Skip to main content

Full text of "Dzieje literatury polskiej w zarysie"

See other formats


ffil 


m 


& 


OikHanbtt  Bciicfnec 


Sieje  literatury 

P0l$iitj  w  ptysie 


Wybanit  brugte 


tom  \\ 


XOate$avoa  GV>  (^ebet^ner  i  Wolff 
trafów  GVo  <£>♦    (Bcbet^ner   i    @p* 


^ 


DZIEJE  LITERATURY 
POLSKIEJ  W  ZARYSIE 


ALEKSANDER  BRUCKNER 

J/l 


DZIEJE  LITERATURY 
POLSKIEJ  W  ZARYSIE 


TOM  II 


WYDANIE  DRUGIE 


WARSZAWA 
NAKŁAD  GEBETHNERA  I  WOLFFA 
KRAKÓW  -  G.  GEBETHNER  I  SPÓŁKA 

1908 


1oix> 

E67 
1901 


791)58? 


KRAKÓW  —  DRUK  W.  L.  ANCZYCA  i  SPÓŁKI. 


SPIS  RZECZY. 


Str. 

ROZDZIAŁ  DZIESIĄTY.    KLASYCYZM  WARSZAWSKI. 

Nowy  wiek  i  jego  widoki.  Oznaki  życia.  Puławy.  Wilno;  Śniadeccy. 
Krzemieniec;  Czacki.  Warszawa;  Towarzystwo  Przyjaciół  Nauk.  Kierunki 
i  przedstawiciele  literatury:  w  poezyi  (Koźmian)  i  w  dramacie  (Feliński); 
Woronicz.  Niemcewicz.  Fredro.  Romans.  Historya;  sympatye  słowiańskie; 
Lelewel;  historya  literatury.  Istotne  zasługi  »klasyków« 1 

ROZDZIAŁ  JEDENASTY.   POCZĄTKI  ROMANTYZMU. 

Brodziński.  Mickiewicz  w  Kownie  i  w  Wilnie;  ballady  i  romanse; 
Dziady.  Sonety.  Konrad  Wallenrod.  Naśladowcy.  Szkoła  ukraińska:  Go- 
sławski,  Malczewski,  Goszczyński,  Zaleski,  Padurra.  Walka  z  klasy- 
cznością      48 

ROZDZIAŁ  DWUNASTY.   LITERATURA  NA  WYCHODŹ- 
TWIE.    ADAM  MICKIEWICZ. 

Emigracya.  Mickiewicz.  Księgi  narodu  i  pielgrzymstwa  polskiego.  Dzia- 
dów część  trzecia.  Pan  Tadeusz.  Towiariski  i  Towiańsczyzna.  Znaczenie 
Mickiewicza.  Otoczenie  jego:  Garczyński.  Zaleski.  Goszczyński,  Witwicki 
i  inni 93 

ROZDZIAŁ  TRZYNASTY.   JULIUSZ  SŁOWACKI. 

Dzieła  młodzieńcze.  Na  wychodźtwie  w  Szwajcaryi,  Włoszech  i  Paryżu; 
tragedye  i  »Beniowski«.  Mesyanizm  i  »Król  Duciu.  Znaczenie  Słowa- 
ckiego          ...         132 


VI 

Str. 

ROZDZIAŁ  CZTERNASTY.   ZYGMUNT  KRASIŃSKI. 

Próby  młodzieńcze.  »Nieboska«  i  » Irydy  on «.  Filozofia  polska,  Hoene- 
Wroński  i  następcy;  Krasińskiego  filozofia:  »Przedświt«  i  »Psalmy  przy- 
szłości*. Inni  pisarze  emigracyjni;  publicyści;  Hoffmanowa;  Czajkowski; 
Gaszyński.  Młodsza  generacya:  Chojecki;  Kalinka;  Klaczko 173 

ROZDZIAŁ     PIĘTNASTY.      SPOŁECZNA    LITERATURA 
W   KRAJU.   (1831-1863);   TŁO  JEJ.   POEZYA. 

Stan  umysłowy  i  warunki  rozwoju  w  Galicyi ,    w  Poznańskim ,    w  Kró- 
lestwie i  w  Krajach  Zabranych.  Ożywienie  badań  historycznych  i  ludo 
znawczych.  Wybitni  poeci;    epicy:  Pol,  Syrokomla;   lirycy:  Ujejski,  Le- 
nartowicz   . • 205 

ROZDZIAŁ  SZESNASTY.   DRAMAT  I  POWIEŚĆ 
(1831-1863). 

Dramatycy:  Fredro,  Magnuszewski,  Romanowski.  Powieściopisarze :  Ko- 
rzeniowski i  Kraszewski,  Rzewuski  i  Chodźko,  Kaczkowski  i  inni.  Autorki, 
Gabryella  i  Deotyma.    Tłumacze.    Wyniki  ogólne 260 

ROZDZIAŁ  SIEDMNASTY.  LITERATURA  PO  ROKU  1863; 
JEJ  TŁO. 

Rozwój  umysłowy  w  Galicyi,  w  Poznańskim  i  w  Królestwie.  Historya, 
dzieje  literatury  i  krytyka 311 

ROZDZIAŁ    OŚMNASTY.    POWIEŚĆ,    OD     KRASZEW- 
SKIEGO  DO   SIENKIEWICZA. 

Na  wychodźtwie:  Kraszewski  i  Jeż.  W  kraju:  powieść  społeczna  i  ten- 
dencyjna, Zacharyasiewicz  i  Pług,  Lam  i  Jordan,  Morzkowska  i  Orze- 
szkowa. Prus  i  Sienkiewicz 346 

ROZDZIAŁ  DZIEWIĘTNASTY.   POEZYA. 

Wyczerpanie  chwilowe  poezyi;  epigonowie  romantyzmu,  Sowiński,  Asnyk, 
Faleński,  Marya  Konopnicka.  Przypływ  nowej  fali  poetyckiej ;  modernizm ; 
Tetmajer,  Kasprowicz 392 

ROZDZIAŁ  DWUDZIESTY.   DRAMAT. 

Warunki  rozwoju.  Dramat  historyczny,  Józef  Szujski  i  Adam  Bełcikowski. 
Komedya,  Narzymski,  Lubowski  i  Bliziński;  Sarnecki,  Zalewski,  Bałucki, 


VII 

Str. 
A.  Świętochowski.  Dramat  modernistów,  historyczny,  symboliczny,  ludowy. 
Dramat  ideowy,  St.  Wyspiańskiego.  St.  Przybyszewski 436 

ROZDZIAŁ  DWUDZIESTY  PIERWSZY.   POWIEŚĆ  NAJ 
NOWSZA. 

Rozmaitość  jej  kierunków.   Reymont.  Żeromski.    Nasze  powieściopisarki. 
Zakończenie 467 

Spis  Osobowy 493 


ROZDZIAŁ   DZIESIĄTY. 
KLASYCYZM  WARSZAWSKI. 


Nowy  wiek  i  jego  widoki.  Oznaki  życia.  Puławy.  Wilno;  Śniadeccy.  Krzemieniec; 
Czacki.  Warszawa;  Towarzystwo  Przyjaciół  Nauk.  Kierunki  i  przedstawiciele  lite- 
ratury: w  poezyi  (Koźmian)  i  w  dramacie  (Feliński);  Woronicz.  Niemcewicz.  Fredro. 
Romans.    Historya ;  sympatye  słowiańskie;  Lelewel;  historya  literatury.    Istotne  zasługi 

»klasyków«. 

Ponuro  wschodził  wiek  dziewiętnasty.  Po  upadku  Rzeczypo- 
spolitej, w  Warszawie  zagospodarowali  się  Prusacy,  mądrze  a  ener- 
gicznie ku  właściwym  celom  zdążając,  nie  drażniąc  niepotrzebnie, 
przedwcześnie;  we  Lwowie  oddawna,  a  świeżo  i  w  Krakowie,  rzą- 
dzili Austryacy,  nie  ceremoniując  się  z  nikim  i  niczym,  lecz 
w  gruncie  rzeczy  samymi  pozorami  się  zadowalając  i  zawsze 
drugie  kroki  przed  pierwszymi  stawiając;  tylko  w  Wilnie  nie  tykano 
dawnego  samorządu  w  pewnych  granicach.  Po  rozgorączkowanym 
życiu  lat  1788  —  1794  nastąpiła  cisza  cmętarna;  w  zupełnej  pro- 
stracyi  leżał  naród,  niby  nie  pomny  dziejów  i  znaczenia;  on  cały 
teraz,  zdawało  się,  żył  wedle  owej  maksymy:  niech  drudzy  za 
łby  chodzą,  ja  się  dziwuję.  Kataklizm,  co  Francyę  dojgóry  dnem 
wywrócił,  ominął  go;  cieszyła  się  szlachta,  że  ani  Jakobini  jej  wy- 
właszczeniem, ani  farmazoni  kultem  mądrości  grozili,  że,  choć  kłótni 
i  bójek  sejmikowych  a  klamki  pańskiej  już  nie  było,  przy  prawach 
nad  chłopem,  przy  religii,  przy  majętnościach  ją  utrzymano.  I  uży- 
wały jednostki;  Berlin  dostarczał  lekkomyślnym  kredytu,  ile  żądano; 
bawiono   się   w   Warszawie  i   we   Lwowie  do   upadłego.    Wyrok 

DZIEJE    LITERATURY    POLSKIEJ    T.    II.  , 


—     2     — 

śmierci  naród  sam  ratyfikował.  W  istocie  nie  było  śmierci,  ani 
letargu  nawet,  tylko  chwilowe  odrętwienie;  niby  narkoza,  w  której 
organizm  amputacyę  przeboleje  i  w  nowe  warunki  się  włoży;  na- 
wet Pod  Blachą  nie  o  zabawach  tylko  myślano. 

I  ruszało  się  niebawem  życie  wszędzie.  Niby  na  wiosnę, 
porysowały  się  skorupy  śniegu  i  lodu,  zaczęły  się  sączyć  nici 
wodne,  aby  się  coraz  wzmagać  i  spływać.  Samo  przyjęcie,  jakiego 
wędrująca  teraz  trupa  Bogusławskiego  we  Lwowie,  Warszawie, 
Poznaniu  na  święty  Jan  doznawała,  entuzyastyczne,  choć  rzeczy 
wystawiane  pod  żadnym  względem  na  entuzyazm  nie  zasługiwały, 
dowodziło,  jak  ceniono  na  razie  choćby  słowo  narodowe.  Prawda, 
literatura  milczała,  publicystyka  upadła  zupełnie,  po  roku  1795 
i  marne  ksiąźczyny  przestały  wychodzić.  Nie  odezwała  się  litera- 
tura na  ostatnie  wypadki  nigdzie:  tylko  w  rzadkich  odpisach  krążył 
Czartoryskiego  (syna)  »Bard  Polski «,  wymowna  nie  tak  opowieść 
chwil  kilku,  jak  skarga,  zwrócona  przeciw  Opatrzności,  ukojona 
korną  ufnością,  przekonaniem  o  własnych  błędach  i  winach,  na- 
dzieją osobliwych,  górnych  przeznaczeń.  A  podobnych  głosów,  acz 
mniej  wymownych,  a  bardziej  wymanierowanych,  było  więcej:  inny 
anonim  farbami  i  tonami  Junga  malował  przejścia  od  nadziei  do 
rozpaczy  i  zwątpienia,  i  ciskał  bardon,  aby  za  broń  chwycić. 

Za  broń  chwytało  rzeczywiście  wielu.  I  niedobitki  dawnego 
wojska  i  młodzież  gorętsza  śpieszyli  pod  znaki  francuskie,  zwiastu- 
jące ludom  europejskim  wolność;  powstały  więc  we  Włoszech  za- 
wiązki i  kadry  legionów  polskich  i  wypełniały  się  coraz  nowymi 
szeregowcami.  Literatura,  z  kraju  niby  spłoszona,  jak  ptak  wędro- 
wny, na  ich  spuściła  się  znaki  i,  jak  przed  trzydziestu  laty  między 
Barszczanami,  powstała  teraz  poezya  legionów,  anonimowa,  bez 
kunsztu,  naiwna,  patryotyczna,  bez  cechy  religijnej  jednak,  bez 
kultu  Maryi  —  w  wojskach  dyrektorjatu  nie  było  już  miejsca  dla 
niego;  przed  legionami  samymi  spadły  te  piosnki  do  kraju;  między 
nimi  jedna,  ów  marsz  Dąbrowskiego,  elektryzująca,  wyzywająca 
jak  fanfara  bojowa,  pełna  otuchy  i  siły.  Nie  brak  jednak  zupełnie 
nazwisk  tej  literaturze:  najbardziej  znany  to  Cypryan  Godebski, 
poległy  pod  Raszynem  roku  1809;  wydający  w  Mantui  »Dekadę«, 
mieszczącą  nie  tylko  rozkazy  dzienne  i  wiadomości  polityczne;  po 
powrocie  do  kraju  pisywał  więcej,  powieść  o  »Grenadyerze  -  filo- 
zofie«,  niby  o  sobie  samym,  rozczarowany  co  do  Francuzów,  któ- 


—     3     - 

rym  rzeczywiście  w  stroju  republikańskim  i  dziś  jeszcze  nie  bardzo 
do  twarzy,  wynosząc  tym  wyżej  Szwajcarów;  powieść  ciekawa 
tym,  że  zamiast  bujań  sentymentalnoerotycznych  przejścia  i  myśli 
zgorzkniałego  spostrzegacza  dawała.  Wznowił  » Zabawy  przyjemne 
i  pożyteczne «  (samymi  tytułami  nawiązywano  porwane  nici  prze- 
szłości), bez  powodzenia,  jak  wszystkie  inne  ówczesne  próby  lite 
rackopublicystyczne;  zamieszczał  tam  wiersze  satyryczne  i  czułe, 
czy  się  do  »legiów«  czy  do  niewiast  polskich  zwracał;  im  bardziej 
mężczyźni  sami  zawiedli,  tym  więcej  rosło  znaczenie  ogniska  do 
mowego,  rola  kobiety. 

W  kraju  obok  Warszawy  zdetronizowanej,  schodzącej  do 
rzędu  miast  prowincyonalnych,  wybijały  się  inne  ogniska  ruchu 
literackiego  i  ducha  narodowego.  Puław  kataklizm  ogólny  nie  do- 
tknął: jeżeli  już  za  czasów  Stanisławowskich  odrębnym  życiem 
stały,  teraz  wpływ  ich  wzmógł  się  nadzwyczaj.  Młodzi  książęta 
bawili  oddawna  w  Petersburgu,  gdzie  między  cesarzewiczem  -  na- 
stępcą tronu  a  księciem  Adamem  zawiązywały  się  stosunki  szczerej 
sympatyi;  generał  ziem  podolskich  pisywał,  jako  Dantyszek,  cenne 
uwagi  o  autorach  i  pismach  polskich;  panie  zwracały  się  i  ku  li- 
teraturze ojczystej  dla  dzieci,  kobiet  i  chłopków,  i  ku  zbieraniu 
pamiątek  ojczystych.  Świątynia  Sybilli,  domek  gotycki,  mieścił 
rzeczy  najrozmaitsze,  cenne  nieraz  tylko  nazwiskiem  czy  pamiątką, 
jakie  z  nimi  łączono;  ważniejsze  były  zbiory  rękopisów  i  książek 
puławskie,  które  później,  pomnożone  zakupnem  Poryckich,  w  osobie 
Łukasza  Gołębiowskiego  znakomitego  miały  pozyskać  bibliotekarza. 

Myśl,  zwrócona  ku  przeszłości,  ocalająca  jej  resztki,  cecho- 
wała ludzi,  jakby  odwróconych  od  teraźniejszości,  żyjących  wspo- 
mnieniami; Jan  Tarnowski  w  Dzikowie,  Tadeusz  Czacki  w  Porycku, 
a  na  jeszcze  większą  skalę  Józef  Maksymilian  Osoliński  we  Lwo- 
wie, oddawali  się  ze  znawstwem  i  zapałem  bibliomanii,  tym  po- 
trzebniejszej, skoro  największy  księgozbiór  krajowy,  bibliotekę 
Załuskich,  za  zbiorami  Nieświeskimi,  Kodeńskimi  i  innymi,  do  Pe- 
tersburga wywieziono.  Obok  tych  utytułowanych  zbieraczów  krzą- 
tali się  drobniejsi,  ks.  Juszyński,  radca  Chyliczkowski  i  inni. 

Puławy  przedstawiały  typ  staropolskiego  dworu  magnackiego, 
Białostoku,  Nieświeża  czy  Wołczyna,  chociaż  sarmatyzm  obcy  był 
Czartoryskim  już  od  dwu  generacyi;  już  kanclerz  i  wojewoda, 
którzy  » familię*  na  szczyt  jej  znaczenia  wynieśli,  we  francuski  się 


—     4     - 

polor  włożyli,  tym  bardziej  generał  ziem  podolskich  i  feldmarszałek 
austryacki;  najmniej  w  najmłodszej  generacyi,  u  synów  i  córki. 
Nowego  nabrały  Puławy  znaczenia,  gdy  syn  najstarszy  został  mi- 
nistrem spraw  zewnętrznych  i  kuratorem  okręgu  naukowego  wileń- 
skiego. Wprawdzie  karyerę  dyplomatyczną  książę  Adam  rychło 
skończył,  lecz  urząd  kuratorski  przez  lat  dwadzieścia  sprawował, 
skarbiąc  sobie  największe  zasługi. 

Młody  cesarz,  którego  wstąpienie  na  tron,  jakby  rozkwit 
wiecznej  wiosny,  witano,  otoczony  szeregiem  mężów  wolnomyśl- 
nych  i  patryotycznych,  sam  uczeń  republikanina  i  najszczytniejszych 
marzeń  pełny,  zaniedbanemu  zupełnie  szkolnictwu  nadzwyczajną 
przypisywał  wagę.  Osobnemu  ministeryum  oświaty  poddano  okręgi 
naukowe,  między  nimi  wileński,  obejmujący  szkoły  na  Litwie, 
Wołyniu,  Podolu  i  Ukrainie.  Pod  kuratorem  stanął  uniwersytet 
Wileński  na  czele  magistratury,  łącząc  obok  szkoły  uczonej  obo- 
wiązki nadzoru  szkół  świeckich  i  liczniejszych  klasztornych,  bazy- 
liańskich  czy  dominikańskich,  czego  wizytatorowie  jego  dopilno- 
wywali. Był  to  czas  najwyższego  blasku  i  znaczenia  szkoły 
wileńskiej,  czas  krótki,  lecz  płodny  w  następstwa. 

Reformy  Komisyi  edukacyjnej,  w  braku  drugiego  Kołłątaja, 
nie  przyjęły  się  należycie  w  Wilnie;  musiała  i  nowa  reforma  wal- 
czyć z  dotkliwym  niedoborem  sił  umiejętnych;  niektóre  katedry 
nie  były  obsadzone,  np.  historyi  (po  zgonie  sędziwego  ks.  Husa- 
rzewskiego,  co  historykiem  nawet  nie  był)  lub  polszczyzny;  uczo- 
nych ziomków,  jak  Jundziłł  (botanik),  było  mało,  i  uniwersytet 
rozszczepił  się  dlatego  na  polski  i  łaciński  f(obcy).  Życie  jednak 
naukowe  w  murach  szkoły  Batorowej,  oddziałałoj^na  młodzież,  sku- 
piającą się  już  roku  1805  w  Towarzystwie  (pierwszych)  filomatów, 
później  nawet  na  szerszą  publiczność  —  zjawiali  się  i  sędziwi 
wiekiem  i  damy  na  wykładach.  Między  uczącymi  byli,  szczególniej 
na  wydziale  medycznym,  liczni  Niemcy,  Lobewein,  Szpicnagel, 
Becu  i  inni;  Groddeck,  znakomity  znawca  filologii  klasycznej, 
a  niezgorszy  polszczyzny,  służył  godnie  nauce,  odradzającej  się 
świeżo  z  polihistoryi  i  antykwaryuszostwa  do  prawdziwej  umiejęt- 
ności; najznakomitsi  i  najbardziej  wpływowi  byli  dwaj  Wielkopo- 
lanie, bracia  Sniadeccy. 

Publicznie  występował  starszy,  Jan,  matematyk,  astronom, 
geograf  (jego  podręcznik  geografii  tłumaczono  i  na  rosyjskie),  na- 


-     5     - 

tura  energiczna,  nieco  arbitralna  —  tak  sarkano  nań  w  Krakowie, 
gdzie  przy  reformie  Kołłątajowej  się  odznaczył.  Większe  dowody 
sprężystości  złożył,  jako  rektor  wileński,  przez  lat  osiem,  repre- 
zentujący szkołę  i  wobec  Aleksandra  I  i  Napoleona,  wprowadzając 
w  życie  nową  ustawę,  czuwając  nad  szkołą  i  kierunkiem. 

Inaczej,  niż  koledzy  krakowscy,  dbał  on  o  poprawną,  nawet 
wytworną  formę  nie  tylko  przemów  oficyalnych,  ale  i  prac  nau- 
kowych; umysł  nieco  suchy  i  formalistyczny,  w  myśli  filozofii 
oświecenia  i  sensualizmu,  wielbiciel  jasności,  wróg  wszelkiej  mgli- 
stości,  mistycyzmu,  a  choćby  metafizyki,  przynajmniej  niemieckiej. 
Brat  Jędrzej  roli  Jana  w  życiu  publicznym  sobie  nie  uzurpował, 
chociaż  jako  samodzielny,  głęboki  uczony,  chemik  i  fizyolog, 
w  dziejach  umiejętności  o  wiele  więcej  zaważył,  a  i  sprawom  spo- 
łecznym pióro  swe  oddawał. 

Mimo  przerwy,  jaką  zaburzenia  wojenne  wywoływały,  w  pracy 
nie  ustawano;  całe  wychowanie  szkolne  nabrało  jednolitości,  spój- 
ności, kierowane  w  duchu  narodowym  i  lojalnym  zarazem.  Aby 
stanąć  o  własnych  siłach,  wysyłano  młodzież,  rokującą  nadzieje, 
za  granicę  dla  dalszego  kształcenia;  drogą  konkursów  wynajdy- 
wano w  kraju  zdolniejszych,  Euzebiusza  Słowackiego,  Lelewela 
i  innych;  obok  generacyi  starszej  stanęli  rychło  ci  młodsi,  profesor 
poezyi  i  wymowy  (Słowacki,  potym  Borowski),  historyk  Lelewel, 
filozof  Gołuchowski  i  inni.  Gdy  we  Lwowie  był,  niekompletny 
zresztą,  uniwersytet  niemiecki,  gdzie  dopiero  w  dwudziestych  la- 
tach za  podnietą  Osolińskiego  katedrę  literatury  i  języka  polskiego 
ustanowiono  i  licho  obsadzono;  gdy  się  w  Krakowie  uniwersytet 
czas  jakiś  między  niemieckim  a  polskim  nauczaniem  ważył  i  wobec 
szczupłości  środków  i  niepokaźności  sił  naukowych  siły  przyciąga- 
jącej nie  wywierał;  gdy  się  w  Warszawie  tylko  na  liceum,  nie  na 
uniwersytet,  zdobyto,  stanęła  szkoła  wileńska,  jako  ognisko  wiedzy 
europejskiej  na  Litwie  i  skomplikowanemu  zadaniu  swemu  znako- 
micie wydołała. 

Obudzenie  duchowe  nie  skupiało  się  tylko  w  murach  uniwer- 
syteckich, szerzyło  się  na  miasto  i  prowincyę;  wzmagały  się  za- 
jęcia literaturą  i  teatrem  (owacye  dla  Bogusławskiego);  pojawiły 
się  czasopisma,  Dziennik  i  Tygodnik  wileński;  zawiązało  się  to- 
warzystwo Szubrawców«,  niby  les  gueux,  mających  kraj  z  zastoju, 
z  przywar  i   nałogów:    nietolerancyi,    ignorancyi,    dumy    rodowej, 


-     6     — 

próżniactwa  i  t.  d.  oczyszczać.  Byli  to  »farmazoni«,  —  nazwa,  co 
od  nas  i  do  Rosyi  przeszła;  ale,  jak  wszystko  w  Polsce,  nawet 
Jezuici,  tak  i  wolnomularze  przybierali  cechy  narodowe,  co  ich  od 
kosmopolitycznej  braci,  niemieckiej  i  rosyjskiej,  wyróżniało;  ostrze 
kierunku  nie  przeciw  kościołowi  ani  wyznaniu  zwracali,  lecz  prze- 
ciw » obskurantyzmowi*,  łącząc  z  tym  cele  humanitarne  i  filantro- 
pijne. Były  to  już  ostatnie  lata  znaczenia  wolnomularstwa:  począt- 
kami sięgało  ono  jeszcze  czasów  saskich,  Mniszków  i  Bruhlów; 
za  rządów  »brata  masona*  (Stanisława  Augusta)  rozwielmożniło  się, 
mimo  zakazów  papieskich  i  interwencyi  nuncyuszów,  nie  tylko 
w  stolicy,  gdzie  niemal  jawnie  występowało,  lecz  i  w  dalekiej  pro- 
wincyi,  gdzie  loże,  nawet  z  kobiet  złożone,  powstawały,  w  Żyto- 
mierzu i  t.  d.;  garnęło  się  niegdyś  i  pod  imieniem  Katarzyny; 
główną  podporę  w  Potockich  miewało.  W  literaturze  znamiennie 
nie  wystąpiło,  poezye  i  przemówienia  mularskie  drukowano  rzadko; 
polemiki  żywej  nie  toczono;  ani  liczne  ani  zbyt  ostre  napaści  du- 
chownych paraliżowało  jawne  niemal  podtrzymywanie  » sekty « 
przez  ludzi  najwybitniejszych  i  najpopularniejszych. 

Szubrawcy  uderzali  na  zastój,  pod  jakąkolwiek  się  formą 
ukrywał:  czy  pod  pychą  z  drzewa  genealogicznego,  sięgającego 
fantastycznie  w  niebiosy,  a  zacieniającego  wszelkie  faktyczne  nie 
dobory,  czy  pod  gorliwą  opieką  propinacyi  i  jej  Żydków,  czy 
w  pastwieniu  się  brutalnym  lub  głupim  nad  służbą  i  poddanymi, 
czy  w  bezmyślnym  trawieniu  zasobów  i  czasu;  wydawali  »Wiado 
mości  Brukowe«,  bronią  satyry,  nieraz  dowcipnej  (bibliotekarza 
uniwersyteckiego  Kontryma,  Jędrzeja  Śniadeckiego  i  in.)  zwalczali 
»obskurantyzm«;  naśladowali  Krasickiego  i  Swifta,  Monitora  i  Spe- 
ktatora,  wkońcu  nadto  się  powtarzali  albo  i  od  osobistych  zacze- 
pek nie  stronili;  wydawnictwo  nagle  zawieszono  (1822  roku).  Prze- 
ciw wolnomyślnemu  kierunkowi  wileńskiemu  oddziaływał  tylko 
słabo  »Miesięcznik  Połocki«,  organ  Jezuitów  białoruskich,  ocalałych 
z  pogromu  pod  egidą  Katarzyny  i  Pawła.  I  zdawało  się,  jakby 
oświata,  nauka  i  literatura  przeniosły  penaty  nad  Wilię. 

Obok  Czartoryskiego  i  Jana  Śniadeckiego  stanął  Tadeusz 
Czacki,  pisarz  polityczny  za  czasów  Stanisławowskich,  uczony  pra- 
wnik i  historyk  o  szerokim  widnokręgu,  stylista  tylko  nie  bardzo 
szczęśliwy.  Samoistny,  nie  harmonizował  zupełnie  z  kierunkiem 
wileńskim;  roku  1803  zamianowany  wizytatorem  szkół  wołyńskich, 


—     7     — 

podolskich  i  kijowskich,  w  urządzeniu  ulubionego  swego  »liceum« 
w  Krzemieńcu  kierował  się  zasadami  własnymi  i  radami  Kołłątaja. 
Jak  u  sensualistów  XVIII  wieku,  jak  u  Staszica,  przeważał  u  niego 
kierunek  praktyczny  w  wychowaniu,  nie  dla  szkoły,  lecz  dla  życia 
obywatelskiego,  do  którego  młodzież  winna  się  natychmiast  sto- 
sować; więc  Krzemieniec  jego  uwzględniał  »talenty«  towarzyskie, 
tańce  i  języki  obce,  nie  odcinał  młodzieży  od  świata,  ją  w  świat 
wprowadzał,  i  rozszerzał  kurs  gimnazyalny  o  przedmioty  nauki 
uniwersyteckiej;  dobór  nauczycieli,  hojne  środki,  szafowane  na  bi- 
bliotekę (dziś  uniwersytetu  włodzimierskiego)  i  gabinety,  odległość 
od  Wilna,  zapewniły  mieścinie  wołyńskiej  świetną  kartę  w  dziejach 
umysłowości  polskiej;  z  nauczycielami  i  uczniami  spotkamy  się 
jeszcze  nieraz. 

Obok  » kuratora «  Czackiego,  niby  pieszczącego  się  gniazdkiem, 
jakie  dla  nauki  za  pomocą  obywatelstwa  i  rządu  uwił,  był  jednak 
niestrudzony  uczony  Czacki,  znający,  jak  nikt  inny,  wewnętrzne 
dzieje  Polski,  jej  prawodawstwo,  jej  różne  warstwy,  aż  do  Żydów 
i  cygnanów.  O  nim  myślano  w  pierwszym  rzędzie,  gdy  przerwane 
dzieło  Naruszewicza  dalej  prowadzić  miano.  A  na  to  zanosiło  się 
w  Warszawie. 

Warszawa  Stanisławowska  nie  zdobyła  się  na  uczone  towa- 
rzystwo czy  akademię,  chociaż  krzątał  się  około  tego  już  referen- 
darz koronny,  Załuski,  urządzając  to  »akademie«,  gdzie  odczytywano 
własne  prace  (ich  płodem  niby  był  jego  »Zbiór  wierszów  żyjących 
pisarzów«),  całkiem  na  wzór  włoskiej  Crusca  i  t.  p.,  to  towarzy- 
stwa miłośników  książek,  sprowadzających  je  z  zagranicy  i  korzy- 
stających z  nich  po  kolei.  Jabłonowski,  historyk,  heraldyk  (próżności 
własnego  domu)  i  wielbiciel  Kopernika,  niefortunną  obroną  histo- 
ryczności  Lecha  zrazić  się  nie  dał  i  formował  uczone  towarzystwo, 
chociaż  nie  w  Warszawie,  lecz  w  Gdańsku;  wkońcu  założył  i  wy- 
posażył je  w  Lipsku,  gdzie  do  dziś  istnieje;  do  takich  secesyi  za- 
granicznych Polacy  zawsze  skorzy,  na  szkodę  własną.  Mimo  tych 
prób  nie  przyszło  do  zawiązku  akademii  w  Warszawie;  nie  zastą- 
piły go  ani  obiady  czwartkowe,  skupiające  pod  przewodnictwem 
królewskim  najwybitniejsze  siły  umysłowe  dla  dyskusyi  i  odczytów; 
ani  Towarzystwo  literatów,  które  w  ciągu  lat  kilku  kilkanaście 
bardzo  pożytecznych  książek,  tłumaczeń  autorów  klasycznych,  Mi- 
nasowicza,  gramatyki  Szylarskiego  i  t.  d.  wydało,  powstałe  również 


-      8     - 

za  inicyatywą  jeszcze  Załuskiego;  ani  podręczniki  rozmaite,  podjęte 
pracą  zbiorową,  np.  »Historya  polityczna  państw  starożytnych,  od 
pewnego  towarzystwa  napisana«  (r.  1782,  na  którą  się  Wyrwicz, 
Naruszewicz,  Skrzetuski  i  in.  złożyli);  najbardziej  towarzyscy  z  ludzi, 
najmniej  jednak  zdolniśmy  do  pracy  zbiorowej.  Dopiero  rozbiory 
dokonały,  czego  za  kwitnącej  Rzeczypospolitej  nie  przeprowadzono: 
chęć  ratowania  się,  ocalenia,  języka  od  zagłady,  wspomnień  dawnych 
od  zatracenia,  połączyły  grono  ludzi  dobrze  myślących;  za  inicya- 
tywą byłego  podstolego  koronnego,  Stanisława  Sołtyka,  popiera- 
jącego gorliwie  i  interesy  ekonomiczne  krajowe,  ujęto  dyskusye 
nad  sprawami  literackimi  i  naukowymi,  odbywające  się  na  zebra- 
niach u  Sołtyków,  w  karby  pewne,  i  1  listopada  roku  1800  zgro- 
madziło się  po  raz  pierwszy  »Towarzystwo  Przyjaciół  Nauk«, 
liczące  30  członków,  wykluczające  z  zasady  dyskusye  polityczne 
i  religijne,  obejmujące  wszystkich  niemal  członków  byłej  Komisyi 
edukacyjnej. 

Celem  Towarzystwa  były:  »przykładanie  się  do  rozszerzenia 
nauk  i  umiejętności  w  polskim  języku«  —  literatura  figurowała 
tylko  między  innymi  w  dziale  ostatnim;  przedruki,  dzieł  dawnych, 
tłumaczenia  dzieł  dobrych,  samoistne  artykuły  i  prace,  odczyty- 
wane i  omawiane  na  posiedzeniach,  drukowane  w  Rocznikach,  wy- 
sławianie pamięci  członków  zmarłych,  przypuszczanie  młodzieży, 
zaprawiającej  się  do  nauk,  i  szerszej  publiczności  na  posiedzenia 
publiczne  —  to  były  środki  do  dostąpienia  owego  celu.  Między 
członkami  wyróżnił  się  Tadeusz  Mostowski,  który  drukarnię  własną 
urządził  i  najdotkliwszemu  brakowi,  uniemożliwiającemu  poznanie 
skarbów  dawnej  literatury,  zaradził,  drukując  od  roku  1803—1805 
»Wybór  celniejszych  pisarzów  polskich «  (Kochanowskiego,  sielan- 
kopisarzów,  Górnickiego,  historyków)  i  dając  tym  początek  później- 
szym wydawnictwom  podobnym,  choćby  Gałęzowskiego,  Bobro- 
wicza,  Wójcickiego,  Turowskiego,  Wierzbowskiego,  Akademii 
krakowskiej,  wobec  rozproszenia,  rzadkości  ksiąg  polskich,  dla  nas 
nadzwyczaj  ważnym.  Najzasłużeńsi  byli  obaj  przewodniczący, 
najpierw  historyk,  ks.  biskup  Albertrandi,  pochodzenia  włoskiego, 
pomocnik  niegdyś  Naruszewicza  i  w  wydawaniu  Zabaw  i  w  zbie- 
raniu materyałów  historycznych,  malutki  i  szczuplutki  staruszek, 
nadzwyczaj  ruchliwy  i  wytrwały  w  zyskiwaniu  coraz  nowych  środ- 
ków i  członków,   choćby   między   wysoką  biurokracyą   pruską  ich 


szukając,  w  kreśleniu  programów,  w  nawoływaniu  do  pracy,  w  wy- 
stąpieniach publicznych,  gdzie  zawiłą  i  ciężką  polszczyznę  efekto- 
wnymi cytacyami  ze  starożytnych  autorów  przeplatał;  po  jego 
śmierci  Stanisław  Staszic,  łożący  znaczne  ofiary  materyalne  dla 
Towarzystwa,  nudzący  może  odczytywaniem  ustępów  z  prac  po- 
etyckich własnych,  z  ciężkiego  przekładu  »Iliady«  i  z  jeszcze  cięż- 
szego wykładu  »Rodu  Ludzkiego«,  w  zamian  udzielający  Towarzy- 
stwu nieco  swej  własnej  niezmordowanej  czynności,  nie  unikający 
kolizyi,  nie  ustawający  w  budzeniu  ospałych  i  leniwych.  Dalej 
Stanisław  Potocki;  ks.  Aleksander  Sapieha;  jego  hojny  dar  stwo- 
rzył podwaliny  cennego  zbioru  ksiąg  i  rękopisów,  przewiezionego 
po  r.  1831  do  Petersburga. 

Od  wydawnictwa  jakiegoś  czasopisma  (prócz  Roczników),  od 
krytyki  bieżącej  uchylało  się  Towarzystwo  z  zasady,  nie  narażając 
autorytetu  swego  na  żadne  szwanki,  komunikując  się  z  szerszą  pu- 
blicznością tylko  na  posiedzeniach  publicznych.  Na  tych  wyróżniły 
się,  prócz  referatów  fachowych,  pochwała  Szymanowskiego  (zmar- 
łego r.  1801)  przez  Stanisława  Potockiego,  nadzwyczaj  wymowna, 
przypominająca  świetne  stanowisko  polskie  w  gronie  narodów  sło- 
wiańskich, upominająca  się  gorąco  za  nauką  i  językiem;  pochwała 
Krasickiego  przez  Dmochowskiego,  pierwsza  sprawiedliwa  i  tkliwa 
ocena  zasług  jego,  znakomita  formą  i  myślą,  kończąca  świetnym 
porównaniem  Naruszewicza  i  Krasickiego;  głównie  zaś  rozprawa 
Jana  Śniadeckiego  o  Koperniku,  odczytana  przez  Czackiego  16  li- 
stopada roku  1802,  odpowiedź  na  temat  konkursowy,  ogłoszony 
przez  Towarzystwo:  pierwszy  wielki  sukces  literacki  wieku;  posie- 
dzenie »było  całe  w  uniesieniu,  a  ledwo  połowa  przytomnych 
znajdować  się  na  nim  mogła,  dla  niezmiernego  ścisku«;  rzecz 
samą,  pierwszy  znaczny  postęp  w  ocenie  i  biografii  Kopernika, 
tłumaczoną  rychło  na  obce  języki,  zakończył  Śniadecki  przypo- 
mnieniem zasług  Komisyi  edukacyjnej. 

Nie  brakło  Towarzystwu  i  zaczepek,  np.  od  »przyjaciela  roz- 
sądku*, w  drukowanej  odezwie  »Do  prześwietnego  Towarzystwa«, 
ironizującego  oportunizm  i  lojalność  Albertrandego;  większe  tru- 
dności sprawiało,  prócz  początkowego  braku  sił  i  środków,  ulega- 
lizowanie  Towarzystwa,  stworzenie  dla  niego  urzędowego,  dyplo- 
mowanego stanowiska,  co  się  jednak  wkońcu  udało.  I  zogniskowano 
rozstrzelone  dotąd  usiłowania;  znaleźli  się  na  spólnym  gruncie  Ta- 


—     10     — 

deusz  Czacki,  Szaniawscy,  Skrzetuscy  i  inni  zasłużeni  mężowie 
z  epoki  poprzedniej,  a  grono  ich  miały  niebawem  nowe,  młode  siły 
powiększyć. 

Towarzystwo  nie  wytykało  sobie  celów  wyłącznie  naukowych: 
chodziło  mu  tak  samo  o  popularyzacyę  i  o  przystosowanie  nauk, 
jak  o  wynalazki  pożyteczne  i  podniesienie  gospodarstwa  domo- 
wego; dzieje  ojczyste  i  język  wysuwały  się  jednak  mimo  woli  na 
plan  pierwszy.  Więc  postanowiono  dzieło  Naruszewicza  poprowa- 
dzić dalej  i  dla  rychłego  a  pewniejszego  uskutecznienia  rozdzielono 
między  członków  okresy;  niewielu  uiściło  się  z  zobowiązania, 
Niemcewicz  i  inni;  z  tych  zajęć  wynikły  i  podręcznik  dziejów  pol- 
skich i  Śpiewy  historyczne  Niemcewicza;  podejmowano  i  inne  plany, 
historyę  legionów  i  t.  d.  Nad  postępami  wielkiego  słownika  Lin- 
dego, który  całą  przeszłość  języka  Rzeczypospolitej  miał  objąć, 
czuwano  z  niekłamanym  zajęciem;  w  ostatnich  latach  przystąpiło 
Towarzystwo  nawet  do  uregulowania  pisowni,  która  i  dziś  jeszcze 
nieco  u  nas  chroma  —  nie  jedyna  rzecz,  jakiej  Towarzystwo  wy- 
kończyć nie  zdążyło.  Rzetelne  te  trudy  nie  wydały  same  nic  ge- 
nialnego, ale  stworzyły  środowisko,  z  jakiego  geniusze  nauki  i  li- 
teratury wychodzą.  Gdy  Towarzystwo  nowy,  Staszicowy,  gmach 
zajęło,  a  mimo  protestów  niemieckich  posąg  Kopernika  przed  nim 
stanął,  stanęła  stopa   polska   silniej  w  gmachu   nauki  europejskiej. 

Rozbudzenie  życia  umiejętnego  wyprzedziło  właściwy  ruch 
literacki.  Dmochowskiego  a  później  Osińskiego  »Nowy  Pamiętnik 
Warszawski«  walczył  z  obojętnością  ogółu  i  nastąpiły  lata,  gdzie 
w  szczęku  broni,  ruchu  marszów  i  kontrmarszów,  w  ściąganiu  kon- 
trybucyi  i  dostarczaniu  furażu  Muzy  umilkły,  a  jeśli  się  odzywały, 
to  tylko  na  nutę  oficyalną:  stawiano  bramę  tryumfalną  z  napisami 
na  mieście,  sztukę  okolicznościową  w  teatrze  galowym,  odę  gratu- 
lacyjną na  posiedzenie  Towarzystwa:  w  tym  kunszcie  celowali 
Osiński  i  Koźmian;  ze  zmianą  akcesoryów  na  scenie  zapomniano 
jednak  o  tym  entuzyazmie  robionym,  we  fraku  i  żabotach,  i  tylko 
jeden  z  tych  wierszów  okolicznościowych  przetrwał  wszystkie  oko- 
liczności: hymn  do  Boga  Woronicza. 

Szlachta  i  mieszczanie  nie  czytali  nic,  prócz  gazetki,  kłamią- 
cej często  z  urzędu,  prócz  nakazów  płatniczych  i  liwerunkowych, 
prócz  manifestów,  goniących  jeden  drugiego,  pruskich,  austryackich 
i  innych;   nie  było   czasu  i  interesu   dla  rojonych   dramatów  i  ro- 


—    11    — 

mansów,  gdy  wstrząsały  Europą,  a  raziły  świeżutkie  Księstwo 
Warszawskie  tragedye,  jakich  świat  nie  widział,  choćby  moskiewska 
roku  1812.  Wkońcu  jednak  minęły  te  burze;  z  Księstwa  wyłoniło 
się,  w  kontr  dyplomacyi  europejskiej,  dzięki  inicyatywie  cesarza 
Aleksandra,  Królestwo  Kongresowe,  autonomiczne  i  konstytucyjne. 
Kraj,  zawsze  ubogi,  teraz  całkiem  wyniszczony,  ze  zrujno- 
wanymi finansami,  ze  strzępami  armii,  z  zadłużonym  po  uszy  oby- 
watelstwem i  jego  sumami  bajońskimi,  bez  rękodzieł,  przemysłu 
i  fabryk,  bez  zbytu  dla  swych  produktów  surowych,  należało  po- 
dnieść, zaludnić,  oświecić;  należało  stworzyć  dogodniejsze  warunki 
życia  społecznego  i  umysłowego,  a  że  tego  dokonali  warszawscy 
»klasycy«  i  »sensualiści«,  to  najwalniejsza  ich  zasługa.  Dowiedli, 
co  Polacy  potrafią,  jakie  ich  ziemia,  w  stałym  związku  z  ogólną 
kulturą  europejską,  wydaje  płody. 

Oni  postawili  szkolnictwo  wysoko;  odezwały  się  trądy cye 
dzieła  Komisy  i  edukacyjnej,  ocenianego  chlubnie  i  przez  Prusaków; 
teraz  rozszerzono  pieczę  i  na  szkoły  początkowe,  do  czego  Ko- 
misy a  nie  wy  dążyła;  niezapomniane  zasługi  położył  Stanisław 
Potocki,  co  ministeryum  oświaty  sprawował  z  takim  skutkiem, 
jakim  niełatwo  inny  minister  mógłby  się  poszczycić.  Gęstą  sieć 
szkół  i  szkółek,  liceum  warszawskie,  szkoły  prawnicze  (nieodzowne 
wobec  zaprowadzenia  kodeksu  Napoleońskiego  i  trybu  biurokracyi 
francuskiej)  i  lekarska  (choćby  dla  felczerów  w  armii),  uwieńczył 
uniwersytem  aleksandrowskim:  brakło  wprawdzie  Śniadeckich,  tra- 
dycyi,  zasobów  na  razie,  ale  rychło  rosła  biblioteka  (zasilana  bi- 
bliotekami klasztornymi,  zwożonymi  do  Warszawy,  ocalonymi,  gdy 
biblioteki  klasztorne  poznańskie  zmarniały  zupełnie;  rękopisy  war- 
szawskie, każdy  z  kartą,  wyliczającą  obszernie  a  sumiennie  zawartość 
rękopisu,  pisaną  drżącą  ręką  bibliotekarza  Gołębiowskiego,  są  dziś 
w  Petersburgu),  a  niebawem  pojawiały  się  i  siły,  których  i  Wilno 
zazdrościćby  musiało;  Linde,  Bandtkie,  Lelewel,  Brodziński,  Skarbek, 
Hubę,  Maciejowski. 

Dzieło  oświaty  prowadził  mądrze,  uprzejmie  i  energicznie 
zarówno,  Stanisław  Potocki  sam,  zarazem  wyrocznia  smaku,  książę 
mówców,  zawołany  »patryota«  z  czasów  Sejmu  Wielkiego,  gorliwy 
spółpracownik  Towarzystwa;  na  własną  rękę  rozpoczął  w  War- 
szawie kampanię  przeciw  obskurantyzmowi,  prowadzoną  w  Wilnie 
przez  Szubrawców;  w  «Listku  Krytycznym«  ustawiał  między  innymi 


—     12     — 

statuty  smorgońskiego  orderu  niedźwiadkowego  od  zaciemniania 
kraju  a  w  »Podróży  do  Ciemnogrodu«  (1820  roku)  biczował  całą 
Smorgonię,  feudalną  i  zabobonną,  z  jedyną  księgą  uczoną  —  ka- 
lendarzem, jedyną  drukarnią  —  inkwizycyi,  z  Alwarem  i  Arystote- 
lesem. Gniewy  duchowieństwa,  oburzonego  kasatą  niepotrzebnych 
klasztorów,  wybuchły  w  skardze  do  króla;  minister  otrzymał  na- 
tychmiast dymisyę.  I  w  dziejach  wolnomularstwa  znacząco  wystą- 
pił: nikt  inny  gorliwiej  i  poważniej  nie  służył  tej  sprawie,  niż 
wielki  mistrz  wielkiego  Wschodu  polskiego  —  mimo  to,  przeciw- 
nikiem duchowieństwa  z  zasady  nie  był,  losem  i  szkołami  np.  Pi- 
jarów szczerze  i  skutecznie  się  zajmował. 

Z  ożywieniem  umysłowym  nie  szedł  jeszcze  w  parze  ruch 
publicystyczny;  Bentkowskiego  »Pamiętnik  Warszawskie  zawalony 
rzeczami  obszernymi,  nudnymi,  unikający  aktualności,  nie  potrafił 
wcale  rozruszyć  publiczności;  ale  i  próby  niezrażonego  żadnymi 
niepowodzeniami  hr.  Kicińskiego,  tłumaczącego  wszystko,  nawet 
Byrona  i  Waltera  Skota,  i  in.,  nie  udawały  się;  wybitnej  gazety 
politycznej  naturalnie  nie  było;  na  te  czasy  przypadają  tylko  na- 
rodziny »Kuryera  Warszawskiego«,  Dmuszewskiego,  z  powołania 
aktora  i  autora,  jak  niegdyś  Bogusławski;  o  farsach  jego  dawno 
zapomniano  —  lecz  Kuryer  przetrwał  generacye. 

Teatr  warszawski,  dzięki  Bogusławskiemu  i  zięciowi  jego, 
Osińskiemu,  który  z  dyrekcyą  berło  krytyka,  a  później  i  profesurę 
uniwersytecką  (literatury  porównawczej)  połączył,  dalej  dzięki 
Dmuszewskiemu,  Żółkowskiemu  (uprawiającemu  komizm  nie  tylko 
na  scenie,  ale  i  w  literaturze)  i  in.,  podniósł  się  znacznie  i  zajął 
żywo  publiczność,  ziewającą  na  tragedyach  klasycznych,  garnącą 
się  na  melodramaty  i  sztuki  grubosensacyjne,  w  rodzaju  bandyty 
Abellina  i  t.  p.  Repertuar  obejmował  wszystko  możliwe,  od  Wol- 
tera  do  Szylera,  od  Moliera  do  jednoaktówek  albo  fars  Dmuszew- 
skiego i  Jasińskiego,  ale  i  »Barbara«  Felińskiego  czy  »Geldhab« 
Fredry  znajdowały  tu  pierwszą  a  nieraz  i  najlepszą  interpretacyę. 
W  Warszawie,  nabierającej  powoli  znowu  dawnego,  dominującego 
znaczenia,  cała  ówczesna  literatura  skupiać  się  poczęła. 

Inne  miasta  i  prowincye  z  Kongresówką  i  Warszawą  spółza- 
wodniczyć  nie  mogły.  Lwów  wydano  na  łup  germanizacy i :  w  nie 
mieckim  uniwersytecie,  przed  niemieckimi  dziennikami  i  niemieckim 
teatrem    polska    katedra    literatury,    polskie   »Rozmaitości«,    polski 


-     13     - 

teatr,  tolerowany  raczej,  niż  protegowany,  ustępowały  całkiem. 
Galicya  spała  snem  błogosławionych;  tylko  jednostki  podtrzymy 
wały  jakiś  ruch:  zasłużony  Kamiński,  jako  dyrektor  teatru,  mniej, 
jako  tłumacz,  najmniej,  jako  pisarz  ballad  i  sonetów;  Chłędowscy, 
bibliografowie  i  poeci;  świeża  instytucya  narodowa,  Osolineum,  po 
oślepnięciu  i  zgonie  fundatora,  walczyła  o  byt  z  gubernium  lwow- 
skim i  z  własnym  niedostatkiem,  a  dyrektor  zakładu,  ks.  Siarczyń- 
ski,  historyk,  energią  nie  celował.  Kraków  uzyskał  niepodległość, 
jako  Rzeczpospolita  en  miniaturę,  licząca  się  na  każdym  kroku 
z  reprezentantami  ościennych  mocarstw;  zwrócony  ku  przeszłości, 
stawał  się  miastem  drogich  pamiątek,  przechowywał  trądy cye; 
i  uczeni  jego  je  pielęgnowali,  Sołtykowicz  w  obrębie  dziejów  uni- 
wersyteckich, Jerzy  Bandtkie  porządkując,  opisując,  publikując 
z  dawnych  zabytków  jej  książnicy;  i  tu  zawiązało  się,  za  przy- 
kładem warszawskim,  Towarzystwo  Naukowe,  z  zakresem  działania 
w  pierwszych  dziesięcioleciach  nadzwyczaj  skromnym;  uniwersytet 
sił  wybitnych  na  razie  nie  liczył.  Poznań  chyba  ze  Lwowem  ry- 
walizował o  palmę  w  ospałości;  literaturę  przedstawiał  ks.  Gorczy- 
czewski,  z  czasów  Stanisławowskich  jeszcze,  przerabiający  obce 
satyry  na  ład  polski;  publicystykę  —  »Wiarus«  i  »Mrówka«,  co 
w  ciągu  kilkuletniego  istnienia  uzbierała  niemało  cennych  artyku- 
łów, poświęconych  przeszłości  i  jej  zabytkom. 

