
zyastycznym wielbicielem. Nie wchodzi głębiej w stan psy-
chiczny poety i narodu, nie uwzględnia należycie stosunku
Europy do tego, co się działo nad Wisłą i na wychodztwie, ale
z jakąś tyrańską surowością fanatyka religijnego i polityczne-
go wydaje wyrok następny: „Księgi Pielgrzymstwa, w prze-
konaniu autora, były pisane w jakimś stanie łaski, niemal obja-
wienia. Tymczasem widzieliśmy w nich zarozumiałość i nie-
sprawiedliwość, a w końcu jest jeszcze okrucieństwo, brak mi-
łości i przebaczenia, trzy rzeczy, które się sprzeciwiają sta-
nowczo tej łasce, o której autor mówił i myślał. I dlatego to
robią one wrażenie przykre. Boli nas to, że widzimy jego
w tern złudzeniu co do rzeczy i co do siebie, głoszącego, jako-
by z bożego natchnienia, słowa nie tylko własne, ale bardzo
ludzkie. Ta sprzeczność pomiędzy jego mniemaniem a tern,
— 392 —
co zrobił, pomiędzy tonem dzieła a jego treścią, stanowi kar-
dynalną słabość Ksiąg Pielgrzymstwa; sprawia, że, pomimo
dobrego zamiaru, pomimo pięknych i dobrych nauk, całość
jest fałszywa, niezgodna z rzeczywistością, ani co do prze-
szłości, ani co do chwili obecnej, ani co do Polski, ani co do
innych narodów..." Z tym wyrokiem Mickiewicz znajdzie się
bądźcobądź w dobrem towarzystwie, bo... w towarzystwie pro-
roków hebrajskich: Izajasza, Jeremiasza i Ezechiela. Może
Tarnowski uważać będzie to zestawienie za bluźnierstwo, lecz
przez to analogii nie zatrze, podobieństwa nie zburzy.
W wyjaśnieniu złudzenia poety, podającego „rzeczy nie-
sprawiedliwe i błahe" (choćby obok najlepszych) za ewange-
liczne prawdy, nie okazał się Tarnowski głębokim psycholo-
giem, tylko żarliwym katechetą. Upatrzył w nim mianowicie
„pewną nieszczerość z samym z sobą" (!!), tak ją objaśniając:
„Zrzucił on z siebie dawną pychę Konrada, uwierzył w prosto-
tę, pokorę, w potrzebę poddania się i wiary, wyrzekł się sie-
bie. Ale tylko pozornie, bo nie wyrzekł się nadziei, że mu to
będzie zaraz nagrodzonem, wróconem; myślał, że za tern uni-
żeniem i wyrzeczeniem się siebie, ten stan łaski, intuicyi,
objawień zaraz nastąpić musi i nastąpi. Czekał na niego, li-
czył na niego, był pewien, że przyjść musi; a przez to usposo-
biony i przygotowany był do tego, żeby wziąć za wyższe na-
tchnienie, za głos boży, za objawienia — myśl ludzką, zro-
dzoną z jego własnych wrażeń i sądów. Gdyby był tych na-
tchnień tak nie żądał i tak się nie spodziewał, słowem, gdyby
był wyrzekł się siebie zupełniej, byłby na widok emigracyi,
jak była i jak być była powinna, napisał dla niej po ludzku
z własnego serca i z własnej głowy nauki, których ludzie byli-
by łatwiej słuchali, którym byliby łatwiej wierzyli, bo nie po-
trzebowaliby pytać i wątpić, kto do nich mówi; a wyraźne sło-
wo najgodniejszego między ludźmi byłoby zrobiło więcej
wrażenia, jak (!) niepewne, wątpliwe słowo boże. Przez to, że
chciał i mniemał być w bezpośredniej styczności z Duchem
świętym, użył tonu Mojżesza lub św. Pawła, a pod tym tonem
przekradły się, mimo jego wiedzy, myśli ludzkie i mylne, i na-
— 393 —
pisał rzecz, która i przez swoją treść i przez usposobienie,
w jakiem była pisana, jest przygrywką i zapowiedzią wiel-
kiego złudzenia i wielkiej pomyłki jego życia: mesya-
nizmu" ]).
Tak, gdzie tylko dostrzegał ślad nienawistnej sobie „idei
mesyanicznej" (z wyjątkiem u Z. Krasińskiego), popadał, po-
dobnie jak Spasowicz, tylko z innem zabarwieniem, w niepo-
hamowany ferwor polemiczny, używając wszelkich możliwych
argumentów, byleby ideę tę wyrwać do cna z umysłów spół-
czesnych. Nie będę mnożył przykładów, chociaż mógłbym
zacytować ich mnóstwo; dość będzie powyższych, by uwydat-
nić jedną z najważniejszych, najznamienniejszych cech kryty-
ki Tarnowskiego. Muszę przytem dodać, że, jeżeli pod wzglę-
dem politycznym, już od samego początku ukazał się takim,
jakim pozostał po dziś dzień (z wyjątkiem tylko przyznawania
się do demokracyi), to pod względem religijnym, zrazu był
znacznie liberalniejszym, aniżeli później; ośmielał się np. dość
ostro krytykować postępowanie papieża Grzegorza XVI za
bullę z r. 1832. To też taki żarliwiec, jak ks. Golian, zaliczał
go w r. 1868 do szkodliwych w kościele „moderantów". Rok
za rokiem atoli starał się Tarnowski od tego zarzutu uwolnić
i doszedł wkrótce do jednozgodności w poglądach z Golia-
nem, a najwybitniejszem tego świadectwem jest życiorys Hie-
ronima Kajsiewicza, wraz z obroną słów tego kaznodziei, wy-
rzeczonych z ambony w Paryżu r. 1849 o Duchu narodowym
i rewolucyjnym (Zob. „Rozbiory i Sprawozdania" t. III, str.
110 — 135).
Nie tylko oczywiście pojedyncze osobistości, lecz całe
grupy pisarzów i okresy literackie, całe pokolenia, w których
dostrzega autor czy to wyłamywanie się ze ścisłej karności
politycznej, czy z obrębów prawomyślności religijnej, czy na-
wet z ucisku hierarchii, zostają u Tarnowskiego pod klątwą,
nie mogą tworzyć nic pięknego, nic godnego pamięci w litera-
') „Rozprawy i Sprawozdania", 1895, t. I, str. 100, 101.
— 394 —
turze. Tak jest w XVI wieku z gorliwszymi zwolennikami re-
formacyi; tak w XVIII z wielbicielami filozofii francuskiej, tak
w XIX z tymi wszystkimi, którzy nie uznają ideału wolności"
według definicyi krytyka. Proszę w „Historyi literatury" od-
czytać ustęp, poświęcony charakterystyce pokolenia przed ro-
kiem 1830 (t. IV, 407 — 409); proszę pamiętać, że Berwińskie-
go i Żmichowskiej nie wspomniano tu zgoła, a o Karolu Ba-
lińskim odezwano się z urąganiem; proszę rozważyć sądy
o Słowackim, o ile ten dotyka zagadnień politycznych i reli-
gijnych nie w duchu pożądanym dla Tarnowskiego: a przyto-
czeń nie będzie potrzeba. Wystarczy, gdy tu króciutki tylko
ustęp zacytuję, ażeby własnemi słowy krytyka stwierdzić treść
i formę jego sądów: „Oprócz nienawiści do arystokracyi...
przyszła jeszcze, może z wolnomularstwa, z karbonaryzmu
włoskiego, reminiscencyj Woltera, nienawiść religii, nienawiść
chrześcijaństwa, w niem przedewszystkiem kościoła katolic-
kiego. Książki niemieckie, tu i owdzie dorywczo przeczyta-
ne, mówiły, że katolicyzm to despotyzm, obskurantyzm, że
trzeba ducha wyzwolić z tych kajdan; a polska płochość, pol-
ska ignorancya i nieznajomość historyi, polska mania powta-
rzania za drugimi, uchwyciła się tych haseł i zaczęła propago-
wać nienawiść katolicyzmu. Wiek XVIII wydał u nas tylko
niedowiarstwo religijne; rewolucyjna demokracya XIX wieku
zaszczepiła nienawiść religii" J).
Na poparcie tego twierdzenia mógłby Tarnowski przy-
wieść zaledwie kilka zapomnianych dziś nazwisk; on przywo-
dzi poezye liryczne Goszczyńskiego, który występował, jak
wiadomo, nie przeciwko „religii", ale tylko przeciwko wyso-
kiej hierarchii, bratającej się z despotyzmem. Zdawałoby się,
że takie stanowiska należy stanowczo wyróżniać; ale fana-
tyzm reakcyjny nie lubi (jak każdy zresztą fanatyzm) zaj-
mować się wyróżnianiem i stopniowaniem. Kto nie z nami, ten
przeciwko nam! — oto jego zasada i hasło.
') Historya literatury polskiej, IV, 409.
— 395 —
Do tych uprzedzeń religijnych i politycznych, przeszka-
dzających widzieć jasno i wydawać sądy bezstronne, dodajmy
jeszcze osobiste sympatye i antypatye, odgrywające także
ważną rolę w krytyce Tarnowskiego. Trudno jest wymagać
od człowieka wogóle, ażeby zupełnie tak samo traktował oso-
by miłe i niemiłe sobie. Mogą się znaleźć Katonowie, którzy
będą żądali tego od innych, ale sami postąpią pewnie inaczej.
Nie to więc złem mi się wydaje, że Tarnowski ma swych ulu-
bieńców i swoje kozły ofiarne, lecz to jedynie, że do oceny
działalności jednych i drugą i nn ą m i a rę przykłada, i to, coby
potępił u jednych, poczytuje niemal za zaletę u drugich. Parę
przykładów objaśni i uzasadni, jak sądzę, moje twierdzenie.
Znana jest polemika poetyczna między Krasińskim a Sło-
wackim z powodu „Psalmów przyszłości". Jakiekolwiek zaj-
mie kto stanowisko w tym sporze, powinien się okazać spra-
wiedliwym w ocenie charakteru obu przeciwników i w ocenie
wartości ich poezyi, jako poezyi.
Tarnowski, gdy w r. 1867 pisał swoją krytykę dzieła Ma-
łeckiego o Słowackim, nie był jeszcze tak stanowczym wielbi-
cielem Krasińskiego, jak później; to też sądy swoje o tej po-
lemice wypowiedział oględnie i ze staraniem o sprawiedli-
wość, głosząc bardzo rozumne uwagi o czci przodków. „Zda-
rza się u nas niekiedy — pisał — mianowicie u rodzin histo-
rycznych, skłonność jedna, która może w pewnych warunkach
być szkodliwą, a tą jest cześć przodków, posunięta do przesa-
dy. Prawdopodobnie pochodzi ona ze ścisłości związków ro-
dzinnych, z przechowanej jakiejś tradycyi, która sprawia, że
czujemy się, jakżeby (!) solidarnie połączeni z przodkami na-
wet odległymi i za nich jakżeby odpowiedzialni. Otóż ści-
słość ta związków rodzinnych, rzecz w sobie doskonała i święta*
staje się poprostu nielogiczną, jeżeli nas doprowadza do tego,
że sobie nie pozwalamy sądzić ani ganić tych, którzy przed
nami to samo nazwisko nosili... Nieomylność nie jest udzia-
łem ani ludzi, ani rodzin, a kto pomyłki przodka przyznać nie
chce lub się o wymierzoną jemu naganę obraża, ten się podaje
w posądzenie, że nie tyle cierpi przez miłość rodzinną, ile
— 396 —
przez miłość własną... Ktoby zaś to rodzinne uczucie posu-
wał tak daleko, żeby dla niego chciał fakta historyczne prze-
czyć lub zasłaniać; ten niebawem stanąłby w sprzeczności
z historyą samą i musiałby się w końcu już na historyę obra-
żać; a w takim razie naraziłby się na śmieszność, lub, co go-
rzej, na zarzut, że identyfikuje historyę Polski z historyą je-
dnej rodziny, że ojczyznę widzi w jednym domu".
Ponieważ na Krasińskiego padło posądzenie, że „to
uczucie rodzinne było u niego tak do przesady rozwinięte, iż
zerwał z najlepszym przyjacielem (Słowackim), skoro ten
przodka jego nie wystawił (w „Księdzu Marku") w świetle
najpiękniejszein": Tarnowski bolał nad tern, bo taki postępek
dowodziłby niegodnej poety „ciasnoty serca i ciasnoty pojęć",
i wzywał pozostałych przy życiu przyjaciół Krasińskiego, żeby
go z tego zarzutu oczyścili.
Bądźcobądź, gorycz w duszy Zygmunta istniała, i, cho-
ciaż pozornie stosunki między obu poetami naprawiły się, ser-
ca już od siebie odbiegły. Dało się to widzieć niebawem. Po-
ogłoszeniu „Psalmów" Słowacki napisał wiersz do Autora ich
„jedną z przedziwności języka polskiego", jak ją sam Krasiński
nazwał. Zrobiony był tam Zygmuntowi zarzut tchórzostwa.
Tarnowski, lubo stanowczo potępia wiersz Juliusza ze stano-
wiska politycznego, wysoko go ceni pod względem poetyckim.
„Nigdy — powiada — forma nie była więcej Słowackiemu
powolną, nigdy jego natchnienie nie tryskało samodzielniej
ani silniej". Nie razi go nawet ostatecznie zarzut, uczyniony
Krasińskiemu. Zapomnijmy, mówi, że ironia Słowackiego jest
niesprawiedliwa, „że jego oburzenie nie ma podstawy; jak
nam się wtedy wydadzą pierwsze ustępy wiersza, jak nam się
wyda ten pogardliwy wykrzyknik: A tyś zląkł się — syn szla-
checki!? Niech się na to gniewa i zżyma kto chce, każdy musi
przyznać, że wymowniejszym być nie można". Przeciwnie
zaś, replikę Krasińskiego, zawartą w „Psalmie żalu", osądził
bardzo surowo, ale sprawiedliwie. Przytoczywszy znany dwu-
wiersz: „Szlibyśmy oba i szczęśliwsi oba: Ty chwałą własną,
ja ", dodał: „Zdaje nam się, że słowa te mogły Juliusza
— 397 -
boleć gorzej, niż Krasińskiego bolało wszystko, co tamten
w Księdzu Marku napisał; zdaje nam się, że Krasiński
deptał poprosta przeciwnika, zwyciężonego i leżącego na
ziemi".
Z tą oceną strony moralnej szła w parze ocena strony
poetycznej. „Zapomnijmy — mówi Tarnowski — o tern, że
Krasiński ma słuszność (pod względem politycznym), a Sło-
wacki nie, co wtedy wyda nam się piękniejszem: Psalm Żalu
czy wiersz Juliusza? któremu z dwóch więcej przyznamy na-
tchnienia, więcej poezyi? Ostatniemu podobno. Pierwsze
ustępy Psalmu są wspaniałe, ale dalej, nie da się to zaprze-
czyć, natchnienie słabnie lub raczej nie słabnie w duszy poe-
ty, ale w formę jakoś wcielić się nie może, nie może instru-
mentu dostroić do właściwego tonu. W wierszu Słowackiego
nic podobnego nie zobaczymy. Co więcej: bijemy czołem
przed Psalmem Dobrej Woli, uważamy go za szczyt poezyi
Krasińskiego, a zatem za jeden z najwyższych szczytów poe-
zyi polskiej; ale porównajmy np. Zjawienie u Słowackiego,
jak wychodzi zza obłoków, z Krasińskiego widzeniem Boga-
rodzicy. Ustęp ten jest przepyszny, jako pomysł, jako uczu-
cie i jako forma. A jednak, jednak ta Bogarodzica wyjeżdża
jakoś ciężko i oporem, potrzebuje zewnętrznych przyborów
i efektów, koron, kielichów, płaszcza, którym gwiazdy zamiata,
orszaku szlachciców w kontuszach, potrzebuje jakiejś dwor-
skiej pompy, jakżeby szła na audyencyę do Ojca Przedwiecz-
nego. Inaczej tamta ukazuje się żniwiarzom, inaczej! czuć, że
się zjawiła po ciszy drzew i po tym bezwiednym dreszczu,
który przejmuje pasterzy i trzody..."
Tak czuł i pisał Tarnowski, mając lat 30. Potem sympa-
tya jego dla Zygmunta wzrosła, zolbrzymiała, i Krasiński, już
nie tylko jako myśliciel, ale także jako charakter i jako poeta
przedstawił mu się doskonałym, nieporównanym. Nie mógł
zatem w niczem zawinić w stosunku do Słowackiego, a Psalm
„Przegląd Polski", 1867, grudzień, str. 413-421
— 398 —
Dobrej Woli nie mógł mieć skaz ważniejszych. Otwórzmy
dzieło o Zygmuncie Krasińskim, wydane w roku 1892, i czy-
tajmy. Oto przedewszystkiem w słowach bezwzględnych za-
rzucił Słowackiemu kłamstwo, bezczelność: „Aż żal bierze
biednego Słowackiego, bo zrobił rzecz siebie niegodną, zrobił
rzecz jedną z brzydszych, jaką człowiek zrobić może: przekrę-
cał słowa drugiego, podsuwał im myśl, jakiej w nich nie było,
naciągał je wbrew oczywistości, zuchwale, bezczelnie" . Po-
tem uwielbienie dla odpowiedzi Krasińskiego w Psalmie
Żalu z uniesieniem dla szlachetności Zygmunta : „Oskarżony
publicznie, jak Marya Antonina, publicznie i głośno odpo-
wiada: a jego odpowiedź należy do tych niezawodnie, w któ-
rych głos niewinności i prawdy odzywa się z największą pro-
stotą. Niema wykrzykników, niema skargi, niema oburzenia,
ani pogardy, ani wyrzutu (!!), ale jest taka siła i moc i taka
godność prawdy, że oskarżycielowi zostaje potem tylko je-
dno, wstyd bez ratunku i rady". Nie mógł oczywiście nie
wspomnieć o owym znanym dwuwierszu; nazwał go „słowem
srogiem, krwawem"; ale zaraz dał usprawiedliwienie: niema
tu już mowy o deptaniu przeciwnika powalonego na
ziemię. Bynajmniej! Gdyby Krasiński — czytamy — „te dwa
wiersze był opuścił, byłby się wzniósł do najwyższej wysoko-
ści przebaczenia. Może byłoby to jeszcze piękniej, wzniosłej;
ale nie można się dziwić, że je napisał, że obrażony tak cięż-
ko, tak niesprawiedliwie, a obrażony przez przyjaciela, że mu
wymówił tę chwałę własną, która była wielką małością jego
duszy..."1). Czyż tu potrzeba objaśnień?... Zdaje mi się, że
samo zestawienie zdań tak krańcowo sprzecznych, winno wy-
starczyć.
Wobec sprawy tak doniosłej moralnie, t. j. nazywania
krwawej obelgi wymówką, blednie oczywiście wszelkie ze-
stawianie zmiany sądów estetycznych... Psalmowi Dobrej Woli
zrobił Tarnowski przed laty ciężki zarzut co do jednego z naj-
ważniejszych, zawartych w nim obrazów; w r. 1892 już go nie
i) Stanisław Tarnowski: „Zygmunt Krasiński", Kraków, 1882, str. 538.
— 399 —
powtarza; już tu jest on bezwzględnie najpiękniejszym wier-
szem Krasińskiego: „Sam Przedświt blednie; tam są całe
ustępy słabsze i ciężkiego lotu; tu zaledwo znajdzie się parę
słów, króreby się zmienić chciało, mianowicie ołowianej wagi
czasownik: ewanieliczyć... Głos publiczny, upodobanie po-
wszechne, stawiać się zdaje najwyżej ustęp Bogarodzicy, klę-
czącej na chmurach z dwoma kielichami w ręku..."
Przykładów stronności rażącej w ocenie utworów i cha-
rakteru Krasińskiego nie mnożę; wystarczą przytoczone, bo są
chyba bardzo wymowne. Nie można ich wyjaśniać sympatyą
dla wielu poglądów Zygmunta, gdyż całą mesyaniczną doktry-
nę jego uważa za błędną, tylko że, gdy ją ostro wyrzuca u Mic-
kiewicza, osłania u Krasińskiego przytoczeniem myśli, które
wynosi pod niebiosa. Mniejsza, że one wypływają z fałszy-
wych przesłanek, że zatem wyrwać je potrzeba z pewnego or-
ganizmu i rozważać osobno; dość, że istnieją, i że Zasłużyły na
uznanie krytyka, który, rozczłonkowawszy w ten sposób
Psalm Dobrej Woli, odrzuciwszy część jedną, jako nieprawdzi-
wą, błędną, a przyjąwszy drugą, jako rozumną i dobrą...,
w końcu... całość ogłasza za arcydzieło. Tak zwykło postę-
pować serce zakochane, więc stronne, ale nie rozum kry-
tyczny.
Sercem też rządził się Tarnowski, gdy wysławiał poezye
Siemieńskiego, Szujskiego i t. p. Kto sądzi bez uprzedzeń
przyjacielskich, ten Siemieńskiemu przyzna wielkie zasługi ja-
ko tłómaczowi poezyj i wogóle jako zręcznemu, wytwornemu
wierszopisowi; ale trudno mu się unosić nad oryginalnością,
wielkością, pięknością jego własnych pomysłów poetyckich.
Szujskiemu przyznać należy myśl głębszą, wprowadzenie do
dramatu sytuacyj prawdziwie tragicznych, poważne traktowa-
nie tematów politycznych z dziejów naszych; ale prawdziwego
natchnienia poetyckiego, ani też świetnego wiersza (pod
względem stylu i budowy) dostrzedz w nim trudno. Tarnow-
ski przeciwnie widzi u obu znakomity talent poetycki; a po-
nieważ nie łatwo okazaćby to było za pośrednictwem szcze-
gółowego rozbioru, wolał się uciec do innego sposobu. Za-
— 400 —
zwyczaj w analizach swoich mało przytaczał wyjątków z poe-
tów ocenianych; poprzestawał na wzmiankowaniu tylko pew-
nych ustępów; mówiąc o Siemieńskim x) natomiast i o Szuj-
skim 2), całe stronice wypełniał cytatami: niech sobie czytel-
nik sam łamie głowę nad wynalezieniem zachwalonych zgóry
piękności!...
Co do innych upodobań i wstrętów, można je zbyć krót-
ko: ten lub ów rodzaj czy kształt poezyi nabiera wdzięku
i znaczenia, gdy jest uprawiany przez miłą z jakichbądź wzglę-
dów osobistość, a traci urok, skoro popadnie w ręce niemiłe.
Tak jest np. z poezyą dydaktyczną, która, choć według teore-
tycznego poglądu Tarnowskiego, nie wiele może mieć natchnie-
nia, ale u Kajetana Koźmiana ma go sporo. Tak jest z allego-
ryą, której w zasadzie nie cierpi i t. p.
O krytyce historyczno-literackiej wypowiedział Tarnow-
ski swe zdanie w przedmowie do „Historyi literatury pol-
skiej" w r. 1900. Gdyby je był wygłosił w r. 1867, miałoby
ono pozornie przynajmniej jakieś znaczenie. Wówczas bo-
wiem, źle zrozumiawszy Taine'a, zarzucano mu, że on wyklu-
czał sąd o dziełach, poprzestając tylko na stwierdzeniu, jak
ono powstało i co w sobie mieściło. Wiemy, jak sam Taine
zadanie krytyki określał, zgoła nie wykluczając sądu. Tar-
nowski o Tainie nie wspomina, ogólnikowo tylko powiada
o teoryi, wymagającej ścisłej objektywności i powstrzymania
się od wszelkiego sądu. Nie przyjmuje tej teoryi, i słusznie; ale
całe jego dowodzenie jest właściwie wyłamywaniem drzwi otwar-
tych, bo już oddawna uznano, że tylko konieczne wymaga-
nie sądu jest zbyteczne. „Nie wolno, nie godzi się zmieniać,
naciągać, przekręcać, fałszować. To jest zasadą i przykazaniem
w pracy naukowej. Ale mieć sąd i wydać go jest dozwolone,
godziwe, a nawet obowiązujące. Istotą i celem naukowej pra-
cy jest prawda; ale prawda nie jest abstrakcyą (?), ideą (?),
]) W „Rozprawach i Sprawozdaniach", r. II, 215—275.
'-) ,, Szujski jako poeta", Kraków, 1901.
— 401 —
unoszącą się gdzieś wysoko w obłokach(?). Gdyby taką by-
ła, nie dałaby się ani poznać, ani zużytkować. W przystoso-
waniu tylko, i przez nie, my ograniczeni ludzie możemy praw-
dę poznać, ją zrozumieć, nią się przejąć i z niej korzystać.
Największe odkrycia przyrodników wtedy dopiero i przez to
mają całą swoje wartość i wagę, kiedy zostały zastosowane
do potrzeb życia i nauki. Bez tego zostałyby prawdami mar-
twemi, bez użytku i ceny" . Zasadność tego zbyt utylitarne-
go poglądu na zdobycze nauki może być właśnie poddana
w mocną wątpliwość. Prawda jakakolwiek, przyrodnicza czy
humanistyczna, ma wartość sama przez się, jako przyczynek
do uświadomienia sobie wszechświata (oczywiście wraz z du-
szą). Czy znajdzie zastosowanie praktyczne, to rzecz pod-
rzędna.
Oparty na tak chwiejnej podstawie wniosek Tarnowskie-
go nie może być przyjęty za konieczny i słuszny, a tembar-
dziej jego wadliwe sformułowanie w słowach: „Z odkryciami
i prawdami umysłowemi, na polu czy historyi, czy filozofii,
wreszcie krytyki literackiej, jest tak samo. Przystosowanie
prawdy do pewnego zjawiska (faktu czy dzieła), czyli sąd
objawiony, a należycie poparty o fakcie czy dziele, zbliża teo-
retyczną abstrakcyjną prawdę do rzeczywistości, czyni ją przy-
stępną, zrozumiałą i pożyteczną". Owszem, nawet bez
przystosowania „prawdy" do pewnego zjawiska może
być ona przystępną, zrozumiałą i pożyteczną; wszak prawdy
czy pewniki historyczne nic a nic nie zyskują na tych przy-
miotach, choć będą przystosowane do wypadków bieżących,
a nawet tracą z nich wiele, gdyż bez pewnego naciągania
przystosować się nie dadzą, a naciągane były i przekręcane
niejednokrotnie. Prawdy estetyczne również mogą być jasne
i użyteczne, choć się ich nie przystosuje do żadnego poszcze-
gólnego dzieła. Jeżeli zatem wydawanie sądów krytycznych
jest pożyteczne, to nie jest k o n i e c z n e, nie jest o b o w i ą z u-
j ą c e; pożytecznem zaś jest nie dlatego, żeby jakąś prawdę uczy-
nić przystępniejszą i zrozumialszą, ale dlatego, że i krytykują-
cemu i ogółowi uświadamia stopień piękności czy użyteczności
Dzieje krytyki literackiej w Polsce. 26
— 402 —
danego utworu, a więc przyzwyczaj a do nader ważnej czynności
umysłowej, t. j. do szeregowania i grupowania pojęć.
I w tern mieści się ostatni rys krytyki Tarnowskiego, jaki
zaznaczyć miałem; ponieważ nie opiera się na głębszej filozo-
ficznej czy psychologicznej podstawie, nie odznacza się więc
ścisłością logicznego rozumowania, ani też ścisłością wyraże-
nia: jest wymowna, ujmująca, piękna, po większej części traf-
na (o ile nie stają jej na przeszkodzie różne uprzedzenia par-
tyjne i osobiste), stylowo świetna, lubo niepoprawna i zanie-
dbana; może zająć a nawet zachwycić; ale nie często przema-
wia wprost do przekonania, nie wszędzie zdobywa wyniki
niezachwiane.
„Doskonałość nie jest udziałem człowieka". Tarnowski
tak gorąco ukochał swój przedmiot, tak gorliwie przez lat zgó-
rą trzydzieści go uprawiał, tak świetnie umie przemawiać
o wielkich arcydziełach poezyi naszej, że wady i błędy, że
braki i niedostatki jego umysłu czy jego talentu nie zdołają
zagłuszyć wielkich jego przymiotów. A „Historya literatury
polskiej", którą nas obdarował, jest, pomimo licznych usterek,
pochodzących ze źródeł już poprzednio wskazanych, nie tylko
najlepszem jego dziełem, ale jednem z tych, co stanowić będą
chlubę naszego piśmiennictwa i bardzo obfitą, pięknie podaną
karm' duchową. I w niej wprawdzie nie przestał być rzeczni-
kiem swego obozu, ale więcej, niż w któremkolwiek innem
dziele, przemawiał przedewszystkiem jako Polak, radośnie
opowiadający o chwałach narodu i najgoręcej życzący mu po-
myślnego rozwoju nadal.
Jako profesor historyi literatury polskiej w uniwersytecie
Jagiellońskim niewielu Tarnowski wykształcił uczniów, upra-
wiających krytykę. Właściwie wybitniejszym z pomiędzy nich
jest tylko Jan Gnatowski (ur. 1836), który w początkach
styl nawet mistrza naśladował, dzieląc jego przekonania i po-
glądy („Moja Beatrice", 1879, „Realizm w literaturze nowo-
czesnej", 1879, „Listy o literaturze i sztuce", 1879, „Jeden
z prądów naszej poezyi", 1883). Potem zostawszy księdzem,
— 403 —
otrząsnął się z owego wpływu i zaczął pisać samodzielniej za-
równo pod względem treści jak i formy. Dowodem są nie-
które części „Studyów" (1896).
V.
Krytyka literacka u historyków literatury.
Obok tych trzech najznakomitszych krytyków rozwijał
swą działalność cały szereg innych, różnego stopnia talentu
i przekonań. Charakterystykę ich rozpocznę od tych, którzy
byli i są bardziej historykami literatury, niż krytykami este-
tycznymi.
1. Adam Bełcikowski (ur. 1839), wychowany pod
silnym wpływem poezyi romantycznej, sam w tymże kierunku
sił swoich próbował. Temperament spokojny, cichy, łagodny,
umysł do refleksyi raczej, niż do namiętnych wybuchów
skłonny, lecz przytem uczuciowość głęboka, w sobie zamknię-
ta, i fantazya, lubiąca marzyć, od samego niemal początku
wskazały mu dwojaką drogę pracy: badawczą i twórczą. Po-
mijając tu drugą, krótko scharakteryzuję pierwszą.
Jako krytyk, Bełcikowski odznacza się przedewszystkiem
spokojem i bezstronnością, czy to mówi o autorach wieków
odległych, szczególniej XVII-go, który, mianowicie w części
poetycznej i powieściowej, poznał dokładnie, czyli też o pisa-
rzach spółczesnych. Względy stronnicze nic u niego nie zna-
czą; sama wartość utworów rozstrzyga o jego zdaniu. Nie za-
pisując się pod żaden wyłączny sztandar, poznał nowsze kie-
runki w badaniu zjawisk literackich i umiał z nich skorzystać.
Ścisłość w rozbiorze krytycznym, oględność w formułowaniu
sądu, gruntowność i subtelność w ocenie pomysłów i sposobu
ich przedstawienia znaleźć można w najdrobniejszym nawet
szkicu Bełcikowskiego.
Uogólnianie, jak u bardzo wielu krytyków, nie stanowi
najmocniejszej strony talentu jego; czując to zapewne sam,
— 404 —
rzadko kiedy dawał się porwać chęci charakteryzowania epok
literackich i kierunków umysłowych, woląc dostarczać cen-
nych przyczynków do poznania czy to pisarzy poszczegól-
nych czy pewnych gałęzi piśmiennictwa.
Najważniejszemi rozprawami Bełcikowskiego, będącemi
istotnem wzbogaceniem naszej literatury krytycznej, są: „Wa-
cław Potocki", „Elżbieta Drużbacka", „Pierwszy pisarz sce-
niczny u nas" (t. j. Franciszek Bohomolec), „Stanisław Gro-
chowski", „Balladyna", „Adam Mickiewicz" (wizerunek psy-
chologiczny). Rozproszone po czasopismach lub w małej
liczbie egzemplarzy wydane osobno rozprawy Bełcikowskiego
wyszły w zbiorowem wydaniu p. t. „Z dziejów literatury pol-
skiej" (1886, Warszawa).
2. Bronisław Chlebowski (ur. 1846) jest także
głównie historykiem literatury, a prócz tego badaczem geo-
grafii historycznej. W Szkole Głównej słuchał wykładów A.
Tyszyńskiego i A. Bełcikowskiego. Zaznajomiwszy się z teo-
ryą i metodą Hipolita Taine'a (w r. 1872), lubo nie przyjął jej
w całości i bezwzględnie, wiele jednakże z niej skorzystał
w rozpatrywaniu zarówno warunków terytoryalnych i etnicz-
nych, jak i atmosfery duchowej, wśród której działalność tego
lub owego pisarza się rozwijała. Podniosły, szlachetny idea-
lizm w poglądach na zadania życia, łączy się w spokojnym,
rozważnym, lecz bardzo skłonnym do ryzykownych hipotez
umyśle jego z trzeźwem pojmowaniem stosunków bytu rze-
czywistego i wpływów, jakie strona materyalna na duchową
wywiera. Stąd w pracach jego, dotyczących literatury, nie
kwestya piękności artystycznej utworów stawiana bywa na
pierwszym planie, lecz zbadanie zagadnienia, jak życie realne
odbijało się w pomysłach twórców, w ich poglądach etycz-
nych, politycznych i t. p. Wpływ warunków geograficznych
i usposobień plemiennych starannie bywa przezeń roztrząsa-
ny i wykazywany. Nie mniej obchodzą go źródła natchnień
poetyckich i poszukiwaniu ich niestrudzenie się oddaje.
Z początku zawodu literackiego zajął się Chlebowski
gorliwie stuleciem XVII-em (zapewne pod wpływem Bełci-
— 405 —
kowskiego), jako najmniej krytycznie opracowanem i przed-
stawiającem najwięcej wątpliwych pytań do rozwiązania. Po-
znanie pism Samuela Twardowskiego i Wacława Potockiego,
oraz pamiętnikarzy pozwoliło mu wysnuć sporo cennych dla
dokładnego zaznajomienia się z dziejami literatury naszej
wniosków. Z XVII wieku cofnął się następnie do czasów
świetnego rozkwitu humanizmu w poezyi naszej poprzednie-
go stulecia; wydał najprzód książkę pełną śmiałych przypusz-
czeń i zestawień, a pisaną z wielką werwą i wytwornością sło-
wa p. t. „Jan Kochanowski w świetle własnych utworów"
(1884); następnie poświęcił swe badania Rejowi. Z wieku
XIX zajmował się najwięcej Krasińskim i „Grażyną" Mickie-
wicza. Najbardziej estetyczny lub psychologiczny charakter
mają rozprawy: „Kołacze Szymonowicza pod względem arty-
stycznym" (1894, w książce zbiorowej Charitas), „Indywidua-
lizm jako czynnik w rozwoju artyzmu polskiego" (1898,
w książce zbiorowej p. t. „Prawda"), „Artyzm Kochanowskie-
go, jego czynniki i znamiona" (1897, w „Ateneum", t. III).
Spełnił tu autor „jedno z głównych zadań krytyki", jak sam
powiada, t. j. pragnął utorować „dziełom sztuki drogę do
dusz ludzkich przez objaśnienie ich treści i uwy-
datnienie zalet formy".
3. Henryk Biegeleisen (ur. 1855) kształcił się
w metodzie historyczno - literackiej pod kierunkiem Romana
Piłata we Lwowie, Bernaysa i Carriere'a w Monachium, Hilde-
branda w Lipsku. Zna teoryę Taine'a, posługuje się nią
w swych pracach, lecz nie uważa jej za najlepszą; wchłonął
pewne czynniki z Jerzego Brandesa, coraz bardziej przez czas
jakiś zaostrzając społeczne swe poglądy; „Literatura porów-
nawcza" Posnetta (przekład polski Z. Daszyńskiej, 1895), po-
szukująca początku rodzajów literackich w warunkach życia
ludów, wywarła nań także wpływ znaczny.
W rozbiorach swoich zastanawia się głównie nad z e-
wnętrznymi warunkami powstawania dzieł i nad ich ukła-
dem, mniej się zajmując psychologiczną ich stroną. Jest głów-
— 406 -
nie analitykiem i w tym względzie dochodzi niekiedy do krań-
cowości.
Widać to w najznakomitszem jego dziele o „Panu Tade-
uszu" (1884). Składa się ono z 9-ciu rozpraw, traktujących
o życiu szlacheckiem, o planie i kompozycyi poematu, o przed-
miotowości, podmiotowości i malowniczości, o epizodach,
o dyalogu, o technice, o stylu Mickiewicza. Każda z tych
rozpraw stanowi w sobie pewną całostkę, a wszystkie razem
nie wyczerpują zagadnień, jakie krytykowi nasuwa „Pan Ta-
deusz". Autor zapomniał tu o rzeczy najważniejszej: o psy-
chologicznym rozbiorze charakterów, występujących w poe-
macie; wskutek czego praca jego nie przedstawia się jako za-
okrąglona całość, tembardziej, że i układ owych 9-ciu rozpraw
jest chaotyczny. Rzeczy jednorodne są tu rozłączone, a róż-
norodne — złączone; stąd uwaga czytelnika nuży się, a z trud-
nością goniąc za myślą krytyka, zna ją i pojmuje, dopóki
trwa czytanie, potem wrażenia się zacierają — i po złożeniu
książki szczegóły tylko pojedyncze utkwią w pamięci, pogląd
zaś ogólny ulatnia się szybko; książka nie osiąga celu zamie-
rzonego. A jednak jest w niej dużo myśli trafnych, dużo spo-
strzeżeń i uwag cennych dla każdego, kto chce głębiej wnik-
nąć w szczegóły najlepszego naszego poematu.
Pośpiech w pisaniu, nienależyte przetrawienie materya-
łu, a niekiedy uganianie się za efektownym frazesem szkodzą
zarówno dziełu o „Panu Tadeuszu", jak i pomniejszym roz-
prawom krytycznym Biegeleisena, że już nie wspomnę o jego
kompilacyjnej „Historyi literatury polskiej" (dotąd 3 tomy).
4. Józef Kallenbach (ur. 1863), badacz przeważ-
nie analityczny, jak Biegeleisen, tylko z mniejszą rzutkością
umysłową, a z większą starannością w opracowaniu tematów,
powoli i mozolnie się wyrabiał na krytyka estetycznego.
Z początku pisywał rozprawki, mające na celu ustalenie jakie-
goś szczegółu biograficznego, wyprowadzenie „genezy" ja-
kichś pomysłów u naszych poetów XVI lub XVII wieku, kry-
tykę tekstów i t. p. Dopiero pobyt w Paryżu, przysłuchanie
się wykładom znakomitych profesorów literatury, a zwłaszcza
- 407 —
objęcie katedry literatur słowiańskich w uniwersytecie frybur-
skim (w Szwajcaryi), zbliżenie się osobiste z uczonymi francu-
skimi, łączącymi wiedzę ze smakiem literackim, wprowadziły
do prac Kallenbacha żywioł estetyczny. Zaniechawszy stara-
nia o ścisłą „przedmiotowość" wywodów, dozwalał nawet sobie
wówczas lekceważyć trochę fakta i ich połączenia logiczne,
byleby osiągnąć jakieś piękne i efektowne zestawienie. Widać
to mianowicie w najlepszej pracy Kallenbacha, w „Adamie
Mickiewiczu" (1898), przeważnie złożonej z rozbiorów dzieł
poety i z poglądów na jego charakter i twórczość. Zamierzał
tu dać syntezę ducha poety, ale nie licząc się dokładnie
z czynnikami, które na wytworzenie całości człowieka wpły-
wają, popadł w przesadę ogólnikową, nie docierając do istot-
nego wnętrza poety, tak, że tylko w szczegółach znaleźć moż-
na niemałe zalety.
Z pomiędzy monografistów, opracowujących twórczość
pisarzy naszych z różnych epok, uwzględnię tylko pokrótce
trzech, ponieważ w ich pracach krytycznych żywioł estetyczny
dość ważne ma znaczenie. Mam tu mianowicie na myśli Ro-
mana Plenkiewicza, autora najszczegółowszego życiory-
su „Jana Kochanowskiego" (1898) wraz z oceną wszystkich
jego pism; następnie Alberta Gąsiorowskiego(t 1888),
który pierwszy w tym okresie zajął się szczegółowszem przed-
stawieniem życia i twórczości Adama Mickiewicza; wreszcie
Juliusza Turczyńskiego, który także rozbiorami dzieł
największego poety naszego (Grażyna, Konrad Wallenrod,
Dziady) przyczynił się do zgłębienia jego natchnień.
VI.
Krytyka idealistyczna w czasach realistycznych.
Przechodzę do krytyków wyłącznie estetycznych. Wy-
różniam tu grupy: idealistów, realistów i eklektyków. Naj-
przód o pierwszej, wyprzedzającej inne chronologicznie.
— 408 —
1. Władysław Bogusławski (ur. 1838), syn ko-
medyopisarza, Stanisława, a wnuk Wojciecha, z tradycyi ro-
dzinnej, najwięcej zajmował się i zajmuje krytyką teatralną,
częściowo tylko literacką. Zapatrzony we wzory krytyków-
feljetonistów francuskich, przyswoił sobie ich lekkość, wyćwi-
czył dowcip, barwność i umiejętność konsekwentnego, a jed-
nak całkiem swobodnego rozsnuwania wątku raz powziętej
myśli.
Co do trafności sądów w ocenie utworów, to subtelne
poczucie piękna kieruje zazwyczaj zdaniem Bogusławskiego;
lecz silnie rozwinięta podmiotowość, a więc zamiłowania
i wstręty osobiste lub mające swe źródło w pewnych opiniach
estetycznych (przeważnie idealistycznych), wyznawanych przez
autora, a zmieniających się dość często w miarę napływu
świeżych wrażeń, — bardzo wielką grają rolę w jego krytyce.
Zamiłowanie też do pięknego lub dowcipnego frazesu bywa
u niego tak wielkie, że ściślejsza prawda cierpieć na tern nie-
kiedy musi. W każdym razie jednak oddaje on świetnie
prawdę chwilowego wrażenia swego, lubo się za impresyoni-
stę bynajmniej nie poczytuje.
Z wielu jego ocen najznakomitszą jest wytworna po-
chwała „Bez dogmatu" Sienkiewicza, która się kilku przedru-
ków doczekała. We wszystkich główniejszych punktach je-
stem odmiennego zupełnie zdania, niż Bogusławski, co do tej
powieści; a jednak nie waham się tej krytyki nazwać arcydzie-
łem w swoim rodzaju, tak umiejętnie i z takiem życiem roz-
winięty w niej został jednolity, konsekwentny pogląd; kto się
na przesłanki zgodzi, musi już we wszystkiem zaufać au-
torowi; a kto się nie zgodzi, będzie podziwiał wirtuozyę pi-
sarza.
Obszerniejsze szkice krytyczne (o Bolesławie Prusie,
Kosiakiewiczu i innych) pomieszcza Bogusławski w „Biblio-
tece Warszawskiej" od r. 1890. Zbioru jego krytyk książko-
wego nie posiadamy dotychczas. Jedyną jego pracą, osobno
w książce wydaną, to: „Siły i środki naszej sceny" (1879),
rzecz pisana z nadzwyczajnem ożywieniem i dokładną znajo-
— 409 —
mością stosunków teatralnych warszawskich, a z podniosłem
pojęciem o zadaniach teatru.
2. Szlachetny idealizm, pomimo gruntownego zaznajo-
mienia się z pozytywizmem i materyalizmem, głęboka uczu-
ciowość, refleksya wyćwiczona na filozofii, ekonomii spo-
łecznej i polityce, a równocześnie szczere uwielbienie dla
sztuki wielkiej, niezależnej: oto zasadnicze cechy umy-
słu Stanisława Krzemińskiego (ur. 1839), który
wśród młyna publicystycznego nie zapomniał ani o swej
ulubienicy, literaturze, ani o pięknej, poprawnej polsz-
czyźnie.
Cześć jego dla wielkich mężów, jako wodzów ludzkości
(on pierwszy u nas dał poznać angielskiego entuzyastę: To-
masza Carlyle'a, autora dzieła o Bohaterach), nie zasłaniała mu
oczu na wiekową, mozolną pracę „drobniejszych mrówek",
a idealizm nie przyćmiewał poglądu na twarde warunki rze-
czywistości. Uczucie unosiło go nieraz zadaleko w pochwale
i potępianiu, ale względy osobiste nie grały w jego sądach
roli znacznej. Rozumiał potrzebę zarówno zachowawczego
jak postępowego prądu; a w chwili, kiedy u nas młodzi wo-
łali: „wiedza — to potęga!" przypominał, że i „uczucie — to
potęga, i charakter — to potęga!"
Dążąc do harmonijnego rozwoju wszystkich sił społe-
czeństwa, wołał do zwaśnionych: „Możemy mieć rozmaite poję-
cia psychologiczne; możemy wyrozumiewać mechanizm czło-
wieczeństwa ze stanowiska wszelkich możliwych zasad: nie
dowiedziemy nigdy, żeby zdobycie wiedzy było zdobyciem
uczucia, niezbędnego do życia zbiorowego, lub wyrobieniem tej
mocy, bez której, choćby największe nawet talenta, wiedze,
rozumy przepadają. Zapewne, jaka będzie umysłowość na-
rodu, takiem będzie i jego życie; ale umysłowość nie zależy
od samej tylko literatury; wpływa na nią ogromnie, i w wyż-
szym może jeszcze stopniu, szkoła; wpływają ogólne prądy,
wiejące w ludzkości, a potężnym też czynnikiem są wypadki
współczesne, całkiem od literatury niezależne, daleko poza
obrębem działalności umysłowej wybuchające. Literatura jest
— 410 —
tylko jedną z dźwigni życia, ale nie jest życiem samem,
i w samej nawet literaturze nie wszystko może i powinno po-
czynać się w łonie potrzeby społecznej, nie wszystko ma
zmierzać do celów i zaspakajać interesa społeczne; musi być
sfera nietendencyjnej, naiwnej niejako twórczości, bez utylita-
ryzmu, bez celowości — z jedynym tylko celem wytwarzania
żywego piękna. Strona utylitarna, tendencyjna, publicystycz-
na literatury jest bez wątpienia najważniejszą, bo milion zna-
czy więcej niż jednostka, a życie więcej niż piękno; lecz histo-
rya aż nadto wymownie przekonywa, że najtrwalszymi są te
pomniki literackie geniuszu ludzkiego, które do żadnego ce-
lu praktycznego nie służyły, żadnych prawd nie roztrząsały,
żadnych interesów nie popierały, żadnej nie hołdowały ten-
dencyi, i na żądanie utylitarnej legitymacyi odpowiadały, jak
Bóg biblijny: jestem ten, który jestem. Tak o sobie świadczy
zawsze właściwa literatura twórcza".
Zaledwie drobną cząstkę swych prac zebrał Krzemiński
w tomie p. t. „Zarysy literackie" (1895, Warszawa). Od lat 20
zgórą pracuje nad odtworzeniem postaci Stanisława Konar-
skiego, ale dotychczas zaledwie nikłe dał poznać ze swego
dzieła ułamki.
3. Józef Tretiak (ur. 1841), wykarmiony poezyą
romantyczną, pisał najprzód poemata, potem nowelle, a do-
piero w dojrzalszych latach, zaznajomiwszy się z nowszymi
prądami w naukach przyrodniczych (Darwin) i historyi (Buckie,
Draper), pod ich wpływem zwrócił swą uwagę na dziedzi-
nę badawczą. Teorya Taine'a nie była mu obcą; z niej przejął
w swych poszukiwaniach dziejowych dbałość wielką o nakre-
ślenie tła, na którem się rozwijały wypadki, otoczenia, wśród
którego wzrastały i kształciły się talenty. Przedmiotowego
atoli sposobu traktowania zjawisk nie przejął całkowicie; od-
działywały nań bowiem silnie tradycye romantyczne i krytyka
feljetonowa. Upodobania osobiste, wstręty do osób nie tylko
żyjących, ale i zmarłych, żywo odbijały się w jego sądach
estetycznych.
— 411 —
Stąd w jego pracach wyróżnić można dwa wyraźne dzia-
ły: jeden o ludziach i utworach sympatycznych autorowi; dru-
gi o ludziach i utworach niemiłych. W pierwszym dziale
znajdujemy szeroką podstawę psychologiczno-estetyczną, ser-
deczne wnikanie w usposobienie lub chwilowy nastrój pisarza,
delikatność i subtelność w cieniowaniu szczegółów; w dru-
gim — usilne wynajdywanie stron ujemnych, choćby z nakrę-
ceniem faktów połączone, złośliwość w zestawianiu drobiaz-
gów mniej lub więcej rażących, omijanie pobudek, które psy-
chologicznie wytłómaczyćby mogły pewne właściwości piszą-
cego, niesprawiedliwość w podnoszeniu usterek do znaczenia
wad, oraz w umniejszaniu zalet; jednem słowem, adwokackie
raczej, niż krytyczne gromadzenie dowodów (rzeczywistych
czy pozornych), mające na celu potępienie pisarza lub dzieła.
Wszystko, co Tretiak napisał o Mickiewiczu („Mickie-
wicz w Wilnie i Kownie", 1884; drugie wydanie p. t.: „Mło-
dość Mickiewicza", 1898; „Mickiewicz w Odessie", „Ślady
wpływu Mickiewicza na Puszkina" i in.), zaliczam do pierw-
szego działu; wszystko, co o Słowackim wypowiedział
(w „Szkicach literackich", 1896)— do drugiego. Rozbiór „Gra-
żyny", „Dziadów", pieśni miłosnych, a szczególniej ballad
Mickiewicza należy do rzeczy najlepszych, jakiemi się może
pochlubić nasza literatura krytyczna; takie w nim subtelne po-
czucie formy artystycznej, taka miara w ocenie stosunku
wieszcza naszego do poetów obcych, takie wydobycie umie-
jętne wszystkich piękności, obok wskazania usterek tu i owdzie
napotykanych.
Względem Słowackiego był wprost niesprawiedliwym aż
do zaciekłości; nawet w utworach jego najlepszych, uznanych
powszechnie za arcydzieła, jak np. „Ojciec zadżumionych",
dopatrywał takich wad, że, gdyby mógł o ich rzeczywistem
istnieniu przekonać, musielibyśmy Juliusza do drugorzędnych
policzyć twórców, a w dodatku szkodliwych. W tej mierze
idzie Tretiak znacznie dalej nawet, niż Tarnowski. Omawia-
jąc „Testament mój", powiada: „W istocie posiadał Słowacki
siłę fatalną, ów indywidualizm, niczem w karby nieujęty,
— 412 —
a niesiony wichrem wyobraźni, ów wygórowany indywidua-
lizm, który był zarazem fatalizmem w ustroju psychicznym
całego narodu; w istocie siła ta zdobiła mu czoło, żywemu,
i zdobi je nawet umarłemu; w istocie zostawił on ją po sobie,
jako ciężar, gniotący nas niewidzialnie; — ale żeby nas, zja-
daczów chleba, mogła ona przerobić w aniołów — to nie-
prawda. Przerobić ona może zjadaczów chleba w jakieś isto-
ty skrzydlate, ale zbłąkane, goniące za marą wielkości i mar-
niejące w tej gonitwie. Żeby być aniołem, nie dość mieć
skrzydła: trzeba mieć jeszcze szczerą pokorę, myśl jasną i pro-
stą, serce czyste i pełne miłości..."
Tak to uprzedzenie może zaciemnić wzrok krytyczny.
Inne studya i szkice (o Asnyku, Ujejskim, Lamie, Sien-
kiewiczu, Krasickim, 1901) zajmują pośrednie między wska-
zanymi krańcami miejsce; inne jeszcze (O dramacie staroin-
dyjskim, O epopei fińskiej) są ładnie pisanemi sprawozda-
niami.
Bo Tretiak pisze ładnie. Styl jego wszędzie jasny, do-
bitny, giętki. Gdzieniegdzie, z poza trzeźwej analitycznej
prozy, wychyla się kwiat poetycznego porównania, zawsze do-
brze przeprowadzonego i we właściwym tonie utrzymanego.
Czasami tylko pojawi się frazes, nie mający podstawy ściśle
logicznej, lecz użyty jedynie dlatego, że wśród mas do belle-
trystyki przywykłych może sprawić pewien efekt. Roztrząsa-
jąc np. jeden z początkowych wierszy Mickiewicza, powiada:
„Przyjaźń nie roznieciła jeszcze była w jego sercu tak wiel-
kiego ogniska, żeby w niem stopnieć mogły żelazne pęta kla-
sycyzmu". Czyż w tern zdaniu można odnaleźć logiczną
podstawę? Wszak uczucie przyjaźni nie datuje od czasów ro-
mantyzmu; można było być zagorzałym klasykiem, a mimo to
najserdeczniejszym przyjacielem; największe nawet ognisko
przyjaźni, rozniecone w sercu klasyka, nie uczyni z niego ro-
mantyka, jeżeli inne czynniki (rodzaj fantazyi, rozumowe prze-
konanie o potrzebie zmiany nastroju estetycznego i t. p.) nie
zostaną w ruch wprawione...
— 413 —
4. Walery Gostomski (ur. 1854) jest psycholo-
giem - estetykiem. Znając teoryę Taine'a, rzadko kiedy szedł
za jej wskazówkami; więcej do niego przemawiała krytyka
niemiecka, poszukująca „idei" dzieła. Lubuje się on przede-
wszystkiem w syntezie tak dalece, że, lubo zasady metody
analitycznej nie są mu obce, niechętnie się jej przepisami kie-
rować daje; niepomyślne dla swej syntezy wyniki albo mil-
czeniem pomija, albo też stara się znaczenie ich umniejszaj
jakby się lękał, iżby praca rozbiorcza nie zeszpeciła mu pięk-
nej budowli artystycznej.
Tak np. w najznakomitszem swem studyum: „Arcydzie-
ło poezyi polskiej" (1894, drugie wyd. 1898), pragnąc podać
genezę „Pana Tadeusza", rozprawia jedynie i wyłącznie
o stronie wewnętrznej twórcy. Utrzymuje tedy bardzo słusz-
nie, że w Mickiewiczu była zdolność wszechstronnego ujmo-
wania zjawisk natury i wzruszeń duszy ludzkiej, połączona
z talentem harmonijnego ich wcielania w kształty słowa.
Twierdzi następnie, również zgodnie z prawdą, że poeta do-
browolnie stanął na stanowisku tej szlachty, której życie za-
mierzył opiewać, z miłością patrzył na te strony i tych ludzi,
co ich nigdy oglądać nie miał; ale zajmując takie stanowisko,
nie wyrzekł się wcale nabytków wyższego wykształcenia i po-
trafił to w sposób sobie właściwy dać poznać w swoim utwo-
rze. Wreszcie posuwa się krytyk do niejasno wyrażonego
paradoksu, wypowiadając zdanie, że „Mickiewicz jest najzu-
pełniejszym typem indywidualnym natury ludz-
kiej, jaki tylko w warunkach narodowo-polskiego życia mógł
się rozwinąć, a przytem typem, który nie przekracza swemi
właściwościami granic tego życia". Nie myślę tu wyzyskiwać
wyrażenia: „typ indywidualny"; ale tego nie mogę pominąć
milczeniem, że nazywając Mickiewicza najpełniejszym typem
natury ludzkiej w warunkach danego bytu narodowego, czyni
z niego bohatera, który w każdej dziedzinie umysłowości
i działania doszedł najwyższej pełni rozwoju --- co jest oczy-
wistą przesadą; twierdząc zaś, że „właściwościami swemi gra-
nic owego bytu nie przekraczał", zapomina, że, jak dotąd,
— 414 -
mieliśmy jednego tylko poetę takiej miary. Chcąc zatem
wyjaśnić możność powstania arcydzieła poezyi polskiej, do-
szedł krytyk z jednej strony do zbyt wielkiego rozszerzenia
sfery właściwości jego twórcy, a z drugiej — do rozpuszczenia
właściwości tych w granicach bytu narodowego. I jedno
i drugie byłoby niepotrzebnem, gdyby krytyk obok proce-
su psychicznego w samym twórcy, uwzględnił był także
wpływy zzewnątrz nań działające: a więc oczytanie w poezyi
epicznej, rozkochanie się w rozmowie i staroszlacheckim spo-
sobie opowiadania Henryka Rzewuskiego, poznanie i porów-
nanie z sobą różnych dzielnic i różnych narodów europej-
skich i t. p. Gostomski wie naturalnie o tych wpływach, na-
pomyka o nich pokrótce w dalszym ciągu dzieła, lubo zanad-
to zwięźle; ale w tern miejscu, gdzie kreślił „genezę" poema-
tu, nie chciał o tern wszystkiem wspominać, byle tylko całość
arcydzieła wywieść wprost i wyłącznie z usposobienia, nastro-
ju i ducha poety.
Obdarzony jasnym, spokojnym, rozważnym umysłem,
przejęty głęboką czcią dla ukochanego utworu, ale czcią, chcą-
cą i umiejącą zdawać sobie sprawę z wrażeń i uczuć, dokonał
swego zamiaru w taki sposób, że czytelnik, zapoznawszy się
z jego studyum, osiągnie jednolity pogląd na całość utworu
i składowe jego części, potrafi ten pogląd odpowiednimi ar-
gumentami poprzeć i zarówno przed sobą, jak i przed innymi,
uzasadnić, wielbiąc geniusz mistrza, który stworzył takie ar-
cydzieło, jak „Pan Tadeusz". Ponieważ krytyk miał do czy-
nienia z istotnem arcydziełem, ponieważ umie odczuwać pięk-
no, więc wywody i spostrzeżenia jego są prawie wszystkie
trafne w ostatecznym swym wyniku, lubo niezawsze uznać
wypadnie za równie trafne — te drogi, na których do tych wy-
ników doszedł.
Podobne cechy mają rozprawy Gostomskiego: „Pierwsza
część Fausta" (1886, Ateneum, IV), „Arcydzieło komedyi pol-
skiej" (1889, tamże, I), „Żywot człowieka poczciwego Mikoła-
ja Reja z Nagłowic" (1889, Bibl. Warsz., I).
415 —
Jako pisarz, Gostomski nie odznacza się ani niezwykłą
dobitnością, ani wielką barwnością stylu, owszem, pełność te-
go stylu przechodzi często w rozwlekłość, skutkiem czego nie-
zawsze to, co jest istotnie świeżym pomysłem autora, utkwi
w pamięci czytelnika, gdyż tuż obok tych oryginalnych, znaj-
dzie dużo twierdzeń już spowszedniałych i w sposób powsze-
dni wyrażonych. Ale niewątpliwą zaletą Gostomskiego jest
jasność, przystępność i potoczystość jego dykcyi — wyborne
zalety popularyzatorskie. One to zapewniły jego dziełom
i rozprawom poczytność, a tym sposobem przyczyniły się do
rozpowszechnienia wielu poglądów rozumnych i ładnie wyra-
żonych.
VII.
Krytyka realistyczna.
1. Druga grupa: realistyczna, opierająca się na zdoby-
czach naukowych wieku XIX, na przejęciu się do głębi zaga-
dnieniami społecznemi, miała z początku najwymowniejszą
przedstawicielkę w znakomitej dziś powieściopisarce: Elizie
Orzeszkowej (ur. 1842). Już w „Kilku słowach o powie-
ści" (1867, „Gazeta Polska") uwydatniała takie utwory, wktó-
rych znajdowała jakąś żywotną dążność. W „Listach o litera-
turze" (1873, „Niwa") poddała surowej ocenie liryków owo-
czesnych, kwilących na zmateryalizowanie świata, i wykazy-
wała, że, ilekroć poezya odwróci się od wielkich spraw, nurtu-
jących społeczeństwo, tylekroć traci swój wpływ i znaczenie.