Tak  rozstrzelała  się  literatura;  za  to  duch  jej  był  jednolity, 
jak  rzadko:  duch  francuski,  klasyczny.  W  burzach  rewolucyi  roz- 
trącone na  zawsze  formy  dawnego  świata,  odżyły  w  literaturze,  bro- 
dzącej jeszcze  ciągle  po  pustyni  klasycznej,  w  powijakach  reguł  i  tra- 
dycyi,  —  poczwarka,  nie  motyl.  Dla  francuskiej,  a  za  nią  i  dla  literatury 
polskiej,  jak  dla  niejednego  autokraty  niemieckiego,  nie  istniał 
olbrzymi  przewrót;  nawiązywały  do  ancien  regime,  jakby  Wersale 
i  Ludwiki  z  strzyżonymi  parkami  i  perukami,  z  menuetem  i  ety- 
kietą dworską,  z  berżerami  i  pejzażami  rokoko,  niepodzielnie  pa- 
nowali: literatura,  wybiegająca  zwykle  przed  wiekiem,  tu  się  o  cały 
spóźniała.  W  porównaniu  ze  Stanisławowską  zubożała  raczej,  zwę- 
żyła  się,  powtarzając  te  same  tematy  na  ten  sam  ład;  straciła 
jeszcze  bardziej  na  sile  wyrażenia,  zato  gładkość,  jasność  wyrobiła 
nadzwyczajną.  Chociaż  dworu  nie  było,  była  to  literatura  dworska, 
arystokratyczna,  dyletancka;  żaden  z  jej  przedstawicieli  nie  uważał 
jej  za  cel  czy  pracę  wyłączną;  każdy  był  ministrem,  referendarzem, 


—     14     — 

generałem,  dyrektorem,  profesorem  i  tylko  chwile  wolne  poświęcał, 
jeden  dumaniu,  drugi  pisaniu;  tylko  ośmieszeni  lub  śmieszni,  Molski, 
autor  Stanislaidy,   lub  Marcinkowski,   autor  wszystkich   możliwych 
poematów,   od  Rzek  polskich   do  Gorsetu  i  dramatów,   byli  wyłą- 
cznie poetami.   Spółzawodnictwo,  zawiść,  walki  ustawały  w  przed- 
sionku   tych   muz;    wstępowano   tam  w  stroju  i  minie  odświętnej; 
witano    się    grzecznie,   roztaczając  i  odbierając   hołdy,   racząc   się 
przydomkami  polskiego  Rasyna,  Kornela,  Horacego,   Wergila,   De- 
lila;  na  tę  manię   chorował   zresztą  już   wiek  Stanisławowski,  pol- 
skim  Pindarem  był  wtedy   Trembecki  i  t.  d.;  zachwycano   się  na- 
wzajem gładkim  zwrotem,  antytezą,  porównaniem,  rymem  dobranym, 
chociaż  dla   rytmu  słuchu   jeszcze  nie  miano;   jeden  list   poetycki, 
oda  a  sama  zapowiedź  epopei  czy  poematu  opisowego  upoważniały 
do  wstępu  na  Parnas;  z  niewyczerpaną  cierpliwością,  radząc  i  po- 
magając  nawzajem,   ciesząc  się  z  każdego   nowego   wiersza,   cze- 
kano   na  »Ziemiaństwo«  Koźmiana,    unoszono   się   nad   »Barbarą«, 
delektowano   się   odami  Osińskiego.   Retoryka,   nie   śmiesznie  wy- 
dęta,  mimo   to  próżna,   zastępowała  uczucie  i  prawdę;   reguły  na- 
tchnienie; sucha  opisowość   wszelką   malowniczość;   pokost  jedno- 
stajny dla  wszelkich   indywiduów  i  sytuacyi;   w  żalu  bezbrzeżnym 
i  w  upojeniu  najwyższym  sadzono  się  na  te  same,  mdłe  i  płaskie, 
ale  poprawne  zwroty.   Najbardziej,   nie  zapalonym,   gdyż  ta  litera- 
tura  wykluczała    wszelki   zapał,   lecz   zacietrzewiałym   stronnikiem 
tego  klasycyzmu,  nie  skłonnym  nigdy  do  żadnych  ustępstw  —  Wę- 
żyk i  Osiński  zdradzali  nieraz  w  teoryi  klasycyzm,  chociaż  w  pra- 
ktyce przy  sztandarze  jego  niezłomnie  wytrwali  —  był  radca  stanu 
i  kasztelan  -  senator,    Kajetan    Koźmian,    pracujący   nad   referatami 
lirycznymi,  wedle  »szymla«  —  aby  użyć  wyrazu  biurowego  —  fran 
cuskiego,  wedle  Russa  i  Etienna;  zasłużony  na  tym  polu  przeszedł 
do  biura  poezyi   opisowej  i  dwadzieściapięć   lat  nad  dwutysiącami 
wierszów  Ziemiaństwa  strawił,  nad  Georgikami  polskimi,  jak  satyry 
Horacego  lub  Boala  do  polskich  stosunków  naciągano:  z  góry  za- 
rzekał się  rymotwórca   oryginalności,   jaką  przecież  materya  sama 
wymagała  i  w  pewnej   mierze  nawet   Koźmian   osiągnął,  w  epizo- 
dach mianowicie,  nie  pozbawionych  siły  i  wdzięku,  choć  wołał: 

Nie  powstał  nigdy  we  mnie  zamiar  tak  zuchwały, 
Bym  chciał  sięgać  po  wieniec  Wirgilego  chwały; 


15 


Żaden  mu  z  śmiertelników  nie  wyrównał  w  rymie, 
I  dla  świata  on  śpiewał,  kiedy  śpiewał  w  Rzymie; 

były  pożyczki  z  Delilla,  L'homme  des  champs,  a  nawet  z  arcy- 
nudnego  » Rolnictwa*  Tomaszewskiego;  autor  sam  przyznawał,  że 
w  całości  znać  więcej  dzieło  pamięci,  niż  ducha  własnego,  chociaż 
tylko  zbytnia  skromność  to  twierdzić  mogła.  »Ziemiaństwo«  miał 
jako  ostatnią  kotwicę,  miotany  burzą  romantyczną  klasycyzm  roku 
1830  wyrzucić,  lecz  pojawiło  się  dopiero  roku  1839  (gdy  o  kla- 
sycyzmie i  o  autorze  już  zapomniano),  gdyż  »poważnej  klasyczności 
nie  przystoi  galopować«.  Żeby  przeciwdziałać  » Wallenrodowi «, 
znienawidzonemu  (»nie  chcę  Polski  nabytej  ofiarą  honoru «  mówi 
Czarniecki),  a  strofować  młodzież  niemęską,  pisał  poeta  w  długo- 
letnim zaciszu  piotrowickim  epopeę  narodową  w  guście  francuskim, 
jakby  nie  dosyć  było  nieskończonych  tłumaczeń  »Henryady«, 
»Wojny  Chocimskiej«  Krasickiego,  »Pułtawy«  Muśnickiego,  »Jagiel- 
lonidy«  Tomaszewskiego,  którą  to  w  literaturze  uwieczniło,  że  się 
na  niej  początkujące  pióro  Mickiewicza  zaprawiało,  chociaż  spół- 
cześni  poezyę  Targowiczanina  nad  jej  zasługi  ocenili.  Tomaszewski 
łapciastą  Litwę  na  bohaterów  starogreckich  wystrajał,  igrzyska 
i  pienia  olimpijskie  w  Trokach  urządzał,  porównań  od  bitwy  lip- 
skiej zaciągał;  smak  Koźmiana  był  wytrawniejszy.  Ale  i  dla  niego 
pozostała  »cudowność,  główną  sprężyną  tego  rodzaju  poematu «, 
i  tak  powstał  »Stefan  Czarniecki,  poemat  w  dwunastu  pieśniach«, 
urobiony  wedle  reguł  »mistrza  sztuki  rymotwórczej«,  toczący  się 
w  czasie  nieprzerwanym  (lat  pięć!),  na  jednym  miejscu  (Polska 
w  swych  granicach!  raz  wychyla  się  bohater  i  poza  tą  jedność, 
lecz  przykład  Eneasza  i  Henri  Quatre  rozgrzeszał  autora),  z  jednym 
bohaterem  —  poemat  mimo  starannej  i  zwięzłej  dykcyi  nużący, 
chociaż  dla  tendencyi  jego  patryotycznych  Krasiński  nim  się  za- 
chwycał i  do  wydania  naglił.  Starzec  był  siły  niespożytej,  jeszcze 
w  83  roku  życia  pisał  z  równą  »siłą«  jak  za  młodu  i  w  odzie  jego 
na  zgon  Osińskiego  r.  1853  »Pindar  wieńczy  bohatera«.  W  litera- 
turze pozostaną  po  Koźmianie  tylko  pamiętniki  jego,  obfite 
w  szczegóły,  stronne  w  sądzie  (np.  o  pedancie  -  jakobinie  Lelewelu), 
sięgające  z  wielkimi  przerwami,  całkiem  luźne  przy  końcu,  aż  do 
roku  1855. 

Nie   Wergil   polski,   lecz  Rasyn   zyskał  najgorętsze  poklaski. 


—     16     - 

Alojzy  Feliński,  wsławiony  autor  hymnu  narodowego,  przyjętego 
oficyalnie  z  woli  naczelnego  wodza  W.  Ks.  Konstantego,  (»Boże 
coś  Polskę«),  tłumacz  Delila  i  tragedyi  francuskich,  porwał  publi- 
czność warszawską,  zachwycił  i  krytykę,  » Barbarą  Radziwiłłówną«, 
wypełniającą  tak  gruntownie  reguły  rzemiosła,  że  się  sama,  nie 
tylko  jej  przedmiot,  » uleżała  jak  tytoń,  jak  figa  ucukrowała«,  nim 
na  świat  wyszła.  Nie  był  to  ani  pierwszy  ani  ostatni  pomysł 
udramatyzowania  nieszczęsnych  ślubów  Zygmunta  Augusta,  z  któ- 
rych tylko  srogim  pogwałceniem  prawdy  (biernego  oporu  króla, 
a  naturalnej  śmierci  Barbary),  konflikt  dramatyczny  wykrzesać 
można.  Pogwałcił  więc  i  Feliński  historyę;  olśnił  za  to  publicz- 
ność szlachetnością  dykcyi  i  maksym  —  o  palmę  pierwszeństwa 
w  niej  ubiegali  się  wszyscy  jego  bohaterowie,  wystawieniem  gło- 
śnych postaci  z  czasów  najświetniejszych  Rzeczypospolitej,  obro- 
bieniem tematu  narodowego  w  guście  najwytworniejszym,  stwo- 
rzeniem polskiego  Cyda  czyli  Cinny  raczej;  pięknie  utoczone 
wiersze,  mądre  sentencye  okupiły  brak  życia  dramatycznego  i  nie- 
jasność zawikłania. 

W  sali  zamkowej  dowiadujemy  się  tylko  z  relacyi  posłów 
i  innych  osób  o  akcyi,  toczącej  się  zewnątrz,  o  zamachu  Kmity 
i  rozprawach  sejmowych;  i  akcya  i  osoby  wymyślone  najdowol- 
niej,  historyczne  były  tylko  ich  nazwiska;  konwencyonalność,  wy- 
muszoność,  nienaturalność  osób  i  ich  uczuć  (najfałszywiej  pojęta 
bohaterka  sama,  ona,  jej  familia,  ich  dzieje,  urojone  zupełnie, 
z  bajki  tysiąca  i  jednej  nocy,  nie  z  Gasztołdowego  Wilna  po- 
wzięte), pokryto  grzmiącymi  frazesami  i  nieskończonymi  tyradami, 
ciągłymi  zwrotami  do  Polski,  od  pierwszych  słów  Izabeli  »o  Pol- 
ski przeznaczeniach  aż  do  ostatniego  okrzyku  Zygmunta:  »o  Pol- 
sko, jakże  trudnej  wymagasz  ofiary !« 

Nie  brakło  nawet  aluzyi  politycznych,  jeśli  np.  Zygmunt  go- 
dził się  na  myśl  »Zbracić  pod  słodkiem  berłem  naszej  Katarzyny 
Niepodległych  Polaków  z  bitnymi  Rusiny«.  Szlachetnością  tryskały 
wszystkie  postaci  rodzime,  tylko  cudzoziemka  (Bona),  to  wcielony 
fałsz  i  obłuda,  mściwość  i  podstęp;  Barbara  nawet  otruta  pociesza 
się:  »ginę  zbrodnią,  lecz  ginę  nie  z  Polaka  ręki«;  nawet  Kmita,  co 
się  Bonie  za  nos  wodzić  daje,  na  jej  »anszlaki«  się  wzdryga,  bo 
>  Polak  nie  jest  zrodzonym  do  nikczemnej  zbrodni«  i  dumne  czoło 
przed  królem  schyla,  przyjęty  okrzykiem  Zygmunta:   »król  z  tobą 


—     17     — 

i  ty  zawsze  bądź  z  królem  i  krajem«.  Wszystko  więc  toczy  się 
w  najprzyzwoitszym,  najpatryotyczniejszym  duchu,  od  nieco  dzi- 
wacznej inty  tulący  i  * Szanowna  Izabelo«  aż  do  ostatniego,  króciut- 
kiego aktu,  wedle  najlepszej  recepty  dramatycznej,  wymagającej 
nawet  w  każdym  akcie  jakiejś  całości.  Szczyt  poezyi  —  bo  wedle 
kanonu  estetycznego  tylko  tragedya  go  tworzyła  —  był  nareszcie 
osiągnięty;  taką  to  najcelniejszą  tragedyę  klasyczną,  i  dziś  dla 
popisu  w  deklamacyi  i  giestach  odgrywaną,  odumarł  jednak  rychło 
jej  autor,  i  na  teatrze  i  w  Krzemieńcu  jak  meteor,  nie  jak  gwiazda 
stała,  zabłysnąwszy. 

Koźmian  i  Feliński  podzielili  się  wawrzynami;  inni,  Osiński, 
Wężyk,  próbowali  sił  na  polach  rozmaitych.  Osiński  zaczął  ka- 
ryerę  literacką  jeszcze  w  wieku  ubiegłym,  za  przykładem  Karpiń- 
skiego, Zabawkami  wierszem,  sielankami  i  satyrami;  lirykę  uprawiał 
i  później,  z  ramienia  i  w  duchu  Towarzystwa  Przyjaciół  Nauk; 
przekładał  tragedyę  francuskie,  Cyda,  Horacyuszy,  Cynnę  i  t.  d.; 
próbował  się  w  publicystyce,  wydając  » Pamiętnik  Warszawski*, 
czym  ugruntował  sławę  krytyka,  a  wkońcu,  jako  profesor,  i  teoryę 
literatury  zgłębiał:  nic  gruntownie  ani  samodzielnie,  wszystko  z  ele- 
gancyą  i  smakiem. 

Przewyższał  go  znacznie  talentem  i  pracą  Franciszek  Wężyk; 
zaczął  tłumaczeniami,  np.  Eneidą  (wydaną  po  śmierci,  najlepszą, 
jaką  posiadamy,  mimo  braku  siły  i  mimo  kucia  słów  niezwykłych) 
i  i.;  wsławił  się  pieśniami  patryotycznymi,  »Rzymem  Wyzwolonym«, 
jaki  zamiast  Osińskiego  napisał,  z  aluzyami  do  Godebskiego  i  Ra- 
szyna. Posypały  się  tragedyę,  historyczne,  skoro  innych  nie  uzna- 
wano: Barbara,  mniej  »salonowa«  i  frazesowa,  niż  Felińskiego, 
bardziej  historyczna;  Wanda;  Gliński,  z  silnymi  tyradami  patryoty- 
cznymi, więc  pierwotnie  zabroniony;  Bolesława  Śmiałego  ducho- 
wieństwo po  dwu  przedstawieniach  ze  sceny  usunęło,  nie  znosząc 
na  niej  św.  Stanisława.  W  teoryi  zrywał  Wężyk  z  francusczyzną; 
skrytykował  ostro  a  słusznie  Atalię  Rasynową,  ku  zgorszeniu  Ko- 
źmiana  i  Osińskiego,  i  nie  wydrukowano  w  Rocznikach  Towarzy- 
stwa tej  rozprawy  jego,  jako  ^powstającej  przeciw  uznanym  już 
powszechnie  prawidłom*.  W  praktyce  trzymał  się  jednak  wzorów 
francuskich.  Zapomniano  więc  rychło  o  jego  tragedyach  i  kome- 
dyach;  najtrwalszego  uznania  dobił  się  jego  poemat  opisowy, 
Okolice  Krakowa,   gdzie  » ojców  ziemię   ojczystym  chce  uwielbiać 

DZIEJE    LITERATURY    POLSKIEJ   T.    II  O 


-     18     - 

pieniem «,  co  słusznie  za  nadzwyczajną  nowość  uchodziło.  Jak  Ko- 
źmian,  i  on,  nawet  u  schyłku  długiego  życia,  pracy  literackiej  nie 
rzucał,  kusił  się  o  nowe  próby  dramatyczne,  podobał  się  nieraz 
w  wierszu  okolicznościowym,  zachwycał  się  jeszcze  Deotyma  i  z  nią 
rywalizując  arcynudnego  Piasta  napisał;  najtrwalszy  po  nim  po- 
mnik, nie  w  księgach,  w  murach  pozostał  —  jak  Staszic  Warszaw- 
skiemu, tak  Wężyk  Krakowskiemu  Towarzystwu  Naukowemu  gmach 
wystawił. 

Od  »poetów«,  takich  i  gorszych,  roiło  się  na  Parnasie:  byli 
to  najczęściej  tłumacze,  kierujący  się  i  w  wyborze  przekładów  ró- 
wnież »uznanymi  powszechnie  prawidłami«,  czy  do  opisowej,  czy 
do  dramatycznej  sięgali  literatury;  z  oryginalnych  prac  chyba  się 
»Ludgarda«  Kropińskiego  wyróżniała.  Lepiej  powodziło  się  na  niwie 
poezyi  drobnej  —  bo  poezya  klasyczna  stopniowała  produkcyę 
literacką  —  w  stylu  lirycznym  i  komicznym.  Wobec  sztywności 
muzy  poważnej  uciekano  się  chętnie  do  sielanek  i  dum,  do  dumek 
i  śpiewek  i  melancholiczne  czy  rzeźkie  ich  nastroje  znachodziły 
poklaski.  Odznaczyli  się  tu  i  Krakowianin  przybrany,  dzielny  żoł- 
nierz Wincenty  Reklewski,  ofiara  wielkiej  kampanii,  z  »pieniami 
wiejskimi«,  z  Krakowiakami  między  nimi,  gdzie  maszkarada  sielan- 
kowa zbliżała  się  poraź  pierwszy  '  do  życia  prawdziwego,  wychy- 
lając się  ostrożnie  z  pod  zwojów  mitologii,  różu  i  fałszu;  i  inna 
ofiara  tej  kampanii,  Andrzej  Brodziński  (brat  starszy  Kazimierza 
z  Królówki),  z  Zabawkami  wierszem  i  prozą,  echami  sielanki  nie- 
mieckiej, Gesnera  i  Kleista;  inny  żołnierz,  Antoni  Górecki,  Wileń- 
czyk,  którego  imię  żywe  »Krakowiaki«  najdalej  rozniosły,  piszący 
i  dumy  i  elegie,  żołnierza  polskiego  z  pod  Samosierry,  jako  Szu- 
brawiec w  satyrycznych  i  politycznych  bajkach  szczególniej  cięty; 
Kantorbery  Tymowski  wreszcie,  kolega  po  broni  i  piórze,  później  refe- 
rendarz stanu,  czy  to  dumał  »w  starożytnym  zamku  Maurów  nad 
Tagiem*  i  chwałę  legionów  opiewał,  czy  też  pieśń  do  porteru  lub 
odę  do  brzucha  (o  niepokonanej  mocy  głodu,  naśladując  niby  sła- 
wną odę  do  bizuna  Bohomolca  jeszcze)  układał;  tłumaczył  i  liryki 
Szylera  i  ody  Horacego  i  domagał  się  prócz  rymów  wierszów  mia- 
rowych. Kwestye  prozodyi  i  rytmiczne,  mianowicie  zaś  rymu  mę- 
skiego, wdzierającego  się  do  śpiewek,  do  liryki,  nie  uznawanego 
z  początku,  potym  dopuszczonego,  traktowali  Królikowski,  Okra- 
szewski i  muzyk  Elsner. 


—     19     — 

Zgłaszali  się  i  pierwsi  poeci   prowincyonalni,   melancholiczny 
Tymon  Zaborowski,  wieszcz  miodoborski,  sławny  swoimi,  w  gruncie 
bezbarwnymi  całkiem,   dumami  podolskimi  i  również  bezbarwnymi 
tragedyami,   wystawianymi  w  Kamieńcu,   Krzemieńczanin,  w  kwi- 
czeniach Naukowych«  prace   samych   niemal  Krzemieńczan  skupia- 
jący;   nie    odbiegający   od   rutyny   klasycznej,    chociaż    głębokie, 
nieukojone  uczucie  miłosne  życiem  przypłacił;  przyjaciel  jego,  Sta 
nisław  hrabia  Starzyński   (Staś  z  Zamiechowa),  liberał  i  demokrata 
więc  w  ciągłych  kolizyach  z  duchownymi  i  sąsiadami,  których  do 
wcipnie   wyśmiewał,   teatroman,   słynny   satyrycznymi    piosenkami 
(Niech  się  żeni,  kto  bogaty;  Co  już  przeszło,  to  nie  wróci;  Pacio 
rek,  niby  zeznanie  wiary,  gdy  go  o  libertynizm  oskarżano  i  t.  p.). 

Ubiegając  się  za  couleur  locale,  mimowoli  odświeżali  oni 
zatęchłą  klasyczność,  chociaż  utartych  torów  nie  rzucali  ostatecznie 
Takich  zaściankowych  znakomitości  bywało  więcej,  np.  polski  Be- 
ranger,  marszałek  zasławski,  Jakób  Ciechoński,  sławny  piosenkami 
humorystycznymi,  i  inni.  Wydostawali  się  jedni  na  szerszą  widow- 
nię, np.  Ferdynand  Chotomski,  z  niezrównaną  werwą  parodyujący 
(nicujący)  »Eneidę«,  nie  w  krótkim  wierszu  Blumauera  i  Kotlarew- 
skiego,  lecz  w  aleksandrynach,  wplatając  przysłowia,  słowa  prze- 
starzałe, najstraszniejsze  anachronizmy,  igrając  z  dźwiękiem  słów: 
o  Kumie  swojej  (t.  j.  sybili  z  Kum),  co  w  piwnicy  miała  wina, 
węgra  i  maderę,  które  w  głowie  sprawiały  zaraz  czeremere;  Ene 
asz  sam  zaczynał  smutną  opowieść:  infantko  (infandum  etc.)  chociaż 
może  na  śmierć  się  zapłaczesz  i  t.  d.  Inni  ugrzęźli  w  prowincyi, 
np.  Jan  Onoszko,  słynny  satyrą  o  wódce  (Pijem,  kiedy  się  żenim, 
kiedy  się  rozwodzim,  Pijem,  kiedy  się  bijem,  pijem,  gdy  się  go- 
dzim  i  t.  d.);  Rysiński  i  inni. 

Dla  zwiększenia  efektu  komicznego  używano  już  i  gwary 
ludowej,  np.  sowietnik,  później  wicegubernator  Mańkowski  pisał 
»Enejdę  na  iznanku«  (wywrót),  gdzie  białoruski  Eol  na  słowa  Ju- 
nony  »zatknuw  za  pojas  kacatych  (druty  do  łapci),  Zwaliwsia 
z  pieczki  w  adin  mih«  i  t.  d.,  sławną  przed  wiekiem  po  wszystkich 
jarmarkach  mohilewskich  i  witebskich. 

Do  przeszłości  sięgał  Rajmund  Korsak;  bezecnik  Bakę  z  śmieci 
odgrzebał,  o  własne  rymy  tegoż  kroju  powiększył  i  w  świat  pu- 
ścił; również  »Bibejdą«  się  wsławił;  inni  innymi  epopeami  humory- 
stycznymi. 

2* 


—     20     - 

Po  nad  rojami  niesfornej  tej  dziatwy  Apolinowej  wznosili 
się  wysoko,  otoczeni  czcią  powszechną,  w  której  i  nieco  późniejsi 
romantycy  szczery  udział  brali,  ludzie  wyższego  natchnienia  i  więk- 
szego talentu,  Woronicz  i  Niemcewicz;  nad  nimi  stanął  najmłodszy, 
jedyny  wielki  talent  czy  geniusz  komiczny,  wtedy  i  długo  jeszcze 
niedoceniony,  Aleksander  Fredro.  Ci  trzej,  w  nierównej  mierze 
i  dla  przyczyn  całkiem  odmiennych,  przetrwali  i  epokę  warszawską 
i  cały  klasycyzm,  a  jeden  z  nich  żyje  i  błyszczy  do  dziś,  i  na 
złożenie  jego  z  tronu  komicznego  wcale  się  nie  zanosi. 

Jan  Paweł  Woronicz,  typowy  syn  polskiego  wieku  odrodze- 
nia, eksjezuita  i  ksiądz,  jak  inni,  dążył  i  w  literaturze  torami  Na- 
ruszewicza, w  sielankach,  jak  odach,  sławiąc  panów  i  króla;  rychło 
jednak  spoważniał  proboszcz  liwski,  wymowny  kaznodzieja  war- 
szawski, trafiający  jeszcze  wymowniej  do  serc  maluczkich;  po 
rozbiorze  kraju  w  sferze  puławskiej  przebywał,  z  niej  zewnętrznych 
pobudek-  do  nowych  tworów  czerpał.  Katastrofa  dziejowa  zasępiła 
mu  umysł,  wyrobiła  w  nim  pesymizm,  nieufny  i  ku  zwrotom  ;  po- 
myślniej szym,  wszędzie  dopatrujący  źródła  nowych^  zawodów. 
W  ciężkich,  bolesnych  rozmyślaniach  doszukiwał  się  Woronicz 
przyczyn  upadku: 

Więc  gdy  Bóg  nas  nie  może  karać  bez  przyczyny, 
Los  nasz  być  musi  płodem  własnej  winy; 

stąd  wynikała  otucha,  że  pokutą,  skruchą,  poprawą  błogosławień 
stwa  niebios  znowu  okazem  się  godnymi.  Od  poniżającej  teraźniej- 
szości ulatywał  wzrok  jego  w  przeszłość  świetną  i  ogarniał  coraz 
dalsze  przestwory,  gdzie  Polska  się  rozlewała  w  Słowiańszczyźnie, 
z  pomroków  dziejowych  występującej.  Osobliwsza  historyozofia, 
wysokie  wymagania  moralne,  silna  nuta  słowiańska  stanowią  cechę 
niezwykłej  poezyi  Woronicza;  w  myślach  i  formie  styka  się  nieraz 
ze  Staszicem;  język  twardy,  obfitujący  w  nowotwory:  po  długim 
zastoju  sadzili  się  wszyscy  klasycy,  aż  do  »księcia  wymowy«  Sta- 
nisława Potockiego,  na  zbogacenie  języka:  niektórzy  błądzili  prze- 
ciw najprostszym  regułom  składni,  inni  pisali  raczej  z  francuska 
lub  zakrawali  na  łacinę,  mimo  to  kuli  wszyscy  nowe,  nieraz: wcale 
niekształtne  wyrazy. 

Historyozofię   wykładał   Woronicz  w  obszernych,   pseudoepi- 


-     21     — 

cznych  poematach;  wykończył  (a  później  i  wydać  pozwolił)  tylko 
»Sybilę«,  tytuł  jej  i  wstęp  od  »Sybili  puławskiej«  zapożyczywszy. 
Prócz  wstępu  i  zakończenia,  poświęconemu  domkowi  gotyckiemu 
i  Czartoryskim,  jest  to  historya  polska,  włożona  w  usta  Kazimierza 
Wielkiego,  idealnego,  i  Jana  Kazimierza,  wieszczącego  proroczo 
przyszły  upadek,  skreślony  w  pieśni  czwartej.  Krócej  a  dobitniej 
wyłożył  to  samo  ksiądz  biskup  w  » Hymnie  do  Boga«,  który  usu- 
nięto z  programu  publicznego  posiedzenia  Towarzystwa,  »ulegając 
okolicznościom  teraźniejszym  i  stosunkom«  (pruskim,  r.  1805). 

Od  tak  silnych  zwrotów  odwykła  była  poezya  polska,  od- 
hartowana  w  miękkiej  dłoni  Krasickiego.  Coraz  bardziej  zatapiał 
się  Woronicz  w  obrazach  wielkiej,  bajecznej  przeszłości;  nie  wahał 
się  sięgnąć  aż  do  kolebki  narodów,  w  »Assarmocie«,  mitycznym 
Sarmatów  praszczurze,  wieszcząc  rozrodzenie  plemion,  gdzie  »cnota 
naszym  żywiołem,  a  rzemiosłem  sława«.  Zstępował  potym  do 
»Lecha«,  ażeby,  osadzając  go  w  Gnieźnie  a  wywodząc  z  Henetów, 
dzieje  bajeczne,  mity  i  podania  wyłożyć,  wplatając  wszędzie  gro 
źne  proroctwa  i  przestrogi.  W  »Sejmie  wiślickim«  znowu  Kazimierza 
Wielkiego  i  panowanie  prawa,  nie  człowieka,  wysławiał;  w  »Jagiel- 
lonidzie«  już  tylko  plan  epopei  nakreślił.  Obok  tych  obszernych 
dzieł  poetyckich  myślał  Woronicz  o  pieśnioksięgu,  choćby  dla 
ludu,  moralnym  (złożonym  z  psalmów  i  t.  d.)  i  historycznym,  coby 
i  same  pieśni  ludowe  obejmował,  ów  skarb,  »który  w  ustach  nie- 
wygubnych  pokoleń  nie  boi  się  pożaru  i  oręża...;  aby  nie  tylko  ję- 
zyk, ale  i  sławę  narodową  niepoźytym  narzędziem  na  rozwalinach 
świata  wyźłobić«;  wychodził  z  jedynie  słusznej  zasady,  »źe  odmiana 
rządu  i  składu  politycznego  bynajmniej  narodów  nie  umarza*. 

Gdy  cesarz  Aleksander  listem  do  prezesa  Ostrowskiego 
o  przyjęciu  tytułu  króla  polskiego  doniósł,  odezwał  się  Woronicz, 
niebawem  biskup  krakowski,  owym  »Hymnem  do  Boga«: 

Panie  Zastępów,  Twa  święta  opieka... 
Dziś  nam  się  w  całej  swej  pełni  stawia, 
Polskę  objawia... 

Zesłałeś  Panie  Twego  namiestnika... 
Co  razem  łączy  dwa  bratnie  narody, 
Które  świat  poznał  i  z  męstwa  i  cnoty... 
Niech  mężnych  Słowian  pobratymskie  plemię 


-     22     — 

Nieszczęsnej  Polski  odtąd  broni  ziemię... 
Władca  zaś,  co  nas  pod  swój  puklerz  kryje, 
Niech  wiecznie  żyje! 

Wtórował  mu  Staszic:  »jeden  tylko  (z  władców  Europy)  bło- 
gosławiony od  wszystkich  ludów,  wzór  sprawiedliwości  i  ludzkości, 
w  sercach  Polaków  nieśmiertelnej  pamięci  Alexander  I  stanął 
obrońcą  praw  tego  narodu  i  zachował  mu  właściwą,  nadaną  od 
samego   Stwórcy   narodowość,   a  przez   tę   łącząc  go  z  pierwotną 

jego  słowiańską  rodziną w  braterstwie  z  Rosyanami,  w  złączeniu 

się  w  wielkiej  naszej  pierwotnej  słowiańskiej  rodzinie,  nie  zapomi- 
najcie nigdy,  kochani  współrodacy,  tych  moich  do  was  słów  osta- 
tnich: łączcie  się  i  oświecajcie  się«.  »Opiekuna  i  Przyjaciela « 
(słowa  Cesarza  na  przemowę  Węgrzeckiego),  witały  hymny  i  adresy; 
od  Towarzystwa  Przyjaciół  Nauk  przemawiał  Staszic,  na  ten  sam 
temat  o  »dwuch  braciach  starszych  wielkiej  Sławian  rodziny«. 

Nie  było  danym  Woroniczowi  wytrwać  w  pracy  poetyckiej; 
sławnego  kaznodzieję  za  czasów  Księstwa,  czy  przy  poświęcaniu 
chorągwi  polskich,  czy  przy  otwarciu  pierwszej  sesyi  sejmowej, 
obowiązki  urzędu  od  niej  oderwały;  lecz  jeszcze,  jako  biskup  kra- 
kowski, polecał  Stachowiczowi  odtworzenie  przeszłości  narodowej 
w  obrazach  dla  pałacu  biskupiego.  Znękanego  wiekiem  i  cierpie- 
niami głos  coraz  słabiej  się  odzywał;  jako  prymas,  zszedł  już  po 
roku  do  grobu. 

Rzewna  miłość  świetnej  przeszłości,  głęboki  żal  za  jej  zmar- 
nowaniem, otucha  niezłomna  w  wyroki  Opatrzności,  okupowały, 
co  obrazom  jego  poetyckim  barwy  i  wyrazistości,  słowom  wdzięku 
i  harmonii  brakowało;  ze  czcią  dla  poety  łączyła  się  cześć  dla  ka- 
płana i  człowieka,  gardzącego  »pajęczymi  pasmami  bezsilnych  skarg«, 
cnotą,  rozumem  i  męstwem  zdobywającego  niebo. 

Równie  popularny  i  czczony,  nierównie  wszechstronniejszy 
i  żywszy,  a  głównie  aktualnością  swą  uznanie  zdobywający,  to 
Julian  Ursyn  Niemcewicz;  nadmierna  wrażliwość  stanęła  mu  nawet 
na  przeszkodzie,  nigdy  wszystkich  sił  nie  skupił,  nie  zdobył  się 
na  cierpliwość  i  wytężenie  środków  artystycznych;  zadowalał  się 
pierwszym  rzutem,  do  żadnej  pracy  nie  powracał;  wykończoną 
byle  jak,  od  niechcenia,  na  zawsze  zarzucał.  Talent  był  nadzwy- 
czajny,  rozległy;   umysł   głównie  ku  potrzebom  chwili    zwrócony; 


—     23     — 

z  zawodu  polityk  i  publicysta,  nawet  w  poezyi,  bajką,  satyrą, 
komedyą,  romansem,  aktualności  służył.  Adjutant  Kościuszki,  to- 
warzysz niedoli  z  pod  Maciejowic  i  w  twierdzy  petersburskiej, 
obywatel  amerykański  wracał  do  kraju  z  głośnym  nazwiskiem  lite- 
rackim, wplecionym  w  wawrzyny  wielkiego  sejmu;  odtąd  rosła 
tylko  jego  popularność,  w  Puławach  i  Warszawie,  szczególniej 
między  damami,  w  Towarzystwie  Naukowym,  którego  prezesem 
po  Staszicu  został.  Najobfitsza  czynność  jego  przypada  właśnie 
na  te  czasy,  od  r.  1807  do  1830;  na  emigracyi,  w  Paryżu  jeszcze 
lat  dziesięć  spędził,  lecz  już  tylko  »Pamiętniki  czasów  moich« 
układał,  sięgające  aż  do  lat  dziecięcych,  chociaż  dawno  przedtym 
historyę  spółczesną  (np.  Księstwa  Warszawskiego)  spisywał,  rzeczy, 
co  dopiero  teraz  się  do  druku  dostają. 

W  Towarzystwie  odkrył  talent  czy  zamiłowanie  do  dziejopi- 
sarstwa; nie  tylko  wykonał  obraz  panowania  Zygmunta  III,  spół- 
zawodnicząc  z  ks.  Siarczy ńskim,  lecz  pierwszy  zabrał  się  do  zbie- 
rania i  ogłaszania  autentycznych  zabytków  przeszłości,  mów,  relacyi, 
opisów  podróży,  pamiętników,  wierszów  historycznych;  wydał  pięć 
tomów  takiego  »Zbioru  pamiętników  historycznych  o  dawnej  Pol- 
sce«  (1822  —  1830)  i  przysłużył  się  tym  nadzwyczaj,  zainaugurował 
cały  bogaty,  ważny  dział  piśmiennictwa  historycznego,  wyprzedził 
Grabowskich  (Ambrożego  i  Michała),  Raczyńskich,  Przeździeckich, 
Balińskich  i  tylu  a  tylu  innych,  co,  w  jego  ślady  wstępując,  pa- 
miętniki i  inne  źródła  ogłaszali.  Z  prób  ówczesnych  (przed  rokiem 
1830)  należy  choć  »Sandomierzanina«  wymienić,  co  pod  redakcyą 
Ujazdowskiego  w  dwu  tomach  bynajmniej  Sandomierzem  i  Chęci- 
nami się  nie  ograniczył,  lecz  dla  dawnej  literatury  i  historyi  wiele 
cennych  przyczynków  źródłowych  ogłosił. 

Przed  tą  systematyczną  pracą  dziejopisarską,  nie  obliczoną 
na  szersze  warstwy,  wykonał  Niemcewicz,  o  czym  Woronicz  tylko 
zamyślał,  ów  pieśnioksiąg  marzony  —  w  »Śpiewach  historycznych«, 
pisanych  za  Księstwa,  wydanych  roku  1816;  już  roku  1819  wyda- 
wano je  po  raz  trzeci,  i  popularność  ich  nie  ustała,  chociaż,  jak 
dla  »Bajek«  Krasickiego,  zmieniła  się  ich  publiczność  i  tylko  mło- 
dzież je  czyta.  Z  formą  ballady  i  pieśni  historycznej,  nie  istnieją- 
cej dla  kodeksu  francuskiego  (pseudoklasycznego),  zapoznał  się 
Niemcewicz  w  literaturze  angielskiej,  gdzie  Percy'ego  ballady  hi- 
storyczne (ludowe)  nadzwyczajnej  zażywały  sławy;  tłumaczył  i  »du- 


-     24     - 

mami«  przezywał  ballady  angielskie,  przeróbki  sławnej  królowy 
Ballad,  Lenory,  aż  trzy,  »Alonzo  i  Helena«,  »Malwina«,  »Cień  Ewe- 
liny*; zachwycał  Towarzystwo  Przyjaciół  Nauk  r.  1804  »Michałem 
Glińskim«,  potym  innymi,  »Zamkiem  Jazłowieckim«  i  t.  d.,  ale  naj- 
dawniejsze i  najpiękniejsze,  Dumę  o  Żółkiewskim,  na  której  nutę 
Mickiewicz  improwizował,  i  o  Stefanie  Potockim,  utworzył  jeszcze 
w  XVIII  w.,  1786—1791  r.,  zawsze  rycerskość  uwielbiając.  Z  ta 
kich  zawiązków  urósł  plan,  odtworzenia  jakiegoś  ciągu,  uwiecznie- 
nia świetniejszych  czy  rozstrzygających  chwil  dziejowych  pieśniami 
o  czynach  i  mężach,  od  Lecha  aż  do  odsieczy  Wiedeńskiej.  Tak 
stworzył  Niemcewicz  poetycki  podręcznik  dziejów  polskich,  w  no- 
tach uzupełniając  tok  wierszów;  tak  spławił  pierwszy  szlachetny 
kruszec  tych  dziejów  i  na  monetę  obiegową  przekuł.  Echem  od- 
biło się  to  i  w  Rosyi,  gdzie  Rylejew  na  ten  sam  ton  swoje  »Dumy« 
w  duchu  obywatelskim  wyśpiewał.  Wierności  historycznej  było 
mało,  poezyi  jeszcze  mniej;  jak  »Barbara«  Felińskiego,  jak  ryciny 
dodane  pseudoklasycyzmem  tchnęły,  z  widokami  wystylizowanymi, 
ze  zbrojami  i  postaciami  teatralnymi,  dekoracyjnymi,  pseudorzym- 
skimi,  podobnie  i  tekst  charakterystycznych  różnic,  odcieni,  rysów 
nie  uwydatniał;  w  tych  samych  barwach  i  słowach  czasy  pogańskie 
i  Czarnieckiego  lub  Sobieskiego  wystawiał;  w  sentymentalność 
wpadał,  na  same  przemowy  bohaterów,  na  ich  patos  retoryczne, 
główną  kładł  wagę.  Za  to  popularyzował  po  raz  pierwszy  dzieje 
ojczyste,  jak  nikt  inny  dotąd;  nuty  i  śpiewność  zapewniły  to  po- 
wodzenie, jakiego  rzecz,  choć  w  patryotycznym  najbardziej  duchu 
wykonana,  dla  samego  wykonania  mniej  zasłużyła;  żadne  inne 
dzieło  nie  wywarło  równie  silnego  wrażenia,  nie  podtrzymało  tak 
ducha,  nie  zbudziło  tak  miłości  ojczyzny. 

Na  wielki  poemat  epiczny  nie  porywał  się,  trafnym  instyn- 
ktem wiedziony;  za  to  od  dydaktycznego  nie  stronił  i  obszerne 
»Cztery  pory  życia  ludzkiego«  (nie  drukowane  dotąd  w  całości) 
zostawił;  o  wiele  piękniejsze  były  »Dumania  w  Ursynowie«,  gdzie 
z  obserwacyi  świata  roślinnego  i  zwierzęcego  (np.  mrówek),  poró- 
wnania i  obrazy  wysnuwał,  tęsknotą,  marzeniami  je  przetykając, 
niewymuszone,  naturalne  i  tkliwe. 

Celował  w  bajkach,  do  tradycyi  Stanisławowskich  nawiązując. 
Inaczej  niż  Krasicki,  uprawiał  bajkę  pełną  aluzyi  aktualnych,  poli- 
tycznych,  towarzyskich  (na  Ledy,   co  już  nie  łabędzi,   lecz  indyki 


-     25     - 

na  amantów  biorą);  czasem  data  sama  świadczy,  w  co,  a  raczej 
w  kogo  Niemcewicz  mierzył,  np.  na  wojska  sprzymierzeńców, 
ogładzających  kraj;  koty,  zamiast  szczurów,  tępią  zasoby  spiżarni  — 
niby  tłumaczenie  z  niemieckiego;  umyślnie  podawano  rzecz  ory- 
ginalną za  tłumaczenie  z  nieistniejących  obcych  autorów  lub  dzieł, 
aby  zacierać  poszlaki;  robili  tak  np.  i  Rylejew  i  Puszkin.  Inne 
bajki  zwracają  się  przeciw  cudzoziemskiemu  wychowaniu  (bobrów 
u  papugi,  na  co  to  wyszło);  przeciw  fircykom,  pysze  nadętej,  głu- 
pcom bezczelnym,  krytykom  niepowołanym,  gasicielom  światła; 
»Mrowisko«  z  roku  1815  radziło  święcie  a  mądrze  kontentować  się 
małym,  rzucać  niepłodne,  marzenia,  dziękować  królowi  za  niespo- 
dziewaną łaskę  i  brać  się  do  pracy.  Szkodzi  bajkom  nadmierna 
rozwlekłość;  są,  jak  i  u  Lafontaina,  powiastki,  nieraz  bardzo  nie- 
moralne, inne  smutne  i  tragiczne,  owe  przeróbki  Lenory  i  t.  p. 

Jak  pseudoklasycy,  i  Niemcewicz  muzie  dramatycznej  naj- 
usilniej  hołdował:  komedye  pisywał,  chłoszcząc  przywary  naro- 
dowe (małpowanie  francuszczyzny,  politykomanię  i  t.  p.,  »Pan 
Nowina'  czyli  dom  pocztowy«;  »Samolub«;  "Podejrzliwy «);  tragedye 
wybierał  nie  ze  wschodu  i  starożytności,  lecz  wyłącznie  z  dziejów 
narodowych,  a  więc  Władysława  pod  Warną;  Jadwigę;  Piasta; 
Zbigniewa;  Kiejstuta;  Bohdana  Chmielnickiego,  strasznie  romanty- 
cznego, skoro  konflikt  aż  Macedończyka  naśladował,  chociaż  nie- 
nawiści przeciw  Polakom  nie  ukrywał.  Temperament  nawskroś 
polityczny  i  w  dalekiej  przeszłości  aluzyi  do  stosunków  warszaw- 
skich nie  unikał,  rewolucyę  potępiał,  jakby  fatalny  rok  1830  prze- 
czuwał; na  zausznych  doradców  i  pochlebców  sarkał,  jakby  o  ko- 
teryi  na  Zamku  myślał;  Kiejstut  umierający  dowiaduje  się,  iż 
»pospólstwo,  sprawiedliwą  zemstą  uniesione  sprawców  wszystkich 
swych  nieszczęść  skarało  śmiercią«,  i  wybucha: 

Jakaż  praw  świętych  ohyda! 
Za  czyimże  wyrokiem?  Jakże  zapalczywość 
Pełni,  co  pełnić  winien  sąd  i  sprawiedliwość! 
Jestem  obrońcą  ludu,  lecz  lud  często  błądzi  — 
Nie  uniesienia  jego,  niechaj  prawo  rządzi! 
Śpiesz  (do  Witolda),  niechaj  twoja  czujność  zuchwałość  ukraca, 
Niech  tron  będzie  bezpiecznym,  niech  spokojność  wraca! 

Dotkliwsze  są  aluzye  do    » prędkiej  odmiany   niepewnej  młodości«, 


—     26     — 

do  prawideł  ludzi  władzy  chciwych  (oddalać  od  rządzących  prawdę 
i  poddanych  skargi)  i  t.  p.  Ze  wszystkich  prób  dramatycznych 
podobały  się  najbardziej  wodewile,  »Giermkowie  króla  Jana«;  »Jan 
Kochanowski  w  Czarnym  Lesie«,  gdzie  w  ustach  dworzanina,  pra- 
wiącego o  Janie,  poeta  siebie  samego  miał  na  myśli:  poeta,  wedle 
niego, 

Jest  to  stworzenie,  niby  coś  nakształt  człowieka, 
Z  tym  wszystkim  różniące  się  zupełnie  od  ludzi, 
...Patrzy  przez  godzinę  na  kwiat  jasnej  róży... 
Rzuca  łoże,  by  widzieć,  jak  jutrzenka  wstawa... 
Rozpamiętywa  przeszłość,  lub  w  przyszłości  ginie, 
Wielbi  wdzięki  natury,  ustronia  osobne, 
Jakąś  wolność,  swobodę,  i  głupstwa  podobne. 

O  przyszłości  miewał  dziwne  pojęcia  czy  obawy,  np.  gdy 
»Rok  3333 «  kreślił  i  w  nim  Warszawę  -  Moszkopolis,  gdzie  ostatki 
chrześcijan,  potomki  Zamoyskich,  Żydom  wodę  i  cegły  wożą.  Po- 
wieściami i  romansami  wpływał,  obok  » Śpiewów  historyeznych«, 
najbardziej  na  publiczność;  lecz  o  tych  wspomnieć  należy  osobno. 
Pisarzem  politycznym  okazał  się  w  »Listach  litewskich«,  omawia- 
jących wypadki  roku  1812,  budzących  patryotyzm,  nawołujących 
gorąco  do  skruszenia  jarzma,  do  pójścia  pod  znaki  »posłańca  Bo- 
żego«.  Swą  ziemię  przebiegał  w  dłuż  i  szerz  i  opisywał,  co  wi 
dział,  w  »Podróźach  historycznych  po  ziemiach  polskich  między 
rokiem  1811  a  1828  odbytych*  (wydanych  później);  o  pamiętni 
kach  własnych,  z  bardzo  ciekawymi  ustępami,  mówiliśmy  już  wy- 
żej. Nie  ubiegał  się  wyłącznie  o  górne  wawrzyny;  od  patosu 
przechodził  aż  do  komiczności,  nawet  w  owych  Listach  Litewskich 
folgował  żyłce  satyrycznej,  tworzył  pyszne  sylwetki  czynownicze 
i  inne. 

Niemcewicz,  acz  już  »za  życia  kanonizowany  na  Parnasie «, 
jak  doń  Mickiewicz  pisał,  ani  u  spółczesnych  ani  u  potomności, 
jak  dotąd,  zupełnej,  sprawiedliwej  oceny  nie  doznał.  Spółcześni 
znali  go  za  mało,  najpiękniejsze  utwory  jego,  dla  treści  drażliwej, 
do  druku  się  nie  nadawały;  później,  smak  i  moda  całkiem  innemu 
hołdowały  kierunku;  miejsca  dla  śpiewaka  z  Ursynowa  nie  było. 
Uderza  w  nim  najpierw  nadzwyczajna  wydatność  pracy  niestrudzo 
nej;  z  poematów   wymieńmy   tu  jeszcze  dwa:   Prometeusz   (1826, 


—     27     — 

wydany  1854),  alegorya  -  satyra,  kpiąca  z  ludzi  i  panujących,  z  mi- 
tologii i  bożków  —  z  znakomitym  portretem  np.  Aleksandra  I.; 
Moje  Przemiany  (rękopis  z  r.  1829),  w  czteru  częściach,  niby  pen- 
dant do  prozaicznej  Historyi  Krasickiego:  wędrówka  przez  dzieje 
powszechne,  od  wieży  Babel  aż  do  Bolesława  Chrobrego,  o  wiele 
ciekawsza,  acz  całkiem  luźna,  bardziej  urozmaicona  niż  owa  Hi 
storya,  poważna  i  humorystyczna  na  przemiany.  Rzeźwość  pióra 
zachował  do  dni  ostatnich;  jeszcze  1839  r.  zaczął  powieść  o  dniach 
listopadowych,  skierowaną  przeciw  demagogom,  klubistom,  Lele- 
welowi i  Krukowieckiemu,  polemiczną,  ale  82-letni  już  jej  nie  wy- 
kończył. Najwybitniejszą  cechą  całej  jego  czynności  literackiej, 
zespalającą  ją  mimo  zupełnej  rozbieżności  przedmiotów  i  form, 
jest  duch  polskości  i  z  największym  prawem  mógł  o  swoich  »zbyt 
.mnogich,  w  zalety  ubogich«  pismach  twierdzić,  »że  zawsze  dobro 
Polski  było  moim  celem«.  Nieskalaną  tę  służbę  literacką  pełnił 
w  przekonaniu,  że  przyczyni  się  do  zachowania,  spotęgowania 
życia  narodowego,  i  już  spółcześni  mu  to  świadectwo  wystawiali. 
O  jakim  zasklepieniu  w  »klasyczności«  nie  było  i  mowy;  jemu  za- 
wdzięczał wiele  Mickiewicz  a  starzec-Litwin  młodego  Litwina  wy- 
soko cenił. 

Od  obu  tych  powag  uznanych  odbijał  ten,  co  najmniej  ów- 
czas  na  uznanie  mógł  liczyć,  już  dla  rzeczy,  jakie  pisał,  skoro 
muzie  komicznej  służył,  t.  j.  podrzędnej  w  kanonie  klasycznym. 
Ale  scena  narodowa  oparła  się  nie  o  Barbary  ani  Wandy:  jej  ka- 
mieniem węgielnym  są  komedye  Aleksandra  hr.  Fredry. 

Po  licznych,  dzielnych,  w  żelazo  zakutych  rycerzach  -  granicz- 
nikach,  co  Podola  i  Rusi  piersią  swą  strzegli,  wysilił  się  ród 
znakomity  w  wieku  XIX  na  generacye  nie  mniej  dzielne,  mniej  har- 
towne, artystyczne  bardzo,  obdarzone  niezwykłą  bystrością  obser- 
wacyi,  czym  już  antenat  -  statysta,  Andrzej  Maksymilian,  celował  — 
nie  próżno  też  z  »Przysłów«  jego  praszczur  późny  motta  do  swych 
komedyi  dobierał;  dalej  wyobraźnią  plastyczną;  niewyczerpaną  vis 
comica,  lubującą  się  i  w  śmiechu  dla  śmiechu;  jowialnością  staro 
polską;  sercem  złotym  i  tendencyą  najzacniejszą. 

Gdy  oręż  Napoleoński  bracia  zawiesili  na  kołku,  gdy  »święte« 
przymierze  pokój  nie  święty,  lecz  zgniły  Europie  zapewniło,  gdy 
w  Galicyi  prócz  wspomnień  z  kampanii,  zdobyczy  serc  niewieścich, 
polowań,  hulanek  i  gospodarstwa  trzypolowego,  niezmiennego,  nic 


—     28     — 

nie  nęciło  ani  zajmowało,  wylał  się  temperament  żywy  młodego 
Aleksandra  na  tworzenie  scen  i  postaci;  żyłkę  dramatyczną,  obu- 
dzającą  się  wcześnie,  wierszomanię  już  obozową  wzmogły  po- 
chwały i  zachęcania  przyjaciół,  a  kierunek  im  nadał  wpływ,  jaki 
na  nieobeznanego  dotąd  z  teatrem,  muza  dramatyczna  w  Paryżu 
wywarła,  nie  tragiczna,  Talmy,  z  patosem  i  przesadą,  lecz  Talija, 
ludzi  żywych  łudząco,  wiernie  a  charakterystycznie,  na  scenie 
w  ruch  wprawiająca;  usilna  lektura  Moliera  i  Goldoniego  dokonały 
reszty. 

Próba  pierwsza,  napisana  od  niechcenia,  zachęciła  do  dalszych; 
gdy  teatr  lwowski,  walczący  z  kłopotami  finansowymi,  w  nich  nie 
gustował,  udał  się  Fredro  do  Warszawy,  i  leniwy  do  nowych 
rzeczy  i  autorów  Osiński  wystawił  nareszcie  »Geldhaba«  w  lulym 
roku  1821.  Odtąd  miał  Fredro  zapewnione  powodzenie  u  publicz 
ności,  trafiając  u  dyrektorów  teatru  na  obojętność,  u  recenzentów 
i  krytyków  na  złą  wolę.  Borykał  się  z  nimi,  t.  j.  nie  dawał  się 
im  odstraszać,  i  do  roku  1835  wyroiło  się  z  dworku  szlacheckiego 
w  Jatwięgach  i  Bieńkowskiej  Woli  sztuk  ze  dwadzieścia.  Chociaż 
już  w  Paryżu  przekonał  się  Fredro,  że  utwór  sceniczny  dopiero 
w  przedstawieniu  wykończenia  i  życia  nabiera,  o  wystawienie 
swych  sztuk  sam  nigdy  nie  dbał,  za  kulisy  nigdy  nie  chodził,  te- 
atrowi obcy  pozostał.  Również  unikał  »aktualności«  fabuły  czy 
osób;  nigdy  żywych  portretów  na  scenę  nie  wyprowadzał  i  sztuki 
chętnie  w  Warszawie  wystawiał,  aby  w  Galicyi  nie  dobadywano 
się  oryginałów;  tylko  w  »Jowialskim«  Bogu  ducha  winnego  sta- 
ruszka z  sąsiedztwa  sportretował,  w  którym  późniejsza  krytyka 
niewiedzieć  co  za  bohatera  czy  symbol  upatrywała. 

W  roku  1835  dał  się,  niestety,  Fredro,  na  całe  lat  piętnaście, 
zrazić  od  swego  powołania,  nie  tak  głupiej  krytyce  Goszczyń- 
skiego, oskarżającej  go  o  niemoralność  i  płochość,  o  ślepe  naśla- 
downictwo, o  niedołężne  cieniowanie  charakterów;  jak  absolutnemu 
milczeniu  powołanych,  z  których  nikt  się  słówkiem  za  ciężko 
skrzywdzonym  nie  ujął;  jak  u  nas  zawsze  bywa,  wybryk  jednostki 
odcierpiał  ogół;  tym  razem  skrupiło  się  na  literaturze   narodowej. 

Niechęć  krytyków  demokratycznych  obudzał  Fredro  już  samą 
sferą,  gdzie  się  jego  komedye  głównie  obracały,  salonową  i  szła 
checką  —  jakby  on  inne  znał,  malując,  co  na  około  widział!   Nie- 
chęci  tej    nie  rozbrajały    zacne,    obywatelskie   tendencye    autora. 


— '    29     — 

Fredro  nie  pisał  tylko  dla  śmiechu,  nie  żeby  »dudków  bawił«, 
i  gniewało  go,  gdy  sztuki  jego  tylko  dla  ich  wesołości  ceniono; 
i  on  uważał  się  za  satyryka  i  występował  świadomie  przeciw  naj- 
bardziej zakorzenionym  wadom  owej  sfery,  przeciw  jej  cudzoziem- 
sczyźnie  bez  ładu  i  sensu;  przeciw  marnotrawstwu  i  karciarstwu, 
grasującemu  strasznie  właśnie  w  Galicyi;  przeciw  płochości  męź 
czyzn  i  kobiet;  przeciw  dorobkiewiczom  i  ich  pysze  nadętej,  owym 
Geldhabom,  porosłym  w  pierze  na  liwerunkach,  i  ich  Florom,  polu 
jącym  na  mitry  książęce,  a  dostawało  się  przytem  i  owym  mitrom 
samym;  żyłce  do  satyry  folgował  i  w  powiastce.  I  krytykę  i  pu- 
bliczność zbijało  chyba  z  tropu,  że  obok  takich  zakusów  satyry- 
cznych wystawiał  Fredro  i  farsę  najpocieszniejsze,  gdzie  wybuchy 
nieco  grubego,  rubasznego  śmiechu  wszystko  zagłuszały,  a  nad- 
zwyczaj żywe  tempo  akcyi  i  dyalogu  z  góry  powagę  rozbrajało, 
porywało  widza,  myśli  głębsze  płoszyło. 

O  temat,  intrygę,  genialny  dyletant  nie  dbał  wiele;  brał,  jak 
Molier,  co  się  nawinęło,  czy  nowelę  niemiecką,  czy  »Don  Kiszota« 
czy  »Sarmatyzm«  Zabłockiego;  nad  zawikłaniem  i  rozwikłaniem 
węzła  dramatycznego  głowę  tym  mniej  łamał,  skoro  trzymał  się 
z  zasady  reguł  francuskich,  jedności  akcyi,  miejsca  i  czasu;  nawet 
subretkami  -  pokojówkami  nie  gardził;  nie  przebierał  i  w  materyale 
komicznym,  z  qui  pro  quo,  z  głuchoty  i  t.  d.  korzystając.  Typy, 
coraz  odmienne,  brał  z  obserwacyi. 

Od  typów  roiło  się  około  niego:  na  wsi  dogorywały  niedo- 
bitki sarmatyzmu,  przedpotopowcy  jacyś,  trzymający  się  święcie 
nie  tylko  wiary  i  zwyczaju  przodków,  ale  i  ich  przesądów;  inni 
zrzucali  już  ze  strojem  polskim  narodowość  samą,  przebijającą 
jednak  z  pod  obcych  naleciałości;  nowe  pokolenie  wyrobiło  się 
w  epopei  napoleońskiej,  oficerowie  starsi,  do  rygoru  nawykli,  bar- 
dzo drażliwi  na  punkcie  honoru;  młodsi,  używający  świata,  z  ener- 
gią niewyczerpaną,  szarżujący  wczoraj  Samosy  erę,  dziś  serca  nie- 
wieście; podkomendni,  słuźbiści  wąsale,  z  politowaniem  czy  pogardą 
na  wszystko,  co  nie  wojskowe,  co  nie  służba,  patrzący;  były 
i  pasorzyty,  owi  Geldhaby  i  inni.  Damy  sentymentalne,  do  miło- 
stek skłonne,  niewiary  tragicznie  nie  biorące,  wyrażające  się  fra- 
zesami, dziś  niemożliwymi,  z  tkliwych  romansów  ówczesnych  wy- 
krojonymi. Obok  złotej  młodzieży,  fircyków  Zabłockiego,  hulaków, 
poczciwych  z  gruntu,  serca  najlepszego,  wykolejonych  pobłażaniem, 


—     30     — 

wyłamujących   się  z  każdego  rygoru,  i  mężowie  nie  lepsi,  z  amo 
rami   w  głowie,  i  żony   również   płoche,   ale   poważnych   zawikłań 
nie  znosi  scena;  czasy  ciężkie,  na  wyrzuty  już  nie  pora,  więc  choć 
na   scenie   rzuca   się   troskami   o  ziemię  i  bawi  w  najlepsze.    Tak 
pojmowała  to  przeciętna  publiczność  i  z  nadzwyczajną  wdzięczno 
ścią  witała  śmieszka,  niewyczerpanego  w  coraz  lepszych  pomysłach. 

Śmieszek  ten  wyrósł  pod  ferułą  pseudoklasycyzmu;  od  Fran- 
cuzów zatrzymywał  nazwy  konwencyonalne,  Orgonów  i  t.  p.;  lub 
etykiety,  Raptusiewiczów,  Milczków  i  t.  d.;  za  Francuzami  popisy- 
wał się  w  wyłącznej  komedyi  typów,  chociaż  sam  najlepiej  czuł, 
że  nowoczesna  scena  czegoś  innego  już  wymaga.  W  »Jowialskim« 
prawił  przecież  poeta  przez  usta  Ludmira,  że  »komedya  Moliera 
koniec  wzięła,  skąpiec  dawniej  w  przenicowanej  chodził  sukni, 
trzymał  ręce  w  kieszeni,  teraz  sknera  sknerą  tylko  w  kącie,  tro- 
skliwość o  mniemanie  przemogła  miłość  złota  i  ubogiego  hojnie 
obdarzy,  byle  świat  o  tym  wiedział...  niema  wydatnych  zarysów... 
w  każdym  człowieku  dwie  osoby «. 

Mimo  słusznej  teoryi  stoją  komedye  Fredry  tylko  »wyda- 
tnymi  zarysami «;  zazdrosny  u  niego  tylko  zazdrosny,  cudzoziem- 
sczyzna  tylko  cudzoziemsczyzną.  Zrywał  się  jednak  Fredro  do 
nowego  lotu  i  pod  innym  względem:  rozdarcie  nowożytnego  czło- 
wieka, pragnienie  niezaspokojone  ideału,  rozdźwięk  ze  smutną, 
płaską,  podłą  rzeczywistością,  odczuwał  i  wystawiać  umiał,  choćby 
w  krótkim  szkicu,  przełamując  wąskie  szranki  komedyi  francuskiej, 
w  »Odludku  i  poecie«  najbardziej,  za  Szylerem  już  krocząc,  gdzie 
publiczność  tylko  dawną  sentymentalność  odczuwała,  niby  gruchanie 
Filona  do  Laury,  chociaż  to  się  nowy  świat,  romantyczny,  otwie- 
rał. Z  komedyi  francuskiej  zachował  Fredro  nawet  jej  sentencye 
i  tyrady  nieskończone,  rywalizując  z  Felińskim.  Ale  ani  Molier, 
ani  Kotzebue  nie  wyczerpywali  jego  zasobów;  do  wzorów,  ramek, 
treści  obcej  przystępowała  własna  werwa,  żyła  komiczna  niewy- 
czerpana, genialna;  duch  czyli   instynkt   nadzwyczajny   swojskości. 

Tak  stworzył  Fredro  jedyną,  jak  dotąd,  komedyę  historyczną 
polską.  W  »Zemście«  historycznych  nazwisk  i  akcyi,  miejsca  i  cza- 
sów, niema  żadnych,  ale  i  Cześnik  i  Rejent,  Raptusiewicz  i  Mil- 
czek,  to  dawne  typy  polskie  w  dawnym  otoczeniu,  do  których  się 
i  ociężały  Dyndalski  i  frant  Papkin  dostrajają;  szarży  komicznej, 
czy  to  w  scenie,  gdy   wobec  im  skrytszego,   tym  niebezpieczniej- 


—     31     — 

szego  Milczka  hardy  Papkin  ciszej  wody  i  niżej  trawy  się  odmie- 
nia, czy  to,  gdy  mozolisty  kułak  Dyndalskiego  z  piórem  i  sensem 
się  boryka,   prześcignąć   nie   można.   A  w  repertuarze   Fredry  nie 
jedyne   to  sceny  komiczne;   dziwaczny ż   pomysł  w  »Pierwszej   le- 
pszej*, —  wziąć  za   żonę,   która  się  nawinie,   by,   wybierając,   nie 
wpaść  gorzej,  ale  wobec  Litwinki  ze  śpiewnym  akcentem  i  przed- 
potopową karetą  i  Heraklit-by  dalej  płakał,  tym  razem  od  śmiechu. 
Cóż    mówić  o  »Damach  i  Huzarach«,    z  ich  licznymi    kontrastami 
od  owych  herodów  bab  aż  do  kapelana  wojskowego  z  niezmiennym 
»Nie  uchodzi«,  o  owym  nieprzewidzianym  wtargnięciu  świata  dam- 
skiego w   tryb    kawalersko -wojskowy,   kapitulujący    po    nieudałej 
obronie;  i  w  naj marniej szej    farsie,   takim  »Nowym  Don  Kiszocie«, 
są  sceny  tak   komiczne,   że  zapomnieć  ich  czy   oprzeć  się  im  nie- 
podobna.  Ale  pióro  Fredry  nie  tylko  dla  szarży  i  farsy  stworzone; 
już  w  »Męźu  i  Żonie«,   gdzie  cztery   osoby   trzy  akty   wypełniały 
i  temat   drażliwy    najdyskretniejszej    akcyi,    wyłącznego    dyalogu, 
wymagał,   zajaśniał   kunszt   Fredry   w  prowadzeniu   tego   dyalogu 
i  w  cieniowaniu   jego;   temat  był  ten  sam,   który   niegdyś   Lipski 
aż  w  dwu  komedyach   traktował,   kończył  się   również   pomyślnie, 
chociaż  obnażał  płochość   nadzwyczajną,   francuską,  nie  sarmacką: 
że  wszyscy  z  ogniem  igrali,   że  wszyscy  się  nawzajem  oszukiwali, 
że  najgrubiej    oszukany    mąż  sam   sztuki    oszukiwania   przyjaciela 
uczył,  bawiło  widza  nadzwyczaj  i  głębszego  namysłu  nie  dozwalało. 
Prześcignął  się  Fredro  w  »Ślubach   Panieńskich  czyli  magne- 
tyzmie serca«,  przyciągającym  przeciwne   bieguny,   chociaż  wątpić 
można,    czy  ckliwy  i  miękki    Albin  energicznej    Klary   nie  znudzi, 
a  łagodna    Aniela    nie   uprzykrzy    się  tak   dalece  szaławile  Gusta- 
wowi, że  on  —  tym  razem  na  seryo  jednak  —  listy  do  Klary  sam 
pisywać  zacznie;   lecz  i  takie  skrupuły  nie  powstają  w  widzu,   za- 
jętym typowymi,  kontrastowymi  okazami  młodzieży  polskiej,  głó- 
wnie  serdecznym,   pustym,  prędkim,   szlachetnym   w  gruncie   Gu 
stawie,  który  w  Radosta,  srogiego  na  zewnątrz,  miękkiego  istotnie, 
z  czasem  się  przerodzi;  w  widzu,   olśnionym  żywością  i  błyskotli- 
wością? dyalogu,  wytwornością  i  finezyą   słów  i  uczuć;   porwanym 
scenami    genialnymi,    np.    owym   pendant   do   listu   Dyndalskiego, 
listem    dyktowanym    przez   Gustawa,    najbardziej   ujmującą   sceną 
z  całego  'repertuaru   Fredrowego,   szukającą  równia  w  literaturze 
dramatycznej   świata   całego.   W  »Panu   Jowialskim«,   pomysł  pra 


-     32     - 

stary,  jeszcze  przez  Barykę  niegdyś  próbowany,  urozmaiciła  para 
staroświecka,  obywatelska,  również  niemal  do  typów  historycznych 
należąca. 

Teatr  Fredry  nierówną  ma  wartość.  Przeważają  farsy,  melo 
dramaty,  drobiazgi,  gdzie  jedna  scena  lub  jeden  typ  widza  zabawi; 
pierwszy  lepszy  pomysł  wykonany  jakby  od  niechcenia;  żeby  się 
uśmiać  do  syta,  nie  waha  się  autor  przed  niemożliwością  czy  nie- 
prawdopodobieństwem. Ale  komik,  z  którymby  tylko  Gogola  mię- 
dzy Słowianami  porównać  można,  gdyby  sfera  ich  nie  była  tak 
odmienną,  gdyby  Gogol  zbyt,  choć  mimowoli,  nie  narabiał  satyrą, 
obcą  w  tej  mierze  Fredrze  i  jego  czasom;  komik  ten  ma  serce 
tkliwe,  więc  ubolewa  nawet  nad  niskim  stanem  ówczesnej  literatury; 
ust  mu  nie  wykrzywia  sarkazm,  nie  karci,  tym  mniej  znęca  się 
nad  płochymi,  słabymi,  nierozumnymi;  nie  przeciąga  więc  zawikła- 
nia  nigdy  aż  do  groźnego  konfliktu  —  »nie  wódź  mnie  na  poku- 
szenie, ojców  moich  wielki  Boże«!  woła  niby  i  on  sam,  jak  jego 
Raptusiewicz.  I  wieje  od  jego  dzieł,  nawet  mimo  nazw  obcych 
i  wzorów,  duch  szczeropolski,  objawiający  się  nie  tylko  w  języku, 
którego  wszystkie  tajniki  znał,  jak  ongi  p.  kasztelan  lwowski,  choć, 
jak  ów  od  łaciny,  tak  ten  od  galicyzmów  wcale  nie  stronił,  ale 
w  samych  postaciach,  w  ich  sposobie  myślenia  i  działania,  z  ich 
słabostkami  i  dzielnością,  przymiotami  i  przywarami.  Narodowej 
tragedyi,  rzeczy  łatwiejszej,  nie  stworzyła  klasyczność  warszawska; 
daremnie  próbował  się  w  niej  i  inny  Fredro,  Jan  Maksymilian, 
który  naturalnie  i  » Wandę «  popełnił;  narodową  komedyą  za  to 
uwieczniła  się  pamięć  doby  »warszawskiej«  w  dziejach  literatury. 
O  polskości  tej  typów  świadczą  choćby  obaj  bohaterowie  »Zrzę- 
dności  i  Przekory«:  Fredro  lubił  ten  sam  typ,  skąpca,  zrzędy,  an- 
glomana  i  t.  d.  w  podwójnych  okazach  wystawiać  i  mimowoli  je 
indywidualnie  zabarwiał.  Za  dowcipem  słownym  się  nie  uganiał, 
kalamburów  unikał,  za  to  na  śmieszności  w  myślach  używał,  szcze- 
gólniej sławny  jego  angloman  Radost. 

Nawet  zagranica  uznawała  zalety  Fredrowe,  i  przyswajały 
sobie  jego  rzeczy  scena  niemiecka  i  francuska,  czeska  i  rosyjska; 
nie  zawsze  się  nawet  do  tego  przyznawano,  i  »Labiche«;  figuruje, 
gdzieby  »Fredro«  położyć  należało.  Wobec  komedyi  Fredry  (przed 
rokiem    1835)   inne   jego   próby   literackie   całkiem   ustępują,    tak 


-     33     - 

samo  jak  wobec  jego  komedyi  komedye  innych,  dziś  całkiem 
zapomniane. 

Do  śmiechu  Fredro  w  komedyach  był  skłonny,  chociaż  sam 
nie  tylko  pustym  i  płochym  nie  był,  ale  jak  Gogol,  jak  inni  wielcy 
humoryści,  głębokość  uczucia,  tkliwość  serca,  wrażliwość  nawet 
nadmierną  (czego  rok  1835  dowiódł)  pod  maską  komiczną  ukry- 
wał; z  uczuciem  nie  wylewał  się  na  zewnątrz,  ogrzewał  nim,  prócz 
niektórych  postaci  swych  sztuk,  kółko  najbliższe,  rodzinne,  a  niby 
trzpiot  na  scenie  był  najprzykładniejszym  obywatelem  w  życiu, 
publicznym  i  domowym.  Dzieło,  poczęte  przez  Zabłockiego,  dalej 
i  wyżej  poprowadził;  jemu  zawdzięcza  teatr  polski  pierwsze  i  na 
długi  czas  jedyne,  trwałe  sukcesy  —  naturalnie,  cały  jego  reper- 
tuar nie  utrzymał  się,  poodpadały  rzeczy  błahe  i  słabe,  ale  w  dzie- 
jach teatru  u  Słowian  stanął  na  wyżynach;  mimowoli  nasuwają  się 
podobieństwa  i  jeszcze  silniejsze  kontrasty  między  nim  a  Gogolem, 
kontrasty  sięgające  o  wiele  głębiej,  niż  wszelkie  indywidualne 
różnice. 

Drugi,  coraz  potężniejszy  czynnik  literatury  pięknej,  przez  »kla- 
syków«  jeszcze  mniej  ceniony,  skoro  »reguł«  dla  niego  wcale  nie 
było,  spółzawodnik  teatru,  co  z  nim  razem  wydziedziczyć  miał 
i  usunąć  zupełnie  wszelkie  do  niedawna  tak  cenione  rodzaje,  i  li- 
rykę i  satyrę  i  epos  i  poema  opisowe  —  romans,  teraz  dopiero 
pierwsze  kroki  stawiać  poczynał.  Wiek  XVIII  obywał  się  nie  zbyt 
nawet  licznymi  tłumaczeniami;  w  XIX  i  te  poustawały  i  rozpierała 
się  szeroko  francusczyzna,  rugująca  książkę  polską  z  rąk  szczegól- 
niej czytelniczek,  wychowaniem  samym  na  pastwę  francusczyźnie 
wydanych,  odwykających  od  polskiego  pisma,  a  nieraz  i  języka. 
Pierwsze  romanse  polskie  wywołała  niemal  wszystkie  chęć  patryo- 
tyczna  przeciwdziałania  zgubnemu  nałogowi;  miały  one  dowodzić, 
iż  i  nasz  język  zdolny  wydać  »tkliwe  uczucia  delikatnej  miłości «, 
że  monopolu  na  to  francusczyzna  nie  posiada;  miały  dać  zasma- 
kować w  rodowitej  mowie  i  tym  ją  ochronić  od  przemożnego 
wpływu  obcego  języka,  za  czym  i  inna  obczyzna  się  wciska.  Naj- 
większe zasługi  zaskarbił  sobie  i  na  tym  polu  Niemcewicz.  Prawda, 
jego  » Nieszczęścia  Występnej  Zalotności «  nie  ujrzały  światła 
dziennego  —  wrażliwy  nad  miarę  autor  dawał  się  byle  jakim  ko- 
lizyom  z  Szaniawskim  odstraszać:  romans,  w  listach  naturalnie, 
w  formie  od   Russa  i  »Nowej    Heloizy«   uświęconej,   odgrywał  się 

DZIEJE    LITERATURY    POLSKIEJ   T.     II.  3 


—     34     - 

na  tle  wypadków  roku  1812,  wolny  od  ckliwej  senty mentalności, 
zalewającej  karty  Kropińskiego,  ks.  Wirtemberskiej,  Bernatowicza, 
chociaż  i  on  »występną  zalotność «  Herburta  dla  Poraj  owej,  »ka- 
nalską  słabość«  Chapkiewicza  dla  swej  Puttchen,  stałość  i  wierność 
głęboko  skrzywdzonej  Herburtowej,  prawą  miłość  Mieleckiego 
i  Zofii  kreślił:  niegodziwy  Chapkiewicz,  Biurowicz,  sprzedający  się 
plus  offerenti,  Puttchen,  wojująca  z  ortografią  i  gramatyką,  panie 
zcudzoziemczałe  tworzyły  kontrast  do  galery  i  patryotycznych  męż- 
czyzn i  niewiast,  owej  Zofii  np.,  której  właśnie  Mielecki  pisanie 
romansów  dla  ćwiczenia  języka  polskiego  polecał  —  niby  Niem- 
cewicz sam  księżnie  Wirtemberskiej.  Również  nie  wydał  »Włady- 
sława  Bojomira«,  romansu  -  pamfletu  w  formie  dziennika  z  czasów 
Królestwa  kongresowego  (do  roku  1825),  nicującego  nielitościwie 
»możnych  zuchwalców  i  żebrzących  łaski  ich  słuźalców«,  Nowo- 
silcowa,  Zajączka,  Roźnieckiego,  Szaniawskiego. 

Były  to  więc  pierwsze  polskie  romanse  obyczajowe;  pierwszy 
historyczny,  jeszcze  przed  wpływem  Walter  Skota,  to  —  »Dwaj 
Panowie  Sieciechowie«  (1815),  paralela  dwuch  pokoleń,  dziada  sar- 
maty z  czasów  saskich,  gardłującego  za  Liberum  Veto  i  niepła- 
ceniem podatków,  a  wnuka-letkiewicza  z  czasów  Księstwa,  sfran- 
cuziałego  napoły,  lecz  przytomniejącego,  gotowego  do  ofiar 
pieniężnych  i  poświęcenia  osobistego;  każdy  z  nich  prawił  o  sobie 
swoim  właściwym  językiem. 

Publicysta  i  kwestyę  żydowską,  gdy  na  porządek  dzienny 
wypłynęła,  w  romansie  omówił:  »Lejbe  i  Siora«  (1821,  znowu 
w  formie  listowej)  kreśliły  walkę,  prześladowania,  nienawiść  orto- 
doksyi  żydowskiej  przeciw  oświeceńszym  spółwiercom,  którzy  je- 
dnak nie  ulegają  i  hasła  postępu,  obywatelskości,  ogłady  przykła- 
dem swoim  szerzą.  Najgłośniejszy,  chociaż  najsłabszy  w  gruncie,  był 
romans  historyczny,  pierwszy  narodowy,  przykładem  czyli  epidemią 
naśladowniczą  (Waltera  Skota)  wywołany,  »Jan  z  Tęczyna*  (1825)  — 
niby  »Barbara«  romansu,  akcesoryami,  nie  duchem  i  treścią  histo- 
ryczny, nęcący  samą  epoką  świetności  jagiellońskiej,  doniosłością 
nazwisk,  choćby  Kochanowskiego;  powodzenie  »Jana  z  Tęczyna« 
zagłuszało  niemal  rzetelniejsze  zasługi.  Niezmordowany  publicysta, 
satyryk  (bajkopisarz),  historyk  i  beletrysta  należał  do  tej  generacyi, 
jeden  z  najświetniejszych   jej  przedstawicieli,   której    wysoka   kul- 


-    35    - 

tura  i  niewyczerpane   zasoby,   fizyczne   i  moralne,   Hercenowi   tak 
imponowały. 

Romanse  Niemcewicza  rychło  tłumaczono;  obok  nich  stanęła 
roku  1816  » Malwina  czyli  domyślność  serca «,  księżny  Maryi 
z  Czartoryskich  Wirtemberskiej,  chciwie  pożerana,  często  tłuma- 
czona, nie  dla  przebłysków  obserwacyi,  sytuacyi  spółczesnych,  lecz 
dla  sentymentalności  pary  kochającej  i  nadzwyczajności  jej  awan- 
tur. Tej  samej  sentymentalności,  narzuconej  jednak  XVI  wieku, 
hołdowali  Ludwik  Kropiński  (autor  »Ludgardy«)  i  Feliks  Bernato- 
wicz; pierwszego  » Julia  i  Adolf  czyli  nadzwyczajna  miłość  dwojga 
kochanków  nad  brzegami  Dniestru«,  napisane  już  roku  1811,  wy- 
dane zbyt  późno,  1824,  i  wtedy  już  bez  uroku  świeżości;  drugiego 
»Nierozsądne  śluby«  (1820)  mniej  fantastyczne,  więcej  urozmaicone. 

Kobiety  nie  stawały  do  zawodów  literackich  w  odzie,  eposie 
i  tragedyi,  rzucały  się  zato  na  łatwiejsze  pole  popisowe,  powie- 
ściowe; jeszcze  przed  księżną  Wirtemberską  próbowała  sił  w  opi- 
sywaniu strasznych  przygód  Mostowska;  o  sentymentalną  powieść 
kusiła  się  i  Łucya  z  Giedrojciów  Rautenstrauchowa  (Emmelina 
i  Arnolf,  1821,  z  zawikłaniami  najniedorzeczniejszymi),  więcej  za- 
służona opisami  podróży  krajowych  i  zagranicznych;  celowała 
w  nich  Elżbieta  z  Krasińskich  Jaraczewska  (»Zofia  i  Emilia«,  1827; 
»Wieczór  adwentowy«;  »Pierwsza  miłość  —  pierwsze  uczucie«, 
1828),  o  skutkach  wychowania,  temperamentu,  pierwszego  nazawsze 
rozstrzygającego  uczucia,  trafnie  i  mądrze  rozprawiająca;  dotyka- 
jąca stosunków  na  wsi  i  miasteczku,  krusząca  nawet  kopie  za 
ludem;  malująca  charaktery  nie  zbyt  wybitne;  wolna  od  przesady, 
tkliwa,  jednak  przed  rozczarowaniem  ostrzegająca. 

O  wiele  głębsze  ślady  wyryła  działalność,  nie  tylko  literacka, 
ale  i  pedagogiczna,  innej  autorki,  Klementyny  z  Tańskich  Hofma- 
nowej.  Panna  Tańska,  własnym  doświadczeniem,  przez  wychowanie 
wyłącznie  francuskie,  i  radą  mądrej  matki  kierowana,  przykładała 
się  do  usuwania  braków,  w  wychowaniu  zcudzoziemczałym,  niepra- 
ktycznym, na  polor  zewnętrzny,  na  »talenty  to  warzy  skie«  (t.  j.  fran- 
cusczyznę  i  garstkę  wiadomostek,  choćby  z  mitologii;  na  robótki; 
na  muzykę  i  tańce)  się  wysilającym.  Na  razie  oddawała  się  panna 
Tańska  pracy  pedagogicznej;  stworzyła  pierwsza  literaturę  dla 
dzieci  i  panienek,  wydając  i  »Pamiątkę  po  dobrej  matce«  (prze- 
róbkę z  niemieckiego)  i  »Rozrywki«,  czasopismo  dla  dzieci  (1824— 


—     36     — 

1828)  i  rugując  nimi,  za  natchnieniem  Brodzińskiego,  »Wieczory 
zamkowe«  i  powieści  pani  Genlis;  gruntu  tradycyjnego,  rodzimego 
trzymała  się  oburącz,  myśli  o  emancypacyi  były  jej  obce,  chociaż 
sama  się  wyemancypowała,  uzyskawszy  posadę  rządową,  jako  in- 
spektorka zakładów  żeńskich.  W  beletrystyce  zasłużyła  się  »Listami 
Elżbiety  Rzeczy ckiej«  (1824)  i  »Dziennikiem  Franciszki  Krasińskiej« 
(1825)  —  pamiętnikami,  na  poły  autentycznymi,  życia  polskiego 
XVIII  wieku,  po  dworach  i  dworkach,  żywymi  i  barwnymi,  traf- 
nymi, choćby  autorka  nie  wszędzie  jeszcze  znaczenia  kreślonych 
objawów  dopatrywać  się  umiała;  z  szacunkiem  i  miłością  dla  prze- 
szłości, nie  zakrywając  przecież  jej  wad.  Były  to  skromne  napozór 
i  drobne,  nieco  szare  (gdyż  od  wszelkiej  fantastyczności  i  nadzwy- 
czajności stroniące),  powieści,  więcej  jednak  historyczne,  malujące 
trafniej  obrazy  nie  zbyt  dawnej  przeszłości,  jaką  się  Tańska  z  tra- 
dycyi  i  listów  przejęła,  niż  wszelkie  inne  spółczesne  romanse  hi- 
storyczne, od  »Jana  z  Tęczyna«  począwszy. 

Walterskotyzm  szerzył  się  gwałtownie;  po  tłumaczeniach 
barda  szkockiego  przyszła  kolej  na  produkcye  oryginalne  w  tym 
samym  guście.  Pod  piórem  Waltera  Skota  odmienił  się  dawny 
antykwarski  romans,  zapychany  najnudniejszą  uczonością,  zupełnie; 
pogłębiono  wymagania  »historyczności«  do  szczegółów  życia,  oby- 
czajów, ubioru,  do  charakterystycznej  mowy,  do  prawdziwości  kra- 
jobrazów, do  prawdopodobieństwa  fabuły,  nawiązywanej  do  dat 
i  imion  historycznych,  chociaż  bohaterów  dziejowych  na  pierwszym 
jej  planie  nie  umieszczano.  Liche  bywały  próby  oryginalne  po- 
wieści pseudohistorycznej,  np.  Tadeusza  Bułharyna,  zachowującego 
wraz  ze  swoim  Piladesem,  Greczem,  do  roku  1830  jako  tako  po- 
zory przyzwoitości,  powieści  o  Esterce  (on  pierwszy  obrobił  tę, 
dotąd,  szczególnie  po  dramatach  grasującą  baśń  o  żydowskich 
miłostkach  ostatniego  Piasta),  pseudohistoryczne  zakusy  Kropiń- 
skiego  i  in. 

Po  »Janie  z  Tęczyna«  wzniosła  się  najwyżej  »Pojata,  córka 
Lezdejki  albo  Litwini  w  XIV  wieku,  romans  historyczny  w  czte- 
rech tomach  przez  Feliksa  Bernatowicza«  (1826).  Żmudzin  mimo- 
woli  dał  się  pokierować  w  wyborze  przedmiotu  ściślejszą  ojczyzną, 
zacofaną  wobec  Polski,  jak  Szkocya  wobec  Anglii,  mimo  to  na- 
rzucającą jej  swych  władców,  malowniczą;  jak  bard  szkocki,  wy- 
silił siei  on  na   oddanie   najdokładniejsze  tła,   nie  poskąpił  na  to 


-     37     - 

trudów,  zwiedził  pieszo,  z  ołówkiem  w  ręku,  okolice  Krewa,  Trok, 
Kowna,  wschłuchiwał  się  w  mowę  ludu,  chwytał  cienie  jakiejś  tra- 
dycyi;  nie  rzucając  stylu  retorycznego,  cechującego,  jak  spółcze- 
snych  wszystkich,  autora  »Nierozsądnych  ślubów«,  stworzył  całość, 
bardziej  łudzącą  historycznością  i  plastycznością,  niż  dzieła  spół- 
czesnych,  chociaż  i  ona  się  bez  wymysłów  ultraromansowych 
(obraz  Jadwigi  i  t.  p.)  nie  obywała,  przypominając  »Jagiellonidę« 
Tomaszewskiego.  Jeszcze  roku  1898  przedrukowano  ją  po  raz 
szósty;  tłumaczono  ją  na  cztery  języki. 

Na  mniejsze  powodzenie  zasłużył,  i  słusznie,  bo  nie  wyko- 
nany z  równą  starannością,  »Nałęcz«  jego  (1828  r.  i  częściej), 
z  Kazimierzem  Wielkim  i  nieodzowną  Esterką;  dalszej  czynności 
(w  powiastkach  i  romansie,  tym  razem  z  XVII  wieku  i  najazdu 
szwedzkiego)  położył  kres  rozstrój  umysłowy;  tkliwość  nadmierna 
przerodziła  się  w  melancholię  i  apatyę.   . 

Ku  powieści  historycznej  zwracali  się  i  starzy  i  młodzi,  i  swoi 
i  obcy:  Franciszek  Wężyk,  klasyk  niezdecydowany,  sprzeniewierzał 
się  Parnasowi,  uznającemu  tylko  tragedyę  historyczną,  »Władysła- 
wem  Łokietkiem«  (1828)  i  »Zygmuntem  z  Szamotuł «  (1830),  chociaż 
ani  czasów  zbyt  odległych  i  zbyt  mało  znanych,  ani  charakterów 
kreślić  nie  umiał;  Zygmunt  Krasiński  i  młodzi  jego  spółpracownicy 
jaskrawością  tematu  zagładzali  braki  historyczności  i  wątku,  prawdy 
dziejowej  i  psychologicznej;  nawet  uczony  profesor  ekonomii  po- 
litycznej w  uniwersytecie  Aleksandrowskim,  hrabia  Fryderyk  Skar- 
bek, hołdował  tej  manii  (Tarło;  Damian  Ruszczyć,  1827,  jeden 
z  czasów  saskich,  drugi  Sobieskiego),  chociaż  naturalny  dowcip, 
dar  spostrzegawczy,  przykład  angielskich  powieściopisarzów  oby- 
czajowych, Fieldinga,  Goldsmitha  i  Sterna,  na  pole  powieści  hu- 
morystycznej, satyrycznej,  społecznej  go  przewabiły.  Największy 
sukces  odniósł  też  jego  »Pan  Starosta «  (1826),  dziewosłęb  ubo- 
giego szlachcica,  nadstawiającego  braki  imienia  i  majątku  boha- 
terską służbą  wojskową:  obrazy  życia  szlacheckiego  wiernie  tu 
oddane;  w  innych  (»Podróźy  bez  celu«)  bawił  się  profesor  to  w  sen 
tymentalność,  to  w  humorystykę,  a  nawet  i  w  filantropię,  skoro 
nawet  do  więzień  jego  »Pan  Antoni «  trafiał;  w  istocie  był  to  ga- 
wędziarz, mądry  a  nawet  dowcipny  (objaśniał  i  przysłowia  naro- 
dowe), nie  powieściopisarz. 

Obok   swoich   i  obcy   łatwe   tryumfy   święcili,   głównie   Ale- 


-     38     - 

ksander  Bronikowski,  oficer  pruski,  polski,  saski,  w  Dreźnie  osiadły 
i  romansami  z  historyi  polskiej  Niemce  zawadniający:  wszystkie 
z  nich  pojawiały  się  równocześnie  w  przekładach  polskich;  niektóre 
dożyły  do  naszych  czasów,  np.  przedrukowywany  nieraz  »Jan  III 
Sobieski  i  dwór  jego,  czyli  Polska  w  XVII  wieku*.  Bronikowski 
bujał  po  wszystkich  czasach  i  dzielnicach  polskich,  od  Gopła 
i  Myszej  Wieży  aż  do  Marysieńki;  najlepiej  udawały  mu  się  rze- 
czy XVI  wieku,  z  konfliktami  wyznaniowymi,  w  »Hipolicie  Bora- 
tyńskim «  i  w  »Zawieprzycach«,  dwukrotnie  na  polskie  tłumaczonych. 
Opowiadał  żywo  i  zajmująco,  historyi  nie  fałszował,  wprowadzał 
najrozmaitsze  charaktery,  stąd  sukcesy  jego  u  Niemców  i  w  Polsce. 
Zainteresowanie  się  historyą,  podawaną  w  sosie  romantycznym, 
było  tak  wielkie,  że  się  i  do  fałszerstw,  acz  niewinnych,  udawano, 
np.  Kajetan  Majeranowski  w  »Pszczółce  Krakowskiej«  umieszczał 
niby  ze  starych  rękopisów  opisy  zabaw,  wesel,  święconych,  co  jako 
autentyczne  za  nim  Gołębiowski  i  Wójcicki  powtarzali;  jego  opis 
»Konika  zwierzynieckiego«  i  wytłumaczenie  romantyczne  zwykłej 
zabawy  cechowej  reminiscencyami  z  napadów  tatarskich  dotąd  kursu 
nie  straciły.  Gorsze  były  fałszerstwa  innych,  kronik  średniowiecz- 
nych Prokosza,  Kagnimira  i  tym  podobnych  luminarzów,  przypo- 
minające fałszerstwo  aryańskie  jeszcze,  listu  Połowczyka,  Smery, 
o  chrześcijaństwie,  lecz  nie  miały  powodzenia. 

Jak  za  czasów  Krasickiego,  podejmował  się  i  teraz  pseudo 
romans  szerzenia  lepszych  pojęć  o  gospodarce  i  obowiązkach 
obywatelskich;  »Pan  Podstoli«  wywołał  »Pana  Podstolica«  Massal- 
skiego, kreślącego  w  pięciu  tomikach  stan  wiejski,  czyli  nędzę  jego, 
szlachecki  czyli  bezmyślne  trwonienie  wszelkich  zasobów,  miejski 
czyli  właściwiej  brak  jego  i  »ideały«  czyli  możliwość  poprawy 
i  reformy:  »romans  administracyjny«  ten,  a  nawet  ortograficzny  — 
gdyż  Massalski  uzasadniał  w  przedmowie  nową  pisownię  —  mimo 
formy  dyalogicznej  i  kilku  obrazów  romansem  nie  był;  równie  jak 
i  wzór  jego,  prowadził  tylko  dalej  postępowe  i  obywatelskie  dą 
źności  »Dziennika  Wileńskiego«,  a  w  przypiskach  zrywał  zupełnie 
z  formą  powieści  i  najlepsze  i  najnowsze  wynalazki,  maszyny, 
doświadczenia  (agronomiczne)  z  przytoczeniem  źródeł  i  opisów 
wykazywał. 

Klasycyzm  tolerował  romans,  chociaż  go  nie  uznawał  —  nie 
wymyśliliż   przecież   reguł  dla  niego  ani  Arystotel  i  Horacy,  ani 


—     39     — 

Boileau  i  Dmochowski;  tak  samo  podkopywał  on  podstawy  swego 
istnienia,  forytując,  z  przyczyn  wcale  nie  literackich,  historyę  i  jej 
badania.  Rzecznicy  klasycyzmu,  w  Towarzystwie  Przyjaciół  Nauk, 
pielęgnowali,  jak  język,  tak  i  dzieje,  w  celach  patryotycznych;  sam 
Albertrandi,  chociaż  o  narodzie,  już  w  inne  bryły  przetopionym 
mawiał  —  zwrot  ten  niefortunny  silnie  zaczepiano  —  głównie  na 
tym  polu  pracował  i  Towarzystwo  do  kontynuacyi  »Naruszewicza« 
skutecznie  nawoływał;  badania  jego  i  członków  Towarzystwa  obra- 
cały się  zawsze  jeszcze  w  kierunku  XVIII  wieku,  poświęcone  pa- 
nującym i  dziejom  zewnętrznym,  uwzględniające  raczej  ubocznie 
dzieje  kultury,  szczyt  dziejopisarstwa  w  wykładzie  pragmatycznym 
wzrostu  i  upadku  państw  uznające;  romans  historyczny  miał  to 
uzupełniać  kreśleniem  obyczajów,  życia  sfer  niższych  i  t.  p. 

Osobliwsze  tory,  jakimi  się  dzieje  polskie  potoczyły,  należało 
uzasadniać  plemiennymi  czy  rasowymi  właściwościami,  i  mimowoli 
wciągnięto  w  dzieje  polskie  czynniki  pierwotne,  prasłowiańskie, 
i  odwojowano  dziedzinę,  dotąd  tylko  poetom,  Trembeckiemu 
i  Woroniczowi,  przystępną;  wyrozumowano  na  tle  nowym  i  nowe 
sympatye  słowiańskie.  Rzecznikiem  ich  na  polu  politycznym,  idą- 
cym najdalej,  był  Staszic,  biadający  nad  rozerwaniem  wyznanio- 
wym, nad  wzajemnym  nieznaniem  się,  rwący  się  dla  antagonizmu 
przeciw  Niemcom  ku  punktowi  ciężkości  słowiańsczyzny,  wyno- 
szący z  uwielbieniem  niekłamanym  monarchę  słowiańskiego;  i  Wo 
ronicz  skłonny  był  nawiązywać  legendowe  dzieje  polskie  do  sło- 
wiańskich; wyprzedził  ich  archeolog  Jan  Potocki,  piszący  po 
francusku,  śledzący  Słowiańsczyznę  aż  do  Marchii  i  Meklenburga, 
skąd  nową  seryą  fałszywych  bóstw  prylwickich  świat  uczony 
uszczęśliwił,  zasłużony  jako  specyalny  a  znakomity  badacz  czarno- 
morza  i  jego  dziejów  pierwotnych,  scytyjskich  i  greckich. 

Podróżnik  i  naturalista,  ks.  Aleksander  Sapieha,  skierował  swe 
kroki  na  Bałkan,  wtedy  jeszcze  terra  incognita  dla  Europy;  zasłu- 
żony pracownik  w  Towarzystwie  Warszawskim,  wydał  roku  1811 
pierwszą  część  swych  »Podróży  po  krajach  sławiańskich,  odby- 
wanych w  latach  1802  i  1803«,  zajęty  nie  tylko  własną  specyal- 
nością,  geologią,  lecz  i  gościnnym  szczepem,  nietkniętym  wtedy 
w  swej  pierwotności,  i  literaturą  jego  ludową:  on  pierwszy  z  Euro- 
pejczyków, po  abbate  Fortis,  na  większą  skalę  spisywał  dumy, 
jakie  w  XV  i  XVI  wieku  ponury  Serbin  rzępolił  w  Polsce,  co  nie 


-     40     — 

mając  żadnych  własnych,  serbskimi  (o  Warneńczyku)  i  ruskimi  się 
zadowalała.  Niestety,  drugi,  ciekawszy  tom  jego  Podróży  jeszcze 
do  dziś  nie  ogłoszony.  Linde  w  Słowniku  uwzględniał  wszystkie 
języki  i  narzecza  słowiańskie,  od  cerkiewnego  do  »windyjskich« 
i  »iliryjskich«,  z  wielkim  mozołem,  i  dzieło  jego  stanowiło  epokę, 
nie  tylko  w  słownikarstwie  polskim,  lecz  w  słowiańskim,  służąc 
jeszcze  Miklosiczowi,  po  pół  wieku,  za  niewyczerpaną  kopalnię. 

Znamiennym  było  wystąpienie  ks.  biskupa  wileńskiego,  Kossa- 
kowskiego, jeszcze  za  czasów  pruskich,  z  uświetnieniem  i  przypo- 
mnieniem roli  Czechów  dziejowej  i  literackiej  w  odczycie  o  literaturze 
czeskiej  i  związku  języków  słowiańskich  (1803);  tego  odczytu  do 
Austryi  bano  się  przewozić.  Odkrycia,  a  raczej  pseudoodkrycia 
czeskie  witano  radośnie;  Dobrowski,  znakomity  filolog  czeski,  ojciec 
slawistyki,  Hanka,  w  patryotycznym  uniesieniu  fałszerstw  ad  maio- 
rem  Bohemorum  gloriam  się  dopuszczający,  należeli  od  dawna  do 
Towarzystwa,  wraz  z  uczonymi  i  literatami  rosyjskimi,  Dzierżawi- 
nem,  Karamzinem  i  in.;  Towarzystwo  popierało  badania  początków 
słowiańskich,  i  członkowie  jego  odznaczali  się  na  tym  polu  niepo- 
miernie; Walenty  Skorochód  Majewski,  »0  Sławianach«  (bo  wtedy 
i  długo  popłacała  ta  mylna,  grecka,  nie  słowiańska  forma)  i  ich 
pobratymcach,  1816,  przed  Franciszkiem  Boppem,  ojcem  lingwi- 
styki aryjskiej,  wykazywał  blizkie  związki  języka  »samskredam 
skiego«  (sanskrytu)  ze  słowiańskimi  i  innymi  europejskimi;  Rako- 
wiecki w  dwu  tomach  »Prawdy  Ruskiej«  (1820  i  1822),  nie  tylko 
objaśniał  tekst  tego  najdawniejszego  pomnika  prawodawstw  sło- 
wiańskich, lecz  wciągał  do  dzieła  i  teksty  staroczeskie  (Hankowe) 
i  staropolskie;  Wawrzyniec  Surowiecki,  autor  cennych  dzieł  z  dzie 
dżiny  ekonomicznej,  dawnej  i  dzisiejszej,  wydał  i  »Śledzenie  po- 
czątków narodów  słowiańskich«  (1824),  które,  większy  od  niego, 
Czech  P.  Szafarzyk  na  niemieckie  rychło  wyłożył  i  później , 
we  własnych  » Starożytnościach  Słowiańskich «  ,  pogłębił  i  roz- 
szerzył. 

Zwrot  ten  ku  dziejom  pierwotnym  wywołał  z  konieczności 
zwrot  ku  badaniom  ludowym,  początki  etnografii  naszej.  Program 
jej  kreślił  Kołłątaj  jeszcze  roku  1802,  zwracając  uwagę  na  zna- 
czenie różnic  i  osobliwości  w  narzeczach,  obyczajach,  ubiorach 
i  t.  d.,  żądając  ich  zbierania:  pojawiały  się  też  pierwsze  tego 
próby;   wszystkie    prześcignął   entuzyasta  -  romantyk,   Adam   Czar- 


—     41     — 

nocki  (Zoryan  Dołęga  Chodakowski),  należący  do  etnografii  pol- 
skiej i  ruskiej.  Rozprawka  jego  »0  słowiańsczyźnie  przedchrześci- 
jańskiej«  z  roku  1818  była  i  sygnałem  bojowym  i  odkryciem 
niespodzianym,  czarownym;  zapatrzony  w  swój  przedmiot,  w  za* 
chwyceniu  niemal,  kreślił  w  śmiałych,  wielkich  rysach  niewyczer- 
pane, dotąd  nieznane,  pomiatane  jako  baśni  bogactwo  starej  tra- 
dycyi  słowiańskiej,  głęboko  w  narodzie  uśpionej,  istotnej  cechy 
jego,  powołanej  przez  badacza  do  życia,  jakby  za  dotknięciem 
laski  czarodziejskiej,  po  zdarciu  obcej,  narzuconej  gwałtem,  wszystko 
rodzime  zakrywającej  szaty  chrześcijańskiej. 

Słowa  natchnionego  apostoła  tradycyi  słowiańskich  oblokły 
się  niebawem  w  czyn;  zasilony  przez  Czartoryskiego  i  Rumiancowa 
(kanclerza  państwa,  wielkiego  miłośnika  słowiaństwa  i  jego  zabyt- 
ków), odbywał  pielgrzymki  od  sioła  do  sioła,  od  horodyszcza 
jednego  do  drugiego,  zbierając  pieśni  i  podania,  dobadywając  się 
pierwotnej  organizacyi  słowiańskiej,  opierając  ją  o  »stare-sta«.  Nigdy 
już  potym  nie  odznaczały  się  u  nas  badania  słowiańsczyzny  równą 
intensywnością;  nigdy  nie  dostarczały  one  równie  bogatej  podniety 
i  płodów  zarazem;  nawet  historyę  prawa  polskiego,  którą  Bandtkie 
(na  podstawie  tekstów  łacińskich),  a  Lelewel  (polskich),  traktowali, 
rozszerzono  w  pracach  Kucharskiego,  wysłanego  umyślnie  dla  tych 
badań  do  braci  Słowian,  do  Pragi  i  na  Południe,  wydającego  po 
raz  pierwszy  najdawniejsze  pomniki  prawne  słowiańskie;  w  roz- 
prawach Maciejowskiego  i  Hubego  dano  jej  te  niezbędne  podstawy 
porównawcze,  do  których  ona  dopiero  dziś  znowu  w  pracach 
O.  Balcera  powraca.  Rok  1831  przerwał  i  ten  kierunek,  jak 
inne  prace. 

Rok  1831  rozłamał  i  intensywną  czynność  Joachima  Lelewela 
na  dwie  nierówne  co  do  treści  i  znaczenia  doby.  Poseł  żelechowski, 
a  potym  niefortunny  członek  rządu  rzucał  z  krajem  i  bogate  swe 
zbiory  i  prace  o  historyi  polskiej;  pozbawiony  ich  i  bibliotek  pol- 
skich opracowywał  na  emigracyi,  gdy  niewdzięczną  politykę 
wkońcu  porzucił,  obce  rzeczy  średniowieczne,  Numismatique  du 
moyen-dge,  Geographie  du  moyen-dge  i  t.  d.,  rzeczy  wielkiej  źró- 
dłowej wartości,  dowód  nadzwyczajnej  erudycyi  i  bystrości;  do- 
piero po  roku  1841,  za  wezwaniem  księgarza  poznańskiego,  Żu- 
pańskiego,  wrócił  do  rzeczy  polskich,  ale  w  wielotomowym  ich 
zbiorze  (»Polska,  dzieje  i  rzeczy  jej«;  ostatnie  tomy  wydano  już  po 


—     42     — 

śmierci  autora)  umieszczał  rzeczy,  przed  rokiem  1831  napisane, 
teraz  chyba  dopełniane  i  poprawiane;  lecz  znalazły  się  tu  i  nowe 
przyczynki,  treści  politycznej,  humorystycznej  (Wieca  królowej 
polskiej  w  Sokalu),  autobiograficznej  (Przygody)  i  historycznej 
(np.  Narody  na  ziemiach  sławiańskich). 

Już  przed  rokiem  1831  powstały  więc  owe  prace,  w  których 
Lelewel  nowy  pogląd  na  dzieje  polskie,  obowiązujący  niemal  przez 
pół  wieku,  z  którego  się  Moraczewski,  Szmitt  i  inni  nie  otrzęśli, 
przeprowadził. 

Warszawianin  —  »Mazurem«  się  stale  przezywał  i  do  Litwy 
(Wilna)  ekspatryować  się  nie  zamierzał  —  od  lat  chłopięcych  tra- 
wiony głodem  historyi,  z  początku  badaniom  antykwarskim,  o  Ed- 
dzie  skandynawskiej  albo  o  »dawności  litewskich  narodów  i  związ- 
kach ich  z  Herulami«  (roku  1808),  się  oddawał,  chociaż  Adam 
Czartoryski  od  tego  go  nawoływał  »do  filozoficznej  części  dziejów, 
aby  zostać  dziejopisem...  do  czego  nikt  u  nas  dotąd  nie  doszedł«. 
Zwrócił  się  do  badań  kronik  dawnych,  szczególniej  mistrza  Win- 
centego (Wzmianka  o  nim  i  Uwagi  nad  Mateuszem  herbu  Cholewa, 
przetłumaczone  na  niemieckie  przez  Lindego;  w  owym  biskupie 
krakowskim,  rozmówcy  z  trzech  pierwszych  ksiąg  Wiecentego, 
widział  ich  autora,  co  mylne,  uprzątał  za  to  bajki  o  Lechach  i  t  d.), 
i  rozwinął  czynność  zdumiewającą.  Porzucił  wąskie  tory  dotych- 
czasowej nauki,  sięgał  do  sag  północnych  i  do  relacyi  pisarzów 
arabskich,  do  geografii  i  numizmatyki,  do  genealogii  i  heraldyki, 
do  historyi  prawodawstw  i  ich  zabytków,  polskich  i  litewskich,  do 
kronik  średniowiecznych  i  pisarzów  starożytnych;  już  wcześnie 
uwydatnił  ten  uniwersalny  zakrój  swych  badań,  którym  dotąd  nad 
naszymi  historykami  góruje,  zasklepiającymi  się  z  reguły  w  dzie- 
jach domowych.  Nie  rychło  zabierał  się  do  tworzenia  większej 
całości,  chyba  w  wykładach  uniwersyteckich  (wileńskich),  ogarnia- 
jących całość  dziejów  starożytnych  i  nowszych;  chętnie  zapuszczał 
się  w  kwestye  metodyczne,  o  Historyce,  o  rozgałęzieniu  i  meto- 
dach badania.  Ogłaszał  najrozmaitsze  opracowania  (»Dzieje  staro- 
żytne Indyi«  i  in.),  i  z  nauk  pomocniczych,  np.  i  dziś  jeszcze  cie- 
kawe » Bibliograficznych  ksiąg  dwoje «  i  » Dzieje  powszechne 
bibliotek«;  nikt  mu  nie  dorównywał  w  uczoności  i  bystrości;  styl 
był  niefortunny,  chropawy,  z  nowo  kutymi  »dziejbami«  i  »zdzieł- 
cami«  —  trzebaby   je  tłumaczyć  na  język  polski,  żartował  kolega 


—     43     — 

wileński,  Daniłowicz.  Oprócz  rzeczy  specyalnych,  np.  »Badań  sta- 
rożytności we  względzie  geografii«,  chlubnie  ocenianych  —  w  tłu- 
maczeniach —  przez  mistrzów  nauki,  Rittera  i  Humboldta,  należy 
wymienić  zwięzłą  a  wyborną  »Historyczną  paralelę  Hiszpanii 
z  Polską  w  XVI,  XVII  i  XVIII  wieku«,  tłumaczoną  na  obce  języki, 
i  »Dzieje  Polski«  potocznie  opowiedziane  (czyli  Dzieje,  które  stryj 
synowcom  opowiedział,  doprowadzone  do  roku  1795,  później  do 
roku  1831,  dziewiąte  wydanie  r.  1859).  Pogląd  jego  na  dzieje  pol- 
skie różnił  się  dyametralnie  od  dotychczasowych,  był  w  oczach 
klasyków,  jak  autor  sam,  jakobińskiej,  rewolucyjno-republikańskiej 
natury:  sympatye  ludowe,  do  gminowładztwa  słowiańskiego,  repre- 
zentowanego przez  gminowładztwo  szlacheckie,  nienawiść  ku  ary 
stokracyi,  nieufność  ku  monarchizmowi.  Całości,  ani  dziejów  uni- 
wersalnych ani  polskich,  Lelewel,  walczący  po  r.  1831  ze  strasznym, 
chronicznym  niedoborem  materyalnym  dobrowolnie  i  z  zasady,  nie 
stworzył;  w  szczegółach  nieraz  się  mylił,  np.  w  wywodach  etymo- 
logicznych, słabej  stronie  badań  naszych  staroźytniczych  po 
dziś  dzień. 