Poezya nasza owoczesna rozmijała się, jej zdaniem, z tern, „co
dzieje się i staje teraz", zajmując nieprzyjazne stanowisko
względem wszystkiego, „co jest przedmiotem miłości, czci, sta-
rań, prac dzisiejszej ludzkości, źródłem jej bólów i pociech, jej
szczęścia i jej niedoli". „Poezya dzisiejsza — słowa Orzesz-
kowej — stała się rezerwoarem, zbierającym w siebie i prze-
chowującym w sobie wszelkie wyobrażenia, które pomiędzy
— 416 —
ludzkością kredyt utraciły, z dziedziny życia zostały wygna-
ne w krainę umarłych. Poezya dzisiejsza jest urną, do
której w postaci mętnych łez spływają wykluczane z głów
ludzkich przesądy. Wtedy, gdy ludzkość pracuje nad
urzeczywistnieniem idei równości, ona ustanawia i prze-
chowuje ostracyzmy nie tylko już kastowe, ale i najróż-
norodniejszych odcieni i gatunków. Ostracyzmom tym pod-
lega w dziedzinie poezyi mieszczanin, bankier, fabrykant,
kupiec; podlegają im szare surduty, fraki, cylindry, machi-
ny, skalpele, lokomotywy; podlegają im całe epoki czasu,
grupy ludności, krajów i idei. Wtedy, gdy ludzkość roz-
kochała się w nauce i w niej ujrzała najpewniejszy śro-
dek do uszlachetnienia się i uszczęśliwienia, poezya wy-
klina naukę; z jednaką zajadłością chłoszcze chemię i pe-
dagogię, fizykę, ekonomię społeczną, fizyologię i psycho-
logię. Wtedy, gdy ludzkość wszystkiemi siłami swemi dąży
do obalenia fałszywych wielkości, doktryn absolutnych, du
cha krępujących; poezya zawraca ją ku wiekom, w których
wielkości te, purpurą płaszczów królewskich i krwi ludzkiej
przyodziane, błyszczały, szumiały i tłumy niewinnych stopa-
mi swemi deptały; w których doktryny te rozkazywały ziemi
brzmieć chórem wiary archanielskim, a ludziom nie myśleć,
nie badać, łączyć z wyobrażeniem dobroci Boga smołę pie-
kielną. Obcy duchem dzisiejszej ludzkości poeci nie badają
najgłębszej jej istoty; nie badając jej, nie posiadają o niej wie-
dzy; nie wiedząc o niej nic, nie czują ku niej miłości... Aby
poetyczne talenty wyjść mogły z obłędnego koła, aby wy-
grzęzły z komunału i ze stanu ubrylantowanej zarodkowości
przejść mogły w stan rozwoju i potęgi; trzeba, ażeby nowo-
żytni poeci sercem i myślą złączyli się z nowożytną ludzko-
ścią, aby ją poznali najprzód, pokochali potem..."
W wymaganiu tern Orzeszkowa nie zapominała bynaj-
mniej o właściwych poezyi środkach oddziaływania; nie
stawała wcale na stanowisku ciasnego utylitaryzmu. Mó-
wiła więc:
— 417 —
„Nikt zapewne żądać nie może, aby poezya darzyła
ludzkość bezwzględną apologią wszystkiego, co dzieje się
i staje na ziemi, albo-li też, aby podejmując zadanie nie swo-
je, sposobem dydaktycznych nauczań i moralizowań spełniała
ona to, co spełniać winna pedagogia, moralistyka lub ścisła
nauka. Poezya dzierży w posiadaniu swem sobie tylko wła-
ściwe moce uszlachetniania, podnoszenia, krzepienia i zachę-
cania. W przestrzeni i czasie, w przyrodzie i w duchach ludz-
kich nic niema takiego, nad czemby ona potęgą mocy tych
panowania objąć nie mogła. Zjawiska rzeczywistości, nie-
kompletne i wykrzywione, uzupełnia ona i prostuje, spoglą-
dając na to, co jest, widzi i ludziom opowiada, co być powin-
no. Tym to sposobem, nie z niewolniczego naśladowania,
albo też z biernego przedstawiania tego, co istnieje; ale z głę-
bokiego wnikania w zjawiska, z kojarzenia ich, prostowania
i uzupełniania powstają owe ideały poetyczne, które przema-
wiają do duchów ludzkich, budzą w ludzkości te święte tę-
sknoty, wysokie pragnienia i gorące zapały, nie odrywające
bynajmniej ludzi od spraw, uczuć i myśli ziemskich, lecz czy-
niące ich tylko czystszymi, silniejszymi i w prawdziwem zna-
czeniu wyrazu tego szczęśliwymi. Ale poezya taka oczyszcza-
jąca, krzepiąca i uszczęśliwiająca, jak fale strumienia ze źró-
dła swego, tryska tylko w miłości, jak drzewo sokami ziemi,
karmi się wiedzą".
W tym duchu i z tego punktu widzenia napisała Orzesz-
kowa szkic „O powieściach T. T. Jeża" (1879, „Niwa", I)
i o „Erneście Renanie" (1886, „Ateneum", II).
W jej ślady, powołując się na Taine'a i Brandesa, poszła
Wilhelmina Kościałkowska, ideami wolnomyślności
i dążeniami humanitarnemi przeniknięta. Nakreśliła ona z po-
czątku nieśmiały szkic o „Władysławie Syrokomli", potem
coraz bujniej się rozwijając, lecz wpadając w przesadę wy-
kwintności stylowej, pisała o nowellistach naszych i obcych,
o Bret-Harte, o Dickensie i t. p. Najobszerniejszą i najobfit-
szą w uwagi estetyczne jest jej praca o „Ignacym Chodźce"
Dzieje krytyki literackiej w Polsce. 27
— 418 —
(1884, „Ateneum"), gdzie na szerokiem tle dziejowem i spo-
łecznem obrobiła tego pisarza krytycznie — po raz pierwszy
u nas.
2. Józef Kotarbiński (ur. 1849) rozpoczął działal-
ność swoją od krytyki teatralnej i w niej wzorował się, miano-
wicie co do stylu nieco bombastycznego, na recenzyach Le-
westama. Wykłady Tyszyńskiego w Szkole Głównej o histo-
ryi literatury polskiej niewielkie wywarły nań wrażenie. Za-
poznanie się z teoryą Taine'a wpłynęło nieco na sposób trak-
towania zjawisk literackich, ale znacznie więcej podobały mu
się poglądy Brandesa i styl jego; tak, że odtąd na jego charak-
terystykach literackich (Horsztyński, Beniowski i Don Juan,
Makbet, Król Lear, Asnyk, Eliza Orzeszkowa, Wiktor Gomu-
licki, Dramat ludowy, Dramat filozoficzny i in.) można było
odnaleźć ślady ich wpływu zarówno w treści jak i w formie.
Stanowczym wszakże jego zwolennikiem nie został i w ocenie
odczytów jego o poezyi polskiej (w „Bibl. Warsz.", 1886) za-,
chował stanowisko krytyczne.
Bardzo czuły na zmiany, zachodzące w atmosferze du-
chowej, łatwo się przejmował nowemi odcieniami, ujawnione-
mi w teoryi krytyki i twórczości; więc też, gdy Emil Henne-
quin w swojej „Krytyce naukowej" (tłómaczonej na język pol-
ski), poddał teoryę Taine'a rewizyi, którą narazie poczytywa-
no za gruntowną, on się także na jego stronę przechylił, a gdy
pisma J. M. Guyau zyskały rozgłos, chętnie je za ostatni wy-
raz prawdziwej nauki podawał.
To też, gdy następnie silnie się uwydatnił prąd subjek-
tywistyczny i indywidualistyczny, on, odrzucając kraricowości
niezgodne z jego naturą, godził się z czynnikami, przez nową
krytykę wprowadzonymi. Jest w tern trochę elastyczności
umysłu, ale jest też nader dodatnia cecha unikania nierucho-
mości duchowej przez przyswajanie nowych myśli, nowych
poglądów. Zamało ma filozoficznego wykształcenia, ażeby
mógł wysnuwać jakieś szersze uogólnienia teoretyczne; lecz
ma dosyć talentu, aby tworzyć ładne charakterystyki i nie po-
zostawać w tyle poza ruchem umysłowym europejskim. Do
— 419 —
najudatniejszych jego szkiców (niezebranych dotąd w książce)
liczę rozprawkę p. t. „Pan Tadeusz Mickiewicza jako epos"
(w „Bibliotece Warszawskiej," 1898, lipiec), gdzie zestawienie
naszego poematu z epopejami samorodnemi jest i nowe
i trafne.
3. Namiętnym rzecznikiem zasad postępowych, ściga-
jącym zawzięcie wszelkie uchylenie się od nich, był Antoni
Gustaw Bem (ur. 1848 f 1902).
Uczuciowość gwałtowna, łatwo przerzucająca się od mi-
łości do nienawiści czy wstrętu, fantazya ruchliwa, niespokoj-
na, do marzycielstwa i szukania nadzwyczajności skłonna,
a przytem delikatny smak estetyczny i bezwzględna szczerość
w wypowiadaniu wrażeń i sądów znamionują jego działalność
krytyczną. I Tyszyński, i Taine i Brandes wpływali nań, ale je-
go indywidualności nie ujarzmili.
Najlepiej podobno jego właściwości uwydatnię, gdy nad
jedną, bardzo znamienną pracą się zatrzymam. W piśmie
zbiorowem, na cześć T. T. Jeża wydanem: „Ognisko" (1883,
Warszawa), pomieścił on żywo, jak zwykle, wyborną polsz-
czyzną i stylem wytwornym pisaną rozprawkę p. t. „Śmielsze
błyski humoru satyrycznego w literaturze staropolskiej". Skła-
da się ona z dwu części: w pierwszej autor przedstawia tych,
którzy „do systematu ustalonych wierzeń zachowali się już to
przyjaźnie, już to dwuznacznie" (Kochanowski, Kochowski,
Naruszewicz, Krasicki); w drugiej te „odważne jednostki, co,
zgodnie z duchem czasu, szły naprzód z pochodnią ironii, nie
zacierając ustępstwami śladów swej drogi" (Rej, Węgierski).
Zarówno na ten podział, jak na sposób traktowania obranego
tematu wpłynęła przewodnia myśl artykułu, że u nas dążenie
za postępem jest ideą niepopularną, której chwytają się tylko
wyjątkowe jednostki. Spostrzeżenie to równie zasadnie po-
dobno zastosować się da do każdego innego narodu, jak i do
nas; wpływ bowiem przyzwyczajenia, nałogu czyli inaczej ru-
tyny tak potężnie działa na każdy umysł ludzki, że, ażeby się
z niego otrząsnąć, potrzeba nie tylko niepospolitej odwagi,
ale i wysiłku, co zdarza się dosyć rzadko.
— 420 —
Podobnież ocenić musimy i drugą tezę autora, skarżące-
go się, że kto u nas „chciał kroczyć naprzód, przebierał się
w przodków swoich szaty". Tak robił każdy niemal reforma-
tor, chcąc wmówić w bojaźliwy i nieufny względem wszelkich
zmian ogół, że właściwie nie dopuszcza się nowatorstwa, że
ogół nic zatem ryzykować nie będzie, gdyż powróci do tego,
co już przodkowie wyznawali. Nie w takich ogólnikach szu-
kać chyba wypada przyczyny naszego zacofania w stosunku
do narodów przodujących w cywilizacyi; późniejsze wejście
do grupy tych narodów, ciągła potrzeba obrony, ubóstwo sto-
sunkowe, umysł skłonny raczej do rozpraszania się, niż sku-
piania: oto warunki, których rozważenie i ocena możeby nam
głębiej dały wniknąć w charakter naszego rozwoju du-
chowego.
Autor widocznie znajdował się w tym stanie rozdrażnie-
nia, jaki uczuwamy, gdy czczony przez nas ideał rozpływa się
we mgle, a na jego miejscu dostrzegamy z początku tylko ja-
kąś masę brudną i bezkształtną. Tern nerwowem rozdrażnie-
niem wyjaśniamy sobie takie wyrażenia jak to, że Polska
w ostatniej ćwierci XVIII-go wieku była „siedliskiem zabobo-
nów", chociaż miała już przecie i Konarskiego, co światło
w kraju rozszerzył i odważył się być mądrym, miała już Druż-
backą i Bohomolca, co wiarę w zabobony wyszydzali.
Tern rozdrażnieniem tłómaczymy sobie takie zbyt bez-
względne, niesłuszne wyroki, jak ten np., że „Satyr" Kocha-
nowskiego, to miernota, nacechowana „zgrzybiałością myśli..."
Chwiejność przekonań Krasickiego pochwycona jest trafnie, ale
udowodniona słabo przez stawienie „Antymonachomachii"prze-
ciwko „Monachomachii". Ks. biskup warmiński w tych poema-
tach nie przekreśla lewą, co napisał prawą ręką, i nie cofa by-
najmniej zarzutów swoich, wymierzonych przeciw mnichom.
Prawda, ukazująca się na dnie kielicha, w zakończeniu „Anty-
monachomachii", ściśle biorąc, nic innego nie mówi, tylko to,
co poeta w „Monachomachii" sam wypowiada, oświadczając
gotowość spalenia swego poematu, jeżeli rozumni uznają go
za potwarz. Węgierskiego autor, lubujący się w jaskrawych
— 421 --
hasłach postępowych, przecenił, a przynajmniej nie zdoła*
przekonać wyjątkami z pism jego o tern, co twierdził. Wę-
gierski bowiem nie wniósł nowej jakiejś idei do naszej litera-
tury; to, co Bem przytacza o potępieniu panegiryków, już daw-
niej, daleko lepszy poetycznie, bo plastyczniejszy wyraz zna-
lazło w satyrze Naruszewicza: „Pałac pochlebstwa". To, co
Węgierski mówi o Bogu, jest lekkomyślnym żartem, to zaś,
co o duchowieństwie, da się porównać z tern, co niegdyś Ko-
chanowski i Potocki pisali.
Pewien radykalizm uczuciowy, kapryśny w swych obja-
wach, przeszkadzał Bemowi w spokojnej ocenie ludzi i rzeczy,
chociaż śmiałość w wypowiadaniu tego, co za prawdę poczy-
tywał, każe patrzeć pobłażliwie na te wybujałości i cenić je lite-
racko wyżej, niż niejeden mdły objaw drewnianego objekty-
wizmu.
Prace Bema są rozproszone po czasopismach: od „Ni-
wy" (1872) i „Opiekuna Domowego" (1873) poczynając, a na
„Prawdzie" (1883 — 1900) kończąc. Jest on także autorem
nowej „Teoryi poezyi polskiej" (1899, Petersburg).
4. O ile Stanisław Witkiewicz wpłynął dodat-
nio na rozwój krytyki malarskiej u nas, nie moją rzeczą tutaj
roztrząsać; niepodobna jednak nie wspomnieć, że namiętnie,
z wielką siłą słowa i niemniejszą siłą dowodzenia pisane arty-
kuły w „Wędrowcu" roku 1885 i 1886 (później zebrane
w książce p. t. „Sztuka i krytyka u nas") wywarły także i na
literatów ogromne wrażenie, stając się powodem do zaciętych
rozpraw. Witkiewicz był realistą, cenił Taine'a bardzo wyso-
ko; lecz zgodnie z poglądami Eugeniusza Verona (którego
Estetyka wyszła w r. 1883), ale niezgodnie z prawdą, utrzy-
mywał, że Hipolit Taine zredukował „do zera znaczenie indy-
widualności i talentu", i łatwą a wdzięczną miał pracę zwalcza-
nia tak potwornego błędu. Uważano mu to w pewnych ko-
łach za ogromną zasługę, a zapał i werwa jednały imię boha-
tera indywidualizmu wśród tych, którzy powierzchownie tylko
Taine'a czytali, lub go znali jedynie z posłuchu. Mojem zda-
niem, ważniejszem było w jego wystąpieniu wykazanie nie-
— 422 —
dorzeczności krytyki formułkowej i frazeologicznej, oraz dziel-
na walka z rutyną.
Ale podziwiając jego talent szermierski, trudno nie za-
znaczyć jednostronności, w jaką popadł, wykluczając z dzie-
dziny malarstwa wszelką treść, „anegdotę", jak mówiono
wśród malarzy, a zakładając jego doskonałość na „zachowa-
niu logiki światłocienia, harmonii barw i ścisłości kształtu,
kształtu nie tylko w znaczeniu powtórzenia form rzeczy zna-
nych, lecz również w utrzymaniu prawdy stosunku jakiejkol-
wiek danej bryły do oświecającego ją światła".
Słusznie też podobno zrobił Witkiewiczowi zarzut Zenon
Przesmycki, iż od jego artykułów, opartych „prawie wyłącznie
na fachowych spostrzeżeniach", zaczął się szerzyć ciasny
krytycyzm techniczny, przytłumiający wglądnięcie w ducha
utworów. „Zwolna rozwinęła się — mówi Przesmycki — a dziś
wzrasta coraz bardziej niezdolność zupełna do odczucia przed
dziełem sztuki jakiejbądź emocyi szczerej i głębokiej. Nikt
dziś nie umie milczeć przed niem chwili, nikt nie patrzy, aby
odnieść jakiekolwiek wrażenia; każdy przychodzi z poczuciem
sędziego, mającego wydać wyrok o doskonałości lub wadli-
wości technicznej dzieła" (Chimera, 1901, zesz. I).
Czas i rozmysł przyniosły ze sobą pewne zmiany w po-
glądach Witkiewicza, które starał się związać z dawniejszemi
krańcowemi zdaniami. W każdym razie, pozostając indywi-
dualistą, potępił stanowczo i bezwzględnie krytykę czysto pod-
miotową, subjektywistyczną.
5. Bez polemiki z Tainem, przyjąwszy zresztą od nie-
go, podobnie jak Witkiewicz, bardzo wiele, uwydatniał silnie
znaczenie indywidualności artystycznej Atoni Sygiety li-
ski (ur. 1850), muzyk z zawodu, nowellista i powieściopisarz,
krytyk muzyczny, malarski, teatralny, a wreszcie i literacki.
Mieszkając lat kilka w Paryżu (1878 — 1883), rozglądając się
w tamecznych „salonach" artystycznych, rozczytując się w li-
teraturze naturalistycznej, przejął się on także nadmierną czcią
dla formy, a lekceważeniem dla treści (uczucia, idei), a nawet
dla kompozycyi. W szeregu świetnie pisanych studyów,
— 423 —
a drukowanych w „Ateneum" (1881 — 1883), zobrazował
„Spółczesną powieść we Francyi" (Flaubert, Daudet, Zola,
bracia Goncourt), nie poprzestając na ogólnikowych określe-
niach talentu i opowiadaniu treści utworów z pobieżnemi
uwagami, jak to u nas jeszcze w owych czasach względem li-
teratury obcej robiono, lecz starając się zajrzeć, o ile można
było, jak najgłębiej w istotny charakter twórczości i oddać go
z całą wyrazistością, na podstawie starannie zgromadzonych
dowodów, t. j. zestawień i przytoczeń. Dotąd nie posiadamy
lepszych prac o powyżej wymienionych powieściopisarzach,
z wyjątkiem Daudeta. Trafność obserwacyi, dobry rysunek
charakterów, rozum, a zwłaszcza dowcip i finezya miały w nim
zawsze dobrego dostrzegacza i zapalonego chwalcę; uczucio-
wość natomiast i rzewność o wiele słabszem cieszyła się
u niego uznaniem, ba, do drwin nawet pobudzać go się zda-
wała; stąd Daudet został przezeń skrzywdzony.
Za powrotem do kraju napisał szereg szkiców o malar-
stwie, w których zszedł się z poglądami Witkiewicza; potem
milczał przez czas dłuższy w dziedzinie krytyki, następnie dał
się poznać jako wytworny stylista, dbający o piękną polszczy-
znę w swoich ocenach muzycznych i literackich. Już teraz nie
tylko energiczne, rubaszne, dosadne, jędrne, szyderczo dow-
cipne słowa, jak dawniej, z pod pióra jego płynąć poczęły, ale
także rzewne, tęskne, miękkie, lotne; autor niekiedy rozwijał
skrzydła i stawał się poetą.
Równocześnie pogłębiał swój pogląd na treść utwo-
rów, na ich ideę i znaczenie społeczne, modyfikował swoje
pojęcia o malarstwie historycznem i w tej mierze rozszedł się
stanowczo z Witkiewiczem (w ocenie jego dzieła o Juliuszu
Kossaku).
Chociaż pozostał indywidualistą, umiał przecież pogo-
dzić swoje uczucia, myśli, popędy z dążeniami i potrzebami
narodu, a gdy się objawiły i u nas krańcowe objawy rozhuka-
nego indywidualizmu, ostro, rozumnie i dowcipnie je zwalczał
(jako Gosławiec i pod własnem nazwiskiem).
— 424 —
VIII.
Eklektycy.
Grupa eklektyków jest u nas zazwyczaj bardzo liczna,
bo żywość i wrażliwość naszego temperamentu sprzyja łatwej
przemianie poglądów i przekonań. Belletryści i publicyści, pi-
sujący krytyki, prawie zawsze należą do tej kategoryi. Nie
myślę jej wyczerpywać; dość będzie dać ją poznać w paru wy-
bitnych przedstawicielach.
1. Zaliczam tu najprzód ze starszego pokolenia powie-
ściopisarkę Waleryę Morzkowską-Marrene (ur. 1832).
Wychowana i wykształcona w dobie najświetniejszego rozkwi-
tu romantyzmu, przebywszy okres reakcyjny, w którym po-
wieść pisać zaczęła pod wpływem George Sand'a, gdy się
przyjrzała nowemu ruchowi naukowemu, z zabarwieniem przy-
rodniczem, gdy poznała pisma Taine'a, a zwłaszcza Brande-
sa, wchłonęła bez trudu świeże pierwiastki realistyczne, jak
znowu później symboliczne i mistyczne. Bardzo wyraźne
ślady oddziaływania Brandesa, zarówno na poglądy, jak i na
sposób przedstawienia, widać w rozprawie o „Zrozpaczonych
w literaturze" (1878). Metodę Taine'a, a zwłaszcza naukę
o „atmosferze duchowej", lubo ułomnie stosowaną i mocno
subjektywnemi spostrzeżeniami wypaczoną, odnaleźć można
w studyach nad Kraszewskim, Korzeniowskim, Niemcewi-
czem. Stosunkowo najlepszą jest praca o Kazimierzu Brodziń-
skim (1881, Kraków), zarówno ze względu na uwagi estetycz-
ne, jak i na uwydatnienie faktów, do owego czasu mało
uwzgędnianych.
Odkąd ponownie zaczęto kłaść wielki nacisk na fantazyę
i uczuciowość, autorka nasza, obok skwapliwego notowania
nowych zjawisk w literaturze (popełniając czasami zabawne
pomyłki), wydobywała z toni niepamięci takich pisarzy, któ-
rzy się do pewnego stopnia mogli uważać za zwiastunów
zwrotu najświeższego; pisała więc o „Zapomnianych": Józefie
— 425 —
Bogdanie Dziekońskim, Ryszardzie Berwińskim, Cypryanie
Norwidzie. Najświeższą jej książką jest: „Historya sztuki"
(1900).
W szczegółach tylko są zalety pióra i umiejętności wni-
kania w dusze; uogólnianie jest najsłabszą stroną studyów
Marrenowej; zbyt wiele w niem dowolności w grupowaniu fak-
tów i w wyciąganiu z nich wniosków.
2. Teodor Jesk e-C h o i ń s k i (ur. 1854), belletrysta,
a przedewszystkiem polemista, krytyki swoje literackie prze-
sycił pierwiastkiem wojowniczym, mało dbając o estetykę.
Zdolny, wykształcony, władający stylem jędrnym, z począt-
ku bojownik postępu i nieprzyjaciel księży, wyznawca nauki
nowożytnej, potem wróg pozytywizmu i antysemita, sypał
i sypie artykuły, jak z rogu obfitości, często nie zbyt się mo-
zoląc nad czytaniem dzieł, o których się rozwodzi na podsta-
wie kilku przypadkowo pochwyconych zdań. O bezstronności
nie może tu być mowy; autor stara się jeno gromadzić fakta,
służące do nieprzychylnego oświetlenia niemiłych sobie prą-
dów umysłowych i społecznych, a niejednokrotnie wprost an-
typatyj osobistych. Taką cechą odznaczają się rozprawy: „Po-
zytywizm warszawski i jego główni przedstawiciele" (1885),
„Typy i ideały pozytywnej belletrystyki polskiej" (1888),
gdzie np. Hajota zaliczona została do pozytywistek!...
Większą wartość posiadają studya literackie, w których
żywioł polemiczny był wykluczony lub przynajmniej ograni-
czony samą naturą traktowanego przedmiotu. Literaturę nie-
miecką średniowieczną i nowożytną zna Choiński dobrze;
w rozbiorze jej utworów umie pochwycić cechy ważne i zna-
mienne, przedstawia je jasno i dobitnie. Tu należą: „Główne
prądy tendencyjnej powieści niemieckiej" (1881, w „Niwie"),
„Dramat niemiecki XIX wieku" (1883), „Epopeja rycerska
Niemców" (1884), „Henryk Heine" (1885). Nowa belletrysty-
ka francuska (lecz nie poezya) również ma w Choińskim
znawcę i krytyka, jak widać z rozpraw następnych: „Źródło
i pochód naturalizmu w belletrystyce francuskiej" (1882, w „Ni-
wie"), „Oktawiusz Feuillet" (1891, tamże), „Emil Zola jako
— 426 —
polemista i krytyk" (1892, w „Tygodniku illustrowanym").
Nowsze natomiast kierunki, od symbolizmu poczynając, są
dla niego zgoła niezrozumiałe; to też zarówno rozprawa: „Na
schyłku wieku" (1894), jak i późniejsze artykuły w czasopis-
mach, obfitują w liczne a dziwne pomyłki i nieporozumienia,
jak i w nieestetyczne całkiem wymyślania.
Zrazu zwolennik teoryi Taine'a, później go wydrwiwał,
lubo w niejednem z nich korzystał i korzysta.
ROZDZIAŁ SIÓDMY.
MODERNIZM.
I.
Wpływy obce. — Trzy fazy.
Około roku 1890 dał się zauważyć u nas, nie tylko już
wśród jednostek, ale także wśród gron inteligentnych, świeży
ruch umysłowy, poszukujący nieutartych dróg twórczości, na
tle nowego, a raczej odnowionego poglądu na świat. Za-
częła się opozycya przeciw pozytywizmowi i naturalizmowi
w imię uczucia i fantazyi, w imię indywidualizmu, przytłacza-
nego jakoby naciskiem obowiązków społecznych. Niepodobna
utrzymywać, iżby ruch ten był u nas całkiem samorzutny;
w literaturze przynajmniej nie mieliśmy wielu wybryków ani
pozytywizmu, ani naturalizmu. W życiu, zapewne, płytkie poj-
mowanie jednego, a rozczytywanie się we francuskich
utworach drugiego, mogły na wrażliwe dusze wywrzeć ten
wpływ, a jakim mówi Zenon Przesmycki, charakteryzując
schyłek XIX wieku i pisząc te silne zdania:
To „doba zamętu i bezmyślności, gdy wszystkie słowa
straciły wnętrzne znaczenie, gdy nazwy i symbole, ongi wiel-
— 428 —
kich i pięknych rzeczy słaniają się po rozstajach niby czcze
widma, gdy nic nie jest pewnem dla wszystkich jednako, gdy,
jak niegdyś u stóp Babelskiej wieży, co do wszystkiego poro-
zumiewać się trzeba, a porozumieć niepodobna, gdy mówią
wszyscy, którzy nic do powiedzenia nie mają, a każdy prawie
głos wielki i głęboki bez spółdźwięku i śladu śród zgiełkliwej
zanika niemoty" *).
Schyłek ten był „widownią zupełnego chaosu duchowego,
rozbicia wszystkich pojęć na drzazgi empiryczne, osłabionej
zdolności syntetycznego, celowego myślenia i działania, za-
mętu i anarchii, jakie świat rzadko snadź widywał". Najcha-
rakterystyczniejszą cechą: „stały, coraz gwałtowniejszy opad
ducha, rosnąca nieustannie, i pod koniec wprost już zastraszają-
co, nienawiść do wszystkich rzeczy wiekuistych, nie miesz-
czących się w granicach zmysłowego, ziemskiego poznania
i życia". — „Napaści, coraz zażartsze i zmieniające się w koń-
cu w prawdziwą nagankę na każdy szczery, prawdziwy objaw
sztuki, walki ze wszystkiemi próbami szukania nowych dróg
twórczych, podnoszenie na tarczach wszelkich płytkich try-
umfatorów, wszelkich epigonów, wulgaryzatorów i wdzięczą-
cych się do tłumu służalców, zobelżanie lub grzebanie w głę-
bokiem milczeniu największych, najgłębszych twórców, wojo-
wanie ze stworzonemi ad hoc na postrach tłumom widziadła-
mi, z próżnemi treści etykietami i nic nie mówiącemi definicya-
mi zbiorowemi, wreszcie objawy wyraźnej nienawiści do sztu-
ki już samej, jako niepotrzebnie wybijającej z błogiego snu
zwierzęcego, nienawiść do wszelkiej głębi, do wszelkiej du-
chowości, do wszelkiego zapału czy wzlotu: — oto co charak-
teryzuje całą, przeszło pół wieku zajmującą, dobę poroman-
tyczną i różni ją od epok poprzedzających... Rozpasała się
irenetyczna orgia mierności, podtrzymywana i podniecana
jeszcze przez przeróżnych trybunów i heroldów równości,
schlebiających tłumom, mówiących im o tajemniczych siłach
0 „Chimera", 1901, t. II, 313.
— 429 —
socyalnych, które mają być źródłem całego postępu, o ojco-
stwie i eo ipso zwierzchniczem stanowisku środowisk
i chwil dziejowych względem głębszych, genialnych je-
dnostek, o wyższości zdrowego rozsądku mas nad wszelkiego
rodzaju filozoficznemi koncepcyami czy intuicyjnemi wizyami
artystów".
A przecież społeczeństwo „ma racyę bytu i sens jakiś
tylko o tyle, o ile, ułatwiając człowiekowi zwalczanie stawia-
nych przez naturę przeszkód materyalnych, pomaga mu po-
średnio do rozwoju idealnego i osiągnięcia najwyższych celów
metafizycznych".
„Schlebiając płaskiej zarozumiałości, lenistwu myślenia,
wygodnemu agnostycyzmowi i wszelkiej miernocie, pozyty-
wizm Comte'a natychmiastowe zyskał uznanie i w tryumfator-
skim pochodzie zagarnął wszystkie kraje i warstwy społeczne.
Uświadomił on i uprawnił wszystkie bezwiedne pochylenia
tłumów z powrotem ku zwierzęcości, całą ich rezygnacyę
z godności człowieczej, — i dlatego burżuazyę w znaczeniu
Flaubertowskiego: fappelle bourgeois ąuiconąue pense bas-
sement można śmiało i nawet należy nazwać jego tworem".
W dziennikarstwie „wyrabiano otwartą niechęć do każ-
dej rzeczy gruntowniejszej lub głębszej, jako do zamachu na
indolencyę umysłową czytelnika, a zarazem do karygodnej
chęci imponowania mu. Ganiono i potępiano z tychże wzglę-
dów każdy poryw ku nowości i oryginalności, a wychwalano
natomiast nieprzeszkadzającą dobremu trawieniu banalność,
zdawkowość i wierność zużytym frazesom. Uczono zastępo-
wać znajomość i zdolność charakteryzowania przedmiotu
umiejętnością sprytnego etykietowania rzeczy jakiembądź,
choćby nic nie mówiącem, ale chodzącem odtąd, jak liczman
dobrze sfałszowany, słówkiem. Studzono gorliwie wszelkie
zapały, porywy i entuzyazmy, ośmieszając je i piętnując
wzgardliwemi mianami szaleństwa, młodzieńczości, poezyi,
donkichoteryi i t. p." „99% tego, co się szumnie zwie dzisiaj
inteligencyą, podciągnąć można stanowczo pod kategoryę
wspomnianej wyżej burżuazyi, która życiem swem zadaje
— 430 —
kłam racyi swojego istnienia. Trudno znaleźć dzisiaj człowie-
ka z trochą milczenia, wrażliwości i cichego a gorącego zapa-
łu... Nikt dziś prawie nie żyje, nie czuje, nie myśli dla
siebie, dla zgłębienia, rozszerzenia i podniesienia własnej du-
szy. Wszystko mówi się i robi na pokaz, dla zdobycia bądź
zysku bezpośredniego, bądź karyery, bądź popularności
taniej".
Hasła rewolucyi francuskiej, demokracya, przymus szkol-
ny, życie po dużych miastach „doprowadziły do niewidziane-
go przedtem rozpasania najmateryalniejszych instynktów
i żądz ludzkich, do niesłychanego wyjałowienia, wypłytczenia
i zmiernienia umysłów, do wyziębienia wszelkich zapałów
i uniesień..." !).
Że wrażliwsze umysły tak mniej więcej odczuwały dusz-
ność atmqsfery duchowej i artystycznej w końcu wieku XIX,
można przyjąć za rzetelną prawdę; że jednak na wytworzenie
ruchu nowego stanowczo wpłynęły wzory obce, działające ze
Skandynawii, Niemiec, Rosyi, Ameryki, -a zwłaszcza Francyi
i Belgii, to widzimy z faktu, że wszystkie późniejsze próby
czy tworzenia czy teoryi zostają w zupełnej zależności od za-
granicy. Dzieła Ibsena i Strindberga, filozofia krańcowego in-
dywidualisty Fryderyka Nietzschego, powieści i teorye Tołsto-
ja, nowelle Garszyna, szkice amerykańskiego fantasty Edgara
Poe, zmarłego przed półwiekiem, cały szereg poetów francu-
skich, od Baudelaire'a poczynając, a na Mallarme'm i Ver-
lain'ie kończąc, „młoda Belgia" z Maeterlinckiem na czele;
krytyka subjektywna Juliusza Lemaitre i Karola Wilde — wre-
szcie zwrot do metafizyki równocześnie we wszystkich
krajach, zjawiający się w połączeniu z naukowemi doświad-
czeniami nad spirytyzmem, medyumizmem i telepatyą: oto
główniejsze źródła obce, z których obficie czerpali nasi poeci
i nasi teoretycy. Prócz tego nie przeminęły bez oddziaływa-
nia analogiczne objawy w innych sztukach pięknych; muzyka
J) „Chimera", II, od str. 314 do 331.
— 431 —
Wagnera, studya nad malarstwem przed-Rafaelowskiem, dzieła
Jana Ruskina, obrazy Bócklina, Puvis'a de Chavannes, Mo-
reau, malarstwo japońskie. Z narodowych naszych poetów
wzięto sobie za patrona subjektywizmu i indywidualizmu Ju-
liusza Słowackiego ł).
Nowy ten ruch, przybierający po kolei nazwy: impre-
syonizmu, dekadentyzmu, symbolizmu, obecnie powszechnie
nazywany jest „modernizmem". Oto jego cechy znamienne,
skreślone piórem zwolennika 2).
„Krańcowy indywidualizm, pogarda rzeczywistości
i skłonność do marzycielstwa, dająca uczuciu i wyobraźni
przewagę nad chłodnym rozumem; dążność do syntezy lirycz-
no-muzycznych i epiczno - plastycznych żywiołów, oraz środ-
ków ekspresyi artystycznej w celu możliwie pełnego wypo-
wiedzenia swojej jaźni w sztuce; nadzwyczajna doskonałość,
subtelność i oryginalność formy, wyrażającej równie subtelne
i oryginalne aż do paradoksalności uczucia, myśli i nastroje;
wyrafinowana wrażliwość, zdolność odczuwania i oddawania
delikatnych, niepochwytnych prawie objawów życia wewnętrz-
nego, a co za tern idzie, wstręt do szarej pospolitości, oraz
pociąg do rzeczy rzadkich, do tematów niezwykłych, słowem
do egzotyzmu w najnowszem tego terminu znaczeniu; na-
strojowość, mistycyzm i związany z nim genetycznie symbo-
lizm; wiara w wysokie posłannictwo sztuki i transcendentny jej
początek; wiara w jedność duszy ludzkiej i duszy wszechświa-
ta, połączona z wiarą w ciągłą ewolucyę; dążenie do tego, że-
by pierwiastek ideowy czy uczuciowy, zlewając się organicz-
nie z formą, nie był przez nią tłumiony, żeby dzieło sztuki
przy całej barwności i dekoracyjności przemawiało nie tylko
do oka lub ucha, lecz do głębin jaźni, do myśli i serca, żeby
nie tylko bawiło widza, słuchacza lub czytelnika, lecz wstrzą-
') Zwięźle, ale dobitnie przedstawił te wpływ} Ignacy Matuszew-
ski w dziele: „Słowacki i nowa sztuka" (1902, Warszawa).
2) Tenże tamże, str. 357, 358.
— 432 —
sało jego duszą, odsłaniając przed nią rozległe horyzonty po-
zacielesne i pozaświatowe i budząc w niej poczucie nieskoń-
czoności".
Cechy te wszystkie odnaleźć już można w romantyzmie tak
samo, jak twierdzenie 1), że „twórczość jest zasadniczym
warunkiem nauki" (Przesmycki); to też wielu ruch nowy zo-
wie „neo-romantyzmem"; ale niewłaściwie: nigdy w dziejach
nie powtarzają się zjawiska, któreby temiż samemi nazwać
można. Pozytywizm i nauka doświadczalna; realizm i natu-
ralizm; objektywizm i spotęgowanie zdolności refleksyjnych
musiały pozostawić głębokie ślady w świeżym prądzie ducho-
wym i wyróżnić go od dawnego, pomimo wielu wspólności.
Mianowicie głębsza analiza psychologiczna naszych wzruszeń
i wrażeń, połączona z odpychanym teoretycznie, lecz przyj-
mowanym w praktyce determinizmem naszej woli, a stąd
sproszkowanie prawie naszej umysłowości na chwilowe, dro-
bniutkie drgania stanowi może najwybitniejszy rys moder-
nizmu, który zresztą z samej natury swojej indywidualistycz-
nej ma mnóstwo odcieni.
Krytyka literacka poszła oczywiście za prądem; stała się
wrażeniową, subjektywną i indywidualistyczną, a stąd usiło-
wała i usiłuje przybrać znamiona dzieła sztuki.
W rozwoju krytyki naszej z lat ostatnich wyróżnić moż-
na trzy fazy. Najprzód odrzucono teoryę wpływu atmosfery
duchowej na twórczość, przywracając jednostce twórczej jej
jakoby zaprzeczoną samodzielność; nie mówiono: „Człowie-
ku, sługo wieczny"; lecz: „Ja mistrz! ja czuję nieśmiertelność,
nieśmiertelność tworzę: Cóż ty większego mogłeś zrobić, Bo-
że". Potem uznano twory wyobraźni, mistyczne zachwyty,
najfantastyczniejsze rojenia za równie realne, a nawet realniej-
sze od wrażeń zmysłowych. W końcu zaprzeczono rzeczywi-
stości namacalnej wszelkiego artystycznego znaczenia, uzna-
jąc jedynie i wyłącznie wizye duszy, potężnie na jaw wy-
l) Por. to, Co mówiłem przy Mochnackim, str. 192.
— 433 —
dobyte, bez względu na ich piękność i brzydotę, za przedmiot
godny twórcy, kazano te wizye odczuwać, a krytykę uzna-
no za zbyteczną. Kolejne te trzy fazy z różnymi ich odcie-
niami odbijają się w poglądach: Zdziechowskiego, Hirszban-
da, Matuszewskiego, Przesmyckiego, Przybyszewskiego i Żu-
ławskiego.
II.
Odrodzenie uczucia religijnego. M. Zdziechowski.
Maryan Zdziechowski (ur. 1861), umysł, w którym
głęboka uczuciowość i pragnienie rozległej syntezy góruje
nad rozumem rozbiorczym, z początku w poszukiwaniach
swoich literackich szedł za wskazówkami Taine'a, szukając
wyjaśnienia życia i dzieł autora we właściwościach rasy i oto-
czenia; niebawem przyłączył do tego, rozwinięte przez Bran-
desa, porównawcze traktowanie podobnych do siebie zjawisk
literackich i napisał pierwszą swą większą pracę p. t. „Mesya-
niści i Słowianofile" (1888, Kraków), w której starał się zobra-
zować prądy patryotyczno-mistyczne u nas i wSłowiańszczyź-
nie w pierwszej połowie XIX stulecia. Z natury samego te-
matu większą tu odgrywał rolę pierwiastek moralny, religijny
i patryotyczny, aniżeli estetyczny. Przez zestawienie i porów-
nanie poglądów Mickiewicza, Słowackiego, Krasińskiego z po-
glądami Chomiakowa, Szewczenki, Gogola i Preradowicza,
autor doszedł do ostatecznego wniosku, że skłonność mistycz-
na, mesyaniczna stanowi jedną z najznamienniejszych cech
plemienia słowiańskiego, a różne zabarwienie tej skłonności
(marzycielskie lub krytyczne) nadaje jej odrębny charakter
u różnych narodów.
Był wówczas jeszcze zapalonym czcicielem nauki, mając
ją za „najwyższą prawodawczynię ludzkości". Atoli jej bezsil-
ność w rozwiązaniu najtrudniejszych, a najwięcej obchodzą-
cych człowieka zagadek; przytem brutalna rzeczywistość, po-
Dzieje krytyki literackiej w Polsce. 28
— 434 —
liczkująca ideały, zwróciła wkrótce gorącą duszę badacza do
zagadnień metafizycznych, usuwanych niegdyś na bok
przez pozytywizm, do religijności szlachetnej i wzniosłej, do
uznania jak najrozleglejszych praw serca, nie jednostkowego
jednak, ale ogólnego — w narodzie i ludzkości.
„Poznawszy — powiada w przedmowie do swego znako-
mitego studyum porównawczego: Byron i jego wiek (1894,
1898, dwa tomy) — że uczucia osobiste nie napełnią duszy
i że niemasz szczęścia w ponurych dziedzinach życia społecz-
nego, pojąłem, że podobieństwo szczęścia można znaleźć
w obcowaniu z tymi, co walczą o światło, i że w szeregu tych
najlepszych i najszlachetniejszych przyjaciół naszych przednie
miejsce zajęli ci właśnie poeci, których twórczość badałem
dotąd jako materyał psychologiczny, jako wyraz rasy i oto-
czenia. Pojąłem wreszcie, że krytyka może być czemś więcej
niż gałęzią psychologii, bo rozmową z tymi bojownikami
słońca, z wieszczami, którzy w najświętszych chwilach swego
życia skupiali w sobie tęsknoty i porywy ludzkości, przeobra-
żając je w fontanny światła, tryskające ku niebu. Czar ich
dusz i światło natchnień należało dać odczuć lu-
dziom. Mówiono dotąd i mówią zawsze o krytyce naukowej;
ale czas zastanowić się nareszcie nad moralnym krytyki
obowiązkiem i zrozumieć, że lepiej pióro złamać,
niż pisząc, nie silić się myśli ludzkie kiero-
wać ku dobru. Serce czyste i umysł prawy muszą być
tym pierwszym celem, który należy osiągnąć tym, co chcą in-
nych w tajniki twórczości artystycznej wprowadzać !), gdyż
tylko wtedy zdołają oni rozpoznać w pomysłach mistrzów to,
co ze słońca, i oddać woń czystą ich ducha, aby nią znużone
dusze pokrzepić. W ręku pracowników, takim ożywionych
ideałem, przyczyni się krytyka w szczupłym zakresie swoim
do wielkiego dzieła odrodzenia idealizmu, który, naprzekór
') Przypominają się tu poglądy A. Tyszyńskiego na obowiązki
krytyka.
- 435 —
panującej dziś filozofii, czczącej materyę i głoszącej zasadę
siły przed prawem, jest uznaniem Boga i boskich przeznaczeń
duszy".
W tym duchu dokonał w dziele: „Byron i jego wiek"
rozległej, a szczerym zapałem ożywionej analizy tworów wiel-
kiego poety angielskiego, jak niemniej prądu bajronicznego
we Francyi, Niemczech, Włoszech, a najobszerniej w Słowiań-
szczyźnie ł). Bardzo mało posiadamy studyów krytycznych,
któreby w tym stopniu, jak praca Zdziechowskiego, działały
podnosząco i uszlachetniająco.
Wszystkie objawy budzącego się ruchu etycznego i reli-
gijnego, mianowicie we Francyi, śledził nasz autor pilnie,
a daleki od ciasnego fanatyzmu wyznaniowego i bigoteryi for-
mułkowej, witał serdecznie wszystkich, którzy do odświeżenia
zatęchłej atmosfery materyalistycznej dążyli. Nie przeczył on
zgoła, że zadaniem sztuki jest piękno, że moralizatorskie,
zzewnątrz pochodzące tendencye psują jej utwory; lecz zara-
zem utrzymywał całkiem zasadnie, że dusza wzniosła odbić
się musi w dziele, i takiej wzniosłej duszy wymagał od arty-
sty. Nie mogły więc w oczach jego znaleźć pobłażania prace
rozwichrzonego indywidualizmu, który, niby to w imię sztuki
czystej, zaludniał ją ohydnymi obrazami i podsycał żądze sa-
molubne. Tendencya moralizatorska nie ratowała utworu chy-
bionego; ale wyuzdanie moralne nie mogło być dla niego ce-
chą genialności. Z przejęciem się głębokiem, nieraz z siłą
słowa, a zawsze w szlachetnym podniosłym tonie walczył
w obronie ideału, czy mu zagrażał materyalizm, czy rzekomy
mistycyzm rozpasanych erotomanów. Rozprawy, w tym du-
chu kreślone, zebrał razem p. t. „Szkice literackie" (1900).
Z dążnością, reprezentowaną przez M. Zdziechowskiego,
niezależnie zresztą od niego, w znacznej mierze zgadzają się
krytyki ks. Maryana Morawskiego (f 1901) i ks. Jana
Pawelskiego.
l) Szczegółowy rozbiór tego dzieła podałem w „Ateneum" (roku
1894 o 1-szym tomie) i w „Gazecie Poiskiej" (1898 o 2-im tomie).
— 436 —
III.
Subjektywizm w krytyce.
- 1. Napoleon Hirszband {Cezary Jellenta, ur.
1860) wykształcił się wśród atmosfery pozytywistycznej, wy-
znawał z początku teorye Taine'a, Brandesa, przyjął następ-
nie (rzekome) uzupełnienia i sprostowania tych teoryi przez
Emila Hennequin'a, lecz w końcu przenicował je, że tak
powiem, t. j. zamiast w środowisku szukać wyjaśnienia twór-
czości artystów, z tej właśnie twórczości wyprowadzał cechy
środowiska. Dusza artysty, a zwłaszcza poety, jest zjawiskiem
społecznem, „mimo swój pozór indywidualny"; a więc
„przetrząśnięcie jej zawartości stanowić będzie jakoby prze-
gląd tych wszystkich ludzi, usposobień, natur, poglądów, któ-
re się w niej zogniskowały". Inaczej mówiąc, „analiza pełna
i prawdziwie psychologiczna, rozkładając wrzekomą je-
dnostkę, rozkłada właściwie i maluje całe, wielkie i mniej-
sze grupy osób". A zatem zbytecznymi się stają obszerne
wstępy historyczne lub etnologiczne w ocenach twórczości.
„Poeta bowiem lub dany kierunek twórczy przestaje być wy-
pływem takiego a takiego tła (?), jego następstwem, lecz zle-
wa się z niem w jedno jako cząstka integralna. Grunt, na któ-
rym on wyrósł, i własne jego ja — to jedno i to samo.
„Zaledwie ułamek prawdy tkwiłby w twierdzeniu, iż Dante
jest produktem wieków średnich, z ich askezą, mistycyzmem,
scholastyką, polotem gotyckim i nieśmiałemi jeszcze tęskno-
tami za oświatą Greków i Rzymian. Nie! — on jest samą
wszystkich tych żywiołów; to nie jego rodzice, lecz pierwiastki
składowe ducha. Portret twórcy Komedyi Boskiej powinien
być sam przez się portretem żałosnych uczuć i ideałów śre-
dniowiecza, a więc wizerunkiem tych milionów dusz, o któ-
rych myśli i z którymi spółczucie, solidarność, powinowactwo
geniusz jego zapłodniły. Ten fakt pierwszorzędnej wagi, do-
tąd raczej przeczuwany, niż uświadomiony, posiada w sobie
— 437 —
samym dźwignię, która wznosi krytykę na wyżyny
niebotyczne. Widać stamtąd całą ludzkość, najważniejsze
jej sprawy i ideały, a widać przedewszystkiem owe wyniosłe
cyple gór, którymi są wielcy poeci i wielcy artyści. Taka kry-
tyka zatem może być i głęboko filozoficzną i prawdziwie go-
dną swego przedmiotu, bo wykazując całą potęgę twórczości,
całe bogactwo uczuć i myśli w dziele sztuki, całą plątaninę
nici, idących od artysty ku jego sferze, przywraca mu zarazem
to berło królewskie i tron, z którego faktycznie rządzi on ludź-
mi i zapędza pod jarzmo jako wasalów — tych do niedawna
udzielnych i nietykalnych witeziów, jak nauki społeczne, filo-
zofia, etyka".
Nie kładę nacisku na ułomność tego wywodu pod wzglę-
dem historycznym: królewskie berło przyznawali poetom za-
równo humaniści, jak romantycy, a Carlyle i Emerson nie na-
leżą przecież do najświeższych pisarzy; nie zaznaczam fatal-
nego wyrażenia o poecie jako samie żywiołów; dowód to bo-
wiem tylko, że autor nie wyzwolił się wówczas, kiedy to dru-
kował („Wszechpoemat i najnowsze jego dzieje", 1895), od
wpływów pozytywistycznych; stwierdzam jeno, że w tej fazie
Hirszband widział w artyście (jak Jan Marya Guyau) zjawisko
społeczne z pozorem tylko indywidualnym.
W kilka lat potem („Juliusz Słowacki dzisiaj", 1900,
„Dante Alighieri" 1900) stanął już wyraźnie po stronie indy-
widualistów bezwzględnych (według ewangelii Fryderyka
Nietzschego), których „każdy ból potarzaniawpyle jest bólem
świata", bo „egotyzm to wrota naściężaj otwarte do duszy
poety". Indywidualizm taki, jaki widzimy w Popielu z „Króla-
Ducha", „nie jest bynajmniej rzeczą jałową lub samolubną,
lecz raczej tern wysokiem stanowiskiem, z którego lepiej wi-
dzieć można płaskość ludzką i fałsze zbiorowego człowieka,
a zarazem tym orężem, tą maczugą, którą można kruszyć pę-
ta, kute przez zaściankowych, domorosłych prawodawców,
szarych gospodarzów i krzykliwych ludomanów". Zarzuty
egoizmu, samouwielbienia, robione krańcowym indywiduali-
stom, to wyrazy ze „słownika pigmejów", nie mogących
— 438 —
znieść słonecznej jasności wielkiego czynu w dziedzinie arty-
stycznej.
Nie oschła wiedza, lecz serce i fantazya powinny być
u steru krytyki. „Kto potrafi flegmatycznie i kto się zgodzi
mówić letnio o szałach i namiętnościach poety, o tern, co z na-
tury rzeczy porywa, zachwyca, oburza lub pognębia? Kto na
cud geniuszu potrafi patrzeć szklistą źrenicą, a stać na wulka-
nie ospałą stopą?... Krytyka jest pracą artystyczną1).
Krytyk, jako malarz, rzeźbiarz i poeta zarazem, musi mieć
swobodę słowa i metody, swą niekrępowaną niczem indywi-
dualność... Wszelka krytyka dla użytku wiekuistej sztuki
i nieśmiertelnej literatury stokroć więcej przyczyni się do
chwały ich i własnej, gdy zarzuciwszy scholastykę, śmiało
i jawnie stanie pod ich sztandarem i powie: ja do was należę,
jam wasz brat, sprzymierzeniec, współrodowiec; jednakie są
nasze chęci, ustroje, namiętności; co najwyżej różnimy się
w środkach artystycznych. Wy odtwarzacie ludzi i świat i do
głębin ich zazieracie; ja czynię to samo, jeno moi bohaterowie
są od waszych najczęściej zawiśli, bardziej złożeni; żeby ich
uwypuklić i wyjaśnić, potrzebuję jeszcze więcej architektoniki,
kompozycyi, znajomości życia, elastyki języka, bogactwa
barw dla oddania wszelkich subtelności; potrzebuję większej
skali uczuć i samoistnych spostrzeżeń".
Uroszczenia ogromne; ale ich osiągnięcie niezmiernie
ciężkie; nie dziwimy się, że Hirszband nie mógł się dotąd do
swego ideału przybliżyć. Zrobiła to, w części przynajmniej,
Marya Konopnicka, która tak samo jak w twórczości-
swojej, przeszedłszy faz wiele, świetnym językiem i stylem
subjektywną na wskroś krytykę uprawiać w końcu zaczęła
(„Trzy studya", 1902).
2. Ignacy Matuszewski (ur. 1858) przeszedł, jak
inni, szkołę pozytywizmu, ale wyrwał się z niej wskutek swe-
*) Jest to mniemanie, rozwinięte najlepiej przez Karola Wilde
w „Intentions". U nas podano ten artykuł: „Krytyk jako artysta" w „Ży-
ciu" krakowskiem (r. 1898).
— 439 —
go zamiłowania do mistycznych i niby - mistycznych (medyu-
mizm, okkultyzm) doktryn. Lubi on badania porównawcze
w literaturze i paralele w studyach nad poetami; chętnie za-
biega na Wschód i podziwia bujną roślinność poezyi i filozo-
fii indyjskiej. Cenna praca „Dyabeł w poezyi" (1894, drugie
wyd. 1900) dała poznać rozległość jego oczytania, bystrość
zestawień i wykład przejrzyście jasny.
W krytyce („Swoi i obcy — pokrewieństwa i różnice",
1898, drugie wyd. 1903) jest zwolennikiem i obrońcą subjek-
tywizmu, uważając ją, podobnie jak Hirszband, raczej za sztu-
kę aniżeli za naukę. Ponieważ atoli z usposobienia nie lubi
krańcowości, więc też i subjektywizmowi swemu nakłada pe-
wne, dość nawet mocne hamulce.
Matuszewski zaczyna swój wywód bardzo zdaleka, bo
od „teoryi poznania", według której nie możemy wiedzieć na
pewno o niczem więcej, jak tylko o stanach duszy naszej.
Takie ugruntowanie teoryi podmiotowości w krytyce wydaje
mi się i niepotrzebnem i nieprzekonywającem, gdyż ci, którzy
najbardziej nastawali na objektywne znaczenie krytyki, jak np.
Taine, doskonale świadomi byli wyników rozbioru psycholo-
gicznego pojęć i uczuć naszych, i sami je głosili. Wyrażenia:
podmiotowość i przedmiotowość oparte były u niego, i u po-
krewnych mu umysłów, na uwzględnieniu właśnie owych wy-
ników teoryi poznania i nie znaczą bynajmniej tego, co im
Matuszewski podsuwać się zdaje. Krytykując np. zdanie:
„widzę kamień", nie o to idzie, czy przedmiot, zwany kamie-
niem, jest wistocie takim, jakim go sobie wyobrażamy, ale
o to, czy wszyscy ludzie, zdrowymi obdarzeni zmysłami, po-
twierdzą moje zdanie, czy też będą utrzymywali, że to tylko
moja halucynacya. W pierwszym wypadku przyznana będzie
memu spostrzeżeniu wartość objektywna, w drugim — sub-
jektywna. Z tego powodu niepodobna przystać na opinię
Matuszewskiego, jakoby w „dzisiejszej gwarze naukowej"
wyrazy: subjektywny i objektywny miały znaczenie „najzu-
pełniej konwencyonalne", — jeżeli naturalnie autor miał tu na
myśli rzeczywistą naukę, a nie zachcianki dziennikarskie.
— 440 —
Śmiem utrzymywać, że w języku naukowym wspomniane wy-
razy mają nie „konwencyonalne", lecz ściśle określone, umie-
jętne znaczenie, którego w sprawie jasności pojęć ani lekce-
ważyć, ani zaciemniać nie należy. To mimochodem.
Uwydatniwszy dobitnie i bardzo trafnie doniosłość pod-
miotowego, indywidualnego pierwiastku w sztuce, wywodzi
stąd Matuszewski uprawnienie takiegoż pierwiastku w kryty-
ce. Ku potwierdzeniu tego wniosku powołuje się na znane
przysłowie łacińskie, że o gusta sprzeczać się nie można.
Gdyby autor chciał był bez uprzedzenia subjektywnego zasta-
nowić się nad tern przysłowiem, to zamieściłby je zapewne
w grupie tych „liczmanów myśli i mowy", o których w innem
miejscu swej książki tak słuszne i dowcipne pomieścił uwagi.
Przysłowie to ma swoje uzasadnienie, ale tylko w pewnym,
ograniczonym zakresie. Niewątpliwie, żadna argumentacya
nie zdoła nikogo na razie przekonać, że to, co mu nie smaku-
je, smakować powinno, że to, co uważa za brzydkie, pięknem
nazwać wypada i t. d. Wiek, temperament, stopień ukształ-
cenia, rodzaj zajęcia, nałóg i tym podobne czynniki sprawia-
ją, że gusta jednostek są różnorodne, a nieraz wprost sobie
przeciwne. Nie jest dowcipnem jeno, ale istotnie słusznem
twierdzenie, że istnieje osobna estetyka chłopów, dzieci, pen-
syónarek, światowcówit. d. Z psychologicznego punktu widze-
nia wszystkie te estetyki są uprawnione; ale czy idzie za tern,
że je do godności naukowej podnieść należy? Pisma „humo-
rystyczne" podawały i podają krytyki arcydzieł dramatycz-
nych ze stanowiska różnych stanów, rodzajów zajęć, stopni
ukształcenia; jeżeli to robią dowcipnie, śmiejemy się z tych
krytyk do rozpuku; lecz zapewne żadnemu subjektywiście nie
przyszło na myśl inaczej je traktować, niż je autorowie ich
przedstawili, t. j.: żartobliwie.
Nic słuszniejszego. Zadaniem ludzi, szerzących oświatę,
nie jest bynajmniej obniżanie poziomu wiedzy i wykształce-
nia, lecz raczej stopniowe uprzystępnianie pojęć najwyższych
dla warstw możliwie jak najszerszych. Wszystko, a więc
i smak estetyczny można udoskonalić za pomocą odpowie-
— 441 —
dniej uprawy. Co dla dziecka jest niezrozumiałe i nieprzy-
stępne, a więc nudne, to z czasem przy stosownem wykształ-
ceniu może stać się przedmiotem jego uwielbienia tak samo,
jak u ogółu ukształconych w danym czasie i miejscu.
I tu wszakże przejawić się może indywidualność wycho-
wańca. Jak dwu liści, tak i dwu umysłów zupełnie do siebie
podobnych niema na świecie. Rozumny pedagog nie będzie
więc tłumił objawów sądu i smaku samodzielnego, gdyż wie,
że pomimo wszystko sprowadzą one zaledwie dostrzegalną
zmianę czy odcień w ogólnej sumie poglądów estetycznych.
Pomimo różnic mniej więcej znacznych, jakie zachodzą w du-
chowym nastroju jednostek, ustaliły się przecież ściśle okre-
ślone zdania co do wartości zarówno poszczególnych dzieł,
jak i całych literatur świata. Ta zgoda nie jest wynikiem
samej tylko bierności umysłów w przyjmowaniu tego, co zo-
stało uznanem za piękne lub brzydkie; lecz musi być także
uważana za skutek wspólnych poczuć i pojęć, jakie siew dzie-
dzinie piękna wyrobiły wśród pewnych ras, wśród pewnych
narodów, a raczej wśród grona ukształconych w tych rasach
i w tych narodach. Najzacieklejszy indywidualista zaprze-
czyć temu nie zechce, gdyż inaczej odjąłby sobie wszelką moż-
ność porozumienia się z ludźmi i musiałby tworzyć jedynie
i wyłącznie tylko dla siebie. Wprawdzie daje się wśród indy-
widualistów napotkać i takie twierdzenie, ale jest ono albo
wynikiem chwilowego nastroju, albo też objawem przebiegłej
hipokryzyi.
Jak niedawno jeszcze na znaczenie mas, tak teraz po-
nownie — było to już bowiem w okresie romantyzmu — za-
częto kłaść nadmierny nacisk na znaczenie jednostek, już nie
tylko genialnych, lecz wszelakich. Kto sobie uprzytomni, jak
historya naukowa w krótkich słowach streszcza dorobek cywi-
lizacyjny całych wieków i narodów; ten nie da się uwieść
krzykliwym hasłom mody indywidualistycznej.
Daleki jestem od przypuszczenia, iżby Matuszewski
chciał modzie hołdować; za dużo ma na to wykształcenia rze-
telnego i samodzielności myślowej. Jeżeli w niektórych miej-
— 442 —
scach rozpraw swoich zbyt wielką przyznał doniosłość pier-
wiastkowi podmiotowemu, to w innych zakreślił mu granice
takie, że umiarkowany zwolennik objektywizmu krytycznego
może się z nim zgodzić bez wahania.
Matuszewski domaga się od krytyka wielkiej wrażliwości
na piękno. Doskonale! Każdy rozsądny podpisze zdanie, wy-
powiedziane przez J. M. Guyau, a przytoczone przez naszego
autora: „Krytyk idealny jest człowiekiem, któremu dzieło
sztuki najwięcej poddało uczuć i myśli, i który dzieli się nie-
mi z ogółem. Jest to ten, który zachowuje się najmniej bier-
nie wobec utworu artystycznego i odkrywa w nim najwięcej
treści".
Na samej atoli wrażliwości artystycznej poprzestać nie
można, bo tym sposobem uprawniłoby się najdziwaczniejsze
pomysły i najniedorzeczniejsze sądy. To też Matuszewski
mówi nader słusznie: „Najbardziej wrażliwemu i zdolnemu
krytykowi niewolno być nieukiem. Krytyk literacki,
który nie przestudyował źródłowo i sumiennie dziejów lite-
ratury powszechnej; krytyk plastyczny, który nie zwiedził mu-
zeów i galeryi; krytyk muzyczny, który nie zgłębił najważ-
niejszych symfonij i oper, będzie tylko mniej lub więcej uta-
lentowanym feljetonistą, dyletantem, ale nigdy krytykiem.