Za  to  zgłębił  dzieje  polskie,  jak  nikt  przed  nim;  do  prawdy 
docierał  niezmordowanie;  zebrał  materyał  olbrzymi,  zużyty  i  w  dzie 
łach,  które  jego  nazwiska  nie  noszą,  czy  to  w  »Zbiorze  praw 
litewskich«  Działyńskiego,  czy  to  w  pierwszym  tomie  »Herbarza« 
(Niesieckiego,  wydania  Bobrowicza  —  spis  dygnitarzów  chronolo- 
giczny jego  pióra).  Niepodzielny,  półwiekowy  autorytet  jego  u  nas 
(tylko  Róppel  się  z  pod  niego  wyłamał)  był  więc  rzetelnie  zasłu- 
żony; w  przywiązaniu  do  kraju  i  dziejów  jego  nikt  go  nie  prze 
wyźszył. 

Gdy  etnografię  i  studya  słowiańskie  dopiero  za  czasów  war- 
szawskich wskrzeszano,  historya  literatury,  już  jako  część  historyi 
kultury  (np.  w  Obrazie  Siarczyńskiego),  początkami  swymi  aż 
w  czasy  saskie,  Jabłonowskich  i  Załuskich,  sięgała.  Ograniczała  się 
wtedy  wyliczaniami  poetów  i  dzieł  ich  drukowanych  (u  Jabłonow- 
skiego w  przedmowie  do  »Placyda«;  w  »Musaeum«  Załuskiego); 
potym  głównie  historyków  uwzględniali  Dubois  w  książce  francu 
skiej,  Mitzler  w  Bibliotece  Warszawskiej  (niemieckiej,  dającej  wy- 
ciągi z  »Fasti  Radiviliani«  i  podobnych  dzieł),  i  Załuski  sam  w  swej 
białym  wierszem  pisanej  Bibliografii,  z  której  właśnie  tylko  część 
o  historykach  z  przypisami   Minasowicza   Muczkowski   roku    1834 


—     44     - 

ogłosił:  rzecz  bardzo   ciekawa  i  ważna  mimo  niemożliwej  formy 
Inni,   Krasicki  i  t.  d,  dawali   krótkie   rysy   pojedynczych    działów 
aż  Feliks  Bentkowski  w  dwu  tomach  »Historyi  literatury  polskiej « 
całokształt  jej  objął  (1814),  chociaż  i  tu  bibliografia   rozumowana 
z  nadto  pochlebnymi  wzmiankami,  lwią  część  dzieła  zajęła;    Bent 
kowski  charakteryzował  tylko  całe  epoki  ogólnikowo;  zresztą  wy 
liczał  dzieła,  swojskie  i  tłumaczone.  Dykcyonarz   poetów  polskich 
wydał    ks.   H.   Juszyński,    przytaczając,    prócz    prób    tekstowych, 
szczegóły    bibliograficzne:    materyałem    rozporządzał    olbrzymim; 
niejednego,  z  czego   korzystał,   najciekawszego  (pieśni  średniowie- 
cznych, dyalogów   pobożnych),   dziś  już  nie  posiadamy.   Najwyżej 
stanął    Osoliński,    w   czterech    tomach    »Wiadomości    historyczno  - 
krytycznych*  (dwa   poświęcił   Orzechowskiemu),   omawiając  z  nad- 
zwyczajną   erudycyą   i  gruntownością    szereg    ciekawych    postaci, 
innowierczych  (Aryanów),  uczonych  (lekarzów)  i  innych,  w  języku, 
choć  ciężkim  i  nieco  dziwacznym,  ale  poprawnym;  lecz  nie  wśród 
poetów    wybierał    bohaterów,   raczej    między   historykami   i   teo- 
logami. 

Zamiast  prac  historycznych  (teoretycznych  było  nadzwyczaj 
mało,  najobszerniejsze  Stanisława  Potockiego  o  wymowie,  w  czte- 
rech tomach)  sprzyjała  doba  wydawnictwom  dzieł  samych,  szcze- 
gólniej poeci  Stanisławowcy  doczekali  się  wydań  zbiorowych,  od 
Krasickiego  aż  do  Dmochowskiego,  w  którego  ślady  syn  wstępo- 
wał, nie  bez  powodzenia,  z  tłumaczeniami,  tragedyami  i  recenzyami, 
aż  Mickiewicz  jego  kredyt  poderwał. 

Czasopiśmiennictwo  nie  zdobyło  się  na  próbę  wybitną,  roz- 
praszało się  w  ponawianych  coraz  przedsiębiorstwach,  najliczniej- 
szych, choć  nie  trwałych,  w  Warszawie;  większość  pism  tych, 
» Pamiętników «,  »Ćwiczeń«,  »Sybil«,  »Astrei«,  czy  jak  się  tam  na- 
zywały, hołdowała  umiarkowanemu  klasycyzmowi;  przynosiła  roz- 
prawy estetyczne,  moralizujące,  historyczne;  beletrystykę  reprezen- 
towały w  nich  i  noworocznikach,  almanachach,  wiersze.  Pisma  fa- 
chowe, jurydyczne  (Temidę  i  t.  p.)  pomijamy. 

Tak  dobiegał  klasycyzm  do  schyłku,  ale  nie  było  mu  danym 
zamrzeć  w  spokoju  ani  zdawać  służby  publicznej  na  wdzięcznych 
dziedziców;  łuna  nocy  listopadowej  zaświeciła  nad  jego  straceniem 
doraźnym. 

W  czasach,  kiedy  panował,  najpierw  niepodzielnie,  potym,  po 


—     45     - 

roku  1820,  z  coraz  liczniejszymi  i  znaczniejszymi  uszczerbkami, 
zmieniła  się  postać  literatury,  warunki  jej  i  kierunki,  doszczętnie. 
Najpierw  zeświecczyła  się;  gdy  za  Stanisława  dziewięć  dziesiątych 
piszących  byli  duchowni,  teraz  wycofali  się  duchowni  z  literatury, 
przynajmniej  z  nadobnej;  utrzymywali  się  między  historykami,  bio- 
i  bibliografami,  a  zasilali  głównie  teologię;  wyjątkowo  w  polemikę 
się  wdawali,  np.  fanatyczny  Surowiecki  (Karol)  napadał  na  »Podróż  do 
Ciemnogrodu«  w  »Świstaku  wygwizdanym*;  inni  przeciw  wolnomu- 
larstwu wojowali.  Ich  monopol  gruntowniejszego  wykształcenia 
dawno  ustał;  ze  szkół,  coraz  wyłączniej  świeckich,  szczególniej 
w  Królestwie,  wychodziła  młodzież  świecka,  zdolna  i  ruchliwa;  du- 
chowny panis  bene  merentium,  niegdyś  tak  obfity,  teraz  skur- 
czony i  obcięty  strasznie,  potrzeby  samego  kościoła  opędzał,  nie 
służył  więcej  jako  nagroda  za  satyry  czy  sielanki.  Pozbywała  się 
literatura  tonu  moralizującego,  kaznodziejskiego  najzupełniej  i  co- 
raz się  w  niej  uszczuplało  miejsca  dla  księdza. 

Jeszcze  rychlej  i  gruntowniej  pozbyła  się  nastroju  panegiry- 
cznego.  Nie  było  dworu,  nie  było  i  poetów-szambelanów;  uznanie 
i  nagrody  rozdawała  wielka  publiczność;  krytyk  czy  recenzent  by 
wał  jej  organem.  I  po  dworach  magnackich  zabrakło  domowych 
poetów;  magnat  podtrzymywał  odtąd  literaturę,  gromadząc  zbiory, 
dla  których  potrzebował  uczonych  bibliotekarzów,  łożąc  koszta  na 
wydawnictwa,  których  księgarz-przedsiębiorca  podejmować  nie 
mógł.  I  zdemokratyzowała  się  literatura;  literat  zaczął  nawet  ma- 
rzyć o  tym,  by  żyć  z  pióra,  nie  kłaniając  się  nikomu,  by  oddać 
się  zupełnie  zawodowi  swemu,  nie  obciążając  się  zbyt  inną,  zy- 
skowniejszą  czy  tylko  pewniejszą  pracą  obowiązkową,  i  przesta- 
wał Parnas  być  miejscem  swobodnej  towarzyskości,  wzajemnej 
admiracyi,  najgładszego  obejścia;  walki  koteryjne  przybierały  odtąd 
mimowoli  ostrzejszy  charakter.  Ale  zawód  był  każdemu  otwarty; 
w  miarę  ustępowania  duchownych  wzmagała  się  liczba  mieszczan 
i  szlachty  najdrobniejszej;  literatura  pospolitowała  się  i  rubaszyła, 
a  zyskiwała  na  przypływie  sił  nowych,  oryginalnych,  choćby  nie 
zawsze  wysoko  kulturalnych.  I  wydzielali  się  powołani  od  rze 
mieślników,  a  choćby  partaczów,  i  krytyka  czuwała  nad  tym,  wy- 
różniała jednych  od  drugich,  chociaż  na  razie  sama  z  powijaków 
pseudoklasycznych  oswobodzić  się  nie  mogła. 

Literatura  stawała  się  coraz  bardziej  potrzebą,  nie  rozrywką, 


-     46     - 

już  nie  niepróźnującym  próżnowaniem.  Od  razu  straciła  najwybit- 
niejszą cechę  poprzedniego  okresu,  satyryczną;  zamiast  pisania 
satyr  zabierano  się  do  raźnej  pracy  na  każdym  polu.  Osiągano  za- 
dziwiające rezultaty;  nawet  w  najniekorzystniejszych  warunkach, 
za  Księstwa  Warszawskiego,  podskoczyła  np.  liczba  szkółek  ele- 
mentarnych miejskich  i  wiejskich  ze  137  (w  roku  1807)  na  1491 
(w  r.  1814),  zasługą  Dyrekcyi  Edukacyjnej  i  Stanisława  Potockiego. 

Ileż  to  przybyło  potym  szkół  wyższych  i  specyalnych,  — 
uniwersytet  Aleksandrowski,  szkoła  agronomiczna  w  Marymoncie, 
leśnicza,  górnicza,  instytut  czyli  szkoła  politechniczna  (ze  Staszicem 
naturalnie,  jako  prezesem),  wojskowa  i  t.  d.  —  tak  raźnym  krokiem 
postępowało  oświecenie. 

Czynność  spotęgowana  ogarniała  wszelkie  pola,  brakowi  prze- 
mysłu i  rękodzieł  miały  zaradzić  sprowadzanie  obcokrajowców, 
nęconych  przywilejami,  wysyłanie  zdolniejszych  za  granicę,  budowa 
fabryk  (Żyrardów),  ułatwianie  kredytu  wszelkim  przedsiębiorstwom; 
szczególniej  zakrzątnięto  się  około  górnictwa;  nawoływania  Sta- 
szica, składającego  w  Towarzystwie  Przyjaciół  Nauk  wyniki  swych 
badań  geologicznych,  nie  pozostały  bez  skutku;  utworzono  i  upo- 
sażono w  Kielcach  Dyrekcyę  główną  górniczą  i  dodano  jej  szkołę. 
O  gospodarce  finansowej  Lubeckiego  świadczą  najwymowniej  cy- 
fry: skarb  niemal  już  zbankrutowany,  z  niedoborem  strasznym,  wobec 
kraju  wycieńczonego  i  wobec  moratoryum,  jako  ostatniego  ratunku, 
przy  końcu  r.  1830  i  deficytów  się  pozbył  i  sumą  50  milionów  złp. 
rozporządzał.  A  wszystko  szło  drogą  jawną,  legalną  i  lojalną. 

To  są  istotne  zasługi  »klasyków«  warszawskich,  nie  na  polu 
literatury  nadobnej  zdobywane;  energia  jednostek  wysoce  kultural- 
nych zbudziła  poczucie  obywatelskości,  otrząsła  społeczeństwo 
z  marazmu  i  zastoju,  postawiła  je  na  własne  nogi,  zaczęła  skute- 
cznie pracę  organiczną  na  każdym  polu,  zreformowała  administracyę, 
sądownictwo  i  szkołę,  zreorganizowała  i  postawiła  wysoko  młodą 
armię.  Wzorowała  się  na  instytucyach  francuskich,  z  kodeksem 
napoleońskim  i  biurokracyą,  z  jej  departamentami  i  porządkami; 
ujmowała  w  karby  całe  społeczeństwo.  Cóż  dziwnego,  że  przenosiła 
metodę,  tak  zbawienną  w  życiu  publicznym,  i  na  rzeczy  »przyjem- 
ności  i  smaku«,  że  nie  opuszczała  mody  paryskiej  i  w  rzeczach  lite- 
ratury, że  w  błogim  poczuciu  doświadczeń  z  dwuch  tysiącoleci, 
metrem    francuskim,   jednościami,   wymierzała   płody   »geniuszów« 


47 


i,  nie  czytając,  zasądzała  wszystko,  co  się  z  pod  metru  francu- 
skiego wyłamywało. 

I  spała  szczęśliwie  literatura  piękna,  naśladownicza,  przesta- 
rzała na  obie  uszy,  przez  sen  tylko  odganiając  muchy  niemieckie 
i  angielskie,  niestety  coraz  dokuczliwsze!  A  przecież  i  na  tym  polu 
zdobyła  zasługi,  niegłośne,  ale  trwałe:  przerwane  trądy cye  Stani- 
sławowskie nawiązywała,  stworzyła  znowu  publiczność  dla  książki 
polskiej;  oświata,  jaką  szerzyła,  spulchniła  twardą  dotąd  rolę, 
i  ziarno  już  było  rzucone:  ze  szkół  klasyków  zawziętych  wyszli 
bohaterowie  romantyzmu.  m 

Wyprzedziło  też  Królestwo  Kongresowe  wszystkie  dzielnice 
polskie,  i  Warszawa,  jakby  za  czasów  Stanisławowskich,  znowu 
środowiskiem  literatury,  gustu  i  smaku  zajaśniała,  nie  umiejąc  na- 
wet zawsze  z  przywileju  tego  należycie  korzystać  —  czego  np. 
nieszczęśliwy  Malczewski  doświadczył. 

Zabiegliwemu  konserwatyzmowi  i  wydatnej  jego  pracy  oby- 
watelskiej, coraz  płodniejszej  i  ważniejszej,  zarówno  jak  i  nieru- 
chomej klasyczności  wykopały  nagły  grób  utopie  rewolucyjno- 
polityczne  i  romantyzm  literacki. 


ROZDZIAŁ  JEDENASTY. 
POCZĄTKI   ROMANTYZMU. 


Brodziński.    Mickiewicz    w    Kownie    i    Wilnie;    ballady    i  romanse;    Dziady.    Sonety 

Konrad  Wallenrod.  Naśladowcy.  Szkoła  ukraińska:  Gosławski,  Malczewski,  Goszczyński, 

Zaleski,  Padurra.    Walka  z  klasy cznością. 

Mimo  wszechmocy  klasyczności  coraz  się  mnożyły  zjawiska, 
obce  i  swojskie,  wieszczące  rychły  jej  upadek;  z  obcych  literatura 
niemiecka,  a  w  dalszym  rzędzie  angielska,  pozbawione  od  dawna 
więzów  pseudoklasycznych,  musiały  działać  na  ościenną,  polską, 
skoro  i  Francuzi  sami,  przez  usta  pani  de  Stael,  na  nią  uwagę 
zwracać  poczęli,  a  szkoły  pruskie  i  austryackie  z  oryginałami  za 
poznawały.  I  zaczął  się  po  raz  pierwszy  objawiać  wpływ  literatury 
niemieckiej  na  polską. 

Dotąd  nie  znano  go  zupełnie.  Uczono  się  u  Niemców  (ich 
przedstawicielami  byli  tacy  ludzie,  jak  bracia  Bandtkowie,  Linde, 
Grodeck,  Kaulfuss  i  inni),  tłumaczono  ich  dzieła,  agronomiczne  albo 
lekarskie  (Hufelanda),  lecz  i  w  podręcznikach  przeważały  francuskie; 
nie  znano  zupełnie  ani  ceniono  ich  poezyi  i  prozy;  w  przekładach 
utykano  na  Hallerze  i  Kleiście,  na  Gellercie  i  Gesnerze,  na  grama- 
tyce Gottscheda;  teatr  tylko,  głównie  niedzielny,  nie  zamykał  się 
przed  nimi;  Kotzebue  grasował  w  Warszawie,  jak  w  Petersburgu; 
o  Lesyngu,  Szylerze  i  Getem  —  prócz  rzeczy  dramatycznych, 
nic  nie  wiedziano.  Późno  zaczęły  się  i  z  nich  pojawiać  przekłady, 
luźne,  nie  zapowiadające  jeszcze  żadnego  przewrotu.  Nawet  o  me- 
tafizyce   niemieckiej    zaczęto    rozprawiać,   i   już  Józef   Szaniawski 


-     49     - 

polecał  (r.  1805)  czytanie  filozofów  niemieckich,  a  krakowski  pro- 
fesor filozofii,  Jaroński,  śmiał  nawet  Kondy Hakiem  i  jego  logiką 
pomiatać. 

W  obronie  filozofii  szkockiej  i  encyklopedyi  francuskiej  wy- 
stąpił Śniadecki  (Jan)  z  rozprawą  »0  metafizycec  (1814),  którą  ku- 
glarstwem  literackim  nazywał,  o  prawdziwym  spisku  na  zaćmienie 
umysłu  ludzkiego  prawił,  wprowadzającym  na  miejsce  myśli  pro- 
stych i  jasnych  język  ciemny,  niezrozumiały  i  mistyczny.  Nieba- 
wem miał  Śniadecki,  na  polu  mniej  sobie  znanym,  wiele  ostrzej 
wystąpić. 

Klasycyzm  sam  grób  swój  wykopał,  choćby  tylko  powtarza- 
niem szablonu,  datującego  od  lat  niemal  dwutysięcy,  zakuwaniem 
ducha  żywego  w  formy  martwe.  Gdybyź  ten  szablon  i  te  formy 
zadowalały  w  czymkolwiek  wymagania  uczucia  i  fantazyi!  Świat 
nowoczesny  odmienił  się  najzupełniej:  osadzonym  wyłącznie  na 
ziemi  i  bycie  doczesnym  ideałom  poganina,  gardzącego  ręczną 
pracą,  jako  poniżającą  człowieka,  przewodzącego  niemiłosiernie 
nad  niewolnikami  i  nad  kobietą,  uznającego  wśród  otoczenia  tylko 
ziomków  najbliższych  za  ludzi  i  bliźnich,  wśród  władz  umysło- 
wych —  rozum  jedyny,  przeciwstawiał  on  ideały  chrześcijańskie, 
braterstwa  ludów,  swobody  i  równości  płci  i  stanów,  poszanowania 
pracy,  uznania  praw  uczucia  i  serca;  odrywał  się  od  więzów  ziem- 
skich; upadały  szranki  antyku,  roztkliwiały  się  serca,  delikatniały 
uczucia,  np.  honoru;  obok  człowieka  wystąpiła  i  przyroda,  dla 
której  antyk  zmysłu  nie  posiadał,  traktując  ją  wyłącznie  jako  de- 
koracyę.  Na  miejsce  szablonu  antycznego,  kosmopolitycznego  i  je- 
dnostronnie intelektualnego,  realistycznego,  domagały  się  ludy  czy 
indywidua,  psychicznej  analizy  głębszej,  poszanowania  przeszłości 
własnej,  zniesienia  klątwy,  ciążącej  na  wiekach  »średnich«,  urozma- 
icania cechami  swojskimi  myśli,  obrazów  i  mowy,  skruszenia  bał- 
wanów płytkiego  realizmu  i  mądrości  zdawkowej,  dążenia  ku  ide- 
ałom choćby  nieziemskim,  ku  celom  wszechbytu,  badaniu  rzeczy 
niezbadanych.  Samym  wyrafinowaniem  kultury,  ujednostajniającej 
wieki  i  strefy,  dawno  gardzono:  oddalano  się  od  niej  do  niewy- 
muszonej, naturalnej  prostoty  i  szczerości;  sama  miłość  ojczyzny 
przybierała  inne  formy,  z  miłości  kraju  i  ziemi  przetwarzała  się 
w  miłość  ludu  i  gminu,  niedawno  nieuznawanego  za  ludzi,  w  miłość 
trądy cy i  i  języka  własnego. 

DZIEJE    LITERATURY   POLSKIEJ    T.    II.  4 


—     50     - 

Wzbierały  krępowane  uczucia  i  fantazya;  klasycy,  jak  Russo 
i  Makpherson,  jeszcze  w  połowie  niemal  wieku  nowe  wskazywali 
tory;  za  nimi  wychylał  się  Szekspir  i  Włosi,  a  z  klasyków  nawet 
oryginalni,  Grecy,  zasłaniali  i  przyćmiewali  zupełnie  Rzymian  — 
naśladowców.  Zwrot  ku  narodowości,  niezadowolenie  formami  ży- 
ciowymi, pragnienie  ideału,  rozdarcie  i  tęsknota  duszy  nowoczesnej, 
tęskniącej  ku  sferom  nadziemskim,  obce  i  wrogie  równowadze 
spokojnej  a  płytkiej  antyku,  musiały  się  wynurzyć  w  literaturze 
pięknej.  I  sprzeniewierzyli  się  wszyscy  ruchliwsi,  gorętsi,  głębsi, 
bożyszczom  klasycznym,  rychlej  czy  później,  bez  walki  lub  po 
walce  zaciętej,  której  starzy  choćby  środkami  policyjnymi  (np.  we 
Francyi  petycyami  do  króla  o  ochronę  Parnasu),  napróźno  tamę 
przeciwstawiać  chcieli. 

Najłatwiej  porzuciła  literatura  niemiecka,  nie  szczycąca  się 
pseudoklasycznym  Rasynem  ani  Popem,  ten  kierunek  na  zawsze 
i  stworzyła  w  Getym  i  Szylerze,  niemówiąc  o  Lesyngu,  ich  zwia- 
stunie krytycznym,  nową  klasy czność,  szczytniejszą,  bardziej  naro- 
dową, chociaż  na  greckich  wzorach  wyrosłą,  a  tym  samym  wy- 
wołała kroki  dalsze,  do  zupełnego  rozwichrzenia  romantycznego, 
do  przesady  fantastycznej,  do  uczuciowości  nadtkliwej,  do  jedno 
stronnego  uwielbienia  wieków  średnich,  do  szukania  ideałów, 
»kwiatu  niebieski  ego «. 

Ważniejszym  stawał  się  wpływ  innej  literatury  germańskiej, 
angielskiej.  Ani  rwący  się  ku  ideałom  Szyler  ani  Olimpijczyk 
Gete,  unoszący  się  w  pozornej  harmonii  wszechbytu,  głusi  na 
krzyk  sumienia  i  ślepi  na  otaczającą  nędzę,  niesprawiedliwość  i  po 
dłość,  oddzielający  ściśle  świąteczną  sferę  dumań  i  pragnień  od 
życiowej,  codziennej,  nie  mogli  zhołdować  natury  słowiańskiej,  go 
rętszej,  rwącej  się  do  czynu,  nie  zaspokojonej  owym  rozdziałem 
pedantycznym  między  rzeczywistością  a  marzeniem.  Oddziałał  na 
nią  głębiej,  wszechstronniej  Byron.  Barwność  i  tajemniczość  opo 
wiadań  jego,  piorunujące  wzywania  do  boju  w  imię  ideałów,  szy- 
derstwa i  skargi  na  ospałych  i  obłudnych,  jawne  rozdarcie  duszy, 
niezadowolenie  straszne,  do  pesymizmu  ostatecznego  i  zwątpienia 
prowadzące,  porwały  młodzież,  odczuwającą  głęboko  to  rozdarcie 
i  tę  tęsknotę  czy  to  dla  przejść  i  walk  osobistych  czy  dla  jawnych 
niesprawiedliwości  społecznych  i  politycznych,  gardzącą  spokojem 
i  równowagą  stróżów  porządku  i  rozsądku,   czcicieli  jedynej  ma 


—    51     — 

ksymy:  miary.  Szyleromania  ustąpiła  byronomanii,  tkliwa  idealizacya 
namiętnym  wybuchom  skarg  i  żalów,  lecz  najazd  ten  na  warszawski 
Parnas  klasyczny  dokonał  się  nie  bez  przygotowania,  przechodził 
pewne  fazy. 

Nie  ze  szkół  poznańskich,  lecz  z  galicyjskich  wyszli  obaj 
Brodzińscy,  znawcy  i  miłośnicy  literatury  niemieckiej,  od  Hallera 
i  Herdera  ją  datujący.  Starszy,  Andrzej,  tłumacz  »Dziewicy  Orleań- 
skiej*, poległ  już  roku  1812,  lecz  młodszy,  Kazimierz  z  »Królówki«, 
został  Janem  Chrzcicielem  romantyzmu:  i  jego  głos  przebrzmiewał 
na  puszczy,  gdy  zjawił  się  ten,  któremu  nie  był  godzien  rozwiązać 
rzemyków  obuwia  jego. 

Tkliwy,  sentymentalny  Brodziński,  niby  spotęgowany  Kar- 
piński, za  wpływem  brata  i  Reklewskiego  oraz  ich  sielanek,  wcze- 
śnie do  poezyi  się  zwrócił  i  wierszem  na  pogrzeb  księcia  Józefa 
Poniatowskiego  ogólną  uwagę  wywołał.  Potym  pisywał  do  »Pa- 
miętnika  Warszawskiego«  wiersze  oryginalne  i  tłumaczone;  pierwsze 
poświęcał  świeżym  jeszcze  dziejom  (Legionista  i  in.),  lub  wsi  pol- 
skiej (Pieśni  rolników;  sielanka  Oldyna,  gdzie  tylko  imię  jest  kon- 
wencyonalne,  skarga  włościanki  zaś  bardzo  realna,  —  za  męźem- 
źołnierzem,  co  z  rąk  braci  zginie);  uj mywał  się  o  skarb  najdroższy, 
mowę  ojczystą  (Żal  za  polskim  językiem,  gdyż  my  »po  francusku 
spór  wiedziem  o  polskich  pisarzów«).  »Wiesławem«  (1820  r.)  u  sta- 
rych i  młodych  entuzyazm  wzbudził;  była  to  największa  i  najdo 
skonalsza  sielanka  polska.  Od  wczesnej  młodości  znał  i  kochał 
Brodziński  lud  wiejski  i  po  innych  próbach  w  »Wiesławie«  go 
wyidelizował:  niby  to  »Herman  i  Dorota«  Getego,  przeniesiony 
z  miasteczka  nadreńskiego  na  wieś  krakowską,  zniżony  o  kilka 
tonów,  więcej  zmanierowany;  uchylał  poeta  wszystko,  coby  »pro- 
stactwem«  tchnęło,  z  Maćków  Wiesławów  robił  i  tym  uznanie  kla- 
syków zdobył;  tworzył  jednostronne  wskutek  tego,  a  przecież 
piękne  i  rzewne  obrazy,  oddychające  swojskością  i  rodzimością, 
cechami,  za  którymi  wyłącznie  się  ubiegał. 

Z  idyli  życia  wiejskiego,  ozłoconego  słonkiem,  omajonego 
zielenią,  rozbrzmiałego  śpiewem  ptasząt,  wybrał  moment  najdra- 
matyczniejszy,  —  zrękowiny,  pozwalający  wystawić  lud  w  śpiew- 
kach i  tańcach,  ochoczy  do  zabawy,  zapominający  o  ciężkiej 
trosce  i  pracy ;  wprowadził  cały  szereg  znamiennych  postaci , 
drużbę    Jana,    bywalca,    z    miodopłynną    wymową,    godzącego 


-     52     - 

zwaśnionych;  dziarskiego  Krakowiaka,  Wiesława,  co  i  wojakowi 
z  drogi  nie  zejdzie,  a  jak  pokocha,  to  całym  sercem;  poważnego 
Stanisława,  hamującego  wymowę  babską,  Bronisławy  i  Jadwigi; 
uroczą,  zapłonioną,  zadumaną  Halinę;  nawet  fabułę  dramatyczną, 
z  uprowadzonym  dziecięciem,  wśród  zaburzeń  krajowych,  i  roz- 
wiązanie jej  szczęśliwe  wymyślił.  Cały  obrazek  tchnął  spokojem, 
łagodnym  i  cichym,  wieczoru  wiejskiego;  żadna  fałszywa  nuta  nie 
mąciła  ładu  wsi  wesołej,  wsi  szczęśliwej. 

Z  sielanki  tej  biła  skrycie,  w  innych  wypowiadana  jawnie, 
jedyna  namiętność  Brodzińskiego:  przywiązanie  do  rodziny  i  ziom- 
ków. Już  w  liście  do  Dafny  o  poezyi  (r.  1816)  sformułował  pro- 
gram, któremu  życiem  i  pismami  wiernie  służył: 

Na  jakiej  ziemi,  z  jakim  ludem  żyjesz  razem, 

Takiego  twoje  pienia  niech  będą  obrazem. 

Niechaj  inni  śpiewają  arkadyjskie  gaje... 

Ty,  ceniąc  wszędzie  piękność,  własną  śpiewaj  ziemię... 

W  ziomkach  ucz  się  znać  ludzi,  z  nich  czerpaj  natchnienie, 

Ich  uczuciem  wzbudzone  im  poświęcaj  pienie... 

a  w  kilka  lat  później,  gdy  z  Włoch  wyjeżdżał  (1826),  nie  nęciły 
go  ani  przyroda,  ani  dzieła  sztuki  auzońskie: 

Nie  zajrzę  wam  swobody  ani  wonnych  gajów: 
Pójdę  żyć  wspomnieniami  do  rodzinnych  krajów, 
Pójdę  żyć  jej  nadzieją  i  dla  niej  poddany... 
Choćby  przyszło  z  trapiącym  kochać  ją  milczeniem  — 
Byle  w  niej,  byle  dla  niej  z  czystym  umrzeć  tchnieniem; 

zrezygnowany  żołnierz  wielkiej  armii  powtarzał: 

Czulej  w  naszej  północy  kochają  swą  ziemię, 
Choć  tam  skąpiej  natura  posaży  swe  plemię; 
Mniej  darów,  ale  duszę  więcej  mają  tkliwą, 
Rzewniej  się  jakoś  kocha  matkę  mniej  szczęśliwą. 

Jak  u  spółczesnych,  od  Staszica  i  Woronicza  aż  do  Choda- 
kowskiego, szerzyła  się  ta  miłość  ziemi  i  ludu  mimowoli  na  całe 
»jednoszczepne  plemię«;  wtórował  on  Czechom,  Kollarowi  i  Czela- 
kowskiemu,  dawał  się  natchnąć  sniełkom  (sonetom)  » Sławy  dcery« 
i  w  wizyi  »Pobytu  na  górach  karpackich «,  »długoramiennej   straży 


53 


sławskiej  niegdyś  ziemi«,   »bard«  (osyańskiej  pamięci,   przeniesiony 
bez  braku  na  piewcę  » sławskiego),  Bojan,  zawodził  skargi: 

Już  nad  Labą,  Wezerą  i  wśród  tylu  krajów 
Przebrzmiał  język,  ślad  starty  dawnych  obyczajów; 
Jeszcze  przestwór  ogromny  północy  i  wschodu 
Uchował  bratni  język  i  znamiona  rodu, 
Lecz  i  ten  wrychle  cechę  naszorodną  straci, 
Jeśli  zapomni  spólnych  i  ojców  i  braci. 

I  uwielbiał  i  okraszał  Brodziński  ten  świat  słowiański;  jako 
przymioty  jego,  upatrywał  »miłość  natury,  umysł  pogodny  i  we- 
soły, rezygnacyę,  jedyny  entuzyazm,  miłość  swej  ziemi,  wrodzoną 
skromność  i  obyczajność*,  a  przywarę  ich  główną:  najskłonniejsi 
są  do  naśladowania  szczególniej  tego,  co  im  jest  najmniej  wro- 
dzone i  przyzwoite. 

Bolejąc  nad  zaniedbaniem  (u  nas)  dziejów  słowiańskich,  przy- 
wodząc długi  cytat  z  Herdera,  odnajdywał  w  rozsypanych  kurha- 
nach o  nieznanym  znaczeniu  tkliwsze  wspomnienia,  niż  w  klasycz- 
nych rumowiskach,  w  religijnych  i  rodzinnych  obchodach  słowiań- 
skich, niż  w  igrzyskach  rzymskich;  miłością  przejmowały  go 
spokojne  ludy,  uprawiacze  roli,  nie  znający  oręża  fanatyzmu  i  za- 
borów, nie  zaś  oburzające  średniowiecze  rycerskie;  nawet  mitologii 
słowiańskiej  obca  była  krwioźerczość  normańska.  Nie  dziw  więc, 
że  młodzież  gorętsza  sarkała  na  wyłączną  idyliczność  w  tych 
»ciemnikach  słowiańskich«  i  że  wybuchnął  Mickiewicz  cierpką 
satyrą: 

Nasz  naród  się  prostotą,  gościnnością  chlubi, 
Nasz  naród  scen  okropnych,  gwałtownych  nie  lubi, 
Śpiewać  naprzykład  wiejskich  chłopców  zalecanki, 
Trzody,  cienie  —  Słowianie,  my  lubim  sielanki. 

Znając  literatury  nowsze,  inaczej  niż  klasycy,  którzy  się  sami 
z  nieznajomości  ich  chlubili  —  szydzono  przecież  z  Koźmiana, 
jakoby  mawiał,  że  po  Horacym  niczego  nie  czytał,  aby  smaku  nie 
zepsuł  —  wiedział  Brodziński,  że  pochód  nowej  poezyi  nie  usza- 
nuje blokady  warszawskiej  i  z  góry  się  o  porozumienie  starał, 
w  rozprawie  programowej  »0  klasyczności  i  romantyczności,  tu- 
dzież o  duchu  poezyi  polskiej«  (1818).  Wystawiał  na  pierwszy  plan, 


—     54     - 

co  i  inni  przed  nim,  żądanie  narodowości,  oryginalności:  nie  bądźmy 
echem  cudzoziemców;  dzielił  literaturę,  zbyt  ogólnikowo,  na  ro 
mantyczną  (naiwną,  bezpośrednią,  bohaterską,  mistyczną,  ludową) 
i  klasyczną  (wyrozumowaną  i  wyrafinowaną,  dworską);  dowodził 
prawa  istnienia  i  jednej,  i  drugiej;  wykazywał,  dlaczego  polska, 
zrywając  z  przeszłą,  narodową,  ani  jedną  ani  drugą  wyłącznie  być 
nie  powinna;  zwracał  uwagę  na  znaczenie  ludu  i  pieśni  jego.  Pro 
testował  przeciwko  narzucaniu  poezyi  polskiej,  fantastyczności, 
mistyczności,  okropności,  kultu  rycerstwa  —  bo  wszystko  to  obce 
i  dziejom  i  gustom  polskim;  przestrzegał  równocześnie  przed 
wpływem  francuskim,  dla  nas  nieodpowiednim,  przy  naszych  skro- 
mniejszych obyczajach,  serdeczniejszym  charakterze,  swobodniej- 
szym języku.  Pytał,  czyż  prastary  szczep  słowiański,  najobszerniej 
ziemię  osiadający,  »nie  powinien  równie  odznaczać  się  duchem 
właściwym  w  guście  i  płodach  geniuszu,  tak  jak  się  od  niepamię- 
tnych wieków  językiem  i  charakterem  nigdy  nieodmiennym  pię- 
tnuje? Czuć  powinniśmy  nasze  przeszłość,  nasze  potęgę  słowiańską«. 

Rozprawa  ta  wywabiła  rzecz  Śniadeckiego:  »0  pismach  kla- 
sycznych i  romantycznych*  w  Dzienniku  Wileńskim,  1819,  sławną 
przez  to,  że  wyrazy  jej  niektóre  powtórzył  niebawem  Mickiewicz 
w  »Romantyczności«.  Bał  się  były  rektor,  że  Brodziński  nie  dosyć 
stanowczo  potępił  »polubienie  i  naśladowanie  przywar  sąsiedzkich« 
i  wystąpił  z  haty szeryfem  sułtańskim:  romantyczność,  wedle  niego, 
chce  bawić  przywołanymi  z  XVI  wieku  bredniami  zabobonu  i  wy- 
wietrzałymi  dubami  prostactwa.  Uciekajmy  od  romantyczności, 
jako  od  szkoły  zdrady  i  zarazy.  Przedrzeźniając  Szekspira,  cofamy 
oświecenie  o  dwa  wieki,  niszczymy  smak  i  naprowadzamy  ludzi 
na  niedorzeczności.  Śniadecki  myślał  albo  raczej  udawał,  że  do- 
pełnia zamiaru  Brodzińskiego,  kiedy  ten  w  istocie  coraz  ostrzej 
przeciw  klasyczności  stawał,  z  całym  spokojem  twierdził,  że  np.  jej 
tragedye,  sławne  dla  swych  tyrad,  »w  oczach  myślącego  żadnej  nie 
mają  ceny«,  a  nowy  (romantyczny)  kierunek,  mimo  naśladowania 
Niemców  i  Anglików,  witał,  jako  mający  »w  sobie  coś  więcej 
wzniosłego,  coś  nawet  więcej  narodowego;  przebija  w  nim  duch 
filozofii  i  religijność,  bez  której  niemasz  poezyi,  przebijają  szła 
chętne  uniesienia,  wynoszące  człowieka  nad  zmysłowość«. 

Teoryi  Brodzińskiego  nie  odpowiadała  praktyka;  wiersze  wła- 
sne, nawet  sielanki  i  późniejsze  fraszki,  w  stylu  klasycznym  pisane, 


—     55     - 

przypominają  Karpińskiego;  tłumaczył  sam  właśnie  tragedye,  nie 
mające  » żadnej  ceny«,  Ducisa  i  Raynouarda;  z  Szylera  i  Getego 
wybierał  rzeczy  sentymentalne  i  zmanierowane,  rycerza  Toggen- 
burga  w  Alfreda  i  Malwinę  przechrzcił,  za  to  i  » Cierpienia  mło- 
dego Wertera «  przełożył;  wyżej  wzniósł  się  w  przewierszowaniu 
»Księgi  Hioba«  i  »Pieśni  nad  pieśniamk  W  tej  powodzi  tłumaczeń 
ginęły  wiersze  własne:  najciekawszej,  idyli  szlacheckiej,  pendant 
do  Wiesława,  »Dworu  w  Lipinach«,  nie  wykończył.  Zasłużył  się 
w  poezyi,  prócz  Wiesława,  najbardziej  tłumaczeniami  pieśni  ludo- 
wych, najrozmaitszych,  aż  do  litewskich,  szczególniej  naturalnie 
słowiańskich,  które  »prędzej  na  prawdziwszą  drogę  poezyi  napro- 
wadzić zdołają,  aniżeli  podania  romantyczne,  niż  pieśni  ludów 
■germańskich«. 

O  wiele  większe  zasługi  położył,  jako  teoretyk  i  historyk 
literatury,  co  najpierw  u  Pijarów  na  Żoliborzu,  potym  w  uniwer- 
sytecie wykładał.  Licznych  słuchaczów  nie  zwabił,  szeroko  nie 
działał,  z  uszczerbkiem  dla  przedmiotu;  gdyby  wykłady  te  wcze- 
śniej ogłoszono,  historya  literatury,  nie  bibliografia,  dawnoby  po 
pewniejszych  torach  kroczyła,  tak  sumiennie  i  umiejętnie  traktował 
były  porucznik  artyleryi  swój  przedmiot;  spółcześnie  drukował 
tylko  krótsze  rozprawki,  listy  i  t.  p. 

Życie  literackie  pojmował  wyłącznie  w  związku  z  politycznym 
i  z  oświatą;  »działać  przez  literaturę  na  pomyślny  stan  narodu  jest 
to  przez  miłość  ojczyzny  wszystkich  ludzi  ukochać«;  literatura  była 
mu  i  zwierciadłem  i  żywicielką  narodowości;  miłość  ojczyzny 
winna  poprzedzać  miłość  sztuki.  Przy  tak  szczytnym  pojęciu  lite- 
ratury, jako  służby  narodowej,  usuwał  nawet  kwestyę  oryginalności 
na  drugi  plan;  na  pierwszy  stawiał  użytek  i  szerzenie  się  oświaty 
najdalsze:  »nie  życzyłbym  nigdy  narodowi  swojemu  ani  mnóstwa 
filozofów  Grecyi,  ani  erudytów  niemieckich,  ani  wierszopisów  pa- 
ryskich, niech  ma  kiedyś  imię,  jako  naród  zamożny  i  moralnie 
wykształconym  Więc  odstręczała  go  klasyczność  już  jako  poezya 
dworacka,  zabawa  klas  uprzywilejowanych,  co  nie  stanie  się  uciechą 
ani  wyobrazicielką  całego  narodu;  »posuwać  naród  do  rzetelnej 
oświaty«,  nie  mogło  być  jej  dziełem;  osiągało  się  je  w  zespoleniu 
religii,  kultury,  narodowości,  w  ich  rozłączeniu  upadła  Polska;  gdy 
się  zaś  osiągnie  kiedyś  cel  nauki  i  kultury,  prostotę,  oszczędność, 


—     56     - 

miłość  pokoju,  mądrość  praktyczną,  odrzuci  się  księgi,  jak  balast 
nieużyteczny,  jak  masy  aktów  po  ukończeniu  długiego  procesu. 

Nie  dziw  więc,  że  się  od  klasyczności  ku  romantyczności 
skłaniał;  kazał  jej  szukać,  nie  w  fabułach  minstrelów  i  minezynge- 
rów,  nie  po  ponurych  zamkach  ze  zwodzonymi  mostami,  nie 
w  harcach  wiedźm  i  szatanów,  lecz  w  kościółkach  naszych  mo- 
drzewiowych, śpiewach  dziewic  i  modłach  kapłanów,  w  cichym 
chrzęście  kłosów  dostałych,  pod  czerwonymi  dachówkami  miaste- 
czek naszych. 

Romantyczność  jednak  kroczyła  swoimi,  odmiennymi  torami, 
i  coraz  bardziej  oddalał  się  od  niej,  z  coraz  większą  cierpkością 
wyrażał  się  o  niej  Brodziński.  »Jak  dawniej  mierni  poeci  tworzyli 
nudnosłodkich  idealnych  pasterzów,  tak  dzisiejsi  tak  zwani  roman- 
tyczni tworzą  najwięcej  jakichś  ludzi,  z  Bogiem  i  światem,  a  po- 
dobno rzeczywiście  z  rozumem  pokłóconych...  wolałbym  z  mniejszą 
hojnością  bogactw  poetycznych  i  w  mniej  krzykliwych  farbach 
widzieć  w  poematach  Żółkiewskiego,  Chodkiewicza,  Czarneckiego, 
niż  wszystkich  Nalewajków,  niż  Tatarów,  którzy  walczą  dla  roz- 
bojów, kochają  wolność,  ale  tak  jak  dzikie  zwierzęta«.  Najbardziej 
potępiał  umyślne  egzaltowanie  młodzieży;  widział  w  tym  jaskrawe 
nadużycie  poezyi  i  oskarżał  recenzentów  romantycznych:  »zjawiło 
się  w  Warszawie  od  niejakiego  czasu  kilku,  zapewne  młodych,  za- 
pewne z  prowincyi  przybyłych  pisarzów,  którzy  ogłaszają  wyobra- 
żenia o  poezyi  tak  nowe  i  górne,  że  miejscowym  prostakom  w  tej 
sztuce  pozostaje  tylko  usta  otworzyć  i  milczeć...  teraz  kto  ma 
rozum,  ten  tylko  rymuje,  kto  zaś  nim  gardzi,  jest  poetą«.  Sam 
dotknięty  taką  krytyką  przerwał  wydawnictwo  pism  swoich  kry- 
tycznych na  pierwszym  tomie;  wiersze  już  dawniej  pisać  za- 
przestał. 

Było  w  tym  wiele  nieporozumienia;  i  jego,  schorzałego  i  zła- 
manego, porwała  noc  listopadowa,  już  nie  do  broni,  lecz  do  pióra, 
i  zsolidaryzował  się  z  tą  młodzieżą,  niedawno  oskarżaną,  i  sam 
ją  przepraszał.  Wystąpił  jeszcze  na  mównicy,  na  ostatnim  publi- 
cznym posiedzeniu  Towarzystwa  Przyjaciół  Nauk  i,  chociaż  z  emi- 
gracyą  nie  wyszedł,  duchem  do  niej  należał:  tęskno  mi  do  muz 
waszych,  sam  pisał.  Owa  mowa  jego  o  narodowości  Polaków 
i  późniejsze  posłanie  do  braci,  improwizowane  w  Krakowie,  dzielą 
pojęcia  o  wybranym  losie  wybranego  ludu,  Kopernika  świata  mo- 


—     57     — 

ralnego,  co  odkrył,  że  nie  świat  około  narodu,  lecz  narody  około 
wyższego  celu  w  porządku  moralnym  się  poruszać  winne;  posłanie 
nastrojone  całkiem  na  ton  « Ksiąg  pielgrzymstwa«,  w  stylu  biblij- 
nym, z  przypowieściami,  z  idealizacyą,  z  mistycznym  wykładem 
znaczenia  ofiary. 

Powstawał  tu  silnie  na  waśni  emigracyjne,  na  tych,  co  u  ob- 
cych z  niedorzecznymi  na  szlachtę  polską  rozwodzą  się  słowy... 
biada  wam,  czyniącym  rozbrat  z  .  .  .  przeszłością,  co  o  jakimś  jej 
przerodzeniu  marzycie.  Zestawiał,  jak  nieco  później  Krasiński 
w  »Przedświcie«,  stan  ludzkości  dzisiejszy  z  poprzedzającym  przy- 
bycie Mesyasza. 

Nim  rzecz  tę  Witwicki  w  Paryżu  wydrukował,  zgasł  jej  autor 
przedwcześnie.  Należał  do  tych,  co  wedle  własnych  słów  jego, 
»przy  skąpszych  darach  natury  odebrali  od  niej  piękne  wynagro- 
dzenia: serce,  bijące  dla  wszystkiego,  co  dobre,  i  tę  jedyną  wyż- 
szość nad  miernych,  że  nie  tracą  nadziei  przyłożyć  się  w  jakiej- 
kolwiek cząstce  do  ogólnych  dążeń  cnotliwych  ludzi «.  Jego  wiersze 
obudziły  w  Tańskiej  chęć  służenia  mowie  ojczystej;  jego  nawoły- 
wania do  poezyi  ludowej,  tej  krynicy  odmładzającej,  nie  prze- 
brzmiały bez  echa;  jego  prace  literackie  były  wzorem  zrówno- 
ważonego sądu,  uwzględniały  warunki  tworzenia,  tło  dziejowe 
i  obyczajowe,  wpływy  obce;  wszędzie  biły  tylko  na  fanatyzm, 
nawet  u  Skargi,  którego  on  lepiej  oceniał,  niż  późniejsi  wielbiciele. 
W  rzeczach  estetycznych  radykalnie  sobie  nie  poczynał  nigdy; 
wprawdzie  żądał  w  dramacie  zarzucenia  jedności;  z  komedyi  chciał 
uchylić  satyrę,  jako  scenie  polskiej  mniej  odpowiednią  po  kata- 
strofie narodowej;  i  stawał  się  rzecznikiem  farsy,  bo  śmiech  w  cięż- 
kich czasach  potrzebny  i  zdrowy. 

Te  i  inne  zapatrywania  bywały  nieco  jednostronne,  zbyt 
utylitarne,  ale  dyktowały  je  i  miłość  braterska  i  doświadczenie 
niezgorsze  i  instynkt  trafny.  Czasy  nie  były  po  temu:  brakło  mu 
energii,  wielkiego  talentu,  żeby  porwał  za  sobą  niechętnych  czy 
uprzedzonych;  we  wrzawie  polemicznej  cichy,  równy  głos  jego 
łatwo  zakrzyczano.  Sympatye  młodzieży,  antypatye  starszych  kie- 
rowały się  tam,  gdzie  nie  teoryą  teoryi  zwalczano,  gdzie  zwycięsko 
zatknięty  sztandar  wabił  każdego,  co  to  wolał  wcale  nie  być  kla- 
sykiem, 


58 


Jeśli  mam  to  przytłumiać,  com  otrzymał  w  darze, 
Jak  głupie  echo  dawne  przedrzeźniać  pisarze... 
Ukraść  wiersz  Horacemu  lub  myśl  Tacytowi. 


Tego,  czego  się  Brodziński  obawiał  i  o  czym  marzył,  dokonał 
wieszcz  litewski.  On  sam,  jak  Mojżesz,  patrzył  tylko  tęsknym 
okiem  w  kraj  obiecany,  w  literaturę  narodową  i  ludową  zarazem; 
nieraz  zwątpił:  » chcemy  narodowości,  ale  to  jest  duch,  o  którym 
wszyscy  mówią,  a  który  się  nigdzie  w  swojej  postaci  nie  poka- 
zuje... wszystko  jest  narodowym  prócz  narodowością  lecz  już  się 
zbliżał  Jozue  tej  narodowości,  i  runąć  miały  mury  Jerycha  klasy- 
cznego, pogrzebały  jednak  nie  klasyczność  samą;  i  sprawdziły  się 
przestrogi,  że  płody  romantyczne,  co  Niemców  ledwie  rozruszają, 
w  Polsce  gorejący  wzniecą  pożar. 

Litwa  wydała  Adama  Mickiewicza,  w  którym  obie  cechy  na- 
rodowości, polskiej  i  litewskiej,  dziwnie  utemperowane,  do  kresu 
doskonałości  docierały.  Potomek  szlachty  drobnej,  okolicznej,  ma- 
zowieckiej pochodzeniem  i  dopływem  krwi,  osiadłej  na  ziemi 
czarnoruskiej,  w  rdzenną  Litwę  klinem  wpadającej,  łączył  spokój, 
powagę,  głębokość,  namiętność  Litwina,  wzgardę  wszystkiego,  co 
błyskotliwe,  krzyczące  a  próżne,  zaciętość  jego  i  upór  przy  ser- 
deczności i  dobroci,  słodyczy  nawet,  przy  zaparciu  się  i  poświę- 
caniu, —  z  polską  ruchliwością,  werwą,  fantazyą,  z  głęboką  reli- 
gijnością,  z  miłością   ojczyzny,   z  wielkim  poczuciem   obowiązku. 

Rozwijał  się  jak  najprawidłowiej,  na  łonie  rodziny,  w  zapa- 
dłym kącie  litewskim,  śród  żywej  trądy cyi  narodowej,  w  którą  się 
już  dziecko  chciwie  wsłuchiwało,  w  owe  opowiadania  starszych, 
o  ludziach  i  zwyczajach,  głęboko  zapadające  w  poniku,  aby  po 
wielu  latach  potężnym  zdrojem  napowrót  wybuchły. 

Życie  szkolne,  u  Dominikanów  nowogródzkich,  szczerych 
przyjaciół  młodzieży,  upływało  podobnym,  tradycyjnym  trybem, 
i,  choć  nauka  nie  kwitła,  kwitły  cnoty;  otwierała  się  myśl  w  chło- 
pcu, stroniącym  od  zabaw  hałaśliwszych,  zatapiającym  się  w  du- 
maniu i  czytaniu  »Eneidy«  czy  »Jerozolimy  Wyzwolonej«,  próbu- 
jącym niebawem  własne  wrażenia  stylem  owym  wypowiadać; 
przewierszował  nawet  trybem  ówczesnym  »Numę  Pompiliusza« 
Floryana  —  Staszica. 

Przeskok   od   dzieciństwa   »sielskiego,   anielskiego«,   do   mło- 


—    59     - 

dości  »górnej  i  chmurnej «  był  nieco  nagły;  dokonał  go  w  Wilnie, 
dokąd  dla  przygotowania  do  stanu  nauczycielskiego,  najpierw  na 
dziale  fizykomatematycznym,  potym  na  odpowiedniejszym,  filolo- 
gicznym, wyruszył. 

Wpływ  nauczycieli,  zawołanego  filologa  Groddecka,  młodego 
historyka  Lelewela,  profesora  wymowy  i  literatury  Borowskiego, 
umiarkowanego  klasyka,  nie  hołdującego  wyłącznie  francusczyźnie, 
oczytanego  w  obcych  autorach,  działał  korzystnie;  nie  zrywał 
młody  uczeń  z  dawnymi  zapatrywaniami,  z  dawną  estetyką  i  wy- 
mową, uczył  się  cenić  mistrzów  słowa,  Trembeckiego  przede- 
wszystkim,  i  w  ślady  jego  rychło  wstępował. 

Poezya  opisowa  nastręczała' najłatwiejsze  tryumfy,  więc  opi 
sywał  »zimę  miejską»,  jak  ją  spędza  salonowiec,  w  przeciwstawieniu 
do  głuszy  wiejskiej,  ze  starannie  dobieranymi  parafrazami  poety- 
ckimi, co  właśnie  poezyę  stanowić  miało,  gdyż  tylko  w  formie  jej 
szukano,  owe  »z  chińskich  ziół  ciągnione  treści  «(herbataj  i  » wyto- 
czone słonie«  (kule  bilardowe). 

Brał  się  i  do  rzeczy  większych;  nie  darmoź  obowiązujący 
i  w  Wilnie  Cours  de  litterature  Laharpa,  uwagę  nowoczesnych 
poetów  ku  wyprawom  Kolumba  kierował,  więc  powziął  myśl  poe- 
matu heroicznoopisowego,  w  dwu  częściach:  pierwsza,  poważna, 
poświęcona,  na  ziemi,  wyprawie  samej,  wystawiała  upadek  serc 
u  załogi,  niezłomność  i  ufność  wodza,  na  niebie  zaś,  walkę  o  tę 
wyprawę;  wytaczała  argumenty  za  i  przeciw,  aż  rozstrzygnął  po 
żytek,  jaki  kartofla  amerykańska  ludzkości  przyniesie;  więc  w  dru- 
giej, opisowej  części,  uprawa  jej  i  sceny  wiejskiego  życia  treść 
wypełniały;  mitologia  chrześcijańska  zastępowała  klasyczną.  Z  tych 
samych  poglądów  wynikały  i  prace  prozą,  ocena  »Jagiellonidy«, 
świadcząca  o  korzyści,  jakie  recenzent  z  kursu  literatury  wyniósł; 
powiastka  (»Żywila«),  niby  w  guście  Floryana,  tylko  bardziej 
zwięzła,  w  szatę  dawnego  języka  ubrana  i  nadzwyczaj  patryoty- 
czna  a  romansowa. 

Gdy  tak  z  lekcyi  uniwersyteckich  głowa  się  zasobiła,  na  życie 
wewnętrzne  wywarło  koleżeństwo  wpływy  nierównie  głębsze; 
i  Mickiewicza  świetlane  apostolstwo  Tomasza  Zana  za  sobą  po- 
ciągnęło. Spotykali  się  i  na  niwie  literackiej,  gdzie  Zan  w  wier- 
szach opisowych  i  komedyjkach  wrażenia  z  otoczenia  poetyzował 
i  dramatyzował,  nie  stroniąc  nawet  od  Olimpów  i  Jowiszów;   roz- 


-     60     — 

strzygało  zaś  zbliżenie  i  zespolenie  na  gruncie  życiowym,  przejęcie 
się  tymi  samymi  zasadami,  czcią  cnoty,  miłością  ojczyzny,  szacun 
kiem  pracy.  Równie  dostroiło  się  kilkunastu  innych  z  młodzieży 
i  spotykania  ich  przyjęły  wkońcu  —  czas  sam  parł  ku  różnym 
związkom  —  formy  towarzystwa,  filomatów,  zjednoczonych  w  imię 
braterskiej  przyjaźni  i  pożytecznej  pracy;  zebrania  wypełniali  pie- 
śniami, odczytami,  dyskusyą,  obok  Zana  i  Mickiewicza,  Jan  Cze- 
czot, białoruskich  śpiewek  znawca  i  naśladowca,  Jeżowski,  klasyk, 
jurysta  Malewski  i  in.;  program  poetycki  związku  nakreślił  Mickie- 
wicz w  aleksandrynach,  tchnących  jeszcze  Trembeckim,  chociaż 
niebawem  rewolucyi  literackiej  dokonał. 

W  zaśniedziałej  i  zaskorupiałej  klasyczności  wytrwać  nie  było 
sposobu  dla  tych,  co  w  Wilnie  literaturę  Burgera,  Szylera,  Getego 
i  Jean  Paul'a  znali  i  przykład  Żukowskiego,  melancholicznego  śpie- 
waka »Ludmiły«,  przed  oczyma  mieli;  wołanie  Brodzińskiego  o  na- 
rodowość w  poezyi,  o  wyrażanie  własnej  treści  i  własnego  ducha, 
musiało  również  oddziałać.  Królowa  ballad  (Lenora,  Burgera,  sama 
z  obcego  źródła  wzięta)  stoi  u  podwojów  nowej  rosyjskiej  i  pol- 
skiej literatury;  opracowywał  ją  Żukowski,  jego  tłumaczył  Zan; 
z  nią  spadała  się  »Ucieczka«  Mickiewicza. 

Właśnie  w  latach  po  wyjściu  z  uniwersytetu  (1819),  tworzył 
poeta  ballady  i  romanse,  chociaż  bynajmniej  nie  zerwał  odrazu 
z  dawnym  trybem:  pisywał  wiersze  dydaktyczne,  w  » Warcabach « 
rywalizując  z  »Szachami«  Kochanowskiego  i  Widy,  nie  kusząc  się 
nawet  o  dotworzenie  do  nich  ramek  powieściowych;  albo  (r.  1822) 
»Wiersz  do  Joachima  Lelewela«  (gdy  po  raz  drugi  w  Wilnie  na 
katedrze  zasiadł),  o  zadaniu  i  znaczeniu  historyi,  tchnący  znowu 
Trembeckim,  od  samych  wierszów  początkowych  (O  długo  naszym 
modłom  będący  na  celu,  Znowuż  do  nas  koronny  znidziesz  Lele- 
welu); odwdzięczył  się  i  Lelewel,  piastując,  ku  największej  zgrozie 
klasyków,  romantyków,  ile  sił  stawało. 

Pierwszy  tomik  »Poezyi  Adama  Mickiewicza*  (1822)  zawierał 
owe  ballady  i  romanse.  W  kraju,  nie  znającym  ani  teatru,  ani 
epiki  ludowej,  poezya  romantyczna  tylko  w  balladach  i  romansach 
objawiać  i  zaczynać  się  mogła;  formę  dawały  wzory  obce,  treść 
podania  ludowe.  Należało  i  przed  publicznością  się  usprawiedliwić 
i  nowy  program  wygłosić;  stąd  urosły  przedmowa  prozaiczna 
i  wiersze  o  pierwiosnku  i  romantyczności.    Pierwszy   to  alegorya: 


—     61     - 

sama  poezya  ten  pierwiosnek,  któremu  »lepsza  w  kwietniu  jedna 
chwilka,  niż  w  jesieni  całe  grudnie«,  boć  to  »wiosny  młodej  anio- 
łek^ drugi  kruszył  kopie  przeciw  Śniadeckiemu,  jego  prawdom 
martwym,  ufności  oku  i  szkiełku,  za  prawdami  żywymi,  za  cudem 
i  sercem.  Następowały  ballady,  fantastyczne  i  humorystyczne,  le- 
gendy i  romanse,  czułe  aż  nadto. 

Ludowymi  ich  nazwać  nie  można;  treść  tylko  —  i  to  nie 
zawsze  —  od  ludu  pożyczona,  dowolnie  rozszerzona  i  zastosowana, 
z  przewagą  elementu  erotycznego,  w  romansach  całkiem  senty- 
mentalnego; ton  ich  był  zupełnie  nie  ludowy;  poeta  igrał  z  przed- 
miotem; w  Tukaju  Fausta  przypominał  (wielka  mądrość  wielkie 
imię,  wielkie  nic,  rozum  czczy  dymie);  w  »To  lubię«  używał  mo- 
tywu (wzruszenia  kochanki),  którego  w  »Historyach  rzymskich«  czy 
w  »Bokacyuszu«,  nie  u  ludu  dosłyszał;  w  »Świteziance«  próbę 
wierności  nadto  naiwną  ułożył.  Ależ  już  to  samo  było  niesłycha- 
nym pronuciamento  literackim,  występywać,  nie  z  przyczesanym 
i  przebranym  ludkiem  sielanek  a  la  »Wiesław«  czy  »01dyna«,  lecz 
z  jego  klechdami,  baśniami,  straszydłami;  upiorów  i  zbójów  wpro- 
wadzać; nie  dbać  w  języku  o  gładką  poprawność,  lecz  o  wyrazi- 
stość; nie  pytać,  co  kumoszki  oświecenia  o  tych  dubach  i  bredniach 
pomyślą,  lecz  wystąpić  śmiało  w  imię  fantazyi  i  czucia.  Stąd  to 
wrażenie  głębokie,  nie  na  »starych«,  lecz  na  młodych;  krytyka  mo 
gła  o  tomiku  przemilczeć,  lecz  balladomania  rozsroźyła  się  natych- 
miast, Witwicki,  Odyniec,  Chodźko  i  in.  aż  sprofanowali  i  skary- 
katurowali  cały  gatunek,  zniecierpliwili  mistrza,  uradowali  klasyków; 
sami  niebawem  z  siebie  szydzili,  jak  w  owej  balladzie  Odyńca 
i  Słowackiego  o  psie  i  biesie. 

Przewaga  żywiołu  erotycznego,  skargi  na  niewierność  czy 
chłód,  nie  były  przypadkowe;  już  w  »Pierwiosnku«  zabrzmiało, 
a  powtarzało  się  w  innych  imię  Maryli.  Poznał  i  pokochał  poeta, 
skromny  nauczyciel  kowieńskiej  szkoły  powiatowej,  romansową 
pannę  z  zamożnego  domu  obywatelskiego,  która  się  nim  również 
zajęła,  lecz  wkońcu  rękę  hrabiemu  oddała.  Epizod  ten  przebolał 
i  przechorował  poeta;  życie  mu  zbrzydło  i  obowiązki  i  z  myślą 
o  śmierci  się  nosił  i  równowagi  straconej  odzyskać  ani  chciał 
ani  umiał. 

I  on,  jak  Gete,  zawody  i  bóle  odtworzył  w  poezyi;  lecz  inaczej 
niż  Gete,  nie  pozbył  się  ich  tym;  nurtowały  w  nim  tylko  tym  głębiej. 


-     62     — 

Hasło  ludowości  odbiło  się  jednak  i  na  poemacie  namiętności 
osobistej,  na  »Dziadach«  drugiego  tomiku  (1823);  dramat  fantasty- 
czny, jaki  poeta  planował,  wstawił  w  ramki  ludowe.  »Cierpienia 
młodego  Wertera*,  »Walerya«  pani  Krudener,  uśmiercały  bohaterów; 
więc  i  »Gustaw«  Mickiewicza  na  życie  się  targnął,  lecz  pojął  go 
prawowierny  polski  poeta,  jako  przestrogę  młodym;  kazał  mu  się 
więc  po  śmierci  objawić,  przybyć  upiorowi  w  noc  »Dziadów«, 
kiedy  duchy  powstają  i  na  ziemi  przelotnie  goszczą,  podejmowane 
i  raczone  przez  lud;  przeżyć  godziny  szału,  obłędu  i  kary  dla 
siebie,  przestrogi  dla  innych. 

Pomysł  nie  był  najfórtunniejszy;  część  czwarta  wyłamuje  się 
zupełnie  z  ramek  ludowych;  między  »drugą«  a  »czwartą«  (zamiast 
I  i  II)  nie  brak  niczego,  a  ballada  wstępna  o  upiorze  dowodziła 
chyba,  że  poeta  obawiał  się  zbytnio,  czy  też  go  publiczność  nale- 
życie zrozumie;  sam  obrzęd  ludowy,  służący  za  tło,  aż  nadto  roz- 
szerzył, stypę  dla  umarłych  przekształcając  w  rodzaj  sądu  nad 
umarłymi,  egipskiego  raczej,  niż  białoruskiego;  obrazek  męczarni 
pana,  dla  którego  niema  litości  po  śmierci,  gdyż  on  jej  za  życia 
nie  znał,  odpowiadał  humanitarnym  nawoływaniom  »Szubrawców«. 
Przy  końcu  tej  sceny  ludowej,  stawał  niepoddający  się  żadnym 
egzorcyzmom  upiór,  który  w  głównej  (czwartej)  części,  dzieje  serca 
i  życia  opowiada,  w  olbrzymim  monologu,  przerywanym  modlitwą, 
westchnieniem,  prośbą  czy  radą  księdza-nauczyciela,  przyjmującego 
tę  spowiedź  byłego  ucznia,  całkiem  jak  w  eposie  byrońskim,  tylko 
nie  w  celi  zakonnej,  pozgonną. 

Ten  monolog,  z  ciągłymi  przejściami,  od  samooskarźań  do 
biczowań  kobiety  i  ludzi,  od  urojonego  upojenia  krótkotrwałym 
szczęściem  do  skarg,  rozdzierających  serce,  od  ekstazy  do  zwąt- 
pienia i  rozpaczy,  stawał  w  kontr  całej  dotychczasowej  literatury 
polskiej,  bladej,  niemej  i  bezsilnej  wobec  tej  namiętnej  spowiedzi 
i  skargi,  tych  zachwytów  i  upadków,  tej  rzewności,  smutku,  niena- 
wiści. Takiego  hołdu  dotąd  żaden  poeta  swej  bogdance  nie  skła- 
dał; tak  srogich  przekleństw  i  żalów  nie  rzucał  żaden  ani  na  zni- 
szczone marzenia  ani  na  sprawczynię  mąk  i  boleści;  była  to  pieśń 
nad  pieśniami  miłości  i  jej  zawodów;  wobec  dotychczasowej  ckli 
wej  sentymentalności  Laur  lub  pustej  zalotności  Chloi  anakreonto- 
wych  —  innych  tonów  erotyk  polski  jakby  nie  znał,  był  to  roz- 
dzierający krzyk  uczucia  osobistego,  targającego  się  na  wszystkie 


-     63     — 

konwenanse:    w   obywatelskiej    poezyi    polskiej,    szanującej    ogół 
i  jego  pożytki,  pierwszy  to  silny,   namiętny  protest   indywidualny. 

Składał  więc  młody  poeta  ofiary  i  na  ołtarzu  »ludowości«, 
mamiony  »narodową«,  ludową  sztuką,  chociaż  ta  wcale  powołaniem 
jego  nie  była,  i  wy  stępy  wał,  niesłychanie  silniej,  w  poezyi  egoty- 
cznej.  Jakby  antidotum  tego  szału  rozhukanej  namiętności,  tej 
powodzi  skarg  i  żalów,  dołączył  do  prób  lirycznych  i  niby  drama 
tycznych,  epiczną,  siląc  się  na  spokój,  dokładność,  pełnię  —  cno 
ciąż  wzór  sam  (powieść  poetycka  byrońska,  w  literaturze  polskiej 
dotąd  w  przekładach  prozaicznych  tylko  znana)  cechy  te  właściwie 
wykluczał;  wobec  wygórowanego  egotyzmu  Gustawa,  dla  którego 
ojczyzna  i  sława,  to  tylko  słówka  piękno  brzmiące,  niby  groch 
o  ścianę  miotany,  poświęcała  Grażyna  bez  namysłu  szczęście 
i  życie,  swoje  i  męża,  tym  słówkom  piękno-brzmiącym.  Temat, 
jakby  w  owej  »Żywili«,  tylko  tam  kara  za  popełnioną  zbrodnię 
i  zdradę,  tutaj  już  katastrofa,  nim  jeszcze  do  zbrodni  przyszło: 
zbrodnią  zaś  tu  i  tam  —  mszczenie  uraz  i  zniewagi  osobistej  o  ka- 
żdą cenę,  nawet  łączenia  się  z  wrogiem. 

Zarazem  występy  wała  po  raz  pierwszy  Litwa  w  poezyi:  kiedy 
niedawno  nie  umieli  Litwini  nic  innego  prócz  »Wandy«  i  po  litewsku 
o  niej  śpiewali,  teraz  Litwin  śpiewem  o  swoich  bohaterach  poklaski 
zrywał:  jak  ze  Szkocyi,  balladami  i  powieściami  szkockimi,  angiel- 
ską poezyę  wskrzeszono  i  unarodowiono ,  podobnie  Litwa  na 
widnokrąg  poezyi  polskiej  wypłynąć  miała. 

I  stworzył  poeta  pierwszą  powieść  polską,  z  ludźmi  średnio- 
wiecznymi, z  krajobrazem  nowogródzkim,  z  oświetleniem  ponurym; 
znowu  jednak  obawiał  się,  czy  nie  przygotowana  publiczność  »w  żmu- 
dnym zaplątaniu  wątku  nie  schwyta«,  zniżył  się  do  jej  poziomów 
i  dodał  —  zbędny  —  epilog  wydawcy,  gdzie  luki  byrońskiego 
opowiadania  szczegółami  z  Floryana  podopełniał.  Kontrast  był 
nadzwyczajny:  w  »Dziadach«,  młodzieniec,  którego  niegdyś  ze  snu 
budził  tryumf  Milcyada,  strawił  się  najmarniej  sam  w  sobie,  jako 
lampa  w  rzymskim  grobie;  »piękna«  (Grażyna),  poświęciła  się  za 
ojczyznę  i  wieki  przetrwała  pamięć  Litewki,  niewiasty  z  wdzięków, 
bohatera  z  ducha.  Od  żywiołowego  wybuchu  liryzmu  »Dziadów« 
odskakiwały  epicki,  chociaż  pozorny,  chłód  i  linie  poprawnego  ry- 
sunku; Grażyna  silnego  wrażenia  też  nie  wywołała. 

Muza  Mickiewicza  święciła  i  na  innym  polu  tryumfy.  Wyjazd 


—     64     — 

do  Kowna  nie  zerwał  stosunków  wileńskich,  gdzie  koło  filomatów 
pierwotnych  rychło  się  rozszerzyło.  W  »promienistych«  i  ich  ma- 
jówkach brały  udział  tłumy  młodzieży,  chociaż  nie  wszyscy  do 
teoryi  promionkowej  Zana  (o  własnym  afekcie,  promieniem  wzroku 
trafiającym  do  serc  czułych)  i  jego  wzniosłej  etyki  się  dostrajali; 
tworzyły  się  nowe  kółka  filaretów.  Jak  dla  filomatów,  pisywał 
Mickiewicz  wiersze  programowe  i  dla  filaretów  na  temat  ojczyzny, 
nauki  i  cnoty,  a  najznamienniejszym  z  nich  to  »Oda  do  młodości«, 
wyzwanie  martwych  porządków  świata  w  imię  tryumfującej  mło 
dości,  wylatującej  nad  poziomy,  przenikającej  ogromy  ludzkości, 
jednością  silnej,  rozumnej  szałem,  z  orlą  lotów  potęgą,  z  ramieniem 
piorunowym,  sięgającej,  gdzie  zwrok  nie  sięga,  łamiącej,  czego  ro 
zum  nie  złamie,  bryłę  z  posad  świata  nowymi  pchającej  tory; 
pieśń  wobec  idealizmu  Szylerowego,  z  którego  wypłynęła,  który 
miejscami  przypomina,  iście  rewolucyjna,  o  najwyższym  napięciu 
ducha  i  uczucia. 

»Prysnęły  nieczułe  lody«,  zawitała  jutrzenka  poezyi  ludowej 
i  romantycznej  zarazem.  »Poeci  narodowi«  lubili,  wedle  twierdzenia 
przedmowy  do  tomiku  pierwszego,  ballady  gminne  zbierać,  popra- 
wiać albo  na  ich  wzór  podobne  tworzyć,  nie  oddalając  się  od  ich 
naturalności  i  prostoty;  poszedł  za  nimi  Mickiewicz,  w  »Dziadach« 
do  najtajniejszych  i  najoryginalniejszych  objawów  tej  ludowości 
docierając. 

Proteusz  poetycki  nie  zadowolił  się  naśladowaniem  tonu 
gminnego  i  w  tychże  »Dziadach«  z  Werterem  rywalizował,  potęgu- 
jąc cierpienia  miłosne  do  szału,  do  którego  pan  Jeruzalem,  znie- 
chęcony światem  i  dla  innych  jeszcze  przyczyn,  dostępu  nie  miał: 
samym  wyłączeniem  wszelkich  względów  ubocznych,  samym  skon- 
centrowaniem jednego  uczucia,  żar  jego  wzmógł  się  niesłychanie. 
Jednocześnie,  niby  dla  klasyków,  »Warcaby«  ogłaszał,  a  w  »Gra- 
żynie«  ton  i  koloryt  czasów  średnich  i  ludzi  litewskich  utrafiał, 
przenosił  się,  na  co  klasyków  nigdy  nie  stawało,  zawsze  wiernych 
tylko  sobie  samym,  w  zamierzchłe  doby  i  z  nich  żywych  ludzi, 
uczucia,  walki  wykrzesał.  Pieśni  filareckich  narazie  poza  Wilnem 
nie  znano. 

I  podważył  Mickiewicz   od  jednego   zamachu,   od  tych  dwu 
szczupłych   tomików,   cały   gmach   klasy czności   z  jej  dwutysiąco 
letnim  doświadczeniem,  i  nie  pomogła  trusia  jej  polityka,  jaką  nasi 


—     65     — 

konserwatyści  zawsze  uprawiają,  nie  tylko  w  literaturze.  Klasycy 
warszawscy  publicznie  ignorowali  inwazyę  litewską  na  Parnas, 
chyba  na  obiadach  u  jenerała  Krasińskiego,  w  korespondencyi  pry- 
watnej, po  salonach  wreszcie,  mścili  się  czy  protestowali  zasądza- 
niem w  czambuł,  parodyowaniem  wierszów,  wytykaniem  prowincya- 
lizmów  czy  usterek  językowych.  U  młodzieży  samym  milczeniem 
wszelki  kredyt  tracili  i  ku  zgrozie  Koźmianów  i  Osińskich  prze- 
nosiła się  młodzież  do  obozu  romantycznego,  który  niebawem 
w  samej  Warszawie  w  najlepsze  się  roztasował. 

Że  natchnienie  było  szczere  i  głębokie,  że  studya  poważne 
spoufaliły  poetę  z  ludźmi  i  wiekami  dawnymi,  że  używał  umie- 
jętnie kontrastów  światła  i  cieni,  że,  i  instynktem  wiedziony 
i  w  pocie  czoła  pracując,  ludowości  szukał,  że  przemawiał  językiem 
nowym,  śmiałym,  barwnym,  że  próbował  z  powodzeniem  dróg  naj- 
rozmaitszych, a  nie  zasklepiał  się  w  żadnej  —  na  to  klasycy  nie 
zważali,  a  zapominała  o  tym  młodzież,  naśladująca,  co  najwięcej 
w  oczy  padało,  okładki  wydania,  rymy  męskie,  wykrzykniki 
i  dźwięki  naśladowcze. 

,  Poeta  sam  zdawał  się  obojętnym  na  sukces  literacki.  Trawił 
go  dalej  zawód  miłosny;  sam  jątrzył  ranę  sercową,  wyolbrzymiał 
swe  cierpienia,  oddany  melancholii,  niesmakowi  życiowemu,  pod- 
trzymując się  w  nich  lekturą  rzeczy  Byronowych,  odpychając 
i  starania  przyjaciół  i  widoki  pogodniejsze;  umysł  spustoszony, 
niby  las  od  pożaru,  zatrważał  czuwających  nad  nim,  podejmujących 
starania  o  urlop  dla  niego. i  wyjazd.  Wyleczenie  przyszło  skąd 
inąd.  Gdy  się  jeszcze  Czeczot  19  maja  roku  1823  przed  Malew- 
skim na  stan  nienaturalny  Mickiewicza,  nadwerężone  zdrowie,  skrzy- 
wiony umysł  skarżył,  dostał  się  nauczyciel  kowieński  23  paździer- 
nika t.  r.  do  celi  bazyliańskiej  i  tu  odnalazł  zdrowie  i  pogodę 
umysłową;  tu  zapomniał  Gustaw  o  Maryli,  odrodził  się  Konradem. 
Pomimo,  że  Zan,  Czeczot  i  Suzin  główną  winę  na  siebiejprzyjmo- 
wali,  że  wszyscy  poetę  jak  najmniej  obarczali,  i  on  musiał  kraj 
na  zawsze  opuścić,  24  października  1824  roku. 

Lata  wędrowne  Mickiewicza  liczą  rozmaite  etapy;  naj pierwsze 
były  najkrótsze;  Petersburg  i  Odessa,  Odessa  i  Moskwa,  Moskwa 
i  Petersburg  zmieniały  się  szybko;  27  maja  roku  1829  za  granicę 
podążył.  Plon  tych  półpięta  roku  na  liczbę  był  nieznaczny,  prze- 
wrót umysłowy   olbrzymi:   z  nowogródzkich   wspomnień,    kowień- 

OZIEJE    LITERATURY    POLSKIEJ    T.    li.  5 


-     66     — 

skiej  doliny  i  sal  wileńskich,  z  jednostajności  i  ograniczoności 
wrażeń,  rzucono  poetę  w  świat  daleki,  nowy,  i  same  porównania 
ludzi,  stosunków,  zbogaciły  niesłychanie  wrażliwy  umysł. 

Niedoszły  nauczyciel  odeski  a  czynownik  moskiewski  poznał 
Rosyę  wdłuź  i  wszerz;  pozawiązywał  stosunki,  z  rodakami,  z  kla- 
sykiem, tragikiem,  Chodkiewiczem,  bolejącym,  że  »  Konrad  Wallen- 
rod«  ani  liczby  ksiąg,  ani  stałej  rubryki  estetycznej  nie  zna; 
z  jeszcze  liberalnym  na  pół  Bułharynem;  z  Rzewuskimi,  hrabią 
facecyonistą  i  piękną  siostrą  jego;  z  Rosyanami,  począwszy  od 
przyjaciół  w  Petersburgu,  młodzieży-idealistów,  Rylejewym  i  Be- 
stuźewym,  aż  do  literatów  moskiewskich,  z  Puszkinem,  Wiaziemskim 
i  Polewy m,  i  do  mecenatek,  jak  księżna  Wołkońska,  i  Polek  arty- 
stek, jak  Szymanowska.  Oderwany  od  tła  litewskiego  zapomniał 
o  piosenkach  gminnych  i  poezyi  ludowej,  a  oddał  się  całkiem 
indywidualnej.  Krystalizowały  się  najrozmaitsze  wrażenia:  życie 
»paszy«  odeskie;  widoki  Krymu,  imponujące,  wobec  których  bladły 
krajobrazy  litewskie,  drobne  i  smętne;  przejścia  myślowe  i  do- 
świadczenia życiowe,  a  ślady  wszystkiego  pozostały  w  poezyi. 

Pamięć  miłości  litewskiej  wygluzować  się  nie  dała,  choć  głu- 
szyły ją  miłostki  odeskie:  z  obu  spowiadał  się  poeta  w  »Sonetach«, 
jeszcze  i  w  Wilnie  pisanych,  a  dołączył  do  nich  odeskie  i  krym- 
skie. Sonety  miłosne  utrzymywał  w  zwykłym  ich  tonie,  obowiązu- 
jącym od  czasów  Petrarki,  którego  naśladował  i  przekładał;  różniły 
się  od  siebie  co  do  siły  i  szczerości,  niektóre  z  nich  żartobliwe, 
aż  do  satyry,  inne  płoche,  aż  do  swywoli,  inne  pełne  żaru  i  bólu  — 
nowe  były  raczej  formą,  od  której  poezya  polska  dawno  już  od- 
wykła. Za  to  krymskie  i  treścią  całkiem  odmienne,  niezwykłe, 
podziw  wzbudziły  i,  jak  przed  paru  laty  Ballady  balladomanię, 
tak  sonetomanię  ostrą  wywołały.  Niepospolity  był  to  artyzm, 
w  ciasne  ramki  sonetu  wtłaczać  imponujące  krajobrazy,  widoki 
i  wrażenia,  lądowe  i  morskie,  a  wszystkie  nie  trafem  zebrane,  lecz 
do  walk  i  przejść  wewnętrznych  dostosowane,  wyrażające  je  z  mocą 
niesłychaną,  czy  o  myśli  -  kotwicy  w  niezmierność  głębiny  ciśnio- 
nej,  czy  o  falach  -  namiętnościach,  roniących  za  sobą  nieśmiertelne 
pieśni,  czy  o  polipie  -  hydrze  pamiątek,  w  sercu  spokojnym  zata- 
piającym szpony.  Sonety  te  wprowadziły  oryentalizm  do  literatury 
polskiej. 

Pomimo  styczności  Polski  ze  Wschodem,   choćby  przez  Or- 


-     67     — 

mian  własnych,  znajomości  języków,  walk  ciągłych,  osiadania 
nawet  licznych  Tatarów,  od  czasów  Witoldowych,  co  cudem,  nie- 
pojętym dla  Polaków,  w  szlachtę  się  wkońcu  przedzierzgnęli,  nie 
oddziaływał  dotąd  Wschód  na  literaturę  polską;  wczesne  i  piękne 
tłumaczenie  »Giulistanu«  pozostało  bez  wpływu  i  śladu. 

Jak  z  literaturą  niemiecką  przez  Francy ę,  tak  przez  Anglię, 
Byrona  i  Moore'a,  zapoznawała  się  poezya  polska  ze  Wschodem 
i  zdobywała  nowe  środki,  miary  i  treści,  lecz  przykład  Mickiewicza 
dopiero,  i  tam  i  tu,  porwał  nieufnych.  »Polski  Walter-Skot«  —  bo 
po  balladach  i  »Graźynie«  na  ten  epitet  zasłużył  —  otworzył  wi- 
doki piękna  wschodniego;  na  razie  sam  poeta  myślał,  że  »Sonety 
Krymskie«,  to  niby  tylko  wysiane  na  zwiady,  że  jak  za  »Balladami« 
ukazał  »potworne  Dziady«,  podobnie  za  Sonetami  miał  zamiar  »coś 
obszerniejszego  w  guście  oryentalnym  wypracować«  i  już  się  ko- 
pał w  Hammerze  i  zabierał  się  do  »Indyi«  Schlegela  —  nie  przyszło 
jednak  do  tego,  choć  poeta  i  później  do  ołtarzów  wschodnich 
przystępował,  obleganych  zresztą  przez  Witwickiego  i  Chodźkę. 
Sonety  były  jednak  i  dla  klasyków  tryumfem:  o  »Grażynie«  mogli 
powiedzieć,  że  »Gryzelda«  (jakby  Litwinka-poganka  bez  włoskiego 
chrztu  obejść  się  nie  mogła),  »nudna«;  mogli  »Dziady«  ośmieszać, 
»głupio  było,  głupio  będzie«,  albo  na  »a  kysz«  wyjeżdżać,  albo 
z  cienia  cieniów  drwić;  teraz  mieli  jawną  racyę  za  sobą:  »wszystko 
bezecne,  podłe,  brudne,  ciemne;  wszystko  może  krymskie,  tureckie, 
tatarskie,  ale  nie  polskie«,  pienił  się  stary  Koźmian;  »paskudztwo«, 
wołał  Mostowski;  należy  to  na  polskie  tłumaczyć,  abyśmy  rozu- 
mieć mogli,  drwił  Andrzej  Koźmian;  tylko  Franciszek  Morawski, 
z  żywszym  uczuciem  każdego  piękna,  unosił  się  wobec  Koźmiana 
nad  wierszami,  godnymi  Byrona,  np.  w  jego  (morza)  szumach  gra 
światło  jak  w  oczach  tygrysa,  lub  (o  świątyni  w  gruzach):  gdzie 
już  Bóg  nie  chce  mieszkać,  a  ludzie  nie  śmieją.  _j 

Poeta  sam,  gdy  go  swoi  i  obcy  (Sonety  znalazły  właśnie 
w  Moskwie  gorące  uznanie),  wielbiciele  i  wrodzy,  w  jakim  nowym 
wschodnim  przebraniu  odnaleźć  się  spodziewali,  rzucał,  jeszcze 
w  Odessie,  i  minarety  i  mułłów;  na  obczyźnie  do  Litwy,  do  pytań 
dręczących,  do  koncepcyi  wielkich,  powracał.  Muzie  jego  skrzydła 
w  Kapui  -  Odessie  opadły,  lecz  otrząsł  się  poeta  i  choć  na  wy- 
jezdnym,  ślubował  sobie:  lećmy  i  nigdy  odtąd  nie  zniżajmy  lotu; 
ślubu  dotrzymał  do  zgonu! 

5* 


-     68     - 

Jak  w  »Balladach«,  »Dziadach«,  «Sonetach«,  znowu  o  sobie 
śpiewał,  najbardziej  egotyczny  ze  wszystkich  poetów  i  przez  to 
najbardziej  prawdziwy,  o  własnych  uczuciach  i  myślach,  marząc 
tylko  o  tym,  aby  »własne  ognie  przelać  w  piersi  słuchaczów «. 

Rzecz  świeżo  podjęta  kosztowała  wiele  mozołu;  nad  »Konra 
dem  Wallenrodem«  pracował  poeta  nie  wiele  krócej,  niż  nad  »Pa- 
nem  Tadeuszem«;  ukończył  go  na  początku  roku  1827.  Ułatwiał 
i  pracę  i  przedostanie  się  jej  na  widok  publiczny  nacisk  na  histo- 
ryczność  tematu.  Powoływała  się  przedmowa  na  słowa  Szylerowe: 
co  ożyć  ma  w  pieśni,  ginie  w  życiu,  i  zapewniała,  że  Litwa  jest 
już  całkiem  w  przeszłości,  więc  poeta,  opiewający  dawne  jej  dzieje 
» samym  tylko  przedmiotem  historycznym,  zgłębieniem  rzeczy 
i  kunsztownym  wydaniem  zajmować  się  musi,  nie  przywołując  na 
pomoc  interesu,  namiętności  lub  mody  czytelników«;  więc  i  motto 
skombinowane  na  początku  i  wkładanie  w  usta  wajdeloty  tego, 
co  sam  poeta  od  siebie  prawić  zamierzał,  odnosiły  do  przeszłości, 
usuwały  posądzenia. 

Wszystkich  nie  usunęły,  i  doczekali  się  klasycy  nowego 
tryumfu,  że  o  Wallenrodzie  i  Mickiewiczu  -  Herostracie  dyskusyi 
publicznych  zabroniono,  dyskusyi  tym  gorętszych,  im  dłużej  Kon- 
rada oczekiwano,  coś  wyższego  nad  »Iliadę«  zapowiadano  —  u  nas 
bez  hyperbol  nic  się  nie  obejdzie;  Osiński  zawyrokował:  z  wielkiej 
chmury  mały  deszcz,  i  obaj  Koźmianie  temu  przyklasnęli;  jak 
»Gryzelda«  nudna  była,  tak  »ani  Konrad  ani  Aldona  nie  wzbudzają 
interesu«;  ma  poema  »mniej  poezyi,  ale  też  mniej  dzikości,  mniej 
szusów,  może  być  nawet  chwalone «.  O  »poezyi«  sądził  inaczej 
znawca  wyborny,  Puszkin,  tłumacząc  kawałki  »Konrada«. 

Jakiż  był  plan  i  zamiar  poety  i  jak  go  wykonał? 

W  kronikach  i  dziełach  niemieckich  o  historyi  zakonnej  na- 
tknął się  autor  » Grażyny*  na  postać  niejasno,  dziwnie  oświetloną, 
zagadkową,  mistrza  wielkiego  o  pięknie  brzmiącym  nazwisku,  na 
Konrada  Wallenroda,  oskarżonego  o  przyczynienie  się  do  walnej 
klęski  zakonnej,  otoczonego  podejrzanymi  przyjaciółmi,  na  zgon 
jego  tajemniczy  i  złowieszczy.  Wskrzesała  ta  postać  w  rozpamię- 
ty waniach  celi  bazyliańskiej  i  nie  opuszczała  już  poety;  czy  tra- 
fem, czy  umysłem,  odnalazł  (czy  stworzył)  poeta  klucz  tej  zagadki, 
wallenrodyzm. 

Tajemnica    Wyjaśniła    się    mu:    Wallenrod    umyślnie    gubiąc 


-     69     - 

Krzyźactwo,  nie  był  Krzyżakiem;  Litwin,  przybrawszy  imię  obce 
został  mistrzem,  i  nowy  Samson  obalił  sklepienia  krzyżackie,  po- 
grzebał moc  zakonu  i  życie  własne  pod  nimi.  Grażyna  użyła 
podstępu  —  pierwszej  i  ostatniej  zdrady  —  i  przypłaciła  to  życiem, 
ocaliwszy  męża  i  kraik;  Konrad  poświęcał  wszystko,  szczęście 
własne  i  istot  najdroższych,  wiarę  i  sumienie,  cześć  i  spokój,  aby 
od  ojczyzny  zgubę  oddalił;  uczył  więc,  jak  kochać  ojczyznę  —  po 
nad  wszystko,  miłością  choćby  pogańską. 

Dziś  jeszcze  odzywają  się  głosy,  oskarżające  Mickiewicza, 
jakoby  idealizował  zdradę  —  jakby  »Dziady«  idealizowały  sztylet, 
którym  się  Gustaw  zabija,  jakby  ^Intryga  i  Miłość*  apoteozowała 
truciznę!  Rosyanom,  zachwycającym  się  tym  poematem  —  Puszkin 
nie  był  jedyny,  nawet  myśl  taka  nie  przyszła,  raczej  oskarżali 
poetę  o  bajronizm,  o  naśladownictwo;  nawet  stary  Koźmian,  szy- 
dzący z  »waryata  i  pijaka«  Konrada,  ośmieszał  tylko  głowę  pińską, 
rojącą,  »w  jak  szlachetnym  sposobie  Litwini  kochają  ojczyznę«. 
Nie  zdradę  i  jej  tragiczność  apoteozował  Mickiewicz  i  nie  zdradę 
chciał  wszczepiać  w  piersi  słuchaczów.  Ale  była  to  miłość  ojczy- 
zny, wygłoszona  tak  namiętnie  i  porywająco,  z  takim  czarodziej- 
stwem słów  i  obrazów,  że  pozostawiała  daleko  za  sobą  i  hymny 
i  skargi  miłości,  wyśpiewanej  w  Kownie;  wyżej  nie  wzniosła  się 
już  poezya  polska;  cudowi  poezyi  nawet  zaskorupieli  klasycy  od- 
mówić nie  mogli  uznania. 

Żar,  bijący  z  poematu,  sam  Mickiewicz  przygaszał;  kończył 
okrzykiem  Aldony  -  Paryzyny,  jakby  pieśń  jego  była  o  Aldony 
losach:  niechaj  ją  anioł  harmonii  w  niebiosach,  a  czuły  słuchacz 
w  duszy  swej  dośpiewa,  jak  we  wstępie:  » serca  kochanków  złączą 
się  znowu  w  pieśniach  wajdeloty«;  w  całym  poemacie  czułe  skargi 
kochanków  wobec  grozy  położenia  zbytnie  zabierały  miejsce,  cho- 
ciaż i  służyły  za  przestanek,  niby  wypoczynek  przed  burzą  i  ka- 
tastrofą. 

Byrona  przypominał  nie  tylko  ów  okrzyk  Paryzyny;  były 
i  inne  oddźwięki,  w  postaci  bohatera,  w  prowadzeniu  powieści, 
urywanym,  zbywającym  krótkimi  napomnieniami  główną  akcyę, 
w  rozlewie  liryzmu.  Kompozycya,  dla  względów  od  poety  nie  za- 
leżnych, niedomagała;  uczta  jedna  pochłonęła  niemal  połowę  po- 
ematu i  nadto  wiele  w  nią  zbito:  skazy  drobniutkie,  okupione  so- 
wicie cudownymi  pięknościami,  rozsianymi  hojną  garścią  rozrzutnego 


-     70     - 

poety,  od  wstępu  z  apostrofą  do  Niemna,  od  pieśni  Halbana 
o  Wilii,  od  pieśni  Aldony  z  wieży,  aż  do  pieśni  przy  uczcie  Hal- 
bana i  Konrada;  do  pochodu  wojska  upiorów,  tonącego  w  zaspach 
śniegu  (rok  1812!);  do  skarg  i  wyrzutów  Konrada  Pomysł  był 
nadto  romantyczny,  śmiały,  nadzwyczajny;  wykonanie  prześcignęło 
oczekiwania.  Wiek  minie  i  nikt  od  Konrada  zdrady  nie  przejął,  ale 
kto  wyliczy,  ile  się  z  nim  górnych  chwil  przeżyło? 

Mickiewicz,  chociaż  niebawem  od  Konrada  dla  siebie  imię 
miał  pożyczyć,  nie  był  Wallenrodem;  poprzestawał  dla  siebie  na 
roli  wajdeloty,  który  żyć  zapragnął,  aby  ze  sławą  tego  czynu 
obiegł  Litwy  wsi,  zamki  i  miasta  —  gdzie  nie  dobiegę,  pieśń  moja 
doleci.  Potęga  tej  pieśni  olbrzymiała  i  w  skardze  Konrada: 

Jeszcze  w  kolebce  wasza  pieśń  zdradziecka 
...wlewa  w  duszę  najsroższe  trucizny, 
Głupią  chęć  sławy  i  miłość  ojczyzny... 
Słuchałem  pieśni  za  nadto  niestety! 

najcudowniej  wyśpiewał  ją  sam  poeta,  w  owych  wierszach  o  wieści 
gminnej,  którym  równia  w  literaturze  świata  niema. 

Jej  wysławieniem  miała  się  powieść  poczynać,  od  tej  straży 
narodowego  pamiątek  kościoła,  przylegającej  do  gruzów,  wywołu- 
jącej kształty  i  dźwięki;  piastunką  jej  pierś  poety,  gdzie  tlą  iskry 
zapału,  strzelająca  brzmiącymi  słowy  do  serca  spółbraci  —  uczcie 
się  Litwini!  Następowało  opowiadanie  o  porwaniu  Alfa  na  rejzie 
zakonnej  i  wychowaniu  w  zakonie,  gdzie  go  Halban  od  zniemczenia 
ustrzegł;  jak  Walter-Alf  zbiegł  na  Litwę,  Aldonę  pojął  i,  gdy  wi- 
doki obrony  wszystkie  runęły,  myśl  piekielną  powziął.  Każdy 
szczegół  był  u  różnych  osobistości  historycznie  umotywowany: 
z  Montego  i  chrzest  nie  zmył  nienawiści  ku  zakonowi;  poeta  na 
jedne  osobistość  wszystkie  rysy  skupił.  Następował  obiór;  sceny 
u  wieży;  uczta,  gdzie  Konrad,  podniecony  przez  Halbana,  w  balla- 
dzie mauryjskiej  inny  przykład  zemsty  nad  wrogiem  wystawił; 
wojna  i  pożegnanie. 

Zmieniał  się  ton,  rozmiar,  rym  wiersza;  zmieniały  się  obrazy, 
nastroje,  szczegóły,  co  raz  inne,  co  raz  piękniejsze;  sztywność  czy 
chłód,  wiejące  od  Grażyny,  ustąpiły  już  nie  ożywieniu  epicznemu, 
ale  liryzmowi,  wybuchającemu  skrami,  kolorami,  tęczą;  uczucia  mi- 
łosne,  wykluczone  z  Grażyny,   rycerskie,   patryotyczne,   aż   do  in- 


—    71     — 

wektyw  szyderczych  przeciw  duszom  podłym,  znalazły  wyrazy 
potężne:  obrazowość  poety,  dźwięczność  wysłowienia,  panowanie 
nad  formą  wiersza  walczyły  o  lepsze  z  bogactwem  fabuły,  uroz- 
maiceniem tła,  pogłębieniem  uczucia,  i  znowu  pozostawiał  daleko 
w  tyle  poeta  naśladowców  wierszem  i  prozą. 

Zresztą  tworzył  mało,  rozpraszał  siłę  w  licznych  improwiza- 
cyach,  tworzących  i  całe  dramaty  (o  Zborowskim;  z  niego  zryso- 
wał  Puszkin  improwizatora  swych  »Nocy  egipskich«);  zbierał  wzorki 
do  satyrycznego  »Ustępu«,  którego  część  wielka  na  miejscu  po- 
wstała; pisywał  wiersze  okolicznościowe,  z  których  najpotężniejszy  — 
»Farys«,  elegia  (kasyda),  poświęcona  emirowi  Rzewuskiemu,  niby 
oda  do  młodości,  transponowana  na  nutę  Arabistanu.  Dziwny  czło- 
wiek i  dziwna  poezya.  Bohater,  syn  Targowiczanina,  mąż  osoby, 
nienawidzącej  jakobinizmu  i  »wolności«  (jej  matka  padła  ofiarą 
»terroru«)  uciekał  przed  hańb*ą  ojcowską  i  nienawiścią  żony  do 
Arabii,  między  szejchów  i  ich  namioty,  zbierając  księgi  i  pieśni, 
broń  i  wierzchowce,  słynny  jako  jeździec  nieustraszony,  prowadzący 
potym  na  Ukrainie,  hetman  złotobrody,  między  swoimi  kozakami 
żywot  niby  atamana-mołojca. 

I  wystawił  Mickiewicz  takiego  jeźdźca  szalonego,  wyzywają- 
cego i  żywioły  i  sępa  złowrogiego  i  samum  -  niszczyciela  do  walki, 
kruszącego  wszelkie  zapory,  głuchego  na  przestrogi,  pędzącego 
coraz  w  dal,  niepowstrzymanego,  dumnie  ku  gwiazdom  patrzącego, 
myśl  w  otchłaniach  błękitu  zatapiającego,  pean  żelaznej  woli  i  siły 
ludzkiej,  któraby  i  świat  z  posad  ruszyła. 

Vous  nous  Vavez  donnę  fort  et  nous  vous  te  rendons  puis- 
sant,  twierdził  słusznie  ślepy  poeta  -  romantyk,  Kozłów  (jemu  owa 
kasyda  poświęcona),  o  Mickiewiczu  do  Odyńca.  Ważniejsze  jest 
świadectwo  Puszkina,  po  latach  złożone,  gdy  katastrofa  polityczna 
przepaść  nieprzebytą  między  obu  poetami  wyżłobiła:  > wśród  nas 
żył,  śród  plemienia  obcego;  w  duszy  swej  ku  nam  nie  żywił  złości, 
myśmy  go  kochali;  cichy,  błogo  usposobiony  odwiedzał  nasze  zebrania. 
Z  nim  podzielaliśmy  i  czyste  marzenia  i  pieśni  —  natchniony  był 
z  nieba  i  z  wysoka  na  życie  spozierał.  Nieraz  mawiał  o  czasach 
przyszłych,  kiedy  ludy,  zapomniawszy  o  waśniach,  w  wielki  ród 
się  zjednoczą.  Chciwie  słuchaliśmy  poetę.  Ku  Zachodowi  uszedł 
i  błogosławienie  słaliśmy  za  nim«.  Nie  mniej  uczcił  Polak  pamięć 
wieszcza  rosyjskiego,  duszy  wyższej  nad  ziemne  przeszkody.  Gdy 


—     72     - 

go  przyjaciele  w  Moskwie,  od  Wiaziemskiego  do  Polewego,  że- 
gnali, dzielili  jakby  tęsknotę  i  drżenie  serca  jego;  otwartością, 
szlachetnością  postawy  i  mowy,  myśli  i  serca  jednał  wszędzie  zwo- 
lenników i  wielbicieli;  teraz  rwał  się,  jak  Farys,  za  słońcem  na 
Zachód. 

Na  Parnasie  polskim  panował  już  niepodzielnie,  otoczony 
zgrają  naśladowców,  dyskredytującą  chyba  mistrza,  jak  ów  zasłu- 
żony dyrektor  teatru,  a  niefortunny  sonecista,  Kamiński;  możnaby 
o  nim  chyba  myśleć,  że  parodyował  sonety  (od  parodyi,  nawet 
Farysa,  Baszy  i  t.  d.  roiło  się  i  wtedy  i  później),  gdyby  słynne 
» Wypiłem  duszą  duszę  kałamarza«  albo  »Okropny  powóz  jedzie 
w  mojej  duszy«  nie  w  najlepszej  intencyi  się  skleiły. 

A  takich  prób  czy  przedrzeźniań  było  więcej.  Witwicki,  Krze- 
mieńczanin,  sam  niebawem  tępił  dwa  tomiki  » Ballad  i  romansów*, 
co  roku  1824  jeszcze  zbroił,  przesadzając  w  przesadzie;  potym 
»Edmundowi«  kazał,  jak  Gustawowi,  ginąć  z  własnej  ręki,  tylko  tło 
romantyczniejsze,  bo  szwajcarskie  wybrał,  za  to  umotywować 
i  deklamacye  i  cierpienia  zapomniał. 

Drwiliź  klasycy  z  tych  dziwolągów,  i  romantyczność  odpo- 
wiadała za  szaleństwa  »gąsiąt  i  osiołków«,  a  Mickiewicz,  wysta- 
wiany jako  mistrz  »szkoły  litewskiej«,  co  z  niego  wyszła,  choć  się 
do  niej  wcale  nie  przyznawał,  zaczepki,  krytyki,  insynuacye  milcz- 
kiem  pomijał.  Po  czasie  dopiero,  jakby  zazdroszcząc  wawrzynów 
Byronowi,  zerwał  się  do  odpowiedzi  »0  krytykach  i  recenzentach 
warszawskich«,  gdzie  właściwie  plac  ostrzelał,  bo  przeciwnika  nie 
zastał  i  na  najmniej  winnym  z  klasyków,  na  Franciszku  Dmochow- 
skim, wenie  polemicznej  pofolgował;  Dmochowski  też  obszernie, 
całą  książką,  odpowiedział,  ale  w  niej  nie  klasyczności,  tylko  pa- 
mięci ojca  bronił. 

Dowcip,  tryskający  z  listów  poety  (i  z  utworów  spółczesnych 
prozą,  lecz  te  zaginęły),  i  w  tej  polemice  zwyciężał:  miał  to  być 
wstęp  do  rozpraw;  poeta  to  chciał  szerzyć  myśli,  cudze  wprawdzie, 
ale  u  nas  nowe,  to  rozbierać  zasługi  różnych  chwalonych  autorów, 
przestraszony  zacofaniem  warszawskich  mydlarzy  (»Kleinstadters«> 
gorszym,  niż  w  literaturze  ościennej.  Wyjazd  zagranicę  temu  prze- 
szkodził; pozostał  ów  niby  wstęp,  chłoszczący  nieuctwo,  jałowość, 
powtarzanie  oklepanych  frazesów  i  etykiet,  »hatiszerif  literacki,  na- 
pisany z  dziwną  zarozumiałością ,  z  impertynencyą  nawet  —  już  oni 


—     73     — 

(klasycy)  podeptani  od  Litwinów  wraz  z  Potockim«  wołali  Koźmianie. 
Lecz  na  sukurs  nikt  nie  śpieszył. 

Nie  od  Litwy  jedynej  i  »szkoły  litewskiej«  szło  romantyczno- 
ludowe  odrodzenie  literatury;  i  Ruś,  ukrainna  i  podolska,  kijowska 
i  kozacka,  stawiła  się  na  Parnasie  z  niewyczerpanymi  zasobami 
podań  i  pieśni,  szczegółów  i  motywów,  barw  i  dźwięków.  Na  Rusi 
tej,  obfitej  w  ziemię,  bogatej  w  dostatki,  toczyło  się  życie  polskie 
innym  torem,  niż  na  piaskach  wielkopolskich  i  mazowieckich,  czy 
na  błotach  pińskich  —  »bywszy  w  Rusi,  do  domu  musi«,  mawiano 
o  »dniach  Aranźuezu«,  »i  na  Rusi  robić  musi«  pocieszano  się  filo- 
zoficznie. 

Życie  to  polskoruskie,  im  dalej  ku  Ukrainom  i  stepom,  tym 
silniejszego,  oryginalniejszego  nabierało  rozmachu;  nie  zmiótł  go 
nawet  huragan  »ruiny«,  nie  zatopiły  fale  hajdamaczyzny.  Składały 
się  na  nie  tradycye  świetne  kozactwa;  jego  urokiem  pociągnięci 
nawet  magnaci  zbliżali  się  albo  całkiem  zlewali  z  ludem.  Panie 
Kochanku  na  Litwie  chyba  szlachcie  imponował;  Starosta  Kaniowski 
jest  dziś  jeszcze  bohaterem  ludowym,  umarł  przecież  unitą  w  celi 
bazyliańskiej,  a  sroźył  się  za  życia  przeciw  pankom  i  Żydom; 
Dymitr  Jabłonowski  schłopiał  zupełnie,  a  Emir  z  kozakami  swymi 
pod  Daszów  pociągnął;  tradycye  kozackie,  obce  zupełnie  ludowi 
polskiemu  i  litewskoruskiemu,  żyły  wśród  Rusi;  bandurzyści  śpie- 
wali o  siczy,  o  Chmielu  i  Nyczaju,  jak  walczył  z  Polakami,  z  Pa- 
nem Potockim,  o  Goncie  i  Żeleźniaku:  wobec  spłowiały  eh  legend 
litewskich,  głuchych  podań  i  mętnych  bajan,  biło  tu  żywo,  ja- 
skrawo, w  pierwotnej  dzikości  i  smętku,  źródło  poezyi  ludowej; 
należało  się  tylko  schylić  do  niego,  ukochawszy  przyrodę  bogatą, 
lud  dumny,  ziemię  uroczą. 

Za  to  też  antagonizmy,  narodowy,  wyznaniowy  i  socyalny, 
występowały  tu  nieskończenie  silniej.  Na  latifundyach  wielkopań- 
skich  rozsiadła  się  drobna  szlachta  —  komisarze,  dzierżawcy,  pisa- 
rze, ekonomowie,  za  nimi  Żydzi  po  arendach  i  karczmach;  panowie 
bawili  za  granicą  lub  w  Warszawie;  wyzyskiwano  więc  niemiło- 
siernie lud,  a  to  prowadziło  do  strasznych  wybuchów,  obcych 
innym  ziemiom. 

Po  ich  stłumieniu  popłynęło  życie  dawnym  trybem,  na  dwo 
rach  wielkopańskich  (stąd  ruszyli  Targowiczanie)  i  po  dworkach 
szlacheckich.   Targowiczanie  nie   wracali,   za  to  ich  adherenci:  ów 


—     74     - 

Tomaszewski,  sam  autor  manifestu,  w  wierze  najlepszej  działający, 
potym  niemogący  wyrzutów  sumienia  ukoić,  najmniej  w  pobliżu 
swego  pana,  rozjeżdżającego  bezcelowo  albo  dumającego  ponuro 
w  Hamburgu  —  pracujący  literacko,  nad  przekładami  i  oryginal- 
nymi tworami,  z  powodzeniem;  nad  rehabilitacyą  Targowicy,  bez 
powodzenia;  witający  nową  erę;  albo  ów  Hulewicz,  »bard  polski« 
(Henryka  Rzewuskiego),  bezecnik  w  mowie  i  facecyach,  wstydliwy 
i  skromny  w  życiu,  niezdarny  tłumacz  Owidyusza.  Były  i  orygi 
nały:  Ścibor  Marchocki,  zaprzątający  fantazyę  Słowackiego,  pan 
Ladawy,  czciciel  Cerery  i  konstytucyi  ladawskiej;  niefortunny  sta- 
tystyk Podola,  Marczyński,  i  inni. 