Prócz gruntownej znajomości samego przedmiotu, trzeba ko-
niecznie poznać i dzieje sztuk innych, oraz starać się o naby-
cie wiadomości z zakresu filozofii, psychologii, historyi i wie-
lu nauk, stykających się pośrednio lub bezpośrednio z obraną
gałęzią studyów. Dopiero wyćwiczywszy swój talent w takiej
szkole i stanąwszy na pewnym fundamencie, może krytyk
ufać swoim osobistym wrażeniom o tyle, aby im nadawać for-
mę t. z w. sądów" .
Na to najzupełniejsza zgoda. Muszę tylko dołączyć
uwagę, że wrażenia krytyka będą w tym wypadku osobisteml
wprawdzie, bo doznawanemi przez niego samego, ale utracą
znaczną część swej subjektywności, gdyż w skład ich wejdą
tysiączne pierwiastki, nie będące wynikiem jego pracy indy-
widualnej, wzięte z wiekowego dorobku innych ludzi, którzy
— 443 —
nad filozofią, psychologią, historyą polityczną, literacką i ar-
tystyczną się mozolili. W danym razie, kiedy krytyk wrażeń
doznaje lub je jako „sądy" formułuje, może on nie pamiętać,
skąd mu przyszły rozmaite wiadomości; ale jeśli jest filozo-
ficznie wykształcony, to potrafi w chwili rozwagi zdać sobie
sprawę z czynników, które się na wytworzenie jego inteligen-
cyi, a więc i sądów poszczególnych złożyły. I przypomną
mu się prawdziwe i głębokie słowa Mickiewicza:
Nieraz myślisz, że zdanie urodziłeś z siebie,
A ono jest wyssane w macierzystym chlebie... i t. d.
Jesteśmy spadkobiercami wielowiekowej cywilizacyi
i choćbyśmy jak najbardziej chcieli, niepodobna zostać nam
czystymi, bezwzględnymi indywidualistami, gdyż ani urodze-
niem swojem, ani wychowaniem i pierwotnem wykształceniem
dowolnie rozporządzać nie możemy. Musimy więc zadowo-
lić się tą szczupłą cząstką samodzielności, jaką nam warunki
istnienia narodów cywilizowanych wydzielają. Dobrą, ko-
nieczną nawet jest rzeczą pobudzać do samodzielnego myśle-
nia, czucia i działania, bo zbyt wiele jest skłonności w lu-
dziach do bezmyślnej rutyny, do wszelkiego rodzaju nałogów,
z którymi walczyć potrzeba, by niezbędne reformy przepro-
wadzić. Niebezpiecznie jest atoli rozdmuchiwać pretensye za-
rozumialców, gotowych w imię indywidualizmu zdeptać
i oplwać drogo okupione nabytki rozwoju cywilizacyjnego.
Dla samych tych nabytków niewielka zapewne wyniknie stąd
szkoda, lecz w doskonaleniu myśli społecznej może nastąpić
wcale niepożądane zamieszanie.
Matuszewski do takiego zamieszania zgoła ręki nie przy-
kłada; jest to umysł jasny i dobrze ukształcony; niektóre
wszakże jego wywody i twierdzenia, wzięte oddzielnie, mo-
głyby dać pochop do nieporozumień, a co ważniejsza po-
prowadziły samego autora, jak zobaczymy później, znacznie
dalej, niż w r. 1898 zamierzał.
— 444 —
Matuszewski przeciwstawia sztukę nauce. Słuszniejszą
chyba byłoby rzeczą mówić o różnicach, między nimi zacho-
dzących. Przeciwieństwa istotnego niema tutaj i być nie mo-
że, bo zarówno jedna jak druga są wypływem pracy tego sa-
mego ducha ludzkiego. „Nauka — mówi Matuszewski —
wznosi się mozolnie od drobiazgowych obserwacyj szczegó-
łów do szerokich uogólnień; sztuka zaś zaczęła od ogólniko-
wych typów, a kończy na indywidualnych charakterach". Ale
gdzież tam! Za dni Arystotelesa nieskończenie mniej było
szczegółowych obserwacyj, aniżeli za dni Darwina, a jednak
Arystoteles daleko szersze podawał uogólnienia, aniżeli Dar-
win. I w sztuce podobnież. W Iliadzie i Odysei znacznie
więcej jest żywych charakterów indywidualnych, a mniej ty-
pów ogólnikowych, aniżeli w Henryadzie Woltera; a dzisiaj,
obok szczegółów naturalistycznie lub impresyonistycznie kre-
ślonych, czyż w sztuce brak symbolów? Charakterystyka na-
uki i sztuki w ich przeciwstawności, podana przez Matuszew-
skiego w r. 1898, ma uzasadnienie, ale tylko w pewnym ogra-
niczonym zakresie, w pewnych stadyach rozwoju jednej i dru-
giej. To nawet, co wydaje się stanowczą i zasadniczą cechą
sztuki — jej konkretność — niezawsze i nie u wszystkich twór-
ców z jednakową występuje siłą; a podmiotowość rów-
nież nie tworzy jej znamienia, jeżeli widzieliśmy i widzimy
dążność do objektywizacyi w kreśleniu postaci, scen i t. p.,
a nawet w przeprowadzeniu całej kompozycyi.
Matuszewski jest zwolennikiem hasła: „sztuka dla sztu-
ki" i uzasadnić się je stara (jak czynili idealiści) zestawieniem
z hasłem: „nauka dla nauki". Muszę zauważyć, że nauka ma
przedmiot dany sobie, nie stworzony przez siebie; jest pozna-
waniem i badaniem, nie zaś tworzeniem; sztuka zaś wyprowa-
dza na świat całkiem nowe kombinacye kształtów, barw i sto-
sunków; robi to dla sprawienia rozkoszy estetycznej, mającej
wzmódz, spotęgować ducha. Sam zresztą Matuszewski w dzie-
le: „Słowacki i nowa sztuka" (1902) mówi o „zbawczej potę-
dze sztuki" i nie widzi powodu, dlaczegoby sztuka miała od-
trącać i pomijać dodatnie etyczne czynniki.
— 445 —
Właściwość pisarska Matuszewskiego polega na tern, że
rzuca raczej myśli garściami, aniżeli wynikliwie łączy je z so-
bą. Dedukcya nie stanowi silnej strony jego talentu; unika
jej nie tylko w formie, ale, można powiedzieć, nawet w treści,
chociaż zdąża do syntezy. Gdzie idzie o silne odtworzenie
wrażeń, jakie na nas wywiera dzieło sztuki, tam krytyk nasz
znajduje się w swoim żywiole i wykonywa tę pracę doskona-
le, z życiem, zapałem i szczerością, zjednywającą serce czy-
telnika.
Do stanowiska Matuszewskiego najbardziej się zbliżają:
Władysław Jabłonowski (ur. 1867), Antoni Potoc-
ki, autor studyum o „Stanisławie Wyspiańskim" (1902)
i „Maryi Konopnickiej" (1902), Adam Cybulski, Artur
Górski, Wilhelm Feldman, Zygmunt Bytkowski,
W. Press e r.
IV.
Metafizyka. Zenon Przesmycki.
Zenon Przesmycki (Miriam,\xx. 1861) z początku
zarówno w poezyi, jak w krytyce, był eklektykiem; zaznajamiał
się ze wszystkimi przejawami piękna z jednaką miłością, tłó-
maczył rzeczy najróżnorodniejsze. Oczywiście teorye pozy-
tywistyczne, za czasów jego młodości tak żywo i u nas rozpo-
wszechniane, oddziałały na ogół jego umysłowości, ustaliły
w nim cześć dla wiedzy. Ale nie zacieśniał się on w żadnej
wyłącznej doktrynie, a wzloty ku nieskończoności, tak właści-
we poetyckiemu usposobieniu, pociągały go silnie ku sobie.
W programowym artykule założonego przez siebie „Życia"
(1887, w Warszawie) nakreślił bardzo rozległy i bardzo rozu-
mny plan wydawnictwa, mającego zapoznać czytelników z ca-
łym zakresem rzetelnego piękna wyrażonego w słowie, bez
względu na przekonania społeczne, polityczne, religijne.
— 446 —
Pobyt w Paryżu, dokładne przyjrzenie się ruchowi lite-
rackiemu we Francyi, a zwłaszcza działalności „młodej Bel-
gii", w połączeniu z równoczesnemi studyami filozoficznemi,
podjętemi dla opracowania pomysłów genialnego matematy-
ka-filozofa, Hoene-Wrońskiego, wpłynęły na Miriama dwoja-
ko: z jednej strony niezmiernie pogłębiły jego zdolność re-
fleksyjną, poprowadziły do szukania zasady wewnętrznej, wie-
kuistej, dla wszelkich objawów czasowych, przemijających;
a z drugiej — wyrobiły w nim nadzwyczajną cześć dla Słowa,
dla formy artystycznej. W dziedzinie filozofii doszedł do
panteizmu, mistycznego wprawdzie, ale opartego na ba-
daniach naukowych, z wyłączeniem dowolności marzyciel-
skiej. Każda rzecz, według tej teoryi, jest w zasadzie „obja-
wem tego samego, wszystko przenikającego, wszędzie utajo-
nego pierwiastku"; a więc „wszystko w naturze oddziaływa
na wszystko, wszystko na nas i my na wszystko". Zatem spi-
rytyzm, telepatya są to zjawiska wcale nie wyjątkowe, nie
nadnaturalne. „Każde drgnienie nasze — czy to fizyczne czy
psychiczne z punktu widzenia naszej świadomości zmysło-
wej— wywołuje natychmiast odpowiedni odzew, odpowiednią
reakcyę w otaczającym nas świecie. Myśl nawet, zamiar
zbrodni, dajmy na to, powstały dopiero w głowie danej oso-
bistości, już wnet budzi odpowiednie wibracye w bycie okól-
nym, a te, oddziaływając znowu na transcendentalną stronę
człowieka, którego ta myśl czy zamiar dotyczy, lub na bliz-
kich mu, wywoływać mogą te tak często wpływające zasadni-
czo na postępowanie człowieka, a takiemi po dziś niewytłó-
maczalnemi się zdające przeczucia i instynkta".
Poezya winna rozpatrywać nie tylko to, co nam „zmy-
słowa świadomość" podaje, ale także, a może najbardziej
wsłuchiwać się w niewyraźne szmery, wzierać w ledwie
uchwytne kształty „transcendentalnej strony" człowieka. I wte-
dy dopiero stanie się naprawdę realistyczną, dbającą „o odda-
nie wszystkiego, co istnieje w człowieku, nie tylko powierz-
chni, lecz i głębin, nie tylko zjawisk w granicach zmysłów
zamkniętych, lecz i bezmiarów pozazmysłowych, nie tylko
— 447 —
szczegółów pochwytnych, lecz i perspektyw ku kresom nie-
dojrzanym, nie tylko rzeczy wyraźnych, lecz i tajemnic bez-
dennych, nie tylko skończoności, lecz i nieskończoności; ide-
alne staje się tu realnem; mistyczne — równoważnem z naj-
bardziej zmysłowo-naturalistycznymi pierwiastkami; wszystko
spływa w wielką syntezę istotnie wszechstronnego pojęcia
sztuki".
Jakże dokonać tego stopu zmysłowości z nadzmysłowo-
ścią, skończoności z nieskończonością? Za pomocą symbo-
lu, gdyż on tylko może w duszy naszej obudzić poczucie, je-
żeli nie widok, bezkresnych perspektyw. Zdaniem Przesmyc-
kiego, przejętem od mistyków filozoficznych angielskich, nie-
mieckich i francuskich, „sztuka wielka, sztuka istotna, sztuka
nieśmiertelna była i jest zawsze s y m b o 1 i cz n ą; ukrywa za
zmysłowemi analogiami pierwiastki nieskończoności, odsłania
bezgraniczne pózazmysłowe horyzonty; ongi była taką nie-
świadomie, gnał ją ku temu instynkt geniuszów; dziś — może
pobudzona przykładem śmiałych pionierów nauki, którzy,
rzucając się zuchwale w otchłanie Nieznanego, jęli badać ta-
jemnicze objawy śmierci, snów, instynktów, hipnozy, magne-
tyzmu, siły psychicznej i t. p. — staje się nią świadomie".
A pierwszym genialnym w tym kierunku twórcą jest Maurycy
Maeterlinck.
Taka sztuka musiała sobie wyrobić język odrębny, który
przestawał być „jedynie taczką idei, umownym znakiem do
wymiany myśli"; wyrazy „otrzymywały życie własne, tajemni-
cze, duchowe", ażeby mogły potrącać o owe bezkresne per-
spektywy. Młodsi, niecierpliwsi „odbierali myśli predominu-
jący w dziele sztuki charakter, sprowadzali ją do równości ze
Słowem", wyzwalając mowę „z pod supremacyi" treści.
Przesmycki, chociaż mówi o tych dążeniach z widocznem
uznaniem, sam jednak bynajmniej w praktyce ku takiemu wy-
zwoleniu nie zmierza; co więcej, z jego teoryifilozoficzno-este-
tycznych wynika, że zmierzać nie może, bo odebrałby poezyi
całą jej głębię, jako stopowi skończoności z nieskończono-
— 448 —
ścią. I dla treści raczej, niż dla słowa uważać musi sztukę
za arystokratyczną, zrozumiałą i miłą tylko dla wybranych.
Społeczne i polityczne zagadnienia, wszelką „tendencyę"
usuwa stanowczo z dziedziny piękna; bojuje gorliwie o „sztu-
kę czystą", wolną od wszelkiej myśli popularyzatorskiej.
Sztuka taka przestaje być chlebem powszednim dla ogółu,
bo mieści w sobie tylko najwytworniejszą karm dla ducha.
Tym sposobem tendencya, wypędzona jednemi drzwiami,
wraca drugiemi; jakże bowiem inaczej nazwać najwyższą treść
filozoficzno-mistyczną (perspektywy nieskończoności), wtło-
czoną w ramy poezyi? Same nawet środki artystyczne, użyte
do wywołania w czytelniku wzruszeń i wizyj nadzmysłowych,
muszą być w pewnej mierze tendencyjne, jak to widać
z wykładu sposobu, użytego przez Maeterlincka. Musiał on—
powiada Przesmycki — „jakgdyby nie liczyć się z całym, osią-
gniętym przez wieki rozwojem cerebralnym, uwolnić
się od napływów cywilizacyjnych i szczegółów aktualności,
wznieść się ponad efemeryczne właściwości epok i krajów, za-
trzeć wszelkie ślady przejściowej typowości i anegdotyczności,
oczyścić z wszelkich naleciałości samą istotę uczuć niezmien-
nie i ogólnie ludzkich; jednem słowem z pod warstwy różno-
czasowych i różnokrajowych wpływów, nawyknień i konwen-
cyj wydobyć wiekuistą historyę człowieka, z całą
świeżością i wyrazistością instynktowych, bezwiednych prze-
budzeń, rzutów i odruchów, w których właśnie wybłyskuje
pierwiastek transcendentalny". Przypomnijmy mimochodem,
że tragedya pseudoklasyczna, na swój sposób, nie odrzucając
„rozwoju cerebralnego", chciała także przedstawiać „wiekui-
stą historyę człowieka" bez względu na wieki i narody; miała
czasy świetności, a później prawie zupełnie poszła w zapo-
mnienie, bo uznano ją za ciasną.
Takie zasadnicze myśli wygłosił Przesmycki w świetnie
napisanej, lubo mnóstwem cudzoziemskich wyrazów zapchanej
przedmowie do „Wyboru pism dramatycznych Maeterlincka",
tłómaczonych przez siebie (1894, Warszawa).
— 449 —
W „Chimerze", wydawanej przez niego od roku 1901,
niewiele spotkałem dotąd teoretycznych wywodów, ale za to
sporo uwag krytycznych, z wielką pewnością siebie wypowie-
dzianych, nieraz paradoksalnych, czasami bardzo trafnych
a śmiałych, zawsze zaś pobudzających do myślenia.
Do zakresu teoryi należą następne: „Podobnie jak reli-
gia, metafizyka, mistyka, — sztuka jest oknem ku nieskończo-
ności, pryzmatem, przez który — nie mogąc objąć jej całej —
to z tej, to z owej strony w bezdenną otchłań jej wglądamy.
Dlatego niemasz nowej sztuki; są tylko nowe sposoby, nowe
próby, nowe pragnienia odsłonięcia, pod nowym kątem, z no-
wej strony, tej samej, wiecznie jednej, wszystko ogarniającej
jedności bytu".
„Umiejętność, znajomość wszystkich arkanów techniki,
rzemiosła, jest' niewątpliwie rzeczą nieodzowną dla artysty;
krytyka jednak, ani widza obchodzić one nie powinny. Dla nich
istnieć winien tylko rezultat, osiągnięty za pomocą tych środ-
ków i bez posiadania ich niemożliwy do urzeczywistnienia,
ale w istocie swojej będący wypływem twórczości artysty,
owocem jego duszy, realizacyą jego wizyi... Sztuki plastyczne
nie mogą być tylko niewolniczem naśladowaniem tego, co re-
aliści czy naturaliści nazywają naturą, a co właściwie jest f e-
n o m e n i cz n ą jej powierzchnią !), rozbiciem jej na poszcze-
gólne zjawiska, które w takiem oderwaniu realnego bytu nie
mają. Artysta musi patrzeć w naturę, nie po to wszakże, by
kopiować ten zjawiskowy płaszcz, osłaniający jej istotę, lecz
aby, dotarłszy do tej ostatniej, nauczyć się tworzyć w dalszym
ciągu tak, jak natura tworzy,1) to jest wiążąc każdy szczegół
z całością bytu... Sztuka nie ogranicza się do biegłości tech-
nicznej, pozwalającej skopiować wiernie pierwsze lepsze zja-
wisko zmysłowe; jest ona czemś więcej: stylizacyą, harmoni-
zacyą, transfiguracyą, kompozycyą, wreszcie — nie lękajmy
l) Przypomina to wyrażenia Ant. Marcinkowskiego (patrz w dodat-
ku ekskurs o powieściach).
Dzieje krytyki literackiej w Polsce. 29
— 450 —
się słowa — kreacyą, tworzeniem". „Piękno jest objawieniem
się Istoty rzeczy w materyalnej ich formie, wcieleniem Idei,
Słowa w formach natury, manifestacyą nieskończoności wskori-
czoności v).
„Artysta winien być obdarzony: 1) wrażliwością psy-
chiczną czyli zdolnością ujmowania Idei zasadniczych, przej-
mowania się poezyą rzeczy i ich duchem — a niemasz nic,-
coby go było pozbawionem; 2) wrażliwością formalną czyli
zdolnością ujmowania, w emocyonalnem ich znaczeniu, form,
wziętych jako takie, bez względu na przedmiot, który mogą
wyobrażać; 3) zdolnością przystosowywania idei do form i od-
wrotnie. W prawem dziele sztuki odnaleźć musimy trzy pier-
wiastki: 1) ideacyę czyli koncepcyę (lub lepiej mówiąc wizyę)
Idei; 2) wykonanie, które nie ogranicza się do czysto technicz-
nych rzeczy, ponieważ wchodzą w nie nadto: realizacya czyli
wcielenie wizyi, i odrębny styl czyli właściwy artyście indywi-
dualny sposób oddawania przedmiotów; 3)kompozycyę wresz-
cie czyli układ przedmiotu, wiążący ideacyę z wykonaniem
i harmonizujący ideę, wizyę, linie i kolory" (Chimera, I,
157— 161).
„Arcydzieło sztuki winno być oglądane w skupieniu
i z poszanowaniem, nie zaś na kartce, którą po jakimś czasie
w kąt się rzuca. Zbyt łatwy dostęp do arcytworów spoufala
z nimi zanadto przeciętnych widzów i przyucza do lekceważe-
nia tego, co powinno być świętem".
„Stylizacya to wyzwolenie się z drobiazgów i przepro-
wadzenie konsekwentne zasadniczych wyłącznie linij i tonów
tematu" (Chimera, I, 179).
„Mając do wyboru zapomnienie albo popularność, którą
daje prasa, ta wyłączna pośredniczka między twórcą a pu-
blicznością, większość artystów godzi się na kompromisy
]) Są to określenia estetyki idealistycznej, rozwijanej u nas przez
Mochnackiego, Grabowskiego.
— 451 —
i ustępstwa oportunistyczne, przystosowuje się do zdania
ogółu i stacza się powoli na jego poziom" (Chimera, I, 302).
W tych orzeczeniach i wyrzeczeniach widzimy umysł
rozległy i głęboki, któremu nie chodzi o popularność i błys-
kotliwość, lecz o wniknięcie w głąb sztuki, wielbionej niemal
ekstatycznie.
V.
Indywidualizm krańcowy.
Stanisław Przybyszewski. Jerzy Żuławski
Przesmycki uznawał jeszcze uprawnienie wrażeń, dostar-
czanych artyście przez „zmysłową świadomość", chociaż sta-
wiał ponad niemi wizye „transcendentalnej strony" czło-
wieka.
1. Stanisław Przybyszewski (ur. 1868), autor
powieści, poematów prozą i dramatów, wzgardził (w teoryi)
całkowicie tern, co zmysły dostrzedz mogą, a za jedyną godną
artysty rzecz uważał natchnienia duszy „nagiej", t. j. oswobo-
dzonej od ucisku zewnętrznego (towarzyskiego, społeczne-
go, politycznego i t. d.). Wytworzył sobie teoryjkę (podobną
do teoryi Tyszyńskiego: ciało, myśl, dusza), oddzielającą
stanowczo nabytki „mózgu" i nabytki „duszy". Mózg dostar-
cza nam wiadomości szczegółowych, zdobytych na drodze ba-
dania, analizy; dusza (uczucia, marzenia, wizye i t. d.) daje
nam poznać istotę rzeczy, odrazu, za jednym zamachem two-
rzy syntezę.
W gruncie wszystko, co Przybyszewski mówi o tej du-
szy, zawdzięcza pracy „mózgu", nad którego fizyologią i pa-
tologią w swoim czasie pracował; przyznać atoli tego nie
chce, gdyż połączywszy wyniki badań fizyologiczno - psycho-
logicznych z buddyjską teoryą metempsychozyiz mrzon-
ką Fi eh tego (z końca XVIII wieku), że dusza wytwarza
z siebie świat zewnętrzny, jako swoje przeciwstawienie, mnie-
— 452 —
ma, że są to syntezy przez jego własną duszę utwo-
rzone.
„Zasadniczą podstawą — powiada — całej t. zw. nowej
sztuki, wszystkich prądów i kierunków w sztuce jest pojęcie
duszy, jako potęgi osobistej, duszy kroczącej od jednej wiecz-
ności do drugiej, duszy, która raz po raz, nieznaną potęgą
zmuszona, idzie na ziemię, wraca z powrotem na łono wiecz-
ności i znowu się ucieleśnia, bogatsza, silniejsza, więcej
uświadomiona, niż pierwszym razem, i tak bez końca, aż
wreszcie dochodzi do świadomości całej swej potęgi, przenika
najtajniejsze rzeczy, obejmuje najodleglejsze i najskrytsze
związki, t. j. staje się geniuszem, t. j. odsłania się w swoim
absolucie, w całym przepychu swej nagości".
Gdyby Przybyszewski poprzestał na tern, gdyby praw-
dziwemu tylko geniuszowi przyznawał ową potęgę odsłania-
nia rzeczy tajemnych, to godząc się lub nie godząc na jego
terminologię, możnaby przyznać słuszność jego twierdzeniu,
gdyż geniusz powszechnie tak bywa określany. Ale Przyby-
szewski te właściwości geniuszu przenosi na każdego prawdzi-
wego artystę, uprawiającego „nową sztukę". Co więcej, przez
dziwny skok logiczny, uważa on każdą „duszę" za „absolut"
dlatego, że „jest odbiciem absolutu". O logikę wogóle
autor się nie troszczy, a nawet pogardza nią jako artysta.
Sztuka realistyczna jest dla niego „bezdrożem duszy"; a do-
piero sztuka nowa jest „objawieniem duszy", bo odsłania
rzeczy nieznane, tajnie niezgłębione.
„Są — powiada Przybyszewski — w naszej duszy dziw-
nie splątane i powikłane krużganki, grobowce wspomnień ży-
cia przed życiem, podziemne kurytarze, do których ni-
gdy jeszcze nie wnikło światło. Tylko w ciemnych nocach
płonących snów tryśnie raz po raz zielony płomień, roz-
legnie się dźwięk, jakby najbardziej oddalone, najtajniejsze
echo, błyśnie przeczucie gdyby (!) odbicie bladej gwiazdy
w rozkipieniu ciemnych fal... Dla nas istnieje człowiek, jako
istota, w którego motywach, uczuciach, we wszystkiem, co ro-
bi, przejawia się tylko drobniuteńka część nieskończonej, ab-
— 453 --
solutnej świadomości, a którego świadome Ja jest tylko pia-
ną, raz po raz przez ocean na brzeg wyrzucaną... Przedstawi-
ciel nowej sztuki całkiem odwraca się od tego zewnątrz [któ-
rem się zajmował dawny artysta], jako od rzeczy przypadko-
wej, zmiennej, włania się w siebie, chwyta w swej du-
szy rzeczy słowem nieujęte, szuka poza złudnym obrazem tak
zw. rzeczywistości całą drobniateńką sieć (!) pobudek, wpły-
wów i oddziaływań wzajemnych, jakie zachodzą pomiędzy
całą przyrodą a człowiekiem; jednem słowem, nie da się
mamić świadomości, a wszystkich przyczyn szuka poza
jej obrębem... Za pomocą nie zmysłowego, ale uczucio-
wego kojarzenia wrażeń roztworzyć pragniemy nowe widno-
kręgi, odsłonić rzeczy tajne i dotychczas w słowa nieujęte.
Metoda, jaką się narazi e posługujemy, to oddawanie i od-
twarzanie uczuć, myśli, wrażeń, snów, wizyj, bezpośre-
dnio, jak się w duszy przejawiają, bez logicznych
związków, we wszystkich ich gwałtownych przeskokach
i kojarzeniach. Bo poza tern, co się biednemu mózgowi
mieszczaństwa śmiesznym idyotyzmem wydaje, kryje się zaw-
sze głębia... Stromą, przepaścistą drogą ta droga duszy, dla
której życie ciężkim snem a bolesnem przeczuciem jakiegoś
innego życia i zaświatu, przeczuciem innych związków i in-
nych głębi, jak te, do których biedny, biedny nasz mózg do-
trzeć może".
Sztuka taka nie zna żadnych obowiązków ani moral-
nych, ani społecznych, ani narodowych, bo to są rzeczy ze-
wnętrzne, z jej istotą zgoła niezwiązane. „Sztuka nie zna
przypadkowego rozklasyfikowania objawów duszy na
dobre lub złe; nie zna żadnych zasad czy to moral-
nych czy społecznych; dla artysty w naszem pojęciu są wszel-
kie przejawy duszy równomierne; nie zapatruje on się
na ich wartość przypadkową, nie liczy się z ich przypadko-
wem złem lub dobrem oddziaływaniem, czy to na człowieka
lub społeczeństwo; tylko odważa je wedle potęgi,
z jaką się przejawiają. A więc substrat naszej sztuki istnieje
dla nas jedynie tylko ze strony swej energii.
— 454 —
zupełnie niezależnie od tego, czy jest dobrem lub złem,
pięknem czy brzydotą, czystością czy harmonią, roz-
pasaniem, zbrodnią czy cnotą... Działać na społeczeństwo
pouczająco albo moralnie, rozbudzać w niem patryotyzm lub
społeczne instynkta za pomocą sztuki znaczy poniżać ją,;
spychać z wyżyn absolutu do nędznej przypadkowości życia
a artysta, który to robi, niegodny jest miana artysty".
Artysta „nie uznaje żadnych praw", „nie należy ani do
narodu ani do świata, nie służy żadnej idei ani żadnemu spo-
łeczeństwu". Artysta „stoi ponad życiem, ponad światem,
jest Panem Panów, niekiełznany żadnem prawem, nie-
ograniczony żadną siłą ludzką". Inaczej mówiąc, artysta jest
„absolutem".
Tak może mówić ten, kto albo nie rozumie, co nazywa-
my „absolutem", albo też ten, co sobi drwi z czytelników, po-
sądzając ich o to, że gotowi uznać tyle „absolutów", ilu jest
artystów.
2. Nie dziwi mię, że umysł niewątpliwie potężny, ale
chaotyczny, jakim jest Przybyszewski, napisał taką niedo-
rzeczność, ale mocno mię dziwi, że umysł tak jasny i umieją-
cy sobie zdawać dokładną sprawę z tego, co mówi, jak Matu-
szewski, dał się oszołomić frazeologii modernistycznej i w dzie-
le o „Słowackim" (1902) pomieścił ustęp, nie dający się żadną
logiką obronić: „Jednostka nie tylko czuje się odrębnym od
innych istnień światem, ale uważa się za jedyny prawdziwy
świat, jedyną rzeczywistość, za konkretny symbol tajemnej
potęgi i podścieliska wszechbytu — za absolut" (str. 362).
Panteiści uważają wszystkie rzeczy za przejawy absolu-
tu, ale nie za absolut, który według określenia swego musi
być jeden — jedyny... Matuszewski czuł sprzeczność takich
poglądów, ale ze znaną już nam słabością w dziedzinie de-
dukcyi, łatwo ją odsunął, szybując na skrzydłach uczucia
i wyobraźni. Dla niego w tym wypadku, tak samo jak dla
Przybyszewskiego, odbicie postaci ludzkiej w zwierciedle
i sam człowiek, to wszystko jedno. Przerzuca się chwilowo
na stanowisko Fichtego i Schopenhauera, powiadając, że
— 455 —
świat widzialny jest „tylko wyobrażeniem, stworzonem przez
ducha indywidualnego, którego treść wewnętrzna jest iden-
tyczna z bezwzględną istotą bytu, z absolutem, ukrytym, ale
obecnym poza wszystkiemi złudnemi zjawiskami". Stąd wy-
prowadza wniosek, że „duch indywidualny, jako emanacy a ab-
solutu, jest i twórcą i duszą świata objektywnego, jest sam
poniekąd absolutem, gdyż może na drodze intuicyjnej
wniknąć w istotę wszechrzeczy i odsłonić nam jej tajniki
w dziełach sztuki" (str. 322). Dla uczucia i wyobraźni nic
trudnego odrzucić marny przysłówek „poniekąd" i nazwać
jednostkę poprostu „absolutem" (str. 362). Ale chłodniejsza
rozwaga upomni się u Matuszewskiego o swoje prawa, po-
gwałcone przez uczucie i wyobraźnię, więc pod koniec książki
przeczytamy skromniejsze i słuszniejsze o tym „absolucie"
wyrazy: „Człowiek, nawet genialny, jest ostatecznie tylko
człowiekiem i nie może stworzyć nic, prze-
kraczającego granice ludzkich zdolności;
może jednak wyprzedzić innych, może skrócić proces rozwoju
myśli i uczuć, kiełkujących w duszy zbiorowej, może dać wy-
raz aspiracyom, które dopiero z czasem staną się aspiracyami
ogółu, a przynajmniej pewnej jego części" (str. 384, 385).
Na to najzupełniejsza zgoda; lecz gdyby autor pamiętał
był poprzednio o tern wyznaniu, oszczędziłby sobie rażących
niekonsekwencyj.
W innych zagadnieniach Matuszewski rozchodzi się
z autorem „Na drogach duszy"; nie jest fanatykiem „sztuki
duszy", sztuki „syntetycznej" w przeciwstawieniu do „anali-
tycznej", mózgowej.
„Szukanie dróg nowych — powiada słusznie — nie po-
ciąga za sobą koniecznie i nieodwołalnie ruiny starych. Sztu-
ka, jak i wszystko na świecie, rozwija się ewolucyjnie, nie re-
wolucyjnie. Rozrost subjektywizmu zmienił potrzeby i aspi-
racye estetyczne człowieka, ale nie zmienił samej istoty jego
wrażliwości, na którą można działać najrozmaitszymi środka-
mi, począwszy od niejasnych suggestyj uczuciowo - muzycz-
nych, a skończywszy na wyrazistej i logicznej plastyce".
— 456 —
Przeciwko „nielogicznemu tworzeniu", zalecanemu przez
Przybyszewskiego, zaprotestował zlekka. „Nie przeczę, że
można, nie troszcząc się o logikę, odtwarzać wrażenia według
ich powinowactwa, ponieważ jednak umysł ludzki bądźcobądź
reaguje i na logiczne łączenie myśli, dlaczegóż więc usuwać
logikę zupełnie z arsenału środków ekspresyi artystycznej?
Dlaczego wyrzekać się dobrowolnie jednego z wypróbowa-
nych gatunków broni? Czyż Edgar Poe np. nie wywoływał
niekiedy efektów nastrojowych, posiłkując się wyłącznie me-
todą logicznego rozumowania?" (str. 124).
3. Z innego punktu widzenia wystąpił także przeciwko
nielogiczności jeden z najżarliwszych wyznawców te-
oryi estetycznej Przybyszewskiego, którą poczytuje za „do-
brą, jednolitą, głęboką i prawdziwą", mianowicie znany re-
fleksyjny poeta, Jerzy Żuławski (ur. 1873), w książce
p. t. „Prolegomena" (1902, Lwów). Podzielając wraz z Przy-
byszewskim pogardę dla „mózgu", tego „wiecznie głodnego
żebraka i marnotrawcy", wielbiąc sztukę syntetyczną, sztukę
„nagiej duszy", poczytując tę duszę za „absolut", nie może
się jednak pogodzić z myślą, iż wytworów duszy nie należy
poddawać kontroli rozumu, logiki. „Jest nieco przesa-
dy — powiada — w tern wymaganiu, wynikającem bezpośre-
dnio z założenia, że sztuka, jako czysty objaw duszy, nie po-
winna się żadną miarą liczyć z mózgiem. Gdyby tak było,
nie moglibyśmy istotnie wymagać od sztuki logiki, ponieważ
jest ona nagiej duszy całkiem obca. Przybyszewski zapomi-
na tutaj jednak o tern, że sztuka, chcąc się udzielać in-
nym, musi mózgu używać do pomocy. Właściwym czynem
artysty jest uświadomienie w sobie nowej, w duszy zawiąza-
nej syntezy i gdyby artysta chciał tylko twórcą pozostać i nie
zniżać się wcale do roli rzemieślnika, nie wychodzić z zakresu
tego, co dusza działa, musiałby na tym jednym czynie po-
przestać. Sztuka jego byłaby wtedy istotnie sztuką nagiej
duszy, ale byłaby zarazem sztuką Jedynego dla Jedynego
w najściślejszem tego słowa znaczeniu — sztuką twórcy dla
— 457 —
siebie samego. Dusza nie ma sposobu udzielenia swej treści
bezpośrednio innym; zadanie to spełnia .mózg, który sam je-
den, jako właściciel zmysłów, na zmysły działać umie i może.
Jego jest rzeczą syntezę w zogólnikowanych odpowiednio
szczegółach przedstawić, albo — jeśli zdolen to uczynić —
dać jej wyraz w symbolu, będącym niejako jej wykładnikiem.
W każdym razie będzie to już czynność analityczna, ściśle do
duszy nie należąca. Współudział mózgu tedy jest w udziela-
niu sztuki innym konieczny. Cała rzecz w tern, aby mózg
nie brał nad duszą góry, nie psuł i nie trwonił tego, co ona
stworzyła; lecz owszem był jej posłusznem narzędziem, wier-
nym i poddanym sługą. A zatem: wprawdzie artysta, stwa-
rzając syntezy, z logiką liczyć się nie potrzebuje, a nawet nie
może, gdyż posługuje się w tym czynie duszą, organem, któ-
remu logika wszelka jest obca; ale z chwilą, kiedy syntez tych
innym udzielić pragnie i mózgu do pomocy wzywa, z ko-
nieczności w pracy swej prawom logiki poddać się musi"
(str. 99, 100).
To, co sztuka syntetyczna stwarza, jest tylko „niedo-
kładnym znakiem" tego, co artysta ujrzał w swej duszy. To
też kiedy „sztuka analityczna jest dostępna dla każdego, kto
tylko ma oczy ku widzeniu a uszy ku słuchaniu, sztuka synte-
tyczna roztacza swe skarby tylko przed tym, kto zdoła z nie-
dokładnych znaków jednolicie odczuć to, co czuł artysta
w świętej chwili tworzenia, kto jest sam twórcą na tyle (!), że
może, przez artystę zapłodniony, porodzić w głębi swej duszy
syntezę, którą on, artysta, sam począł ze siebie. Trzeba
być prorokiem, aby módz przyjąć objawie-
n i e. Sztuka syntetyczna jest sztuką nielicznych i wybra-
nych — dla nielicznych i wybranych tylko" (str. 100, 101).
Czy wobec takiej sztuki możliwą jest krytyka? Zazwy-
czaj zwolennicy tej sztuki powiadają, że ją tylko odczuwać
można, że zatem krytyk powinien wyrazić silnie wrażenie, ja-
kie na nim dzieło wywarło, albo też utworzyć nową fanta-
zyę na tle fantazyi autora lub nawet zgoła do niej niepodob-
— 458 —
ną '). Subjektywność musi tu znaleźć uprawnienie najrozle-
glejsze, bo symbole tłómaczyć można najrozmaiciej; a któż
rozstrzygnie, jakie tłómaczenie jest najtrafniejsze?... Tyle mo-
że być dobrych rozwiązań, ile jest umysłów zdolnych objąć
symbol i w sfery nieskończoności poszybować. To też wśród
naszego grona modernistów zapanował entuzyazm, dawno
u nas niespotykany; każdy bowiem kolegę swego wielbiąc,
właściwie uwielbia własne swe o nim myśli, własną potęgę
twórczą. Odkąd „świętość zasad" zmieniono na „świętość
wrażeń", namnożyło się geniuszów co niemiara...
') Najwyraźniej formułuje tę myśl Oskar Wilde: „Krytyk jako ar-
tysta" („Życie", Kraków, 1898, Nr. 17, 18). „Krytycyzm jest sztuką sam
w sobie. Jak twórczość artystyczna zawiera w sobie czynnik zdolności
krytycznej, bez której nie możnaby naprawdę rzec, że ta twórczość wo-
góle istnieje; tak również krytycyzm jest rzeczywiście twórczym w naj-
wyższem znaczeniu tego słowa. Krytyk zajmuje to samo stanowisko
względem dzieła sztuki, które krytykuje, co artysta względem widocznego
świata kształtów i barw lub względem niewidomego świata namiętności
i myśli... Z rzeczy mało lub zupełnie bezwartościowych...
prawdziwy krytyk, jeżeli spodoba mu się tak pokierować lub znieczulić
swą zdolność kontemplacyjną, stworzy dzieło bez błędu co do pięk-
ności i subtelności intellektualnej. Marność jest niezwyciężoną pokusą dla
świetności, a głupota wieczną bestia triumphans, wywołującą mądrość
z jej podziemia. Robota jest kamieniem probierczym. Niemasz nic, coby
w sobie nie posiadało suggestyi lub nie było wyzywającem. Krytycyzm
nazwałbym twórczością w twórczość i... Najwyższy krytycyzm,
będąc najczystszą formą osobistego wrażenia, jest w swej istocie bar-
dziej twórczym niż twórczość. Nigdy nie bywa zakuty
w kajdany prawdopodobieństwa. Nędzne względy możliwości,
tego tchórzowskiego ustępstwa względem nudnych przedstawień życia
domowego lub publicznego, nigdy go nie dotyczą. Krytycyzm jest zwie-
rzeniem czyjejś duszy. Jest on jedyną cywilizowaną formą
autobiografii, zajmując się nie czynami, lecz myślami czyjegoś ży-
cia, nie przyrodzonymi wypadkami czynu lub okoliczności, lecz ducho-
wnymi nastrojami i imaginacyjnemi namiętnościami (wstrząśnieniami) myśli.
Jedynym celem krytyka jest być kronikarzem swych
własnych wrażeń. Będąc w swej istocie czysto subjektywnym,
krytycyzm stara się odsłonić swe własne, a nie czyjeś tajemnice. Uważa
— 459 —
Żuławski mówi w tej mierze otwarcie: krytyka jest nie-
potrzebna '). „Po co — powiada — koniecznie starać się
zrozumieć to, co można odczuć? po co analizować
to, co można jako niepodzielną całość bez współudziału
świadomości w sobie odtworzyć? Ale są to dwie zupełnie
różne rzeczy: rozkoszować się dziełem sztuki, a wartość jego
wykazywać. Wogóle myślę czasem, że to drugie jest nawet
całkiem zbyteczne. Co komu z tego przyjdzie?... Kto nie jest
zdolny do odczucia piękna i ocenienia sztuki, ten się tego nie
nauczy; a tym, co piękno odczuli, nic wogóle tłómaczyć nie
potrzeba. W istocie dla tych też jedynie sztuka istnieje. Dla-
tego też zasadniczą sprzeczność zawierają w sobie wszystkie —
nawiasem powiedziawszy, niesmaczne — narzekania artystów
on dzieło sztuki jedynie za punkt wyjścia dla nowej twór-
czości. Nie ogranicza się do wyjaśnienia prawdziwej intencyi artysty.
Istotnie wartość pięknego tworu leży co najmniej tyleż w duszy tego, co
nań patrzy, ile w duszy tego, co go stworzył. Widz to krytyczny przy-
pisuje tysiące znaczeń pięknemu utworowi i robi go dla nas cudnym. Im
dłużej badam, tern jaśniej spostrzegam, że piękno sztuk wzrokowych, jak
piękno muzyki, jest przedewszystkiem wrażeniowe... Piękność ma tyle
znaczeń, ile człowiek ma nastrojów. Piękność jest symbolem symbolów.
Piękność wyjawia wszystko, ponieważ nic nie wyraża. Dla krytyka dzie-
ło sztuki jest poprostu suggestyą do nowego, jego własnego dzieła,
które nie konieczne musi posiadać nudne podobień-
stwo do dzieła krytykowanego". Nic i przeciwko temu
ostatecznie powiedzieć nie można; wszelkiego rodzaju twory mają swe
uprawnienie; tylko niechże się nie nazywają krytyką, to znaczy: oce-
ną; właściwą nazwą scharakteryzowanych przez Wilde'a dzieł jest f a n-
tazyowanie.
') I to nie jest nowością nawet u nas. Pomijając przemijające
wybuchy Kraszewskiego, który nieraz podrażniony nieprzychylną oceną
swoich utworów, krytykę wogóle za nieprzydatną do niczego poczytywał,
choć sam ją uprawiał, — należy wspomnieć artykuł jakiegoś J. M. po-
mieszczony w „Przyjacielu ludu" (Leszno, 1838, Nr. 48), zapowiadający
zupełną zatratę krytyki w przyszłości, na co mu rozsądnie odpowiedział
inny J. M. (pewnie Jędrzej Moraczewski) w „Tygodniku literackim" (Po-
znań, 1838, Nr. 13 i 14).
— 460 —
na społeczeństwo, które ich nie rozumie i nie ocenia, choć dla
niego pracują. Artyści bowiem nie pracują dla spo-
łeczeństwa, lecz dla siebie i tych, którzy sztuki potrze-
bują. Ci ich rozumieją. A dla innych sztuka nie istnieje
i winić ich za to nie można" (str. 112, 113).
Większość atoli zwolenników „sztuki czystej": Ludwik
B r u n n e r (Jan Sten), Stanisław Lack, Adolf
Nowaczyński, Adam Siedlecki, Wacław Wol-
ski, na taki radykalizm się nie zgadza, uznając potrzebę kry-
tyki dzieł artystycznych i krytyki społeczeństwa, które ich sztu-
ki nie rozumie. Stąd wynikają gwałtowne nawet wystąpienia
rzeczników indywidualizmu sprzecznie z zasadą naczelną, któ-
ra każdemu powinnaby pozostawić sąd swobodny...
Warunków rozwoju krytyka czysto subjektywna, jako
oparta na chwilowem wrażeniu, uczuciu i fantazyi, nie zdaje się
posiadać, gdyż, ściśle biorąc, rozwija się tylko strona i n t e 1 1 e-
k t u a 1 n a człowieka, a z nią i przez nią dopiero wszystkie inne.
Mogą być wielkie talenty wśród subjektywnych krytyków i one
to głównie podtrzymają znaczenie całego kierunku. Ale jeżeli
po krytyku przedmiotowym, nawet o miernym talencie, pozo-
staną starannie i sumiennie zebrane i zgrupowane fakta, z któ-
rych ktoś inny może wyciągnąć ważne i płodne w następstwa
wnioski, to po miernym subjektywiście nie pozostanie nic
zgoła poza objawem miernej duszy, nieciekawej nawet dla
psychologa.
Krytyk subjektywny — biorę tu naturalnie pod uwagę
przykład krańcowy, ale bynajmniej niepozbawiony gruntu
w naszej spółczesnej literaturze — opierając się na wrażeniu
i wzruszeniu, odrzuca nie tylko prawidła, szablon, rutynę —
co jest zupełnie słusznem — ale także wszelkie zasady, nawet
zasadę piękna. Co jest piękno? — pyta Jerzy Żuławski („Pro-
legomena", str. 103): „Snadź my je sami, każdy ze siebie
i każdy dla siebie — tworzymy. Patrząc na krajobraz, my go
— 461 —
pięknym czynimy dla siebie, syntezując odpowiednio jego
szczegóły... Czy przypadkiem nie jest podobnie z dziełem
sztuki? czy piękno jego nie zależy przypadkiem od patrzącego
i słuchającego? Może dla twórcy pozostaje tylko tworze-
nie?..." Wobec takiego zsubjektywizowania i twórcy i widza
czy słuchacza, jakaż może być podstawa wydawania sądów
krytycznych?
Stanisław Witkiewicz („Sztuka i krytyka u nas", 3-e wy-
danie, 1899, str. XVII) orzekł z właściwą sobie stanowczością:
„Krytyka z zasady subjektywna jest takim samym nonsen-
sem, jakimby była subjektywna fizyka, gdyby coś podobnego
ktoś chciał stworzyć".
Tej stanowczości nie podzielam; uznaję nawet względne
uprawnienie krytyki subjektywnej bodaj z „zasady", bo do-
tychczas nie wykryto takich „sprawdzianów" (kryteryów)
piękna, jakiemi są „prawa" fizyczne; nie tylko wolno, ale na-
leży nawet przypuszczać, że genialne pomysły krytyka subjek-
tywnego zdołają się przyczynić do wykrycia owych spraw-
dzianów; nie mogę jeno uznać uroszczeń tej krytyki, o ile się
podaje za jedynie możliwą, za jedynie coś wartą, o ile patrzy
z pogardą na tych, którzy wszelkimi środkami zdążają do od-
szukania prawdy nie tylko podmiotowej, lecz także — o ile
to w zakresie możności ludzkiej leży — i przedmiotowej
także.
Dzisiaj krytyka subjektywna stała się modną; nie za-
panowała jednak bynajmniej wyłącznie w literaturze. Obok
poprzednio już scharakteryzowanych krytyków, którzy i w tej
dobie rozwijali dalej swą działalność, można wymienić cały
szereg innych, starszych i młodszych, co z rozmaitych wpraw-
dzie stanowisk, lecz zawsze licząc się mniej lub więcej z za-
sadą możliwej dla człowieka „przedmiotowości", oceny swoje
dzieł literackich podawali i podają.
— 462 —
1. A więc są pomiędzy nimi tacy, co początkowo
kształcili się na historyków literatury i dopiero z biegiem cza-
su poświęcili się krytyce estetycznej utworów bieżących. Tu
należą mianowicie:
Ignacy Chrzanowski, z razu Rejowi oddany,
przeszedł następnie do szeregu krytyków wytwórczości spół-
czesnej lub też bliższej nam czasowo, a prócz wielu ocen
w czasopismach ogłosił dwie cenne rozprawy: „O satyrach
Naruszewicza" i „O satyrach ks. Gracyana Piotrowskiego"
(1902).
Henryk Galie kokietuje nieco z .modernizmem,
przejmuje od niego entuzyazm chwalczy, ale jako wyćwiczo-
ny w szkole niemieckiej krytyk, nie tłumi skrupułów badania
przedmiotowego, jak to widać w szkicu o „Aleksandrze Świę-
tochowskim jako belletryście" (1902), oraz w jubileuszowem
studyum: „Twórczość poetycka Maryi Konopnickiej w ciągu
dwudziestu pięciu lat" (1802).
Bronisław Gubrynowicz od samego zarania
zawodu swego więcej się zwracał ku ocenie estetycznej now-
szych pisarzów, zwłaszcza zaś Brodzińskiego i Juliusza Sło-
wackiego, chociaż zna dobrze wymagania metody historycz-
no-literackiej. Obecnie zajmuje go głównie literatura krytycz-
na bieżąca.
Konstanty Górski odznaczył się świetną anali-
zą „Bajek" Ignacego Krasickiego i rozpoczął obszerniejsze
studyum nad Franciszkiem Karpińskim.
Bracia Mazanowscy, autorowie najnowszego (nie-
zbyt szczęśliwego) podręcznika „Historyi literatury polskiej",
dali się poznać z dość licznych sumiennych opracowań. A n-
t o n i rozpoczął od pracy nad drobną dobą życia i twórczości
Mickiewicza, a później dał charakterystyki: Kochanowskiego,
Krasickiego, Ujejskiego, Orzeszkowej; wreszcie w ostatniej
swej książce: „Młoda Polska w powieści, liryce i dramacie"
(1902) usiłował być sprawiedliwym dla prądu nowego, choć
jego haseł nie uznał za słuszne i zbawienne. Mikołaj dał
się najprzód poznać gruntownie wystudyowaną i starannie
— 463 —
napisaną rozprawą o życiu i twórczości Antoniego Malczew-
skiego. Potem pisał o Słowackim, Krasińskim, Fredrze,
wreszcie o Bohdanie Zaleskim, zająwszy samodzielne stano-
wisko wobec sądów, jakie się w ostatnich czasach co do „sło-
wika ukraińskiego" ujawniły.
Tadeusz Pini zajmował się i zajmuje badaniami
historyczno-literackiemi, ale poświęcając swoją uwagę wyłącz-
nie wiekowi XIX, musiał zawsze względy estetyczne na pierw-
szym stawiać planie. Widać to z jego prac, poświęconych
Krasińskiemu, Garczyńskiemu, Ujejskiemu, Syrokomli, wresz-
cie najmłodszym twórcom: „Nasza współczesna poezya" (1902).
Stanisław Windakiewicz rozpoczął od este-
tycznych uwag nad twórczością dawnych naszych poetów,
mianowicie Sarbiewskiego, zwrócił się potem do charaktery-
styki psychologicznej (Mikołaj Rej), a wreszcie zagłębił się
w badania genezy dramatyki naszej („Teatr ludowy w dawnej
Polsce", 1902 i „Dramat liturgiczny w Polsce średniowiecznej"
1903).
Konstantego Wojciechowskiego najlep-
szą dotąd rzeczą jest gruntowna rozprawa o „Kajetanie Koź-
mianie", w której i ocena artystyczna została szeroko uwzglę-
dniona.
Kazimierz Wróblewski zajmuje się dotąd prze-
ważnie stroną biograficzną i psychologiczną poetów naszych,
mianowicie Kornela Ujejskiego (1902).
Stanisław Zdziarski z zamiłowania jest etno-
logiem, więc czynnik ten do swych rozpraw obficie wprowa-
dza. Pisze gorączkowo; sharmonizować się jeszcze nie mógł.
Najobszerniejsze jego dzieło mówi o „Bohdanie Zaleskim"
(1902). Jest też zbiór drobniejszych prac jego p. t. „Szkice
literackie" (1903).
2. Nie zajmują się historyą literatury, starają się wchło-
nąć pierwiastki nowsze, lecz zawsze zachowując oględność
i unikając krańcowości, ze starszych: Kazimierz Barto-
szewicz, dowcipny, cięty polemista, ale także serdeczny
i rozważny znawca ludzi i piśmiennictwa; Maryan Gawa-
— 464 —
1 e w i c z, kiórego szkic „O śpiewaku Wiesława" ma głębsze
znaczenie krytyczne; Józef T ok a rz e wi cz (Hodi), wykwin-
tny stylista i subtelny esteta;— a z młodszych: Władysław
Bukowiński, a szczególniej Aureli Drogosze w-
s k i, którego studyum o Konopnickiej należy do najlepiej
odczutych i przemyślanych, a oceny bieżące zawsze się odzna-
czają wniknięciem w istotę myśli i formy.
3. Wreszcie nie można pominąć krytyków feljetono-
wych, że tak powiem, zdających natychmiastową sprawę z od-
niesionych wrażeń, lecz kontrolujących te wrażenia rozwagą,
takich jak: Wojciech Dąbrowski, Bertold Mer-
win, Stanisław Popowski, Władysław Pro-
kesch, Ignacy Suesser i inni.
VI.
Studya nad literaturą obcą.
Ponieważ w tej dobie rozwoju bardzo żywo zaczęto się
zajmować badaniem poezyi i powieści obcych, winienem tu
choć pokrótce wspomnieć o pisarzach, którzy się tej gałęzi
krytyki poświęcali. Nie mogę się nad nimi rozszerzać, z łat-
wo zrozumiałego powodu. Gdybym chciał dać sąd krytyczny
o ich dziełach, musiałbym wszystkich autorów, których opra-
cowali, znać równie dobrze, jak oni; a ja w tern położeniu nie
jestem.
Zgodnie z zadaniem, jakie sobie postawiłem, nie myślę
tu mówić o kilku historyach literatury powszechnej, jakie po-
siadamy, ani też nawet o historyach literatur poszczególnych
(greckiej, niemieckiej i t. p.), gdyż w nich żywioł estetyczny
bywa zazwyczaj bardzo szczupły, a biografia i bibliografia
wypełniają je niemal w całości. Takie zatem tylko prace bę-
dę miał na względzie, które ten właśnie żywioł silniej uwzglę-
dniają.
— 465 —
Możnaby szereg pisarzów, estetycznie roztrząsających
poezyę i wogóle belletrystykę, rozpocząć od Ludwika
Osińskiego, gdyby jego odczyty o literaturze powszech-
nej miały więcej samodzielności. Od Kazimierza Bro-
dzińskiego zatem dopiero datuję szereg naszych kryty-
ków, mniej więcej samoistne wygłaszających poglądy na lite-
raturę obcą. Jego rozprawy o „Elegii i „Satyrze", a dalej
rzecz „O egzaltacyi i entuzyazmie", gdzie prąd bajroniczny
został rozpatrzony, chlubnie ten dział zapoczątkowują. Potem
wymienić wypadnie Michała Grabowskiego, jako
autora rozpraw o „Nowej Heloizie" Roussa i „Literaturze sza-
lonej" francuskiej. Z kolei nie można pominąć Emiliana
Rzewuskiego, który w roku 1847 ogłosił „Studya filo-
zoficzno-literackie", gdzie między innemi po raz pierwszy
u nas szerzej byli scharakteryzowani Kalderon i Kamoens.
Nie ubiegając się o wyczerpanie bibliografii, powiem
tylko ogólnie, że zarówno w „Bibliotece Warszawskiej" (od
roku 1841, a szczególniej między 1854 a 1863), jak w „Prze-
glądzie Naukowym" (1842 — 1848), „Dzwonie literackim"
(1846), „Dodatku miesięcznym do Czasu" (1856—1860), uka-
zało się sporo już to sprawozdań, już to ocen krytycznych,
odnoszących się do rozmaitych literatur. Na wyszczególnie-
nie zasługują studya Stanisława Budzińskiego
o dramacie hiszpańskim i niemieckim, Felicyana Fa-
leńskiego o Edgarze Poe, Apollona Korzeniow-
skiego o dramatyczności u Szekspira.
W okresie nowszym studya nad literaturami obcemi roz-
szerzyły się i pogłębiły. Kazimierz Kaszewski za-
równo w swoich „Dziejach literatury greckiej", jak zwłaszcza
w rozprawach o Sofoklesie, Eschylosie i Teokrycie, dołączo-
nych do przekładu ich utworów, nie erudycyę filologiczną,
lecz wniknięcie w istotę ich poezyi miał na względzie. J u-
lian Adolf Święcicki, obok obszernych dzieł, opar-
tych na rozległem zużytkowaniu prac obcych o piśmiennictwie
assyryjsko-babilońskiem, arabskiem, chińskiem, japońskiem,
hinduskiem, perskiem, dał także wyniki własnego rozczytywa-
Dzieje krytyki literackiej w Polsce. 30
— 466 —
nia się w komedyopisarzach hiszpańskich i poetach skandy-
nawskich. Edward Grabowski wybornie obrobił li-
teraturę średniowieczną i napisał ładną rzecz o Kamoensie.
Stanisław Tarnowski z właściwą sobie swadą i po-
czuciem piękna roztrząsał „Dramata Schillera". F e 1 i k s J e-
z i e r s k i w „Dziejach literatury angielskiej wieku XVI, XVII
i XVIII", jak i w rozprawach o nowszych poetach angielskich,
rzucił parę pomysłów oryginalnych, podobnie jak N a p o 1 o n
Hirszband w swoim „Wszechpoemacie" o Byronie i Shel-
leyu. Literatury romańskie wogóle są przedmiotem umiejęt-
nych opracowań Maksymiliana Kawczyńskiego
i Edwarda Porębowicza. Literatura niemiecka, prócz
wspomnianego już T. Jeske - Choińskiego, prócz E. Grabow-
skiego znalazła badaczów, obdarzonych smakiem estetycznym,
w Albercie Zipperze, który twórczość Franciszka Grill-
parzera, i Józefie Flach u, który dramata Gerharta Haupt-
manna krytycznie rozebrał. Henryk Ibsen znalazł najprzód
w Wawrzyńcu Engestrómie, a potem w Ludomile
Germanie swego objaśniacza albo krytyka. Literatury
słowiańskie miały lub mają swoich estetycznych sprawozdaw-
ców i oceniaczy w Adamie Rzążewskim, Bronisła-
wie Grabowskim, Maryanie Zdzi echo wskim,
Romanie Zawilińskim, Henryku Glińskim, Le-
onie Belmoncie.
Najwięcej atoli pociągała ku sobie literatura francuska.
Obok wspomnianych już przygodnie (K. Kaszewskiego, Anto-
niego Sygietyńskiego i in.), wymienić wypada: Stanisła-
wa Rzewuskiego, pełnego werwy i paradoksów, przed-
stawiającego „Młodą Francyę"; Edwarda Przewóskie-
go, który rozważnie zdał sprawę z najcelniejszych objawów
„ Krytyki literackiej we Francyi "; Antoniego Langego,
poetę, którego „Studya nad literaturą francuską" zaznajamiają
nas z impresyonizmem i symbolizmem; Tadeusza Gra-
bowskiego, który zarówno dawniejszą (Karol ks. Orleań-
ski), jak i nowszą poezyę francuską (Wiktor Hugo, Balzac, Al.
Dumas syn) z talentem opracowuje, poświęcając także uwagę
— 467 —
rozwojowi krytyki polskiej (Ludwik Osiński, Michał Grabow-
ski) i twórczości naszej najnowszej (Marya Konopnicka).
Gdybym uwzględnił jeszcze artykuły w czasopismach,
liczba pracujących na polu badań literatury w czasach naj-
nowszych okazałaby się bardzo znaczną; nigdy, w żadnym
okresie rozwoju naszej krytyki nie mieliśmy tylu sprawozdaw-
ców, dających nam poznać najnowsze objawy literackie za-
granicy, ile obecnie. Możnaby niemal powiedzieć, że daleko
więcej interesujemy się obcymi utworami aniżeli swoimi,
bo niejednokrotnie bardzo ważne dzieła, w języku polskim
wydane, muszą się zadowolić króciutką wzmianką, gdy
wszelkie nawet ekstrawagancye zagraniczne omawiają się
szeroko. Są między tymi sprawozdawcami i ludzie bar-
dzo uzdolnieni; ale prace ich, nie zebrane w książce, toną
zazwyczaj w zapomnieniu, wywierając tylko chwilowe wra-
żenie.
Z całego wogóle dorobku najnowszego w dziedzinie lite-
ratur obcych winienem wyróżnić trzy wybitne dzieła, w których
żywioł estetyczny albo wyłączną, albo przeważną odgrywa
rolę, a temi są: Zenona Przesmyckiego wstęp do
przekładu „Utworów dramatycznych Maeterlincka" (1894);
Maryana Zdziechowskiego: „Byron i wiek jego"
(1895 — 1898) i Władysława Matlakowskiego:
„Hamlet" (1894). Pierwszy z nich to świetny, rozumny, głę-
boki wykład nowych pojęć estetycznych na tle ruchu poetyc-
kiego, obudzonego w Belgii przez M. Maeterlincka. Drugi—
to rozległy, pełen zapału, a zarazem dokładnej wiedzy obraz
twórczości wielkiego poety angielskiego oraz jego wpływu,
wywartego na różne literatury europejskie. Trzeci — to je-
dyne u nas w tym rodzaju, wyczerpujące, wielką bystrością
myśli i wielkim talentem pisarskim odznaczające się studyum
nad wspaniałym a zagadkowym utworem Szekspira. Jeżeli
pierwszy zajmuje względną nowością wygłoszonych poglą-
dów, drugi — nadzwyczajną podniosłością szlachetnego na-
stroju; to trzeci zdumiewa poprostu niezmiernem oczytaniem,
lotnością rozbiorczego rozumu i świeżością gorącej fantazyi,
— 468 —
będącej w usługach trzeźwo myślącego ducha, by mu wyra-
żenie spostrzeżeń, niekiedy wstrząsających, uczynić powab-
nem i poetycznem.