Dla  romantyka  otwierały  się  tu  widoki  poetyckie,  innej  do- 
niosłości i  rozmaitości,  niż  litewskie;  za  przykładem  od  Wilna,  pod 
ożywczym  promieniem  Krzemieńca  i  szkół  humańskich,  powstawał 
tu  nowy  ruch  poetycki.  Po  pierwszym,  tonącym  w  powijakach 
klasycznych,  z  Zaborowskim  i  Starzyńskim,  nastąpił  romantyczny, 
lecz  nie  ujęty  żadną  silną  ręką  —  Ruś  czerwona  i  ukraińska  anar- 
chią od  XIII  wieku  żyła  —  rozprószył  się;  mówią  wprawdzie 
o  »szkole«  ukraińskiej,  ale  »uczniowie«  jej  szli  całkiem  luzem,  tło 
wybierając  spólne,  »ukraińskie«,  lecz  pielęgnując  każdy  swoje 
odrębność. 

Krzemieńczanin  Maurycy  Gosławski,  zdawało  się,  nie  żywił 
wyższych  aspiracyi,  miał  powiększyć  grono  pisarzów  prowincyo- 
nalnych,  pozostać  piewcą  Podola.  Zrazu  pisywał  humorystyczne 
i  satyryczne  piosnki,  bajki,  w  »Balladzie  i  ja«  wyszydzał  poecików 
i  recenzentów,  opisywał  kary,  jakie  ich  w  piekle  czekają,  wyśmie 
wał  Marczyńskiego;  sentymentalizmowi  folgował,  tłumacząc  tra 
gedye  sentymentalne  Ozierowa.  Rzeczy  te  jednak,  tracące  piżmem 
klasycznym,  tak  zarzucił,  że  ich  między  swe  dzieła  później  nie 
włączył. 

Nęciła  go  idyla  Wiesława,  ale  jeszcze  bardziej  rozdarcie  ro- 
mantyczne, skargi  na  utraconą  młodość,  miłość  i  wiarę  w  ludzi. 
Więc  wyśpiewał,  łącząc  oba  motywy,  swoje  »Podole«,  najpierw 
jego  piękności,  i  krajobrazy;  potym,  całkiem  na  etnografa  schodząc, 
ludowy  dramat  weselny,  obrzędowy,  ze  śpiewkami  i  zwyczajami; 
trzecią  pieśń  poświęcił  » klęskom  Podola«,  podaniom  o  dżumie, 
o  napadach  tatarskich;  powtarzał  nieraz  sam  tekst  pieśni  ludowej, 
każdy  szczegół  obrzędowy,   aż  do  mieszania    »korowaja«;   czwarta 


-     75     - 

pieśń  odskakiwała  całkiem  od  tego  tła  sielskiego  spowiedzią  autor- 
ską, o  niewinnym  dzieciństwie,  o  burzliwej  młodości  z  jej  altru- 
istycznymi  zapędami,  owianej  byronowskimi  zwątpieniami  i  gory- 
czami, tęsknotą  i  smutkiem. 

I  później  »szukał  z  dziedzin  ojczystych  pokrewnych  utworów«, 
wiódł  swe  wzroki  »na  zarosłe,  na  bezdroża,  na  czahary,  na  obłoki, 
to  na  synów  Zaporoźa«,  żałując  »błogich  czasów «,  śpiewał  »Dumę 
o  Nyczaju«,  » Oblężenie  Niemirowa*,  »Bondarównę«  (zaginione  po 
części).  Wypadki  wykoleiły  ułana  i  obrońcę  Zamościa  z  Podola 
i  poezyi  podolskiej;  po  pieśniach  lirycznych  tworzył  powieści  ro- 
mantyczne, dawniej  jeszcze  »Tęsknotę«,  niby  pendant  do  Kordyana, 
gdzie  wieść  o  wojnie  rozpaczającego  nad  zmarłą  kochanką  w  żoł- 
nierza przeradzała;  potym  »Odstępcę«,  wieszczącego  i  usprawiedli- 
wiającego przyszłych  Sadykbaszów,  z  wycieczkami  przeciw  poetom, 
»co  za  Polskę  walecznie  umierali  w  rymach,  bez  rozlewu  krwi 
drogiej,  po  Dreznach  i  Rzymach«;  osobnoż  wzywał  i  Mickiewicza 
do  walki;  »Banko«,  z  gryzącą  ironią  o  wojnie  i  wodzach,  z  wy- 
cieczkami przeciw  cnocie,  knutowi  ludzkości,  której  bałwochwalczo 
łzy  -  ofiary  znoszą,  bo  trzy  młode  piękne  serca,  co  dla  szczęścia 
biły,  owiał  oddech  trucizny  w  święte  imię  cnoty  (Władysław,  mimo 
zmienionego  uczucia,  w  imię  cnoty  wytrwać  musi  przy  niekocha- 
nej). Czynny,  jak  Goszczyński,  zgorzkniały  i  zwątpiały,  umarł  nie- 
bawem, i  tylko  kilka  »Podolanek«  i  pieśni  (»Gdyby  orłem  być, 
lot  sokoli  mieć,  lotem  orlim  lub  sokolim  Unosić  się  nad  Podolem«, 
duma  z  »Odstępcy«)  przeżyło  pamięć,  co  rozwiała  się,  jak  ów 
wiatr,  opiewany  tylokrotnie  przez  niego.  Dziwaczna,  ultraromanty- 
czna  była  i  forma  owych  utworów,  mieszana,  liryczne  i  opisowe 
kawałki  z  »działaniami«,  t.  j.  z  dyalogami;  gryząca  ironia  i  szały 
uczuciowe  wikłały  się  kolejno;  brakło  artyzmu,  nie  siły. 

Od  etnograficznego  Podola  Gosławskiego  odbijała  zupełnie 
»Marya«,  acz  »powieśćukraińska«,  Antoniego  Malczewskiego:  Ukraina 
tu,  mimo  wiersza  pierwszego,  z  pędzącym  na  szybkim  koniu  ko- 
zakiem, i  ostatniego  (»I  pusto,  smutno,  tęskno  w  bujnej  Ukrainie«), 
była  tylko  tłem  i  akcesoryami,  lecz  bohaterem  i  treścią  ani  ona, 
ani  kozacy,  czy  boje  tatarskie,  czy  duma  magnacka,  czy  złość 
ludzka:  śmierć  za  to,  co  »na  tym  świecie  wszystko  zmiecie«,  ro- 
bak, co  »się  lęgnie  i  w  bujnym  kwiecie«.  Wszystko  tu  smętne,  po- 
sępne: i  autor  i  poemat  —  samo    imię    Marya,    fatalnie    wróżące, 


-     76     - 

umyślnie  dobrane,  wedle  znanego  przesądu,  kołującego  już  w  XVI 
wieku  -  lecz  śmierci  fizycznej  oszczędził  los  nienawistny  Wacła- 
wowi, aby  go  wydać  męce  stokroć  gorszej. 

I  nie  wiedzieć,  z  kogo  boleśniej  los  zadrwił,  z  człowieka, 
z  pisarza,  czy  z  bohaterów  jego?  Bogaty  i  urodziwy  młodzian, 
wykwintnie  wykształcony,  bywalec  w  świecie,  Don  Żuan  rozmaitych 
romansów,  schodzi  przedwcześnie  do  grobu,  nieznany,  w  najwięk- 
szym niedostatku,  z  obcą  żoną  kamieniem  u  szyi;  pisarz,  lecz 
o  nim  nawet  i  ten  się  nie  odezwał,  któremu  poemat  —  ostatnią 
nadzieję,  jedyną  deskę  zbawienia  —  poeta  ofiarował;  i  milczała 
o  nim  krytyka,  a  publiczność  ani  słyszała  nawet;  a  jakie  dzieje 
autora-człowieka,  takie  i  pienie  jego. 

I  Malczewski,  jak  Gosławski,  jak  Mickiewicz,  na  ład  klasyczny 
zaczynał,  lecz  sam  do  Byrona  trafił,  którego  i  znał  osobiście,  i,  jak 
powiadają  (bajek  krąży  u  nas  co  niemiara),  temat  do  Mazepy  mu 
nasunął.  Krzemieńczanin,  którego  sam  Czacki  ufnie  władzom  pole- 
cał, starszy  w  szkole  dopiero  ślady  domowego,  francuskiego  wy- 
chowania, czuł  pociąg  do  pióra,  a  po  różnych  opisach  i  próbach, 
gdy  nad  nim  samym  horyzont  życiowy  groźnie  się  zasępiał,  wziął 
przed  się  kanwę  smutnego  wypadku,  aby  na  niej  tym  smutniej- 
szych refleksyi  dosnuwać. 

W  domu  Targowiczanina  —  Targowicy  zawdzięczał  ojciec 
szlify  jeneralskie  —  młodzieńcza  awantura  Szczęsnego  i  Gertrudy 
była  dobrze  znana:  awantura  komiczna,  gdyby  się  przypadkiem  nie 
kończyła  arcytragicznie.  Instynkt,  takt  i  smak  artysty  odrzuciły 
wszystko  co  osobiste  i  anegdotyczne,  płaskie  i  trywialne  fabuły; 
cofnęły  ją  o  wiek  cały,  podłożyły  tło  heroicznych  walk  Polski, 
przedmurza  chrześcijańskiego,  zmieniły  okolicę,  pogłębiły   różnice. 

Wacław,  tu  byrończyk  się  zdradzał,  ze  zniechęcenia  i  nie- 
smaku życiowego  wypłynął,  zyskawszy  serce  i  rękę  Maryi,  córki 
miecznika,  »równego«  szlachcica;  lecz  ojciec,  dumny  wojewoda, 
stracił  syna,  cel  życia,  niesyty  coraz  nowych  honorów  i  koligacyi 
świetnych,  i  postanowił  swobodę  jego  odzyskać  i  ze  zdradą  sza- 
tańską, obcą  polskiej  naturze,  plan  wykonał;  udał  pogodzenie, 
syna  z  teściem  na  taniec  tatarski  wyprawił,  a  niewczesnej  nieco, 
bo  kulikowej,  zapustnej,  nie  letniej,  maszkaradzie  -  czeredzie  Maryę 
porwać  i  utopić  kazał,  licząc  widocznie,  że  syn  stratę  przeboleje 
i  sam  mu  kiedyś  wdzięczny  będzie:  o  miecznika  nie  dbał,  kto  ani 


-   11   - 

króla  ani  prawa  się  nie  obawiał,  a  wkońcu,  gdyby  nadto  krzyczał, 
można  mu  było  wiosczyną  jedną  i  drugą  gardło  zatkać. 

I  nie  omyliły  wojewody  rachuby:  w  życiu  i  w  dramacie 
wszystko  gładko  poszło;  miecznik  ani  się  porwał  do  zemsty,  tylko 
na  Wacławie  się  zawiódł. 

W  czymże  piękność,  znaczenie  »Maryi«?  i  jakim  prawem 
mógł  w  parę  lat  później  Mochnacki,  krytyk  romantyczny,  od  niej 
przegląd  nowej  poezyi  zaczynać,  nazywać  ją  »ofiarą  nieumiejętnej 
krytyki,  jednym  z  najśliczniejszych  i  największych  utworów  tego 
czesnej  literatury  polskiej«,  a  przed  nim  jeszcze  Grabowski  twier- 
dzić: gdybyśmy  tylko  mieli  »Maryę«  i  »Grażynę«,  mielibyśmy  już 
oryginalną  literaturę?  Nawet  Goszczyński,  kruszący  nielitościwie 
maczugą  demagogiczną  pseudoreputacye  i  zasługi  prawdziwe,  nie 
wahał  się  położyć  »Maryi«  między  dziełami,  »jeźeli  nie  zupełnie 
narodowymi,  to  zbliżającymi  nas  wielkim  krokiem  do  czystopolskiej 
literatury«,  a  sądy  te  podziela  publiczność,  skoro  ani  wyliczyć 
wydań,  tłumaczeń,  ocen  tego  brylantu  poezyi  polskiej,  chociaż  nie 
najlepiej  osadzonego. 

Otóż  stworzył  poeta  bez  domieszek  fantastycznych,  nie  wy- 
wołując ani  średniowiecza  strupieszałego,  ani  upiorów  czy  demo- 
nów, ani  błyskotliwego  oryentu  czy  południa  —  bez  czego  Byron 
się  nie  ruszał,  czym  »Grażyna«  i  »Dziady«  stały  —  z  materyałów 
ojczystych  dramat  wzruszający,  prawdziwy,  prosty;  osób  nie  wiele, 
trzy  —  bo  wojewoda  ledwo  od  ciemnego  tła  odbija;  akcya  sku 
piona,  jakby  jedność  czasu  i  miejsca  zachowywał;  tętno  przyśpie- 
szone, kontrasty  najsilniejsze,  a  w  szczupłe  ramki  —  nawet  »Gra 
źyna«  liczy  tylko  o  parę  set  wierszy  mniej  —  wstawiono  tyle 
najrozmaitszych  kolorów,  rysów  i  przejść,  że  i  fantazya  Byrona 
Malczewskiemu  zazdrościćby  mogła. 

W  szczegółach  mógł  się  Byron  w  »Maryi«  zwierciedlić  — 
nigdy  w  całości,  w  duchu.  Styl  jego  przypominała  pogoń  Mal- 
czewskiego za  przenośniami  i  alegoryami,  dziś  najbardziej  czytel- 
nika rażącymi:  czapka  na  lewym  uchu,  zniszczenie  w  prawicy; 
gdy  patrząca  czujność  nadzieję  utracą;  zapylona  sława  upięknia 
zniszczenie;  przyszłość  jeszcze  otruta  rozczochrana  idzie,  i  t.  p. 
Z  Byrona  łaski  pojawiło  się  owo  tajemnicze  pacholę,  co  za  ryce- 
rzem w  świat  pogoni,  nieodstępny  duch  jego  losu,  czy  anioł,  czy 
szatan,    co    komentatorom    tyle   domysłów   naraił:    jest   w    druku 


-     78    — 

i  wytłumaczenie  jego  całkiem  alegoryczno  polityczne  —  na  losy 
Czerwonej  Rusi!  Nawet  Wacław  przypominał  miejscami  ulubieńców 
Byrona,  nadludzi,  z  duszą  zagadkową,  wyolbrzymiałych  nad  oto- 
czenie, z  nim  niezgodnych. 

Już  »Wacławem«  różnił  się  Malczewski  od  Byrona;  ów  skoń- 
czył, gdzie  ten  byłby  zaczął;  dla  Byrona  byłby  Wacław  istniał 
dopiero  od  chwili,  gdy  w  zwiędłej  twarzy  zamieszkała  bladość, 
gdy  w  zdziczałej  duszy  wypleniono  radość,  powstała  ta  ponurość 
dzika,  ta  chciwość  szalona  krwi,  krzyku,  dzwonów,  co  zbrodnią 
karze  zbrodnię  —  poeta  polski  ani  się  ważył  uchylać  tej  ciemnej, 
skrwawionej  zasłony. 

Jeszcze  więcej  różnił  się  samą  Maryą.  Na  bohaterów  Byron 
nie  wybierał  kobiet,  nie  występowały  one  u  niego  po  za  kresy 
istot  czy  niewinnych,  czy  namiętnych,  zawsze  niewolnych,  hare 
mowych  branek  czy  sułtanek;  pierwszy  ideał  kobiety  stworzył 
Malczewski.  Nie  znała  takiego  dawniejsza  poezya  polska,  wyłącznie 
męska,  obozowa,  obywatelska,  księża;  chyba  »Barbara«  Felińskiego 
za  taką  uchodzić  mogła,  wahająca  się  między  miłością  i  pragnie 
niem  szczęścia  osobistego,  a  obowiązkami  wobec  ojczyzny,  do 
ofiar  gotowa,  podtrzymująca  męźa-króla:  lecz  nad  całym  gronem 
idealnych  doskonałości  ona  jedna  nie  nadto  się  wznosiła.  »Gra- 
żyna«  przypominała  nieco  amazonki,  bohaterki  Tassa,  Tomaszew- 
skiego, Niemcewicza  (Jadwigę),  chociaż  słabe  jej  ramię  źle  mieczem 
władało,  i  nie  zrównoważała  namiętnych  skarg  i  przekleństw,  jakie 
miotał  zawiedziony  Gustaw  na  kobietę,  »puchu  marny,  ty  wietrzna 
istoto,  Postaci  twojej  zazdroszczą  anieli,  a  duszę  gorszą  masz... 
niżeli...«.  Pierwszą  idealną  niewiastę  stworzył  Malczewski;  jego 
Mary  a,  wiotka  i  słaba  na  ciele,  blada  i  smętna,  godna  ojca  i  męża; 
sama  słaniająca  się,  jak  trwoźna  gołębica,  i  ojca  podtrzyma  i  męża 
na  boje  pożegna,  spokojna  i  zrezygnowana,  chociaż  mu  właśnie 
powtórzyła  wyznania  miłości,  tak  gorącej,  tęsknej,  jedynej,  że  się 
aż  sama  lęka,  bo  może  Pan  Bóg  skarze  tak  żywe  kochanie;  roz- 
mowa jej  z  ojcem,  gdy  sama  ciężko  zraniona  jego  smutki  koi, 
żegnanie  z  mężem,  należą  do  największych  ozdób  literatury  i  oku- 
pują wysłowienie  miejscami  twarde  czy  niejasne,  i  pożyczki  u  By- 
rona i  rysy  nieco  sentymentalne,   nie  z  kresowej  niewiasty  zdjęte. 

Lecz  na  kogoby  się  Byron  najmniej  zgodził,  to  na  Miecznika; 
tej  rezygnacyi  chrześcijańskiej  nigdyby  nie  pojął:  ten  bohater,  ca 


-     79     - 

gotów  »skrzesać  ognia  w  pałasze,  gdy  przyjaźń  ściemniej e«,  mignąć 
choćby  wojewodzie  pod  oczy  święconym  w  szabli  obrazkiem,  ten 
postrach  tatarski  i  szwedzki,  co  liczy  na  raźną  młodzież  okoli- 
czną —  teraz:  ni  żalu  ni  skargi 

Nikomu  nie  zwierzyły  wypłowiałe  wargi, 

Ni  łez  w  hardym  spojrzeniu  nie  było  oznaki, 

Mniej  z  ludźmi,  więcej  z  Bogiem,  a  zresztą  —  jednaki 

—  może  byłby  on  i  u  Byrona  na  pozór  taki,  lecz  pewnieby  Ta- 
tarów wojewodzie  w  gości  sprowadzał,  niby  nowy  Bielecki.  Nie- 
zmiennym wyrokom  poddaje  się  bez  szemrania,  klęczy  nad  mogiłami, 
aż  uśnie  na  wieki. 

Smutek  i  rezygnacya,  to  nie  udział  Miecznika  tylko;  wieją 
one  z  każdej  karty,  przemawiają  z  każdego  obrazu:  na  los  swój 
nie  zasłużyli,  nie  zarobili  bohaterowie  powieści,  zacni,  szlache- 
tni, bujni: 

Ach!  pytaj  raczej  na  co  dobroć  się  tu  przyda, 
Gdzie  co  czułe,  szlachetne,  tylko  chwilę  świeci, 
Gdzie  rola  wzniosłych  chęci  zawsze  się  nie  uda! 

Świata  kołacze  gorzkie  i  zatrute,  twierdzi  ów  paź,  co,  kiedy  się 
rozśmieje,  to  jak  za  pokutę,  a  kiedy  będzie  śpiewał,  to  na  smutną 
nutę.  Nuta  ta  przebrzmiewa  ciągle;  pierwszą  pieśń  kończy  wiersz: 
i  pusto,  smutno,  tęskno,  jak  gdy  szczęście  minie,  a  drugą: 

I  cicho,  gdzie  trzy  mogił  w  posępnej  drużynie, 
I  pusto,  smutno,  tęskno  w  bujnej  Ukrainie. 

Słusznie  też,  w  przedmowie  (do  Niemcewicza),  mówi  poeta 
o  »posępnym  malowidle,  tęsknym  i  jednostajnym,  jak  nasze  pola 
i  jak  mój  umysł  ciemną  tylko  farbą  zakryśla  Wam  niewykończone 
obrazy«.  Stąd  te  smutne  przeczucia;  Marya  nawet  szczęśliwa 
^szczęściem  niewiast,  dla  których  słodkie  w  życiu  chwile  są,  jak 
pogodne  niebo,  gdy  piorun  grzmi  w  tyle*;  ona  odczuła:  ach,  z  jak 
okropną  trąby  zagrały  żałobą;  w  Wacławie  samym  brzmi  glos 
straszliwy:  zdobędziesz  ty  trumnę  i  w  serca  głębi  pisk  taki,  jak 
gołębia  pod  dziobem  jastrzębi.  Ta  ponura  a  tak  wymowna,  przej- 
mująca jednolitość  była  nowym,  nadzwyczajnym  przymiotem  dzieła. 


—     80     — 

Mimo  to  podnosiło  ono  i  krzepiło  ducha.  Wskazywało  Boga; 
nawet  szczęście  nasze  pełnym  nie  będzie  nigdy,  i  człowiekowi 
» tylko  wtenczas  błogo,  gdy  westchnie  do  nieba«;  Mary  a  sama  do 
nieba  należała,  do  aniołów  grona  dążyła:  w  ciężkich  kajdanach 
ziemi  dla  nieba  istota.  Ucznia  Czackiego  i  Krzemieńca  wydawała 
i  miłość  ku  ojczyźnie:  jej  i  jej  rycerstwa  chwała  brzmiała  z  zwy- 
cięskiej wyprawy  tatarskiej,  z  ojcowskiego  poświęcenia  się  i  za 
parcia  siebie  samego;  jej  imię  czystym  gorzało  ogniem,  a  serce, 
jak  w  wiośnie  ptak  do  słońca,  do  niego  skakało  radośnie!  Do 
poematu  rycerskiego,  szlacheckiego,  lud  nie  wchodził,  tylko  syl- 
wetka kozaka,  co  »wśród  wiodącej  go  zgrai  (służalców)  jak  władca 
wygląda«,  nakreślona  z  widoczną  lubością.  Wobec  takiej  całości, 
z  jednego  kruszcu  ulanej,  ginęły  drobne  skazy,  głównie  językowe, 
parę  anachronizmów  o  »grafie«  Wacławie  i  »szwadronach«  tatar- 
skich; lecz  Warszawa,  która  roku  1825  wszystkim,  tylko  poetycką 
nie  była,  na  pięknościach  się  nie  poznała:  »u  nas  nikt  tego  nie 
czyta«,  rzucił  literat  warszawski  rozentuzyazmowanym  Lwowia 
nom  w  oczy. 

Prędzej  się  poznali  na  pięknościach  powieści  hajdamackiej. 
Jak  »Marya«  ludu  ukraińskiego  nie  wprowadzała  na  widownię,  tak 
»Zamek  Kaniowski «  Seweryna  Goszczyńskiego  bez  panów  się  ob- 
chodził, chyba  o  ich  winach  prawił  i  na  smętny  finał  Maryi  od- 
huknął  donośnie: 

Piekła  za  wojną  zatrzaśnięto  bramę: 
Znów  tenże  pokój  i  zbrodnie  te  same, 

—  tak  uzupełniamy  niedociągniony  wiersz.  »Zamek  Kaniowski«  — 
jedyne  w  swoim  rodzaju  nokturno  poezyi  polskiej,  oryginalne,  jak 
jego  autor.  Malczewski  i  Goszczyński,  »Marya«  i  »Zamek  Kaniow- 
ski —  większych  sprzeczności  i  pomyślećby  nie  można,  chociaż 
dzieli  je  tylko  lat  parę  (1825  i  1828):  panicz  przystojny  i  bogaty, 
poeta  rezygnacyi  smętnej,  aż  ponurej,  a  »hajdamak«  ciałem  i  du 
chem,  nieugięty  żadną  nędzą,  ni  głodem  ni  zimnem,  jak  z  żelaza 
wykuty,  wiecznie  biedą  gnany,  na  łonie  natury  raczej,  pod  wpły- 
wem chłopki-babki  (nie  stanem,  lecz  życiem)  wychowany,  niż  na 
ławach  szkolnych,  na  których  z  Padurrą,  Zaleskim,  Grabowskim 
zasiadał,  choć  nie  zbyt  wiele  z  nich  wyniósł,  przejęty  duchem  pro- 


—     81     - 

testu,  rzucający  się  w  wir  agitacyjny,  już  od  ławy  szkolnej  tro- 
piony przez  policyę.  Temuż  celowi  i  poezya  jego  służyć  miała;  do 
niej  się  na  tłumaczeniach  i  erotykach  zaprawiał,  nim  na  swój  ton 
trafił,  i  długo  go  nie  rzucał.  I  ten  ton  był  ponury  i  posępny, 
skargi  jednak  wybuchały  gwałtowne  i  namiętne,  na  twardy  los 
własny,  na  ludzi,  ich  wady  i  winy;  spotęgowany  lekturą  rzeczy 
smętnych,  Junga;  obrazowością  poety,  lubującą  się  w  dzikich,  po- 
szarpanych rysach  —  nawet  natura  nie  kojąco,  raczej  drażniąco 
działa;  fantazyą,  piętrzącą  okropność  na  okropnościach.  Pierwszy 
demokrata  czy  demagog  na  Parnasie  polskim  przekuwał  wrotki 
swoje  na  broń  twardą  i  ostrą,  o  estetykę  nie  dbał  i  sam  się 
w  kilka  lat  później  (1834)  uniewinniał: 

O  moi  bracia,  wam  się  nie  podoba, 

Żem  wybudował  poezyi  bożyszczu 

Świątynię ,  w  której  kapłanem  żałoba, 

A  płomień  śmierci  na  ofiarnym  zgliszczu... 

Szemrzecie  na  mnie,  że  po  jej  sklepieniach 

Ustawna  burza  mroczy  się  lub  błyska, 

Że  dzikie  tylko  wiatry  brzmią  w  jej  pieniach, 

Że  w  niej  okropność  i  nieład,  zwaliska, 

Że  się  w  niej  roją  same  grobów  larwy, 

Ze  w  jej  obrazach  same  czarne  barwy... 

O!  póki  ciemne  słońce  milionów, 

Poty  o  bracia!  niech  mię  nikt  nie  wini, 

Że  tak  ponuro  w  mych  uczuć  pustyni... 

Najtrafniejsze  to  motto  i  dla  »Zamku«,  gdzie  poeta  bez  litości 
odkrył  ranę,  jątrzącą  od  wieków.  Ze  smutnych  dziejów  wybrał 
epizod,  jeden  z  naj dramaty czniejszy eh,  rzezi  hajdamackiej.  Ogólna 
treść  jasna,  ale  takie  ciemności  zalegają  obraz,  że  szczegółów  nie 
wszystkich  dopatrzeć  się  można,  że  pozostaje  i  domysłom  wiele 
miejsca;  tu-by  raczej,  niż  w  »Grażynie«,  czytelnik  epilogu,  obja- 
śnienia się  domagał.  Główne  postaci,  kozak  pański,  dzielny  Nebaba, 
ze  strony  pańskiej  na  hajdamacką  się  przerzuci,  gdy  mu  Orlikę 
jego  rządca  odebrał;  on  nieczynnego  pijaka,  Szwaczkę,  z  dowódz- 
twa usunie  i  hajdamaków  na  zamek  poprowadzi;  Orlika,  ślubująca 
rządcy,  aby  brata  od  śmierci  niechybnej  ocalić,  porywa  się  do 
noża,  zabija  męża,  goniona  przez  kozaków,  okrwawionymi  rękami 
ślady   niestarte   po  murach  zostawia;   Ksenia  wreszcie,  uwiedziona 

DZIEJE    LITERATURY    POLSKIEJ    T.    II  o 


—     82     — 

przez  Nebabę,  co  z  przesądu  o  latawcu  skorzystał,  i  pozbawiona 
zmysłów  z  hukiem  nieludzkim,  sioła  i  pola  przebiega  za  swoim 
latawcem,  aż  go  na  palu  odnajdzie.  Obok  tych  trojga,  inni:  Szwa- 
czka, krótko,  lecz  po  mistrzowsku  skreślony;  lirnik  stary,  ślepy, 
w  istocie  szpieg,  co  Nebabę  śledzi  i,  jego  wróg  osobisty,  prze- 
śladuje, jakby  o  Ksenię  i  pomstę  za  nią  mu  szło,  śpiewający 
o  niej,  i  inni. 

Postaciom,  dzikim,  pierwotnym,  namiętnym;  akcyi,  przyśpie- 
szonej, gwałtownej,  okropnej,  odpowiadały  czas,  miejsce  i  akce- 
sorya,  styl,  porównania  i  obrazy.  Przed  oczami  czytelnika  przesu- 
wały się  trzy  nocy;  słońca  w  tym  poemacie  nie  było,  prócz 
w  owym  pięknym  przywitaniu  zachodu  jesiennego  na  początku, 
i  w  zakończeniu,  gdy  wbitych  na  pal  oświeca. 

Roztoczył  poeta  przed  oczami  wszystko  groźne  i  straszne, 
co  fantazya  ludu  ukraińskiego  wyśniła:  od  sceny  pod  szubienicą, 
gdzie  chichot  pijanych  szatanów  kozaka  otumania,  z  duszami  nie- 
chrzczonych  dziatek,  jęczącymi  w  górze,  z  wiedźmami,  zbierającymi 
z  rosą  pożytek,  z  upiorami,  ssącymi  krew;  za  uciekającą  Orlika 
rzuca  Szwaczka  nóż  poświęcony:  »rzuć  go  na  wicher,  co  tańczy 
po  drodze,  a  gdzie  się  kręcił,  świeżą  krew  zobaczysz«;  Nebaba  jako 
latawiec  z  Ksenią,  a  Orlikę  całuje  z  takim  żarem,  jaki  upiór  w  drze- 
wie wypieka,  gdy  niedowiarek  zeń  szydzi  (!).  To  znowu  mowa 
o  górach  dzikich,  jak  rozpaczy  czoło,  a  nawet  w  pysznym  ustępie 
o  olbrzymim  dębie  -  gadule,  który  i  do  »Pana  Tadeusza «  się  dostał 
(bo  » kozackiemu  wieszczowi  tyle  cudów  śpiewa«),  gdy  Nebaba  nań 
się  wdrapywa,  by  lirnika  -  szpiega  śledził,  i  dalekie  widoki  odkrywa: 

jak  w  duszy  jego,  posępno  w  tym  lesie, 
jak  żądze  jego,  kraj  tu  coraz  nowszy. 

Nadmiar  ten  cieniów  zgęszczonych,  fizycznych  i  moralnych, 
trącił  Byronem,  szczególniej  gdzie  poeta  w  Nebabę  inną  już  duszę 
wlewał: 

Grom  namiętności  mgłę  spojrzeń  rozświeca, 
Szyderski  uśmiech  kazi  hoże  lica, 

albo  gdzie  o  sobie  samym  prawi,  tułaczu  »obojego  bytu,  ze  wstrę- 
tem przesytu«:   »losy  piorunowały   tyle,   obyłem  się  ze  zgrozą  ich 


-     83     - 

ciosów  —  i  serce  tyle  wichrzyło,  że  już  omdlało,  czczość,  mgłę 
zostawiło«.  Nie  dziw  więc,  że  po  kilku  latach,  w  owej  recenzyi 
o  nowej  epoce  poezyi  polskiej,  sam  autor  wyrzekał  się  »Zamku«, 
jako  jednego  z  licznych  grzechów  poezyi,  spłodzonego  pod  nie- 
szczęśliwym wpływem  czarnej  fantazyi  Byrońskiej. 

Spółcześni  romantycy  zachwycali  się  utworem;  nawet  Mo- 
chnacki  policzył  go  »do  rzetelnych  ozdób  literatury  polskiej«, 
a  prawdziwe  tryumfy  piał  Grabowski,  nie  mogący  wysławić  dosyć 
i  prologu  i  opisu  nocy,  rywalizującego  z  scenami  »Makbeta« 
i  »Fausta«;  w  pieśni  do  latawca  upatrywał  ową  prawdziwą  poezyę 
ludową,  o  jakiej  w  naszym  wieku  niemal  już  zwątpiliśmy,  a  kogo 
rozmowa  puhaczów  raziła,  temu  od  bielma  klasyczności,  nie  zdję- 
tego przy  chrzcie  romantycznym,  nałajał.  Żegnali  się  klasycy,  na- 
wet justemilieu  Morawski  sarkał,  że  »po  lirycznych  strofach  pędzi 
brodacz  Donu...  puszy  się  Hajdamak  w  epopei«,  że  nie  Kochanow- 
skiemu »mruczały  sosny  piosenek  żeglugi  ni  szczekały  wiatry* 
i  wołał  patetycznie: 

Przebóg,  pókiż  nam  będą  wasze  głosić  dźwięki 
I  czułość  tylu  zbójców  i  wisielców  wdzięki  ? 
Kiedy  już  wszystkie  wasze  zliczycie  bożyszcza, 
Mogiły,  mogilniki,  kurhany  i  zgliszcza  ? 

i  skarżył  się  na  ciemności,  że  w  nich  nie  rozróżnić  »poety  z  opę- 
tańcem  i  z  szaleństwem  pieśni «.  Zapomniano  o  nadzwyczajnej,  nie- 
polskiej (jak  Mickiewicz  słusznie  zauważył)  energii  wyrazu  i  ry- 
sunku, tak  odbijającej  od  zwykłego  rozmazywania  (i  romantycznego); 
o  trafnej  charakterystyce,  choćby  Szwaczki  i  Nebaby,  dumy,  na- 
miętności, a  choćby  i  nieopatrzności,  lekkomyślności,  wobec  gro- 
żących zasadzek;  o  prawdomówności  autorskiej,  rzucającej  z  ust 
hajdamackich  i  Nebaby  najstraszniejsze  i  najsłuszniejsze  skargi  na 
polskie  rządy  i  pany,  nie  cofającej  się  przed  niczym.  Język  był 
szorstki,  miejscami  nie  polski  —  co  choćby  dla  couleur  locale 
uchodzić  mogło;  rysunek  aż  do  karykatury  przesadzony,  lecz  całość 
była  tak  jednolita,  jak  »Marya«,  choć  w  innym  rodzaju. 

Ani  szlachecko  -  pańska  Ukraina  tęsknoty,  ani  hajdamacka 
protestu,  nie  wyczerpywały  poetyckich  jej  zasobów:  inne  skarby 
roztaczał    rówieśnik    i   towarzysz    Goszczyńskiego,    mentor    jego 


-     84     - 

poetycki,  Józef  Bohdan  Zaleski,  nienawidzący  niczego  tak,  jak  wła- 
śnie Bohdana  (Chmielą).  W  dziecięcych  latach  przesiąkło  pacholę 
lasze  poezyą  stepową: 

Z  teorbanem  wyrósł  ja.  Dniepr,  Iwanhora, 

Chata  gdzieś  w  gaju  starego  znachora... 

Śpiewałoż  ptactwo  tam,  byle  dzień  biały, 

I  znów  dziewczęta  z  majdanu  śpiewały, 

To  znowu  męski  głos  wojennej  chwały 

W  cześć  atamanów,  mąciły  się  społem 

W  pieśń  jedną  żywą  —  i  pieśń  tę  połknąłem! 

Nie  było  to  przesadą:  spotykał  on  nieraz  owych  »zgarbionych 
wiekiem,  białowłosych  dziadów,  co  na  wzmiankę  o  siczy  iskrzyli 
oczyma,  odgrażali  się  zaciskając  pięści...  nasłuchałem  się  do  syta 
barwnych  opowiadań  i  pieśni...  mógłbym  niemal  dosłownie  powtó- 
rzyć rapsod  po  rapsodzie  z  tej  opłakanej  epopei  domowej «,  a  dum 
tych  wtedy  było  więcej,  i  skarżył  się  później  poeta: 

Gdzie  to  naszych  dum  połowa? 

Zaporoskich  dziś  tak  mało, 

A  miłosna,  ta  lub  owa, 

O  trzech  zorzach,  trzech  krynicach, 

Siedmiu  wodzach,  stu  dziewicach, 

Rzekłbyś,  że  te  dumy  z  laty, 

Przenuciwszy  błogie  chwile, 

Z  ludźmi  głuchną  gdzieś  w  mogile. 

Z  poezyą  słowa  zawodniczyła  sama  poezya  bezbrzeżnych 
stepów  i  głębokich  jarów,  Iwanhory  i  Humania  (z  Zofiówką);  roz- 
kosznie bujał  chłopiec  po  ustroniach,  cichych,  pięknych,  tak  uro- 
czych niemal,  jak  późniejszy  wiersz  jego  harmonijny.  Do  wierszy 
rwało  się  wtedy,  co  żyło,  już  na  ławkach  bazyliańskich  w  Huma- 
niu; w  Warszawie,  dokąd  się  poeta  z  Goszczyńskim  rychło  prze- 
niósł, gdzie  pod  wpływ  Brodzińskiego  na  razie  podpadł,  a  z  Wit- 
wickim  najściślej  się  połączył,  wezbrała  wena  i  niebawem  »fantastyk, 
żył  tylko  wierszami  i  dla  wierszów«;  w  antypoetyckiej  dobie  życia, 
gdy  praca  nauczycielska  w  domu  Szembeków  skupiania  się  nie  do- 
zwalała, pogłębiał  i  urozmaicał  choć  lekturą  wrażenia. 

Po  próbach  kilkuletnich  wpadł  na  własną  nutę,  odrębną  od 
każdej   innej,   niezmienną.    Już  w  owych   próbach,  począwszy   od 


-     85     — 

humańskiej  jeszcze  »Dumy  o  Wacławie«,  parafrazował  tematy  czy 
teksty  ludowe,  niezawsze  szczęśliwie,  rozwlekle,  z  akcesoryamr 
w  tonie  klasycznym,  słuchając  rad  i  uwag  Brodzińskiego,  rozglą- 
dając się  po  Słowiańsczyźnie,  tłumacząc  czeskie,  sposobiąc  się  do 
pieśni  serbskich.  Fantastycznemu  i  romansowemu,  kapryśnemu,  mło- 
dzieńcowi nie  było  jednak  przeznaczone  ugrzęznąć  w  parafrazach 
i  przeróbkach,  dobrych  dla  Szyrmy  i  Brodzińskiego;  nadto  silny 
był  talent,  nadto  wielkie  poczucie  samodzielności;  dziedzicowi  oby- 
czajów i  dziejów  ukraińskich,  na  którego  pieśń  ludowa  niby  natu- 
ralną spuścizną  spadała,  użycza  poezya  sokolich  skrzydeł  »i  jak 
czarnoksięskie  pryzma  na  pochmurne,  nagie  i  bezcelne  dni  moje 
sieje  blask  świetlny  idealnych  omamień  i  promieni  się  wszystkimi 
barwami  tęczy  —  błogo  mi  w  śnie  oczarowania«. 

Na  poezyę  tę  składały  się  i  tradycye  dawne  i  liryzm  własny. 
Nęciły  Zaleskiego  dzieje  rodzime,  poetyckie;  w  nie  wsłuchał  się 
od  dzieciństwa;  na  ich  wzór  tworzył,  nieśmiało  w  »Januszu  Bie- 
niawskim«,  coraz  pewniej  siebie  w  »Czajkach«,  w  »Dumce  Mazepy «, 
»Dumce  hetmana  Kosińskiego «,  »Zołotareńku  w  Warszawie«,  »Da 
mianie  księciu  Wiśniowieckim«.  Jego  » Kozacy  i  Ukraina«  całkiem 
odrębni,  z  historyą  nie  zupełnie  zgodni,  dostrojeni  do  ideału  poety, 
nie  znającego  żadnej  waśni  plemiennej,  odnajdującego  Polan  kijow- 
skich w  grodach  lechowych,  łączącego  w  pieśni,  co  wieki  w  dzie- 
jach rozdzieliły. 

Kozacy  jego  nie  żyją  własnym  życiem,  wierni  to,  oddani 
słudzy  Rzeczypospolitej,  marzący  o  swym  posłannictwie,  nadsta 
wiający  piersi  za  jej  całość,  walczą,  piją  i  śpiewają,  bez  trosk, 
planów,  myśli  —  z  dziejów  ich  znikł  Chmiel,  pozostali  serdeczny 
Konaszewicz,  Mazepa  i  mityczni  ich  na  poły  poprzednicy;  dlatego 
ci  kozacy  jednostajni  nieco,  zbyt  wymuskani,  ogładzeni.  Tym  szczę- 
śliwiej oddane  są  szczegóły;  wyraziściej,  pełniej  animuszu  tych 
postaci  nikt  nie  skreślił,  obrazów  barwniejszych,  powabniejszyćh, 
nikt  nie  roztoczył,  czy  to  czajki  na  morze  spuszczają,  czy  Zoło- 
tareńko  Laszkę  namawia  w  step  bezludny  a  zielony,  czy  słudzy 
Damianowi  »dmą  w  piszczałki,  w  kotły  biją  i  śpiewają  i  miód 
piją«;  od  tego  »huku,  zgiełku  i  parady «  odbija  smętny  nastrój 
Damiana  (u  sąsiada  ładna  żona...  mnie  jednemu  wieczna  biada), 
i  złowróżbne  słowa  starca,  łaknącego  śmierci,  jak  dżdżu  kania, 
pytającego  z  trwożnym  sercem,   czemu  zachód  wciąż   się  krwawi, 


—     86     - 

»czemu  w  stepie   poświst   dziki,  popłoch  szpaków,   wrzask  źórawi 
i  huczące  w  noc  puszczyki  ?« 

Piękniejsze,  rzewniejsze,  chociaż  wtedy  może  mniej  cenione, 
byty  Jeg°  liryki*  Juz  wtedy  odznaczające  się  tęsknotą  za  stronami 
rodzinnymi  —  »wzrok,  jak  pieśni...  daleko,  wiecznie  w  jednej  tkwi 
stronie,  ku  niej  tęsknię  z  wieczora,  z  jutrznią  tęsknię  i  płaczę, 
bom  pożegnał  nie  wczora  i  nie  jutro  obaczę«,  chociaż  o  możli- 
wości powrotu,  blizkości  nawet  jego,  poeta  wtedy  ani  wątpił.  >Ej 
tyś  tu  tabun  przypędził  kozacze,  i  tęsknisz  nazad  w  step  zasumo- 
wany«  —  mawiał  do  niego  Malczewski;  miłość  zawiedziona  do- 
pełniała melancholijnego  nastroju,  i  coraz  silniej  odczuwał  poeta 
potrzebę  »w  stepu  głuszy  tam  na  bujnych  traw  kobiercu,  rozśpie- 
wania w  młodej  duszy,  zakochania  w  młodym  sercu«.  Rozśpiewania 
dokonał  sam,  w  »Rusałkach«,  lśniącej  przędzy  z  barw  stepowych, 
w  słówkach  pełnych  woni,  krasy,  zostawiając  daleko  za  sobą 
wzory,  Uhlanda  i  Schultze'go,  unosząc  się,  jak  motylek  od  kwiatka 
do  kwiatka,  z  czarem  niewysłowionyin  wiersza  rytmicznego,  pie 
szczotliwego,  napraszającego  się  do  śpiewu,  jakiego  dotąd  poezya 
polska  nie  znała. 

I  Zaleski  wprawdzie  nie  uniknął  wszechpotęgi  Byronowej; 
epilog  Rusałek  nawet  całkiem  nastroił  na  nutę  mizantropijną,  pra- 
wił o  głębokich  zmarszczkach  na  czole,  —  od  nich  kochanka 
wzrok  odwraca,  o  twarzy  ponurej,  o  pochodni  pamięci,  rozświeca- 
jącej  noc  wieczną,  dzikich  marzeń  potępieńca.  Za  te  wybryki  by- 
roniczne  raczył  poeta  czytelnika  cudami  i  fantazyami  zaczarowanej 
Rusałek  krainy,  roztaczał  perypetye  miłosne  w  wątku,  lekkim, 
tęczowym,  pociągającym  wyobraźnię  i  serce;  rzucał  pęki  poezyi 
i  kwiecia  na  ołtarzu  »Róży-Zoryny,  i  jej,  nie  lica,  ale  róży,  czystej 
czystej  czarownicy:  mnie  kąpała  matka  w  mleku,  nauczała  cza- 
rów siła,  i  co  zechcę  zrobię  z  ciebie«,  odgrażała  się  bogdanka. 

Obok  tej  cząstki  »z  długich  poety  w  świecie  fantastycznym 
marzeń«,  pisały  się  i  inne  urywki,  » Ptaszę  lasze«,  opowiadające 
dzieje  z  chaty  Zujowej;  * Kwiat  paproci«,  gdzie  przyroda  nuci 
w  głos  tęskny  sierocy,  a  żóraw  kwiat  paproci  —  dumę  rodzimą 
spuszcza.  Do  całości  zrywał  się  liryk  nieraz,  lecz  nie  wykonywał 
czegoś  większego,  nie  kończył  nawet  i  »Wiśniowieckiego«,  zosta- 
wiał go  przy  przygotowaniach  do  ślubu  niewczesnego;  inne  plany, 
»poema   okropnie   czułe,    wojenne   i   dziwaczne«   (o   Konaszewiczu 


-     87     — 

i  Daniłowiczu),  dramat  Coreggio,  nie  przybierały  wcale  kształtów. 
I  już  zaczynał  się  poeta  niby  unieruchomiać;  cały  świat  młodości 
otacza  go  dłoń  w  dłoni  czarnoksięskim  kołem;  pod  nim  zielone, 
szumiące  stepy  Ukrainy,  a  nad  nim  jej  jasne,  błękitne  niebo, 
i  odurza  się  i  upija  wirem  tych  najrozkoszniejszych  i  najsmutniej- 
szych obrazów,  w  dziwnym,  błękitnym  świecie  fantazyi,  gdzieś 
za  siedmiu  górami,  za  siedmiu  morzami.  Ostrego  zgrzytu  rzeczy- 
wistości nie  słyszy;  wprawdzie  protestuje  słusznie  przeciw  utoż- 
samianiu Ukrainy  z  Hajdamaczyzną:  sześciu  milionów  ludzi,  co 
mieli  długo  swój  byt,  prawa,  obyczaje,  pieśni,  swoich  bohaterów 
i  dziejopisów  —  hajdamakami  przecież  zwać  nie  można;  sam  je- 
dnak zasklepia  się  zbyt  wyłącznie  w  jednym  kierunku,  i  tylko  nie- 
słychana muzykalność  słów  jego  i  nieporównane  wdzięki  jego 
barw  a  miękkość  jego  rysów  ratują  manierę:  kozacy  jego  zastygli 
już,  niby  figurki  na  etażerce,  w  wdzięcznej  pozycyi,  z  uśmiechnię- 
tymi oczkami. 

Z  tej  plejady  wieszczów  ukraińskich  najbardziej  oryginalny, 
bo  i  szatę  polską  zrzucił,  spółpowietnik,  Tomasz  (Tymko)  Padurra, 
urodzony  w  tychże  Ilińcach,  gdzie  i  Goszczyński,  Krzemieńczanin, 
rychło  wsławiony  »Łyrnykiem«,  »Kozakiem«,  innymi  ruskimi  dum- 
kami, zjawiający  się  po  dworach,  w  Sławucie  u  Sanguszków, 
w  Konstantynowie  u  Rzewuskich,  w  ńumaniu  u  Potockich,  aż 
ugrzązł  w  Sawraniu,  przy  Emirze,  w  charakterze  nadwornego 
poety.  W  tych  jazdach  swoich  pogłębił  znakomicie,  badając  ar- 
chiwa, wsłuchując  się  w  podania  i  pieśni,  znajomość  kraju  i  ludu; 
czerpał  nawet  ze  zbiorów  i  wskazówek  metropolity  (kijowskiego) 
Eugeniusza  (Bohowitynowa). 

I  posypały  się  dumki  historyczne  ruskie,  i  drużyna  Emira 
wyśpiewywała  je  i  teorbanista  Witort  roznosił:  Konaszewycz,  Ro- 
żyńskij,  Sirko,  Tetera  i  coraz  inne  »Ukrainki«,  jak  »Lejstrowy«, 
»Zaporoźeć«,  »Czarnomoreć«  i  t.  d.,  żywe  i  barwne,  a  przejęte 
taką  tęsknotą,  takim  smutkiem  za  tą  świetną  przeszłością  matki- 
Ukrainy: 

Tak  tut  buło;  jak  mynuło, 

Pytajte  witra  stepom. 
Jak  dywluś  sam  —  zdajutsia  nam 

1  diji  i  prawda  snom; 


-     88     — 

snem  też  rozwiały  się  jego  obrazy:  w  dzień  Daszowski  pogrzebał 
marzenia  i  cel  życia,  pana  i  poezyę. 

Pieśni  jego,  jakby  prawdziwego  Bojana,  po  ustach  krążyły, 
niektóre  głęboko  w  pamięć  wszystkich  zapadły,  inne  po  dworkach 
tylko  dłuższe  życie  wiodły,  o  większej  części  zapomniano.  Do- 
piero roku  1844  wyszedł  ich  zbiór  (Ukrainki  i  s  nutoju),  po  rusku 
i  polsku,  z  muzyką  Lipińskiego,  przypisany  (Sanguszce)  Romanowi. 

Wiatr,  co  od  lasów  i  jezior  nadniemeńskich  odświeżał  litera- 
turę, łączył  się  z  wichrem  od  stepu  i  służyła  Ukraina  w  nowej 
służbie;  to  nieodrodne  plemię  dzikich  stepów,  potrzebne  zdaje 
się  naszej  poezyi,  jak  przedtym  w  usługach  Rzeczypospolitej  od- 
ganiało od  dziadów  naszych  postrach  tatarskich  i  nogajskich  na- 
jazdów, mawiał  Mochnacki.  Z  romantyzmem  zawitała  wreszcie 
i  krytyka  do  Warszawy,  a  z  nią  i  polemika  literacka. 

O  polemice  głucho  było  od  dawna:  zwierały  się  w  polemice 
literackiej  stronnictwa,  religijne  jeszcze  (Orzechowski  z  Frycem 
i  Stankarem),  polityczne  (w  coraz  nowych  przejściach,  za  sejmu 
wielkiego  po  raz  ostatni);  były  już  i  starcia  gramatyczne,  tylko 
estetycznych  nie  było,  klasycyzm  ich  nie  znosił.  Nie  było  również 
i  krytyki:  powtarzanie  z  kursów  Laharpa  i  innych  Francuzów  sza- 
blonowych sądów,  ocen  i  definicyi  nie  zastępowało  krytyki;  nawet 
teatralna,  mimo  prób  Iksów  warszawskich,  nie  kwitnęła;  wywołał 
ją  dopiero  romantyzm.  Nie  przez  Brodzińskiego,  stawiającego 
eklektycznie,  zbyt  oględnie,  ogólnikowe  nieco  żądania;  ani  przez 
Dmochowskiego  (syna,  zrąbanego  przez  Mickiewicza  od  niechcenia), 
chociaż  w  »Uwagach  nad  teraźniejszym  stanem,  duchem  i  dążno- 
ścią poezyi  polskiej«  (niepodpisanych,  z  roku  1825)  literaturze 
Stanisławowskiej  miana  narodowej  odmawiał;  chwalił  Mickiewicza 
(prócz  używania  wyrazów  zdrobniałych),  Zaleskiego  i  Odyńca  (ten 
tak  w  dumę  urósł,  za  tak  »narodowego«  się  uważał,  że  na  seryo 
do  spółzawodnictwa  o  »narodowość«  z  Mickiewiczem  i  Zaleskim 
stawać  zamyślał,  aż  się  Kozak  z  brata  Litwina  naigrawał);  tylko 
poprawności  żądał,  aby  uchronić  od  szkodliwej  dla  literatury 
skrajności.  Najmniej  jej  u  klasyków:  ci,  zamiast  udowadniać  pu- 
blicznie zgubę  języka,  zatratę  sensu,  zrywanie  jednolitości,  przez 
wygórowanie  prowincyonalizmów,  fantastyczności ,  separatyzmu, 
tylko  prywatnie  szczypali  romantyków:  ojca  wszelkiego  skażenia, 
Smorgończyka    czy   Pińczuka;    jego   Patrokla,   Odyńca;   Ordyńca, 


—     89     — 

drukującego  romantyków  w  swym  »Dzienniku«;  Zaleskiego,  któ- 
rego Dmochowski  również  polecał  na  polskie  przekładać;  Witwi- 
ckiego,  odcinającego  się  klasykom  dosadnie  w  artykule  »0  repu 
tacyi  autorów  za  ich  życia «  (w  Gazecie  Polskiej,  również 
romantycznej «,  roku  1828),  nazwisk  nie  wymieniając,  ale  koteryj- 
ność  piętnując  i  ten  dziwny  stan,  że  szczycił  się  kraj  sławnymi 
autorami,  rozróżnianymi  wedle  etykiet  (polskim  Rasynem  i  t.  d. 
»w  rodzaju  osobliwszej  maskarady«),  lecz  ani  miernych  dzieł  nawet 
nie  posiadał. 