Przyswajanie też sobie poglądów obcych na zadania
sztuki i krytyki odbywa się w całym tym okresie czasu żywo
i rozlegle. Nie wzmiankując tu nawet o rozprawach drobniej-
szych, dość będzie wspomnieć przekład „Estetyki" Karola
Lemckego przez Bronisława Zawadzkiego (1-sze wyd. 1873,
trzecie 1901), „Estetyki" Eugeniusza Verona przez Antoniego
Langego (1892), „Zagadnień estetyki współczesnej" M. Gu-
yau przez Stanisława Popowskiego (1901), różnych pism Jana
Ru skina, „Psychologii piękna i sztuki" Maryusza Piło przez
Antoninę Morzkowską (1900).
To ostatnie dziełko ma bliższy związek z pracą moją;
mówi bowiem także i o krytyce estetycznej, uważając ją za
pewien rodzaj „sztuki". Różniczkowanie pojęcia „krytyka"
doprowadzono tu bardzo daleko. Maryusz Piło wyróżnia
cztery rodzaje sztuki krytycznej. Pierwszy rodzaj, zesta-
wiony przezeń z utworami impresyonistów i nowellistów rea-
listycznych, polega na silnem uwydatnieniu wrażenia
sprawionego przez dzieło sztuki. Krytyka ta, „jakby darem
magicznym zabarwia i powiększa obrazy, akcentuje kontury,
uwidocznia pierwiastki charakterystyczne, cieniuje profile,
ożywia barwy, zbliża rzeczy odległe, przywraca życie rzeczom
minionym, staje się mikroskopem dla słabego wzroku, mikro-
fonem dla tępego słuchu osób najmniej obznajmionych z roz-
koszami piękna, z czarami sztuki". Drugim, wyższym rodza-
jem krytyki lest krytyka „uczuciowa", wynikająca ze wzrusze-
nia, doznanego w formie odczuwalnej, rozbierająca to wzru-
szenie tylko z punktu widzenia jego piękności estetycznej.
Jedynym jej celem jest udzielenie innym wzruszenia takiem,
jakiem przejął się krytyk, „złem czy dobrem, zdrowem czy
chorobliwem, uwyraźniając je dla tych, którzy sami nie odna-
— 469 —
leźliby go w fakcie, co je wywołał". Trzecim, jeszcze wyż-
szym rodzajem jest krytyka „intellektualna", odczuta, żywot-
na, nie ze szperań mozolnych wynikła, przelewająca w innych
„koncepcye, wydobyte przez nią z przedmiotów zewnętrz-
nych", ujawniająca tłumom „tajemniczą mowę rzeczy, odda-
lone głosy umarłych, ukryte myśli geniuszów". Czwartym
wreszcie, najwyższym, syntetycznym, „twórczym" rodzajem
jest krytyka „idealna" (raczej „ideowa"), bezstronna, pogodna,
której celem „dać innym odczuć w całości, tak jak odczuł
je krytyk, piękności rozliczne przedmiotu lub dzieła". Krytyk
musi tu posiadać „zupełną równowagę zdolności, niepospolity
zasób wspomnień i fantazyi, doskonałość zmysłów, żywość
uczuć, bogactwo wiadomości, rozległość ideałów". Poszuku-
je on „najprzód tego, co może podobać się zmysłom, zazna-
cza, dlaczego i w jakiej mierze podobać się to może innym,
i tern się zadowala, jeśli nic innego nie znajdzie, bo wie, że
w tern tkwi zasadniczy warunek piękna; następnie szuka
czynników uczuciowych, i znalazłszy je, ujawnia je tłu-
mom, które ich mogły nie dostrzedz; tak samo postępuje
z treścią intellektualna, jeśli ta istnieje, zaznaczając, że jest
czynnikiem niekoniecznym; na końcu, lecz na końcu do-
piero, odkrywa i ujawnia, jeśli istnieją, stosunki danej rzeczy
do ideałów mniejszości lub do wiary czy zabobonu więk-
szości, do mistycyzmu, którego pewną miarę każdy z nas
ma w duszy, dla wielu przyczyn dawniejszych i obec-
nych".
Odróżnianie, subtylizowanie jest cechą, coraz się bar-
dziej i silniej rozwijającą w naszych czasach, pomimo dążno-
ści do syntezy. Maryusza Piło doprowadziło ono do ustale-
nia czterech rodzajów krytyki, choć one są właściwie tylko
czterema stopniami umysłu, sąd wydającego. Nie zapomi-
najmy, że każdy utwór, jak każdy czyn, jest wypadkową
wszystkich sił istniejących w człowieku. W danej chwili mo-
że w człowieku przemagać wrażenie zmysłowe, uczucie, ro-
zum analityczny, wyobraźnia syntetyczna — i utwór jego bę-
dzie miał cechę tej przewagi; ale bądźcobądź będzie on wy-
— 470 —
razem całości duszy ludzkiej w danej chwili. Powtóre, owe
cztery rodzaje krytyki są także odcieniami różnych uzdolnień
krytyka; jeden potrafi istotnie oddać najlepiej tylko wrażenie,
drugi wzruszenie, trzeci myśl głębszą; rzadki jest natomiast,
któryby wszystkie te pierwiastki z jednakową siłą odczuwał
i z jednakową siłą uwydatnić dla innych zdołał; potrzeba na
to nie tylko wrażliwości zmysłowej i duchowej, nie tylko głęb-
szego wykształcenia filozoficznego, ale nadto umiejętności
oglądania wszystkiego jako całostki, wchodzącej znowu jako
część w skład innej większej całości, dopóki wszystko nie
spłynie w jeden wspaniały organizm wszechświata. Po trze-
cie, jak to sam Maryusz Piło przyznaje, nie do wszystkich dzieł
sztuki można stosować najwyższy stopień krytyki; byłoby nie-
dorzecznością lub niesmacznem naciąganiem mówić o zaga-
dnieniach wiekuistych przy dziele, którego całem zadaniem
jest odmalowanie jakiejś drobnej i małoznaczącej cząsteczki
bytu, bo chociaż rzecz nawet najdrobniejsza wskutek natu-
ralnego kojarzenia się wyobrażeń i pojęć może doprowadzić
do najgłębszych refleksyj; to przecież trudno przypuścić, aże-
by w zdrowej duszy obraz gęsi zarżniętych i śmierci Żół-
kiewskiego pod Cecora mogły nasunąć jednakie szeregi wzru-
szeń i myśli.
Krytyka, nazwana przez Maryusza Piło „idealną", a ra-
czej „ideową", w gruncie rzeczy nie różni się od tej krytyki
„przedmiotowej", jaką ustalić się starał Hipolit" Taine, jeżeli
ją należycie rozumieć będziemy, t. j. jeżeli czynnikowi pod-
miotowemu przyznamy w niej znaczenie odpowiednie. Po-
nieważ jednak sam wyraz „przedmiotowy" zdaje się nasu-
wać wykluczenie owego czynnika, można, dla uniknięcia nie-
porozumień i ze względu na rodzaj czynności umysłowej,
krytykę taką nazwać „syntetyczną", z zastrzeżeniem atoli,
iżby w tej syntezie były czynne nie tylko wrażenie, uczucie
i fantazya, lecz żeby miał w niej udział i rozum także. Je-
żeli krytyka syntetyczna pilnie się liczyć będzie z wynikami
rozbioru (analizy); jeżeli się postara, ażeby czysto indywi-
dualne upodobania, uprzedzenia i przywidzenia nie brały
— 471 —
w niej góry, lecz poddawały się kontroli logiki, bez której
żadna czynność intellektualna pożądanych owoców wydać
nie może; jeżeli jednem słowem stanie się wyrazem całej
rozwiniętej i ukształconej duszy człowieka i to świadomie; —
to spełni zadanie najwyższe, do jakiego wogóle sąd ludzki
wznieść się zdoła.
DODATEK.
Ponieważ w ciągu wieku XIX ze wszystkich rodzajów
literackich najczęściej i najobszerniej zastanawiała się krytyka
nasza nad powieścią i dramatem, postanowiłem tutaj w do-
datku skreślić szczegółowiej, niż to mogłem zrobić w tekście,
przebieg zapatrywań i rozpraw, dotyczących tej kwestyi, tem-
bardziej, że one i dzisiaj zająć jeszcze mogą, bo rzecz zgoła
nie jest dotąd załatwioną. Powtarzań w zestawieniu z tek-
stem— usiłowałem uniknąć; zdarzyć się jednak mogą czasami,
gdyż inaczej trudno było uwydatnić związek pomiędzy jedną
dyskusyą a drugą.
Poglądy na powieść.
Znana już jest czytelnikom wzmianka Stanisława Herak-
liusza Lubomirskiego o rozpowszechnionych „romaniach"
z końca XVII w.
Potem pierwsze zdanie o romansach, jaki o bardzo wielu
innych sprawach wypowiedział u nas ks. biskup warmiński
w swoich „Uwagach". Wyróżniwszy tu najprzód romanse
„pobożne i obyczajne", wspomniał z niesmakiem o średnio-
— 474 — -
wiecznych „bohaterskich", wprawdzie „uczciwych", ale „nie
mających żadnej użyteczności" , bo „bałamutnych" i „śmiesz-
nych", wydrwionych potem dowcipnie przez Cervantesa
w „Don-Kiszocie". Niedorzecznymi również nazwał Krasicki
romanse „sentymentalno-miłosne" z wieku XVII (owe „roma-
nie"), „płód, raczej łbów zagorzałych, niż serca rozrzewnio-
nego", chciwie jednak pochłaniany przez czytelników „pło-
chością zatrudnionych". Najgorszymi jednak, zdaniem na-
szego satyryka, były romanse wieku XVIII, wprost sprzeciwia-
jące się „obyczajności". Mówi o nich z pewną goryczą:
„W nieuczciwości i niewstydzie teraźniejszy wiek trzyma
pierwszeństwo, i zraża się pióro na określenie i obwieszczenie
dzieł takowych, gdzie z jawnem bluźnierstwem mieści się
bezczelna rozwiązłość; z tego to czytelnictwa płeć nawet, „któ-
rą niegdyś wstydliwą zwano, nauczyła się nie rumienić".
Ten potępiający sąd Krasickiego o romansach nowożyt-
nych powtarzano u nas niejednokrotnie, chociaż „jawnych
bluźnierstw" (jak w powieściach Woltera) już w nich zazwy-
czaj nie znajdowano, a gorszono się tylko „amorycznemi"
przygodami, jak ks. Michał Dymitr Krajewski w swoich po-
wieściach, tego czynnika pozbawionych,— lub też urojonemi
doskonałościami, odwodzącemi od rzeczywistości, jak ks.
Franciszek Salezy Jezierski, który w „Niektórych wyrazach"
(1791, str. 187 — 188) tak mianowicie narzekał: „Niezmierna
moc wychodzi pism romansowych, w których osnowa przy-
padków zdumiewa czytającego, a bohaterów i heroin cnoty,
zasadzone na samych niepodobieństwach namiętności, roz-
drażniają czucia i wprawują w dziwacki sposób myślenia...
My mamy tych przykładów w wieku naszym aż nadto; ponie-
waż skłonność w naturze ludzkiej jest bardzo powabna, czyliż
trzeba jeszcze rozumowi zatrudniać się, aby je wystawić
w wyobrażeniach tkliwszych, a zatem bardziej rozrzewniają-
cych; a choćby w tym była uczuciów (!) serca ludzkiego sama
przez się tylko sztuka powtarzania; to nie będzie w tym żadna
dla dobra skromności przysługa; bo kto zbyt we wszystkim
naśladuje naturę, ten szpeci obyczajów powagę".
— 475 —
Rozstrajające działanie na wyobraźnię i uczucie stało
się w początkach XIX wieku głównym względem powieści
zarzutem. Zwięźle go sformułował Jan Śniadecki w „Liście
stryja do synowicy" (r. 1816), przystępując do rozbioru „Mal-
winy". W romansach — pisał sławny matematyk — „zmyślone
przypadki świata, żywo zazwyczaj odmalowane, rozwalniają
i zapalają dwie najdzielniejsze wieku młodego władze: imagi-
nacyę i czułość, któreby, osobliwie w charakterach żywych
i drażliwych, powściągać i na wodzy trzymać należało...
Wszystkie gwałtowne wstrząśnienia serca przez opisane po-
czwary rozpusty, przez rzadkie i nadzwyczajne zdarzenia ży-
cia, marnotrawią i przytępiają tkliwość, psują rozsądek, który
ginie w burzy rozkołysanej czułości, zaprawiają złością nasze
zdania i czucia, prowadzą do podejrzliwości, do niesłusznego
posądzenia, a nawet do potwarzania przyjaznych związków
w towarzystwie, stosując wynalazki romansowej przewrotności
do potocznych a niewinnych przypadków życia... Patrzałem
nieraz na okropne skutki lekcyj romansowych: na choroby
nerwowe, na stępioną ustawicznem drażnieniem tkliwość ser-
ca, na wygórowauą w imaginacyi czułość, na niestateczność
i dziwactwo humoru, na nudy życia w świecie rzetelnym^
gdzie trudno spotkać romansowych bohaterów, zgoła na ruinę
zdrowia, rozsądku i pokoju duszy".
Uznając słuszność zarzutów Śniadeckiego względem
powieści złych, wystąpił jednak w obronie powieści wogóle
jakiś bezimienny autor, pomieszczając r. 1818, w „Ćwicze-
niach naukowych", rozwlekłą i mdło napisaną, lecz trafne
uwagi zawierającą, rozprawę „O romansach". Uprawnienie
tego rodzaju literackiego, „dotąd stałemi nieoznaczonego pra-
wami", o celu nawet jeszcze „nieustalonym zupełnie", widział
(za przewodnictwem francuskiego pisarza, ojca Huet XVII w.),
w jego przedmiocie, tj. w opisaniu uczucia miłości. Jak zbo-
czenia i nadużycia miłości słusznie potępić można, tak też
należy karcić nadużycia i zboczenia powieści; ale, jak niepo-
dobna samego uczucia stłumić, tak też nic nie pomogą krzyki
na rozpowszechnianie się powieści. Wypada raczej pomyśleć
— 476 —
o prawidłach i przepisach, któreby twórczość powieściopisar-
ską w pewne ujęły karby. Otóż, zdaniem autora, celem ro-
mansów, tak samo, jak utworów dramatycznych, winna być
„poprawa obyczajów", a to za pośrednictwem dobrego odma-
lowania „czystej miłości", gdyż tylko „czysta miłość" jest
naprawdę „romansowną". Aby zaś wyobrazić miłość w zu-
pełnej czystości, „trzeba ją sobie wystawiać pod najmilszą
postacią, ze wszystkiemi przymiotami, co jej towarzyszą i na-
dają im prawdziwą cechę, jakiemi są: niewinność, skromność
i ten łagodny powolny płomyk, który nie wyniszcza, nie wy-
cieńcza serca czułego, ale go ożywia i wzmacnia, co wzmaga
uczucia, a nie czyni ich burzliwemi, nadając im żywość właści-
wą, co utrzymuje się przy swojej mocy, a nie góruje przemoż-
nie nad rozumem, nie odwodzi od cnoty, owszem do niej na-
prowadza i skłania". W romansie powinny być odznaczone
granice, za któremi działanie miłości ustaje: „nie należy jej
przyznawać rzeczy nadzwyczajnych i cudownych". „Co za
nadużycie wyrazów, gdy miłość nazywamy uczuciem boskiem,
niebieskiem, anielskiem; ale nierównie większe nadużycie
mówić: szalona, ślepa, występna, zbrodnicza miłość"... Przy-
wróćmy miłości wszystkie jej prawa, ale nie wydzierajmy ich
rozumowi i cnocie, nie wprowadzajmy w pisma niebezpiecznej
a zmyślonej między nimi walki; wystawiajmy raczej ich zgodę
i jedność, a wszystko, co się im sprzeciwia, co dla nich jest
zgubnem, niechaj padnie ofiarą poświęconą ludzkości, niechaj
służy za tryumf samej prawdzie. Niechaj czytający romanse
wzdryga się na okropne malowidła występku, niech wykrywa
czarne podstępy i zdrady, ukryte pod powierzchowną postacią
piękności, i urojoną słodyczą zaprawne trucizny*.
Tak oznaczywszy cel i przedmiot romansu, autor stara
się nakreślić główne rysy jego budowy. Przedewszystkiem
tedy stawia wymaganie, aby romanse były „rzetelnym obra-
zem towarzystwa ludzi, bo więcej im prawda dodaje powagi
i mocy, aniżeli zmyślenie — wdzięku i przyjemności". Nie
sama wszakże teraźniejszość i przeszłość powinna wyłącznie
zajmować romansopisarza; „może on, wystawując to, co jest
— 477 —
i było, uważać razem, co jeszcze być może, łączyć z często
żałosnemi pamiątkami, ze smutną niestatecznością obecnych
przemian — nadzieje i życzenia serca swojego", czyli, mówiąc
językiem dzisiejszym, kreślić swoje ideały i starać się o ich
wszczepienie w dusze czytelników.
Autor bezimienny pozwala romansopisarzowi szeroko
roztaczać własne swe opinie, „nad wydarzeniami przez siebie
w romansach wprowadzonemi czynić oddzielne uwagi, wyda-
wać swoje zapały i uniesienia, niby wyzywając wcześnie swo-
ich czytelników, aby się równie, jak on, zajmowali losem osób,
przez niego stworzonych lub odżywionych". Co więcej, po-
zwala mu nawet zastępować i wyręczać osoby powieściowe,
zwłaszcza gdy zachodzi przerwa w działaniu.
Jednakże ten pierwiastek podmiotowy powinien być
miarkowany; osoby, wprowadzone przez powieściopisarza,
winny wywoływać wrażenie, iż same działają i mówią za po-
mocą i pośrednictwem autora, nie zaś odwrotnie. Czytelnicy
bowiem radziby „być w takim stopniu złudzenia, aby się im
zdawało, że się znajdują w towarzystwie osób żyjących, że są
świadkami ich czynności i rozmów, powiernikami ich myśli
i uczuć, zapominając prawie o tern, że czytają książkę". W ro-
mansie historycznym zmyślenia tak wystawiane być powinny,
iżby jaknajbardziej się zbliżały do prawdy dziejowej. W ro-
mansach z chwili bieżącej idzie o jaknajwiększe podobieństwo
do tego, co wkoło siebie widzimy. Innemi słowy „natural-
ność w osnowie i w wykładzie" jest główną cechą „zewnętrz-
nej doskonałości" romansów. Romansopisarze winni prze-
strzegać „nadewszystko jąkną/większej ścisłości w wydania
charakterów osób, które wystawują", a „szukając prawdy
w jej najskrytszych tajnikach, kreśląc i naśladując jej obrazy",
mają starannie odróżniać od niej wszystko, co powierzchowną
tylko jest jej złudą. A zatem „wielki należy czynić wybór
z tylu niezliczonych wydarzeń, aby ważne były i zajmujące,
aby i przyjemności i nauki dostarczały"; potrzeba wiele talen-
tu i sztuki, aby wydarzenia owe przyzwoicie rozłożyć i nadać
im ten stopień przekonywającej pewności, jaki przyjąć mogą".
— 478 —
Nie należy ślepo się przywiązywać „do tego, cośmy widzieli
lub wyczytali w historyi; wszystko bowiem zawisło od wy-
boru rzeczy czy prawdziwej, czy zmyślonej, i od jej wystawie-
nia". „Można bowiem największą i niezawodną pewność na
istny fałsz przeistoczyć, stawiając ją pod jego postaciami. Za-
rozumiałość, mniemany lub niewsparty doświadczeniem i roz-
wagą dowcip, wyobraźnia, unosząca się za granicę rozsądku,
i sam nareszcie brak talentu przekształcają rzecz najprawdziw-
szą do niepoznania, odejmują życie swoim utworom i okazują
prawie niepodobnem to, co jest rzeczywistem".
Zestawiając romanse z historyą i powołując się na orze-
czenie Śniadeckiego, iż, kiedy romanse są dobre, nazwać je
można historyą serca ludzkiego, mniema, że zbliżać się one
bardziej powinny „do pamiętników historycznych, opisujących
szczególne jakie zdarzenia, lub biografii, niżeli do historyi
ogólnej jednego lub wielu narodów".
Porównywując romans z utworami dramatycznymi, autor
nasz,pseudo:klasyk, poczytujący prawidło o trzech jednościach
za obowiązujące dla dramatyka, pozwala romansopisarzowi
nie zachowywać jedności miejsca i czasu, „byle nie było
nagłych przelotów w miejsca najodleglejsze, byle działanie
zbyt długo nie przeciągało się, aż do późnej starości osób,
w dziecinnym wieku wystawionych na początku romansu,
a tembardziej aż do odrodzenia się następnych pokoleń".
Należy atoli utrzymać „jedność głównego działania" tak,,, aby
go nie zatłumiały liczne do rzeczy nienależące ustępy"; dzia-
łanie wszelako ,,może być przerwanem i zawieszonem przez
zręcznie wprowadzone zboczenia, byle te celnego przed-
miotu nie podawały w niepamięć i zaniedbanie". Co do sa-
mej istoty działania, to w utworach dramatycznych musi ono
być ,,żywe i nieprzerwane", musi „gwałtowne czynić na umy-
słach wrażenie i coraz się podnosić stopniami"; gdy „w roman-
sach nie ubiegamy się wyłącznie o gwałtowne wzruszenia,
często schodzimy aż do samego źródła namiętności i uważa-
my rozmaite stopnie ich wzrostu i upadania, w nich czasem
przestajemy na samem odmalowaniu spokojnej czułości osób
— 479 —
niewinnych i cnotliwych, a nawet w wystawieniu nieszczęść
i zbrodni najokropniejszych wzywamy na pomoc pocieszają-
cej nadziei, aby osłodziła nasze smutki i żale, które w nas
przeszłe i obecne wydarzenia wzbudzają". Zresztą, jak są
komedye i tragedye, tak mogą być romanse komiczne lub
tragiczne; miłość bowiem, będąca ich głównym, a nawet „je-
dynym" przedmiotem, złączona z nieświadomością i niedo-
świadczeniem, ma liczne śmieszności i wady, które, ożywione
przez „wyszydzenia dowcipne", mogą znaleźć miejsce stosow-
ne w romansie, tak samo, jak okropności i zbrodnie, będące
wynikiem „nadużyć" miłości.
Wreszcie zestawiając „poemata" z romansami, zasadni-
czą różnicę upatruje autor w stopniu posługiwania się fan-
tazyą. I tak: „nadzwyczajne zjawienia, rozwiązania cudowne,
świat cale nowy, ledwo podobny do naszego, uchodzą w poe-
matach, dodają nawet blasku, żywości i mocy; przeciwnie
w romansach największa żywość dowcipu i moc wyobraźni
ustępować powinny czułości, są one tylko jej pomocniczemi,
nigdy przemagać nad nią nie mogą bez naruszenia naturalno-
ści będącej istotną cechą dzieł tego rodzaju". Romansopisa-
rzowi „nigdy nie wolno chwytać się nadzwyczajnych sposo-
bów w prowadzeniu lub rozwiązaniu swej rzeczy, aby w niej
prawda, będąca gruntem naturalności, nie ustępowała miejsca
zmyśleniom, które są jednem z obfitych źródeł niepodobień-
stwa". Przytem „ustępy romansowe mogą mieć miejsce
w poematach, zdobią je i czynią więcej zajmującymi, gdy
przeciwnie czyste wyobraźni utwory romans tylkoby oziębia-
ły". Zresztą, jak „poemata" są opisujące, czułe lub mieszane,
tak również i „romanse jedne się zajmują więcej przedstawia-
niem obrazów, drugie malowaniem uczuć, inne to oboje
w sobie połączają".
Przy porównaniu romansów z poematami podaje też
autor parę uwag o stylu powieści. „Piszącemu romans wolno
i należy używać kolorów poetycznych, byle stosownie do
swego przedmiotu, w przyzwoitem miejscu, gdzie ich rzecz
sama wymaga i przez nie się nie przeistacza i nie wysadza
— 480 —
na inną, ale się tylko wyjaśnia, uprzyjemnia i przyozdabia...
Pomimo więc widoczną różnicę między poezyą i romansami
mogą one i powinny udzielać sobie nawzajem pomocy w sty-
lu i barwie, a samo tylko nadużycie jest w tej mierze
szkodliwem i nagannem".
Zastosowując swoje wymagania do istniejących już ro-
mansów, autor wyznaje, że nader mała liczba jest takich,,
„któreby można w pierwszym rzędzie wzorowych dzieł po-
mieścić, a niemasz żadnego, któryby w swoim rodzaju utrzy-
mał się na tak wysokim stopniu, do jakiego podniesione zo-
stały dzieła historyi, wymowy i poezyi". Romanse zmieniają
się i zmieniać będą, „zwłaszcza co. do układu i kształtu,
dopóki nie zostaną zbliżone do takiego stopnia doskona-
łości, iżby z nich można wyciągnąć pewne i stałe prawidła;
w obecnym stanie literatury możemy w tej mierze mówić
nie tak o tern, co już mamy, jak czego się jeszcze spo-
dziewamy i sobie życzymy". Autor nie wahał się dodać
przepowiedni: „przyjdzie czas i może niedługo będziemy
go czekać, gdy wzorowe romansów utwory ustalą na zawsze
ich wartość".
Taka jest pierwsza u nas teorya romansu. Jako teorya,
utrzymała się ona bardzo długo. Józef Korzeniowski w swo-
im „Kursie poezyi", ogłoszonym r. 1829, nie potrafił żadnej
nowej dodać o romansach uwagi, rozszerzył tylko pojęcie
ich przedmiotu, nie na samem malowaniu miłości go zasa-
dzając, gdyż, według jego wyrażenia, „romanse malują życie
ludzkie* wystawiają mniemania, namiętności i charaktery
rozmaitych ludzi; jak dobra komedya, kreślą obyczaje
współczesne i dążą zawsze do jakiego użytecznego
celu".
W praktyce romans tak za granicą, jak i u nas, rychło
wyzwolił się zarówno ze zbyt ciasnego obrębu malowania
miłości, wchłaniając w siebie różne zagadnienia społeczne, —
jak i z pod zanadto opiekuńczego hasła „użyteczności", pod-
stawiając w jego miejsce hasło odtwarzania prawdy życia.
— 481 -
Romantyzm wywarł oczywiście na rozwój romansu wpływ
ogromny, zwłaszcza w zakresie fantazyi; lecz i dążności spo-
łeczne, nawet u nas, nie pozostały bez znacznego oddziaływa-
nia. Gdy wielcy poeci, tworzący obszerne dzieła, zamilkli,
zastąpił je romans, który Kraszewski wr. 1838 nazwał „poezyą
zdegradowaną i odartą ze swojej szaty". x) Był on wówczas
wyznawcą „sztuki czystej" i głośno protestował przeciwko
narzucaniu romansowi dążności jakiejkolwiek, celu jakiego-
kolwiek prócz piękności estetycznej. „Romans — są jego
słowa — wystawując wszystko, wszystkich, aż do ostatnich
klas towarzystwa, nie powinienby nigdy zapominać o swojem
braterstwie z poezyą i o celu, którym jest piękność estetyczna,
zasadzona na prawdzie. Trzebaby zatem odstąpić od zbytecz-
nego, a suchego sposobu upowszechniania przez romans wy-
obrażeń o sztukach, o rzemiosłach, naukach itp. Nikt się
z tego nic nie nauczy, to pewna; kto żąda nauki, gdzieindziej
po nią się udaje, gwałtem zaś nikomu narzucić jej niepodob-
na. Narzucenie romansowi takiej myśli, czy też tylko może
takiej pretensyi, ujmuje mu jedności i harmonii. Jak w każdej
innej tak i w tej kompozycyi należy unikać, aby jej nie dawać
dwoistego charakteru i podwójnego celu, bo tym sposobem
oba chybią; jedność jest zawsze warunkiem doskonałości,
a wielostronność dzieła słabszem je czyni. Piszmy o moral-
ności w księgach, na to przeznaczonych, lecz nie plączmy jej
z romansem, bo i on na tern straci i ona nie zyszcze. To je-
dnak, śpieszę dodać, nie ciągnie za sobą, aby koniecznie naj-
brzydsze, najohydniejsze, demoralizujące obrazy wystawiać,
jak szkoła francuska. Uchowaj Boże! Dobrze skierowane wy-
chowaniem, wiarą, nauką, wzorami, wrażeniami natchnienie
nie podda takich myśli. Pisarz romansu, poeta, artysta
tam, gdzie konieczność, całość obrazu, potrzebny mu stopień
prawdy wymagają, nie ma się co cofać przed śmiałym rysem,
]) „Przeszłość i przyszłość romansu" w „Tygodniku Petersbur-
skim", potem w „Studyach literackich".
Dzieje krytyki literackiej w Polsce. 31
— 482 —
nie ma go naciągać do koniecznych a przesadzonych prawi-
deł; lecz starać się powinien tylko, aby nie był sam zepsutym,
aby umyślnie na obrazy poczwarne i gorszące nie godził, któ-
re są samejże sztuce przeciwne".
Już wówczas uczynił Kraszewski spostrzeżenie, że zna-
miennem dziełem wieku XIX będzie romans, najlepiej odtwa-
rzający jego fizyonomię: „Romans stał się poetyczną encyklo-
pedyą w miniaturze; niema już dla niego nic nieprzystępne-
go, nic za wysokiego "• Wyróżnił 5 jego rodzajów: malowni-
czy (historyczny i społeczny), filozoficzny (satyryczny, moral-
ny), poetyczny, humorystyczny i zabawny; pierwszy z nich
uznał za najważniejszy i rokował mu obiecującą przyszłość.
Jakkolwiek spółczesnym sobie romansom robił Kraszew-
ski ciężkie zarzuty, gdy jednakże w „Bibliotece Warszawskiej"
na r. 1843 (t. III), ukazał się obszerny artykuł EdwardaSta-
rzyńskiego „O romansie, jego przekształceniu, rozpostarciu
się i wpływie na społeczeństwo", artykuł, ostro napadający na
szkodliwy wpływ powieści, Kraszewski, pisząc „słówko o pra-
wdzie w romansie historycznym", dał autorowi zwięzłą od-
prawę: „Czytaliśmy niedawno, jakby przed dwóchset laty pi-
sane wyrzekania na wielką szkodliwość romansów i zupełne
ich potępienie. Zdanie takie dziś wyrzeczone, niczem nie da-
jące się usprawiedliwić, jest tylko niewczesnem echem niegdyś
może bardzo słusznego wyroku. Wówczas, kiedy romanse
malowały świat jakiś konwencyonalny, jedno tylko i to fałszy-
we i to fałszywie kreśląc uczucie, obłąkiwając obrazami, wy-
stawującemi ludzi, uczucia, w niebywałych kształtach; — wów-
czas romans był szkodliwy wistocie, i wielce szkoda, że autor,
co dziś go przeklina, nie urodził się wówczas, mógłby sobie
tego pozwolić, nie narażając się na śmiech. Dziś radzilibyśmy
mu, wyszedłszy z fałszywego stanowiska, lepiej się rozpatrzyć,
czem jest romans i powieść. A jeśli zechce mimo to obsta-
wać przy swojem, niechże potępi z nim razem całą literaturę
i wszystko, do czego wchodzi pierwiastek poetyczny. Niech
powie: wszelkie kłamstwo jest niebezpieczne, wolę od po-
ezyi nauki ścisłe i tablicę Pitagoresa — nad Iliadę, — odpowie-
— 483 —
my mu: Winszujem, ale nie zazdrościm"1). Atoli i w samej
„Bibliotece Warszawskiej" po kilku latach znalazł romans zu-
pełną rehabilitacyę, i to w ustach głośnego filozofa i ekonomi-
sty, Augusta Cieszkowskiego. Pomieścił on tu rozprawkę
„O romansie nowoczesnym" (1846, wydaną także osobno),
a uznawszy panowanie powieści w literaturze za fakt, starał
się ją oczyścić głównie z zarzutu gorszenia ludzi oraz wpro-
wadzenia tendencyi do dzieła sztuki. Dokonał tego raczej
dowcipnie, niż gruntownie; ale, bądźcobądź, wykazał całkowite
uprawnienie powieści, jako jednego z kształtów literackich.
„Romans — są jego słowa — niej est bynajmniej chorobli-
wym płodem literatury, nie jest potworną formą poezyi. Jest
wprawdzie rodzajem przechodnim i mieszanym, ale pomimo
on tego normalnym i samożywotnym. Pytasz li się, skąd on
pochodzi? odpowiemy: z rodu epopei, on jest rozplemienionem
jej potomstwem; co więcej, on jest nią samą, ale zamienioną
na drobne. Tym sposobem romans nowoczesny jest prawym
następcą właściwej epopei, która — już umarła... Właściwej
epopei dziś niema i być nie może. Wszelako nic na tern nie
traci poezya; epopeję zastępuje zdawkowa moneta tejże — ro-
mans. Czego dziś epopeja zbiorowo dokonać nie zdoła, tego
rozbiorowo dokonywa romans. Równie, jak ona niegdyś, jest
on dzisiaj zwierciadłem wszystkich żywiołów swojego czasu;
równie, jak ona niegdyś, jest on dzisiaj poetyczną encyklope-
dyą wszystkich uczuć i skłonności, wszystkich wyobrażeń
i zdań, wszystkich doświadczeń i domysłów, wszystkich na-
miętności i cnót, wszystkich postępków i występków społecz-
ności. Jest on powiernikiem biernym i czynnym wszelkich
tajemnic wieku. Biegłe oko i ucho jego ku przyjmowaniu
wrażeń, biegłe usta jego ku udzielaniu takowych. Romans
zstępuje i wstępuje na wszystkie szczeble życia społecznego,
romans wytrapia wszelkie manowce towarzyskiego błędnika.
Do wszystkich okien zagląda dla zebrania swych plonów, do
l) „Nowe studya literackie", 1843.
— 484 —
wszystkich drzwi puka dla złożenia zebranych. Powiernik
ten zaiste niezawsze jest wiernikiem; ale przez to samo tem-
bardziej przypada do swojego wieku. Wszak i temuż nie obcą
jest ułuda, a czasem i obłuda. Skoro świat czasami majaczy,
jakżeby romans nie miał iść za jego przykładem? I w samej
rzeczy, gdy na świat patrzy, nieraz mu się w oczach dwoi; gdy
podsłuchuje, nieraz mu w uszach dzwoni; kiedy zaś z fałszy-
wem odezwie się świadectwem, gdyby mu przyszło za każdym
razem oczyszczać usta rozżarzonym węglem, zaiste, już dawno
byłby je sobie do szczętu wypalił. A jednak szkodaby owych
ust wymownych! Obok kłamstw, ileż one już prawd po świe-
cie rozsiały, ileż wyobrażeń za ich pośrednictwem przedarło
się do zakątków społeczeństwa, kędyby nigdy inaczej nie do-
szły? Ileż strun serca ludzkiego nastroiły!... Nie pogardzajmy
więc romansem, bo on jest wielkim mistrzem; ani go lekce-
ważmy, albowiem jest potęgą. Kto dzisiaj potępia romanse,
kto je za chorobę czasu poczytuje, kto nad szerzącą się ich
manią utyskuje, ten nie pojmuje potrzeb, ani czasu, ani ludz-
kiej natury, ten zapomina, że poezya czy pod tą, czy pod ową
postacią działać musi na ludy, inaczejby uschły lub skrzepły;
ten nie uważa nareszcie, że romans jest właśnie formą poezyi,
najdoskonalej do potrzeb i charakteru czasu naszego zastoso-
waną. Duch ludzki ani samemi naukowemi badaniami, ani
samą praktyczną działalnością żyć i wzrastać nie zdoła, równie,
jak roślina przy najlepszej ziemi i najprzyjaźniejszem słońcu
bez deszczu lub rosy nie obejdzie się. Praktyczna działalność
każdego członka społeczności zwykle ograniczoną jest; bada-
nia ściśle naukowe nader małej liczbie przystępne są; równie
małej liczbie dano jest spozierać po za krańce właściwego
w społeczeństwie zakresu i dowiadywać się, co tam po innych
warstwach towarzystwa się dzieje; ale romans przeczytać,
a z nim masę różnorodnych wyobrażeń przejąć, niemal każdy
jest w stanie, pod jednym atoli warunkiem, jeżeli ów romans
nudnym nie będzie... Nie przyganiajmy romansowi, jeżeli
sobie niekiedy pozwala z filozoficznemi poigrać ideami lub
na społecznych zaprawiać się kwestyach. Dość już umysłów
— 485 —
trudzi się nad temi, mozoli nad owemi; niechże przynajmniej
on jeden rączym i swobodnym polotem popieści się z niemi,
jakoby orzeł wysoktch skał szczytem, jakoby jaskółka głębo-
kich wód zwierciadłem".
W końcu nadmienić winienem, że Cieszkowski, uznając
romans, tę „rozbiorową epopeję powszedniego życia" za for*
mę literacką, najodpowiedniejszą potrzebom czasu, zauważył,
że inne dawniejsze formy, jak np. liryka lub epopeja, już zni-
kły, a inne znów, jak np. poezja dramatyczna, jeszcze się w całej
pełni nie rozwinęły i dopiero kiedyś w przyszłości panowanie
swe osiągną.
W niedokończonej rozprawie o „Powieściarstwie pol-
skiem" (w „Dzienniku mód paryskich", później w „Tygodniku
polskim" r. 1848, Nr. 6, 9—11, 23, 24, 39, 40), cięty i wymo-
wny satyryk, autor „Parafiańszczyzny", Leszek Borkowski,
uznał, że powieść w ścisłem słowa znaczeniu była „najpierw-
szą moralną skarbnicą ludzkości; tam składał duch nasz swoje
pierwsze na ziemi zarobki". W powieści „objawiały się wprost
lub odbijały ubocznie wszystkie zdolności duszy ówczesnej".
Główne jej pierwiastki składowe są: cudowność (pierwszym
wzorem fantastyczności chrześcijańskiej — Objawienie ś. Jana),
historyczność (kroniki bajeczne), psychologiczność, wreszcie
socyalizm, który wydał w XIX wieku powieści najwyższego,
„postępowego" znaczenia. „Powieść ma w sposób przyjemny
i łatwy upowszechniać wynikłości nauk, niedostępne dla ogółu
czytających u źródła, tj. w dziełach naukowych... Trzeba, aby
życie, które przedstawia, położenia, jakie wprowadza, nie by-
ły same przez się celem, tylko zręcznie użytemi środkami do
dopięcia pewnych wyższych celów. To się zowie dążnością,
jakiej wymaga teraźniejsza krytyka, po jakiej przedewszyst-
kiem należy sądzić powieści".
Przegląd powieści polskich rozpoczął od rodzaju „kro-
tochwilnego" (Doświadczyński Krasickiego, utwory Skarbka,
Jankowskiego, Wilkońskiego; potem cofnął się do Reja, prze-
biegł ważniejsze powiastki i powieści XVII i XVIII wieku,
łącząc z nimi pokrewne duchem objawy w XIX, rozszerzył się
— 486 —
nad rodzajem sentymentalnym, a następnie przeszedł do hi-
storycznego, mówiąc o wpływie Walterskotta i o podrzędnych
nawet autorach; miał się zająćPamiątkami Soplicy, ale już tego
nie publikował; może dlatego, że „Tygodnik Polski" nieba-
wem upadł.
O marzonym przez siebie ideale powieści tak się wy-
raził:
„Przypuściwszy talent w pisarzu, po doskonałym utworze
wymagać wypada harmonijnego połączenia wszystkich żywio-
łów składowych w jakości, odpowiedniej dzisiejszemu stano-
wisku naukowemu, dzisiejszym wymaganiom historyi, dzisiej-
szym pojęciom o właściwościach duszy, o potrzebach społecz-
nych. Wzoru takiego w piśmiennictwie naszem nie mamy.
W literaturze francuskiej najbliższym tej doskonałości jest Żyd
wieczny Eug.Sue". W obronie tego utworu wystąpił Borkow-
ski przeciw M. Grabowskiemu, który w „Tyg. Petersburskim"
1847 (Nr. 59 i dalsze) napadł nań, jako na spekulacyę i środek
podburzenia brzydkich namiętnośct.
Twierdzenie Cieszkowskiego o dostojnym znaczeniu
powieści było, jak się zdaje, punktem zaczepienia dla poglą-
dów Józefa Korzeniowskiego, który w r. 1850 uznał powieść
za jedyny kształt literacki, mający z czasem pochłonąć nie tylko
wszystkie dawniejsze, ale i dramatyczny, w przyszłości dopiero
przez filozofa woli oczekiwany. Ponieważ pogląd taki jest chyba
unikatem w dziejach krytyki, warto go poznać szczegółowiej.
Wywracając dawną poetykę, nawet swoją własną, jak się
żartobliwie wyraził, Korzeniowski twierdził, że prócz dramatu
i powieści, wszystkie inne rodzaje poetyckie zaginęły naza-
wsze i powrócić już nie mogą. „Życie — mówił on — dziś ucho-
dzi tak prędko, tyle w niem porusza się kwestyj, że to, co naj-
mocniej interesuje społeczność, nie mieści się już w owych
kształtach udatnych, ale drobnych lub wyszukanych; nie cierpi
zwłoki omówień, figur i rymowania; ale musi być zamknięte
w obrazach, branych wprost z życia, mieć inne rozmiary, wię-
cej wmieszczające ramy i wyrażać się językiem tegoż życia:
poprostu, jędrnie, jak mówi każdy człowiek, który się spieszy,
— 487 —
którego czas rozliczony, zajęcie silne i stanowcze". Stąd to
pisarze dramatów i powieści, odpowiadający tym wymaga-
niom, stali się „jedynymi reprezentantami tak zwanej pięknej
literatury". A chociaż oba rodzaje twórczości „dotąd jeszcze
przyjazne podają sobie dłonie, gdyż, czerpiąc z jednego źró-
dła, co do treści i wrażeń, jakie czynią, są jednem i temże
samem: zdaje się wszakże, że powieść, długo poniewierana,
jako najpośledniejszy z rodzajów, zamknie w sobie z czasem
wszystkie elementa poezyi, a nawet dramat zagłuszy i wy-
ruguje. Ten wzrost, to rozszerzenie da jej forma, pełna
swobody, elastyczna i wszystko w sobie mieszcząca.
Dramat, zmuszony rozwijać się w oczach widzów, pozbawio-
ny pomocy opowiadania, licząc tylko na teraźniejszą chwilę
i posuwając swoją treść jedynie przez rozmowę, porusza się
w takiej ciasnocie, tak związany jest niedoskonałym mecha-
nizmem sceny i jednostajnemi postaciami aktorów, że nie bę-
dzie mógł wyrazić tego wszystkiego, co wyraża i ogarnia
powieść. Ustąpi więc miejsca swojej młodszej towarzyszce,
pełnej życia, pełnej sił, swobodnej w swoich ruchach i ani
miejscem, ani czasem nieskrępowanej. Przewaga też powieści
nad dramatem już się zaczęła i szybko postępuje". (W po-
wieści „Emeryt" roz. IV).
Na razie, o ile wiem, nie podjęto tego dziwnego twier-
dzenia w dziennikarstwie, rzeczywiście coraz bardziej zapeł-
niającem się wtedy powieściami. Ale w r. 1854 Kraszewski,
wrażliwy, jak arfa Eola, zrażony niezdarnością swoich naśla-
dowców, gorzko poskarżył się w „Gazecie Warszawskiej" na
spospolitowanie i zużycie formy powieściowej, utrzymując, że
żadna z ówczesnych powieści naszych ani o włos nie różniła
się od tysiąca pięciuset innych, których obfitość zagraża po-
topem... Wołał tedy, że potrzeba wynaleźć formę nową. Ko-
rzeniowski odpowiedział na to ładnym wierszem, drukowa-
nym również w „Gazecie Warszawskiej" (Nr. 271 z r. 1854),
rozwijającym myśl, że nie tyle o formę, ile o treść świeżą,
chodzić powinno:
— 488 —
Chcecie formę odmienną w nowej dać budowie?
Nudzicie się, jak wyschłe przesytem panięta?
To nowe jest nie w formie, lecz w sercu i głowie:
Każda forma jest dobra, gdy życiem natchnięta.
Sprzykrzyła się wam szlachta, sprzykrzyli panowie:
Wszakże ludźmi są kmiotki, grafy i książęta;
Obyczaj, stan — to werniks, co obraz powleka;
Pod frakiem i siermięgą malujmy człowieka.
„Znać ludzi, kochać ludzi — oto sekret cały" zajęcia
czytelników i powodzenia autora, zdaniem Korzeniowskiego.
Kraszewski atoli nie odstępował od swego twierdzenia i uża-
lał się ponownie, że wszystkie powieści nasze są na jedno
niemal kopyto zrobione, że to waryacye na jeden temat, nie-
kiedy z talentem pomyślane, odgrywane prześlicznie, ale osta-
tecznie męczące i nudne. „Potrzeba być nowym — wołał — nawet
napisawszy Kollokacyę i Tadeusza Bezimiennego, a tern bar-
dziej, gdy się ich nie napisało. Druga Ko Llokacy a, drugi Tade-
usz muszą być już słabsze, a cudze odbitki tych pierwotworów,
będą wyglądać, jak kompozycye sławnych malarzy, litografo-
wane na chustkach od nosa" (w Gaz. Warsz. 1855, Nr. 60).
W rozprawach nad temi słowami dwu koryfeuszów
ówczesnego powieściopisarstwa wzięło udział wielu autorów,
ale z pomiędzy nich dwu tylko wybieram, gdyż u nich, obok
określenia roli powieści, znajdują się także pewne, choć nie-
zbyt wyraźne, wskazówki co do odświeżenia twórczości po-
wieściowej. Autorami tymi są Fr. H. Lewestam i Antoni
Marcinkowski, piszący wtedy pod pseudonimem No-
wosielskiego.
Lewestam uwagi swoje nad tą sprawą pomieścił przy
rozbiorze „Wdowca" Korzeniowskiego, uważając tę powieść,
bardzo wysoko przez siebie cenioną, za faktyczną odpowiedź
na użalanie się Kraszewskiego. Widząc (na wzór Cieszkow-
skiego) w powieści, jako rodzaju literackim, „dalszy ciąg, na-
stępcę bezpowrotnie już dla nas zaginionej epopei", tak dalej
mówił o wzajemnym stosunku liryki, epopei i dramatu: „Li-
ryzmowi w każdej literaturze bardzo nizkie, bo bieżące tylko
— 489 -
i przemijające gotowi jesteśmy naznaczyć stanowisko, a zaś erę
właściwego jej narodzenia i wstąpienia w szereg zjawisk po-
mnikowych, skłonni jesteśmy datować dopiero od owych
olbrzymów - epików, których każde żywotne piśmiennictwo,
jako świętych patronów swoich, przynajmniej po jednym albo
dwóch przechowuje. Wprawdzie szczytem tych piśmien-
nictw zawsze być musi dramat, owo zjednanie myśli z czynem;
ale różne są drogi, któremi duch ludzkości do jednakowych
dąży rezultatów. U starożytnych przejście z epopei do dramy
uznamionowane było historyografią; u niektórych nowszych
przeskok ten był jeszcze bezpośredniejszy; w tym zaś wieku,
przetwarzającym raczej, niż twórczym, próżne dotąd były
zabiegi o wydobycie pierwotwornego dramatu, a po części
nawet podobne kuszenia się podejmowane są na szkodę
ogólnej myśli i postępu. Gdzież nam myśleć o działaniu,
skoro piersi nasze ściśnięte ciężarem egoizmu, skoro myśl
przyciemniona mgłą chciwości, a uczucie do poświęceń nie-
zdolne? Gdzież nam dramat, skoro czysta ludzka natura, owo
jądro chrystyanizmu, wyżej ust jest pogrążona w kale materyi,
a z niego otrząśnięta utraciłaby razem przyrośniętą doń epi-
demię i ciepłej krwi pełne włókna i pozostałaby tylko obrzy-
dłym nagością swą szkieletem? Zanimbyśmy takie postaci
w nowoczesnej mieli oglądać dramie, postaci, duchowo umarłe,
a galwanicznym tylko ożywione prądem, wolelibyśmy raczej
zarzucić kir żałoby na piśmiennicze dążenie, wolelibyśmy, by
głos poetów umilkł dla nas na zawsze. Dobrze więc, że po-
wieść współczesna wzięła na się rolę przeprowadzenia sztuki
przez to strome bezdroże, które od narodowej mety oddzie-
la, bo nas samych obrazując, może przyczyni się do głębsze-
go samopoznania, które, jak wiadomo, jedynem jest źródłem
wszelkiej poprawy i postępu".
Przypisując znakomitym owoczesnym powieściom na-
szym „wysokie cele oczyszczające i moralne", Lewestam nie
bardzo się narazie zajmował kwestyą reformy tego rodzaju
literackiego. „Byleby — mówił — cele te na chwilę z oka nie
— 490 —
były spuszczone, byleby do nich pisarz umiał zastosować grę
wyobraźni i prawdę kolorytu, byleby przytem obudzone ar-
tystycznem obrobieniem przedmiotu zajęcie podtrzymywało
ów rodzaj w zamiłowaniu publiczności, pocóż nam troszczyć
się o nowy, którego przed czasem, niezmienną koleją przezna-
czeń nakazanym, żadne pojedyncze usiłowanie na jaw nie
wydobędą? Literatura to nie odosobniona w sobie nauka, to
nie przemysł, gdzieby dosyć być obdarzonym pewnym zmy-
słem kombinacyi, dość zażądać wynalazku, dosyć czasem
przypadkowego tylko naprowadzenia i wskazania, a wynala-
zek już gotowy, który przewrót zdziałać może w całej dziedzi-
nie wyobrażeń. Literatura wyradza się z samej siebie albo
raczej z przebiegu dziejów, któremu bez przerwy towarzyszy.
Skoro ów czas się spełni, nowy rodzaj ukaże się bez niczyje-
go przyczynienia, a ukaże się tern świetniejszy, ile że nie wy-
muszony, nie gwałtem sprowadzony i naciągnięty. Czyli tym
nowym rodzajem znowu będzie dramat, czyli geniusz ludzki
zrazu w inną, a nieznaną dotąd kolej przeskoczy, któż to
zechce przepowiedzieć?" (w „Obrazie najnowszego ruchu lite-
rackiego" str. 120—124).
Niedługo jednak wytrwał Lewestam na tern stanowisku
oczekiwania i, gdy inni proponowali jakieś zmiany w sposobie
tworzenia powieściowego, nie chciał pozostać bezradnym
i bezczynnym. Poczytując filozofię za najlepszy środek prze-
ciw truciźnie materyalizmu praktycznego, jaką dostrzegał już
w owoczesnych stosunkach, a uznając powieść za najodpo-
wiedniejszą formę rozpowszechnienia pewnych pojęć, zapro-
jektował wytworzenie romansu filozoficznego: „Romans filo-
zoficzny, romans taki, któryby od nędzy ziemskiego żywota
wzrok nasz odwrócił w krainę ducha nieziemskiego, któryby
ożywił w nas poważną myśl o końcach ludzkości, któryby nas
zapuścił w szlachetne marzenie o początkach jej początku,
któryby wydobytą z tego wszystkiego stronę wzniosłą, stronę
piękną, w umiejętnie i artystycznie powiązanych kontrastach
pod oczy nasze podprowadził: czyliżby taki romans, taka po-
wieść nie przemawiały lepiej do naszej wyobraźni, aniżeli
— 491 —
ciągle w tern samem kółku obracające się utyskiwania na po-
rządek i nieporządek towarzyski, na wady rozmaitych, a głó-
wnie jednej klasy społeczności i na ich pomiędzy sobą upo-
karzające nieraz naturę ludzką stosunki?... Kapłaństwo idei,
do którego należą zarówno filozofia, jak poezya, ułatwia zresz-
tą swoim kapłanom, filozofom i poetom, wspólne działanie
i jednocześnie wszystkich zgoła zależnych od siebie środków.
Dlatego to romans filozoficzny nie jest bynajmniej rzeczą po-
tworną, jakąby się może niedoświadczonemu czytelnikowi na
pierwszy rzut oka mógł wydawać. Wprawdzie i tu, jak wszę-
dzie, drogi są rozliczne; — wprawdzie najszczytniejszą z nich
wszystkich osądzilibyśmy czystą spekulacyę filozoficzną, ujętą
w ramy wewnętrznej konieczności poetycznej; ależ wybór tej
koniecznej drogi pozostawić wypada samemu pisarzowi, co-
kolwiek może stopniowi jego filozoficznego ukształcenia, ale
bardziej jeszcze natchnieniu, które w tę lub ową stronę go
popycha".
Równocześnie z zaleceniem romansu filozoficznego pow-
stał Lewestam surowo na romans społeczny tendencyjny oraz
na zbyt wierne kopiowanie rzeczywistości. „Nie dziwmy się —
wołał— jeżeli publiczność czytająca, któraby rada w swej lite-
raturze dojrzeć dźwigni, coby wyrwała ją z płaskiego i po-
wszedniego otoczenia, przesyciła się już owemi współczesne-
mi powieściami, owemi powieściami obyczajowemi, owemi
obrazami i obrazkami. Powtarzamy, że tu publiczność ma
prawdę. Jej głównie idzie o piękność sztuki, a otrzymuje
natomiast brzydkość rzeczywistości. Po owej słusznie spię-
tnowanej literaturze szalonej T), w której mordy i gwałty
historyczne bawiły nas ujmującym swym widokiem, dostąpi-
liśmy teraz mordów i gwałtów fantazyjnych; poowem nieubła-
ganem fatum tragedyi, owej greckiej Ananke, doszliśmy w tej
pseudo-poezyi do fatum kastowego, do konieczności działa-
J) Gdzieindziej Lewestam ujmował się za tą „literaturą szalo-
ną" (str. 18).
— 492 —
nia takiego, a nie innego, bo się bohater w takim, a nie w in-
nym stanie urodził społeczeństwa. To, co jest czysto ludzkie,
co jest wspólne całemu rodzajowi i co tylko jako takie, może
być prawdą poetyczną: to wszystko schodzi na bok wobec
celów podrzędnych, które w samej rzeczy tu po największej
części zwykły stawać się głównymi". (W „Obrazie" str. 213
—216).
W powieści nie chodzi „o prawdę suchą i rzetelną, ale
żądamy prawdy poetycznej w ludziach i zdarzeniach". Źle
robią powieściopisarze, jeżeli „zamiast uogólniać swoje malo-
widła, zamiast stawiania przed oczy nasze typów prawdę na-
piętnowanych, ściągają ją w płaską i powszechną rzeczywi-
stość... Nie powiemy gdzie, ale Diderot zapewnia, że w obra-
zie szczytnej myśli i piękności, gdy malarz jednem pociągnię-
ciem pędzla na lewym policzku włochatą dorobił brodawkę,
poznał natychmiast portret swojej dobrej przyjaciółki i naj-
bliższej sąsiadki. Otóż niejeden powieściopisarz sądzi, że
szczęśliwie .oddał naturę, jeśli brodawkę w zupełnem utrafił
podobieństwie, a ta właśnie brodawka powieść jego czyni
opowiadaniem powszedniem, utwór poetyczny — prozaiczną
płaskością. Romans tedy dążnościowy, widocznie do jakie-
goś zgóry założonego celu społecznego skierowany, dzieło,
w którem autor rozsiada się szeroko, jako profesor w swej
katedrze, i w którem z wysokości trójnoga ciemnym czytel-
nikom wykłada głęboko przemyślane, po większej części kra-
dzione teorye: romans taki zarówno jest nam antypatyczny,
jak owa powieść, tak zwana obyczajowa, która wyrwane z ży-
cia kilku oryginałów sceny lub obrazki podaje za typ wieku,
w którym żyjemy, za typ ludzi, którzy w nim się obracają.
My tu nie chcemy ani nauk socyalnych, ani kopij dziwacz-
nych zdarzeń albo charakterów; my w powieści obyczajowej
potrzebujemy poglądu poety, na życie praktyczne, chcemy
myśli, któraby nas ogrzała i wyrwała z trywialności; ale nie
chcemy ani osobowych (!) deklamacyj liryka, ani czczych
utopij reformatora ludzkości" (w „Obrazie" str. 18, 19).
— 493 —
Lewestam nie spostrzegał, że zarzuty, przeciw romanso-
wi „społecznemu" uczynione, mogłyby znaleść zastosowanie
i względem romansu filozoficznego. Prawdy bowiem filozofii
nie są to prawdy matematyczne, nie zabarwiające się coraz ina-
czej od umysłowości pisarza; więc i romans filozoficzny mógł-
by się przemienić na katedrę, z którejby głoszono pewne
systematy, jak to było w literaturach europejskich. Jeżeli
więc z jego projektu odnowienia powieści można wyciągnąć
jaki trwały czynnik, to byłoby nim dopatrywanie głębszych
czysto-ludzkich motywów pod powłoką stosunków zewnętrz-
nych, zależnych od miejsca i czasu.
Takie też wymaganie postawił i inny krytyk, Antoni
Marcinkowski (1823 f 1880). Był on dawniej zapalonym
wielbicielem romansu społecznego i gwałtownie wystę-
pował (równocześnie z Leszkiem Borkowskim), w obronie
Sue'go. Teraz pozbył się już zapalczywości „postępowej",
wzgardził pospolitym realizmem, nie chciał, by powieść była
kopią życia, a zwłaszcza zewnętrznych jeno zjawisk jego,
i kazał się dopatrywać wszędzie istoty rzeczy (podobnie,
jak Mochnacki). Powieściopisarz powinien być psychologiem,
filozofem i artystą. „Sztuka nie jest naśladowaniem życia;
nie jest wcale zaletą sztuki, jeżeli ona wygląda zapełnię tak,
jak wyglądają proste zjawiska życia; takie przedstawienie
świata nie jest sztuką, jestto tylko dagerotyp; trudno tu o no-
wość, o interes głębszy, o oryginalność; fenomenalna skoru-
pa życia prędko się wyczerpuje i rychło przechodzi w kon-
wencyonalizm formy. Zdaje się nam wtedy, że się wszystko
już powiedziało, że się już przebrały wszystkie możebne,.
interesujące strony żywota ludzkiego, typy, charaktery, że już
niemasz ani jednego punktu nowego, w którymby postawio-
ne światło, oświecało efektownie ludzi i wypadki nowej po-
wieści".
U spółczesnych sobie widział Marcinkowski fałszywe
pojęcie zadania sztuki. „Za normę prawdy artystycznej obra-
no zewnętrzną postać fenomenów życia realnego; krytyka nie
tylko że nie oddziaływa przeciw temu, ale owszem sama
— 494 —
utwierdza w tej zasadzie. Sądząc o charakterze w powieści,
krytyk nie pyta się o to, czy charakter jest prawdopodobny,
wzięty sam w sobie, ale ogląda się na to, czy widział kiedy
w swojej parafii podobną figurę... Stąd sztuka staje się kopią
powierzchowną, więc martwą, jednostronną; autor przeryso-
wuje, jak uczeń klasy naturalnej szkoły malarstwa, a nie stu-
dyuje naturę i tworzy jak mistrz zmateryału, który mu podało
długie doświadczenie życia i rozwaga psychologa, kombina-
cya malarza".
Tymczasem właśnie ten czynnik podmiotowy jest
ważniejszy nawet od tego, co zzewnątrz, od przedmiotów
otrzymujemy. Tak pożądany pierwiastek świeży, nowy „jest
wszędzie, w naturze i w nas samych; potrzeba tylko umieć
patrzeć oryginalnie na to, co się wydaje nam starem, zuży-
tem; i nareszcie umieć postawić na takim punkcie czytelnika,
aby on sam mógł dojrzeć utajonej w przedmiotach, a widocz-
nej tylko dla geniuszu, myśli bożej, moralnego sensu ludz-
kiego żywota". Potrzeba więc tylko „wieszcza, któryby
mocnem uderzeniem w skałę wywiódł z niej żywe źródło
interesu, coby stworzył nowe, świeże wpośród starego, od-
wiecznego, zużytego materyału. Pod grubą powłoką rudy
fenomenalnego świata kryją się głębokie żyły jasnego, dro-
giego metalu; potrzeba tylko umieć dokopać się do tych bo-
gactw moralnych. Kiedy grunt zjałowiał i nie chce już wy-
dawać chleba, potrzeba go głębiej przeorać; kiedy morze ciche,
gładkie, spokojne, któż się pod niem spodziewa niezgłębionej
bezdni, strasznych, nie znurtowanych tajemnic przyrodzenia?
I życie nasze jest oceanem niezgłębionym. Mówicie, że żywot
ludzki zastygł w kamiennej skorupie, ale w tym kamieniu
jest ogień ukryty, i do sztuki należy wskrzesić go, wskrzesić
życie, wyprowadzić owo cudowne, tajemnicze światło, ten
promień idei, którym tak uroczo oświecają się postaci i gru-
py ludzi, szykując się w jeden, wielkiego moralnego zna-
czenia obraz".
Marcinkowski nie lekceważył obserwacyi, doświadcze-
nia, kształcących ^ducha poety; ale twierdził, że charaktery
— 495 —
przezeń stworzone być winny samoistnie. W samodzielności
tworzenia zamyka się całe podobieństwo pomiędzy sztuką
a przyrodą. Artysta powinien umieć „tworzyć człowieka tak
oryginalnie, jak go tworzy natura" (znowu myśl ta sama, co
u Mochnackiego). Studyowanie natury „obudzą w myśli
twórczej poety nowe, żywe, pokrewne sobie postaci, które
kunszt wyprowadza na jaśnią intelektualnego świata, dając im
własne warunki bytu" . Rozmaitość charakterów może być
tylko przy prawdziwej twórczości ducha, przy wielkiej żywo-
ści imaginacyi; inaczej musi się koniecznie wywinąć w końcu
monotonia; nowe, do którego dziś wzdychamy jeszcze więcej,
niż kiedykolwiek, jest w naturze, ale ono wprost nie przesa-
dza się z niej do sztuki; z żywych, duszących zapachem kwia-
tów natury unosi się delikatny pyłek żywotny, który wciska
się do duszy poety; myśl twórcza geniusza zapładnia go, na-
daje mu kształty indywidualizmu, formy nowego samo-
dzielnego życia sztuki. Taki pojaw życia jest równie świeży,
wonny i nowy, jak pojaw życia natury; ale warunki ich bytu
są wcale inne... To, co w życiu powszedniem jest niepełne,
niejasne, w sztuce przychodzi do samowiedzy, do myśli.
Często tu dopiero poznajemy się w sobie, przeglądamy się
w tej powszechnej naturze człowieka. Sztuka jest wyższą po-
tęgą natury, twórczością obdarzoną przeświadczeniem o sobie
i celach swoich". Dlatego też Marcinkowski kładł wielki na-
cisk na „inwencyę, kompozycyę, głęboki pogląd na świat
i ludzi, na cele moralne życia, na sens jego", zarzucając po-
wieściopisarzom polskim współczesnym, że o tern prawie
zupełnie zapomnieli. (Zob. „Pisma krytyczno-filozoficzne A.
Nowosielskiego", Wilno, 1857, t. II, śtr. 85—100).
Pogłębienie zatem psychologiczne, dopatrywanie po za
zewnętrznymi kształtami istotnej treści człowieka, a zwłaszcza
umysł twórczy oryginalny— oto wymaganie Marcinkowskiego,
postawione tym, co się domagali czegoś nowego. Siły te, do
pracy wciągnięte, dałyby niewątpliwie treść nową, ale czy
dałyby i formę nową? Marcinkowski mniemał, że każdy
wielki naród miał w literaturze „swoją własną formę", a wy-
— 496 —
rabiał ją „zrywając z wpływami obcymi i natomiast rozwijając
własne pierwiastki rodowe". Czy i dla nas nadeszła już pora
wytworzenia sobie formy własnej? Poczucie, że jej nie mamy,
uważał Marcinkowski za dobry znak, wlewający otuchę w du-
sze; poczucie to powinnoby „odprowadzić ostatecznie od na-
śladownictwa, a skłonić więcej do przypatrzenia się sobie,
bez żadnych szkieł obcego wpływu".
Rzecz godna zastanowienia, że w czasie, kiedy we Fran-
cyi Gustaw Flaubert swoją „Madame Bovary" (1856) wpro-
wadził realizm artystyczny na nowe tory, urzeczywistniając
ściśle, o ile to w mocy człowieka, przedmiotowość, a raczej
bezosobowość opowiadania, ażeby się jak najbardziej zbliżyć
do trybu tworzenia natury: u nas, przeciwnie, podmiotowość
artysty uznano za najważniejszy czynnik w dziele sztuki,
zostawiając obserwacyi podrzędne stanowisko, domagano się
większej idealizacyi materyału, wziętego z doświadczenia,
wołano o kunsztowniejszą kompozycyę albo też chciano
mieć silniej, niż przedtem, zaznaczany cel,tendencyę utworów,
by z nich można wydobyć wysoki pogląd na świat i zrozu-
mieć moralny sens życia.
Gdy już spory o formę powieści umilkły, zabrał głos
w r. 1856 Lucyan Siemieński i starał się wykazać znowu
szkodliwy wpływ nadmiernie rozpowszechnionego i „wszech-
władnego" naówczas rodzaju literackiego. „Mimo głośnych
zapowiedzi po dziennikach — pisał on1)— i chwalczych krytyk,
właściwa literatura nic anie nie zyskała od czasu, jak się
u nas rzucono do powieści i romansu, bo rodzaj ten, mający
udzielną wziętość, nie tylko przygłuszył inne właściwe lite-
rackie prace, jak chwast przygłusza szlachetną roślinkę, ale
nadto spaczył, a raczej zepsuł smak publiczności czytającej,
że książka poważniejszej treści, potrzebująca większego na-
tężenia myśli, zawsze pójdzie na bok przed jaką powiastką,
po której ani w głowie, ani w sercu nic a nic nie zostanie.
') Zob: „Kilka rysów z literatnry i społeczeństwa" t. I, 212—241
— 497 —
Że jest w naturze naszej większy pociąg ku przedmiotom, ba-
wiącym wyobraźnię, niż ku rzeczom ścisłej praktyki lub
głębszego myślenia, najłatwiej się przekonać na jakim mło-
dym chłopcu lub dziewczynie, a to, dając im przez czas niejaki
czytać same romanse i powieści, zapewne dla ułatwienia im
znajomości świata i ludzi, — i dopiero po tej przygotowawczej
pracy zaprządz ich do gramatyk i kompendyów; z jakimże
wstrętem odrzucą je od siebie! jak nauka wyda się im suchą,
niepotrzebną, nieznośną, jak nawet myśli zebrać nie potrafią,
aby najprostszą zrozumieć regułę! Ten drobny eksperyment
przenieśmy na wielką skalę czytającego narodu, a niezawod-
nie ten sam otrzymamy rezultat. Masami spożywane, jak
chleb powszedni, romanse i powieści, mogłyby tak dobrze
ogłupić ludzi, jak niegdyś panegiryki"...
Nie tylko wszakże bił Siemieński na rozbawianie umy-
słów przez powieść; protestował on przeciwko niej, jako ro-
dzajowi, mającemu „pretensyę trząść światem, edukować go,
reformować, rozcinać zagadki społeczne, a raczej tworzyć za-
męt społeczny, i to za pomocą tych samych sznurków, którymi
drewniany pajaco kiwa głową i rękami, a nogami wywija"...
Mówiąc tak, miał widocznie na uwadze romanse francuskie
, Suego i Sanda, bo gdy mu przyszło rzec wyraźnie o naszej
literaturze, musiał przyznać, że „wszystkie potworności i swa-
wole" znajdują się w niej tylko „w stanie zarodków", i tło-
maczył to zjawisko resztą skrupułów u samych bohaterów po-
wieści lub też hamulcem, jaki na autorów nakłada społeczeń-
stwo nasze. Powiedziawszy, że w romansach nowoczesnych
obrona gwałtownej namiętności, uniewinniającej wszystko,
stała się „drugim tekstem Horacyuszowym", nie zdołał Sie-
mieński z naszych powieści przytoczyć jaskrawszego przykła-
du nad niewinne w gruncie malowane miłości między ubogą
panienką a bogatym paniczem lub odwrotnie. Piorunując
zaś na tendencye społeczne, grożące wywrotem, znów nie
mógł z naszej literatury wydobyć nic więcej ponad przeciw-
stawienie bogatych ubogim, szlachetnie urodzonych prostacz-
kom, materyalizmu przesytowi. Poszukawszy lepiej, mógłby
Dzieje krytyki literackiej w Polsce. 39
— 498 —
był wykryć żywsze, namiętniejsze kontrasty lub też nieśmiałe
coprawda sympatye względem socyalizmu, ale widocznie
w chwili pisania nie stały mu one jasno w pamięci. Poprze-
stał więc na ogólniku, że przesada malowidła wynika z nie-
możności utworzenia ideału, i że namiętność, wyłamująca się
z pod wszelkich praw, jest najnietrwalszą podstawą powodze-
nia i szczęścia zarówno w życiu, jak w sztuce; gdy tymczasem
wszelkie uczucia czyste i głębokie mają za cechy swoje „nie-
przemienność, trwałość i rozmaitość". Tak jest, rozmaitość
dla poety wielce pożądaną, „bo to przecież niewyczerpany
przedmiot te duchowe walki, poświęcenia się, skarby uciech
i boleści, zamknięte w tajnikach kochającego serca i czystego
sumienia". A jeśli zgodzimy się, że „tylko ta literatura jest
prawdziwą i dobrą, która najlepiej odzwierciedla świat we-
wnętrzny i wszelkie zjawiska duchowe, dlaczegóżby to, co
prawdziwem jest w rzeczywistym świecie, nie miało być
prawdziwem w książkach?" Dochodził więc do wniosku:
„Czasby już skończyć raz z tym przewrotnym systematem,
który nie dopuszcza, aby mogła znaleźć się poezya, wymowa,
bogactwo wyobraźni, porywający efekt, piorunujące wrażenie,
wielka miłość, tylko za obrębem zasadniczych praw boskich
i porządku społeczeńskiego; z systematem, wedle którego nie
może być pięknem, wielkiem, namiętnie natchnionem tylko
to, co trąci duchem nieposłuszeństwa i smakiem zakazanego
owocu".
W niespełna dziesięć lat potem zdało się Siemieńskie-
mu, że romans, jako rodzaj literacki, już się u nas przeżywał,
ustępując miejsca biografii. Cieszył się z tego oczywiście
i nie omieszkał ponuremi napiętnować barwami zniechęca-
nia do życia za pośrednictwem powieści1). „Romanse — po-
wiada— pojawiają się jeszcze od czasu do czasu, a choć usi-
łują przedstawiać sceny i postaci bardzo świeżej daty, więcej
sprawiają niesmaku, niż zadowolenia. Wszystko też w ro-
l) Dzieła Lucyana Siemieńskiego, 1880, t. II, 297—299.
— 499 —
dzaju tym bywa przesadą; zamiast malować płomień, malują
czeluść rozpaloną; a gdyby dzieje bohaterów i bohaterek
mogły się zamienić w rzeczywistość, życie byłoby istnym wi-
zerunkiem piekła. Wprawdzie nie jest ono zbyt rajskie,
jednakowoż dobra książka powinna być rodzajem balsamu
dla duszy zbolałej, a nie jadowitym plastrem, który rany
rozognia. Tragedya ma swoje nieszczęścia, lecz te bywają
delikatnie utkane; zresztą należą do innego świata, a nade-
wszystko trwają krótko. W romansie, usiłującym brać obrazy
swoje z rzeczywistości, nieszczęście bywa uobecnione, że-
lazne, grubej roboty — i dlatego wstręt sprawia. Lubimy ka-
tastrofy, ale nie lubimy tortur... Wyobraźmy sobie zakątek
ziemi, pożerający własnych mieszkańców; niebo bez gwiazd,
rozświecane błyskami piorunów, łany spalone, nieożywione
nawet rosą; słowem wyobraźmy sobie miedziany horyzont,
o który najpiękniejsze rzeczy odbijają się hukiem grzmotu —
oto świat romansu. Przebiegając te karty, czujesz wyziew
jakiejś czułostkowości niezdrowej i kłamanej. Młodość wy-
gląda tam, jak potępieniec piekielny, pożerany własnym pło-
mieniem; piękność — jak ofiara pod nóż idąca; cierpienie nie
ma odpoczynku; gorączkowy obłęd trwa bez przerwy; a sama
nawet cnota, bądź przez to, co przechodzi, bądź przez uczu-
cia, jakie wzbudza, ciągle jest kalana. O każdej heroinie
romansu można słusznie powiedzieć: jest to zdeptana róża.
Czyliż natura nie dała nam i tak już dużo namiętności? Ro-
manse więcej nierównie robią złego, niż dobrego, jeżeli, za-
miast łagodzić namiętne burze, rozdmuchują je; zamiast usta-
lać charakter, zachwiewają go; zamiast wpajać mądre pra-
widła życia, w różowych kolorah malują żądz rozpasanie,
rzucając dwuznaczny cień na umiarkowanie i zakon, dwa
opiekuny życia".
Jakie objawy w naszem powieściopisarstwie, około
r. 1865, miał na widoku Siemieński, prawiąc o malowaniu
scen rozpasanych, zgadnąć niepodobna; zdaje się, że, jak nie-
raz, tak i w tym wypadku przenosił on uogólnienia, dotyczące
romansu wogóle, a mianowicie francuskiego, wprost na sto-
— 500 —
sunki polskie bez dokładniejszego wglądania w sprawę, bez
szukania ściślejszej odpowiedzi, czy uogólnienia owe mogą
znaleźć u nas zastosowanie.
Toż samo zastrzeżenie zrobić wypada przy dalszych
wywodach Siemieńskiego, kiedy twierdzi ironicznie, że forma
powieści odpowiada epoce, w której żyjemy. Dlaczego?
„Oto do niczego nie obowiązuje, a nie obowiązując, podko-
pała właściwie wszystkie rodzaje i prawidła tylu estetyk
i poetyk od Arystotelesa i Horacego do pierwszego lepszego,
co z katedry uczy prawideł. Niech więc kwitnie szczęśliwie,
byle przynajmniej umiała trzymać się w granicach bezpreten-
syonalnych i czerpać z czystych źródeł, a nie sadzić się na
ową puritas impuritatis x), która w klejnoty z poetów po-
zdzierane stroi potworne lalki swojej fantazyi, co nie prze-
szkadza, żeby nie miały być nieznośnie nudne, obrzydliwe
lub śmieszne jak szarlatan, ustrojony w złocone łańcuchy
i pierścienie... Rzeczywiście romans nasz, wywieszający nie-
dawno coraz nowe żagle, pozwijał wszystkie, czy też mu je
burza zerwała, dość, że się gdzieś schował w ciasną przystań
i nie śmie wyruszyć na pełne morze".
Jeżeli sobie przypomnimy, że chwila, w której tak pisał
Siemieński, wydała u nas prawie zupełnie nowy odcień po-
wieści, mianowicie powieść polityczną, zapoczątkowaną przez
Bolesławitę (Kraszewskiego), to, jak powyższej charakterysty-
ki pod względem moralności, tak i tego zarzutu ścieśnienia się
widnokręgów powieściowych, nie będziemy mogli uznać za
trafne. Pióro uniosło feljetonistę za daleko.
Niebawem po pierwszem wystąpieniu Siemieńskiego
przeciwko romansom, w początkach r. 1857, w krytyce „Krew-
nych" Korzeniowskiego, dał się słyszeć wymowny głos Ju-
liana Klaczki; a choć także kładł nacisk na zły wpływ po-
wieści w dziedzinie moralności, więcej atoli jeszcze bolał nad
obniżeniem przez nią twórczości artystycznej wogóle.
') „Czystość nieczystości'
— 501 —
„Coraz mniej widzimy mistrzów słowa, a coraz więcej
pisarzy, coraz mniej arcydzieł, a coraz większy ruch literacki.
Artyści, poeci nie tworzą teraz w zaciszy natchnienia dla
umysłów wybranych, sympatycznych, dla tych, z którymi ich
łączy spółka ducha i uczucia. I oni przedewszystkiem masy
mają na widoku; masy narzucają im swoje warunki, swoje
zachcenia, swoje potrzeby, z których największą, a bodaj
najfatalniejscą jest potrzeba ciągłego spożywania pokarmu,
choćby najmniej zdrowego"...
„Żądać lub tylko dozwolić tego, aby sztuka przestała
być idealną, natchnioną; żądać lub tylko dozwolić tego, aby
lot swój niebieski zwinęła i poziomego nam dotrzymała
kroku, aby, zamiast nas prowadzić do słońca, z nami przy
naszej ekonomicznej zasiadała lampie — nie jestże to nie tylko
ubliżyć jej godności, ale odebrać jej wszelką racyę bytu? Bo
jakież inne jej powołanie, jakież inne może być zadanie, jak
to, aby nas z cieśni codziennych stosunków prowadziła
w świat rozleglejszy i piękniejszy, w świat, w którym ustają
wszelkie przypadkowości i mierności naszego zwykłego życia,
w którym zapał tworzy cudy, a natchnienie łamie, czego ro-
zum łamać nie jest w stanie? I czyż właśnie w czasach jak
dzisiejsze, nie większa tego, niż kiedykolwiek, potrzeba? Czyż
właśnie w epoce, w której wszystko maleje i powszednieje,
nie potrzeba, aby przynajmniej poezya nam przedstawiła figu-
ry wielkie, idealne, aby wśród otaczającego nas zewsząd dy-
mu, nie dział, ale kotłów, odsłaniała nam raz po raz czyste
i jaknajczystsze niebo Olimpu, aby nam dała poznać, poczuć,
przeczuć choćby tylko, że jest jeszcze wyższa moralność nad
dobrze zrozumianą Franklina i cudowniejsza jeszcze droga
nad railway, ta, która od serca prowadzi do Boga?...
Tymczasem „takich wielkich zadań nie stawia już sobie
teraz literatura nasza. Brak jej do tego widocznie potrzebne-
go namaszczenia, może i sumienia; brak jej przedewszystkiem
tego piętna cierpienia, o którem mówi Mickiewicz, że jest
wcale rożnem od boleści pojedynczego człowieka i artystow-
skiej: cierpienia za miliony. Widać owszem wszędzie pewne
— 502 —
zadowolenie, jakąś sceptyczną rezygnacyę na status quo,
jakieś rodzenie bez bólu i bez miłości. Wszędzie uderza
ubóstwo myśli, poziomość życzeń i to próżniactwo ducha,
które bynajmniej nie wyklucza zadziwiającej nieraz praco-
witości pióra. Stąd i owo zdumiewające niekiedy zaniedba-
nie stylu, luźne i znużone przeprowadzenie żywo zrazu po-
czętego planu, wogóle robota pośpieszna, a dowodząca tylko
nieuszanowania publiczności i własnej pracy.
„Że w takiem usposobieniu umysłów romans musiał
się stać naczelną formą twórczości, jest pojawem równie
naturalnym, jak bolesnym. Żadna bowiem inna forma do
tego stopnia nie odpowiada tej łatwości poczęcia i przyjęcia;
żadna inna nie wymaga mniej skupienia myśli w autorze,
uwagi w czytelniku. Romans jest epopeją status quo, jest
poetycznem uświęceniem codzienności, a pod tym względem
rozpowszechnienie jego i wziętość, którą zyskuje, bodajby
tylko były estetycznym, a nie etycznym symptomem, —
niebezpiecznym symptomem stanu ducha narodowego!
„Wiemy wprawdzie, że romans u nas inne ma moszcze-
nia, że, według jego pisarzy, ma on być formą nową, a nawet
ostateczną poezyi i spadkobiercą wszystkich innych poważ-
nych rodzajów... Ale wiemy także, na jak wątłych podsta-
wach ugruntowaną jest cała ta dziwna estetyka, i na wszelkie
roszczenia teoretycznej kombinacyi mamy odpowiedź gotową
w doświadczeniu historycznem. Romans bowiem nie jest
bynajmniej nieznanym i naszemu tylko czasowi właściwym
rodzajem poezyi. Znali go już Grecy, znały go wieki średnie
i niemały stos tych płodów spalił balwierz rycerza z La Man-
chy. Ale u Greków, jak i we wiekach średnich, z tamtej, jak
i z tej strony Pirenejów, był on zawsze tylko objawem i do-
wodem wycieńczającej się wyobraźni, usychającego natchnie-
nia i rozbudzonej żądzy zabaw, w miejsce dawnej poważnej
potrzeby ideału... Od surowego sądu o tym rodzaju piśmien-
nictwa nie może też nas odwodzić i ta jego sławiona użytecz-
ność, którą najwięcej łudzą umysły. Ileż, wołają, wiedzy
— 503 —
powieść rozszerza między masy; ileż uczuć i wyobrażeń budzi
w tej publiczności, której stan kultury zabrania przystępu do
wyższych sfer nauki i sztuki; ileż poetyczności rozlewa przez
to między niższe warstwy!... Ileż złudzeń w tern wszystkiem!
odpowiemy my znowu na to, ile dobrowolnego zaślepienia,
ile nieznajomości mas i serca ludzkiego! Jeśli gdzie nie-
douctwo gorszem jest od nieuctwa, to niezawodnie tam, gdzie
nauka jest tylko przyprawą fantazyi, gdzie gruntowny wykład
nie może być udzielonym ani nawet żądanym, gdzie nauczy-
ciel, żadnej nie ulegając kontroli, przed własnem nawet sumie-
niem ma wymówkę, że sam sobie swój świat stwarza!"
Niebardzo były odpowiednie te narzekania przy rozbio-
rze powieści („Krewni"), której sam Klaczko nie mógł odmó-
wić wielkich zalet artystycznych, ale odpowiadały dążności
krytyka, zamierzającego napiętnować niepatryotyczną jakoby
tendencyę powieściopisarza.
Wogóle należy zauważyć, że w całym sporze, wywoła-
nym paradoksalnemi zdaniami Korzeniowskiego, przypo-
mniano wprawdzie — zapewne bezwiednie — dawne poglądy
na zadania twórczości, na potrzebę wnikania w istotę rzeczy,
a nie ślizgania się tylko po skorupie „fenomenów" zewnętrz-
nych; ale w przeważnej części zajmowano stanowisko nie
estetyczne, lecz moralne, społeczne, narodowe. Jest to wy-
mowny przykład tego naszego „utylitaryzmu", do którego
pomimo częstego a głośnego odżegnywania się wciąż wraca-
liśmy, jak wracamy i dotychczas. Nie można się też dziwić,
że wynikiem owych sporów nie była reforma powieści; bo ta
bardzo długo jeszcze iść miała pędem raz nabytym, wywołu-
jąc jeszcze nieraz przeróżne sądy o swych zaletach lub licho-
cie, o potrzebie lub szkodliwości tendencyi, tak lub owak
pojmowanej.
W pierwszej dobie hasła „pracy organicznej" położono
oczywiście bardzo silny nacisk na dążność, na tendencyę po-
wieści, lubo bynajmniej nie lekceważono względów czysto-
— 504 —
artystycznych, mianowicie rysunku charakterów, prawdopo-
dobieństwa i znamienności sytuacyj, układu czyli kompozy-
cyi całości. O znaczeniu powieści w życiu pisali: Orzeszko-
wa (w „Gazecie polskiej" 1867), Zacharyasiewicz (w „Pamięt-
niku literackim" 1867), Feliks Bogacki (w „Przeglądzie Tygo-
dniowym" 1871) i wielu innych, zawsze podnosząc dodatnią
stronę „dobrych" powieści, że, rozszerzając zakres osobistych
doświadczeń czytelnika, przyczyniają się do spotęgowania
rozlewności życia.
Z czysto - estetycznych uwag zasługują na wzmiankę
dwie, płynące wprost z realistycznego na sztukę poglądu,
a ujawnione nie w osobnych rozprawach, *) lecz w przygod-
nych ocenach i w twórczości samychże powieściopisarzy.
Jedna z nich dotyczyła wykluczenia osoby opowiadacza
po za narracyą, jeżeli tę przedstawiał nieosobiście (t. j. w for-
mie trzeciej osoby gram.). Była ona protestem przeciwko
rozpanoszonej poprzednio publicystyczno - moralizatorskiej
interwencyi autorów, przerywających opowiadanie celem wy-
głaszania jakichś własnych spostrzeżeń czy wywnętrzeń.
W imię zasady nie psucia złudzenia czytelnikowi, żeby mu się
]) Osobną rozprawę p. t. „Teorya powieści" znam tylko jedną.
Napisał ją i wydrukował w „Niwie" (188b, II, 221-229, 278-284) Teo-
dor Jeske-Choiński, widocznie pod wpływem książki Fr. Spielha-
gena: „Beitrage zur Theorie und Technik des Romans" (Lipsk, 1883).
Zawartość tej rozprawki bardzo kusa. Przyznaje autor, że „jesteśmy dziś
wszyscy potrosze realistami", wymaga pomysłów „szlachetnych, szczyt-
nych, ogarniających losy całego człowieka, ogólnoludzkich, nie czepia-
jących się osobistości", wymaga charakterów „plastycznych i wynikli-
wych", żąda „przedmiotowości we wszystkich kierunkach", lecz nie tylko
dozwala powieściopisarzowi, ale narzuca mu „model żyjący", jeżeli ma
stworzyć „prawdziwy charakter"; uznaje wreszcie potrzebę studyowania
i malowania tła obyczajowego. Są to wszystko szczegóły, poprzednio
już w różnych rozbiorach wyjaśnione; a autor, posługując się formą ga-
wędziarską, nie umiał ich złączyć w porządną umiejętną całość. Uwaga
o „modelu żywym" dla powieściopisarza, jak dla malarza, jest u nas
w teoryi jedyną tu nowością, w teoryi, mówię, gdyż w praktyce aż
zanadto się nią kierowano zdawiendawna.
— 505 —
zdawało, iż wypadki same przez się snują się przed oczyma
jego wyobraźni, zachęcano powieściopisarzów do zaniecha-
nia wszelkich osobistych wystąpień. J. Kraszewski, jeden
z pierwszych, jeżeli nie pierwszy, poszedł tą drogą już od r.
1872, torując ją dla swych utalentowanych, wielkich na-
stępców.
Druga uwaga, łącząca się z poprzednią dosyć ściśle, od-
nosiła się do „przedmiotowości" opowiadania. Ci, co ją
u nas zaleccli, nie szli, jak wiadomo, za hasłem E. Zoli,
wyłuszczonem w rozprawach p. t. „Le roman experimental";
wiedzieli bowiem, że „przedmiotowość bezwzględna" jest dla
człowieka niemożliwa do osiągnięcia; pragnęli tylko, ażeby
powieściopisarz, malując ludzi i rzeczy, nie szedł wyłącz-
nie za swojemi upodobaniami, lecz uwzględniał „objektyw-
ne" znaczenie tych ludzi i rzeczy, jakie mają ogólnie w świe-
cie, ażeby nie dawał się pociągnąć zachciankom i wstrętom
osobistym, jeśli obrał „nieosobistą" formę opowiadania.
Oczywiście nastawano także na dokładność obserwacyi,
wyłączając zasadnie możność robienia „eksperymentów", lecz
pobudzając tych, co się społecznemi parali w powieści spra-
wami, żeby je przedewszystkiem poznali dokładnie, gdyż
inaczej wywody ich muszą pozostać mrzonkami. Nie zawadzi
też napomknąć tutaj, iż ci, co tę obserwacyę zachwalali, nie
sądzili bynajmniej, iżby można było poprzestać na samych
spostrzeżeniach zewnętrznych; owszem kładli oni nacisk na
konieczność pogłębienia psychologicznego. Napomknienie
to niezbędnem jest z powodu, iż kiedy powierzchowna a ha-
łaśliwa publicystyka, złudzona wystąpieniami Bourgefa, ogło-
siła powieść psychologiczną za nowy jakiś wynalazek,
skojarzono z tern niedorzecznem mniemaniem zarzut wymie-
rzony przeciwko „pozytywistom", jakoby ci ciało tylko w czło-
wieku widzieli i ciało tylko malować polecali.
Zaprzeczyć się nie da, że powieść nasza dawniejsza
grzeszyła nieraz nadmierną opisowością, co już jej wytknął
A. Nowosielski; ale zgrzeszyłby także ten, coby jej pomijanie
— 506 —
objawów duszy zarzucał. A co do „pozytywistów", to oni
równie dbali o treść, a zatem i o wewnętrzne sprawy rozumu,
serca i woli, jak i o formę.
Jeżeli więc w czasach najnowszych zaczęto z pewnem
lekceważeniem mówić o malowaniu strony zewnętrznej życia,
to objaw taki przypisać wypadnie nie jakiejś krzyczącej prze-
sadzie w tym względzie, której u nas prawie nie było, lecz
w części zapatrzeniu się na zagranicę, a w części istotnemu
pogłębieniu duszy nowoczesnej wszędzie, a więc i u nas.
Istotnie, zalety belletrysty, cenione niegdyś bardzo wysoko,
jako to: znajomość stosunków towarzyskich, trafność w malo-
waniu różnych stron i warstw społecznych, poruszanie „kwe-
styj żywotnych", pomysłowość w szeregowaniu zdarzeń i wy-
padków zaczęły już nie tylko wśród czcicieli „sztuki czystej",
ale i wśród inteligentniejszego ogółu tracić swoją, dawniej
powszechnie przyznawaną im doniosłość; a natomiast zyski-
wało sobie poklask subtelne odczuwanie nastrojów ducho-
wych, szczegółowe a nawet drobiazgowe analizowanie nie-
zwykłych stanów uczucia, czy poprostu wrażliwości tylko. Co
dawniej stanowiło nieduży epizod w wielkiej powieści, to dziś
nieraz przemienia się w większą lub mniejszą książkę.
Przeciwko takiemu pogłębieniu treści, nawet z pomija-
niem zewnętrznej strony życia, nic mieć oczywiście nie mo-
żna, bo zawsze pożądanem jest, w interesie udoskonalenia
duchowego, coraz to silniejsze wnikanie w zakątki i skrytki
naszej umysłowości i uczuciowości, chociaż ono nie daje tego
bezpośredniego zadowolenia, co proste, naiwne cieszenie się
chwilowemi wrażeniami i wzruszeniami.
Dla myślącego atoli czytelnika niezbędnym warunkiem
przyjemności, jaką z takiego rozpatrywania duszy ludzkiej
osiągnąć można, jest, ażeby autor dał mu naprawdę ciekawą
i niepowszednią treść do rozmyślania i żeby umiał ją w spo-
sób zajmujący rozwikłać. Zdarza się to, niestety, dosyć
rzadko.
Młodzi i najmłodsi zwłaszcza autorowie sądzą, iż każde,
najbrutalniejsze i najobrzydliwsze nawet wzburzenie zmysłów
— 507 —
czy wyobraźni, jeżeli tylko „szczerze" zostało oddane, powin-
no sobie pozyskać spółczucie i mieć prawo do figurowania
w dziele sztuki. Znajdują oni naturalnie uznanie wśród dusz
sobie pokrewnych i wylewaniem mętów ze swego wnętrza,
zaprzątają się z lubością. Na poklask atoli ogólniejszy ani
ze stanowiska etyki, ani ze stanowiska sztuki zasłużyć nie
mogą. Co jest liche i brudne, to chociażby zupełnie praw-
dziwie zostało odtworzonem, nie nabierze przez to cech
wielkości i piękna... Ale i powtarzanie oklepanek, bodaj naj-
cnotliwszych, nie może również dać prawa do nazwy artysty
grającego na psychologii. Powszedniość i pospolitość są
strasznymi wrogami sztuki i sprowadzają nudy, oddawna
i słusznie potępione przez estetyków i... czytelników.
Trzeba mieć duszę bogatą i silną, ażeby z niej wydoby-
wać skarby uczuć i myśli, darząc nimi ogół, bo zwierzenia
duszyczki małej i niezasobnej mogą zainteresować tylko naj-
bliższych, niewybrednych powierników. To jest skała, o którą
się często rozbijają zapędy twórców i twórczyń obrazków
psychologicznych, skała, możliwa do ominięcia jeno wielkie-
mu talentowi, jakim u nas jest niewątpliwie Stefan Żerom-
ski, umiejący tak silnie wstrząsać nie tylko nerwami, ale
i sercami...
II.
Poglądy na dramat.
Dramat nasz, lubo zaczątkowe swe czynniki posiadł już
bardzo wcześnie, jak to wykazują poszukiwania S. Windakie-
wicza, nader długo pozostawał w kolebce, a i potem, od XVI
wieku poczynając, rozwijał się wielce leniwie, a do dziś dnia
nie doszedł do najwyższego rozkwitu; nie dziw więc, iż przy
znanym wstręcie naszym do wywodów oderwanych, mało,
niesłychanie mało, w porównaniu z Zachodem, pisano u nas
o jego teoryi. Nie wytworzyliśmy w tym' kierunku żadnego
— 508 —
pono samoistnego pomysłu, byliśmy jeno „echem cudzoziem
ców". Może zatem niema nawet powodu zastanawiania się
szczegółowego nad naszymi poglądami na dramat? Samo
atoli udowodnione stwierdzenie tego faktu wydaje mi się po-
żytecznem. „Zaż to, że źle dziś, ma źle być i potym?" — jak
za Horacym rzekł Kochanowski. Zdolności nam nie brak;
jesteśmy jeno niewytrwali. A że obecnie twórczość drama-
tyczna jest mocno natężona, spodziewać się wolno, że zabły-
sną i świeże teorye. Przejrzyjmy więc dotychczasowe.
Odsyłając czytelników do tego, com w tej mierze w sa-
mym tekście dzieła powiedział, tu o najdawniejszych czasach
dodam parę jeno aforystycznych napomknień, wraz ze wska-
zówkami, jak się twórczość dramatyczna przejawiała; dopiero
wiek XIX-y rozpatrzę szczegółowiej, gdyż w tekście zajmując
się ogólnemi teoryami rzadką jeno miałem sposobność mó-
wienia specyalnie o jednym z działów twórczości.
1
Tak więc wiadomo już nam, że najpierwsze, najdawniej-
sze nasze pojęcia o dramacie braliśmy z pism Horacego,
a może też trochę i z Arystotelesa: w XVI wieku czerpano je
z poetyk Hieronima Vidy i starszego Skaligera; w XVII uka-
zuje się teorya na tych poetykach głównie oparta, choć samo-
dzielnie opracowana przez Sarbiewskiego, lecz ona nie mogła
wywrzeć szerszych jakichś wpływów, gdyż pozostała do dziś
dnia w rękopiśmie; a ze słuchaczów znakomitego liryka chyba
żaden dramatykiem nie został.
W praktyce w ciągu tych dwu stuleci zachowywano się
rozmaicie; wkażdym jednak razie trudno stwierdzić zależność
twórczości od teoryi; można ją tylko wykazać pod wzglę-
dem trzymania się pewnych wzorów.
W stuleciu XVI tworzono lub tłomaczono zarówno dya-
logi pobożne czy szkolne, nie liczące się ze starożytnemi pra-
widłami dramatycznemi, jako też tragedye na wzór grecko-
— 509 —
rzymski. Czy Kochanowski, pisząc „Odprawę posłów",
miał w pamięci przepisy Arystotelesa, wiedzieć niepodobna,
lecz to pewna, że znał tragedye greckie, że dla wprawy prze-
kładał Alcestę Eurypidesa, i że w liście do Zamojskiego
usprawiedliwiał się z niedostatecznego opracowania, jako
„mistrz nie po temu". Niepokoiło go mianowicie to, iż nie-
które rzeczy w jego tragedyi „nie wedla uszu naszych ",
szczególniej zaś „chóry", do których Grecy, jak mówi Kocha-
nowski, „osobny charakter mają; nie wiem, jako w polskim
języku brzmieć będzie". Istotnie chóry w „Odprawie posłów"
nie mają „charakteru" greckiego pod względem formalnym,
bo się nie dzielą na strofy i antystrofy, ale tworzą pieśń je-
dnolitą. Szymonowicz w dwu swoich dramatach łaciń-
skich (Castus Joseph, Pentesilea) ściślej się pod tym wzglę-
dem trzymał wzorów greckich. Z a wieki dał tłomaczenie
dramatu; „Jephtes" na sposób grecki przez Szkota Buchanana
utworzony; aŁukasz Górnicki, przekład tragedyi Sene-
ki: „Troas", podzielonej jak wogóle rzymskie na pięć a k-
t ó w, czego u Greków, jak wiadomo, nie było. Że w tych
wszystkich sztukach zachowano jedność miejsca i czasu, wy-
nikało tonie tyle ze znajomości prawideł (Arystoteles o jedno-
ści miejsca nie wspomina, a jedność czasu podaje jako dą-
żenie tragedyi do zawarcia swej treści w ciągu jednej doby,
albo mało co dłuższym przeciągu), ile z zapatrywania się na
wzory greckie, gdzie warunki przedstawienia (scena zawsze
otwarta, stałe dekoracye) do zachowania owych jedności zna-
glały, na drobne jeno i to bardzo rzadkie wyjątki — co do
zmiany miejsca — zezwalając.
W wieku XVII obok dyalogów pobożnych i komedyi
rybałtowskiej (rozwiniętej z intermedyów) nie mamy już
zgoła prób oryginalnych w zakresie dramatu poważnego;
o greckich tragedyach zapomnieliśmy zupełnie, ale rozsze-
rzyliśmy natomiast zakres tłomaczeń z innych języków. Prócz
przyswojenia mowie naszej wszystkich tragedyj Seneki przez
Jana Alana Bardzińskiego, mamy kilka przekładów dramatów
sielankowych włoskich (Wybawienie Ruggiera, Amyntas,
— 510 —
Pasterz wierny) i dwa tłomaczenia francuskich, tj. „Cyda"
Kornela i „Andromachy" Racine'a — wprowadzających u nas.
nowy rodzaj dramatów, niby to opartych na wzorach klasycz-
nych, ale wistocie wielce odmiennych, bo uwydatniających
nowożytne czynniki kollizyj dramatycznych: honor i miłość.
„Cyd" nie był jeszcze typowym przedstawicielem tragedyi
pseudo-klasycznej, bo zachowywał niektóre swobody „kome-
dyi" hiszpańskiej; ale „Andromacha" pod maską nazwisk sta-
rożytnych w całej pełni odtwarzała już stosunki i konwenanse
towarzyskie (dworskość, galanteryę, retorykę), zachowywane
na dworze Ludwika XIV, i trzymała się ściśle sławnych trzech
jedności: akcyi, czasu i miejsca.
Do naśladowania pseudoklasycznych tragedyj nie wzięto
się u nas na razie; owszem długie upłynęły lata, zanim nowe
ich tłomaczenia się ukazały. A tymczasem we Francyi Anto-
ni de La Motte, w początkach XVIII stulecia na długo przed
Lessingiem, jak to zauważył Edward Porębowicz (w „Dziejach
literatury powszechnej" opracowanych zbiorowo, w Warsza-
wie, t. IV, cz. 2, str. 30), w imię naturalności i prawdopodo-
bieństwa, wystąpił przeciwko prawidłu o jedności czasu
i miejsca; jakoteż przeciwko wierszowi w dramatach. Głos
jego atoli został stłumiony przez Woltera, stającego r. 1730
w przedmowie do swego Edypa w obronie zarówno wiersza,
jak i trzech jedności; tragedye i we Francyi i wszędzie, gdzie
wpływ jej potężny sięgał, pisano dalej na wzór „wielkiego"
Kornela i „słodkiego" Racine'a. To też gdy do nas na nowo
tragedya pseudoklasyczna zawitała, o rozumnem wystąpieniu
La Motte'a już zapomniano. Jaskółką, zwiastującą u nas nową
wiosnę pseudoklasycyzmu, jest przekład „Ottona" Kornela,
dokonany przez StanisławaKonarskiego, odegrany w Col-
legium Nobilium r. 1744 i drukowany tegoż, zdaje się, roku.
Po nim nastąpiły inne, częściowo tylko drukiem ogłaszane.
Ukazały się też niebawem naśladowania: „Epaminondas" Ko-
narskiego, „Żółkiewski" i „Władysław pod Warną" Wacława
Rzewuskiego, który w „Nauce Wierszopiskiej", nie wy-
mieniając nazwiska Szekspira, złożył przecież hołd scenie
— 511 —
angielskiej, że lubo wykracza przeciw „dawnym prawom",
umie przecież łzy z oczu wyciskać.
Tak więc pierwszy teoretyk po polsku o dramacie piszą-
cy już się z lekka buntował przeciwko ścieśniającym swobo-
dę poetycką regułom, lubo sam we własnych utworach im
się poddawał. I tak też było później. Prawie wszyscy nasi
pseudo-klasyczni teoretycy głosowali za pozostawieniem wol-
ności poetom, uważając, że prawidła, obowiązujące miernych,
wcale nie mogą być stosowane do geniuszów. Praktyka szła
tu swoim dworem, a teorya swoim, podobnie jak we Francyi,
lubo nigdzie nie spotkałem powołania się na La Motte'a.
Ks. Adam Czartoryski, miłośnik sceny narodowej, sam
autor komedyi, biegły w literaturze dramatycznej, znający
teatr hiszpański z nazwisk przynajmniej, a Szekspira zapewne
z czytania, dalekim był przecie od rozwalniania więzów krę-
pujących dramatyka. Uznawał regułę trzech jedności w całej
sile, długość nawet utworów chciał ująć w cyfry; jego zdaniem
„najwięcej tysiąc pięćset wierszów wchodzić ma w poema
dramatyczne". (Przedmowa do „Panny na wydaniu " 1774,
str. 12). O scenie angielskiej wypowiada sąd znamienny dla
wychowarica smaku francuskiego, oględniejszy jednak, aniżeli
sąd Carlancas'a, którego dzieło („Historyę nauk wyzwolo-
nych") literaturze naszej przyswoił i zdaniami o pisarzach
swojskich pomnożył. „Anglikowie — powiada Czartoryski—
zachowują na swym teatrum srogość i twardość, która ich różni
od drugich narodów. Tęższe są u nich cnoty i występki,
i każdy z ich uczynków pod tą jest cechą; krwawią scenę
zazwyczaj; zgoła do reguł się żadnych nie przywiązują".
Wspomniawszy następnie Ben Johnsona, Beaumonta, Fletchera
(tak samo jak Carlancas), mówi o Szekspirze: „Hojnie go
obdarzyła natura najwyborniejszymi talentami. Nauki nie
wezwał jej na pomoc. Z tej też przyczyny zbywa dziełom
jego na regularności i rozporządzeniu tym, które z wiadomo-
ści i rozsądnego reguł przykładania wynika; ale równy wylot
myśli rzadki srodze; dziwnym jest Szekspir czyli to w opisa-
niu rozmaitych duszy poruszeń, czyli też kiedy najżywsze
— 512 —
dobierając farby, przyrodzenie lub w nim będącą rzecz jaką
maluje". O komedyi angielskiej powiada, że ona „wiele
sobie pozwala", ale że jest w niej „oryginalność czyli samo-
rodność" i dobrze przeprowadzone charaktery. Z komedyo-
pisarzów wymienia takich, o których Carlancas nie wzmian-
kował, jako to: Abraham Cowley, Wicherley, Congreve, Da-
wid Garrick; opuszcza zaś wspomnianych przez niego:
Otway'a, Fieldinga, Waltera.
2.
Przytoczone dotąd głosy nazwać można głosami dyle-
tant ów, lubiących teatr i rozprawy o nim. Przejdźmy teraz
do tych, co z zawodu swego, jako nauczyciele, musieli dawać
określenia i opisy twórczości dramatycznej. Na pierwszem
tu miejscu postawić trzeba ks. Filipa Neryusza Golari-
skiego, którego książka „O wymowie i poezyi", ogłoszona
r. 1786 niebawem, bo w r. 1788, wyszła w drugiem, a w r.
1808, w trzeciem wydaniu. Używana powszechnie w szkołach
przez ćwierć wieku co najmniej, musiała wpływać na wyrobie-
nie pojęć literackich.
Otóż Golański żądający, żeby utwór dramatyczny był
„jednostajny, do prawdy podobny, interesujący, zupełny",
przez jednostajność rozumie głównie skupienie akcyi około
„przedniejszej sprawy", będącej celem utworu, zgoła nie
wspomina o jedności miejsca, a co do czasu domaga się roz-
ciągnięcia go ponad zwyczajne we francuskich utworach 24
godziny. Bardzo silnie uwydatnia cel moralny. Żywo po-
wstaje na przepis, jakoby do tragedyi wchodzić tylko mogły
osoby wyższego stanu. „Mamże być srożej dotkniętym śmier-
cią Cezarową, aniżeli nieszczęściem przychodnia do Tessa-
loniki? l). Najmniejsza w świecie cząstka jest takich, którym
1) Jest to alluzya do sceny, opowiedzianej przez Gol. za Fleury'm,
kiedy podczas tłumienia buntu w Tessalonice, przychodni kupiec błagał
— 513 —
fortuna hołduje, nierównie więcej zaś takich, którzy swojego
losu ciężar dźwigają". („O wymowie i poezyi" 1788, str. 438).
Z takiego postawienia kwestyi i wobec zgodzenia się, że
„dobre drama", może być i prozą pisane, wynikałoby, że Go-
lański nie mógł być nieprzyjacielem „tragedyi mieszczań-
skiej". Naprowadza na to i zdanie przezeń wyrażone, że
„równie dobra będzie tragedya albo cała żałosna, albo przy
końcu zamieniająca ż a 1 w radość". Zapewne „Emilia
Galotti" Lessinga nie raziła go wcale. Lecz gdy z biegiem
czasu namnożyło się „melodramatów" tłomaczonych prozą
z niemieckiego, Golański poczuł do nich wstręt silny, któremu
dał też wyraz bardzo dobitny wtrzeciem wydaniu swojej
książki (str. 530 — 535). Przyznawał, że jak gdzieindziej tak
i u nas są niektóre „dobre i przyzwoite dramata w prozie",
(może miał na myśli „Kazimierza W." Niemcewicza); ale po-
wódź tłomaczeń „dziwaczno-spacznych potworów" oburzała
go; bolał nad porzuceniem prawideł sztuki, nudziły go „prze-
wlokłe sentymentalności", wstrętem przejmowały „zabójstwa,
trucizny, puinały i trupy", „osobliwe poczwary i straszydła
zagorzałego rozumu", niesmak mu sprawiały „rubaszne
i nieprzystojne koncepty". O przewadze zaś prozy w takich
utworach pisał ironicznie: „Zrobił się już wszędzie niemały
związek prozaicznie rozpłodzonych dramatyków przeciwko
małej liczbie prawdziwie poetyckich. Ten grożący poetom
związek za nic ma celniejsze ich wzory; woli własnymi swymi
sytość sprawować. Większa jest łatwość bujania prozą. Trze-
ba zrzucić nieznośne jarzmo, które do niezniesienia włożyli
na dramatyków, po Sofoklach i Eurypidach, Kornel i Rasin.
Bo teatralna scena jest naśladowaniem spraw ludzkich. A któż
kiedy w jakiej sprawie gada wierszami?... Czy to nie śmiech,
żeby tak poważny Agamemnom albo idąca na śmierć Ifigenia,
Cezar, Pompejusz, bohaterowie, króle, wodzowie, gadać mieli
żołnierzy o darowanie życia dwom jego synom, a żołnierze obiecali mu
tylko jednego zabić — i ojcu kazali wybierać.
Dzieje krytyki literackiej w Polsce. 33
— 514 —
wierszami? żeby im wszyscy odpowiadali wierszami? Istotne
prawdy odkrycie! Jakoż po co się wierszami gniewać Achille-
sowi? Po co ma Nestor wierszami radzić? żegnać się niemi
z mężem Andromacha? Czyliż Eneasz do Dydony, albo
August do Cynny wierszami się odzywał? Nie byłożby natu-
ralniej i na teatrze, ażeby mówili prozą? Ani wątpić, że
dawniejsi i teraźniejsi i którzykolwiek są wzorowi dramatycy
nie dobrze się musieli z teatralnemi Muzami poznać. Za-
pewne się zna lepiej z niemi prozaiczne plemię bez-
przesądnych dramat yk ów. Obdarli już po większej
części z wiersza Talią (t. j. komedyę) jak i Melpomenę (t. j.
tragedyę) nieodzownym swoim wyrokiem do reszty wiersza
pozbawią, dopieroż na tern zyska naturalność, gust, sztuka
i talent!..."
Szczere poczucie poetyczne podyktowało Golariskiemu
te słowa ironią zaprawne, ale toż samo poczucie kazało mu
złożyć hołd prawdziwemu talentowi. Jak w drugiem wyda-
niu swego podręcznika (str. 424), tak i w trzeciem (str. 535)
do rzędu „ wielkich * dramatyków: Sofoklesa, Eurypidesa,
Kornela, Rasina, Woltera, policzył także Szekspira (którego
stale pisał Szakspir).
Równocześnie z drugiem wydaniem książki Gdańskie-
go, wyszła (r. 1788) „Sztuka rymotwórcza" Franciszka
Ksawerego Dmochowskiego.
Utrzymując „jedność przedmiotu" jako istotną zasadę
całości dramatycznej, odrzucił zbyt ścisłą jedność miejsca
i czasu, jako przeciwne nieraz prawdopodobieństwu,
jako poświęcenie piękna dla zachowania „szkolnych prawi-
deł". Dmochowski mówi:
'Przestańmy na tym czasu i miejsca zakresie,
Który głównych rozumu ustaw nie przestrasza,
A łatwo go obejmie wyobraźnia nasza...
Czy ten ostatni dwuwiersz nie jest najrozsądniejszem
załatwieniem sporu o owe osławione jedności? A przecież
— 515 —
i po Dmochowskim wciąż jeszcze były wahania się w tej
kwestyi.
Krasicki w pozgonnem dziele „O rymotwórstwie i ry-
motwórcach" (1803) trzyma się ściśle przepisów francuskich
i stosunkowo najwięcej mówi o trzech jednościach. Po-
dobnież Euzebiusz Słowacki, chociaż znał teoretyków
niemieckich, chociaż w niektórych zagadnieniach szedł za
Eschenburgiem i Bouterweckiem i pod względem uznania
„indywidualności" twórczej wyprzedził romantyków, — w spra-
wie literatury dramatycznej pozostał konserwatystą wiernym
poetyce francuskiej, zwolennikiem trzech jedności i wszel-
kich „przyzwoitości", występującym, podobnie jak Golański
w trzeciem wydaniu swej książki, przeciwko „dramatowi",
jako osobnemu rodzajowi (Dzieła, t. II., 180). Opracował on
głównie teoryę komedyi; co do tragedyi zaś znaleziono
w jego papierach suchy tylko konspekt. Warto wzmianko-
wać, jak według niego tworzą się typy komiczne: „Rzadko
się zdarzają w naturze charaktery do zupełnej doprowa-
dzone ostateczności. Wady są pospolicie umiarkowane ja-
kiemiś cnotami, a dobre przymioty stawią się często w towa-
rzystwie niedołężności i błędów. Poeta zbiera z różnych
osób, wieków i narodów rysy do swojego obrazu
i umieszcza je w jednej osobie, n. p. w osobie skąpca,
którego charakter nie jest naówczas obrazem jednego czło-
wieka, ale raczej historyą powszechną tej wady" (Dzie-
ła, II, 128). Jak w tym opisie tworzenia typów komicznych,
urągającym naczelnej zasadzie trzymania się wiernie oby-
czajów czasu i narodu, tak i w przedstawieniu akcyi komicz-
nej, oraz stylu Słowacki (z większym jeszcze naciskiem, niż
Golański) uwydatnia możność a nawet konieczność pewnej
„przesady", ażeby dana wada tern śmieszniejszą się okazała
(Dzieła, II, 129). Wogóle Słowacki do rozwinięcia teoryi
dramatycznej u nas nie przyczynił się w niczem.
Wielką natomiast zasługę w tej mierze przypisano za
naszych czasów Franciszkowi Wężykowi, nazywając go
poprzednikiem romantyków, — ale całkiem niesłusznie.
— 516 —
Warszawskie Towarzystwo Przyjaciół Nauk, mając za-
miar obrobić i ogłosić całkowity kurs literatury, powierzyło
jeden jej dział, dotyczący dramatu, swemu młodemu przybra-
nemu członkowi, Wężykowi. Ten, zaznajomiony z literaturą
niemiecką, a przez nią i z angielską, stał się wielbicielem
Schillera i Szekspira, chociaż bynajmniej nie lekceważył tra-
gików francuskich, którym zarzucał to głównie, iż niezawsze
należycie motywowali wchodzenie osób na scenę lub ustę-
powanie z niej. W tym duchu napisał w r. 1811 obszerną
rozprawę „O poezyi dramatycznej", zalecając dniem i nocą
czytać Szekspira, jak Horacy zalecał studyować poetów
greckich; przytem dopominał się o rozszerzenie miejsca do
ilości aktów i rozciągnięcia czasu do takiejże miary, usunięcia
na wzór Alfierego sławnych francuskich „powierników i po-
wiernic"; i poddawał szczegółowemu rozbiorowi „Atalię"
Racine'a, uważaną powszechnie za arcydzieło, czego Wężyk
zresztą nie przeczył, dowodził jeno, iż w niej bardzo często
osoby wchodzą i wychodzą bez dostatecznie uwydatnionego
powodu. Deputacya Towarzystwa, złożona z Ludwika Osiń-
skiego, Niemcewicza, Kajetana Koźmiana i Jana Tarnowskie-
go, odrzuciła pracę Wężyka. W motywach tego wyroku sta-
nęła w obronie trzech jedności, twierdząc, że „jakkolwiek
słuszne są narzekania autora na wady sceny francuskiej,
gdzie czasem obok gabinetu monarchy mają swe zejścia
sprzyśiężeni, można wszelako powiedzieć, iż sprawiedliwiej
jest te oszczędnie zdarzające się niewłaściwości darować, niż
otwierać swobodne szkodliwszym nadużyciom pole". Co do
„Atalii" i Szekspira, to deputacya nie mniemała wprawdzie,
„iżby i Rasyn nie miał uchybień w tej nawet sztuce", przecież
nie sądziła, „aby przyzwoitą było rzeczą na dziele tak wzo-
rowem podawać uczniom skazówki tak dalece początkowych
i z natury swojej drobnych przepisów; przygana tego,
co jest przez wszystkich uczonych za doskonałość uznanem,
łatwo w niedoświadczonych umysłach czytelników sprawi
lekkie wrażenie samej nawet prawdziwej piękności. Jak
niebezpiecznem sądzi deputacya łatwe potępianie wzorów
/ — 517 —
Rasyna, tak niebezpieczniejszem daleko uważa wy-
stawienie za wzór i w tym względzie i w innych Szekspira".
Niewątpliwie wyrok deputacyi był wstecznym w porów-
naniu z tern, co u nas do owego czasu o literaturze drama-
tycznej napisano; ale i rozprawa Wężyka pod pewnymi tylko
względami za wyraz ruchu naprzód uważaną być może.
Uwstecznieniem, nie zaś dowodem postępu, jak sądził wy-
dawca jego rozprawy w r. 1878, było lękliwe określenie roz-
ciągłości miejsca i czasu wobec rozumniejszego i rozleglej-
szego pojęcia Dmochowskiego. Uwstecznieniem również był
protest (oględny co prawda) przeciwko osnuwaniu tragedyi
na wypadkach z życia ludzi pomniejszego stanu, za czem
przemawiali Golański i Dmochowski. Wymaganie motywo-
wania każdego wejścia na scenę i zejścia z niej było szczegó-
łowemu jak w rozbiorze „Atalii", pedantycznie drobiazgo-
wem rozszerzeniem tych wierszy Dmochowskiego:
Niechaj nikt bez przyczyny na scenę nie wchodzi,
Lub się z niej nie oddala.
Istotną nowością w rozprawie Wężyka była chęć ograni-
czenia liczby osób w tragedyi, czego jednak postępem
nazwać niepodobna, dalej dążność do usunięcia powierników
za przewodem Alfierego, którego jeszcze w r. 1821 w rozpra-
wie dodanej do swego „Glińskiego" Wężyk nazywał „znako-
mitym, a niedosyć cenionym wieków naszych poetą"; wresz-
cie znajomość literatury niemieckiej, świeżo wtedy wydanych
Odczytów Augusta Wilhelma Schlegla o literaturze drama-
tycznej, i płynące stąd uwielbienie dla Szekspira, chociaż
Wężyk, napojony wzorami francuskimi o regularności budo-
wy dramatycznej, nie chwalił bynajmniej kompozycyi jego
utworów. W każdym razie po raz pierwszy u nas dał się
słyszeć głos tak wymowny „o jednym z największych geniu-
szów dramatycznej poezyi". „Jeżeli — powiada Wężyk —
na sam kształt zewnętrzny i rządność budowy dzieł drama-
tycznych naszą uwagę zwrócimy, pomierny stopień wy-
— 518 —
padnie Shakespearowi naznaczyć. Lecz jeźli wartość we-
wnętrzna, poezya myśli i rzeczy zajmą nasze baczenie; jeźli
rozważyć zechcemy wiek i naród, w którym i dla którego
pisał; jeźli zdołamy pojąć tajną dla wielu harmonię uczuć
i charakterów, toż niepojętą zdolność malowania podług na-
tury ludzi od najlichszego żebraka do największego monar-
chy: natenczas Shakespeare pomiędzy dramatycznymi poety
pierwsze miejsce otrzyma. Są wprawdzie w licznych
a rozmaitych dziełach tego pisarza znakomite uchybienia
i pomniejsze skazy. Lecz jak hojnie wynagradzają za to
pierwszego rzędu piękności! Tyle już pisano o tern rządkiem
zjawisku w całej swej prostocie i mocy genialnego dowcipu,
że najpewniejsza jest droga odesłać czytelników ciekawych
tak do komentatorów Shakespeara, jako też do pism Popego,
Johnsona, Lessinga, Schlegela. To tylko przydamy, iż kto-
kolwiek wybiera dramatyczną poezyę za przedmiot swej
pracy, ten niech czyta i zgłębia dzieła Shakespeara we dnie
i w nocy".
Czytanie Szekspira nie wyrobiło atoli w Wężyku głęb-
szego wniknięcia w psychologiczną stronę zagadnień drama-
tycznych, lubo udoskonaliło jego sąd o wartości różnych
twórców. W rozprawie swojej daleko więcej miejsca poświę-
ca mechanizmowi dramatycznemu (układowi aktów i scen,
wierszom, stylowi), aniżeli rozbiorowi charakterów, uczuć
i namiętności. Natomiast, gdy Ludwik Osiński zarzucił mu
w jednej scenie „Glińskiego" naśladowanie Kotzebuego dra-
matu pod tyt. „Dziewica słońca", dotknęło to wytworniejszy
w nim smak, że ośmielono się porównać go z wyrobnikiem
literackim; odpowiedział więc wyniośle (przy wydaniu „Gliń-
skiego" z r. 1821 str. 87): „Od pierwiastkowej młodości
trudnię się bez przerwy poznawaniem i zgłębianiem drama-
tycznych pisarzy. A gdy dotąd nie mogę się pochlubić,
ażebym wszystkich klasycznych przewertował i zgłębił auto-
rów, na Kocebuego jeszcze kolej nie przyszła i mo-
że nawet nigdy nie przyjdzie, bo rozległe są sztuki,
— 519 —
a szczupłe życia granice. Przyznam więc szczerze, że wzmian-
kowane Kocebuego dzieło jest mi całkiem nieznane"...
Z tych, co odrzucili rozprawę Wężyka, jeden tylko
Koźmian trzymał się starych przepisów i wykroczenia prze-
ciwko nim w swoich recenzyach teatralnych karcił, powstając
gwałtownie na wszelkie nowości niemieckie. Niemcewicz
w tragedyi „Zbigniew" odstąpił nieco od ścisłej jedności
miejsca, ażeby zachować prawdopodobieństwo zdarzeń.
Osiński w odczytach o literaturze powszechnej (Dzieła,
1861, t. III, 35 — 69) wcale nie obstawał za jednością miejsca
i czasu, twierdząc, że ważniejszą jest rzeczą zachowanie natu-
ralności i prawdopodobieństwa. Domagając się „rozsądnej wol-
ności", potępiał „rzemiosłową szkolność, co martwe formy
bez rzeczy, bez zgłębienia ducha sztuki, do niewolniczego
wykonania podaje". Przepis Horacego, żeby naraz cztery
osoby na scenie nie rozmawiały, starał się osłabić, nadając
mu inne znaczenie według Galianiego: „nie pomnażaj bez
liczby ról głównych w dramatycznym poemacie; interes dzie-
lący się pomiędzy czterema osobami już trudnym się staje
do utrzymania". W obszernym rozbiorze Atalii jako arcy-
dzieła (tom II, 396 — 456), jedynym u nas tak rozległym za-
bytku krytyki pseudo-klasycznej, nazywa pisarzami „klasycz-
nymi" tych, którzy w dziejach literatury naczelne miejsce
trzymają"; odmawia nazwy takiej autorom, co tylko w obro-
nie prawideł stają. Ostrzega jednak przed nowemi teoryami;
choć sam nieraz powołuje się na A. W. Schlegla. Rozbiorowi
twórczości Szekspira sporo poświęca miejsca (tom II, 366 —
396); przyznaje mu geniusz, sądzi, że gdyby znał był sztukę,
„doskonałość byłaby niewątpliwym jego udziałem", a że Ra-
dne obok geniuszu znał i sztukę, więc oczywiście wyższym
jest od Szekspira (t. III, 47). Rozbiory Osińskiego dotyczyły
głównie układu i stylu; w psychologię charakterów, w warunki
życia społecznego w danym wieku i w danym narodzie nie
wglądał zgoła.
520
3.