Najwyższy  ich  tryumf,  to  była  bajka  Dmochowskiego  (»Cie- 
lęta«  z  rozbrykanym  osłem),  lub  Franciszka  Morawskiego  ^Ko- 
gutek i  gąsięta«,  zachwycone  »lubą  niepewnością,  czy  się  sam 
rozumie«),  ale  Dmochowski  i  w  klasyków  epigramami  godził, 
a  Morawski  w  upragnionych  długo  dwu  listach  (Do  klasyków 
i  romantyków  polskich,  przypisanych  sprawiedliwemu  sędziemu 
Niemcewiczowi,  napisanych  już  roku  1825,  wydanych  roku  1829) 
choć  geniuszkom,  z  infimy  czy  z  pieluszek  do  grobów  wzdycha 
jącym,  ostro  przyciął,  srożej  z  sennym  »Parnasem  się  obszedł, 
gdyż  na  nim  Feb,  co  się  zaledwie  raz  na  wiek  przecucił,  skar 
ciwszy  Osyana  i  Szekspira  zbrodnie,  chrapiącą  klasycznością  za 
rządzał  swobodnie«,  i  zazdrościł  tylko  ich  pewności,  że  nawet  bez 
czytania  potraficie  sądzić.    On  godził  zwaśnionych: 

Jedno  macie  prawidło:  bratnie  kształcić  plemię, 
I  jeden  tylko  rodzaj:  polską  śpiewać  ziemię. 

Uwagi  nawet  słuszne  klasyków  (łączyć  trzeba,  nie  rozdwajać, 
nawet  w  literaturze)  i  trafne  przeczucia  ginęły  na  posadzkach  sa- 
lonowych; Osiński  np.  przestrzegał:  jeśli  szczególniej  dziś  młodzież 
podziwia  i  sławi,  czego  my  nie  rozumiemy,  czy  ta  ich  mowa 
i  poezya  nie  jest  jakimś  umówionym  językiem,  nam  tylko  nie- 
zrozumiałym?  Niemcewicz  tego  rozgłaszać  nie  radził. 

Z  romantyków  dopiero  wyszli  zawodowi  krytycy  i  estetycy: 
Michał  Grabowski,  do  trójki  z  Zaleskim  i  Goszczyńskim  jeszcze 
w  szkołach  się  dostrajający,  chociaż  »Francuzik«  najmniej  z  »Ne- 
ronem  humańskim«  sympatyzować  mógł  i  jako  poeta  w  »Melo- 
dyach  Ukraińskich «  powodzenia  nie  miał;  chłodny  i  rozważny, 
»przeciwny    grozom,    radzący   rzeczy   wziąć   na   rozum«  i  dlatego 


-     90    — 

z  konspiratorami  na  czas  zrywający,  wystąpił  pierwszy  poważniej 
w  »Myślach  o  literaturze  polskiej«  (Dziennik  Warszawski,  1828); 
skonstatował,  że  piszą  się  arcydzieła  (Grażyna  i  Marya),  lecz  kry- 
tyka milczy  dyskretnie;  rozprowadzał  ideę  pani  Sand,  że  literatura 
jest  wyrazem  społeczeństwa,  dlatego  pod  każdym  niebem  i  w  ró- 
żnych czasach  jest  inną;  określał  poezyę  wedle  syntezy  niemieckiej; 
znosił  podziały  jej  sztuczne. 

Przed  Grabowskim  występywał  Maurycy  Mochnacki,  filozofi- 
cznie wykształcony,  na  razie  nieco  górnolotnymi  ogólnikami  sy- 
piący, nim  (roku  1830)  wydał  dziełko  »0  literaturze  polskiej 
w  wieku  XIX«.  Żądał,  aby  naród  w  literaturze  i  w  umiejętności 
»do  uznania  samych  siebie  w  naszym  jestestwie«  dochodził,  czego 
tylko  refleksyą  dopnie.  Kreślił  pochód  w  naturze,  od  materyi  aż 
do  jej  pojęcia  i  stosował  to  do  narodu;  nam  brak  idej,  zaskoru- 
pieliśmy w  empiryzmie;  z  odrętwienia  budzi  nas  walka  romanty- 
ków, tak  wszędzie  głośna,  że  nawet  autor  pisemka  o  nadużywaniu 
merkuryuszu,  w  przedmowie  o  pogoń  za  oryginalnością  zagorzal- 
ców romantycznych  gromi.  Omawiał  nasze  tytuły  do  literatury 
narodowej,  »Maryę«,  »Grażynę«,  »Dziady«;  »Konrada«  stawiał  niżej  — 
nie  wdając  się  w  » głębokie  i  polityczne  rozumienie«  jego,  dla 
kompozycyi  błędnej,  dla  jego  sentymentalności  —  cóż  za  ana- 
chronizm!, dla  afektacyi  Aldony,  » Konrad «  to  upiór  miłosny 
z  >Dziadów«;  dążył  ku  ustaleniu  literatury  narodowej,  nie  roman- 
tycznej; Mickiewicza  na  pierwszy  plan  wysuwał.  Sądy  jego  i  spo- 
strzeżenia, mimo  wszelkiego  entuzyazmu,  są  trafne;  wykład,  mimo 
wpływu  dziwackich  poglądów  Kamińskiego  na  » filozoficzność 
języka  polskiego «,  jasny  i  dobitny.  Było  to  pierwsze,  gruntowne, 
z  wyższego  stanowiska  wychodzące  ocenienie  literatury  narodowej. 

Była  to  też  po  raz  pierwszy  literatura  narodowa,  a  raczej 
płodne  jej  zadatki.  Literatura  dawna,  płód  kultury  europejskiej 
i  najwymowniejsze  jej  świadectwo,  dążyła  za  Zachodem,  razem 
z  nim  wzory,  formy,  myśli  ze  starożytności  czerpała:  zależność 
główną  od  augustejskich  poetów  łagodziły  wpływy  baroku  wło- 
skiego i  regularności  klasycznej  francuskiej.  Nawet  ci,  co  najwięcej 
rodzimej  treści  w  obce  formy  wlewali,  Potocki  i  Kochowski,  za- 
wisłości od  obcych  się  nie  zapierali,  nią  się  niemal  szczycili.  I  po- 
zostało w  całej  sile  dawne  świadectwo,  swoich  i  obcych,  Kromera, 
Nideckiego  czy  Ruggiera,  że  Polacy  chętniej  za  gotowym  wzorem 


—    91     — 

idą,  lenią  się  do  torowania   dróg   własnych,   raczej  naśladują,   niż 
tworzą. 

Klasykom  warszawskim,  pomimo  ciągłego  ich  szermowania 
»narodowością«,  wystarczała  zewnętrzna  szata,  pozór  narodowości, 
i  duch  obywatelski,  ożywiający  treść  i  formy  pożyczone.  Teraz 
dopiero  zaczęto  wyrażać  znamiona  i  cechy  odrębne,  słowiańskie 
i  polskie.  Nie  obeszło  się  bez  myłek  i  przesady:  »narodowe«  po- 
mieszano z  »ludowym«,  chociaż  i  u  ludu  bywają  takie  same  obce, 
napływowe  motywy,  jak  w  piśmiennictwie;  ballady,  czerpiące  z  »po- 
wieści  gminnych*,  przez  to  narodowymi  się  nie  stawały;  roman- 
tycy sami  uznali,  że  nie  odpowiadają  ballady  smakowi  narodowemu. 
Również  nic  narodowego  nie  wnosił  oryentalizm,  pomimo  zasługi 
niewątpliwej,  rozszerzania  horyzontów  poetyckich;  nie  tylko  oryen- 
talizm z  Arabami  i  minaretami,  nawet  motywy  kozackie  »narodo- 
wymi«  nie  bywały.  Dramat  fantastyczny,  choćby  i  w  obrzędy 
»Dziadów«  się  stroił,  był  również  naśladowniczym. 

Obok  tych  naleciałości  obcych  zrzucał  jednak  romantyzm 
zużyte  formy,  szukał  i  próbował  dróg  nowych,  rozszerzał  treść, 
a  zbogacał  formy,  językowi  straconą  już  niemal  wyrazistość,  świe- 
żość i  oryginalność  przywracał;  domagał  się  praw  indywidualizmu, 
burzył  przeciw  kosmopolityzmowi,  w  imię  fantazyi  i  uczucia  po- 
wstawał na  prerogatywy  martwej  prawdy  i  zimnej  refleksyi,  roz- 
sądkiem przezywanej;  zrywał  wszystkie  baryery  i  sztuczne  po- 
działy; wypowiadał  wojnę  w  poezyi  jej  brakowi;  pomiatał  poezyą 
opisową  i  dydaktyczną,  sielanką  i  anakreontykiem;  szukał  zamiast 
retoryki  prawdy;  domagał  się  wierności  czasom  i  miejscom,  histo- 
ryczności  i  malowniczości. 

I  nie  sprzeciwiał  mu  się  klasycyzm  na  sery  o;  walka  nie  przy- 
brała ostrego  charakteru;  klasycy  zwinęli  chorągiewkę  i  ustąpili 
z  placu;  nie  podtrzymali  nawet  należycie  swego  Cuviera-Śniade- 
ckiego  i  walki  literackie  traciły  na  gruncie  polskim  obcą  zaciętość; 
w  Rosyi  ruchawka  romantyczna  zwyciężyła  jeszcze  łatwiej. 

Burzenie  uczucia  i  fantazyi  przeciw  rozumowi,  entuzyazmo 
wanie  młodzieży,  egzaltacya  jej  nie  ograniczały  się  estetycznymi, 
literackimi,  szrankami.  Czasy  były  osobliwsze,  rozgorączkowane: 
na  Zachodzie  udawały  się  rewolucye,  grecka,  lipcowa  w  Paryżu, 
belgijska;  na  półwyspach  i  w  Niemczech  roiło  się  od  spiskowców 
i  »węglarzy«;   dekabryści  w   Rosyi   się  zaawanturowali;   powietrze 


—     92     — 

przesiąkało  elektrycznością,  burza  musiała  się  wyładować.  Stan  umy- 
słów, napięty,  niespokojny,  podniecała  literatura  romantyczna,  apote- 
oza wszelkich  zakusów  buntowniczych  w  imię  praw  jednostki  czy  ludu; 
najwybitniejsi  przedstawiciele  romantyzmu  w  Warszawie,  Goszczyński, 
Mochnacki,  Zaleski,  byli  i  najzagorzalszymi  spiskowcami:  gdy  Zaleski, 
niedawno  sam  fanatyk  wierszów,  ze  Słowackim  się  spotkał,  już  go 
raziło,  że  » Juliusz  żył  całkiem  w  świecie  poetyckim,  śnił  jeno  o  wier- 
szach —  my  starsi  śniliśmy  już  o  czym  innym«.  Stąd  wycieczki  mło- 
dzieży romantycznej  przeciw  Brodzińskiemu,  z  czego  się  Mickiewicz 
później  tak  szczerze  spowiadał.  »Chciałby  on  widzieć  Polskę,  cichą, 
spokojną,  oddaną  rolnictwu;  odczarowany,  strwożony,  znękany  wido- 
kiem ostatniego  losu  Napoleona  wyrzeka  przeciw  entuzyazmowi,  po- 
tępia egzaltacyę ,  sam  nie  wiedząc  o  tym,  że  przez  to  szkodzi  sprawie 
narodowej...  stał  się  przedmiotem  pocisków  młodzieży,  wymierzonych 
czasem  niesprawiedliwie,  zawsze  jednak  z  przeczucia,  że  w  jego  dzie- 
łach brał  górę  pierwiastek  niebezpieczny «.  Jak  bladą  wydawała  się  tej 
młodzieży  rozegzaltowanej  jego  i  klasyków  zasada:  wzrastać  w  mo- 
ralne oświecenie  i  godność  narodową,  by  innych,  co  nas  wyprzedzili, 
doścignąć,  by  stać  się  ogniwem  niezbędnym  w  łańcuchu  społecznym, 
»to  święte,  spokojne,  a  razem  najzbawienniejsze  powołanie  nasze !« 

Tak  zwyciężyła  romantyczność  na  całej  linii  w  literaturze  i  w  po- 
lityce. Rewolucya  literacka  zmiotła  Osińskich  i  Koźmianów;  polityczna 
pochłonęła  naród  i  instytucye,  autonomię  i  szkoły,  Towarzystwa  i  bi 
blioteki,  majątki  i  wojsko,  klasztory  i  kościoły,  a  zrobiło  ją  pięciu  stu- 
dentów, czterech  podchorążych,  trzech  poetów  i  trzech  oficerów  —  co 
potym,  sam  Bóg  wie  —  krajowi  kopią  grób;  tak  pisał  jenerał  Krasiński 
do  syna.  Z  eskapadą  początkową,  zamiast  ją  zgnieść  w  zarodku  czy 
zatuszować,  zsolidaryzowało  się  wkońcu  całe  społeczeństwo,  aż  do 
Czartoryskich,  generałów,  sejmu;  wybuchła  nierówna  walka  i  nie  pod- 
trzymywana z  nikąd,  prócz  przez  Węgrów,  którzy  30.000  huzarów  — 
obiecali  gębą,  musiała  skończyć,  jak  skończyła,  mimo  brawury  młodego 
wojska,  zdolności  Prądzyńskiego,  poświęcenia  Sowińskiego  i  tylu 
innych. 


ROZDZIAŁ   DWUNASTY. 

LITERATURA  NA  WYCHODŹTWIE. 
ADAM  MICKIEWICZ. 


Emigracya.     Mickiewicz.     Księgi    narodu    i    pielgrzymstwa    polskiego.    Dziadów    część 

trzecia.  Pan  Tadeusz.   Towiański  i  Towiańsczyzna.   Znaczenie    Mickiewicza.    Otoczenie 

jego;  Garczyński.  Zaleski.  Goszczyński,  Witwicki  i  inni. 

Wychodźtwo  roku  1831  jest  jedynym  w  swoim  rodzaju  wi- 
dowiskiem dziejowym.  Jako  żywy  protest  przeciw  dokonanemu 
faktowi,  wojsko  zwyciężone  broni  nie  składa,  lecz  wyrusza  za  gra- 
nicę, a  z  nim  Rząd  i  Sejm,  inteligencya  i  duchowni,  literaci  i  uczeni, 
obywatele  i  urzędnicy,  biali  i  klubiści.  Wraca  wojsko,  szeregowcy; 
nie  wraca  inteligencya,  oficerowie  i  studenci,  ludzie  skompromito- 
wani politycznie  i  nie  znani  zupełnie;  kwiat  narodu,  do  dziesięciu 
tysięcy,  przekracza  w  tryumfującym  pochodzie  Niemce,  witany 
wszędzie  z  gorącym  zapałem,  i  dąży  do  Francyi,  teraz  dopiero 
spłacającej  długi,  dawno  zaciągnięte.  Emigracya,  przeważnie  mło- 
dzież, nie  liczy  wcale  na  dłuższy  pobyt  za  granicą:  ptaki  to  wę- 
drowne, co  wrócą  na  wiosnę,  przy  ogólnym,  niechybnym  przewrocie, 
przy  blizkiej  walce  połączonych  ludów  o  niepodległość  i  swobodę; 
złudzeni  tym  oczekiwaniem  nie  nawiązują  stosunków  nowych,  nie 
przysposabiają  się  do  nowego  życia  i  odmiennych  warunków. 

W  Paryżu,  a  potym  po  »zakładach«  (depot)  na  prowincyi, 
żyją  więc,  marząc  o  powołaniu  sejmu  do  przerwanej  reprezentacyi 
i  akcyi,  o  utrzymywaniu  kadr  wojskowych,  o  przyciąganiu  i  mu- 
sztrowaniu nowych  zastępów,  nowych  legionów.  Wybuchają  między 


—    94     - 

nimi  spory,  kłótnie,  zawiści,  partyjne  i  osobiste,  jakie  ich  już 
w  Warszawie  dzieliły;  od  Honoratki  i  Dziurki  przenoszą  się  do 
Taranu,  do  Towarzystw,  Ogółów,  Związków  niesnaski  i  walki; 
tworzą  się  partye  białych  i  czerwonych,  arystokratów  i  demokratów, 
Polaków  i  Litwinów,  wojskowych  i  cywilnych,  z  narzucającymi  się 
na  przewodników  Gurowskim,  Krępowieckim,  Grzymałą.  Trawiąca 
bezczynność,  nędza  albo  kłopoty  materyalne  rozgoryczają  walki 
rozmaitych  chorążych  bez  szeregowców:  coraz  się  wzmaga  żal  za 
utraconym;  winę  niepowodzenia  składa  jeden  na  drugiego,  mnożą 
się  insynuacye  o  zdradę,  niedołęstwo,  brak  odwagi;  to  znowu  po- 
daje każdy  niechybne  środki  ozdrowienia,  postępywania  nadal,  po- 
zyskania gabinetów  czy  ludów;  ten  liczy  na  akcyę  mocarstw  za- 
chodnich i  gwarantów  traktatu  wiedeńskiego,  ów  na  węglarzów 
i  masonów;  ten  na  szlachtę,  ów  na  lud,  i  wzbiera  istna  powódź 
mniemań,  spierających  się  coraz  goręcej,  ustnie  w  nieskończonych 
debatach,  na  piśmie  w  niezliczonych  świstkach,  drukach,  gazetkach: 
istna  wieża  Babel,  gdzie  każdy  tylko  siebie  słyszy,  gdzie  niebawem 
»zdań  tyle,  ile  nóg  —  dzięki  Bogu,  że  tylko  po  dwie  mają«,  aż 
z  polityko,  —  adreso  — ,  programomanii,  aż  z  tych  » niewczesnych 
zamiarów,  zapóźnych  żalów,  potępieńczych  swarów  —  utraciwszy 
rozum  w  mękach    długich,    plwają  na  siebie  i  żrą  jedni   drugich«. 

Męki  miały  się  strasznie  przedłużać.  Rozchwiały  się  ułudy 
i  marzenia;  pokazało  się,  że  ani  na  porywy  niemieckie,  ani,  co 
ważniejsza,  na  interwencyę  Francyi  i  Anglii  liczyć  nie  sposób;  że 
z  każdym  dniem  nadzieja  nowych  walk,  czynnego  w  nich  udziału, 
uchodzi.  Wysilano  się  daremnie  na  dziwaczne  kombinacye,  sabau- 
dzkie, niemieckie  i  in.;  podejmywano  naj fatalniej sze  próby  i  w  kraju 
samym,  kończące  się  coraz  groźniejszymi  represaliami:  tylko 
w  Belgii,,  Portugalii,  Afryce  walczyć  nie  chciano,  w  obawie  zapó- 
źnienia  się  na  nowy  sygnał  do  boju  za  ojczyznę,  chociaż  z  każdym 
rokiem   wyjawiało   się  coraz   bardziej,   że  sygnału  już  nie  będzie. 

Na  taką  odmianę,  naj  naturalniej  szą,  właśnie  emigracya  naj- 
mniej przygotowana,  bardzo  powoli  oswajać  się  zaczęła  z  trapiącą, 
jak  zmora,  myślą,  że  wychodźtwo  czasowe  utrwali  się;  że  należy 
pożegnać  się  z  nadzieją  zobaczenia  swoich,  wrócenia  do  kraju 
i  obowiązków;  że  wykolejeni  i  wypchnięci,  śród  obcych,  nie  znając 
nawet  ich  języka,  muszą   się  chwycić  niewdzięcznej  pracy;   próby 


-     95     - 

dalszego  wychodźtwa,  do  Stanów  Zjednoczonych,  odstraszały  albo 
zawodziły. 

Wobec  tych  stosunków  należy  tylko  podziwiać  hart  moralny 
wychodźców;  jeżeli  kogo  gorszyli,  to  tylko  siebie  samych  swoimi 
swarami,  a  i  o  tych  zapominali  na  widok  nędzy  bratniej  i  dzielili 
się  ostatkami;  jeżeli  targnęli  się  na  czyje  życie,  to  tylko  na  własne; 
nawet  ci,  co  chętnieby  się  pozbyli  »nieproszonych  gości«,  najpię- 
kniejsze im  wystawiają  świadectwo;  wysoko  trzymali  oni  sztandar, 
nie  splamili  go  nigdy  i  niczym;  najcięższe  ich  przewinienia,  to  wła- 
sne ich  złudzenia,  hart  ich  i  nieugiętość  spartańska. 

Złudzenia  te  podzielał  i  kraj.  Sam  fakt  istnienia  emigracyi 
i  ciągłych  jej  manifestacyi,  adresów  do  izb  angielskich  i  francu- 
skich, debat,  artykułów,  audyencyi,  kombinacyi,  drażnił  i  denerwo- 
wał; przy  głuchym  milczeniu,  jakie  w  kraju  panowało,  zdawała  się 
emigracya,  nie  uprawniona  przez  nikogo,  jedyną  właściwą  jego 
reprezentacyą;  ona  uzurpowała  przewodniczenie  narodowi;  w  jej 
obozie,  t.  j.  w  jej  klubach  i  fakcyach,  była  Polska;  ona  decydo- 
wała o  przyszłym  ustroju,  wybierała  króla  czy  władze  republikań- 
skie, uwłaszczała  chłopów  i  kasowała  przywileje.  Fatalniejszym, 
niż  to  potrząsanie  autorytetem,  niezachwianym,  choć  utopijnym, 
niż  to  zakłócanie  układającego  się  powoli  porządku  coraz  nowymi 
spiskami  i  wybuchami,  był  sam  fakt  emigracyi,  t.  j.  opuszczenie 
kraju  przez  jego  inteligencyę,  kwiat  jego  talentów  i  młodzieży; 
zubożenie  jego  przerażające,  w  chwili,  gdy  najwięcej  sił  i  zasobów 
umysłowych  potrzebował;  strasznej  klęski  materyalnej  po  r.  1831 
dopełniła  klęska  moralna  i  intelektualna;  co  zdolniejsze,  niezawi- 
słej sze,  gorętsze,  opuściło  kraj  i  zjadaczy  chleba. 

Na  emigracyi  znalazło  się  wszystko,  co  dotąd  w  kraju  rej 
wodziło:  uczeni,  przeważnie  historycy:  Lelewel,  Sienkiewicz,  Szyrma, 
Hofman;  krytycy,  Mochnacki,  co  się  natychmiast  do  publicystyki 
emigracyjnej  rzuci;  literaci,  belwederczyk  Goszczyński,  żołnierze: 
Zaleski,  Pol,  Garczyński,  Gaszyński,  Czajkowski;  senatorowie  i  po- 
słowie: Niemojowski,  Ostrowscy  i  inni;  na  czele  kolumny  sędziwy 
Niemcewicz,  nieprzejednany;  książę  Adam  Czartoryski,  skazany 
z  Lelewelem  na  śmierć,  a  potępiany  równocześnie  przez  emigran- 
tów samych,  choć  czynny  wśród  nich  i  zasłużony;  »hrabiowie«, 
których  Lelewel  tak  nienawidził,  Zamoyscy,  Sapiehowie  i  inni. 
Z  emigracya  łączyli   się  i  ci,  którzy  w  niczym   udziału  nie  brali, 


-    96     - 

ani  w  spiskach,  wojnach  czy  rządach:  Mickiewicz,  Słowacki,  Szo- 
pen, Witwicki,  Jański  i  tylu  innych;  Brodzińskiemu  tylko  śmierć 
przeszkodziła;  łączyli  się  i  najprzeciwniejsi  jej  robotom,  Zygmunt 
Krasiński  i  in.;  obok  swoich  stawali  i  obcy,  synowie  najzaciętszych 
»Polenfresserów«,  np.  Reitzenheim.  Sama  ta  nadzwyczajna  siła  przy- 
ciągająca, czysto  moralna,  dodawała  tej  emigracyi  uroku  niemal 
magicznego  —  a  potęgowały  go  dzieła  literackie,  coraz  liczniejsze 
i  wznioślejsze,  odbijające  coraz  jaskrawiej  od  apatyi  i  prostracyi, 
panującej  w  kraju.  I  wzniosła  się  literatura  emigracyjna  na  wy- 
żyny, dotąd  niedostępne;  poza  krajem,  na  obczyźnie,  jedynym 
w  dziejach  umysłowych  ludzkości  przykładem,  stworzyła  ona  lite- 
raturę prawdziwie  narodową,  arcydzieła  świata,  nie  tylko  polskiego 
i  nie  tylko  słowiańskiego. 

Same  stosunki  nałożyły  tej  literaturze  cechę  patryotyczną. 
Jeżeli  emigracya  łudziła  się,  że  nada  czy  narzuci  ruchowi  narodo- 
wemu kierunek  i  przywódzców,  źe  zdecyduje  o  przyszłości  naro- 
dowej, nie  łudziła  się  jej  literatura  w  najznakomitszych  przedsta- 
wicielach co  do  swej  roli  i  zadania.  Podtrzymywać  i  wzmacniać 
ducha  w  upadłych  i  zwątpiałych,  lać  balsam  w  ich  rany,  wskazy- 
wać ideały,  dać  odpowiedź  na  dręczące  pytania,  objaśnić  znaczenie 
wszystkiego,  co  zaszło,  wyłożyć  tajemnicę  przyszłości  i  przezna- 
czeń —  to  stało  się  jej  celem  i  dążeniem.  W  nowych  tych  zapa- 
sach, gdy  się  walka  orężna  skończyła,  przewodniczył  ten,  którego 
już  dawniej  za  wodza  uznano.  O  budzenie  uczuć  estetycznych, 
o  sztukę  dla  sztuki,  nie  szło;  tracił  wpływ,  jak  Zaleski,  lub  nie 
zdobywał  rozgłosu  i  znaczenia,  jak  Słowacki,  kto  igrzyska  tylko 
poetyckie  zawodził;  poeta-sztukmistrz  przemieniał  się  w  wieszcza- 
proroka;  czemu  nie  podołali  wodzowie,  dyplomaci,  rząd  pięcio- 
głowy,  sejm  o  nowych  litewskich  i  ruskich  posłach,  to  brali  na 
siebie  poeci.  Stąd  rola  i  znaczenie  tej  poezyi,  dominujące,  wszech- 
władne; zwraca  się  ona  nie  do  sytych  i  ospałych,  aby  drażnić 
i  łechtać  ich  zmysły,  lecz  w  poście  i  umartwieniu,  w  tytanicznych 
zapasach  z  niebem  samym,  wydziera  mu  tajemnice,  tłumaczy  je, 
a  dufna  w  potęgę  słów  wykreśla  tory  przyszłości. 

I  budzi  się  w  niej  inna  cecha,  przygłuszona  dawniej  zupełnie: 
religijna,  i  potęguje  się  aż  do  zachwytów  mistycyzmu.  Jak  Kon- 
rad, mogła  i  emigracya  o  sobie  powiedzieć:  »dawno  nie  wiem, 
gdzie  moja  podziała  się  wiara«;  ale,  jak  w  wielkich  nieszczęściach 


—    97     — 

mimowoli,  szukając  pociechy  czy  nadziei,  zwracamy  się  do  Boga, 
tak  i  z  katastrofy  narodowej  wyłoniła  się  w  emigracyi  samej 
nowa  wiara,  wychodzili  z  niej  byli  sęsymoniści  i  farmazoni  apo- 
stołami, ów  Bohdan  Jański,  ów  poeta  Celiński,  obchodzący  zakłady, 
wzywający  do  pokuty  i  poprawy,  głoszący  między  poróżnionymi 
hasła  miłości  i  pojednania;  z  łona  emigracyi  wyszedł  nowy  zakon, 
Zmartwychwstańców,  a  założyciele  jego,  Semeneńko  i  wymowny 
Kajsiewicz,  z  niewierzących  i  libertynów  wyrośli. 

Podobnemu  przejściu  uległ  i  Mickiewicz.  Zagranicą  zwiedził 
Berlin,  gdzie  go  mędrkowania  Hegla  odstraszały,  Wejmar,  gdzie 
go  chłód  panteistyczno  filozoficzny  Getego  ostudzał;  osiadł  w  Rzy- 
mie, zajęty  rozległymi  studyami,  historycznymi  i  estetycznymi, 
nad  pisarzami  starożytnymi,  nad  Winkelmanem  i  Niebuhrem.  W  Rzy- 
mie ludzie  tracą  lub  zyskują  wiarę  na  zawsze;  jak  Krasiński  i  Go- 
gol, tak  Mickiewicz  odnalazł  tu  swoje.  Głębokie  jej  podkłady 
przeczuwała  dawno  instynktem  natura  pokrewna  malarza  peters- 
burskiego, mistyka  Oleszkiewicza,  odgadującego  w  poecie  naczynie 
łaski  wybrane,  przez  które  na  innych  spływać  miała;  przenikała 
ona  od  dawna  spokój  »kryjący  burzliwą  duszę  i  dumę  obojętną, 
pozłacającą  obłokiem  wnętrzne  pioruny*;  do  tego  przyczyniały  się 
teraz  stosunki  z  księdzem  (eksźołnierzem)  Stanisławem  Chołoniew- 
skim,  żarliwym  katolikiem,  głęboko  wykształconym,  ascetą  filozofem 
na  gruncie  staroszlacheckim,  tradycyjnym;  z  domem  Ankwiczów, 
gdzie  pobożność  panny  i  p.  Łempickiej  nie  bez  wpływu  nań  pozo- 
stała; lektura  wreszcie,  od  Dantego  do  księdza  reformatora,  idealisty 
Lamennais'go,  Coraz  nowe  wrażenia,  artystyczne  i  towarzyskie,  krajo- 
brazy i  ludzie,  zapadały  w  umyśle,  nastręczały  porównania,  np.  po- 
sągu Marka  Aurela  a  Piotra  Wielkiego,  lecz  nie  budziły  narazie 
twórczości,  która  tylko  w  małych  lirycznych  arcydziełach,  o  we- 
wnętrznych przejściach  świadczyła. 

To  skupianie  się,  wchłanianie  barw  i  rysów  spokojne,  prze- 
rwała nagle  i  na  zawsze  noc  listopadowa.  Ani  na  chwilę  dał  się  jej 
uwieść  poeta,  co  świeżo  poznał  i  nieskończone  zasoby  i  konse- 
kwentną politykę  państwa  i  prawdziwe  usposobienia  ludzi;  potężną 
fantazyę  wyładowywał  Litwin  w  poezyi,  w  życiu  fantastą  nie  był; 
realista  w  polityce,  nie  łudził  się  np.  parlamentaryzmem  i  wartością 
jego  debat,  jak  inni;  co  w  Paryżu  widział,  nim  do  granic  kraju 
dojeżdżał,  przygnębiło  go  do  reszty.  Gdy  dojechał,  wojna  już  do- 

01  EiE    LITERATURY    POLSKIEJ    T.    II.  7 


—     98     — 

gorywała,  i  z  Poznańskiego,  gdzie  pozawiązywał  nowe  stosunki, 
gdzie  poznał  i  »pruskich«  Polaków  w  rodzaju  pana  Buchmana 
i  życie  tradycyjne,  podobne  litewskiemu,  ruszył  z  pierwszymi  emi- 
grantami do  Drezna;  tu  przebywał  od  marca  do  czerwca  r.  1832 
i  wpadł  w  ten  »ferwor  poetycki«,  w  jakim  od  czasu  pisania  »Dzia- 
dów«  (kowieńskich)  nie  był.  W  kościele,  podczas  modlitwy,  uczuł, 
»jakby  się  nad  nim  bania  z  poezyą  rozbiła...  stałem  się  Schreib- 
maschine  i  przez  całe  te  kilka  tygodni  pióra  z  ręki  nie  wypuszczamy 
20  maja  nowe  » Dziady «    wraz  z  »Ustępem«    były   już  ukończone. 

Z  Drezna  przenosił  się  poeta  do  Paryża,  aby  je  drukować; 
przed  nimi  jeszcze  wypuścił  w  świat  »broszurę  w  stylu  biblijnym«, 
»Księgi  narodu  polskiego  i  pielgrzymstwa  polskiego «,  przetłuma- 
czone na  wiele  języków,  nawet  na  hebrajski  i  litewski;  na  fran- 
cuski przez  hrabiego  Montalamberta,  ucznia  Lamennais'go  — 
Lamennais  sam  naśladował  je  w  Paroles  d'un  croyant,  potępio- 
nych, jak  i  sam  wzór,  przez  papieża;  niemiecki  przekład  dedykował 
Mickiewicz  narodowi  niemieckiemu  w  oznakę  szacunku  i  wdzię- 
czności za  braterskie  przyjęcie  nieszczęśliwych  pielgrzymów. 

Redakcya  »Pielgrzyma  polskiego«  (w  numerze  z  7  grudnia 
roku  1832)  wypowiedziała  o  »Księgach»  swe  zdanie,  »że  równego 
użytku  książki  dotąd  literatura  polska  nie  ma«.  Była  to  szczera 
prawda.  Już  w  Dreźnie  obijały  się  o  uszy  poety  spory  i  waśni; 
w  Paryżu,  wpadłszy  w  sam  wir  żalów,  kwasów  i  wyrzutów,  napi- 
sał te  książki,  bezimiennie,  i  rozeszła  się  »Ewangelia  Mickiewicza«, 
jak  ją  nazywano,  w  tysiącach  egzemplarzów,  rozsyłana  bezpłatnie 
między  wiarusów.  I  jeżeli  były  słowa  w  świecie,  które  w  bezprzykła- 
dnym nieszczęściu,  po  zawodzie  wszelkich  nadziei,  zwątpiałych, 
nędzarzów,  wyrzuconych  na  obcy  bruk,  szarpanych  wzajemną  nie- 
zgodą, podnosić  i  pocieszać,  krzepić  i  uzdrawiać  mogły,  musiały 
one  być  takie,  jakich  Mickiewicz  użył;  że  słowa  te  plonu  nie  wy- 
dały, nie  jego  wina,  lecz  ludzi  i  stosunków.  Natchnienia  do  nich 
czerpał  i  z  siebie  i  od  przyjaciół,  najbardziej  od  mistyka  Olesz- 
kiewicza. 

Większego  ukojenia,  więcej  balsamu  gojącego,  żaden  poeta 
narodowi  swemu  podać  nie  umiał;  co  my  w  nich  dziś  znachodzimy 
przesady,  poetyczności,  nawet  chełpliwości  narodowej,  a  poniżania 
zasług  czy  znaczenia  obcych  —  w  chwili  paroksyzmu  bólu  i  szału 
niezbędne  było,  jeżeli  działać  miało.  Lecz  i  dziś  jeszcze,  gdy  pro- 


—     99     — 

roctwa  chybiły,  losy  świata  innym  potoczyły  się  torem,  —  i  dziś 
jeszcze  książka  to  odświeżająca,  czysta,  jak  modlitwa  i  westchnie 
nie.  Składają  się  na  nią  dwa  nierówne  działy:  jeden,  w  stylu  bi- 
blijnych ksiąg  rodzaju,  kreśli  drogę  rozwoju  ludzkości,  dążącej  do 
swobody,  zwichniętą  służbą  bałwochwalczą  mamonowi  i  polityce, 
gdy  wyparto  się  poświęcenia  i  braterstwa;  w  tym  zaprzaniu  się 
Polska  udziału  nie  brała,  w  imię  tych  zasad  ją  podzielono.  Na  py- 
tanie, dlaczego  to  wszystko,  różne  były  odpowiedzi;  Woronicz  na 
własne  winy  składał;  po  roku  1831  dla  rekryminacyi  miejsca  nie 
było.  I  odpowiadali  Brodziński,  Mickiewicz,  Krasiński  niemal  w  je 
dnym  duchu,  tymiż  niemal  słowami,  mieszając  politykę  i  moralność, 
porządki  boskie  i  ziemskie,  nie  pomni  błędów  naszych,  widząc 
tylko  cierpienia  niezasłużone,  równowagę  moralną  zakłóconą,  pewni, 
że  przywróconą  być  musi;  wspominali  mimowoli  o  innej  ofierze, 
o  innych  cierpieniach,  niezasłużonych,  niezbędnych  w  ekonomice 
boskiej,  i  porównywali  jedne  z  drugimi  i  podobnych  się  skutków 
domyślali  i  tryumfująco,  w  co  uwierzyli,  głosili. 

Stawała  się  więc  Polska  nową  ofiarą  krzyżową  i  niosła  między 
narody  ewangelię  polityki  chrześcijańskiej  i  wysuwała  swe  czyny 
poświęcenia  dla  innych,  pod  Warną,  gdzie  ją  Węgrowie  niecnie 
zdradzili,  pod  Wiedniem,  za  co  jej  Niemcy  czarną  niewdzięcznością 
odpłacili;  swe  rozszerzania,  nie  mieczem,  lecz  unią,  przymierzami, 
nie  na  papierze  i  woskiem,  lecz  krwią  grunwaldzką  opieczętowa- 
nymi. Druga  obszerniejsza  część  odnosiła  się  wyłącznie  do  piel- 
grzymstwa,  uczyła  je  postępowania,  miłości,  wyrozumiałości  jednego 
dla  drugich;  i  gdy  pierwsza  stylem  Starego  Testamentu,  narabiała 
ta  porównaniami,  parabolami  Nowego;  przypowieści  poety  należą 
do  najpiękniejszych,  najgłębszych,  jakie  kiedykolwiek  stworzono, 
tchnące  mądrością  wieków,  powagą  i  spokojem  wschodu;  właśnie 
ta  część  uroku  swego  do  dziś  nie  straciła,  gdy  pierwszą  dowol- 
ność wykładu  historyozoficznego,  szermująca  nawet  przedrzeźnia- 
niem imion  i  ich  znaczenia  obniża  znaczniej. 

W  kilka  tygodni  po  owej  książeczce  bezimiennej  wyszły: 
»Dziady,  poema  (część  trzecia)«,  pierwszy  akt  trzyaktowej  całości; 
do  dalszych  części,  mimo  podjazdowej  pracy  autorskiej  nad  nimi, 
już  nie  przyszło.  Autor  miał  na  myśli  całość  dziejów  porozbioro- 
wych  i  ich  katastrofy;  zaczynał  od  własnych,  wileńskich,  i  bohatera 
ich,  siebie  samego,  Konrada,  łączył  z  Gustawem  Dziadów  kowień- 

7* 


—     100     — 

skich,  których  »część  druga  i  czwarta«  w  przetopionej  całości  część 
drugą  stanowić  rniała;  na  pierwszą  przypadałyby  dzieje  młodości 
i  miłości  Gustawa  i  dziewicy.  Z  Dziadami  kowieńskimi  łączyła 
drezdeńskie  mimo  zmienionego  kompletnie  tła,  przedmiotu  i  formy, 
mimo  scen,  tryskających  realizmem,  zaprawionych  ironią  i  satyrą, 
o  zacięciu  pamfletowym  niemal,  tak  obcych  niepolitycznym,  fanta 
stycznym,  egotycznym  »Dziadom«  dawniejszym,  —  nie  tylko  głó- 
wna osoba  ich  bohatera,  lecz  i  sama  ich  podstawa:  wiara  we  wpływ 
świata  niewidzialnego,  niemateryalnego  na  myśli  i  czyny  ludzkie; 
tylko  wobec  owej  mieszaniny  tradycyi  pogańskich  i  wierzeń  chrześci- 
jańskich, grubej  nieco,  chłopskiej,  ludowej,  tkanka  świata  nadprzy- 
rodzonego teraz  idealniejsza,  lżejsza,  ze  snów  i  wizyi,  mniej  z  wi- 
dzialnych »materyalizacyi«  złożona.  Wiara  ta  nie  była  więc  świeżą 
naleciałością;  wypowiadał  ją  poeta  już  przywłaszczając  sobie  dla 
»Ballad«  motto  z  Szekspira  o  widzeniu  duchowym  —  tak  usłyszała 
Mollisonowa  krzyk  syna  przez  najgrubsze  mury;  sam  znał  potęgę 
natchnienia,  jak  nikt  inny,  które  nań  schodziło,  niezawiśle  od  jego 
woli  —  dlatego  tworzył  tak  nierównomiernie;  sam  miewał  widze- 
nia, głosy  prorocze,  dziwnie  się  sprawdzające,  wywierał  wpływ 
magnetyczny  —  więc  wiedział  czy  przeczuwał  rzeczy,  o  których 
się  »fiIozofom«  nie  śniło.  Z  tą  wiarą  w  światy  nadziemskie  łączyła 
się  niezłamana  wiara,  górna,  o  sile  myśli  i  czucia: 

Człowieku,  gdybyś  wiedział,  jaka  twoja  władza... 
Ludzie,  każdy  z  was  mógłby,  samotny,  więziony, 
Myślą  i  wiarą  zwalać  i  podźwigać  trony; 

o  nią  wsparty  wyzywał  Konrad  i  Stwórcę,  sam  czując  za  miliony, 
nie  sobie,  lecz  im  szczęścia  pragnąc,  burząc  się  przeciw  Najwyż- 
szej mądrości: 

Jeśli  miłość  jest  na  co  w  świecie  Twym  potrzebną, 
I  nie  jest  tylko  Twoją  omyłką  liczebną..., 

żądał  w  jej  imię  władzy  sercem  nad  duszami,  aby  stworzyć  pieśń 
żywą,  szczęśliwą.  I  gdy  głuche  milczenie  wyzwanie  to  skarciło, 
posunął  się  Konrad  aż-  do  bluźnierstwa  i  upadł  wysilony.  Impro- 
wizacyą,  o  sile  niewyczerpanej,  niesłychanej,  stanął  Konrad  tuż 
obok  Hioba  i  Promoteusza  starożytnych,  obok  Fausta  i  Kaina  no- 


—     101     - 

woźytnych,  chociaż  różnił  się  od  nich  zasadniczo,  gdyż  nie  badał 
zagadek  istnienia,  dla  zaspokojenia  dumy  czy  ciekawości,  dla  zmie- 
rzenia sił  tytanicznych  czy  demonicznych  z  boskimi,  dla  usunięcia 
sprzeczności  nierozwikłanych:  tylko  miłość  wszechludzka,  litość 
nad  udręczonymi,  uczucie  dyktowały  ten  protest  serca,  nie  rozumu, 
i  wyniosły  Konrada  na  wyżyny  nadziemskie,  postawiły  go  oko 
w  oko  z  Stwórcą.  Tu  jednak  nastąpił  przełom:  od  buntu  niesfor- 
nego, od  pychy  demonicznej,  poeta  sam  do  kornej,  ofiarnej  rezy- 
gnacyi  odbieżał.  Co  niedostępne  mędrkowi,  otwiera  się  prostocie, 
upokorzonej,  błagającej;  nie  dumny  Konrad,  z  którym  czarci 
igrają,  lecz  klecha  pokorny,  którego  się  czarci  boją,  ksiądz  Piotr, 
dostępuje  łaski,  objawienia,  schodzącego  nań  z  wizyi;  jej  szczegó- 
łów apokaliptycznych  później  poeta  sam  tłumaczyć  nie  umiał  albo 
nie  chciał:  »on  ślepy,  lecz  go  wiedzie  anioł  pacholę«,  niby  To- 
wiański  później;  »z  matki  obcej,  krew  jego  dawne  bohatery, 
a  imię  jego  czterdzieści  i  cztery«  —  niby  Adam  Mickiewicz  sam, 
jakby  wizya  podobna  ze  ścisłością  matematyczną  zgadzać  się  mo- 
gła; i  tu  występowała  Polska,  jak  w  »Księgach  narodu  i  pielgrzym- 
stwa«.  Od  fantastycznego  dramatu,  odgrywającego  się  między  du- 
chami dobrymi  a  złymi,  między  aniołami  a  szatanami,  skreślonymi 
z  dosadnością  misteryów  średniowiecznych;  od  snów  błogich,  spo- 
kojnych, niewinnych,  do  łechceń  i  udręczeń  spodlonego  sumienia, 
katowanego  biczami  wyobraźni,  odbijały  szerokie,  epiczne  opowia- 
dania niesłychanej  dotąd  dobitności,  wyrazistości,  nasiąknięte  krwią 
i  łzami.  W  samych  kontrastach  toczyły  się  luźne  całkiem  sceny 
więzienne,  balowe,  śledcze;  jeszcze  silniej  odskakiwali  ludzie,  od 
klasyków  warszawskich  i  spiskowców  rosyjskich  począwszy;  nad 
wszystkie  wyłaniała  się  imponująca,  prosta,  niewzruszona,  w  ufności 
boskiej  nieugięta  postać  księdza  Piotra,  wizyonera  i  proroka,  coś 
z  Marka,  coś  ze  Skargi.  Rym  i  rytmy,  ton  i  słowa,  zmieniały  się 
ciągle,  od  bezwstydnej  piosenki,  od  dwuznaczników,  pamfletów 
i  wyzwisk  aż  do  marzeń,  z  kwiatów  i  dźwięków  czystych  utka- 
nych ,  aż  do  modlitwy  kornej ,  przypowieści  groźnej ,  wizyi 
szczytnej. 

I  bladła  dotychczasowa  poezya  polska  wobec  tych  hymnów, 
szałów,  szyderstw  i  próśb:  »jakimi  słowy  odmalować  złotą  nić, 
która  przechodzi  przez  środek  tych  różnych  zdarzeń  i  uczuć  —  na 
klęczkach    czytałem    drukowane  i  niedrukowane    części   poematu«, 


—     102     — 

pisał    Bohdan    Zaleski;    »j est   to  śliczne  dzieło,   szczytne,    słowem 
wyższe  nad  wszystkie  pochwały «,    pisał  stary  klasyk,   Niemcewicz. 

0  samych  zdarzeniach,  które  za  tło  posłużyły,  należy  pamiętać,  że 
widział  je  i  opisywał  poeta  przez  pryzmat  roku  1831. 

Obok  wybuchów  najwyższego  liryzmu  cechowały  »Dziady« 
opisy  mistrzowskie;  próby  ich  składał  poeta  już  dawniej,  po  frag- 
mentach; kunsztu  dowodził  »Ustęp«,  dodany  do  »Dziadów«,  kalej- 
doskop obrazów  i  wrażeń  z  podróży  do  stolicy  i  pobytu  w  niej. 
Była  to  opisowość,  jak  u  klasyków;  lecz  u  nich  były  rymy,  tu 
poezya;  co  wrażliwe  oko  widziało,  wypowiadały  wiersze  nabrzmiałe 
uczuciem,  coraz  innym;  przeważała  nuta  satyryczna;  najgorsze 
cięgi  spadały  na  Francuzów  i  Niemców.  Wrażenie  »Ustępu«  przej- 
mowało i  Rosyan;  zachwycał  się  jego  malowniczością  i  Aleksander 
Hercen,  szczególniej  opisem  lasu,  śniegów  i  burzy. 

Po  tej  wyczerpującej  pracy,  od  tych  wybuchów  goryczy 
i  żalu,  gdy  swary  emigracyjne  coraz  przykrzej  dokuczały,  poeta 
»drzwi  od  Europy  zamykał  hałasów  i  dumał,  marzył  o  swojej 
krainie «  z  lat  dziecinnych,  szczęśliwej,  ubogiej  i  ciasnej,  gdzie 
wszystko  do  nas  należało,   gdzie  każdy  kącik   ziemi  był  znajomy. 

1  przyjaciele  (Witwicki,  Zaleski,  Domejko)  pomogli  rozmowie,  i  do 
pieśni  rzucali  mu  słowo  po  słowie:  jak  żórawie  nad  zaklętym  pa- 
łacem przelatując  wiosną,  każdy  ptak  chłopcu  jedno  pióro  rzucił, 
on  zrobił  skrzydła  i  do  swoich  wrócił.  Odnawianie  to  pamiątek 
tradycyjnych,  zaczęło  się  w  Rzymie,  gdzie  facecyonista  Rzewuski  — 
a  i  syn  miecznika  koronnego,  Chołoniewski,  tradycye  znał  i  cenił  — 
barwnymi  opowiadaniami  odświeżał  ów  świat  staroszlachecki. 
W  Paryżu  wzmógł  się,  mocą  naturalnej  reakcyi,  gdy  powrót  był 
zamknięty,  a  ostatnie  resztki  tego  świata  się  zawalały,  ten  zwrot 
ku  niedalekiej  —  a  tak  dalekiej  i  niepowrotnej  przeszłości,  zwrot 
nawet  ściśle  wyrozumowany,  gdyż  ducha  narodowego  wedle  poety 
szukać  należało  w  »domowej  tradycyi«:  »jak  w  osłabionym  ciele 
krwi  koło  serca  szukać,  ożywiać,  stamtąd  na  całe  ciało,  znowu 
rozprowadzać  należy,  tak  z  tradycyi  musi  wywinąć  się  i  nie- 
podległość kraju  i  przyszła  forma  rządu«.  Tak  powstał  »Pan  Ta- 
deusz*. 


Ach!  czyjeż  usta  śmią  pochlebiać  sobie, 
Że  znajdą  dzisiaj  to  czarowne  słowo, 


—     103     - 

Które  rozczuli  rozpacz  marmurową , 
Które  z  serc  wieko  podejmie  kamienne, 
Rozwiąże  oczy,  tyla  łez  brzemienne? 

pytał  poeta.  Sam  tego  cudu  dokonał  i  stworzył  te  »Księgi  narodu 
polskiego«,  wolne  od  wszelkiej  przesady  i  przywary,  nieśmiertelne, 
szczyt  poezyi  epicznej  i  opisowej,  nie  u  Polaków,  nie  u  Słowian 
tylko. 

Praca  nad  nimi  postępowała  nadzwyczaj  raźnie,  mimo  wielu 
fatalnych  przeszkód,  podróży  i  pielęgnowania  śmiertelnie  chorego 
przyjaciela  (Garczyńskiego),  mimo  prac  literackich  (przekład  »Giaura«, 
dawno  zaczęty,  teraz  dokończony)  i  publicystycznych,  mimo  rozma- 
itych zgryzot  i  kłopotów.  Już  8  grudnia  1832  roku  »ukropił  tysiąc 
wierszów  z  poematu  szlacheckiego  w  rodzaju  Herman  i  Dorotea«; 
swoje  »poema  wiejskie*  bardzo  lubił,  było  jego  pieszczonym 
dzieckiem;  gdy  pisał  je,  zdawało  mu  się,  że  w  Litwie  siedzi,  żyje 
w  lasach,  karczmach,  ze  szlachtą,  Żydami;  w  maju  roku  1833 
czwartą  księgę  ukończył,  potym  nastąpił  ów  wyjazd  z  Paryża 
i  poeta,  »nie  tylko  pisać  ale  i  myśleć  odwykł«;  dopiero  we  wrze- 
śniu zabrał  się  ponownie  do  »Szlachcica«  i  w  lutym  roku  1834  go 
ukończył,  »pieśni  ogromnych  dwanaście  (dziesięć  tysięcy  wierszów), 
wiele  marności,  wiele  też  dobrego  —  co  tam  najlepsze,  to  obrazki 
z  natury  kreślone  naszego  kraju  i  naszych  obyczajów...  ledwiem 
skończył,  bo  mnie  już  duch  porywał  gdzie  indziej...  moźebym  go 
był  zaniechał,  ale  był  już  blizki  końca«. 

Tak  małą  wagę  przypisywał  autor  na  razie  swemu  dziełu; 
oskarżał  się  nawet,  że  należało  » podnieść  nastrój  o  jakie  półtonu, 
poprawię  się,  da  Bóg  w  innej  powieści,  bodaj  w  synu  »Pana  Ta- 
deusza«,  a  najprawdopodobniej  w  dalszych  częściach  »Dziadów«. 
I  na  innych  wrażenie  nie  odrazu  wywarł  poemat  imponujące.  Lekce- 
ważył go  zrazu  Krasiński,  pisał  o  nim  w  grudniu  1834  roku:  jest 
epopeą  drobnej  szlachty  naszej,  jest  wiecznym  jak  »Don  Quichote«, 
jak  » Poliszynel  we  Włoszech«,  przenosi  o  cztery  głowy  »Mona- 
chomachię«  (znawca  ten,  zresztą  znakomity,  ma  nieraz  sądy,  jakieby 
ledwie  Tańskiej-Hofmanowej  uszły;  tym  razem  musiał  być  strasznie 
roztargniony)  —  r.  1840  spotykamy  jednak  u  niego  całkiem  coś 
innego,  zdanie  jedynie  prawdziwe:  odczytałem  niedawno  »Pana 
Tadeusza«,    to   epopea,    znam  trzy   epopee   wielkie;   jedna   z  nich 


-     104     - 

»Pan  Tadeusz«.  Słowacki,  choć  i  przeciw  poecie  (z  powodu  za- 
czepki ojczyma,  doktora  Becu  —  w  »Dziadach«)  i  przeciw  poema- 
towi uprzedzony,  od  pierwszej  chwili  go  słusznie  ocenił.  Innym 
praca  zdawała  się  lekką,  jak  niegdyś  w  »Trenach«  Kochanowskiego; 
znowu  Krasiński  radził  Gaszyńskiemu:  napisz  co  w  rodzaju  »Pana 
Tadeusza«,  np.  uniwersytet  warszawski  ze  wszystkimi  śmieszno- 
ściami  swymi  (jakby  tu  o  » Porwanie  wiadra«  czy  »Pulpit«  cho- 
dziło!). Innych  raziło,  źe  poemat  polski  od  inwokacyi  Litwy-ojczy- 
zny  zaczynał;  pytali,  czy  kto  inny  od  powiatu  lub  miasteczka 
podobnej  rzeczy  nie  zacznie.  Nęciło  naśladowanie,  ale  próby  nie 
udawały  się,  np.  »Dworzec  mego  dziadka*,  Franciszka  Morawskiego, 
napisany  w  Wielkopolsce,  dokąd  generał  i  minister  wojny  z  Wo- 
logdy  powrócił,  chociaż  temat  był  bardzo  wdzięczny;  na j walniej szą 
część  poematu  stanowił  szczegółowy  opis  dworca,  rzecz  niepoety- 
czna;  do  niego  przypięto  akcyę  bardzo  tragiczną,  fragmentarycznie 
raczej  rozwiniętą.  Ostatnia  z  prób  podobnych  wyszła  z  pod  pióra 
Ludwika  Mizerskiego:  »Lucyan  Doręba«,  powieść  poetyczna  w  dzie- 
sięciu pieśniach,  osnuta  na  tle  stosunków  wielkopolskich  (rok 
1862  —  1865). 