O prawa uczucia i imaginacyi w poezyi dramatycznej
pierwszy u nas upomniał się głośniej łagodny i umiarkowany
Kazimierz Brodziński. Nie chcę przez to powiedzieć, jako-
by praw tych nie uznawano poprzednio; owszem teoretycy nasi
zawsze o nich mówili; ale zaprzątnięci formalną stroną twór-
czości, tak zwaną przez siebie „sztuką", niewiele pozostawiali
miejsca roztrząsaniom uczuć, namiętności i powodujących
się niemi charakterów. Brodziński postąpił przeciwnie już
w pierwszej swojej rozprawie „O poezyi klasycznej i roman-
tycznej" (1818).
Przyznawszy, iż „dramaturgia Francuzów zawsze co do
sztuki.., wzorową będzie", zwrócił spokojnie i oględnie uwa-
gę na jej braki pod względem wewnętrznym, duchowym.
„Jeżeli— pisał on — żartobliwym, dowcipnym, polerowno-
ścią znakomitym dziełom francuskim duch ani język żadnego
może nie wyrówna narodu, jakże nizko zostaną tam, gdzie
czucie żywo dosięgać powinno, gdzie imaginacya, tworząc
obrazy i igrając z pięknością i filozofią, tworzy zarazem i igra
z wyrazami wolnego języka? Jakże zimni, jak wymuszeni,
mimo oczywistej staranności, zostaną tam, gdzie ujmująca,
rzewna prostota prosto trafia do serca? Jak język ten, obfity
w grzeczności i dowcipne zwroty, słabym i niewolniczym jest
do lirycznych, zachwycenie tłómaczących obrazów?... Dowcip,
ten pośrednik między rozumem a czuciem, całkowite objął
panowanie tak w tłomaczeniu myśli, jak wyrażeniu uczuć.
On dla szczęśliwej błyskotki zahaczy o wszystko, co mogło
prawdziwe czucie lub głęboka rozwaga utworzyć, a często
wewnętrzne nawet przekonanie jest jej gotów poświęcić.
Równie odwyknienie od pojmowania piękności przez czucie
odraża pisarzów od wszystkiego nie powierzchownego, stawia
ich w ciągłej obawie i ostrożności; i przebudzać muszą
w każdem poetyckiem zapomnieniu, w którem tylko poezya
— 521 —
prawdziwą jest poezyą... Któż, pomijając zręczny układ,
szlachetność charakterów, prawdopodobieństwo, a umiejący
czuć piękności romantyczne, nie dostrzeże nudnej jednostaj-
ności w charakterach, braku owego czucia rozrzewniającego,
tej niewoli przepisów co do jedności miejsca i czasu, które
lubo postanowił rozsądek, atoli największe teatralne korzyści
i często prawdopodobieństwo1) dla prawdopobieństwa po-
święcają. Czyż nie znudzą nakoniec owe moralne sentencye,
które bez braku z ust tyranów i osób w stanie nieszczęścia
(nie morałami, ale czynem samym nauczać mających) dysty-
chami deklamowane słyszymy? . Czyliż tragiczne fatum na-
grodzą nam owe dworskie intrygi, w które tragedya francuska
wikła owych żywych, prosto i silnie za popędem uczucia
działających Greków? Czyliż dyplomatyczne rozmowy kró-
lów i ministrów zajmą nas tyle, ile gwałtowne namiętności,
które pewniej i silniej muszą uderzać słuchaczów, jako do
każdego czucia mówiące?" 2).
Zwracając się do komedyi francuskiej, Brodziński przy-
znaje jej trafność, przyjemność, dowcip, jakim „żaden nieza-
wodnie nie wyrówna naród"; ale zarzuca jej jednostajność
t. zw. „dobrego tonu", zastępującą u wielu głębsze badanie
natury człowieka, nie w salonie jeno, lecz w społeczeństwie
wogóle żyjącego.
„Los podobnych komedyj — dodaje Br. — równać się bę-
dzie pośledniejszym tragedyom francuskim; jak te ha budo-
wie, tak ta na samej intrydze i wysłowieniu opierać się bę-
dzie, gdy przecież w tragedyi czucie, a w komedyi charaktery
J) Tak jest w pierwodruku (Pamiętnik Warsz. t. X, str. 376). Wy-
dania zbiorowe mają w tern miejscu: „prawdę"; sądzę jednak, że bez tej
poprawki można zrozumieć myśl autora, posługującego się grą słów: rze-
czywiste prawdopodobieństwo dla pozornego.
2) Szczegółowiej przeciw trzem jednościom, z silnem wytknięciem
wad dramatyki francuskiej, wystąpił Br. w odczytach uniwersyteckich.
Zob. mianowicie w „Pismach" t. V, 65—74, 407—418.
— 522 —
główniejszym być powinny przedmiotem. Pierwsza podług
wszelkich przepisów, druga podług wszelkiego dobrego tonu
będzie nudną i jednostajną. Ogólnie zaś mówiąc, jak tra-
gedye więcej poezyi i prawdy w uczuciach potrzebują, tak
komedye więcej charakteru i prawdopodobieństwa żądają;
uderzającą bowiem jest rzeczą, że Francuzi w tragedyach
wszystko prawdopodobieństwu poświęcają, a w intrygach ko-
medyi dla konieczności, niepodobieństwo do najwyższego
stopnia posuwać się ważą".
O Szekspirze wyraził się krótko, ale z wielkiem uzna-
niem, lubo oględnie, mając widocznie w pamięci uprzedzenia
klasyków warszawskich.
„Geniusz ten — czytamy — nie znalazł jeszcze bezstron-
nego krytyka; zawsze albo zapalonych apologistów zyskiwały
dzieła jego, albo je zimnemi dręczono nożycami. Nic ła-
twiejszego, jak nie czując jego piękności, pełną ręką wykładać
wady, przymierzając je do gustu i sztuki klasyczności; ale nic
łatwiejszego, jak czując moc tego ducha od natury uczonego
i samej naturze podległego, pominąć wszystko, co przeciwne-
go gustowi, polerowności naszej znaleźć możemy. Najłatwiej
wad się jego ustrzedz, najtrudniej wielkości dosięgnąć. Jest
to samotny geniusz, który wskroś całą naturę przemierzył,
powiernik serca, najskrytsze jego tajemnice wydzierający,
sędzia, czytający w sumieniu, umysł, dzieła natury i dzieje
ludu przenikający, mocą czucia uprzedzający wszystkie praw-
dy filozofii, władca rozległych krajów imaginacyi, z których
wszystko rozrzewniające i okropne, piękne i przerażające laską
czarodziejską na ziemię sprowadzał".
W latach późniejszych, wykładając w uniwersytecie za-
sady wymowy i poezyi, Brodziński szczegółowiej mówił
o Szekspirze. Pomijam to, co za Schleglem powtórzył o dra-
matach z historyi angielskiej, ale uwydatnić winienem to, co
w ogólności o sposobie patrzenia na dzieje powiedział.
„Ze wszystkich własności Szekspira — mówi on — którą
najmniej dostrzegano, najwyraźniejszą jest jego dumna bez-
stronność. Dostrzegacz nieubłagany sądzi ludzi z tą zimną
— 523 —
krwią, która do rozpaczy przywodzi, z głębokością, która
przeraża. Odsłania najlżejsze słabości w najwyższej cnocie,
najmniejszy odcień cnoty w duszach najwięcej zbrodniczych
i nie zadaje sobie pracy, aby jakowe wnioski z postrzeżeń
swoich wyprowadził. Rzekłbyś, że jakiś wyższy rozum wy-
stawia rysy dramy historycznej, niedostępny namiętnościom,
które maluje i rozbiera. Nazwałbyś go nielitościwym dla
rodu ludzkiego i okropnym w swych dostrzeżeniach... Czu-
łość w szczegółach, gorejąca siła imaginacyi i poruszająca
wymowa, te świetne dary, które zdają się wyprowadzać poetę
za wszelkie granice, podległe są temu nadzwykłemu, zimne-
mu i żartobliwemu rozumowi, który nic nie zapomni i nic nie
przebacza... Eschil pokazuje nam fatum unoszące się nad
światem; Kalderon otwiera niebo i piekło, jako ostatnie słowa
zagadki życia. Wolter czyni z swoich tragedyj narzędzie wła-
snych zasad; ale Szekspir szuka fatum w samem sercu czło-
wieka i gdy nam je pokazuje tak dziwacznem, miotanem, nie-
pewnem, uczy nas rozważać bez podziwu dziwaczność prze-
znaczenia" (Pisma, wyd. pozn. V, 420, 421).
Ostateczne swe zdanie o Szekspirze, wielbiące, lecz
z zastrzeżeniami, wyraził Brodziński w rozprawie o Egzaltacyi
i Entuzyazmie z r. 1830 (Pisma, VI, 178, 179).
Od tych ogólnych uwag, odnoszących się do dramatu
francuskiego i angielskiego, przejdźmy do samej teoryi dra-
matycznej Brodzińskiego, w zastosowaniu do naszego cha-
rakteru. W r. 1821, z powodu „Barbary" Felińskiego, umie-
ścił on w „Pamiętniku Warszawskim" (t. XX, 579 — 589}
uwagi swoje o dramatyce wogóle. Stwierdziwszy, że ówcze-
sny teatr polski był zupełnie naśladowniczym, cechę jego
odróżniającą w tern dojrzał, że wybierano temata narodowe.
Jest to nęcące, ale i niebezpieczne, bo „mierność w powabny
narodowy płaszczyk ustrojona, wbrew temu, co (!) od tragedyi
wymagać należy, zwodnicze dla swej miłości własnej zyskuje
pochwały". Chociaż całe dzieje nasze są „jedną już zakoń-
czoną tragedyą", nie mamy „charakterów oryginalnych i po-
sępnych", nie mamy „dość dochowanych zdarzeń historycz-
— 524 —
nych, któreby z poetyczną cudownością połączone być mogły,
co wszystko sprzyja t. zw. romantycznej poezyi, i dlacze-
go u nas ten rodzaj nie zyskał i zyskać nie zdoła powszech-
nego zamiłowania". Po takiem zastrzeżeniu komentuje teoryę
Arystotelesa — zapewne pierwszy raz u nas — utrzymując, że
on nie żąda, ażeby tragedya budziła okropność, przerażenie,
ale tylko obawę i litość, powołując się w tym względzie —
także po raz pierwszy wyraźnie w naszej literaturze — vna
„Hamburską dramaturgię" Lessinga, i twierdzi, że dzieje nasze
takich tematów nie poskąpią.
„Bez fatum greckiego, bez cudowności, bez nadzwyczaj-
nych charakterów i przerażających zdarzeń, mogą dostarczyć
wszystkiego, co człowieka, łagodnie czującego, na los równej
sobie istoty poruszyć może — obawa jest skutkiem, jest wyż-
szym stopniem litości... Śmiało nadewszystko sądzę, że ten
poeta polski trafi na drogę prawdziwej narodowej dramatyki,
który najgłębiej uczuć potrafi wielkość prostoty greckiej
poezyi. Tę prostotę nakazują nam koniecznie nasze dzieje,
nasze obyczaje i mały postęp, jakiśmy dotąd za Francuzami
uczynili... Prawda, że droga prostoty jest najtrudniejszą, ale
pewną i nam najwłaściwszą. Jak zaś daleko wiara w te wzory
(greckie) mogłaby się rozciągnąć, to zostawić wypada geniu-
szowi, który rzecz po swemu (!) zgłębiwszy, porównawszy
wieki i narody, a szczególniej badając serce ludzkie i czując
prawdziwie poetyczne charaktery w utworach dramatycznych,
pan zapasu dziejów i filozofii, nada dziełom swoim piętno
właściwej narodowej oryginalności. My biedni dostrzegacze,
przy całej usilności, nic tu nie poradzimy. Tylko za geniu-
szem, za śmiałym zdobywcą pożądanych krain postępując,
możemy spokojnie czynić nasze uwagi i porządek ustalać"...
„Na czem najwięcej tragedyom naszym zbywa, jest brak głę-
bokiej znajomości serca ludzkiego, bez której nie można po
mistrzowsku charakterów odznaczać, a charaktery są najważ-
niejszą rzeczą tragedyi, są najtrudniejszą próbą geniuszu
poety... Bez tego zgłębienia charakterów są najwięksi boha-
terowie tylko teatralnymi deklamatorami, których nadludzki
— 525 -
heroizm ani do serca, ani do wiary naszej nie przylgnie...
Stąd owa fanfaronada bohatererów, jednotonność aż do znu-
dzenia cnotliwych osób i występnych, z równą czelnością
i przesadą o zbrodni, jak tamci o cnocie deklamujących... Nie
mieliśmy jeszcze prawdziwie heroicznego złego charakteru
na scenie narodowej... Według Arystotelesa, „ani zupełnie
złe, ani zupełnie dobre charaktery scenie nie służą, ponieważ
w naturze nie znamy człowieka, któryby z przekonania był
złym, ani też tak dobrego, któryby się od wszelkiej słabości
ludzkiej odłączył. Pierwszy byłby niżej od człowieka, drugi
wyższy nad niego, a tak żadnegoby w nas spółczucra nie
obudzili. Litość — mówi Arystoteles — wymaga tego, który
niewinnie cierpi; obawa — tego, który nam jest równy".
Rozprawki tej Brodziński nie dokończył, a później,
w wykładach uniwersyteckich, choć niektóre podobne myśli
wypowiadał, przecież nie starał się już dowodzić, że Arysto-
teles od tragedyi nie żąda przerażania serc naszych; owszem
wyraźnie zaznaczał, że my tragedyi, zgodnej z wymaganiami
Arystotelesa, nie możemy wyczerpnąć z dziejów naszych. Nie
martwił się tern jednakże. „Zostawmy — mówił — okropne
zbrodnie, gdyśmy ich ani z dziejów odziedziczyli, ani ich
wystawienie z czuciem narodowem się zgadza; bo pewną jest
rzeczą, że wielu tragedyj angielskich nigdy by publiczność
nasza nie zniosła". Chodzić nam raczej powinno o wierne
malowanie obyczajów naszych w przeszłości.
„Wystawić ważne w dziejach zdarzenie, na które jedna
osoba głównie wpływała, lub które jej los i życie rozstrzygnę-
ło, wystawić je ze szczegółami obyczajów i wieku, rozwinąć
w nich nie teatralny, ale istotny heroizm, byłby to widok
godny potomków... Obraz przodków naszych, wystawiony nie
podług przyzwoitości i umówionego stylu tragedyi francu-
skiej, ale podług godności historycznej, z poetycznem zgłę-
bieniem charakterów, może więcej będzie interesować, niż
wszelkie okropności, niż miłość francuska, niż duchy i czary
romantyczne... Gdyby pisarze nasi rzucili się do dziejów
polskich i słowiańskich, nie po to, żeby wyszukiwać, czy się
— 526 —
ktoś nie kochał, nie otruł lub nie został zabity, ażeby z tego
zaraz tragedyą miłosną utworzyć; ale gdyby szczerze prze-
niknęli się duchem obyczajów, rządu i charakteru: mielibyśmy
piękną, nam właściwą, oryginalną scenę narodową" (Pisma,
V, 75—78).
Jeżeliby zaś kto chciał koniecznie sytuacyj okropnych,
charakterów ponurych i przewrotnych, to niech się zwróci do
„dziejów powszechnych, a szczególniej ościennych", a znaj-
dzie tam materyału podostatkiem. Atoli, rzucając tę myśl,
nie wyrzekał się Brodziński bynajmniej swego marzenia
o wytworzeniu tragedyi narodowej, ani też łagodności swego
charakteru. Chciał on, ażeby i owe sztuki, z obcych dziejów
wzięte, mogły budzić „narodowy interes", a więc żeby wysta-
wiane były „w duchu uczuć i smaku narodu". Dziwna rada
w ustach tego, co potępiał Francuzów za nadanie Grekom,
Rzymianom, Turkom charakteru dworaków francuskich!
Oczywiście Brodziński pamiętał o swych zarzutach, starał się
więc pogodzić jakoś ową radę unaradawiania obcych dziejów
z wymaganiami charakterystyki czasu i miejsca — i znalazł
środek pogodzenia w swojem zasadniczem haśle: umiarko-
wanie! Oto jego słowa:
„Tak w dramatach Szekspira, z różnych wieków i naro-
dów czerpanych, wszędzie się smak angielski przebija. Tak
Francuzi bohaterów greckich i wschodnich w duchu własnym
wystawiają. Trzeba tylko zachować należną miarę między
tern, co się winno czasom, jakie wystawiamy, i czasom, dla
których piszemy" (Pisma, V, 76).
Dalekim więc był tutaj Brodziński od zasady przedmio-
towości w dramacie; ale rozprawiając o tragedyi w ogólności
(Pisma, V, 376 — 424), wymagał nie tylko, żeby charaktery
zgodne były z naturą ludzką i konsekwentne same w sobie,
lecz również, żeby „były jeszcze cieniowane okolicznościami
stanu, wieku i narodu... Dziś, gdzie każdy naród, każdy stan
i każdy wiek ma prawie osobne opinie i obyczaje, gdzie
stany, stopnie, wiadomości i zatrudnienia tak są urozmaicone,
— 527 —
dziś, mówię, charaktery są bardzo trudne do oddania tak,
ażeby były poetyczne. Wzorów do tego nie znajdziesz ani
w greckiej, ani w francuskiej tragedyi; szukać ich potrzeba
w dziełach Szekspira, Goethego i Schillera. Ale gorzej da-
leko, gdy malując czasy odległe, nadajemy ich osobom cha-
raktery, jakie tylko w późniejszych istnieć mogły"...
Wogóle, gdy Brodziński o „marzeniu" swojem wytwo-
rzenia tragedyi „narodowej" w duchu i formie zapominał,
a tylko powszechne prawidła dobrej tragedyi podawał, nie
odnajdujemy w jego wywodach nic ważniejszego pod wzglę-
dem formalnym, coby go od Osińskiego w tym względzie
różniło, ale większa cześć dla Szekspira, jak również rozleg-
lejsze uznanie dla uczuciowości i wyobraźni, wytwarzają od-
mienną atmosferę estetyczną.
Zrazu (Pisma, V, 386, 387) za główne sprężyny wrażeń
tragicznych Brodziński uznał trzy namiętności: zazdrość,
zemstę i zgryzoty sumienia. Później (tamże, V, 403,
404) dodał czwartą: miłość, która „najczęściej krzyżuje
stosunki i powinności człowieka, jest wyłączną, jest najbar-
dziej poetyczną, obudzą najwięcej inne namiętności, w sa-
mem rozwijaniu się swojem więcej interesuje, niż inne".
W twórczości tragicznej trojaki cel upatrywał: tragedya
powinna „nauczyć skutków namiętności*, „obudzać w nas
i żywić" szlachetne uczucia, a „tłumić i odstraszać od złych".
Zdaje się, że mówiąc o tym trojakim celu, miał Brodziński
na widoku Katharsis Arystotelesową. Przywiodę parę ustę-
pów, mogących stwierdzić to przypuszczenie.
„W wystawionych na scenie namiętnościach — mówi
on — ludzie uczą się, do jak nadzwyczajnych namiętności
zdolnym jest człowiek, namiętnością miotany, jak wysoko
się wynieść i jak nizko spaść może... Człowiek ma wrodzoną
skłonność do dobrego, a odrazę od złego; dobre i piękne, złe
i brzydkie są synonimami we wszystkich może językach; idzie
tylko o to, aby wyraźnie to złe i dobre malować... Często uczu-
cia jak i rozum doświadczeniami wzrastają. Rozpacz i boleść,
jaką widzimy w innych po spełnieniu występku, czyni na nas
— 528 --
wieczne (?) wrażenie, tak jak widok szlachetnego czynu.
Czynnie i biernie doskonalą nas podobne sceny" (Pisma, V,
str. 396).
Rzecz o komedyi w wykładach uniwersyteckich nie
dochowała się; mamy o niej tylko przygodne wzmianki
w różnych rozprawach Brodzińskiego, a mianowicie w odczy-
tach o historyi dramatyki polskiej. Przyznawał on komedyi
większą, niż tragedyi, skuteczność we wpływie na umysły
słuchaczy. „Scena komiczna trzyma zwierciadło przed wiel-
ką masą nierozsądnych i tysiączne ich postaci zbawienną
szydnością zawstydza, tak iż gdybyśmy chcieli dramatykę
według osiągniętego skutku oceniać, ostatniejbyśmy przy-
znali pierwszeństwo" (Pisma, V, 29). Atoli skuteczność tę
w komedyach naszych, tłómaczonych czy przerabianych
z francuskiego za czasów Stanisława Augusta i w początkach
wieku XIX, poczytywał za zgubną, ponieważ ośmieszała sto-
sunki najświętsze rodzinne: powagę rodzicielską, wierność
małżeńską i t. d. „Dziwnym sposobem — dodaje — nie
scena komiczna z polskich obyczajów, ale Polacy ze sceny
wzory przyjmowali i stąd wynikło nie doskonalenie narodo-
wych obyczajów, ale zupełne ich przerobienie". Dlatego też
wystąpił Brodziński przeciwko doradzanemu niegdyś przez
Czartoryskiego spolszczaniu, „przekabacaniu" sztuk fran-
cuskich.
„Nieszczęście, — wołał Br. — że w tern aż do przesady
rad jego usłuchano. Autor, w takiem przepolszczaniu, nie
starał się o nic więcej, tylko o to, żeby Paryż zmienić na
Warszawę, a pana Lafleur na Szczerzeckiego; taka sztuka już
miała być narodową. Z tego względu możnaby scenę polską
przyrównać do kolonii, w której cudzoziemcy osiadli są
w ubiorze, języku i charakterze — pomieszanym, dziwacznym
wizerunkiem dawnej ojczyzny. Dziwne się zdawały rozsąd-
nym Polakom intrygi, obce damom naszym, przywary i wady
niewinnie nam z obcego ludu narzucone, jakgdybyśmy swo-
ich własnych nie mieli". (Pisma, V, 35).
— 529 —
Komedyą rozrzewniającą, upowszechnioną w XVIII wie-
ku przez Diderota, a bujnie rozwiniętą w Niemczech pod
nazwą „Familiengemalde", oceniał Brodziński pobłażliwie,
ale do niej się nie zapalał. „Do wzruszenia serca słuchaczy —
tak usprawiedliwiał ten mieszany rodzaj — niekoniecznie po-
trzeba królów i wielkich bohaterów; heroiczne ich cnoty mało
znajdą zastosowania w publiczności, równie jak ich występ-
ki dalekie są od niższej klasy pospólstwa. Więcej mnie zaj-
muje na scenie człowiek mnie równy, człowiek tych samych
pociech i nieszczęść doznający, których ja doznawać mogę.
Może to nie jest zaszczytem dla smaku Polaków, ale chlubą
dla serca być powinno, że podobne sztuki więcej ich do łez
poruszały, niżeli wymowne tyrady w tragedyach francuskich...
Przecież z postępem smaku rodzaj ten coraz mniej miał czci-
cieli, tak dalece, że ze sceny naszej zupełnie zeszedł i przez
żadnego Polaka nie był naśladowanym... Istotnie smak do-
bry, sztuka lepiej pojęta nie przyjmuje podobnych utworów,
gdyż poezya powinna mieć w sobie coś idealnego, a nie
jest nią wtenczas, gdy jest tylko prostą kopią natury" . Odró-
żniał atoli Brodziński prawdziwą poetyczność od udanej, fał-
szywej, więc stanowczo potępił niemieckie t. zw. „tragedye
losowe" i „melodramy", nazywając je, tak jak Golański, „po-
tworami sztuki scenicznej", jako oparte „na zdarzeniach nie-
podobnych do wiary, na morałach przesadzonych i naciągnię-
tych"; na malowaniu cnót i charakterów tak dalekich od na-
tury, „jak dalekie są od niej teatralne grzmoty i duchy,
bez których się melodrama obejść nie może" (Pisma, V, 51; VI,
174—177).
Ideałem, marzeniem Brodzińskiego była sztuka rzetel-
nie wesoła, bez szyderstwa i bez morałów, jako „familjna kro-
nika pustoty losu, szczęścia i ułomności naszych". To też
z głębi duszy wyrwał mu się raz okrzyk prawdziwie idyl-
liczny: „W obowiązkach obywatelskich i stanu każdego wię-
cej teraz, niżeli kiedyś, daje się czuć praca umysłu i dolegli-
Dzieje krytyki literackiej w Polsce. 34
— 530 —
wość; niechże przynajmniej na scenie panuje bezwarunkowo
wesołość" 1).
Brodziński posiadał zasadnicze warunki napisania do-
brej teoryi dramatycznej; nie tylko znał, ale i zgłębił zarówno
francuskie jak i niemieckie na nią poglądy: pojmował dobrze
znaczenie uczucia i wyobraźni, wolnym był od uprzedzeń
względem Szekspira, pragnął rozwinięcia oryginalności i sa-
modzielności; mimo to wpływu stanowczego nie tylko na
twórczość, ale nawet na wyrobienie pojęć w zakresie drama-
tycznym nie wywarł. Przeszkadzała mu w tym względzie,
jak sam wyznał, nieśmiałość; a my możemy dodać jeszcze:
łagodność i zamiłowanie w obrazach idyllicznych, nie pozwa-
lające zalecać siły w malowaniu wstrząsających, pełnych gro-
zy namiętności.
Ze współczesnych mu teoryj dramatycznych bardzo ma-
ło dowiedzieć się można nowego. W przełożonych przez
J. K. Ordyńca „Zasadach poezyi i wymowy" K. L. Szallera
(Warsz. 1826/7) rzecz o dramacie sporo wprawdzie zajmuje
miejsca (t. II, 45—115), ale przeważnie wypełniają je przyto-
czenia i krótkie nad poszczególnymi utworami spostrzeżenia.
Z uwag ogólniejszych parę zaledwie zasługuje na zaznacze-
nie. „Drama będzie tern doskonalsza, im prostsze jest dzia-
łanie, im są ważniejsze wynikające stąd sytuacye osób, im
naturalniej sceny rozwijają się jedna z drugiej i im bardziej
wszystkie członki wiążą się pomiędzy sobą i mocniej w jedną
całość kojarzą". Autor przyznaje, że nawet „w domowem
pożyciu zachodzić mogą ważne sytuacye, w których może
rozwinąć się nadzwyczajna wielkość duszy", a więc dla dra-
matu stosowne. Pozwala mieszać sceny wzruszające z ko-
micznemi, byleby zachowano pewne stopniowanie. Odrzu-
ca jedność miejsca i czasu, gani jednak sztukę Szekspira,
!) Te myśli wypowiedział najprzód Br. w 1820 (t. XVIII Pam.
Warsz.), w artykule: „O dążeniu polskiej literatury", powtórzył je potem
w wykładach uniwer.; por. str. 141 obecnej książki.
— 531 —
gdzie w jednym międzyakcie 19 do 20 lat mija, bo „niepodo-
bna jest wymagać po widzu, by chciał sobie wystawić, iż
w przeciągu półgodziny wiele lat upłynąć mogło". Utrzy-
mywał, że „niemasz nic niedorzeczniejszego" jak wymagać po
tragedyi historycznej, by zgodną była z dziejami" (II, 69),
gdyż poeta nie ma wcale zamiaru nauczania prawdy, powi-
nien tylko „żywą grę naszych wyobrażeń obudzić".
Józef Korzeniowski w „Kursie poezy i" (W arsz. 1829)
powtórzył za Arystotelesem, że najistotniejszym warunkiem
każdego dramatu jest akcya, ale dodał, że ona „bez wpływu
zewnętrznych okoliczności i przyczynienia się wielu osób
obejść nie może" (wbrew twierdzeniu, jak wiemy, Alfierego
i Wężyka). Charaktery powinny się odznaczać indywidualno-
ścią w myśleniu, mówieniu i czynieniu. Akt następny nie
ma się zaczynać od tego, na czem się poprzedzający skończył.
W każdej odbywającej się scenie powinien się znajdować
powód do tych, które później nastąpić mają. Spokojniejsze
sytuacye nawet w tragedyach miejsce mieć powinny. Korze-
niowski dość surowo krytykował tragedyę francuską, a mia-
nowicie ścieśniające ją reguły, zaniechanie charakterystyki
czasu i miejsca, patetyczną ogóln ikowość stylu; natomiast
mówił z wielkiem uznaniem o dramacie hiszpańskim (według
Bouterwecka, — dzieła Sismondego widocznie wtedy nie znał)
i angielskim, lubo dostrzegał wady wykonania u Szekspira;
twierdził atoli, podobnie jak Wężyk, że jego tragedyę, „pod
względem żywości, mocy i prawdy, z jaką kreślił charaktery
najrozmaitszych ludzi, powinny być przedmiotem nauki każ-
dego dramatycznego pisarza".
Łącząc przykład z teoryą, Korzeniowski właśnie w tymże
r. 1829 napisał pierwszy nasz dramat, wyraźnie na Szekspirze
wzorowany, z wątkiem nawet angielskim: „Piękną kobietę".
Bez walk tedy zaciętych, jak we Francyi, zapoczątkowaną
u nas została nowa doba w rozwoju zarówno dramatu jak
i jego teoryi.
532
Z datą r. 1830 i 1831 wyszły w Warszawie przekłady
głośnych utworów, na które nasi autorowie chętnie się po-
przednio powoływali, gdy chodziło o tragedyę starożytną lub
o Szekspira i Kalderona, ponieważ podawały o nich wiado-
mości z pierwszej ręki. Były to dzieła dwu braci Schleglów,
najsłynniejszych krytyków romantycznych. Tom pierwszy
„Kursu literatury dramatycznej", oraz „Porównanie Fedry
Rasy na i Eurypidesa" przez Augusta Wilhelma; tom pierw-
szy „Obrazu literatury starożytnej i nowożytnej" przez Fry-
deryka, — przetłómaczone na język polski i ogłoszone dru-
kiem były jakby wyrazem zwycięstwa nowych romantycznych
na dramat, jak i na wszystkie inne działy poezyi, poglądów.
Czy były czytane? Czy wpływ wywarły? Trudno na to od-
powiedzieć stanowczo. Zjawiły się w czasie, kiedy umysły
całkiem innemi niebawem miały się zająć sprawami, nie wy-
wołały rozpraw i nie mogły liczyć na rozpowszechnienie.
Egzemplarze ich są wprawdzie dzisiaj rzadkie, ale czy wsku-
tek rozkupienia, czy też zniszczenia w dobie wojennej?...
Jeżeli od owej chwili milkną zwolennicy pseudoklasy-
cyzmu i tylko wyjątkowo jakiś maruder ma odwagę, jak Hila-
ry Zaleski, wydając w r. 1842 swego „Mieczysława" , stawać
głośno w druku w obronie „prawideł", szydząc z „niefortun-
nych utworów, a raczej potworów Szekspira i Kalderona";
jeżeli owszem właśnie przekładaniem tych „potworów" zajęto
się wtedy gorliwie (J. HoŁowiriski, P. Jankowski, J. Korze-
niowski, J. Słowacki): to było oczywiście wynikiem ogólnego
zwrotu literackiego, nie zaś specyalnego oddziaływania dzieł
Schleglów.
Co więcej, sama teorya poezyi dramatycznej, jak w Niem-
czech tak i u nas, przestaje się opierać na wywodach Schle-
glów, nie bardzo określonych i nie bardzo spójnych, a zaczy-
na powtarzać ściśle przeprowadzony, metodą dyalektyczną
(twierdzenie, przeczenie, kojarzenie) posługujący się pogląd
— 533 —
filozofa idealizmu bezwzględnego (absolutnego), Jerzego He-
gla, którego odczyty o Estetyce wydał po śmierci jego Hotho
w r. 1836. Jakkolwiek nie wyrzekano się nazwy romantyków,
chętniej i częściej mówiono o idealizmie, o ułudzie zmysło-
wej realności, za jedyną prawdziwą rzeczywistość poczytując
ideę bezwzględną, absolut, a zbliżenie się do tej idei, wcielenie
jej promieniowań w kształty sztuki uważając za najwyższe
zadanie twórczości ludzkiej.
Już w „Listach z Krakowa" (1843) Józefa Kremem
kollizye dramatyczne przybierają charakter walk logicz-
nych, intellektualnych: giną w tragedyi poszcze-
gólne prawdy, ażeby jedna, najwyższa tryumfowała.
Edward Dembowski, podawszy entuzyastyczną roz-
prawkę o Kalderonie i przełożywszy początek jego dramutu
„Życie snem" w „Przeglądzie Naukowym" warszawskim r.
1842 (t. II, 417-434; III, 899—907), kreśli w „Roku" po-
znańskim 1843 (t. VI, 1 — 32) rzecz „O dramacie w dzisiej-
szem piśmiennictwie polskiem" , rozwijając myśl, że dramat
ma być przedewszystkiem „obrazem [w a 1 k i zdań i stron-
nictw społecznych", że jądrem jego jest czyn wyrobionego
charakteru, że ma być obrobiony „z gwałtownością i uniesie-
niem, z miłością wrzącą postępowej sprawy. Jako urzeczy-
wistnienie tego ideału dramatu wielbi „Nieboską Komedyę",
przenosząc ją nad „Irydyona".
„W obudwu dramatach— powiada — myśl społeczna jest
głównym przedmiotem. Myśl ta jawi się w walce zasad,
w której wyrabia się postęp społeczeństwa i myśl narodowa
dążąca naprzód. W obudwu poematach rozpryśnięcie się
starego społeczeństwa jest punktem wyjścia. Na jej niwie
szaleją burze, walki, bądź rzeczywiście wystawione, bądź
uosobione w postaciach z żywą krwią i ciałem. Z odmętu,
w którym obadwa twory korzenie rozłożystego pnia swego
mają, wysnuwają się charaktery pełne, żywe i dlatego w naj-
wyższym stopniu poetyczne; z nich przegląda wszędzie idea
główna poematów, idea walki społecznej, wyrabiającej się
i pryskającej z odmętu w postać ustaloną, pełną. Owszem
— 534 —
w Nieboskiej charaktery są samemi żyjącemi ideami
społecznemi; osoby są to żyjące idee, mające
w każdym ruchu, w każdem słówku jedną ze stron idei,
a mimo to nie są to abstrakcye, allegorye, bo wieszcz w nie
tchnął całą siłę swojego żywota, całą wszechstronność namięt-
ności i dzielności zapału i tajni najgłębszej serca człowiecze-
go. Jest to punkt główny, o któren wyższą jest Nieboska Ko-
medya nad Irydyona; tam idea żyje we wszystkich odcie-
niach, tu tylko przegląda. Czas i okoliczności obranego
przedmiotu są także wyższe w Nieboskiej... Irydyon jako
poemat wyższym jest znowu z tej strony nad Nieboska, że
w niej olbrzymiość każdej z osób tak wielką jest, charakter
każdy tak pełnym jest, że niema i być nie może punktu wyż-
szego nad inne, któryby był zestrzeleniem całej siły poematu
w jedno ognisko; Irydyon jest więcej ziemskim dramatem;
Nieboska jest odbiciem bardziej rzeczywistego świata,
bo co charakter, to geniusz. Tracimy skalę ocenienia tych
geniuszy, gdy ani niższych nad nie, ani wyższych postaci nie
widzimy, i chyba zwrócimy myśl w siebie i równając własną
nieudolność, własną małość z olbrzymiością uosobionych ca-
łych mas, całych stronnictw społecznych, zestrzelonych w je-
dną osobę olbrzyma, poznamy się na nich. Stąd tylko umysł
filozoficzny pojąć może całą wielkość Nieboskiej, gdzie wpeł-
nem życiu, w najwyższej potędze i energii ducha wystawił
nam wieszcz historyozofię, pisaną głoskami żyjących postaci
i idei uspołecznień, głoskami serc naszych".
Mając wpamięci zasadnicze wymagania Dembowskiego,
łatwo zrozumiemy, że nie mogły mu się podobać dramata
Korzeniowskiego, Magnuszewskiego, II i IV części „Dziadów",
bo jakaż w nich idea walk społecznych?... Trudniej już zrozu-
mieć, dlaczego nie znalazły u niego łaski, ani Ill-a część
„Dziadów", ani „Kordyan". Dembowski powiada, że myśl
w tych dramatach tkwiąca „nie jest w walce zasad po-
chwycona, ale uwidocznia tylko fakta polityczne, zaszłe,
czyli innemi słowy, niema jakoby w nich żywiołu, któryby
i dziś mógł mieć ideowe znaczenie. W „Lilii Wenedzie" wi-
— 535 —
dział „symbole wielkie, prawdziwe", ale dodawał, że „trzeba
trumnę zmarłych odćwiekować wieków, aby w symbolach
módz czytać swobodnie, aby módz żyć życiem godła". Zda-
niem naszego krytyka, „ciągła przedmiotowość odejmuje
życie tworom, wysysa z nich krew i posągi zamiast żyjących
ludzi przedstawia"; sy mboliczność zaś, choć może budzić
wielkie myśli, zabija dzieło sztuki. „W Balladynie ironia sa-
mego siebie, stanowisko Tiecka, Schleglów, w ogólności osta-
tniej fazy romantycznej poezyi w Niemczech, posunięte jest
do takiej ostateczności, że wykazuje całą Balladynę jako
żart, jako igraszkę, zabawkę fantazyi wieszcza; a tak niszczy
cały zachwyt, jaki z niej przejść może na czytelnika, bo wie-
dząc, że poemat jest odegraniem komedyi, trudno zeń być
uniesionym". Przytaczając zdanie Ludwika Tiecka, że nic
tak sprzecznego z żywiołem poezyi nie zna, jak politykę, Dem-
bowski przyznaje mu słuszność, bo Niemcy, nawet Schiller,
pojmowali politykę bardzo ciasno, bardzo jednostronnie; ale
zrozumiana głębiej, stać się musi tłem społecznem, jedynie
właściwem dramatowi.
„Polityka z poezyą godzić się nie może! Ale jaka poli-
tyka? Nie dzisiejsza, społeczna, wielka, obejmująca całą
ludzkość, ale owa polityka, która bez podsady społecznej
będąc, jest ckliwą rnarą. Goethe w Gótzu zaczął był dotykać
podsady społecznej, ale ją tylko historycznie, tylko jako do-
konaną w przeszłości pojął, stąd właściwie nie ujął tła spo-
łecznego. Tieck, ów pełen talentu i woli słabej pisarz, łączą-
cy się z Schleglami i ich wstecznemi dążeniami, popadający
naraz w pietyzm, ów poeta, wielbiący średniowieczność i nagle
nad grobem prawie przeklinający znów dążenia wsteczne
w dziedzinie społecznej, ku której był podążył, chwycił się
tylko stosunków kobiety do mężczyzny i dlatego przekleń-
stwem przeszłości obarczony, nie mógł pojąć polityki spo-
łecznej " .
Pragnienie Dembowskiego, by mógł się u nas rozwinąć
dramat, oparty na walce zasad społecznych, nie spełniło się:
„Nieboska" nie znalazła naśladowców; a teoretycy nie po-
— 536 —
dzielili opinii szlachetnego zapaleńca, potępiającego „przed-
miotowość" i lekceważącego wszystko, co walki społecznej,
nie przedstawiało.
I tak Jan Bentkowski, zwolennik Hegla i Trentowskiego,
w rozprawie „O tragicznem i komicznem" (w „Dwutygodni-
ku literackim" krakowskim, 1844, t. II, 2—10, 39—49) nie
okazał dla komizmu takiego lekceważenia jak Dembowski,
który z najwyższą wzgardą podeptał utwory Fredry; — lecz
uznał dwa te czynniki: tragiczność i komiczność, za koniecz-
ne przejawy życia i twórczości artystycznej, mające się do
siebie jak teza i antyteza (twierdzenie i przeczenie), jak dusza
i ciało. Wprawdzie komiczność jest momentem przemija-
jącym, nie stanowi celu, lecz tylko środek do celu; ale tak
samo jak tragiczność jest niezbędną, bo służy do rozwinięcia
i udoskonalenia samowiedzy ludzkości. Dramatyczność
wogóle, to wspaniały wyraz wiecznej przemiany wydarzeń
i nieskończonej form rozmaitości we wszechświecie, mających
swój zasadniczy powód w najwyższem a niezmiennem „życiu
wieczności", czyli, inaczej mówiąc, w absolucie, w boskości.
„Tragiczność, poważna strona pięknoty, jest kolebką
noworodzących się światów z pośród chaosu wzburzonych
żywiołów. Mocą tej laski czarodziejskiej zakwita nam nowym
wdziękiem przyroda po wstrząsającej ją burzy, równie jak
z głębi ludzkiego ducha, pośród straszliwych namiętności za-
pasów, nowe wschodzą ideje, posuwające ludzkość na wyższe
i obszerniejsze życia stanowisko. Wprawdzie ruchom tym
krwawe towarzyszą sceny, do chóru powszechnej muzyki
miesza się przykry głos cierpienia i rażący krzyk rozpaczy,
padają gęste ofiary, których widok zaciera szczęście i w złe
wierzyć każe. Jest to wszechwładna antyteza, objawienie
się ruchem życia, które bez tego byłoby spokojną, niepojętą,
bo w sobie samej spoczywającą wiecznością. Są to boleści
porodu, które jako sen ulatują na widok objawiającego się
życia, jego wzrostu i piękności... Komu w tym świecie sama
się czarna grobu przedstawia strona; kto w otaczającym go
— 537 —
ruchu sprzeczności, jedynie byt tej sprzeczności widzi i lękli-
wem okiem a smutnem sercem jedynie swoją osobę zagrożo-
ną widząc, wszystko do tej skali naciąga i wszystko złem
i znikomem nazywa: ten nie poczuł się jeszcze w jaźni swojej,
nie wyrósł z bytu doczesnego w żywot wieczności; ten jest
nieusposobionym widzem do pojęcia myśli arcydzieł boskich,
i zamiast treści sztuki, spostrzega tylko szmaty dekoracyi,
chwilowy nieład zakulisowy i podług tego o sztuce sądzi...
Tragiczność, będąc momentem na jaw występującego, a tern
samem pojmującego się życia, jest wzniosłością, która okiem
takiegoż życia pochwyconą i rozwijaną być może. Przez
konwulsyjne tylko drgania oznacza się wiecznie młoda siła
życia przemiennie bytującej natury; namiętne burzenie się
natury ludzkiej obudzą w niej wiekuistego ducha w objawę J)
na zewnątrz, że się w swojej wieczności pojąć i pokochać
może. Z pośród scen krwawych tragicznych zapasów wyra-
sta idea boska, tylko w takim kontraście wydatnie blaskiem
swoim jaśniejąca, staje się karmią duchową całej ludzkości,
wchodzi w życie praktyczne i ożywia wszystkie kształty jego
pojawy1)... Jako chwilowe zamieszanie w naturze jest tylko
przechodową dyssonancyą, składającą wieczną świata harmo-
nię; podobnie gwałtowne poruszenia w łonie ludzkości wcho-
dzą w skład tej harmonii, przysparzają postęp, i w niepowrot-
nej a mglistej przeszłości są jasnemi gwiazdy, jakby boskiemi
spojrzeniami w nieodgadniona przyszłość! Historya cała
ludzkości, z takich tylko gwiazd złożona, jako tragiczność
życiem się przedstawia, i bez tego to charakteru przepadłaby
w nocy zapomnienia, jak wszystko zwyczajne, codzienne, bez
żadnej dla przyszłości treści. Wszelkie wypadki histo-
rycznej treści są dramatem; wielcy ludzie wszystkich
czasów, jako historyczni aktorowie, wielkie czyny, stanowiące
l) Autor używał stale wyrazów: ob jawa, po jawa, przedstawa, ja-
ko rzeczow. r. żeńsk.
— 538 —
epoki w dziejach świata, są tragicznej treści; tragiczność jest
żywotnym pulsem świata; wszystko wzniosłe, szlachetne
i w nieskończoność zakrawające wpośród tragicznych jawi
się zapasów, a wieczny ton życia jest poważnym tragedyi
tonem... Smętność tragiczna jest poważną stroną życia, jest
słabym promieniem boskiej pogody, jako Jego jaśnieje wiecz-
ność, jest poczuciem szczęśliwości wiecznego zbawienia, którą
zapełniona jest dusza bohaterów ludzkości w chwilach ich
działania! Sztuka pojmująca ducha tragiczności poczuwa się
w ważnem swem posłannictwie: obudzać życie przed-
stawą wiecznego żywota... Historya najlepszem jest po-
lem artystycznego rozwinięcia się idei tragicznej; a koniecz-
ność moralna, snująca nić historyi, żywotnym zarodem nie-
śmiertelnej wielkości w dziele artysty. Już nie samo nagro-
madzenie okropności, jako sprężyny obudzające litość i trwo-
gę, łudzić nasze zmysły mogą; ale życie w poważnym swoim
zarysie z całą konsekwentnością zawierających się w niem
dramatycznych sytuacyj, zmysł estetyczny obudzać i ducha
naszego karmić powinno. Sztuka w takiej objawie istną jest
twórczością, a teatr, na którym dobre dramata i tragedye gry-
wają, najlepszą oświaty szkołą... Tragiczność, bę-
dąc tylko aktem rozwijającej się wieczności śród czasu i prze-
strzeni, jest budzicielką duchowego życia, które śród
płaskości naszego padołu wzniosłością nazwać-by można.
I właśnie też dlatego, że czysto duchowej jest treści, jest jedną
tylko połową całości, jest duszą, której ciałem komiczność
być musi... Tragiczność i komiczność, z jednego wypływając
źródła, jest objawą nieustającej działalności ludzkiej, a stąd
bezwarunkową jednią w źródle swojej powodowości,
i tylko względną różnią w czasie i miejscu. Jedna
i taż sama rzecz może być, stosownie do tych okoliczności,
komiczną i tragiczną, śmiech wzbudzić lub przerazić... Ko-
miczność, sama w sobie uważana, jest niedojrzałością lub
brakiem wzniosłości; uczucie estetyczne, wewnętrzna włas-
ność ducha naszego, będące skalą naszego rozwinięcia się
pod tym względem niezaspokojone ostatecznie przedstawia-
— 539 —
jącym się obrazem, odbiera wrażenie rozstroju, które nie wy-
nikając z uchybienia godności moralnej, ale z nieświadomo-
ści, nie oburza je (!), ale tylko śmieszy i rozwesela. Pewna
niestosowność rzeczy, miejsca, czasu, snującej się działalno-
ści ludzkiej, bez jej świadomości w tej mierze, tworzy komicz-
ne, jeżeli się w szczegóły zapuścić chcemy; uważając rzecz
wogóle, jest to cecha poruszającego się człowieka w towa-
rzyskości kole, nie dochodzącego wszakże do stanowiska,
które filozofia łącznie z estetyką za najwyższe i najstosowniej-
sze na czas obecny osądza... Nie zawsze umysł wzbijać się
może w krainę wieczności; wtedy jakby dla odpoczynku roz-
patruje się w szczegółach otaczającej go doczesności, różno-
rodne i rozstrojone bytu zarysy swoją chwyta świadomością,
urabia z nich pewną całość i takową w żywym obrazie zmy-
słowemu przedstawia oku. Szczegółowe wady i przywary
indywiduów są rozstrojonymi tonami, obok harmonijnie
brzmiącego akordu, którym jest myśl autora ożywiająca n i e-
widzialnie całe dzieło i dlatego wywierająca wpływ na
życie... Komiczność na dwie dzieli się części. Pierwsza
obejmuje to, co śmieszy, bawi, rozwesela; druga, co nie obra-
żając pogody myślącego umysłu, ucząc, zadowolić go może.
Pierwsza jest zmysłowem tylko upojeniem, żadnego dla
umysłu nie przynosząca posiłku; druga wciska się za pomocą
zmysłów do duszy i na umysł działa. Farsą nazywa się
pierwsza, nazwa wyższej komiki służy drugiej. Stosownie do
tego życie narodów określić się daje: tam, gdzie ogół w zmy-
słowem tylko pogrążony użyciu śmieszącą zabawę jako naj-
wyższą pojmuje rozkosz, tam farsa główną odgrywa rolę;
jest to gruba jeszcze materya, do historycznych wyrobów wca-
le nieprzydatna, życie trawiące tylko, istna wegetacya... Chcąc
się pojąć w swojej przeszłości i obudzać w czyny historyczną
samodzielność, potrzebna jest tragedya; chcąc drzemiącą
i niewiadomą siebie obecność do pewnej godności doprowa-
dzić życia, uczynić ją czułą na tragiczną wzniosłość i tern
samem do jej żywej przygotować przedstawy, potrzeba ko-
medyi. Pierwsza występuje z koła domowej zaciszy w roz-
— 540 —
ległe przestrzenie publicznego życia i płomieniem namiętno-
ści swojej burząc świat stary, jak ów Feniks z popiołów no-
wem odradza się życiem; druga przy domowem ognisku,
w spokojnem nawyknień obracając się kole, jako młoda dzie-
wica swej postaci w zwierciedle przyglądać się i stąd kształty
swe coraz piękniej zmieniać musi. Tragiczność budzi i utrzy-
muje zaród boskości naszej, zapełnia życie nieskończoności
uczuciem; komedya ubarwia prozaiczność doczesności coraz
żywszym poezyi urokiem i sposobi przeto do urze-
czywistnienia wieczności. Komiczne, mając tylko
byt względny, jest małoletnością umysłową w całokształcie
społecznym, a przeto środkiem do budzenia drzemiącej samo-
dzielności... Narody moralnego usposobienia a stąd umysło-
wego życia kierunku w reprezentujących je czynnikach, lubią
sztukę i dlatego przenoszą poważne nad śmieszne, wzniosłe
nad wesołe, wolą tragedye jak (!) komedye, a zaś wyższą ko-
mikę nad pustą farsę. Życie jest poważne, skoro się wznosi
do godności poczucia się w sobie; równie i sztuka jako pro-
mień objawionej boskości tylko poważną być może; jakoż
niemasz sztuki, gdzie niemasz wiecznej życia treści, choćby
w małym jego promieniu; i dlatego sceny, na których same
grywają farsy, przedstawy, oko tylko bawiące, żadnej karmi
społecznemu nie przynoszą życiu".
Ponieważ tragiczność i konieczność mają się do siebie
jak teza i antyteza, musi być zatem, zgodnie z metodą dya-
lektyczną, synteza, skojarzenie obu czynników. Syntezę tę
daje wyższe, pełniejsze, doskonalsze życie, tętniące zupełną
samowiedzą, zbliżające się do absolutu. Odbiciu takiego
życia autor nie nadaje osobnej nazwy, pozostawiając tę troskę
przyszłości; on zwiastuje tylko jego przyjście następnym
wywodem:
„Ludzkość, słowo boże wcielone, objawiając się doczes-
nością, nie zmieniło wiecznej swej natury, źródła swojego
pochodzenia, i mocą własnej boskości do początku swojego
dążyć i zbliżać się musi. Wieczność i doczesność, bezwa-
— 541 —
runkowa jednia i względna różnią wytknęła drogę żywota
ludzkiego lak, że w każdym czasie i miejscu tymi dwoma
momentami żyć i wszelkie drogi swojego istnienia zapełnić
może... Krok po kroku posuwa się byt doczesny, z pośród
sprzecznych sobie wielości do wyższej a wyższej jedności
życia. Religia, umiejętność, sztuka, będące duszą tego ru-
chliwego ciała, coraz wyrazistszą, świetniejszą i trwalszą na-
dają mu formę, tak że coraz bliżej a bliżej posuwając się do
celu, coraz więcej doczesność z wiecznością w jednią się zle-
wając, już nie ziemię i niebo w odosobnieniu, ale jedną żywą
objawiają boskość... Dramatyczność, będąca dzisiaj wydat-
nym charakterem tworów umysłowych, przepowiednią jest
czegoś olbrzymiego, gotującego się w łonie ludzkości, a zara-
zem skazówką, że wszystko, na czem się dzisiaj opierać chce-
my, nie jako stałe prawidło, ale raczej ustęp chwilowy i prze-
chodowy tylko uważać trzeba... Niedawno, przed naszemi
oczyma runęła w prochu stara klasyczność; wznosząca się na
jej gruzach romantyczność posuwa się jako różnobarwny me-
teor po widnokręgu umysłowym, nie jako gwiazda stała, ale
zwiastunka tylko czegoś, co nastąpić ma. Tak w krainie du-
cha, jako też w życiu realnem, wszystko skwapliwie, pośpiesz-
nie jakby w podróży, tymczasowe tylko — nie jest-że to ma-
teryał do budowy, która ma przewyższyć okazałością i trwa-
łością wszystko, co kiedyś (!) było i jest obecnie? O, wtedy
działalności człowieka nie będziemy osobno rozkładać na ko-
miczne i tragiczne, na doczesne i wieczne, ale widzieć ją bę-
dziemy w połączeniu, w obojgu razem. Jakąż jej wtedy na-
damy nazwę? to rzecz przyszłości, którą chcąc przygotować
i przyśpieszyć, potrzeba obecnie dobrze pojętej przedstawy tra-
gicznego i komicznego, jako najdzielszego środka do przy-
wiedzenia człowieka do uznania siebie przez siebie samego"
t. j. do zupełnej samowiedzy.
Jeszcze większy nacisk, niż Bentkowski, położył na
równouprawnienie komizmu i tragiczności, na różnorodność
przejawów życia i na przedmiotowość w ich malowaniu Hi-
polit Cegielski w swojej „Nauce poezyi" (1845). Wielką
— 542 —
doniosłość ma ta książka w dziejach naszej umysłowości;
wykształciło się na niej kilka pokoleń; te poglądy na poezyę
wogóle, a na dramatykę w szczególe, jakie krążą dziś jeszcze
w większości głów ukształconych, opierają się przeważnie na
wyniesionych z niej wspomnieniach. Ale dlatego właśnie
winienem tu poprzestać na kilku tylko uwagach. Cegielski
powtórzył za Heglem podział dramatyki, charakterystykę
ogólną i szczegółową, ale posługiwał się takiemi tylko poję-
ciami, które wyłożyć było można przystępnie, bez odwoływa-
nia się do terminologii filozoficznej. Dramat jest organicz-
nem zlaniem się epiki i liryki; czynność (akcya), charaktery,
zależność zdarzeń nawet od charakterów, kollizya polegająca
na walce jednostki z wielkiemi lub drobnemi potęgami, okreś-
lone zostały dokładnie a jasno. Oznaczenie różnicy pomię-
dzy katastrofą w tragedyi starożytnej a nowożytnej jest bar-
dzo obszerne, tak że później o tern samem piszący- Antoni
Małecki w „Prelekcyach o filologii klasycznej" (1851) nic
istotnego w tym względzie dodać nie mógł. Istnieje pewna
drobna sprzeczność u Cegielskiego, kiedy ogólnie powiada,
iż dramat „obrazuje nam świat idealny, jak każda poezya",
a później przy komedyi utrzymuje, iż jej żywiołem jest „zwy-
czajna realność, nie idealność", i że zdarzeniami w niej rządzi
zwykle „przypadek". Sprzeczność ta wynikła, jak się zdaje,
stąd tylko, że wyrażając się popularnie, nie mógł Cegielski
użyć takich abstrakcyjnych rozumowań, jakiemi np. Bentkow-
ski znaczenie komizmu wywiódł, nie tracąc wcale z oka za-
sadniczej myśli o idealnem dążeniu sztuki, o prowadzeniu nas
do świata „boskości".
Krótko także, ale z innego powodu, załatwię się z po-
glądami Bronisława Ferdynanda Trentowskiego, wypowie-
dzianemi w „Panteonie wiedzy ludzkiej" (ukończonym r. 1861
wydanym 1874 — 81). On bowiem nie roztrząsa poszczegól-
nych kształtów dramatycznych; lecz mówi jeno o „pierwiast-
kach" dramatycznych we wszystkich sztukach pięknych, sta-
wiając ponad wszystko dążność moralną. W dramatyce
„czyn" główną i stanowczą gra rolę.
— 543 -
„Sztukmistrz naucza tu, nie stopniowaniem wyniosłych
i gorących pomysłów, nie krasomówczą lub poetyczną siłą,
ale splotami samych uczynków. Loika tu polega na następ-
stwie, nie myśli i pojęć, jak zwykle, ale ważnych działań i wy-
padków. Otwierają się tu szranki, nie dla popisu bujnego
i genialnego umu, ale dla tworzącej dzieje woli ludzkiej.
I dlatego nie wystarcza tu ani spokojna postać malarska,
ani wdzięczne brzmienie, ani pełne ognia i natchnienia słowo.
Tu osoby działające występują na scenę i grają rolę. Trzeba
widzieć ich twarz, słyszeć ich głosy, czuć i szaleć lub boleć
pospołu z niemi. Inaczej sztuka nie dopina tu celu. Geniusz
sam, to mało! Mieć go powinien nie tylko twórca sztuki, ale
i każdy z jej odgrywaczów. Poeta daje tu li jedną, a aktor
drugą uroku połowę... W teatralnych dziełach poeta strzedz
się ma właściwej poezyi i wszechkrasomówstwa, jak ognia!...
Zwyczajne poemata to falujący eter ducha; dramat zaś — płyną-
ca samemi dziełami i pracami czasu rzeka. Wszechpoezya
inna tak się ma do dramatu, jak muzyka— do tańca"...
Komiczność jest rzeczą najtrudniejszą i najniebezpiecz-
niejszą, bo może wywołać ckliwość, oburzenie lub obrzydze-
nie, jeżeli się nie uda. Określa ją Trentowski drastycznie:
„Małpa udaje tu człowieka. Jeżeli zaś komiczność ma wzra-
stać i trącić humorem, to niech znowu człowiek udaje małpę,
która go udawała. Pod (!) małpą rozumie się tutaj wszech-
przedwarzanie śmieszne, wszechpołożenie niewłaściwe, gdzie
człowiek przeciwnie charakterowi i usposobieniu swemu po-
stępować musi, a tego nie umie".
Śmiech i płacz wciąż się z sobą łączą: „będąc w innym
pokoju, nie odróżnisz chichotu od łkania". Komiczność też
łatwo się wylewa w tragiczność, jako śmiech w płacz; sprzecz-
ność pomiędzy temi pojęciami, z pozoru wielka, polega „na
drobnostce". Różnica w gruncie tylko etyczna, tylko taka,
jak „między dobrem istnem a dobrem w szatach złego".
I tak: „osoba z charakterem silnym i twardym, zostając wier-
na Bogu i sobie, a woląc iść na śmierć, niż wyprzeć się cnoty
i powinności, upodlić się i dać na duszę cyrograf czartu, grać
— 544 —
będzie tragedyę; osoba zaś z charakterem gibkim i miękkim,
wierna również Bogu i sobie, lecz nieco lekkomyślna i weso-
ła, dozwalająca drwić z siebie i drwiąca w duszy ze wszyst-
kiego i ze wszystkich, lubiąca krotofile i żarty, umiejąca prze-
mieniać w nie zgoła grozę: rzuci się i w najgorszem położeniu
do grania komedyi".
Na czemże tedy polega tragiczność? „Albo na nieznoś-
nych cnocie i srogich położeniach, na okropnej sytuacyi, albo
też na twardych z obu stron, ale dobrych i złych charakterach
osób. Ukazuje się tu zawsze cherubin w szponach losu lub
ducha złego". Tragiczność strzedz się ma przesady t. j.
okropności, którychby dusza ludzka wytrzymać nie mogła
(za przykład podany Franciszek Moor Schillera). „Tragicz-
ność wyczynia się apoteozą boleści, jak komiczność apoteozą
śmiechu. Apoteoza zaś i jedna i druga powinna dawać nam
nie zwierzęcość, lecz bożosć, nie piekło, lecz niebo.
Dramat w ściślejszem znaczeniu nazywa Trentowski
„charakterystyką dramatyczną", bo idzie tu nie o tragiczność,
ani o kormczność, ale „o mistrzowskie charakteru odmalo-
wanie". Dobrym komedyopisarzem może być człowiek we-
soły i dowcipny, tragedyopisarzem — człowiek głębokich
uczuć etycznych; ale dobrym malarzem charakterów „będzie
tylko wielki psycholog, antropolog, znawca ludzi i świata".
Jest to sztuką najtrudniejszą; bo na dnie charakteru widać
zawsze etykę: „Brzydkie i złe charaktery są właściwie nie-
charaktery lub brak charakteru. Malarz charakterów musi
więc sam kochać gorąco cnotę i przedstawiać ją w całej pro-
miennicy jej z niebios". Starać się trzeba o apoteozę chara-
kterów. Ale i tutaj „szkodzi bardziej przesada, niż niedosa-
da; nie rób nam Boga z mężów wielkich, ani szatana z ludzi
złych! Niech pierwszych cechuje tylko bożość, a z drugich
wygląda, pomimo całej ich złości, człowieczeńskość"!
Trentowski bolał nad upadkiem teatru za swoich cza-
sów.
„Żadna rozkosz na ziemi — mówił — nie może być
większa, czystsza i świętsza a człowieka godniejsza, ani zamy-
— 545 —
kac w sobie tyle nauki dla życia, ani podnosić do niebios
i uzacniać tyle naszego ducha, nad rozkosz, którą najduje się
w teatrze, szkoda tylko, że teatr tak rzadko bywa dobry!...
U Greków celem była apoteoza ojczyzny, bohaterstwa, cnoty,
powinności, chwały, wszystkiego, co wielkie i święte. A co
celem jej u nas? Zaprawdę, apoteoza kobiety!... Miłość płcio-
wa, zaczem najniższa, najpodlejsza i jeszcze zwierzęca, to oś
i piasta, którą się toczą nasze teatralne sztuki. Ona powtarza
się tu we wszystkich kształtach, powtarza się aż do przesytu
i ckliwości. Duch też głębszy tak znudzony nią bywa, że
porzuca wreszcie teatr nadługo, a czasem i nazawsze".
Dlaczego literatura polska, tak bogata w innych działach,
jest ubogą w dramata? Trentowski na pytanie to odpowiada
tylko napomknieniem delikatnem: „Zdanie jest dość ogólne,
że narody, miłujące akcyę w życiu, miłują i akcyę na scenie.
My od pewnego czasu wynosimy pod niebiosa działanie;
chcemy poezyi czynu i filozofii czynu. Radzibyśmy byli,
ażeby słowa zamieniały się w ryczące ogniem spiże. A wsze-
lakoż sztuk dramatycznych u nas tak mało! Azali duch nasz
przypadkiem nie ceni tańca, gry i zabawy więcej od akcyi?"
Ażeby uzupełnić wykaz ogólnych teoryj dramatu, wy-
głoszonych w tym czasie, winienem wspomnieć o poglądzie
Mickiewicza, wypowiedzianym 4 kwietnia 1843 r. w Kole-
gium Francuskiem. Nie będzie to stanowiło przerwy w wy-
wodach moich, gdyż jakkolwiek poeta nasz nie opierał się
na Heglu, nie wyrzekł przecież o dramacie nic takiego, coby
dźwięczało przeciwieństwem wyraźnem z zapatrywaniami
filozofii bezwzględnej na ten sam przedmiot. Rys panteistycz-
ny, wyróżniający Hegla od indywidualizmu Mickiewicza,
w teoryi dramatycznej nie ma znaczenia zasadniczego i może
być całkowicie pominięty.
Dzieje krytyki literackiej w Polsce. 35
— 546 —
Mickiewicz przeszedł wszystkie główniejsze doby roz-
woju form dramatycznych. W pierwszej młodości pisał tra-
gedye w smaku pseudo-klasycznym, ale je spalił; pod wpły-
wem poezyi romantycznej wprowadził do dramatu duchy,
upiory wedle wyobrażeń ludowych; potem był zabitym
Szekspirzystą i nienawidził wszelkiej niejasności, nieokreślo-
ności (miast i wysp, których na mapie nie widać, królów
nieznanych w historyi i t. p.), zapalał się do obrazów historycz-
nych, malujących daną epokę wiernie, bez żadnych zmyśleń;
gdy uczucia i pojęcia mistyczne zaczęły się w nim skupiać
i potęgował, wprowadzić do III części „Dziadów" świat nad-
przyrodzony w duchu katolickim pojęty (aniołowie i szatani,
widzenia wieszcze).
Mówiąc o dramacie w Kolegium Francuskiem zostawał
już pod silnym wpływem mesyanizmu i za rzecz najważniej-
szą uważał przedstawienie ścisłego związku między światem
realnym, ziemskim, a światem nadziemskim, duchowym.
Z tego punktu widzenia nakreślił teoryę dramatu; z tego
punktu widzenia poddawał krytyce dramaty istniejące.
Jak Hegel, poczytywał i Mickiewicz dramat za zlanie
się wszystkich żywiołów poetycznych, za najpotężniejsze
artystyczne wcielenie poezyi („Le dramę est la plus forte rea-
lisation artistiąue de la poesie"). Dramat pojawia się prawie
zawsze przy kresie pewnej epoki i zwiastuje nową. Kiedy
myśl ożywiająca naród znalazła już przedstawicieli w życiu;
kiedy już wydała bohaterów: stara się wówczas utrwalić wspo-
mnienie ich czynów za pomocą sztuki, wydaje dramat. Sztuki
tej zadaniem jest pobudzić umysły opieszałe — do czynów
(„est destine a determiner a Paction les esprits retardataires).
Jeżeli się wyrodzi w komedyę, w farsę, to w końcu zniknąć
musi. Dramat w najwyższem i najszerszem znaczeniu słowa
winien złączyć wszystkie żywioły poezyi prawdziwie narodo-
wej („doit reunir tous les elements d'une poesie vraiment na-
tionale"), tak samo jak instytucya polityczna narodu powinna
wyrażać wszystkie jego dążności polityczne. Dowodem tego
najwspanialszym jest tragedya grecka, zwłaszcza Eschyla
— 547 —
i Sofoklesa. W jej chórach znajdujemy wzniosłą lirykę cza-
sów pierwotnych; a w dyalogach epopeję odtworzoną w czy-
nach Achillesów, Ulisesów, a nawet bóstw znanych ludowi
z pieśni Homera. Nigdzie tak, jak w Grecyi, dramat nie osią-
gnął takiej doskonałości, tak całkowitego wcielenia („nulle
part le dramę n'a acąuis une telle perfection, une realisation
aussi complete). U chrześcijan w wiekach średnich misterya
nastają po epoce bohaterskiej, po wojnach krzyżowych, we
wspaniałych próbach malują wszechświat według pojęć
chrześcijańskich, tj. ziemię, niebo i piekło. Dramat hiszpań-
ski i Szekspirowski wydoskonalił niektóre części tej rozległej
kreacyi; ale klasycyzm francuski, odrzuciwszy niebo i piekło,
zamknął dramat w salonach i buduarach, gdzie dotychczas
pozostaje. To też klasycyzm ten będzie pewnie usunięty jako
wstręt obcy („un episode etranger"), jako rodzaj oddziaływa-
nia pogaństwa na rozwój dramatu chrześcijańskiego. Tak
zwana „cudowność" (le merveilleux), nie jest bynajmniej ma-
chiną poetycką służącą do zaostrzenia ciekawości czytelnika
lub wzmożenia zajęcia, jakie budzi poemat; lecz jest częścią
nieodbitą wszelkiej wielkiej kompozycyi („une partie integrante
de chaąue grandę composition"), odznacza każdą kompozycyę
drgającą życiem. W każdym utworze poetyckim istnieje wgłębi
coś niewytłomaczonego, tajemniczego; w drobnych utworach
jest ono jakby tchnieniem wyższej krainy, jakby niejasnem
wspomnieniem lub przeczuciem świata nadprzyrodzonego,
a w epopei i w dramacie przybiera kształt widzialny bóstwa
(„d'un etre divin"). Różne ludy różnie pojmują świat nad-
przyrodzony i w rozmaity sposób wchodzą z nim w związek.
Celtowie obdarzeni są „wzrokiem podwójnym", jak to widać
z dawnych poezyj, a nawet i z niektórych najświeższych.
Germanowie umieją się komunikować z duchami za pomocą
wywoływania ich i stanu magnetycznego. Słowianie wierzyli
przedewszystkiem w upiory, tj., mówiąc filozoficznie, w byt
indywidualny ducha ludzkiego nawet po śmierci. Kult du-
chów, przechowany w obrzędzie „Dziadów", stanowił ważną
część religii słowiańskiej. „Jeżeli wśród ludu znajdą się dzi-
- 548 —
siaj ludzie, co przez zetknięcie się z warstwami cywilizowa-
nemi zaniedbali praktyki religijne lub zatracili nawet pamięć
nauk religijnych; to nie spotkamy ani jednego, coby utracił
wiarę w byt indywidualny duchów po śmierci".
Ażeby utworzyć dramat prawdziwie narodowy, uznany
za taki przez lud słowiański, potrzeba poruszyć wszystkie
przenajróżniejsze struny uczuć i pojęć i przebiedz całą skalę
poetyczną, od piosnki do epopei. Takich dramatów, albo
zbliżonych przynajmniej do takiego ideału, Mickiewicz nali-
czył tylko trzy: „Borysa Godunowa" Puszkina, „Obylicza",
Milutynowicza i „Nieboską komedyę" Krasińskiego. Przy-
znając „Borysowi" wielkie zalety, zarzuca mu to głównie, iż
akcyę ograniczył sferą ziemską, zapomniawszy o przeczuciach
świata nadprzyrodzonego, zaznaczonych w prologu. „Obylicz"
wzniósł się wyżej. Autor zużytkował w nim ton pieśni serb-
skich po mistrzowsku, przeprowadził akcyę na ziemi i w nie-
bie, przedstawiając aniołów w duchu wyobrażeń ludowych,
bez zużytkowania nawet objawień, jakie mógł znaleźć w księ-
gach kościelnych. Czynność rozpoczyna się w zamku ksią-
żąt serbskich, przenosi się do cerkwi, a kończy w namiocie
tureckim, wobec śmiertelnego łoża Amurata, którego zabił
Obylicz. „Nieboską komedya" wzlatuje wyżej jeszcze; jest
ona bardziej narodową, a równocześnie bardziej słowiańską.
Świat nadprzyrodzony jest w niej nie tylko poetyckim i ludo-
wym, ale rozwija się według pojęć wyrobionych już w naszym
wieku. Na ziemi obrabia wszystkie zagadnienia, poruszające
ród słowiański; wprowadza wreszcie chór duchów niższych,
prawdziwe święto umarłych, a kończy proroctwem. Żaden
teatr nie wystarczyłby na przedstawienie „Nieboskiej"; mo-
głaby się ona doczekać tylko częściowej reprezentacyi, gdyby
przełamano zwyczaje, obowiązujące dziś dramat; bo trzebaby
wyprowadzić na scenę samego poetę. Opowiadanie bowiem,
wypełniające zasadniczą część tego dramatu, musiałoby po-
danem być publiczności przez samego poetę, a objaśnionem
za pomocą obrazów panoramicznych; niebo i piekło należa-
łoby wziąć z obecnych przedstawień operowych.
— 549 —
Poeci atoli słowiańscy powinni narazie zrezygnować
z przedstawień teatralnych, czekając na przyszłe udoskonale-
nia techniczne, a pisać dla czytelników, bo same środki sce-
niczne nie stanowią rzeczy głównej; dowodem sztuki Szek-
spira, odgrywane w szopach lub w nędznie zaopatrzonych
teatrach. Słowianie lubują się przedewszystkiem w słowie;
dla nich najpiękniejszą dekoracyą jest niebo gwiaździste, na
które patrzą z zachwytem, kiedy wobec cudów architektury
czy malarstwa przechodzą z podziwem wprawdzie, lecz bez
uniesienia i zapału. Słowianie skłonni są do podziwu, ale
dla rzeczy, wstrząsających ich dusze.
„Nieboska komedya" przewyższa kompozycyą wszystkie
znane Mickiewiczowi dramata europejskie; ale chociaż jedno-
czy w sobie kilka żywiołów narodowych, nie jest całkowitem,
zupełnem wcieleniem duszy słowiańskiej, nie daje jeszcze do-
statecznego pojęcia, czem ma być kiedyś dramat słowiański.
Nie można spodziewać się rychłego urzeczywistnienia idei ta-
kiego dramatu; to tylko pewna, że poeci przeniknąć się powinni
myślą, iż urzeczywistnienie to nie polega na udoskonaleniu
środków scenicznych, ale na pomyśle poetycznym. Przejąć
się im mianowicie potrzeba uczuciem skrupulatności i bogo-
bojności w użyciu świata nadprzyrodzonego, tak lekkomyśl-
nie, a nawet śmiesznie obrabianego dotychczas w sztuce
chrześcijańskiej. Rzecz dziwna, poganin Homer do tej pory
pozostał w tym względzie najbardziej chrześcijańskiem. U nie-
go wszystko się najprzód odbywa w świecie duchów, a potem
dopiero człowiek wykonywa myśl boską. Człowiek atoli nie
jest ślepą maszyną, może przyjąć lub odrzucić pomoc bóstwa;
lecz cała siła jego zależy od owego tajemniczego wpływu.
Dlatego bohaterowie Homera są daleko naturalniejsi, daleko
zrozumialsi dla nas, aniżeli bohaterowie Tassa lub Waltera
Scotta i Coopera, zawsze jednacy, zawsze nieustraszeni. Lu-
dzie homerowscy mają chwile szczęścia, odwagi, dni powo-
dzenia, których sami sobie wyjaśnić nie mogą; a znowuż gdy
są opuszczeni od bóstwa, doznają zmieszania, trwogi, ucie-
kają z pola bitwy. „Smutna to rzecz, że po tylu wiekach
— 550 —
nikt wśród poetów nie zbliżył się do Homera w poznaniu
wielkich tajemnic ludzkości". Nie warto nawet wspominać
o świętokradzkich nadużyciach, jakie popełniono w nowszych
czasach, ośmielając się owe tajniki w sposób pospolity lu-
dziom odsłaniać.
Mickiewicz w końcu radzi wszystkim poetom słowiań-
skim, by odczytali uważnie przedmowę do „Obylicza". Jest to
list autora do zmarłego przyjaciela, któremu przyrzekł był
napisać dramat z dziejów serbskich. Ukończywszy swe dzieło,
zapytuje drogiego nieboszczyka z nieporównaną szczerotą,
czułością, naiwnością: „Zejdź — powiada — z krain niewidzial-
nych, przez siebie zamieszkiwanych, by razem ze mną prze-
czytać mój dramat; przybądź w otoczeniu wszystkich bohate-
rów słowiańskich: Juga-Bohdana, wodzów z doby Nemani-
czów, a szczególniej Obylicza. Nie zapomnij zwłaszcza
o Obyliczu i powiedz mi, czym nie uchybił duchom dziadów
moich, czy słowa moje są podobne do słów, jakie oni niegdyś
wypowiedzieli, czym nie przeinaczył ich czynów". Zdaniem
Mickiewicza, każdy dramat poważny, w którym wywołuje się
z grobu osoby świętych i bohaterów, powinienby się rozpo-
czynać od takiego wezwania.
Myśli poety naszego o zadaniu dramatu nie znalazły od-
głosu wśród współczesnych i dopiero w dobie najnowszej po-
szedł jeden wielce utalentowany pisarz, Stanisław Wyspiański,
w kierunku przezeń wskazanym, starając się połączyć wyobra-
żenia ludowe o życiu zagrobowem z symbolami, wytworzo-
nymi przez myśl równie badawczą jak twórczą.
VI.
W szczegółowych rozprawach o literaturze dramatycznej
najwięcej się oczywiście zajmowano Szekspirem; Z początku
były to ogólnikowo i pobieżnie rzucane uwagi z powodu prze-
kładów, jakie się ukazywały. I tak Kraszewski rozpisał się
— 551 —
w „Tygodniku Petersburskim" r. 1840, o tłómaczeniu Hamleta
przez Hołowińskiego; Michał Grabowski w „Roczniku lite-
rackim" 1843, o wszystkich dramatach Szekspira, również
głównie z powodu Hołowińskiego; Emilian Rzewuski w „Stu-
dyach filozof iczno-literackich" (1847) dał ogólną charaktery-
stykę wielkiego dramatyka, kończąc je temi entuzyastyczne-
mi słowy:
„Nigdy poeta nie wyraził i nie rozebrał tyle namiętności,
żaden nie zstąpił do tych głębokości w duszy ludzkiej. Nie po-
wiodły się usiłowania komentatorów, chcących tłómaczyć jego
dzieła sposobem mitów i symbolów. Najwyszukańsze w tej
mierze wykłady okazały się niedostatecznemi; tę jedynie
część w nim pojęli, którą sami zdolni byli zrozumieć, nie wie-
dząc bynajmniej, iż wielki poeta mówił nie tylko o tern, co
wiemy, lecz o i tern, co wiedzieć będziemy, a o czem słabość
nasza ani teraz zamarzy".
Systemat i metodę Heglowską do rozbioru twórczości
Szekspira zastosował u nas pierwszy, o ile mi wiadomo, na
większą skalę (po wzmiankach Kremera) nieznany z nazwiska
kryptonim K. B., pisząc w „Dzwonie literackim" (Warsz. 1846,
t. II, 366 — 389): „Kilka słów o komedyach Shakespeara" .
Wskazawszy zasadniczą różnicę między komedyą sta-
rożytną a nowoczesną w wyższem rozwinięciu niezależności
wszystkich jednostek, a przez to w podniesieniu stanowiska
kobiety, zaznacza, iż żądaniem komedyi nowożytnej jest
wykrycie stosunku życia indywidualnego do życia ogólnego,
wydobycie na jaw wewnętrznej natury człowieka z pod pozornej
przypadkowości, podniesienie zasłony, zakrywającej w zwy-
kłym świecie istotę rzeczy. Ażeby zadanie to spełnić, kome-
dyą przybrać może kształ dwojaki: bo poeta może przedsta-
wić ten świat komicznie w ogóle jego, albo też wykazywać
komiczność w poszczególnych charakterach i położeniach.
Pierwszy kształt nazywa autor „humorystycznym" i uważa go
za zgodny z duchem chrześcijańskiego na świat poglądu.
Można tu uczynić zadość istotnym wymaganiom dramatu,
albo też (jak w komedyach Ludwika Tiecka) oddać się cał-
— 552 —
kowicie fantazyi, nie ujętej w żadne karby i zlekceważyć „czy-
stą formę" dramatu. Ten atoli kształt rzadko się dzisiaj
pojawia, choć u Szekspira przeważał. Zazwyczaj obecnie
poeci, którym brak rzetelnego „humoru", wynajdują komicz-
ność w sposobie starcia się z sobą charakterów i zawikłania
akcyi. Tu znowu dwie odmiany wyróżnić trzeba: „Albo
poeta ma na celu akcyę tak powiązać i intrygą powikłać, iż
przy rozwiązaniu pojawia się niezmierna bystrość poetycznej
dyalektyki (Hiszpanie mistrzami są w tym względzie, miano-
wicie w wynalezieniu intrygi, szczególniej zaś Moreto i Kalde-
ron); albo też poeta zwraca szczególną uwagę na indywidual-
ność i przedewszystkiem stara się, ażeby niedorzeczność
i błędy pojedynczych osób jawnie i wybitnie okazały się
w śmieszność wzbudzających położeniach i wesołych zarysach
charakterów (Moliere").
Komedye Szekspira podciąga nasz autor do działu hu-
morystycznych kat'exochen, gdyż w nich życie w najrozlicz-
niejszych kształtach pojętem bywa „ze stanowiska samejże
idei". Wprawdzie ich akcya często obraca się w zakresie
tylko rodzinnym, lecz „z idei wychodzące światło łączy nawet
wszelką pojedynczą drobnostkowość wewnętrznym węzłem
z tern, co stanowisko ab s o lut n ego ducha stanowi, oka-
zuje w społecznych stosunkach prawdę pojedynczym charak-
terom właściwą". Jak Arystofanes w starożytności, tak i Szek-
spir „nie zaniedbuje negacyjnego momentu i czę-
stokroć wykazuje, jak idealna natura, owa wyższa istota czło-
wieka, w czczy pozór przechodzi i w śmieszność się prze-
kształca; jak niedorzeczność, ograniczoność, łącznie ze słabo-
ściami serca, uporem i egoizmem, w blizkiem zostając z wła-
ściwem złem pokrewieństwie, wdzierają się w świat towarzy-
ski i obyczajowy". Równocześnie jednak widzimy w tychże
komedyach wszystko, „co rzeczywistość najpiękniejszego
i najwznioślejszego przedstawia", bo poeta umiał „połączyć
z przemijającymi światowymi pozorami i błędami ową głębo-
kość uczucia, ową szlachetność ducha i poświęcającą się mi-
łość, która dopiero w nowszym chrześcijańsko-romantycznym
— 553 —
świecie objawiać się poczęła". Zbyt ostre przeciwieństwa
starej komedyi greckiej łagodniejszą przybrały postać u Szeks-
pira. „Śmiała ironia, swawola w wielkich rozmiarach, daw-
nej komedyi właściwa, nie znika i tutaj, lecz wyśmianie świata
przechodzi w szczery uśmiech, w wesołą rozrywkę, jako znak
pojednania wewnętrznej prawdy z przedmiotowością1). Z tej
również przyczyny gdy oznaki tego wesołego życia w postę-
pie dramatu same się pojawiają, przeto i osobna, od akcyi
zupełnie oddzielna liryczność zbyteczną tylko byłaby ozdobą.
Lecz jak w poważnych Shakespeara dramatach filozoficzne
rozmyślania i uwagi działających charakterów częstokroć zna-
czenie chórów dawnej tragedyi przypominają: tak też i ów
szał wesoły pieśni Arystofanesa z życiem dramatycznem ko-
medyi Shakespeara nierozdzielnie jest złączonym".
Wszystkie komedye wielkiego Albiończyka autor dzieli
na dwie klasy. Pierwsza z nich najbardziej się zbliża do ko-
medyi charakterów i intrygi, lecz wznosi się nad nie, ponie-
waż poeta patrzy i tu na życie z ogólniejszego punktu widze-
nia, niezależnie od jednostronnych, moralnych czy psycholo-
gicznych względów. Nie odsłania tu Szekspir „istotnych ta-
jemnic życia"; lecz pokazuje, jak życie nasze powszednie
„powierzchownie się tylko urzeczywistnia i w wesołej objawia
czczości". Do tej klasy należą: Wesołe kobiety z Windsoru,
Dwaj panowie z Werony, Komedya omyłek, Koniec wieńczy
dzieło, Poskromienie złośnicy.
Do drugiej klasy policzył autor te komedye Szekspira,
gdzie „w przeciwieństwie do wesołego świata pozorów i ułu-
dzeń, do życia na zewnętrznych ograniczonego względach,
występują grupy bezpośrednią odziane powagą, okazujące
prawdziwe życia znaczenie". Takiemi są: Wieczór trzech
l) „Przedmiotowość" znaczy tu tyle, co „realność", „rzeczywistość
zmysłami dostrzegalna".
- 554 —
króli, Stracone zabiegi miłości, Jak się wam podoba, Wiele
hałasu o nic, Kupiec Wenecki.
„Jakkolwiek komedye te w pojedynczych swych czę-
ściach składowych częstokroć ścisłą mają styczność z prze-
ciwnym sobie w charakterze i formie dramatem; stanowisko
wszakże światowe i społeczne, które im za zasadę służy,
cechy istotnej komiczności bynajmniej nie utracą. Życie
albowiem w każdym rysie z tej pojęte jest strony, która do
wesołej gry pole otwiera i na tej drodze w rozwiązaniu praw-
dziwą rodzi powagę. Powaga zatem, w komedyach Shakes-
peara zawarta, nie jest zupełnie rozwiniętą, t. j. rozwinięcie
jej nie jest samoistne, lecz o tyle tylko się okazuje, o ile rze-
czywista wesołość istotną zasadę życia społecznego oświeca.
Gdyby zaś dramata powyższe nie zawierały w sobie poważ-
nych postaci, treść ich nie mogłaby być tak obfitą i bogatą,
ani byłaby w stanie wykazać prawdy rzeczywistego świata".
Powaga i wesołość łączą się najściślej u Szekspira za po-
średnictwem właściwej mu „ironii"; bo „części powagą ozna-
czone muszą wydać się podobnemi do tych, które bezpośred-
nio jako śmieszne występują; jak równie i świat śmieszności
spokrewnionym się być zdaje z tern, co istotną powagę stano-
wi". Świat atoli śmieszności, choć w wydatnych wystawiony
rysach, nigdy nie razi zupełną czczością. „Nie można dość
podziwiać Shekespeara za sposób, z jakim (!) tenże najwyż-
szy stopień ograniczenia i głupoty w chłopach, pasterzach, rze-
mieślnikach i starych sługach sądowych wykazuje. Możnaby
powiedzieć, iż mianowicie przez wprowadzenie w życie kilku
powyższych postaci wystawił Shakespeare taki wzór głupstwa,
iż w indywiduach rzeczywistego świata częstokroć widzieć
nam się zdaje tylko wierne naśladownictwo owego pierwotne-
go typu, niezatartymi przez poetę nacechowanego rysami.
A jednakże charaktery te nie zostawiają po sobie samych
tylko wrażeń głupstwa lub znękanego życia, gdyż kształty
rzeczone zachowują w sobie pomimo to wewnętrzną istotę
ludzkiej natury i częstokroć nawet przy całej swej ograniczo-
— 555 —
ności są jednak obdarzone owym szczególnym darem szczęśli-
wego znalezienia się i trafnych odpowiedzi".
Obok tych dwu klas komedyj „humorystycznych" sta-
wia nasz autor trzy komedye „fantastyczne" — najśmielsze
obrazy komiki poetycznej — Sen nocy świętojańskiej, Burzę
i Opowieść zimową; bo jakkolwiek one w gruncie należą do
drugiej klasy, mają przecież odrębny, sobie właściwy chara-
kter i osobno rozważane być muszą. Napozór zdawaćby się
mogło, że w nich poeta całkowicie pomija stosunki realne,
otwierając przed oczyma naszemi czarodziejski świat snów
i baśni; wchodzą tu na scenę elfy i gnomy, a raz nawet jakieś
pośrednie między złym duchem, zwierzęciem a człowiekiem
stworzenie (Kaliban); czasy i narody w dziwacznym wystę-
pują nieładzie. Co więcej, nie tylko w tych zewnętrznych,
zmysłami dostrzegalnych rysach widzimy odstąpienie od zwy-
kłej, realnej prawdy, ale także i w powiązaniu wewnętrznych
przyczyn a skutków, gdyż oto „władza możniejszych od czło-
wieka istot i wpływ cudownych okoliczności sprawić dopiero
może harmonię w fantastycznym nieładzie rozrzuconych ży-
wiołów" — czary, los kapryśny napozór, przypadek ogromną
grają tu rolę.
I tutaj jednak Szekspir umiał „istotę człowieka i życia"
uwydatnić. W tych komedyach fantastycznych „spada zupeł-
nie zasłona najskrytszych sprężyn działania, tajnej gry pospoli-
tych i szlachetnych namiętności, wreszcie swawoli, która już
to jako słabość, już też jako istotna złość się okazuje". Spra-
wiają one dziwne, ale harmonijne wrażenie: „Poznajemy
z jednej strony w rzeczywistem życiu tożsamość natury ludz-
kiej, we wszystkich zarówno pojawiającej się wiekach, z dru-
giej natomiast widzimy w poetycznym świecie kształty, w zu-
pełnem będące przeciwieństwie z otaczającą nas rzeczywisto-
ścią. Lecz dalecy od uważania żywiołów tych za obce,
szkodliwe i zbyteczne, widzimy raczej, jak są ścisłym złączone
węzłem z owem sennem przeczuciem, od którego umysł nasz
uwolnić się nie zdoła. Sztuka poety rozwiązuje zupełnie
i jednoczy sprzeczności i wznosi nas do stanowiska, w którem
— 556 —
baśń i rzeczywistość, z chęcią i wiarą widziany cud i prawda
życia pospolitego jedną harmonijną stanowią całość".
Rozbiorem Snu nocy świętojańskiej, jako utworu, zawie-
rającego „najwięcej wdzięku i prawdziwie komicznej wesoło-
ści", zakończył autor wywody swoje. Z rozbioru tego,
odznaczającego się wielką subtelnością, wybieram tylko dwa
ustępy najciekawsze, jeden o allegoryi, drugi o fantastycz-
ności.
W określeniu dwojakiego rodzaju allegoryi wyróżnia
autor, właściwie mówiąc, allegoryę i symbol; nie używa
wprawdzie wyrazu: symbol, lecz niewątpliwie myśli o pojęciu
przezeń wyrażonem. Idzie tu właśnie o to, czy Sen nocy
świętojańskiej uważać za allegoryę czy nie.
„Allegorya — mówi autor — w zwyczaj nem tego wyra-
zu znaczeniu tam ma miejsce, gdzie rzeczywistość w swym
zewnętrznym kształcie żadnego nie ma znaczenia, ale pojawia-
jące się momenta zaród wyższych, nieurzeczywistnionych
pojęć w sobie zawierają. W tern znaczeniu Sen w wigilię
św. Jana, gdzie przedstawiona akcya taka jest, jaką się istot-
nie objawia, allegorya być nie może. W wyższem wszakże
rozumieniu, o ile wszystkie składowe części w bezpośredniej
znajdują się z ogólną ideą życia styczności, dramat ten nazwę
allegorycznego poematu bez zaprzeczenia nosić powinien.
Widzimy tu życie podległe działaniu miłości, według upodo-
bania, jakby zaślepionym przez nią człowiekiem rządzącej.
Sposób, w jaki namiętność ta nagle się pojawia bez wewnętrz-
nego związku, któryby wymagania rozsądku mógł zaspokoić,
jedne indywidua łączy, drugie już złączone rozdziela, przypo-
mina świat snów i marzeń, w którym, niezależnie od rzeczywi-
stych względów, wola najróżnorodniejsze łączy żywioły. W śnie
mamy i uczucie i uznanie1), ale nie rzeczywistą świadomość2)
') t. j. świadome wyobrażenia i pojęcia, gdyż poznajemy śniące
się nam rzeczy i stosunki.
2) dziś powiedzielibyśmy: samowiedzę.
— 557 —
z odznaczeniem wszelkiego logicznego i czasowego porządku;
polot wyobraźni naszej niczem powściągnąć się nie daje
i rozsądek wszelkiej przynależnej mu prawdy pozbawia. Na
tej drodze, przez usunięcie rzeczywistego uznania, zbliża się
ten do szaleństwa, które w tern się pojawia, iż indywiduum,
przy czuwaniu i pozornej świadomości, czczych, mimowolnie
duszę i umysł zajmujących wyobrażeń od prawdziwych rozu-
mowych myśli rozróżnić nie jest w stanie. Z drugiej wszakże
strony, świat snów i marzeń, w którym imaginacya nad zwy-
czajną, doświadczalną wznosi się sferę i sama z siebie niebo
wywołuje i stwarza, ścisłą ma styczność z tworami wzniosłej
poezyi; co więcej, urok snu okazuje, iż nawet w tych, którzy
są dalecy przy czuwaniu od idealno-poetyckich wyobrażeń,
mimowolnie pewna siła się objawia, w niejakiej z twórczością
będąca analogii. Tak więc poecie zdaje się, iż uważać
musi za sen życie wogólności, o ile miłość nad nim
panuje i rządzi, i człowieka w najdziwniejsze, a nawet za nie-
podobne zwykle uważane położenia przenosi. Lecz są sny
smutne i wesołe; — rzeczywiste też życie raz jedne, raz dru-
gie przypomina. W obecnej komedyi jest mowa o śnie, jaki
najnaturalniej w nocy letniej z wnętrza człowieka wypływa,
i w którego uroku cudowność, częstokroć okropna, we
wdzięczną wesołość przechodzi".
Czyż to nie jest opisanie symbolu wyrażonego w Śnie
nocy świętojańskiej?
Co do fantastyczności, stanął autor dobitnie w jej
obronie.
„Zimny rozsądek może wyrzec, iż duchy są to tylko
senne widziadła lub wymysły wyobraźni. Jeżeli wszakże cu-
downość w fantazyi człowieka, w czasie pięknej nocy księży-
cowej zawartą, lub w miłosnej grze uczuć wykazującą się, na-
potykamy również i w dziedzinie poezyi: dlaczegóż nie mieli-
byśmy przyjąć i zrozumieć kształtów, jakie Shakespeare
w obecnej przedstawia komedyi? To przynajmniej pewna,
iż w eterycznych tych istotach urzeczywistnia poeta najdeli-
katniejsze i najskrytsze wewnętrzne wzruszenia i uczucia.
— 558 —
Gdyby zatem z poematu tego usunąć wypadło świat duchów
i wieszczek, nie popadłby on wprawdzie w prozę życia pospo-
litego, ale znikłyby istotne piękności, wzruszające najtajniej-
sze strony uczuć wewnętrznych. Ażeby duchy te, nie tylko
zewnętrznym nas mamiły kształtem, lecz i rzeczywisty wzbu-
dzały interes, potrzeba było, aby, jakkolwiek delikatniejszymi
od człowieka skreślone rysami, spokrewnionymi się wszakże
wykazały z nim, z popędem jego uczuć i działań. Dlatego
też widzimy, jak i w nadzmysłowym świecie powstaje spór
między Oberonem i Tytanią, szkodliwie na całą wewnętrzną
działający przyrodę. Jak z jednej strony zazdrość przyczynę
sporu stanowi, tak z drugiej kaprys i upór w siłę go wzmaga.
I tu nawet czary wpływać muszą, za których działaniem Tyta-
nią potworną kochać poczyna istotę, nim nastąpi pojednanie
królewskiego stadła. Ponieważ zaś to, co się w nadprzyro-
dzonej wydarza sferze, nader jest spokrewnionem z rzeczywi-
stą historyą dwóch par miłosnych na ziemi, z łatwością przeto
przyszło poecie obie części komedyi w jedną harmonijną złą-
czyć całość. Oberon i Tytania, błogosławiąc wszystkie trzy
wesela w jednym odbywane dniu, niemało się przyczyniają
do ukończenia akcyi i sprawiają, iż ogarnia widza nieokreślo-
na wesołość, w której wszelkie utrapienie i smutek jak w roz-
kosznym znika śnie".
Nie wiem, o ile oryginalną jest ta rozprawka kryptoni-
ma: nie tylko pojęcia w niej zawarte, lecz sposób wykładu,
styl wskazują, że autor czerpał obficie ze źródeł niemieckich;
zależności jednak jakiejś bliższej od pewnego wzoru wykazać
nie potrafię. To tylko stwierdzić winienem, że do dziś dnia
pozostała ona u nas nie jedyną wprawdzie, lecz najobszer-
niejszą i najlepszą w zakresie charakterystyki komizmu Szeks-
pirowskiego i stąd zasługuje na zaznaczenie i dokładniejszą
rozwagę.
559
Wydane w r. 1849 obszerne dzieło Gervinusa o Szeks-
pirze wpłynęło silnie i na naszą także literaturę krytyczną.
Wprawdzie nie przetłómaczono go — było ono dla nas za
duże — a streszczenie jego ukazało się dopiero w 20 lat po
ogłoszeniu oryginału f„ Szekspir, przekład z Gervinusa",
w „Bibl. Warsz." 1870, t. I i II); ale wielu czytało je po nie-
miecku i korzystało obficie a niewolniczo, jak np. Komierow-
ski we wstępach i objaśnieniach do tłómaczonych przez siebie
„Dramatów Szekspira" (Warsz. 1857 — 8, trzy tomy), albo
swobodniej z dołączeniem uwag komentatorów angielskich,
jak Józef Paszkowski, lub Stanisław Koźmian, jak zresztą
prawie wszyscy późniejsi jeszcze aż do dni dzisiejszych niemal
sprawozdawcy i krytycy dramatyczni. Gervinus stał się na
długo wyrocznią estetyczną w sprawie utworów Szekspira; do
jego głosu czasami przyłączało się u nas spóźnione echo opi-
nij Aug. Wilh. Schlegla, jak np. w trzech prelekcyach Fr. Hen-
ryka Lewestama „O poezyi dramatycznej" (Warsz. 1867).
Pod względem teoretycznym nic nowego te prace nie przyno-
siły, ale były ważne ze względu na przygotowywanie publicz-
ności do czytania i rozumienia „starego Willa", którego
miano często na ustach, ale rzadko w głowie.
Za najoryginalniejszą odrośl poglądów niemieckich wogó-
le, a Gerwinusowego w szczególności, można uważać „Studya
nad dramaty cznością w utworach Szekspira" skreślone przez
Apolla Nałęcz Korzeniowskiego („Bibl. Warsz." 1868, t. II).
Autor miał przekonanie, że historyi rozwoju „istoty poezyi
dramatycznej" być nie może, tylko historya rozmaitych jej
kształtów. Istota jej bowiem, „jak każde objawienie czy na-
tchnienie zstępowało zawsze doraźnie w całej swej doskona-
łości, czy to w pierwotnych wiekach na wybrane dusze proro-
ków i wieszczów, czy w dni późniejsze ludzkości na geniusze,
i dziś gdy nam się objawia, to zawsze w pełni swej szczytno-
ści, cała doskonała". Oryginalnie pojmował rzeczywistość
— 560 —
w stosunku do urojenia i oparty na tern pojęciu podział sztuk
Szekspira.
„Systemat nowy sztuki dramatycznej powstał w jego
duszy przez zagłębienie się w istocie człowieka. Ge-
niusz wieszcza przejął się i natchnął widokiem powszechnym,
codziennym prawie, niemniej przeto niedopatrzonym przez
ludzkość, chociaż ona sama jest tego widoku sprawczynią
i ciągle ma go przed okiem. Widokiem tym są owe straszli-
we zapasy mocy Człowieka z potęgami Losu. Wywo-
łuje on łzy i litość z uczucia ludzkiej woli przerażonej, gdy
ona patrzy na tę niezmierną nieodpowiedniość między
usiłowaniami człowieka a niespożytością Przeznaczenia, mię-
dzy bezgranicznem pożądaniem ludzkiem a nicością środków
do jego urzeczywistnienia. Zdarza się i często jednak, że
społeczność stoi oparta na słabostkach i śmiesznościach za-
cieśnionych pojęć. Członkowie jej, koszlawe karły, występują
do walki z Losem nie o gorące pożądania, ale o sobkowe
cele, o mniej-więcej najpospolitszego użycia; występują do tej
walki w błazeńskiej arlekina szacie, z kopystką kostkową pa-
jaca w ręku — i zwyciężają. Los i Przeznaczenie odwracają
od nich oczy, nie baczą na ich tryumfy, ani na zdobyte ze zło-
conego papieru dyademy. Drugi to widok: on już nie litość
i łzy, ale śmiech i szyderstwo budzi. Pierwszy daje sztuce
dramatycznej tragiczność, drugi użycza jej komizmu.
Dwa te różne wrażenia scharakteryzowały utwory wieszcza
angielskiego. Łzy i ból przyjął on za prawdy wrażeń
rzeczywistości; śmiech za wrażenie wywołane wykła-
manem położeniem społeczeństwa i ludzi. Łza
i ciężka walka wieczną jest spólniczką doli człowieczej;
śmiech — towarzyszem przybranym z trafu, powstającym
z urojeń jednostki lub społeczeństwa. Szczęście może
się'w pierwszych i w drugim znaleźć, według
miary ducha ludzkiego; bo jak łzy, ból i walka nie
wykluczają zachwytów szczytnej radości; tak śmiech i ukon-
tentowanie z siebie zadawala pewne wymagania i pospolite
żądze. W pierwszym razie widzimy rzeczywistość go-
— 561 —
dności ludzkiej, w drugim wykłamane u roj eni e słabo-
ści lub śmieszności człowieka. Szekspir w utworach swych
dramatycznych przedstawił więc człowieka w rzeczywistości
i urojeniu".
W gruncie rzeczy pogląd ten wyraża to samo, co stano-
wiło podstawę wywodów kryptonima K. B. — istota duszy
trwała i zjawiska przemijające; pierwszą nazwać trzeba rze-
czywistością prawdziwą, drugą — pozorem tylko. Lecz Apollo
Korzeniowski rozwinął myśl tę szerzej; zastosował szczegóło-
wiej do utworów Szekspira wogóle, tak rzecz swą prowa-
dząc dalej:
„Rzeczywistość człowieka albo pełni się wprawdzie
swej przedwiecznej, we własnej odosobnionej indy-
widualnej jego potędze, idącej zawsze z gwałtem Przezna-
czenia; albo pełni się w prawdzie swej zbiorowej, wal-
czącej z zakreślonemi kolejami dziejów, w potędze narodowej
ludu, w zapasach z niezłomnemi prawami przeznaczeń ludz-
kości. Dlatego człowiek w rzeczywistości stoi albo śród
własnych indywidualnych żądz i namiętności, lub pośród
falowania się dziejowego. Stąd sztuka dramatyczna Szekspi-
ra, której istotą i treścią jest wewnętrzny człowiek, rozpada
się na trzy działy: na rzeczywistość ludzką indywi-
dualną, na rzeczywistość ludzką w dziej-ach, — ina
urojenie". Pierwszą odtworzył mistrz w tak zwanych tra-
gedyach (Hamlet, Lear, Makbet, Romeo i Julia, Otello, Ry-
szard; III) drugą w dramatach historycznych (Król
Jan, Ryszard II, Henryk IV w 2 częściach, Henryk V, Henryk
VIII, Juliusz Cezar, Antoniusz i Kleopatra, Koryolan); trzecie
wkomedyach (od Komedyi omyłek, aż do Burzy wyłącz-
nie, oraz w czterech następnych sztukach: Wesołe kobietki
z Windsoru, Tymon Ateńczyk, Troilus i Kressyda, Kupiec
Wenecki). „Burza" jest antytezą „wymarzonych pojęć wiesz-
cza i rzeczywistości otaczającego świata społecznego"; a czte-
ry owe sztuki mogłyby stanowić dział odrębny, „przejścio-
wy", gdyż są „jakby łącznikiem między rzeczywistością tra-
gizmu a urojeniem komicznem". Ryszard III dlatego został
Dzieje krytyki literackiej w Polsce. 36
— 562
zaliczony do tragedyj, że jego bohater „jedynym jest między
wszystkimi bohaterami dramatów historycznych, który swoje
dzieje sam stwarza i że Szekspir ten utwór mógł prowadzić
koleją, którą wytknął dla odtworzenia rzeczywistości indywi-
dualnej ludzkiej".
Szekspir okiem geniuszu patrzył w „prawdę człowieczą"
i dostrzegł „jedność" przyrodzoną, cały dramat w spójnej
więzi trzymającą; jednością tą jest „szczytna sytuacya moral-
na, potężnie zarysowany charakter jednego człowieka i z tego
wypływające jedno silne wrażenie dla widza". Wtrage-
dyach wszystkiem jest „boskość człowieka, opierścieniona
światem zewnętrznym", idąca swobodnie do celu, którego
sama sobie nie postawiła, bo Szekspir zdaje się rządzić zasa-
dą wyrażoną w przysłowiu: człowiek strzela, a Bóg kule nosi.
W dramatach historycznych jednostka staje się „naj-
lichszą cząstką przeznaczeń ludzkości"; masy ludowe wystę-
pują tu w całej sile, bo one to „dźwigają ciężar dziejów na
sobie". I - w tragedyąch i w dramatach „wielkość moralna
człowieka" albo inaczej mówiąc wzniosła zasada etyczna,
odczuta silnie przez poetę, tak samo jak osoby ją reprezen-
tujące, wybitnieje w sposób najlżejszych wątpliwości nie po-
zostawiający.
Szczegółowiej uzasadnia autor swój pogląd na komedye
Szekspira, obrazujące urojenie, podając przedewszystkiem
genezę komizmu.
„Przeznaczenie i istność ziemska człowieka, jego namięt-
ności i codzienne sprawy, jego charakter i dzieje, wszystko
w nas i wkoło nas może być pojęte, odtworzone i przedsta-
wione, według usposobienia wewnętrznego, na śmiech lub
na gorzką i smutną prawdę. Wrażenie komiczne, dziecko
pobłażliwej wzgardy, na widok wykrzywień i grymasów god-
ności ludzkiej lub niefortunnie i dziwacznie skleconych pod-
staw społeczeństwa, zmuszających jego członków do czynno-
ści i pojęć nieodpowiednich powadze istności człowieczej, jest
fałszem wobec losu i przeznaczenia; ale w sobie sa-
— 563 —
mem jest prawdą. Wypływa ono z widoku natury ludz-
kiej, w której w dziennem życiu przechowują się od wieków
słabostki i śmieszności, a ciągle występują na jaw, choć
w odmiennych, według czasu, kształtach i postaciach". Istotą
komedyi starożytnej (Arystofanesa), ściśle odgrodzonej od
tragedyi, była „rzeczywistość ludzka rozpatrywana
wprawdzie usposobień wesołych". Molier częścią
wskutek naśladowania starożytnych, częścią, i to znaczniejszą,
idąc za duchem swego narodu, lubiącego wyśmiewać wszyst-
ko i popuszczać wodze niczem nie krępowanej wesołości,
wyodrębnił również komedyę od tragedyi. Oryginalność jego
sztuk stanowiło, że poeta „na łonie wyosobnionego komizmu
znalazł kresę, która śmiech od przerażenia rozdziela, znalazł
wąziuchną ścieżkę, idącą między szaloną wesołością a strasz-
liwą i groźną rozpaczą. Wynalazł on w człowieku żądze
pospolite, ale tak silne, przywary śmieszne, ale tak potężne,
że opanowywały całą jego istotę: i ograniczył w komedyi
swojej ich wpływy i skutki do błędów, które opętanego czło-
wieka czynią śmiesznym tylko, nie dochodząc granic, poza
któremi nędznym i przerażającym-by go zrobiły. Rozwijał
on tak pochwycony charakter do nadmiaru, który wszelką
myśl inną w nim unicestwia i oddaje go na pastwę chuci pa-
nującej; lecz na drodze jego przeznaczeń stawił tylko błahe
uczucia, tylko pospolite interesa, których krzywdę, zdruzgo-
tanie, zniszczenie można bez przerażenia i okropności oglą-
dać. Z natury ludzkiej jak z kopalni dobywał śmieszność
tylko i ciągle dawał widowisko komizmu, pochylonego nad
otchłanią tragiczności. Taki trudny, oryginalny i wielki rodzaj
komedyi stworzył Molier w nowożytności i dotychczas ani
wiek żaden, ani lud żaden nie dorównał w tym rodzaju poecie
francuskiemu". Szekspir zastał w swoim narodzie rzeczy-
wistość przepełnioną łzami i śmiechem; nie chcąc nadwerężać
„prawdy istnienia", takąż rzeczywistość odtworzył w trage-
dyach; cóż mu więc pozostało do komedyi? Oryginalna potę-
ga jego geniuszu musiała stworzyć coś zupełnie nowego;
a wychodząc z założenia, iż komedya jest antytezą tragedyi,
— 564 —
musiał dla niej wybrać „prawdę urojoną". A więc wydziera
się zuchwale z rzeczywistości; nie pragnie ani zmusza siebie
malować obyczaje dane, charaktery logiczne, i czyni ze swego
dzieła twór fantastyczny, romansowy, przybytek zabawnych
nieprawdopodobieństw, jakie wyobraźnia leniwa a swawolna
lubi wiązać pajęczą nicią, by dać widowisko zdolne rozśmie-
szyć, ale nie wywołujące ani wymagające sądu
i uznania rozsądk u... Wkomedyi swej mógł wszystko
zmieścić, co jego myśl łechtało; to też jest tam wszystko, brak
tylko tego, czegoby podobny systemat znieść nie mógł, tj. ca-
łości, jedności charakteru i wrażenia, które zmuszałyby każdą
cząstkę dążyć do ześrodkowania się u jednego celu, a co
oznacza i cechuje głębokość pomysłu i szczytność utworu.
Molier z równowagą rozsądku przechodził w swej wielkiej
komedyi, buchając śmiechem komizmu czystego, po linie
wyciągniętej nad otchłaniami przepaści tragicznych; Szekspir
zaś złożył w swój komizm zarodek mikroskopijny każdego
prawie pomysłu, każdego położenia, każdego czynu, wszel-
kich żądz i namiętności, każdego stopnia cnoty i zbrodni,
które pod słońcem prawdy przeznaczeń przybierają olbrzymie
i straszliwe kształty i wywołują zachwyty i przerażenia w jego
tragedyach i dramatach historycznych... Komedya Szekspira
jest dowolnem romantycznem urojeniem, jest parodyą prze-
znaczeń człowieka i losów społeczeństwa, odtworzoną z tej
parodyi, którą w rzeczywistości człowiek w urojonych i wąt-
łych zachciankach, a społeczeństwo przez wykoślawienie
swych pojęć odgrywają. Prawdą zaś moralną takiego
skłamanego wobec Przeznaczenia stanu człowieka i społe-
czeństwa jest to przekonanie: że nawet w cnotliwej duszy
znajdują się zakątki nieopancernione, które łacno zdobyte
być mogą przez śmiesznostki, słabostki, pospolite chucie
i żądze i ledwo nie przez zbrodnie, które liliputowem, ale
tłumnem najściem zaleją i schłoną wszelkie szlachetne żądze,
wysokie namiętności i olbrzymią walkę odwieczną człowieka
z Losem, społeczeństwa zaś z prądem postępu ludzkości
zmieniają na liche poswarki i śmieszne borykania się... Nie
-- 565 —
oczekujemy ani prawdopodobieństwa, ani logicznych na-
stępstw, ani głębokiego rozważenia człowieka i społeczeństwa;
poeta nie baczy na to i zachęca widza, aby również stał się
obojętnym... Nic się nie trzyma, nic nie wiąże; przywary,
zalety, skłonności, zamiary, wszystko zmienia się, przeistacza
co chwila... Oryginalność, szczerota, wesołość, wdzięk nie
tak pospolitymi są gośćmi śród nas, byśmy nimi gardzili
za to tylko, że umieściły się na tle lekkiem, na gruncie ubo-
gim".
„Kupca Weneckiego" uważał Apollo Korzeniowski za
ostatni wyraz pojęć Szekspira o naturze komedyi i jej kształ-
tach; bo tu „komizm z tragiczności płynie, tragicznośćpstroka-
tą szatą pajaca się odziewa". Otóż „ta ułudna rzeczywistość
istnienia prawdy ludzkiej, zmieszana z prawdą urojeń, skrzy-
wionych pojęć i stosunków człeka i społeczeństwa, odpowia-
da stanowi spółczesnemu towarzystwa, które otaczało wiesz-
cza; odpowiadać będzie zawsze stosunkom wykłamanym; od-
powiada dziś otaczającemu poetów dramatycznych światu.
Szekspir dopatrzył w takiej sytuacyi zasady prawdziwej ko-
medyi, stworzył jedną na modłę dla przyszłych pokoleń i po-
wrócił do systematu urojeń wyłącznych swego komizmu, bo
tam tylko mógł odetchnąć i otrzeć czoło z potu zimnego, co
występował od przerażeń rzeczywistości ludzkiej".
Autor, wielbiąc Szekspira, nie chciał jednak bynajmniej,
by nasi pisarze naśladowali wielkiego Anglika; pragnął tylko,
aby go studyowano i nauczono się od niego tej prawdy, że
twórczość rzetelna sama z siebie wyrastać powinna. Kto atoli
nie może się zdobyć na f o r m ę własną, ten niechaj ją weźmie
od Szekspira, byleby ją wypełnił treścią oryginalną, duchem
swego narodu.
8.
Z powyższego przedstawienia rzeczy mylnyby wycią-
gnięto wniosek, mniemając, jakoby pogląd na dramat w du-
— 566 --
chu filozofii niemieckiej i zajęcie się Szekspirem wyczerpy-
wały zakres upodobań krytycznych czasu, o którym mówimy.
I owszem, obok nie dla każdego dostępnych wyżyn pojęcio-
wych, na jakie wznosili się wspomniani zwolennicy krytyki
filozoficznej, istniały wtedy i rozwijały się popularniejsze
opinie, wyrażane w sprawozdaniach i rozprawkach czasopiś-
mienniczych, w „Stadyach literackich" (1842) i „Gawędach
o literaturze i sztuce" (1858) Kraszewskiego i t. p., — a uroz-
maicenie w przyswajaniu językowi naszemu głośniejszych
utworów dramatycznych, dawnych i nowszych, było dość
znaczne i zwiększało się z rokiem każdym. Michał Budzyń-
ski przetłómaczył większą część dramatów Schillera (1844);
„Faust" Goethego znalazł w owej dobie dwu przekładców:
Alfonsa Walickiego (1844) i Aleksandra Krajewskiego (1857);
utwory Fryderyka Halma (Miinch-Bellinghausena) ukazy-
wały się w tłómaczeniach dość często: Winc. Thullie dał „Gry-
zeldę" (1839), A. Kłobukowski— „Adepta" (1842), J. Aśni-
kowski — „Syna puszczy" (1843), T. Nowosielski— „Kamoen-
sa" (1845), Gustaw Olizar — „Szermierza z Rawenny" (1856),
którego przełożył również, dawszy wstęp o dramacie niemiec-
kim w XIX wieku, Stanisław Budziński (Bolesław Wiktor,
1859 w „Bibl. Warsz."). Z duńskiej dramatyki przyswojono
dwa utwory Oehlenschlagera: „Corregio" (1855 przez St. Bu-
dzińskiego), „Hagbart i Sygna" (1856 przez Juliana Bartosze-
wicza). I Hiszpanów zaczęto poznawać lepiej. Prócz wspo-
mnianych już okolicznościowo przekładów z Kalderona, mie-
liśmy wyjątek z „Gomeza Ariasa" przez Włodzimierza Wol-
skiego (1844 w „Bibl. Warsz."), „Kochanków nieba" przez Ka-
rola Balińskiego (1858) „Czarnoksiężnika" przez St. Budziń-
skiego (1861), „Alkada z Zalamei" przez Edwarda Cklopic-
kiego (1873). I rosyjska literatura nie była zaniedbana.
„Rewizora" Gogola przełożył J. Chełmikowski (1846, Wilno),
„Bieda temu, kto ma rozum" Grybojedowa— Józef Lewiński
(1857) i bezimienny (1866, Lwów), a przerobił Apollo Korze-
niowski („Komedy a" , 1856). „Borys Godunow" Puszkina zna-
lazł kilku tłómaczów (wymienionych u Estreichera), ale w dru-
- 567 —
ku ukazały się tylko wyjątki w przekładzie Juliana Bar-
toszewicza.
Niezmiernie ważnym był zwrot do tragedyi greckiej,
zapoczątkowany w tej dobie przez Lucyana Siemieńskiego
(1851), a rozwinięty przez Kazimierza Kaszewskiego, Anto-
niego Małeckiego („Elektra") i Zygmunta Węclewskiego,
który rozprawami także o dramacie i teatrze greckim (1859
w ,,Bibl. Warsz.") starał się obudzić zajęcie dla rzeczy tak
dawnych, a tak pięknych. Nie powiodło się tym usiłowa-
niom ani naówczas, ani nawet później, kiedy się one wzmo-
gły i spotężniały; można bowiem zauważyć, że do dziś
dnia nawet literaci przeciętnie wiedzą o tragedyach greckich
raczej ze słyszenia niż z własnego czytania. W każdym jed-
nak razie pewien postęp w tej mierze stwierdzić wolno.
Najpopularniejszą była oczywiście i w tym czasie lite-
ratura dramatyczna francuska i to nie tyle w dziełach znako-
mitego poety, Wiktora Hugo, choć je tłómaczono (Apollo
Korzeniowski, Kazimierz Kaszewski, Felicyan Faleński,
Wacław Szymanowski), ile w tych wytworach lepszych i gor-
szych, co miały zaletę zapełniania teatru.
Dawały się wprawdzie słyszeć glosy piorunujące prze-
ciwko sztukom francuskim, ale one od uczęszczania na nie
nie powstrzymały, spotykając się nawet z odprawą, dawaną
przez zwolenników francuszczyzny. W r. 1855 „Gazeta
Warszawska" napadła na teatr francuski. Wacław Szyma-
nowski wystosował zaraz obszerny „List do redakcyi Dzien-
nika Warszawskiego" (1855, Nr. 46 — 52), w którym roz-
wiódłszy się o naszej literaturze dramatycznej, stanął w obro-
nie komedyopisarzów z nad Sekwany. Stwierdził nasze
ubóstwo, usprawiedliwiając je względną naszą młodością
cywilizacyjną:
„Dramat — jego zdaniem — jest ostatniem słowem poe-
tycznem, które dojrzałość narodu i człowieka wypo-
wiada światu; my jeszcze nie potrzebowaliśmy tego ostatnie-
go słowa wypowiedzieć; dlatego też u nas, właściwie biorąc,
niema dramatu... Powieść jest pewnym rodzajem przed-
— 566 —
wstępu do dramatu, zapowiada ona go i może się weń prze-
rodzić". My posiadamy już powieści, ale w dramacie „zda-
leka i nieśmiało dopiero próbujemy sił naszych".
Szymanowski żadnej z komedyi Fredry nie uznaje za
doskonałą jako całość.
„U nas sztuka dramatyczna zaledwie zaczyna się roz-
wijać, szuka dobrych dla siebie warunków, maca na prawo
i na lewo, a któż zdoła oznaczyć epokę, w której te wszystkie
dążenia odosobnione scentralizują się na jednym punkcie
i będą mogły dalej śmiało a zgodnie postępować" x).
Rozprawka ta wywołała w swoim czasie dość duże
wrażenie. Czy znał ją młodziutki wtedy Józef Szujski, nie
wiem; ale to pewna, że w jego przedmowie do „Zborow-
skich", napisanej r. 1857 (a drukowanej dopiero po śmierci
autora), powtarza się zdanie, że nie mieliśmy wówczas „żadne-
go dramatyka w całem tego słowa znaczeniu", że najwięksi
nasi poeci (jak Słowacki) czepiali się to Szekspira, to Kalde-
rona, to Wiktora Hugo, czyli, mówiąc słowy Szymanowskiego,
macali na prawo i na lewo... W 10 lat potem w przedmowie
do I-go tomu swoich dzieł dramatycznych, Szujski tłómaczył
brak dramatu w literaturze naszej wybujałością indywidu-
alizmu, życiem gorączkowem zajętem chwilą bieżącą, brakiem
skupienia, brakiem dojrzałości duchowej, umiejącej po-
godzić, zharmonizować chłodny rozsądek z namiętnem uczu-
ciem i śmiało kroczyć drogą czynów. Ponieważ zaś wskutek
srogich doświadczeń charakter narodu zdawał się ulegać
zmianie, Szujski przewidywał możność ukazania się dramatu,
nie dającego się zwieść z właściwej sobie drogi powabami
epopei i liryki.
Jak przeceniono reformatorskie znaczenie rozprawy Wę-
żyka na początku XIX wieku, tak na jego końcu wyśrubo-
!) List W. Szymanowskiego wywołał protest ze strony Władysława
Miniewskiego, który w tymże „Dzienniku Warszawskim" (1855, Nr. 83,
84, 87) wystąpił mianowicie w obronie tragedyi klasycznej.
— 569 —
wano sztucznie doniosłość zapatrywań Szujskiego. Tadeusz
Konczyński w rozprawie „Józef Szujski jako teoretyk i twórca
dramatyczny" (1900, „Przegląd Polski" i „Ateneum") mnie-
ma, ze „nikt przed Szujskim, ani nikt po nim, nie wypowie-
dział tak śmiałych i tak głębokich poglądów, jakie on wyraził
w r. 1867". Autorowi zdawało się, że wymaganie wyrzecze-
nia się powabów epopei i liryki było czemś bardzo nowem
i bardzo ważnem; a ono przecież nic innego nie znaczyło
tylko żądanie „przedmiotowości" i silnego rozwinięcia akcyi
t. j. spełnienia warunków, które teorya od bardzo dawna dra-
matowi postawiła, a które naruszali tylko krańcowi romantycy.
Przeciągnięcie owego wymagania poza granice, wytknięte
przez teoryę, byłoby szkodliwem dla dramatu, jak się to oka-
zało na samych utworach Szujskiego. Teorya nic nowego
nie zyskała w wywodach Szujskiego, ale silne, namiętne jego
słowa, żądające od narodu wytrwałości, hartu, energii, siły
woli, miały niewątpliwie doniosłe publicystyczne zna-
czenie. Były one jakby objawem a zarazem żądaniem tego
pilnego i ścisłego liczenia się z faktami, a także tego
ochłodzenia atmosfery uczuciowej, jakie równocześnie z cał-
kiem odmiennych punktów widzenia wprowadzono do pro-
gramu społecznego.
9.
Okres pozytywistyczny l) nie wytworzył też jakiejś no-
wej teoryi dramatycznej; nie wdawał się nawet w szerokie
uogólnienia; zajmując się przeważnie, jeśli nie wyłącznie,
szczegółami, charakterystykami, obrobieniami i t. p. Kładzio-
*) Wymieniając poniżej różnych autorów, nie będę ich dzielił na
pozytywistów i niepozytywistów; bo w t e o r y i dramatu różnic między
nimi nie było; istniały tylko różnorodne oceny przekonań filozoficznych
i dążeń społeczno-politycznych, które z estetyką w dalekim jeno zo-
stają związku.
570
no wielki nacisk na przedmiotowość, na ścisłość obserwacyi
życia spółczesnego, lub badań dziejowych, kiedy chodziło
o dramat historyczny, na wynikliwość psychologiczną w prze-
prowadzeniu charakterów przez akcyę, na dokładne prawdo-
podobieństwo w szeregowaniu przyczyn i skutków, na udo-
skonalenie techniki dramatycznej. Zużytkowanie wyników
naukowych (dziedziczność, determinizm) wytworzyło, w nie-
wielkiej co prawda ilości, dramata ideowe, nie nowe w za-
sadzie, boć mieliśmy „Nieboską" i „Irydyona", ale nowe co
do rodzaju myśli, co do zabarwienia intellektualnego. Wielu
nie tylko komedyopisarzy, ale i dramatyków, biorących wątek
z dziejów, wyrzekło się istotnie „powabów epopei i liryki",
ale przez to bynajmniej nie osiągnęli wielkich rezultatów, nie
stworzyli arcydzieła dramatycznego. Szujski po napisaniu
epiczno-lirycznego „Wallasa", pogrążał się coraz bardziej
w szczegółach historyczno-politycznych i chociaż umiał do-
strzedz potężną dramatyczność w dziejach naszych, nie zdołał
jej uwydatnić dzielnie w rozwinięciu swoich dramatów, prze-
mieniających się coraz bardziej na kroniki dramatyczne.
Byli wprawdzie i tacy, co powabami epiki i liryki nie gardzili,
lecz i oni również nie wznieśli się do wyżyn, nie dali nam ocze-
kiwanego wciąż wspaniałego dramatu, któryby istotnie mógł
liczyć na wiecznotrwałość.
Zdolność odtwórcza natomiast wzmogła się znacz-
nie. Przekłady znakomitych dramatów mnożyły się wciąż.
Niepodobna mi tu ich wyliczać; wspomnę więc tylko, że do-
piero w tej dobie osiągnęliśmy całkowite tłómaczenia
pierwszorzędnych dramatyków europejskich. Zygmunt Węc-
lewski dał w wiernym, filologicznym przekładzie
wszystkie tragedye E schyla, Sofoklesa i Eurypidesa (1876—
1883); Kazimierz Kaszewski wykończył estetyczne tłó-
maczenia wszystkich tragedyj Eschyla i Sofoklesa. Szekspir
doczekał się wreszcie dwu całkowitych tłómaczeń; jedno
pracą kilku pisarzów, drugie usilnością jednego (Leona Ulri-
cha) doprowadzone do skutku.
- 571 —
Dramata Lope de Vegi po raz pierwszy u nas dał poznać
Julian Adolf Święcicki; a Kalderona sztuk kilka świetnie
przełożył Edward Porębowicz. „Faust" Goethego w całości
t. j. obu częściach znalazł dwu nowych tłómaczów: Józefa
Paszkowskiego i Feliksa Jezierskiego; a pierwszą część
i ułamki drugiej przetłómaczył, podobnie jak trzy dramata
autora „Fausta" — Ludwik Jenike. Dawniejsze tłómaczenia
Schillera uzupełniono nowemi i ogłoszono w illustrowanem
zbiorowem wydaniu. Tym sposobem największych dramaty-
ków świata udostępniono ogółowi naszemu i przygotowano
go do rozważań teoretycznych. Nawet dla młodzieży szkol-
nej postarano się o wydanie niektórych tragedyj Szekspira
(Makbet, Juliusz Cezar, Koryolan, Hamlet), podobnie jak to
zrobiono i z dramatykami polskimi (Wallas Szujskiego, Lilia
Weneda, Mazepa Słowackiego, Barbara Radziwiłłówna Feliń-
skiego).
Rozbiory dzieł dramatycznych (nie tylko teatral-
nych), charakterystyki dramatyków obcych i swoich w znacz-
nej ukazywały się liczbie. Zainteresowano się nawet od-
ległemi od nas literaturami; pisano kilkakrotnie o dramacie
indyjskim (Kras no sielski, Tretiak, Ig. Matuszewski], o dra-
macie japońskim i chińskim (J. A. Święcicki). Z europej-
skich nie pominięto żadnego wydatniejszego dramaturga,
poświęcając niekiedy jednostkom lub grupom obszerne stu-
dya, jak Teodor Jeske-Choiński: „Dramat niemiecki w wieku
XIX", a zwłaszcza Stanisław Tarnowski: „O dramatach
Schillera".
Na szczególniejszą uwagę zasługują studya nad Szeks-
pirem, nie tak ogólnikowe, ani tak mgliste jak poprzednio,
lecz szczegółowe, mniej lub więcej udatne, a niekiedy głębo-
kie i świetne. Studya te bowiem nad najznakomitszym dra-
matykiem nowożytnym doskonale odbijają realistyczne skłon-
ności tej doby, choćby nawet pisane były przez idealistów.
Przedewszystkiem wspomnieć potrzeba, ze przyswojono języ-
kowi naszemu prace o Szekspirze Wiktora Hugo (1866,
w „Dzienniku literackim") i Hipolita Taine'a (1871, w „Bib).
— 572 —
Warsz."). Wzięto się następnie do samodzielnego obrabiania.
Kraszewski zaopatrzył pierwsze zbiorowe illustrowane wyda-
nie dzieł dramatycznych Szekspira wstępem ogólnym i wstę-
pem szczegółowym do każdej sztuki, wykazując jej źródła
i określając jej znaczenie i wartość. Kazimierz Stadnicki
ogłasza studyum o Makbecie (1874, „Przegląd Polski"), Sta-
nisław Krzemiński szereg szkiców o geniuszu dramatycznym
Szekspira i niektórych jego postaciach kobiecych (1876,
w „Bluszczu" — obecnie w „Zarysach literackich", Warsz.
1895), Dr. Adolf Rothe (r. 1878 w „Niwie" warsz.) nad Kró-
lem Learem, jako obłąkanym, zastanawia się ze stanowiska
lekarskiego, a tęż tragedyę z estetycznego stanowiska rozbie-
ra Józef Kotarbiński (1878, w „Ateneum"), który w kilka lat
potem napisze o Śnie nocy letniej (w „Tygodniku Powszech-
nym" 1884), Henryk Struve roztrząsa Hamleta (1878 w „Tyg.
illustr." i po niemiecku), Stanisław Tarnowski kreśli znakomi-
ty rozbiór Koryolana (1879, „Przegl. Polski"); a Włodzimierz
Spasowicz zastanawia się gruntownie nad „Historyą tragiczną
o królewiczu duńskim Hamlecie" (1881, w „Ateneum",
obecnie w zbiorowem wyd. „Pism"); Maryan Gawalewicz
roztrząsa: „Antoniusza i Kleopatrę" obszerniej, a Makbeta
krócej (1882—3).
Uwieńczeniem tych prac nad Szekspirem było ogromne
(jak na nasze stosunki), napisane z wielkim talentem, nadzwy-
czajnem zamiłowaniem przedmiotu studyum nad Hamletem,
wraz z krytycznem wydaniem samej tragedyi i jej dosłownym
przekładem (1894, Warszawa). Autor, Władysław Matla-
kowski, z powołania lekarz, z upodobań esteta, roztrząsnął
z niezmierną bystrością krytyczną, a z sercem pełnem zawsze
zapału, wszystkie znane rozbiory Hamleta, podał analizę
estetyczno-krytyczną tego utworu, poczynił mnóstwo spo-
strzeżeń zarówno nad nim jak i nad Szekspirem wogóle,
a zakończył poglądem na literaturę spółczesną, mianowicie
francuską. Był on wychowańcem okresu pozytywistycznego,
znał jako lekarz wyniki nauk przyrodniczych, zapoznał się,
jako mąż chciwy wiedzy, z główniejszymi systemami filozo-
— 573 —
ficznymi, ale poezyę umiłował całą duszą, tchnął szlachetnym,
podniosłym idealizmem, i pod koniec swego przedwcześnie
zgasłego życia wybuchnął namiętnie — nie przeciw nauce,
lecz przeciw jej nadużyciu przez płytkich belletrystów,
widzących wszędzie tylko ciało i użycie zmysłowe. Nastrój
przezeń wyrażony znamionował wielu z pomiędzy teoretycz-
nych zwolenników pozytywizmu, przejętych wstrętem do
błota życiowego, jakie literatura powieściowa i dramatyczna,
pod pokrywką dążeń nowożytnych, sączyła w dusze.
Pozwalam sobie z tej świetnej filipiki przytoczyć ustęp,
pełen prawdy, który będzie zarazem stanowił przejście do
rozpatrzenia się w ostatnich opiniach, dotyczących teoryi
dramatu.
„Nowoczesna nauka — powiada Matlakowski — parali-
żująco wpłynęła na umysły artystyczne. Zamało uczeni, by
wiedzieć, jaki jest stopień pewności wysnuwanych twierdzeń;
zamało jasnowidzący, aby przeczuć słabe ich strony i wątpli-
wości; z zaślepieniem omacnicy, lecącej do lampy, dali się
bezkrytycznie olśnić ostatnim wynikom, przyjęli bez zastrze-
żeń teorye grubego materyalizmu, ordynarnie pojętej walki
o byt, nieistnienia żadnej odpowiedzialności za czyny, dyna-
micznego urządzenia duszy, wraz z wynikami, których
ostrożni i wielcy badacze nigdy nie śmieli wyciągnąć, znając
ułomność badania, owszem wyraźnie ostrzegając o możliwych
błędach. Nauka, ta ostrożna, wstrzemięźliwa i arystokratycz-
na pani, nie ma zwyczaju odwoływać się do tłumów, ani roz-
strzygająco krzyczeć po placach i węgłach ulic; cierpliwie
ogląda się za i przed siebie, formułuje swoje wnioski w to-
mach całych, zaznaczając pewniki obok wątpliwości, odpo-
wiedzi obok przeczuć, zdobycze obok szczerb. Tern śmielej
występują krzewiciele ostatnich wyników. Z rozdźwięku,
zachodzącego między budzącymi się wzlotami duszy i pod-
nioślejszemi pytaniami, a kategorycznem zaprzeczeniem
i odpowiedzią zaprzeczną, zrodził się skrajny, jaskrawy pessy-
mizm, przechodzący daleko poza granice danych faktycznych.
Teorya dziedziczności i walki o byt, pojęte jednostronnie, do-
— 574 -—
prowadziły ten pessymizm do rozpaczy, do beznadziejnego
przeświadczenia o bezsilności ludzkiej; zapomniano o od-
wrotnym szeregu konsekwencyj, płynących z tychże właśnie
teoryj; wypuszczono z uwagi lub opacznie wytłómaczono
wiekopomne przykłady wpływu woli jednostek genialnych
na społeczeństwa. Nie chcąc widzieć tego, co ludzkość osią-
gnęła, zapatrzeni tylko w nieurzeczywistnione swoje pożąda-
nia, pisarze zwątpili w owocność wysiłków rozumu i woli;
z dziecinnem nadąsaniem i niezadowoleniem artyści zwrócili
gorycz swoją i ku nauce, że nie ziściła na poczekaniu, na
zawołanie, ich aspiracyj... Po zwaleniu dotychczasowych
podstaw, wspierające się na nich budowle zawisły w po-
wietrzu; zapanowała bezcelowość życia, przygnębiająca pust-
ka, obojętność na zło i dobro, zamglenie granicy między
nimi... W artystach jakgdyby wyschło źródło miłości, spół-
czucia lub zainteresowania do spółbliźnich; zajmuje ich jedy-
nie samo tworzywo artystyczne, sama zabawa tworzenia,
samo postrzeganie; lecz przedmioty postrzegania są dla nich
bezgranicznie obojętne; urwała się niteczka sympatyi; zapano-
wało bezmierne samolubstwo" (str. CDIII/IV).
Taki nastrój, na zupełnem rozczarowaniu się wzglę-
dem rzeczywistości oparty, musiał poprowadzić do szukania
dróg nowych — i to w samem wnętrzu artysty, w jego
duszy.
10.
Kiedy się studyum Matlakowskiego drukowało w Kra-
kowie, wychodził w Warszawie przekład utworów dramatycz-
nych Maeterlincka, poprzedzony wybornie napisaną przed-
mową Zenona Przesmyckiego. I Przesmycki za cechę zna-
mienną najnowszego zwrotu w literaturze uznał odwrócenie
się od rzeczywistości i szukanie natchnień w rozważaniu
świata duchowego. Nie potępiał jednak nauki; owszem na
niej opierał uzasadnienie umiejętne zjawisk dziwnych hipno-
— 575 —
tyzmu i wszystkich wogóle przejawów duszy, uwolnionej
(przynajmniej pozornie) od więzów zmysłowych. Zasługę
Maeterlincka wogóle a w szczególności na polu dramatycz-
nem w tern upatrywał, że poeta belgijski wprowadził do
twórczości mistycyzm oparty na podstawie naukowej związku
wszystkiego ze wszystkiem we wszechświecie. Wy-
nikły stąd dwie reformy w dramacie: 1) jednoczesne malowa-
nie podwójnej natury człowieka t. j. świadomej,
zależnej od zmysłów, i transcendentnej, od zmysłów nieza-
leżnej; 2) wprowadzenie zjawisk przyrody, jako pierwiastku
nie malowniczego już tylko, ale i czynnego, biorącego po-
niekąd udział w akcyi. Pierwsza reforma sprawiła, że wyma-
gane dawniej rozumowe motywowanie akcyi, postępków,
zdarzeń okazało się niezawsze możliwe m, anigdy
pewnem, gdyż świadomość zmysłowa nie zdoła ogarnąć
całego naszego ja (mianowicie transcendentnego) i nie jest
wyłącznem źródłem naszych czynności, jako zawarunkowanych
tajemniczym wpływem otaczającej przyrody, co poprowadzić
kiedyś może do wytworzenia dramatu kosmicznego.
Maeterlinck stworzył też, zdaniem Przesmyckiego, nowy
rodzaj tragizmu między bezwiednymi popędami, któ-
rych człowiek owładnąć nie może, a bezlitością Losu, który
w widzialnych, zmysłowo dostrzegalnych faktach moc swą
okazuje.
Nie sądzę, ażeby wskazane tu reformy i wynalazki sta-
nowiły istotną nowość w dziejach dramatu; romantycy bo-
wiem, zwłaszcza niemieccy, zużytkowywali i ów świat „trans-
cendentalny", i popędy „bezwiedne", i „bezlitosne wyroki
Losu" i czynne wmieszanie się przyrody do dziejów ludzkich.
Wie o tern oczywiście Przesmycki, więc stara się „nowość"
uzasadnić spostrzeżeniem, że romantycy robili to instynkto-
wo, Maeterlinck świadomie, z zupełną znajomością wyników
psychologii nowożytnej. Różnica ta wszakże, wielka pod
względem intellektualnym, bardzo małą się okazuje pod
względem artystycznym; i jeżeli utwory Belgijczyka zrobiły
wrażenie, to głównie dlatego, że stanowiły ostre przeciwień-
— 576 —
stwo względem realizmu i naturalizmu, wybujałego bezpo-
średnio przed ich ukazaniem się. Maeterlinck lekceważył
Wszystko, co naturalizm poczytywał za ważne: obserwacyę
ścisłą stosunków ludzkich, dokładne motywowanie czynności,
prawdopodobieństwo, barwę miejscową i czasową, starając
się o pogłębienie strony duchowej i przedstawienie jej pod
kątem wieczności (sub specie aeternitatis). Prze-
smycki eufemistycznie w słowach bardzo uczonych tę stronę
techniczną dzieł Maeterlincka przedstawia, porównywając go
z „prymitywami" w malarstwie. Według naszego krytyka,
Maeterlinck, chcąc uwydatnić transcendentną stronę duszy
ludzkiej jako najważniejszą, bo najistotniejszą, najrzeczywist-
szą „musiał jakgdyby nie liczyć się z całym, osiąg-
niętym przez wieki rozwojem cerebralnym, uwolnić
się od napływów cywilizacyjnych i szczegółów aktualności,
wznieść się ponad efemeryczne właściwości epok
i krajów, zatrzeć wszelkie ślady przejściowej typowości
i anegdotyczności, oczyścić z wszelkich naleciałości samą istotę
uczuć niezmiennie i ogólnie ludzkich, jednem słowem, z pod
warstwy różnoczasowych i różnokrajowych wpływów, nawyk-
nień i konwencyj wydobyć wiekuistą historyę czło-
wieka, z całą świeżością i wyrazistością instynktowych,
bezwiednych przebudzeń, rzutów i odruchów, w których
właśnie wybłyskuje pierwiastek transcendentalny. To wszyst-
ko osiągał przez umieszczenie dramatu w nieznającej czasu
i miejsca sferze bajecznej, legendowej. Ale ta ostatnia da-
wała mu jeszcze coś więcej. Przez odsunięcie za zbyt wy-
raźnych i realnych form wieków i cywilizacyj ku jakimś
mglistym oddalom wszystkich postaci i całej akcyi, sprowa-
dzała ona coś w rodzaju częściowej zmiany planów, przysła-
niała jakgdyby lekką gazową zasłoną zmysłowe szczegóły,
łagodziła i ścierała ich brutalną dobitność, pozwalając przez
to subtelniejszym przebłyskom bytu pierworodnego wystąpić
na jaw, wyraziściej się zarysować i duszę widza czy czytel-
nika silniej uderzyć. Półcień tajemniczy był gotów, najlepsza
— 577 —
atmosfera dla tajemniczych objawów; pozostawało tylko obja-
wy te zaznaczyć i uwydatnić. Ale jak pochwycić rzecz nie-
pochwytną, domyślnikiem raczej, aniżeli faktem wyraźnym
będącą? jak za pomocą środków zmysłowych oddać i zmy-
słowej świadomości dostępną uczynić rzecz poza - zmysło-
wą? jak nieskończoność w ograniczonych formach, a wie-
kuiste wibracye i ondulacye w stałych kształtach zawrzeć, aby
je dać uczuć, a zarazem nieskończoności nie ograniczyć,
a wibracyi nie powstrzymać? Tylko przez suggestyę,
przez wywołanie w czytelniku czy widzu jakiegoś odpo-
wiedniego nastroju, jakiegoś uważnego wspólnie-
t w a (complicite attentive), dającego mu niejako udział
w akcyi samej i wkładającego nań obowiązek dokończenia
i uzupełnienia w sobie samym rozumowań lub faktów, któ-
rych scena przesłanki jeno podaje. Ale znowu pytanie: j a k
suggestyę taką osiągnąć? Były w tym kierunku
pomysły krańcowe, żądające zupełnego usunięcia słowa ze
sceny, a zastąpienia go przez poważną pantominę,
odegrywaną w największem milczeniu, albo też uzupeł-
nianą komentatorskim w t ó r e m muzyki. Czy-
niły one jednak rzecz zbytnio, a naweł wyłącznie zależną
od wykonawców, bez nich jakgdyby nieistniejącą, — i dlatego
w odosobnionych jeno wcielenie znalazły próbach. Jeżeli
zostaniemy przy słowie, które bądźcobądź nazawsze koniecz-
nem i najważniejszem poezyi dramatycznej będzie narzę-
dziem; to nie znaleźć środka lepszego nad ten, którego naj-
szerszem wcieleniem praktycznem są dramata Maeterlincka,
a do wskazania którego, drogą wniosków teoretycznych,
doszedł także zdumiewający genialnością swych intuicyj,
acz w rozumowaniu częstokroć błędnie je dalej rozwijający
estetyk M. Guyau. Środkiem tym, tu zwłaszcza, gdzie cho-
dzi o mimowolne, bezwiedne, instynktowe wydobywanie
się na jaw najwnętrzniejszej, najbardziej ukrytej części isto-
ty człowieczej, będzie język prosty, urywany, zło-
żony ze zdań krótkich, przerywanych pau-
zami i milczeniem, ze słów, sąsiadujących
Dzieje krytyki literackiej w Polsce. 37
— 578 —
z krzykiem, który daje się odnaleźć bez zmiany we
wszystkich prawie językach ludzkich".
Nie zamierzam poddawać krytyce tego wywodu ani co
do samej zasady, ani co do upatrywania, w dramatach Mae-
terlicka, najlepszego jej wcielenia; zdaje mi się, że ograni-
czenie środków ekspresyi artystycznej, lubo w pewnych
wypadkach, przy szczególnem uzdolnieniu twórcy, może nie-
pospolite wywierać wrażenie, ogólnie jednak biorąc jest
zubożeniem, nie spotęgowaniem dziedziny sztuki, miano-
wicie sztuki dramatycznej. Muszę też zaznaczyć, że próby
naśladowania Maeterlincka, u nas podejmowane, czy to przez
Tetmajera i Rydla, czy przez Macieja Szukiewicza i Wł.
Orkana, nikły jeno przyniosły rezultat i nie wzbogaciły na-
szej literatury dziełami trwalszej wartości. Posłużyły one
głównie za temat do licznych rozpraw o symbolizmie,
zwłaszcza gdy dramata Henryka Ibsena, czytane chciwie,
a nawet przedstawiane i u nas na scenie, coraz silniej, coraz
głębiej i wyłączniej stawały się symbolami pewnych usposo-
bień psychologicznych, pewnych nastrojów duszy. Nie mogę,
niestety, stwierdzić, iżby te rozprawy, długie czy krótkie,
mętne czy jasne, przychylne czy wrogie dla symbolizmu,
przyczyniły się do pogłębienia zagadnień poruszonych przez
Miriama, do ustalenia nowych dowodów i powodów reformy
dramatycznej. Powtarzały one tylko w mniej lub więcej
udatny sposób pojęcia dostatecznie już w rozprawie Prze-
smyckiego rozwinięte: o małem znaczeniu zjawisk życia po-
wszedniego, zewnętrznego, o dostojeństwie transcendentnych
stron duszy ludzkiej, o roztopieniu się człowieka we wszech-
świecie, o konieczności użycia suggestyi dla wywołania idei
nieskończoności, o uprawnieniu symbolu, jako jedynego
środka do przedstawienia stanów psychicznych sub specie
aeternitatis i t. d.
Gdybym szeregował wszystkie drobne odmianki poglą-
dów, ujawnione w rozprawach o Ibsenie, Hauptmannie, Strind-
bergu, Schnitzlerze, a nawet Sudermannie, jako też w ocenach
sztuk polskich, mających podobieństwo do wzorów obcych;
— 579 —
musiałbym znacznie rozszerzyć zakres tego zarysu, bez wiel-
kiej zresztą korzyści dla poznania nowych dążeń w drama-
cie. Poprzestanę zatem na streszczeniu czterech najświeższych
opinij, wygłoszonych z wielkim naciskiem, z wielką pewno-
ścią siebie przez czterech „najmłodszych" w literaturze.
Adolf Neawert Nowaczyński, rozglądając się z lotu
ptaka w dziejach „Dramatu polskiego XIX imeku" (w Ate-
neum, 1900, lipiec), poszukiwał głównie „indywidualności
dramatycznej polskiej" i nie odnalazł jej jeszcze, bo Wyspiań-
ski jest tylko dla samego siebie, a i „z jego kierunku żadnej
wytycznej dla historycznego dramatu polskiego przeprowa-
dzić się nie da"; jest on uczniem Maeterlincka, ale każdy
naśladowca Wyspiańskiego zdyskredytuje go. Na czem ma
się oprzeć dramat?. Na takie pytanie daje Nowaczyński trzy
nie bardzo zgodne ze sobą odpowiedzi; raz bowiem utrzy-
muje, że młodzi zaczynają budować na fundamentach prawdy
(str. 18); drugi raz domaga się tendencyi wyższej, szerszej
(str. 14), a trzeci raz, że najwyższa poezya „istnieć może bez
przeciętnej prawdy" (str. 9), wcale nie objaśniając, co
rozumie przez prawdę „przeciętną".
Pisząc swą rozprawę, Nowaczyński nie znał jeszcze
„Wesela" Wyspiańskiego. Utwór ten wywołał mnóstwo ocen;
wielu widziało w nim nową, rodzimą formę dramatu polskie-
go, „arcydzieło techniki", chociaż przyznawali, że ludzie
snują się w nim parami, jak w jasełkach; inni znowu twier-
dzili, że jest to dziwactwo, genialne wprawdzie, ale dziwactwo,
nie przedstawiające kreacyi obrobionej artystycznie, lecz
tylko improwizacyę. Rudolf Starzewski wydał swoją ocenę
w osobnej książeczce: „Wesele Wyspiańskiego" (Kraków,
1901), starając się okazać, jakoby to było wesele narodowe
cały wiek już trwające z kwestyą chłopską w centrum. Sta-
rzewski w szkicu tym zapędzał się parokrotnie do jakichś
głębszych i szerszych uogólnień, ale napomknąwszy o nich
zaledwie, milknął. Spodziewa się on narodzin dramatu ide-
alistycznego, syntetycznego, — jakby którykolwiek dobry
dramat nie był z samej natury sztuki— syntetycznym. Dra-
— 580 —
mat psychologiczny z ostatnich dziesiątków lat był, według
niego, „kompromisem" między realizmem a idealizmem.
O Weselu prawi: „Sztuka ta rozsnuwa się w liniach psychicz-
nych, idealnych; z temi liniami nie pokrywają się żywe,
doraźne wrażenia zmysłowe oczu. Ponieważ zewnętrzna bu-
dowa nie przystaje do wewnętrznej (jak zresztą zazwy-
czaj i w życiu), przeto na scenie tworzą się dwa rozbieżne
szeregi wrażeń: zmysłowy i umysłowy... Krytycyzm i fanta-
zya, mózg i nerwy złożyły się na Wesele: dzieło okrutne,
jak żrący rozczyn chemiczny, a drgające jak płomień rozża-
rzonym patryotyzmem, dzieło oryginalne i indywidualne
artysty nawskroś, dzieło najwybitniejsze w twórczości mło-
dego pokolenia polskich poetów dramatycznych".
Na to ostatnie zdanie większość krytyków zgodzi się
niewątpliwie; ale wywody o „liniach psychicznych", nie „po-
krywających się" wrażeniami oka, odrzuci jako frazeologię,
która miała wyrazić myśl głęboką a stała się jeno mętną.
Myśli, odnoszące się już nie tylko do literatury polskiej,
lecz do powszechnej, wypowiedział Ostap Ortzmn w „Uto-
piach o dramacie" (w „Krytyce" 1891, luty). I to są odmianki
poglądów Miriama, wzmożone, jak się zdaje, rozmyślaniem
nad dramatami Wagnera, Strindberga i Przybyszewskiego,
a skreślone stylem napuszenie podniosłym. Autor jedyne
uzasadnienie tragedyi widzi w kulcie religijnym i mniema,
że dziś wracamy do Ajschylosa, lecz uduchowieni, rozu-
miejący, że wrogie potęgi, zwane u Greków Konieczno-
ścią, potęgi, które łamią istnienie nasze, są w nas samych.
„Utajoną lirykę" poczytuje za „decydujący czynnik formy dra-
matycznej do dziś dnia" — a wszystko inne za „literaturę".
Muzyka stanowi konieczne uzupełnienie sytuacyj, wystawio-
nych na scenie, gdyż „rozszerza niewyczerpany fizyczny świat
przyrody o perspektywy czwartego wym i aru", jak
to Wagner powiedział. Nie Arystotelesowa obawa i litość,
lecz „odwieczna skarga kosmicznego żywiołu", „anamneza
astralnego akordu sfer" jest istotą wrażenia tragicznego.
„Rozkazy absolutu, których żadna Siła ludzka nie zreformuje,
- 581 —
pod przymusem których działamy, to sygnały wiekuistej tra-
gedyi, manifestujące się w żelaznej konieczności logiki dra-
matu. Nasze upiory bólu, nasze widma strachu zgoła prze-
duchowione żyją o wiele bliżej oceanu rzeczywistego miste-
ryum niż nawet symbole fatalistyczne Greków. Może przez
to ścieśniamy zakres tematów tragicznych, może sprowadza-
my cały świat konstelacyj życiowych do kilku zasadniczych
mitycznych (? może mistycznych) motywów, których waryo-
waniem zająć się ma na przyszłość fantazya dramaturga, ale
zbogacamy się przez to niezmiernie, kładąc ostateczny prze-
dział między tern, co wedle naszych pojęć od nas niezależne
o nas decyduje,— a tern, co nam podlega, przypadkowe, wy-
siłkiem woli naszej poprawić możemy".
Mniemam, że przepowiednie Ortwina nie sprawdzą się,
że umysł ludzki choćby nie wiem jak był przekonany
o wszechwładzy konieczności wewnętrznej, nie powstrzyma
woli od dokonywania czynów nie tylko w stosunku do tego,
co „przypadkowe", że zatem i dziedzina dramatyczna nie
uszczupli się do kilku „zasadniczych motywów", bo nie jest
przecie filozofią, lecz obrazuje życie w jego wszechstronności
i różnorodności zewnętrznej i wewnętrznej. Pogłębienie pojęć
nie może przeszkadzać i ograniczać twórczości, lecz przeci-
wnie rozszerza ją, nastręczając artyście mnóstwo nowych
punktów widzenia.
Nakoniec jako „ciekawostkę" wspomnę „Uwagi o ira-
gedyi" Stanisława Lacka („Nowe Słowo" Kraków, 1902,
Ns 5). Autor jest zapamiętałym teoretycznym wrogiem „rze-
czywistości" oraz praktycznym nieprzyjacielem logiki i psy-
chologii w krytyce, któremu się zdaje, że pisze suggestyjnie.
Dla niego „niedorzeczność" jest jedyną jeszcze „istotą", która
„coś z rzeczą ma wspólnego". Dla niego patetyczność i „gro-
teskowość", jako najbliższe siebie uczucia, wypełniają dobrą
tragedyę. Dla niego „poddanie się losowi jest bohaterstwem
tragicznem, sprzeciwienie się — słabością", chociaż można,
jak sam powiada, zdanie to „odwrócić". Dla niego „tragedya
jest możliwością urzeczywistnioną" —więc wolno po-
— 582 —
wiedzieć, że puszczenie frygi w ruch jest tragedyą... Ale
mniejsza o definicyę; wrogowi logiki udać się ona nie mogła...
posłuchajmy dalszych wywodów. Śmierć jest raz Ideą wielką,
drugi raz Absurdem — u autora to wszystko jedno. Bohatera
poznać po tern, że, „nie uznawszy Przeszkody", (która według
samego p. Lacka jest tylko innym kształtem Losu), „rzuca się
w objęcia Losu i w ten sposób, uległszy mu, pokona go,
jakby podstępem". Ale mimo to pozostanie „naiwnym",
bo ludzie „naiwni" są właśnie „tragiczni"... Akcya jest
w gruncie rzeczy niepotrzebną: „Cała tragedyą tkwi w nie-
materyalnej cząstce czasu, odbywa się więc na każ-
dym kroku, czyha za każdym rogiem. Szaleństwo jest
wszędzie. Trzeba umieć je znaleźć. Mówią, że warunkiem
dramatu jest akcya, działanie: widoczna, że w ten sposób
wychodzi się poza materyał dramatyczny, albowiem
czyn, działanie, akt stanowczy mieści się poza dramatem,
tkwi w każdej chwili, akt zaś dokonany należy do wieczności,
do śmierci; cóż więc z nim zrobić na scenie (teatru, ziemi),
w Sztuce wogóle, która w tej właśnie chwili okrywa się swym
płaszczem tajemniczym i powiada: jest jedna możliwość bo-
haterstwa: absurd, śmierć?... Ludzie tragiczni to ludzie
szczęśliwi, jednolici, tacy, których możliwości urzeczy-
wistniają się; co prawda, za pomocą skoku, jedynego, w prze-
paść", tj. jak już wiemy, w Śmierć, Absurd — czy też Ideę...
Chyba już dosyć. Najświeższa ta teoryjka dramatyczna,
chociaż się powołuje i na Greków i na Wyspiańskiego, do-
wodzi jeno, że, kto gardzi logiką, nie potrafi paradoksami zała-
tać dziur myślenia, ścieśni widnokrąg pojęć, w mniemaniu,
że go rozszerza, zuboży twórczość, zamiast ją wzbogacić...
Wogóle nie przez odcinanie i wykluczanie, lecz przeci-
wnie przez umiejętne wchłanianie i harmonizowanie najróż-
norodniejszych, najsprzeczniejszych czynników rozrasta się
i potężnieje każda twórczość, a więc i dramatyczna. Jeżeli
dzisiaj dają się słyszeć głosy przeciwne, to są one tylko wy-
razem chwilowej reakcyi przeciw jednostronności naturali-
stycznej i muszą z czasem ustąpić miejsca uogólnieniom
— 583 —
rozleglejszym, obejmującym zarówno realne, jak idealne,
zarówno zewnętrzne, jak wewnętrzne pierwiastki, dążące przez
natężone kollizye do wytworzenia harmonijnej artystycznej
całości — dramatu nie materyalnego czy psychologicznego wy-
łącznie, lecz dramatu życia w całej jego wspaniałej, wesołej
czy groźnej pełni.
KONIEC.
Skorowidz nazwisk autorów.
Abelard, 308.
Agrykola R. młodszy, 21, 109.
z Akwinu T. 17.
Albertrandi J., 83.
Alfieri W., 516, 517, 531.
Amfion, 11.
Anakreon, 53, 107.
Aretyn L., 17, 26.
Aryost, 66, 153, 221.
Arystofanes 107, 552, 553, 563.
Arystoteles, 8, 9, 10, 11, 17, 18, 19,
102, 103, 124, 143, 153, 154,
444, 500, 508, 509, 524, 525,
527, 531, 580.
Asnyk A, 412.
Aśnikowski J., 566.
Averroes, 9.
Bartoszewicz K., 463.
B. K., 551— 558, 561.
Baliński K., 394, 566.
Balzac H., 217, 258, 287, 293, 363.
Bardziński J. A., 509.
Barklaj, 55, 64.
Bartoszewicz J., 566, 567.
Baudelaire K., 430.
du Bellay, 41.
Belmont L. 466.
Bełcikowski A., 279, 403—404.
Bem A. G., 376.
Bentkowski J. 536-541.
Beranger, 323.
Bernard, 1,11.
Bernatowicz F., 217.
Bernays, 405.
Berwiński R., 394, 425.
BeyleH., 287, 291, 293.
Bezimienny, 27.
37.
144.
186.
Blair H. 128, 130, 135.
Biegeleisen H., 405-406.
Bielowski A., 10, 11, 201.
Bogacki F., 504.
Bogusławski Wł., 408.
Woj., 222, 223.
Bohomolec F., 76, 83, 420.
Boileau, 74, 76, 77-78, 87, 101-
114, 117, 119, 120, 121, 122>
123, 124, 143, 147, 154.
Bolesławita ob. Kraszewski J. I.
Borkowski L., 485—486, 493.
Borowski L., 141—143.
Bourget P., 505.
Bouterweck F., 128, 142, 515, 531.
Bracciolini P., 17.
Brandes J., 359 — 362, 405, 417,
433, 436.
Bret-Harte, 417.
Brodziński K., 137 — 140, 142,
148—150, 156, 157—158, 161,
166, 168—171, 172, 188—191,
202, 303, 347, 462, 465, 520—
530.
Bruchnalski W., 21, 161.
Bruckner A., 37, 42.
Brunetiere F., 43, 79, 88, 96, 281,
358.
Brunner L. (Jan Sten), 460.
Buckie H., 350, 410.
Buchanan, 29, 509.
Budny Sz., 41.
Budziński S., 465, 566.
Budzyński M., 566.
Bukowiński W., 464.
Burger, 247, 248, 250.
Byron J., 148, 154, 190, 201,208,
267, 346, 355, 372, 383, 434, 466.
Bystrzonowski W., 69—70.
Bytkowski Z., 445.
Carlancas, 95, 511, 512.
Carlyle T., 409, 437.
Carriere M., 405.
Cegielski H. 237—239, 541—542.
Chateaubriand, 128, 346.
Chełmikowski J., 566.
Chlebowski B., 404—405.
Chłędowski A., 158, 240.
Chłopicki E., 566.
Chodakowski Z. D. (Czarnocki) 149.
Chodźko I., 258, 417.
Choiński-Jeske T., 425—426, 466,
504, 571.
Chomiakow, 433.
Chrzanowski I., 462.
Cieszkowski A., 373, 483—485.
Comte A., 350, 364, 429.
Congreve, 512.
Cooper F., 549.
Cowley, 512.
Cybulski A., 445.
„ Woj., 240, 323—333.
Cyceron, 17—18, 22, 25, 37, 40, 41,
84, 114, 116.
Czacki T., 165.
Czartoryski A. K., 95—102, 124,
511,528.
Czechowicz M., 41.
Danej kowicz, 68.
Dante, 45, 66, 128, 157, 274, 306,
381, 388, 436.
Darwin K., 233, 350, 444.
Daszyńska Z., 405.
Daudet A., 423.
Dąbrowski W., 464.
Debay, 308.
Dekoloniusz, 48.
Dembowski E., 234—235, 533—
536.
Demetryusz Falerejski, 18.
Deotyma, 302, 305, 321, 323.
Dickens K., 293, 370, 417.
Diderot, 101, 115, 492,529.
Długosz J., 26.
Dmochowski F. ks. 117—124, 143,
184, 514, 517.
Dmochowski F. S., 161— 162, 184—
186.
Dmuszewski L., 217.
Domairon, 130.
DubosJ.,96, 128, 129.
Drogoszewski A., 464.
Drużbacka E., 420.
Duns Scott, 17.
Dumas A., 287.
Dupanloup, 359.
Dyonizyuszz Halikarnasu, 19.
Dzieduszycki W., 370.
Dziekoński J. B., 425.
Dzierzkowski J., 322.
Elżbieta królowa, 24.
Emerson, 437.
Engestróm W., 466.
Epikur, 19.
Eschenburg, 128, 135, 515.
Eschylos (Ajschylos, Eschil), 285,.
306, 307, 465, 523, 546, 570, 508.
Eurypides, 30, 107, 190, 509, 513,
570.
Ezop, 221.
Faleński F, 322, 465, 567.
Fedr, 221.
Feldman W., 445.
Feuillet O., 425.
Fiałkowski M., 8.
Fichte, 451, 454.
Fielding, 512.
Flach J., 466.
Flaubert G., 294, 423, 496.
Fletcher, 511.
Flourens, 308.
Fontenelle, 73.
Fredro Al., 200, 245, 536.
„ An. M., 59.
Freiligrath, 290.
Galiani, 519.
Galie H., 462.
Gallus, 5.
Garczyński S., 391.
Garszyn W., 430.
Gaszyński K., 280.
Gawalewicz M., 464, 572.
Gawiński J., 55.
Gąsiorowski A., 407.
German L., 466.
Gervinus, 246, 250, 559.
Glinka, 55.
Gliński H., 466.
Gnatowski J., 402.
Goethe J. W., 127, 150, 154, 171,
183, 188, 209, 260, 328, 527,
535,566, 571.
Gogol M., 293, 433, 566.
Golański F. N., 112 — 117, 122,
512—514, 515, 529.
Golian Z., 393.
Gołębiowski, 324.
Goncourt, 423.
Gosławiec (Sygietyński A.) 423.
Gosławski M., 221*.
Goślicki W., 39.
Gostomski W. 413—415.
Goszczyński S., 173, 191, 194—
202, 204, 205, 387—388.
Gottsched, 183.
Górnicki Ł., 28, 509.
Górski A., 445.
III
Górski Jak., 37—40.
„ Jan, 39.
„ K., 462.
Grabowski B., 466.
E., 201,466.
M., 206—219, 224, 232,
302,450, 465,486,551.
T., 123, 135, 219, 466.
Groddeck E., 18, 129, 240.
Grybojedow, 566.
Grzymała F., 159—160, 206.
Guarini, 55.
Gubrynowicz B., 171, 341, 462.
Guizot, 218, 224, 365.
Guyau J. M., 418, 437, 442, 468,
577.
Halm F., 566.
Hanka W., 149.
Hauptman G., 466, 578.
Heck K., 43.
Hegel J., 218, 234, 239, 240, 323,
333, 334, 335, 533, 536, 542,
545, 546.
Heine H., 290, 425.
Henneąuin E., 418,436.
Herbart, 381.
Herbest B., 37—40.
Herder, 127, 129, 137, 224.
Herman H., 55.
Herwegh, 290.
HettnerH., 111.
Hezyod, 30, 35, 306.
Hildebrand, 405.
Hirszband N. (Cezary Jellenta) 433,
436—438, 466.
Hlebicki — Józefowicz, 323.
Hodi ob. Tokarzewicz J.
Hoene — Wroński, 446.
Hoffman, 283, 284.
Hołowiński I. (Kefaliński), 532,
551.
Homer, 21, 35,80, 107, 109. 111,
131, 149, 153, 157, 169, 202,
247, 381, 547, 549.
Horacy, 7, 8, 19, 22, 23, 28, 29, 42,
43, 45,49,55,66,71,74,76, 79,
80,81, 84, 85, 88,91, 108, 109,
114, 123, 124,143,147,267,365,
500, 508, 519.
Hósick F., 263.
Hotho, 533.
Hugo W., 217,323,346,567,571.
Hussovianus J., 21.
Ibsen H., 430, 466, 578.
Iłowski S., 19.
Inez, 56.
Jabłonowski W., 445.
Jagodyński S., 55.
Janin J., 217.
Jankowski R, 532.
Januszewski J., 31, 35.
Jean Paul (Richterj 127, 176, 283,
284.
Jellenta C. ob. Hirszband N.
Jenike L., 571.
Jezierski F., 466,571.
Jeż T. T. (Miłkowski Z.) 417, 419.
Johnson S., 92, 518.
Kaczkowski Z., 305.
Kadłubek W. (Mistrz Wincenty), 7,
10, 12—13.
Kajsiewicz H., 393.
Kalderon, 128, 465, 523, 533, 552,
566,571.
Kalinka W., 252.
Kaliński H., 147.
Kallenbach J., 43, 406—407.
Kallimach, 22, 30.
Kamiński, 222.
Kamoens, 465, 466.
Kant E., 127, 177.
Karadzicz, 149.
Karpiński F., 21, 102, 111 — 112,
116, 122,462.
Kaszewski K., 306—323, 364—371,
465, 567, 570.
Katullus, 31, 32.
Kawczyński M., 6, 466.
Klaczko J., 246—263, 386, 500-503.
Klaudyan, 66.
KlonowiczF. S., 23, 30, 55, 301,
304.
Klopstock, 128, 153, 157, 183.
Kłobukowski A., 566.
Kniaźnin F., 221,222.
Kochanowski J., 21, 22, 23, 24,27,
28, 40,41,42,44,45,52,55,85,
123, 322, 348, 420, 508, 509.
Kochanowski P., 55.
Kochowski W., 24, 52—57.
Komierowski, 559.
Konarski S., 71— 78, 83, 87, 113,
116,410,420,510.
Konczyński T,, 569.
Konopnicka M. 438, 445, 462.
IV
Kopczyński O., 116.
Kopernik, 2, 233.
Koppens R., 44, 45, 46, 48.
Kornel (Corneille), 58, 77, 78, 115,
118, 134, 270,510, 513.
Korytyński O., 7, 8.
Korzeniowski A., 465, 559 — 565,
566, 567.
Korzeniowski J., 233, 246, 258, 265,
303, 321, 486—487, 503, 531,
532, 534.
Kościałkowska W„ 417.
Kotarbiński J., 418, 572.
Kotzebue, 518, 519.
KoźmianK., 134, 267, 280, 516,
518,526.
Koźmian S., 559.
Krajewski A. A„ 322, 566.
Krasicki I., 8, 9, 21, 69, 83, 104—
111, 114, 115, 124, 133, 306r
348, 388, 389, 462, 515.
Krasiński A. S., 8.
Z., 235, 250, 261, 340,
368, 373, 376, 395—398, 420,
533—535.
Krasnosielski T., 30, 571.
Kraszewski J. I,, 217, 243, 245, 258.
281—306, 314, 315, 321, 359,
459, 481 — 488, 487, 500, 505,
550, 566, 571.
Kremer J., 234, 308, 372, 533, 551.
z Krosna R, 21, 109, 110.
Krupiński F., 364, 376.
Krzemiński S., 409—410, 572.
Kwintylian, 9,25, 114, 140.
Lach-Szyrma K., 149.
Lack St„ 460, 581—582.
Lacki T., 55.
La Fontaine, 221,350, 359.
LaHarpe, 130, 131, 135, 147.-
de La Motte, 77, 78, 92, 510, 511.
Lange A., 466, 468.
Lelewel J., 151.
Lemaitre J., 430.
Lemcke K., 468.
Lenartowicz T., 252, 258, 260.
Lermontow M., 383.
Leski K., 76.
Lessing, 127, 129, 183, 309, 510,
513, 518, 524.
Leszczyński S., 73.
Lewestam F. H, 240—245, 310,
418, 488—493, 559.
Lewiński J., 566.
Libelt K. 372.
Lipsius J., 56, 57.
Liwiusz T., 359.
Lopez de Vega, 571.
Lowth, 126.
Lubomirski J., 55.
S. H., 51, 59—67, 95.
Lukan, 66.
Lukrecyusz, 308.
Maeterlinck M., 430, 447, 448,
467, 574—578.
Magnuszewski D., 534.
Majmon S., 308.
Majorkiewicz J., 195, 235—237.
Malczewski Ad., 75.
An., 162, 193, 463.
Mallarme S., 430.
Małecki A., 240, 306, 322, 333—
347, 390, 542, 567.
Mann M., 278.
Marcinkowski Ant. (Nowosielski
A., 449, 493—496, 505.
Marini, 45, 66.
Marmontel, 114.
MarreneW. (Morzkowska), 424-425.
Martola, 66.
Masłowski F., 19.
Matlakowski W., 467, 572—574.
Mateusz biskup, 11.
Matuszewski J., 431, 433, 438—
445, 454—456, 571.
Mazanowski A., 462 — 463.
Mazanowski M., 462—463.
Mączyński J., 42.
Menander, 320.
Merwin B., 464.
Miaskowski K., 21, 55.
Mickiewicz A., 96, 126, 130, 132,
141, 150—156, 159, 160, 162,
168, 181—183, 200, 203—204,
211, 212, 218, 230, 246, 247,
250, 252, 285, 310, 318, 324,
326, 329—332, 342, 368, 373,
377, 383, 387, 391—393, 411,
'413, 419, 443, 501, 545—550.
Milton J., 110, 119, 121, 157.
Milutynowicz, 548.
Minasowicz J. E., 109.
Miniewski Wł„ 568.
Miriam ob. Przesmycki Z.
Miron, 321.
Mniszech M., 101.
Mochnacki M„ 162—171, 172—179,
180—181, 191—194, 195, 224,
236, 259, 329, 432, 450, 493,
495.
Modrzewski F., 341.
Molier, 91, 148, 310, 552, 563,
564.
Montesąuieu (Monteskiusz), 73, 96,
102, 128, 129, 352.
Moraczewski J., 459.
Morawski St. 280.
K., 37, 40.
M., 435.
Móreto, 552.
Morzkowska A., 262, 468.
Morsztyn J., 55, 57, 58, 66, 341, 348.
Morsztyn S., 57, 58.
Moszyński A., 8, 246.
Musset A., 346.
Naruszewicz A., 421, 462.
Nehring W., 347—348.
Niemcewicz J. U., 130, 222, 513,
519.
Nietzsche F„ 430, 437.
Norwid C, 425.
Novalis, 127.
Nowaczyński A., 460, 579.
Nowicki J., 146.
Nowosielski A. (Marcinkowski A.),
449, 505.
Nowosielski T., 566.
Odyniec A. E., 173, 215, 221, 258,
278, 279, 316.
Oehlenschlager, 566.
Oken, 192.
Oleśnicki Z., 20, 24.
Olizar G., 566.
Opaliński K., 58.
Opaliński Ł., 48—51.
z Opatowca Ł., 42.
Ordyniec J. K., 530— 531.
Orfeusz, 11,28.
Orkan Wł., 578.
Ortwin O., 580.
Orzechowski S., 39, 40.
Orzeszkowa E., 415—417, 504.
Osiński L., 133—135, 387, 465,
518, 519, 527.
Ostroróg J., 2, 265.
Osyan, 127, 157, 166, 202.
Owidyusz, 31, 53, 54, 317.
Padura T., 201, 202.
Palingen, 28.
Pasek, J. Ch., 257.
Paszkowski J., 559, 571.
Pawelski J., 435.
Petrarka T., 25, 29, 45, 66, 157,
365.
Petrycy S., 55.
Piccolomini E. S., 17, 20.
Piłat R., 405.
Piło M., 468—470.
Pindar, 107.
Pini T., 407, 463.
Piotrowski G., 462.
Piramowicz G., 100—101, 105,
184.
Plaut, 88, 221.
Plenkiewicz R. 282, 407.
Pług A. (Pietkiewicz Ant.); 323.
Podbereski R., 303.
Poe E. A., 322, 430, 456, 465.
Pol F., 160.
, W., 243, 258, 322, 382.
Połignac, 110.
Pope, 124.
Popowski S., 460, 468.
Porębowicz E., 466, 510, 571.
Posnett, 405.
Potocki A., 445.
„ G., 102, 131—133.
„ W., 55, 421.
Preradowicz, 433.
Presser W., 445.
Prokesch W.. 464.
Przesmycki Z. (Miriam), 422, 427,
432, 433, 445—451, 467, 574—
578, 580.
Przewóski E. 466.
Przybylski J., 8, 124.
Przybyszewski S., 433, 451—454,
456, 580.
Puszkin A., 383, 548, 566.
Pypin A, 373.
Rasyn (Racine), 58, 77, 78, 115,
129, 148, 268 — 271, 510, 513,
514, 516, 519.
Rej M., 21, 26, 27, 55, 305, 419.
Renan E., 350, 417.
Rollin, 73.
Ronsard, 45.
Rothe A., 572.
VI
Rotundus A. (Mieleski), 33.
Rousseau J. J., 308.
Ruskin J., 431, 468.
Rydel L. 578.
Rykaczewski E., 18.
Rzążewski A., 466.
Rzewuski E., 465, 551.
H., 217, 218, 232, 414
S. 466.
W., 76, 78-83, 92, 510.
Sabowska, 359.
Sainte-Beuve, 273—275, 276, 281,
307, 354.
z Sambora G., 21.
Sand G., 217, 258, 424, 497.
Sannazar, 120.
z Sanoka G., 19, 26.
Sarbiewski M., 23, 44—48, 56, 66,
508.
Schelling F., 174, 192, 224.
Schiller F., 127, 129, 150, 158,208,
240, 516, 523, 535, 544, 571.
Schlegel A. W., 21, 127, 128, 129,
134, 165, 176, 186, 517, 532, 559.
Schlegel F., 127, 129, 150, 532.
Schopenhauer, 454.
Scribe E., 320,
Seneka, 13, 57, 84, 305, 509.
Shelley, 466.
Siedlecki A., 460.
S. 9.
Sieniieński L., 201, 263—281, 307,
346, 386, 399, 400, 496—500,
567.
Sienkiewicz H., 363, 408.
Sismondi J. K., 128, 135, 531.
Siwiński E., 323.
Skaliger J. C, 42, 43, 44, 88, 508.
„ Józ., 43.
ze Skarbimierza Stanisław, 13 — 15.
Słowacki E., 135—137, 141, 153,
513.
Słowacki J., 223, 261, 267, 317,
340, 341—347, 348, 368, 389—
391, 395—398, 411— -412, 432,
462, 532.
Smoleński W„ 109.
Sofokles, 30, 31, 107, 306, 465,
547, 570.
Sowiński L., 306, 321.
Spasowicz W.. 371—384, 393, 572.
Spielhagen Fr., 504.
Spinoza, 308.
Stadnicki K., 572.
Stael, 120, 137, 352.
Stanisław August (Poniatowski),
83, 113.
Stapfer, 310.
Starowolski Sz., 33.
Starzewski R., 579.
Starzyński E., 482.
Steffens, 192.
Stosław, 33.
Strindberg A., 430, 578, 580.
Struve H., 361, 572.
Stryjkowski M., 301.
Sue E., 287, 28 , 486, 493, 497.
Suesser I., 464.
Sulzer, 128, 135.
Sygietyński A., 354, 422—423, 466.
Sygoniusz K., 9.
Syrokomla W. (Kondratowicz L.),
243, 258, 301, 302, "304, 305, 321,
323, 382.
Szaller K. L., 530.
Szarzyński M. S., 322.
Szekspir, Szakspir, Szykspir (Sha-
kespeare), 93, 95, 115, 121,128,
134, 148, 153, 157, 191, 221,
247, 256, 258, 270, 343, 372,
381, 383, 388, 467, 510, 511,
514, 516, 517, 518, 519, 522,
523, 526, 527, 530—531, 547,
550, 561—563, 571—572.
Szewczenko, 433.
Szokalski W., 308.
Szujski J., 399, 400, 568—569, 570.
Szukiewicz M., 578.
Szymanowski J., 102—104, 105,
136.
Szymanowski W., 323, 567—568.
Szymonowicz Sz., 35, 41, 43,222.
509.
Śniadecki J., 134, 143, 177.
Święcicki J. A., 465, 571.
Tacyt, 66, 68.
Taine H„ 154, 155, 176, 350—359,
362, 364 — 367, 371, 381, 400,
404, 410, 421, 433, 436, 439,
470, 571.
Tarnowski S., 261, 262, 279, 280,
347, 384—402, 411, 466, 571,
572
TassoT., 66, 119, 157, 549.
VII
Temberski A., 68.
Teokryt, 30, 35, 306, 465.
Terencyusz, 120, 221.
Tetmajer K., 578.
Thackeray, 323.
Theatralski, 92—94.
Thullie, 10, 566.
Tieck, L., 127, 150, 535, 551.
Tokarzewicz J. (Hodi) 464.
Tołstoj L., 230, 430.
Trembecki S., 115, 266, 280.
Trentowski F. B., 372, 373, 536,
542 545
Tretiak J., 363, 410—412, 571.
Trzycieski A., 27, 28, 55.
Turczyński J., 407.
Tybullus, 26, 31.
Tyrteusz, 369.
Tyszyński A., 220—234, 237, 418,
434, 451.
Twardowski S., 44, 55.
Ujejski K., 412.
Ulrich U 570.
Verlaine, 430,
Vida H., 42, 508.
de Villa Dei Aleksander, 42.
Villemain, 146, 147, 210, 218,224.
Vitellius, 33.
Veron E, 421.
Wagner R., 431, 580.
Walicki A., 566,
Walla (Valla) W.. 17, 26.
Walter-Scott, 202, 215, 274, 292,
360, 486, 549.
Wasilewski E., 321.
Wergeryusz, 17.
Wergiliusz Maro, 21, 23, 31, 35, 66,
109, 111, 131, 169.
Węclewski Z., 307, 567, 570.
Węgierska Z., 359.
Węgierski K., 419, 420—421.
Wężyk F., 129, 135, 515—519, 531,
568.
Wieruszowski K., 69, 75.
Wilde Oskar (nie Karol), 430, 438,
458—459.
Winckelmann, 127, 133.
Windakiewicz S., 407, 463, 507.
Wisłocki W., 9.
Wiszniewski M., 15, 18, 43.
Witkiewicz S., 421—422, 461.
Witkowski S, 35.
Witwicki S., 206.
Włodek I., 123.
Wojciechowski K., 463.
Wojsznarowicz, 68.
Wolan A., 34.
Wolf F. A., 127, 129.
Wolski Wa., 466.
„ Wł., 314,321, 323, 566.
Wolter, 73, 77, 78, 81, 110, 115,
118, 134, 308, 309, 444, 510, 523.
Wood, 126.
Woronicz J. P., 21, 130, 165, 280.
Wróblewski K., 463.
Wrotnowski F., 252.
Wujek J., 41.
Wyspiański S.. 550, 579, 582.
YoungE., 121.
Zabłocki F., 222.
Zacharyasiewicz J., 504.
Zaleski B., 191, 201, 215, 318.
„ H., 532.
Zawadzki A., 160.
B., 468.
Zawicki, 509.
Zawiliński R., 466.
Ziemięcka E., 219.
Zdziarski S., 463.
Zdziechowski M., 433 — 435, 466,
467.
Żimorowicz J. B., 36, 222.
Zipper A., 466.
Zmorski R., 321.
Zola E„ 363, 423, 425, 505.
Żebrowski T., 55.
Żeromski S., 507.
Żmichowska G. 394.
Źórawski M., 33.
Żukowski J. L., 179—180, 185.
K., 18.
Żuławski J., 433, 456—460.
sprostowanie omyłek ulaśnicjjsyeh.
..-»_..
Str.
wiersz
zamiast
czytaj
25
15
zdania o utworach
zdania o autorach
90
29
gminowa
gminowi
177
9
oceniamy
oceniajmy
216
17
s
stworzyć
290
1
oddzielenie
oddzielnie
296
7
stowniejszy
stosowniejszy
312
13
wyćwiczenie
wyświecenie
316
11
sery a
materya
324
2
był z rozwagą
był rozwagą
332
30
później
późniejszej
363
23
temperamentów
temperament ów
373
26
liteiratur
litieratur
374
27
ustanowienia
ustanowienie
376
25
Rom. i jego sztuki
Rom. i jego skutki
389
28
swojej
jego
402
31
ur. 1836
ur. 1863.
424
11
powieść
powieści
438
19
zawiśli
zawilsi
438 (i 430) 33
Karola Wilde
Oskara Wilde
463
28
sharmonizować
zharmonizować
483
14
on tego
tego
490
6
usiłowanie
usiłowania
492
11
prawdę
prawdą
541
30
najdzielszego
najdzielniejszego
"5*$ś3-^«s**-
WYKAZ TREŚCI
Sir.
Piotr Chmielowski, jako krytyk, przez Br. Chlebowskiego . . V — XVII
Przedmowa I — III
Wstęp 1
Rozdział pierwszy. Średniowiecze.
I. Starożytni mistrzowie krytyki. Scholastyka 5
II. Przykłady sądów krytycznych. Mateusz. Mistrz Wincenty.
Stanisław ze Skarbimierza 10
Rozdział drugi. Czasy humanizmu od rozkwitu do zwyrodnienia.
I. Ruch humanistyczny. Poglądy na zadanie poezyi, twór-
czość i wzory . 16
II. Zdania o autorach obcych i swojskich w XV i XVI w.
Długosz. Rej. Kochanowski. Szymonowicz. Rotundus.
Januszowski. Polemika. Herbest i Górski 25
III. Przepisy wymowy i poezyi. Sarbiewski. Łukasz Opaliński 41
IV. Zdania o pisarzach \v XVII wieku. Kochowski ... 52
V. Przestrogi, dotyczące zepsucia języka, stylu i wymowy.
Krzysztof Opaliński. Jędrzej M. Fredro. Stanisław H.
Lubomirski 58
VI. Zupełne zepsucie smaku za Sasów. Wieruszowski. By-
strzonowski 67
Rozdział trzeci. Czasy pseudo-klasycyzmu.
I. Stanisław Konarski i Fr. Bohomolec 71
II. Wacław Rzewuski 78
III. Monitor. Reguły twórczości dramatycznej 83
IV. Książę Adam Kazimierz Czartoryski 95
V. „Listy krytyczne". Grzegorz Piramowicz. Józef Szyma-
nowski . . . . ' 99
VI. Krasicki i Karpiński 104
VII. Filip Neryusz Golański 112
VIII. Franciszek Ksawery Dmochowski 117
Rozdział czwarty. Okres przejściowy (1801 — 1830).
I. Wpływy obce: angielskie, niemieckie i francuskie . . 125
II. Krytycy pseudo-klasyczni: Stanisław Potocki. Ludwik
Osiński. Euzebiusz Słowacki 131
III. Kazimierz Brodziński. Leon Borowski. Jan Śniadccki.
Pierwsza faza sporu o klasyczność i romantyczność . . 137
IV. Adam Mickiewicz 150
V. Pierwsze zdania o poezyach Mickiewicza. Grzymała. Fr.
Salezy Dmochowski 156
VI. Pierwsze wystąpienie M. Mochnackiego. Polemiczny ar-
tykuł Brodzińskiego 162
Str.
VII. Mochnacki jako spółpracownik Gazety Polskiej. Jan
Ludwik Żukowski 172
VIII. O krytykach i recenzentach warszawskich. Odpowiedź
Dmochowskiego 181
Rozdział piąty. Krytyka w okresie romantyzmu.
I. Ustalenie poglądów krytyki romantycznej przez Moch-
nackiego 188
II. Krytyka romantyzmu przez romantyka (Goszczyński) . 194
III. Mistycyzm Mickiewicza i Goszczyńskiego 203
IV. Michał Grabowski 206
V. Aleksander Tyszyński 220
VI. Krytyka idealistyczna 234
VII. Przejście od krytyki filozof, do publicystycznej. Lewestam 239
VIII. Julian Klaczko 246
IX. Lucyan Siemieński 263
X. Józef Ignacy Kraszewski 281
XI. Kazimierz Kaszewski i jemu spółcześni 306
XII. „Krytyka naukowa" z podkładem "idealistycznym. W. Cy-
bulski. A. Małecki. Wł. Nehring 323
Rozdział szósty. Okres realizmu.
I. Wpływy obce. Taine. Brandes. Zola . 349
II. Krytyka poglądów Taine'a. Kazimierz Kaszewski . . . 364
III. Włodzimierz Spasowicz 371
IV. Stanisław Tarnowski 384
V. Krytyka literacka u historyków literatury 403
VI. Krytyka idealistyczna w czasach realistycznych . . . 407
VII. Krytyka realistyczna .415
VIII. Eklektycy 424
Rozdział siódmy. Modernizm.
I. Wpływy obce. Trzy fazy ".' 427
II. Odrodzenie uczucia religijnego. M. Zdziechowski 433
III. Subjektywizm w krytyce 436
1. Napoleon Hirszband 436
2. Ignacy Matuszewski , 438
IV. Metafizyka. Zenon Przesmycki 445
V. Indywidualizm krańcowy. Stanisław Przybyszewski. Je-
rzy Żuławski 451
VI. Studya nad literaturą obcą 464
Dodatek. I. Poglądy na powieść 473
II. Poglądy na dramat , 507
Skorowidz nazwisk autorów I
Sprostowania VIII
"M , ii) • W>
0#*&«
^
a
Chmielowski, Piotr \f>
Dzieje krytyki literackiej
w Polsce
y
PLEASE DO NOT REMOVE
CARDS OR SLIPS FROM THIS POCKET
UNIYERSITY OF TORONTO LIBRARY
A*V*ćtm* ^^V mULlSŹ".