Pochód  tryumfalny  »Pana  Tadeusza«  przekroczył  granice  lite- 
ratury polskiej.  Posypały  się  tłumaczenia  na  wszystkie  znaczniejsze 
języki,  na  niemiecki,  aż  trzy  rozmaite,  Spaziera,  z  roku  1836,  chlu- 
biącego się  jakimś  spółudziałem  poety,  o  czym  ten  nic  nie  wie- 
dział; Weissa  z  roku  1882;  najlepszy,  Lippinera,  z  roku  1884; 
roku  1891  przerobił  nie  najgorzej  Rehbronn  epopeę  na  dramat 
pięcioaktowy,  »Junker  Thaddaeus«,  zachowując,  ile  się  dało,  dosło- 
wnie przemowy  osób;  dalej  na  język  francuski  (Przeździeckiego 
i  Gasztowta),  włoski,  hiszpański,  angielski,  czeski  pani  Krasnohor- 
skiej,  rosyjski,  »Gospodin  Tadijo«,  chorwacki,  Maretića;  niektóre 
przekłady  wydano  tylko  częściowo,  małoruski,  białoruski,  Marcin- 
kiewicza (Wilno,  1859;  inny  przekład  przez  A.  J.  we  Lwowie, 
1892,  pierwsza  księga),  zaczyna: 

Litwa,  majd  ajczyzna,  ty  zdarauju  rouna, 
Takwiela  toj  ciabie  acenić  chto  pażyuszy  pouna, 
Ciabie  utraciul  Ciapier  krasu  twaju  ja  lepiaj  znaju, 
I  apiszu,  bo  ciażka  pa  tabie  skuczaju  i  t.  d.); 

litewski  księdza  Baranowskiego  nie  wydany  wcale.    Na   emigracyi 


-     105    - 

(Worcell  w  Londynie)   zanoszono   się  od  płaczu  nad  księgą;    »La- 
tarnik«  zapomniał  nad  nią  o  bożym  świecie. 

W  epopei  tej  wymyślone  wszystko,  i  fabuła  i  osoby  i  miej- 
scowości nawet,  Soplicowo,  zaścianek  Dobrzyński.  W  pieśni  ożył 
kawałek  czarnoruskiej  ziemi,  między  Nowogródkiem  a  Mirem,  ży- 
ciem czarodziejskim,  wiecznym.  Scena,  wedle  słów  poety,  dzieje 
się,  kiedy  jeszcze  żyły  dawne  podania  i  widać  jeszcze  było 
ostatki  dawnego  wiejskiego  życia.  Treść  pierwszych  dziesięciu 
ksiąg  zaczyna  wieczorem  lipcowym  (ostatniego  piątku,  roku  1811), 
gdy  Tadeusz  po  letnim  kursie  wileńskim  do  stryja  do  Soplicowa 
na  ferye  zawitał  i  Zosię  spłoszył,  nie  spodziewającą  się  przybycia 
»kuzynka«.  Toczy  się  przez  sobotę,  gdy  próbują  przymiotów  Ku- 
sego i  Sokoła,  o  co  się  wczoraj  u  stołu  pan  rejent  Bolesta  z  ase- 
sorem kłócili;  po  śniadaniu  grzybobranie;  przy  stole  wiadomość 
o  niedźwiedziu.  W  niedzielę  łowy;  ksiądz  Robak  celnym  strzałem 
Tadeusza  i  Hrabiego  ocala;  uczta  w  zamku,  spornym  między  So- 
plicami i  Horeszkami;  kłótnia  wybucha,  wywołana  umyślnie  przez 
klucznika  Horeszków  Gerwazego.  Gerwazy  namawia  Hrabiego  do 
zajazdu,  czego  w  poniedziałek  dokonują  zapomocą  szlachty  za- 
ściankowej, koty  drącej  z  sędzią,  jak  to  między  sąsiadami.  Zajazd 
udał  się  wyśmienicie;  spustoszono  piwnice,  spiżarnie,  drób;  zato 
we  wtorek  obudzono  się  arcy  niemile,  w  dybach,  nałożonych  przez 
rotę  jegrów  majora  Płuta  i  kapitana  Rykowa,  zjawiającą  się  w  So- 
plicowie  wraz  z  odsieczą  szlachecką.  Gdy  źołnierzów  spito,  pogo- 
dziła się  zwaśniona  szlachta  i  na  nich  uderzyła;  zwycięstwo  opła- 
ciła śmiercią  księdza  Robaka  i  umykaniem  za  Niemen,  do  wojsk 
Napoleońskich. 

Dwie  ostatnie  księgi  opisują  majowy  dzień  roku  1812,  Matki 
Boskiej  Kwietnej,  kalendarzom  równie  nieznanej,  jak  Soplicowo 
mapom,  gdy  Soplicowo  wita  generałów  i  wojsko  polskie  ucztą 
solenną,  z  zaręczynami  Zosi  i  Tadeusza  i  par  innych,  z  uwolnie- 
niem włościan,  ze  staropolskim  »kochajmy  się«:  »i  ja  tam  z  gośćmi 
byłem,  miód  i  wino  piłem,  a  com  widział  i  słyszał,  w  księgi 
umieściłem«. 

Życie  dawne  wiejskie,  gospodarka  i  prawowanie  się,  przepla- 
tane polowaniami,  zabawami,  zaręczynami,  dostrojone  do  wyżyn 
roku  1812,  roku  komety, 


-      106     — 

Z  którą  wspomnienia  wieszczów  się  splotły, 
Z  którą  pieśń  polska,  jak  sławne  wina, 
Fermentowanie  swoje  zaczyna. 
O  roku,  który  w  samą  wigiliją 
Klęsk  tęczowałeś  barwami  tyla 
Nadziei  wielkiej,  złudnej  niestety! 

Już  w  pierwszej  księdze  »rzut  oka  na  ówczesny  stan  poli- 
tyczny Litwy  i  Europy«  właściwe  znaczenie  drobnych  na  pozór 
okoliczności  odsłaniał;  apoteozą  roku  urodzaju,  wojny  (i  pożarów) 
zaczyna  księga  jedenasta,  a  kończy  polonezem  trzeciego  maja 
i  marszem  Dąbrowskiego.  I  wyłonił  się  z  ramek  życia  codziennego 
wielki  obraz  historyczny  i  powstał  pierwszy  wielki,  na  długie  lata 
jedyny  romans  historyczny,  chociaż  autor  tylko  wiek  męski,  wiek 
klęski  na  swe  dzieciństwo  sielskie,  anielskie  wymieniać  zamierzał, 
i  niby  od  niechcenia  tworzył,  bawiąc  się  »niezmiernie  pisaniem 
tych  rzeczy«;  i  powstała  epopea  narodowa,  ożywiona  nastrojem 
oczekiwania,  bo  Litwa  —  tak  ją  chcieli  widzieć  Niemcewicz 
(w  Listach  litewskich)  i  sam  poeta-bohater,  w  pozornym  pokoju, 
niby  las  nieruchomy  przed  burzą,  przeczuwa  wojnę  i  jej  pragnie, 
zdolna  do  największego  heroizmu,  skoro  się  zdobywa  na  takiego 
Jacka  Soplicę. 

Epopea  ta  historycznego  znaczenia  nie  osiągnęła  więc  przez 
samo  zewnętrzne  osadzenie  na  granicie  roku  1812;  unikała  przecież 
wprowadzania  osób  historycznych;  nie  widzimy  nie  tylko  Napo- 
leona, królów  i  marszałków,  nie  spotykamy  się  nawet  z  księciem 
Poniatowskim,  a  choćby  z  młodym  Dominikiem  Radziwiłem.  Prze 
pełniona  samymi  niehistorycznymi  osobami:  Jankielem,  kwestarzem, 
wojskim,  klucznikiem,  rejentem,  podkomorzym,  znanymi  nam  lepiej 
z  urzędu,  niż  z  nazwiska;  samymi  niehistorycznymi  faktami,  pro 
cesem  i  zajazdem  o  stare  zamczysko;  powszednimi  masami  szła 
checkimi:  Soplicę,  Mickiewicze,  Zany,  Czeczoty;  wyróżniają  się 
między  nimi  nieco  podkomorzy-marszałek  powagą  obywatelską 
i  wiekiem;  hrabia  majątkiem  i  imieniem  wielkopańskim,  ukształce- 
niem,  zdobytym  za  granicą,  sentymentalnością;  sędzia  duchem 
szczeropolskim  (Soplicowo  jego  to  centr  polszczyzny,  w  którym 
się  z  naleciałości  i  obczyzny  obmyjesz),  humanitarnym  (w  obejściu 
z  chłopami);  ksiądz  —  Robak  z  poświęceniem  bez  granic,  jakim 
maże   przewinienie    wielkie,   gorący,  wypróbowany   patryota,    mę- 


-     107     — 

czennik  za  sprawę,  a  potulny  i  cichy,  dla  ekspiacyi  dawnego  za- 
wadyactwa,  buty  i  pychy:  właściwy  bohater  poematu,  chociaż 
pokora  jego  na  to  nie  zezwoliłaby  nigdy,  ustępujący  miejsca  na 
karcie  tytułowej  własnemu  synowi. 

Tadeusz,  to  nie  bohater  w  zwykłym  znaczeniu  słowa,  utrzy- 
many możliwie  nizko,  młody,  krewki  a  niedoświadczony,  zawikłany 
w  romansik  z  nadstarzałą  kokietką,  z  którego  wyplątać  się  nie 
umie,  rzuca  się,  jak  ryba  w  matni  —  ale  to  krew  lacka,  chłopiec 
dzielny,  nie  bystry,  ochoczy  i  do  szabli  i  do  tańca;  muśnięty  no- 
wym wiekiem,  jeszcze  w  chłopomana  się  wyrodzi,  na  zgrozę  Ger- 
wazego. Figur  ilość  jakby  nieskończona;  każda  żyje  własnym  ży- 
ciem, rozprawia  własnym  językiem,  gestykuluje  po  swojemu,  nawet 
pije  i  bije  się  inaczej.  A  żadna  nie  wymyślona,  wszystko  znajomi, 
nawet  cymbalista  z  żywego  skopiowany  wzoru,  spotykanego  w  Pe- 
tersburgu; i  kapitan  Ryków,  dzielny,  rubaszny  i  prosty,  dosłużył 
się  z  szeregowca  rangi  generał-lejtnanta  i  odwiedzał  poetę  na 
prawdę,  nim  się  do  epopei  dostał. 

Jesteśmy  w  świecie  staroszlacheckim,  to  znaczy,  poruszamy 
się  między  samymi  mężczyznami;  w  polowaniu,  pieniactwie,  pija- 
tyce kobiety  udziału  nie  biorą,  zajęte  gospodarstwem  domowym, 
zabawiają  się  ogródkiem,  dziatwą  wiejską,  póki  własnej  nie  mają; 
występują  tylko  dla  gości,  do  stołu  i  na  przechadzkę;  co  najwyżej 
romansują,  a  jeżeli  z  latami  i  piękność  ma  się  ku  schyłkowi,  ubie- 
gają się,  by  nie  zestarzały  w  panieństwie.  Tylko  Ewunia  Horesz- 
kówna  inna,  słaba,  lękliwa,  nie  jak  nasze  szlachcianki  silne  i  zdrowe; 
ale  Zosia,  ale  Telimena  (z  sercem  niezłym  w  gruncie,  z  kokieteryą 
niewczesną,  energiczna  pani,  nie  żona  rejenta),  do  przeciętnych  się 
liczą.  I  niema  kobiety  Polki,  matki  obywatelki,  w  tym  poemacie 
męskim,  i  brak  Jackowi  czy  Robakowi  paraleli,  niewiasty  silnej 
duchem,  poczuciem  obowiązków,  wielkiej  miłością,  litością,  tru- 
dami, Klaudyny  Potockiej  czy  innej  —  nie  nadawał  się  romans 
sam  do  takiej  roli;  Zosia  serdeczna,  anioł  kobieta,  ale  skromna, 
rządy  nie  do  niej  należą. 

O  wyidealizowaniu  postaci  niema  mowy.  Nie,  jak  być  po- 
winno, —  jak  było,  rzecz  swą  poeta  prowadził;  i  tak  na  Radzie 
forytuje  się  sprawa  najbardziej  osobista  pod  płaszczykiem  publici 
boni,  łatwo  szlachta  lgnie  na  ten  lep;  duma,  buta  i  nieszczerość 
(Stolnika)  sprawiają   spustoszenia;  jak  krótkowidzący  ci  ludzie,  co 


— .    108     - 

za  optymizm  i  sangwinizm;  jacy  oni  miękcy,  jak  opór  ich  kruszeje: 
Robak  —  jedyny  wyjątek  między  nimi;  Maciek  góruje  instynktem 
raczej,  niż  inteligencyą,  chociaż  radzić  nie  umie  i  półsłówkami 
czy  kpinami  wszystko  zbywa,  —  wyrocznia  sąsiedzka,  nie  wia- 
domo dokładnie,  z  jakiego  tytułu,  chyba  że  milczy,  typ  u  nas 
częsty,  po  raz  ostatni  w  »Sprawie  Dołęgi«,  acz  w  sferach  innych, 
wystawiony.  Jak  ci  ludzie,  tak  i  całe  ich  otoczenie  oddane  wiernie, 
z  życia  zdjęte  i  na  wieki  utrwalone;  wszystko,  jako  w  kraju  rol- 
niczym, wedle  trybu  tradycyjnego,  i  na  niebie  i  na  ziemi  zacho- 
wanego. Motywy  domowe,  aż  do  piosnek  ludowych  (o  grzybach), 
i  powiastek  szlacheckich  (o  Cybulskim,  co  żonę  przegrał  w  ma- 
ryasza);  widoki  sielskie,  od  archi  karczmy  do  stawów  z  ich  rzego- 
cącym  na  różne  tony  inwentarzem,  z  robotnikami  w  polu,  z  kwe- 
starzem  wjeżdżającym  po  staromodnemu,  z  domostwem  litewskim, 
nawet  ze  sernicą  jego  i  muchami,  szlacheckimi  i  innymi,  z  niebem 
i  lasami,  z  pogodą  i  burzą;  nawet  z  Żydem,  co  zachował  trady- 
cyjne życie,  lecz  przejął  się  ideami  patryotycznymi;  z  urzędnikami- 
szlachcicami,  wychodzącymi  z  wyborów;  z  duchownym,  raczącym 
braci  szlachtę  i  tabaczką  i  wiadomościami  politycznymi,  nie  wy- 
chowankiem alumnatów,  lecz  mnichem  żebrzącym,  z  zakonu,  co 
nie  teologią  słynął,  ale  się  na  miodzie  i  winie  wybornie  znał,  ze 
szlachtą  się  rubaszył,  a  pod  habitem  z  ogórkami  złote  serce  ukry- 
wał. Z  jednolitym  tym  światem  kontrastował  chyba  hrabia  z  źo- 
kejami,  z  płaszczem  Almaviva  i  awanturą  z  pod  Birbanterocca, 
lub  major  Płut;  świat  pierwotny  w  swoim  rodzaju,  jak  Homerowski, 
bez  kultury  wyrafinowanej,  z  głowami  prostymi,  sercami  otwar- 
tymi, z  czynem  prędkim,  nierozważnym;  ludzie,  jak  dzieci,  nie 
skryci,  popędliwi,  chwiejni;  wierni,  dzielni,  gościnni;  wrażliwi  na 
honor  i  ojczyznę,  do  poświęceń  gotowi,  uosobione  przymioty  sło- 
wiańskie; żyją  po  staroświecku,  patryarchalnie,  kochają  ziemię, 
mowę,  obyczaj,  żachają  się  przed  obczyzną,  chwalą  Boga  po  da- 
wnemu, szanują  więzy  rodzinne,  ufni  w  bieg  tradycyjny.  Kilka  lat 
tylko  dzieli  »Pana  Tadeusza«  i  » Eugeniusza  Oniegina «:  lecz  co  za 
szalone  różnice!  porównawcze  ich  studyum  odsłoniłoby  głębie, 
o  których  obu  poetom  ani  się  marzyło;  zwróćmy  tutaj  uwagę 
choćby  na  jeden  punkt:  na  brak  absolutny  w  »Onieginie«  wszelkiej 
tradycyi,  wszelkiego  momentu  historycznego,  jakby  ludzie  jego 
żadnego  wczoraj  nie  znali 


—     109     — 

Historyczność,  wczoraj,  to  najwybitniejsza  cecha  »Pana  Ta- 
deusza* i  podnosi  go  z  rzędu  sielanek  a  la  Oniegin  czy  Herman 
i  Dorota  do  Iliady  i  Odysei,  ponad  wszystkie  epopeje  nowożytne, 
romantyczne  i  klasyczne.  Jak  w  » Iliadzie  i  Odysei*  świat  heroiczny, 
zamierający,  wskrzesał  w  fantazyi  śpiewaka,  tak  odżył  na  wieki 
świat  staroszlachecki  w  »Tadeuszu«.  Nie  darmoż  użył  poeta  wy- 
razu »Ostatni«  zaraz  na  karcie  tytułowej,  chociaż  zajazd  soplicow- 
ski bynajmniej  ostatni  nie  był  i  on  sam  w  przypiskach  o  jakimś 
zajeździe  z  roku  1817  wspominał.  Ten  wyraz  ostatni  przewija  się 
przez  cały  poemat;  na  każdym  kroku  odbieramy  wrażenie,  że  pa- 
trzymy na  świat,  odmienny  od  naszego,  zamierający,  kamieniejący, 
jak  w  baśni,  ozłocony  promieniami  zachodzącego,  dlań  ostatniego 
słońca.  I  w  tym  oświeceniu  każdy,  najdrobniejszy  szczegół,  staje 
się  znamiennym.  Ostatni  woźny  trybunalski  rozczulał  i  rozmarzał 
siebie  samego  wspomnieniami  ostatnich  głośnych  procesów,  a  ba- 
wił czytelnika  praktykami  pozwów  i  protestów,  z  narażeniem 
grzbietu  wnoszonych;  ostatni  wojski  celował  w  sztuce  rogowej, 
w  melodyach,  jakich  lasy  litewskie  nigdy  więcej  słyszeć  nie  miały; 
ostatni,  co  tak  poloneza  wodzi,  co  tak  się  pasem  okręcać  umie; 
i  cymbalisty,  jak  Jankiel,  już  niema;  a  któż  jeszcze  Scyzorykiem 
ciosy  Mopanku  wywinie?  i  serwis  stołowy,  i  tajemnice  kuchni 
staropolskiej  albo  staropolskiego  panegiryku,  z  szlachtą  i  jej  sej- 
mikowaniem, nazawsze  się  w  przeszłość  zasuwały.  Dlatego  tęskny 
ton  przebija  mimo  pozornej  żartobliwości,  ton,  jaki  Słowackiego 
ucho  poetyckie  natychmiast  uchwyciło,  w  czym  nic  »poliszynelo- 
wego«  nie  było. 

Nie  tylko  tęsknota  za  wspomnieniami  dzieciństwa  pierś  poety 
rozpiera  i  rozsadza,  ale  i  głębsza  tęsknota  za  niebem  i  krajem,  za 
powietrzem  i  ludźmi,  za  dźwiękami  mowy,  za  ojczyzną  jednym 
słowem,  której  ceny  ten  tylko  się  dowie,  kto  ją  stracił.  I  wypięk- 
niała i  wyszlachetniała  ona  w  całej  swej  ozdobie  dla  tej  tęsknoty, 
od  cichych  grusz  po  zielonych  miedzach,  od  pól  wyzłacanych 
pszenicą,  posrebrzanych  żytem,  od  ścian  dworku,  tym  bielszych, 
że  odbitych  od  ciemnej  zieleni  topoli,  aż  do  opisu  lasów  odwie- 
cznych, z  matecznikiem,  kryjówką  niedźwiedzi,  z  puszczą,  gdzie 
żubr  brodacz  sędziwy  pierwszy  raz  w  życiu,  pękającego,  niby  pio- 
run, granatu  się  uląkł. 

I  wyrastał  w   oczach   poety  i  czytelnika   eden   ziemski,    bez 


—     110     — 

nadziei  powrotu  do  niego,  strzeżony  błyszczącymi  mieczami,  jasny 
i  słoneczny,  niedostępny  tułaczom-nędzarzom,  a  uczucie  trawiącej 
tęsknoty,  ciągle  hamowanego,  zatajonego  żalu  ożywiało  każdy 
opis,  tętniło  w  każdym  wierszu. 

Wzniósł  się  więc  »Pan  Tadeusz«  nad  nowożytne  epopeje,  od 
samego  ich  Wirgiliuszowego  prawzoru  począwszy;  nad  owe 
»Eneidy«,  »Jerozolimy«  i  »Lujzjady«,  co  utykały  na  mieliznach  wy- 
muszenia, afektacyi  i  pozy;  co  rozbijały  się  o  retoryczne  ustępy1 
i  romantyczne  ułudy  i  brak  prawdy  i  wiary  czy  urozmaicenia  sa-: 
mego;  co  wymęczone  rozumem,  wysilone  fantazyą,  nie  stworzone 
sercem.  Nie  dbał  poeta  o  żadne  »przepisy«;  w  podwójnej  inwo- 
kacyi  i  Ojczyznę  i  Pannę  Najświętszą,  nie  muzy  wezwał;  o  bo- 
haterach i  walkach  bohaterskich  ani  pomyślał;  wbrew  Lesyngowi 
wstawiał  opis  za  opisem,  jeden  cudowniej szy  nad  drugi;  humory- 
stycznie ludzi  i  ich  zabiegi  podpatrywał  i  kreślił  z  największym 
realizmem,  z  uderzającą  prawdą  i  barwy  i  dźwięki,  i  gesty  i  tony, 
ludzi  i  przyrodę  naśladował. 

Jak  poeta  całe  serce  w  swym  dziele  zatopił,  dowodził  choćby 
ów  epizod  o  Jacku  Wojewódce  i  konkurach  o  stolnikównę,  skal- 
kowany  wedle  własnych  przejść  sercowych  (z  panną  Ankwiczówną 
w  Rzymie);  nawet  kasztelanie  witebski  nie  bez  umysłu  tu  wsa- 
dzony —  kasztelanie  witebski  (Rzewuski)  wzmógł  przecież  swoimi 
opowiadaniami  ton  jowialny,  facecyonisty,  weredyka. 

Tak  stała  się  ta  epopea  staroszlachecka,  bez  panów  i  magna- 
tów, bez  mieszczan  i  chłopów,  z  kwestarzem  i  Żydem,  narodową, 
jak  »Iliada«  i  »Odysea«;  bije  z  niej  ta  sama  woń  oryginalna,  ziemna, 
odurzająca,  której  żadna  sztuka  czy  sztuczność  nie  odtworzy  dla 
swych  kwiatów  woskowych  i  girland  z  kartonu.  Ale  właśnie  dla- 
tego, że  narodowa,  wykluczone  jest  to  jej  znaczenie  wszechświa- 
towe, którego  »Iliada«  i  »Odyseja«,  bynajmniej  nie  dla  wewnętrznej 
wartości,  lecz  przez  humanizm,  klasycyzm  i  szkołę  dostąpiły  i  dla- 
tego »Pana  Tadeusza«  z  pieśniami  Homerowymi  równać  nie  można. 
Ograniczony  on  do  czasu,  miejsca  i  ludzi;  nawet  całej  pełni  życia 
polskiego  nie  oddał  i  nie  to  było  jego  zamiarem. 

Dla  nas  ma  on  jeszcze  inne  znaczenie;  najsubjektywniejszy 
z  poetów,  który  zawsze  i  wszędzie  siebie,  swoje  walki,  zachwyty, 
cierpienia  przedstawiał,  okazał  się  bacznym  obserwatorem  wszyst- 
kiego, i  gwiazd    na  niebie  i  leśnych  borowików,    gry    na    sercach 


—   111   — 

i  głowach  szlacheckich  Gerwazego  i  na  cymbałach  Jankla;  z  wier- 
nością płyty  fotograficznej  i  aparatu  fonograficznego  pozdejmował 
wszystko  i  pokazuje,  niby  obojętny,  co  zebrał.  Nie  gonił  za  na- 
strojami; przyroda  żyje  u  niego  życiem  odrębnym,  własnym,  czy 
to  gra  chmur,  czy  ciepły  powiew  wieczoru  wiosennego,  czy  sza- 
lony rozpęd  burzy,  znoszącej  mosty  i  zatapiającej  drogi,  czy  urok 
ciszy  leśnej;  na  tle  tej  przyrody  ludzie,  nie  wydelikaceni,  nie  sen- 
tymentalni, nie  nerwowi,  część  tej  przyrody,  z  nią  zżyci,  zdrowi 
i  silni,  na  umyśle  (choćby  ciasnym)  i  ciele  (choćby  niekształtnym). 
Otóż  ten  nadzwyczajny,  w  poezyi  polskiej  nie  widziany  realizm, 
u  poety  dotąd  tylko  częściowo,  w  epizodach  się  okazujący,  był 
tym  nowym  objawieniem  w  sztuce  polskiej:  realizm  nie  schema- 
tyczny, suchy  późniejszych  realistów,  lecz  wzbierający  uczuciem 
tak,  że  i  sam  sobie  przerwie  poeta,  i  ze  łzą,  westchnieniem  czy 
uśmiechem  z  za  dzieła  wystąpi,  uczuciu  pofolguje,  nim  do  dalszych 
obrazów  postąpi.  I  ciągle  widzi  się  i  czuje,  ilu  nićmi  poeta  i  serce 
splątani  z  dziełem,  nawet  bez  wybuchów,  jak  ten: 

Ja  ciebie  dotąd  widzę,  piękna  maro  senna, 

Urodzony  w  niewoli,  okuty  w  powiciu, 

Ja  tylko  jedną  taką  wiosnę  miałem  w  życiu. 

W  pełni  swej  siły  twórczej,  ani  przypuszczał  poeta,  że  w  »Ta- 
deuszu«  żegnał  się  z  literaturą  narodową.  Złożyły  się  na  to  oko- 
liczności zewnętrzne  i  bardziej  decydujące,  wewnętrzne  przemiany. 
Literatura  emigracyjna  nie  żywiła,  nie  zapewniała  egzystencyi,  tym 
mniej,  skoro  w  drogim  Paryżu  i  żona  i  familia  przybyła  i  rozglą- 
dał się  poeta  za  środkami  do  życia,  za  pracą  wydatniejszą.  Uśmie- 
chały się  próby  w  języku  francuskim,  naturalnie  dramatyczne,  jako 
najzyskowniejsze;  zerwał  się  poeta  do  dramatu  historycznego,  Les 
confederes  de  Bar,  gdzie  Francuzom  ich  sympatycznego  kompa- 
tryotę  (Choisy)  mógł  wystawić.  Po  »Konfederatach«  nastąpił  zaraz 
i  »Jasiński«,  z  Wileńskich  dziejów  roku  1794,  przeciwstawienie  (jak 
w  Sieciechach  przedtym,  a  w  Listopadzie  później)  Polski  sarmackiej 
i  sf rancuziałej ;  lecz  Jasińskiego  i  nie  dokończył,  zrażony  niepowo- 
dzeniem Konfederatów,  których  Porte  Saint  Martin  mimo  pole- 
cających pism  Georges  Sand  i  Alfreda  de  Vigny  nie  wystawiła. 
Dyrekcya  może  miała  ze  swego  stanowiska  słuszność;  w  technikę 


-     112     - 

dramatyczną  poeta  się  nie  wżył,  dramaty  jego  przeznaczone  były 
z  góry  do  czytania;  więc  i  długa  ekspozycya  i  nieskończone  dya 
logi  i  brak  akcyi  żywej  i  temat  egzotyczny  nadto  odstraszały  od 
próby  scenicznej;  niestety  przy  wędrówce  dramatu  od  Anasza  do 
Kaifasza  zawieruszyły  się  trzy  (ostatnie)  jego  akty;  w  ocalałych 
dwu  liczna  galerya  osób  odznacza  się  silną  charakterystyką  w  spo- 
sobie myślenia  i  mówienia. 

Również  nie  powiodły  się  próby  pisania  prozą  historyi  pol- 
skiej, opowiedzianej  przystępnie,  trudu  nader  mozolnego  dla  poety, 
walczącego  z  lukami  w  opracowaniach,  z  brakiem  materyałów  na 
wet;  w  kreśleniu  ich  doszedł  tylko  do  wieku  XIII;  szczegóły  były 
świetne.  Wreszcie  chwycił  się  były  kandydat  stanu  nauczycielskiego 
znowu  zawodu  profesorskiego;  w  Lozannie  opróżniła  się  r.  1838 
katedra  literatury  łacińskiej,  o  nią  ubiegał  się  teraz  poeta  i  po  ro- 
zmaitych przejściach  z  powodu  stanu  zdrowia  żony  ją  uzyskał. 
Uczeń  Groddecka  mistrzowi  swemu  na  katedrze  lozańskiej  wstydu 
nie  zrobił;  nie  tylko  z  wielką  sumiennością  i  gorliwością  wypełniał 
obowiązki,  zyskał  miłość  uczniów  i  kolegów,  i  wykładem  samym, 
któremu  umiał  nadać  wyrazistość  i  soczystość,  potrafił  zainte- 
resować. 

Ledwie  się  z  pierwszymi  trudnościami  uporał  i  w  nową  zie- 
mię wkorzeniać  począł,  otworzyły  się  niespodzianie  nowe  widoki. 
Dla  College  de  France  proponował  minister,  a  uchwalił  parlament 
ustanowienie  katedry  języków  i  literatur  słowiańskich.  Coraz  dobi- 
tniej wyłaniała  się  przecie  słowiańsczyzna  z  dziejami  i  antagoni- 
zmami, literaturą  i  kulturą,  choćby  łacińską  czy  grecką,  z  prze- 
szłością niejasną  a  przyszłością  zagadkową;  elukubracye  coraz 
częstsze  w  języku  francuskim,  Francuzów,  Rosyan,  Polaków  coraz 
większą  budziły  ciekawość;  rozprawiano  coraz  częściej  o  nowej 
rasie  i  nowym  jej  słowie;  wpływy  ks.  Czartoryskiego  rozstrzy- 
gnęły o  projekcie  i  kandydacie. 

Na  katedrę  powołał  V.  Cousin  Mickiewicza.  Ociągał  się  zrazu 
profesor  lozański;  sympatya,  jaką  go  otaczali  Szwajcarowie,  anty- 
patya,  jaką  żywił  zawsze  ku  Paryżowi,  hałasom  emigranckim; 
sama  trudność  stanowiska,  niemożliwość  dogodzenia  partyom;  no- 
wość przedmiotu,  luki  wiedzy  i  dotkliwy  brak  materyałów,  odstrę- 
czały strasznie.  Równie  silnie  pociągał  jednak  i  obowiązek;  z  ka- 
tedry  paryskiej   można   było   prawić   przed  Europą  o  Słowianach 


—     113     - 

w  duchu  sympatyi  łacińskopolskiej,  przeszkodzić,  by  nie  zawładnęły 
nią  tendencye  przeciwne,  nie  uznające  Słowiańsczyzny  poza  cyry- 
licą i  prawosławiem  wcale.  Takie  to  i  inne  względy  rozstrzygnęły, 
i  wymienił  profesor  —  poeta  milczał  od  dawna  —  ciszę  i  sympatyczne 
otoczenie  lozańskie,  które  biednego  emigranta  przytuliło,  znowu  na 
niespokojny  Paryż.  Jak  lekcye  lozańskie,  pożerały  teraz  paryskie 
czas  i  siły  —  ale  zadanie  było  wdzięczne,  ponętne. 

Zrezygnował  profesor  faire  de  la  fiolitique  en  slavon\  za 
to  podejmował  się  zadania,  jakiego  dotąd  nikt  nie  poruszał;  studya 
slawistyczne  polskie  z  przed  roku  1831  on  miał  i  mógł  świetnie 
zaokrąglić.  Literaturę  polską  i  rosyjską  (przed  rokiem  1830)  znał 
dobrze  —  wiersze  rosyjskie  czepiały  się  jego  pamięci,  nie  tylko 
Puszkinowskie,  które  i  naśladował,  np.  w  epigramie  na  Czyńskiego, 
ale  i  inne;  literaturę  samą  traktował  zawsze  w  związku  z  dziejami, 
jak  Francuzi  spółcześni,  i  sens  i  znaczenie  jej  trafnie  wyłuszczał; 
jego  oceny  pisarzów  polskich  XVI— XVIII  wieku  i  dziś  jeszcze, 
słusznie,  Tarnowski  powtarza;  toż  samo  ruskich,  Dierźawina  czy 
Puszkina  (artykuł  francuski  przy  śmierci  poety),  dotyczy.  Sięgał 
dalej,  do  dum  serbskich,  do  poezyi  staroczeskich  (sfałszowanych); 
choć  je,  jak  wszyscy  spółcześni,  za  autentyczne  uważał,  raziła 
znawcę  ich  osobliwość,  którą  trafnie  odczuwał.  Potym  miał  dalsze 
zamiary,  wciągać  i  początki  czy  starożytności  słowiańskie  do  kursu 
swego  —  lecz  temu  zadaniu  sprostać  nie  mógł;  etymologie,  do- 
brze zaimprowizowane  w  »Księgach  narodu«,  nie  nadawały  się  dla 
poszukiwań  seryo.  Braki  i  luki  albo  intuicyą  zapełniał  albo  ogól- 
nymi, pysznymi  charakterystykami,  zapadającymi  głęboko  w  pa- 
mięć, malowniczymi,  dosadnymi  zastępował.  Zresztą  audytoryum 
samo,  bardzo  różnorakie,   nie   nauki  ścisłej,   lecz  wrażeń  pragnęło. 

Czteroletni  »Kurs  literatur  słowiańskich*  (wydany  nie  najle- 
piej, ani  w  oryginale  francuskim  ani  w  przekładzie)  nie  jest  dziełem 
jednolitym  ani  jednakiej  wartości.  Najściślej  trzymają  się  przed- 
miotu tylko  dwa  pierwsze  kursy,  bogate  w  szczegóły,  kreślące 
w  potężnych  rysach,  z  zadziwiającą  bystrością,  historyę  Polski 
i  Rusi,  polityczną  i  umysłową;  jak  trafną  jest  np.  charakterystyka 
XVIII  wieku,  dążeń  Czartoryskich,  przewrotów  rosyjskich  —  na 
lepszą  ocenę  wewnętrznego  znaczenia  faktów  i  dzisiaj  się  nie  mo- 
żna zdobyć.  Wierny  najżywotniejszym  poglądom  swoim  wysuwał 
profesor  na  pierwszy   plan  to  wszystko,  w  czym   upatrywał  wła- 

DZIEJE    LITERATURY    POLSKIEJ   T.    II.  8 


—     114     — 

ściwe  posłannictwo  Słowian,  zadatki  odrodzenia  ludzkości  przez 
poświęcenie,  entuzyazm;  liryka  Barszczan,  proroctwo  ks.  Marka 
zajmowały  go  głębiej,  niż  dzieła  artyzmu,  sielanki  Naruszewicza 
i  satyry  Krasickiego;  satyra  nie  zgadzała  się,  wedle  jego  zdania, 
z  charakterem  słowiańskim,  wymarzonym  nieco;  co  zapał  i  wy- 
obraźnię ostudzało,  tym  pomiatał  czy  poniżał  umyślnie;  zbytnie 
poufalenie  się  ze  szczytną  przeszłością  uważał  nawet  za  rodzaj 
świętokradztwa  i  piorunował  o  to  na  Słowackiego,  choć  go  po 
imieniu  nie  nazywał;  tylko  o  »Beniowskim«  myślał,  gdy  prawił: 
są  pisarze,  co,  wyszydzając  wzniosłą  ideę,  której  ks.  Marek  był 
apostołem  i  męczennikiem,  piszą  poematy  na  jego  pochwałę  —  ta  cześć 
jest  większą  zniewagą,  niż  bluźnierstwa  współczesnych  przeciw  niemu 
i  t.  d.  Im  bliższy  naszym  czasom,  tym  nierównomierniejszym  stawał  się 
wykład,  dowolniejszym  wybór  dzieł  i  pisarzów,  jednostronniejszą  ich 
ocena;  profesor  przetwarzał  się  powoli  w  proroka  żyjącego,  kamieno- 
wanego przez  faryzeuszów  (Słowackich),  stawiających  ozdobne  groby 
dla  proroków  zmarłych. 

Kłopotom  domowym  i  pracom  profesorskim  byłby  stawił 
czoło,  gdyby  nie  inne,  ważniejsze  zmiany  zaszły  w  umyśle  poety, 
w  pojęciach  jego  o  posłannictwie  własnym  i  poezyi  samej.  Już 
gdy  kończył  »Tadeusza«,  przestawała  mu  być  poezya  »rozrywką«, 
co  »zawsze  mnie  przenosi  w  młodość  i  wyrywa  z  obecnej  biedy«, 
i  w  lutym  roku  1834  zarzekał  się  poeta,  »nigdy  już  pióra  na  fra- 
szki nie  użyję;  to  tylko  dzieło  warte  czegoś,  z  którego  człowiek 
może  poprawić  się  i  mądrości  nauczyć«. 

Wzmagało  się  coraz  uczucie  religijne;  przewrót,  datujący  od 
pobytu  rzymskiego,  zatapianie  się  w  lekturze  mistycznej,  od  dzieł 
Greka  Areopagity  aż  do  uwag  Bema,  Anioła  Ślązaka  i  Francuza 
teozofa  Saint  Martin,  gorliwe  praktyki  religijne  stawiały  coraz  na- 
tarczywsze  żądania  skupiania  ducha,  nie  rozpraszania  go  na  mar- 
ności, doskonalenia  siebie  samego  i  oddziaływania  na  drugich. 
Znalazło  się  drobne  kółko  spółwyznawców,  połączono  się  w  Braci 
Zjednoczonych  w  grudniu  roku  1834:  obaj  Zalescy,  Witwicki,  Gó- 
recki; pod  wpływem  osobistym  Mickiewicza  nawracali  się  z  ultra  - 
demokratów,  radykałów,  Sensymonistów,  Bohdan  Jański  i  Hieronim 
Kajsiewicz.  Siły  i  żar  wewnętrzny  wylewały  się  w  modlitwach 
i  aktach  skruchy,  w  widzeniach,  wyjątkowo  w  urywkach  wierszo- 
wanych. Więc  »pora  wcale   nie  poetycka  u  nas«,   więc  nie  prędko 


—     115    — 

będzie  się  mógł  spotkać  (z  Zaleskim)  na  lutni,  »śpiewaj  tymczasem 
za  nas  mój  słowiku«  w  czerwcu;  roku  1841  »opoezyi  boję  się  myśleć, 
chybabym  gdzieś  głęboko  na  wsi  osiadł,  tobym  może  coś  wydumał«. 
W  miesiąc  później  powitał  go  w  imię  Boże  Andrzej  Towiański. 

Towiański,  Litwin,  jak  Kościuszko  i  Mickiewicz,  obojętny  na 
świat  i  jego  marnostki,  nie  rozpraszający  swego  entuzyazmu,  sku- 
piający go  na  wewnątrz,  na  udoskonalenie  siebie  samego,  przed- 
stawiał wybitnie  ów  typ  ludzi,  twórców  religii  czy  sekt  i  dzisiaj 
między  Litwinami,  szczególniej  pruskimi,  nie  wygasły,  przypomina 
żywcem  owego  chłopa,  Krzysztofa  Kukata,  nawróconego  apostoła 
swoich  »maldininków«  (modlących  się)  i  ich  zborów,  wierzącego 
w  swe  powołanie  i  objawienie  boskie  (i  Kukata  posadzono  do  domu 
obłąkanych  —  najniesłuszniej).  Wiary  głębokiej,  niewzruszonej, 
skryty  a  energiczny,  zatopiony  w  rozmyślaniach  i  modlitwie,  do 
egzaltacyi  religijnej  skłonny,  w  długiej  samotności,  chorobą  oczu 
spowodowanej,  starał  się  Towiański  dojść  do  ładu  ze  sprawą 
boską,  wyanielać  swe  czynności  i  myśli,  trafiać  do  tonu,  do  łaski 
Ducha  Św.,  co  w  modlitwie  nań  spływała.  Wyrósł  w  atmosferze 
bardzo  religijnej,  w  modlitwie  znajdywał  pocieszenie;  człowieka 
i  czyny  sądził  i  cenił  wyłącznie  ze  strony  moralnej,  w  duszy  nosił 
gwałtowną  potrzebę  poznania  prawdy;  nie  zaspakajał  go  kościół 
oficyalny,  zaciekał  się  w  pismach  mistycznych,  nawet  naukach  ta- 
jemnych, Swedenborga;  idealista,  nadmiernie  uczuciowy,  począł  nie 
tylko  w  myśli  regulować  wszystkie  stosunki  świata  wedle  nauki 
Chrystusowej,  ale  tak  i  działać;  gdy  się  przeniósł  na  wieś,  myślał 
tylko  o  tym,  aby  zostać  przewodnikiem  chrześcijańskim  dla  tego 
ludu,  którego  kierunek  Bóg  mu  powierzył. 

I  przewodnictwo  spełniał  z  widocznym  skutkiem,  i  nazywano 
go  czarodziejem,  i  upatrzył  w  tym  widomy  znak  Boży,  potwier- 
dzenie jakiejś  osobliwszej  misyi,  nie  orężnej,  nie  filozoficznej;  prze- 
czuwał, że  wstrząśnie  światem,  nie  jak  Napoleon,  którego  upadek 
(rok  1812  widział  jako  trzynastoletni  chłopiec)  do  głębi  go  wzbu- 
rzył, lecz  miłością,  nie  inteligencyą  świecką,  lecz  mądrością  rzeczy 
Bożych,  drogą  serca  i  prostoty,  nie  rozumu  —  ową  głupotą  dla 
Chrystusa.  I  coraz  bardziej  uznawał  w  sobie  tę  mądrość  rzeczy 
niebieskich,  Sprawę  Bożą,  zdobytą  niepospolitą  siłą  uczucia;  dalej 
posłannictwo  specyalne  w  imię  tej  Sprawy,  przygotowane  wypad- 
kami postronnymi;  w  tym  nastroju  wysokim  utrzymywał  się  coraz 

8* 


—     116     — 

stałej,  szedł  coraz  dalej;  stworzył  nareszcie  własną  doktrynę  — 
objawienie.  Niebawem  nie  wystarczały  mu  wieś  litewska  i  kółko 
najpoufalszych  zwolenników. 

Doktryna  powoli  się  rozszczepiała;  dla  niepowołanych  nie 
zrywała  bynajmniej  z  kościołem  oficyalnym,  dopełniała  go  tylko; 
wobec  adeptów  szła  dalej,  rzucała  ortodoksyę.  Cel  ludzkości  —  to 
raj,  to  rządy  Boże  na  ziemi;  dlatego  zstąpił  Chrystus,  zachwiał 
panowaniem  zła  na  ziemi,  lecz  czasowo;  złe  się  znowu  rozpano- 
szyło; dla  naprawy,  dla  nowej  epoki,  dla  gorętszej  ofiary  i  miłości 
chrześcijańskiej  wezwał  Bóg  Towiańskiego;  każda  z  siedmiu  epok 
spełnienia  słowa  Bożego,  wyrażonych  w  »Apokalipsie«,  ma  bowiem 
osobnego  sługę  Chrystusowego,  ducha  Bożego;  idzie  zaś  nie 
o  uznanie  tego  narzędzia  wezwania  Bożego,  ale  o  rozeznanie  owej 
spółki,  komunii  w  Chrystusie.  Więc  wszystkie  narodowości  i  war- 
stwy społeczne  wzywał  do  zgody  i  miłości,  którą  był  przejęty 
sam;  głosił  wyzwolenie  chrześcijańskie  kobiety,  ceniąc  nie  jej  za- 
kusy emancypacyjne,  lecz  serce  jej  i  stanowisko  w  rodzinie.  Sze- 
regi, kolumny  duchów,  jasnych  i  ciemnych,  oblegały  mu  glob 
ziemski,  wcielały  się  metempsychozą,  ścierały  się  między  sobą, 
a  wynikiem  tych  starć  były  wypadki  zewnętrzne.  Doktryna  roz- 
ciągała się  na  wszystkie  przedmioty  i  dziedziny,  nawet  na  medy- 
cynę, jak  i  u  »maldininków«  dzisiejszych  litewskich  (pruskich). 

Towiański  sam,  ideolog  i  mistyk,  do  czynnej  propagandy 
stworzony  nie  był;  szukał  więc,  po  opuszczeniu  stron  rodzinnych, 
innego  autorytetu,  naturalnie  najpierw  między  swoimi,  między  do- 
stojnikami kościoła,  w  arcybiskupie  gnieźnieńskim  Duninie,  między 
żołnierzami,  w  Skrzyneckim  —  znalazł  go  dopiero  w  mężu  pióra, 
w  Mickiewiczu.  Inni,  pociągani  z  początku  prostotą,  szczerością, 
głębokością  człowieka,  cofali  się  później;  wytrwali  przy  nim  Mi- 
ckiewicz i  drobne  kółko  na  emigracyi.  Wybrał  Towiański  czas 
najmniej  stosowny  i  ludzi  najnieodpowiedniejszych.  Doktryna  jego 
wykluczała  z  góry  wszelkie  usiłowania  polityczne,  a  tylko  nimi  — 
głodnemu  chleb  na  myśli,  w  śnie  i  na  jawie  żyła  emigracya;  mu- 
siał nawet  Towiański  pod  owym  naporem,  wbrew  własnej  woli, 
Sprawę  politycznie  zabarwiać,  i  już  tu  kryło  się  przyszłe  nieporo- 
zumienie między  mistrzem  a  »kołem«,  głównie  » bratem  Adamem «, 
nie  zrzekającym  się  nigdy  tej  strony  zewnętrznej,  wzdychającym 
do  czynnej  interwencyi  i  roli. 


—     117     — 

Powaga  Mickiewicza  podtrzymywała  w  oczach  emigracyi  ja- 
kiś czas  mistrza,  nie  zasłoniła  jednak  »Towiańczyków«  od  coraz 
gwałtowniejszych  napaści  ultrakatolików,  Witwickiego  i  księży- 
Zmartwychwstańców;  dla  Towiańskiego  zaś  pozyskanie  Mickiewicza 
było  nadzwyczaj  ważne,  gdyż  mógł  liczyć  na  szerzenie  swej  dok- 
tryny z  katedry  profesorskiej  —  i  nie  zawiódł  się. 

Mickiewicz,  twierdzący  jeszcze  niedawno:  un  professeur  riest 
bon  a  autre  chose  qu'a  faire  des  lecons,  pierwszy  poświęcił 
wszystkie  osobiste  względy  i  przekształcał  powoli  profesurę  w  apo- 
stolstwo Towiańsczyzny.  Pozyskał  mistrz  gorącego  adepta  nie 
tylko  przez  dziwny,  cudowny  niemal  zbieg  okoliczności:  nastrój 
podniecony,  w  jakim  się  poeta  od  grudnia  roku  1840,  od  prze- 
niesienia zwłok  Napoleońskich,  znajdywał,  gdy  w  jasny  dzień  miał 
wizyę  człowieka,  jadącego  doń  z  Litwy  na  wózku  parokonnym; 
cudowne  uzdrowienie  żony  poety,  wbrew  wszelkiemu  prawdopodo- 
bieństwu dokonane;  tłumaczenie  wizyi  księdza  Piotra  z  »Dziadów« 
i  innych  tajemnic  —  takie  sztuczki  czy  trafy  nad  umysłem  Mickie- 
wicza nie  długoby  ciężyły.  Ale  »moja  wiara  w  słowa  Andrzeja  jest 
skutkiem  całego  mojego  życia,  wszystkich  moich  usposobień  i  prac 
duchowych«  —  sercem,  czuciem  zwyciężał  Towiański  tego,  który 
przed  dwudziestu  laty  z  nowym  wtedy  hasłem:  »Miej  serce  i  pa- 
trzaj  w  serce«,  występywał. 

W  niedoli  swej,  coraz  rozpaczliwszej  (» coraz  mniej  we  mnie 
energii  wytrzymania«  pisał  poeta  w  Boże  Narodzenie  roku  1840) 
spotkał  się  poeta  z  człowiekiem,  pewnym  siebie  i  misyi  swojej, 
wierzącym,  że  ukoi  nieszczęścia  wszelkie,  głoszącym  szczytne  pra- 
wdy, hasła  miłości,  ze  szczerym  natchnieniem,  wyrzekającym  się 
dla  nich  wszystkiego  —  mienia,  ojczyzny,  wystawiającym  się  obo- 
jętnie na  szyderstwa,  żyjącym  tak,  jak  uczył,  dostrajającym 
wszystko,  co  go  otaczało,  do  tego  tonu,  od  obuwia  aż  do  mie- 
szkania, rozważającym  wszystko  ze  stanowiska  Sprawy.  Więc  nie 
dziw,  że  już  w  miesiąc  po  przybyciu  Towiańskiego  »u  mnie 
w  domu  kwiaty  i  wiosna  i  w  sercu  i  w  duchu«  i  wezwanie  gorące 
do  Bohdana  Zaleskiego,  aby  najrychlej  przybywał, 

Bo  wyszedł  głos,  i  padł  już  los, 
I  tajne  brzemię  lat 
Wydało  płód,  i  stał  się  cud, 
I  rozraduje  świat! 


-     118     — 

Wrażenie  to  z  czasem  potęgowało  się  tylko;  później  pisał 
poeta:  »Bóg  zesłał  nam  człowieka  nadzwyczajnego,  naczynie  łask 
dziwnych...  to  jest  w  moim  przekonaniu  największy  filozof,  mę- 
drzec i  polityk  wieku  naszego«;  był  mu  »składem«  cudownych 
tajemnic  Bożych;  jest  to  »posłaniec  z  ramienia  Pańskiego«  —  prze- 
powiadał rychłą,  wielką  wojnę,  zmiecenie  porządków  starej,  bał- 
wochwalczej, zmateryalizowanej  Europy,  odbudowanie  ojczyzny, 
i,  gdy  poeta  do  Domejki  (do  Ameryki)  pisał,  upewniał  go,  że,  za- 
nim przyjedzie,  rozpoczną  się  wypadki  i  powieją  nasze  chorągwie. 

Już  w  drugim  kursie  Literatur  słowiańskich  (1841  na  1842) 
zaczął  Mickiewicz  przygotowywać  umysły  słuchaczów  do  przyjęcia 
doktryny,  którą  sam  mesyanizmem  przezwał;  kładł  główny  nacisk 
na  wszelkie  objawy  poświęcenia,  zaparcia  się,  altruizmu;  objaśniał 
z  tego  stanowiska  dzieje  polskie  i  ruskie,  potępiał  samolubstwo, 
materyalizm. 

W  następnym  kursie  wybierał  do  omawiania  te  tylko  pisma, 
w  których  ideę  mesyaniczną  upatrywał:  pisma  Krasińskiego,  »  Wa- 
cława* Garczyńskiego;  zyskiwał  prozelitów,  choćby  częściowych, 
nawet  między  kolegami,  tracąc  coraz  bardziej  kredytu  między 
ziomkami,  w  Towarzystwie  historyczno-literackim,  którego  był 
prezesem,  u  księcia  Czartoryskiego,  Zaleskiego  i  innych,  do  nieda- 
wna sobie  najbliższych,  którzy,  w  imię  ortodoksyi,  doktryny  się 
wystrzegali. 

Najdalej  zaszedł  poeta  w  kursie  ostatnim  (1843  na  1844), 
gdzie  pisemko  Towiańskiego,  »Biesiadę«,  jako  na j znamiennie jszy 
utwór  szczegółowo  parafrazował  i  słuchaczów  do  wyznawania  tych 
zasad  pobudzał:  zamanifestowali  to  Towiańczycy,  obecni  19  marca 
1844,  a  gdy  28  wniósł  toast  na  cześć  Napoleona,  uniemożliwił 
tym  samym  dalsze  wykłady.  Wycieczki  jego  przeciw  strupiesza- 
łemu  kościołowi,  wystawianie  Towianizmu  nie  jako  odnogi  czy 
ramienia,  lecz  jako  głównego  biegu  życia  religijnego,  wywodzenie 
tonu  od  Chrystusa  i  Napoleona,  zapowiedź  rychłych,  koniecznych 
odmian  gorszyły  i  prawowiernych  i  liberałów  i  orleanistów;  To- 
wiańskiego samego  jeszcze  przed  dwoma  laty  rząd  z  Francyi  wy- 
dalił; teraz  zawiesił  wykłady  poety,  biorącego  urlop  dla  formy,  nie 
powracającego  już  na  katedrę.  Tak  stracił  Towianizm  ostatnią 
sposobność  występywania  publicznego,  ograniczał  się  do  kółek 
domowych. 


—     119     — 

Lecz  właśnie  w  tych  »siódemkach«  szła  Sprawa  coraz  trudniej; 
sprzęgli  się  w  niej  ludzie  najróźnorodniejsi,  umysłowo  drobni, 
których  z  największym  wysiłkiem  należało  na  duchu  —  w  tonie  — 
utrzymywać;  jeden  drugiego  dozorował  i  podpatrywał,  i  w  tej 
wewnętrznej  walce  gasł  powoli  zapał  pierwotny.  Gasł  tym  rychlej, 
im  widoczniej  mistrz  od  wszelkiej  inicyatywy  na  zewnątrz  się 
uchylał,  wyłącznie  nad  udoskonaleniem  moralnym,  nad  podniesie- 
niem się  do  Ducha,  nad  odgadywaniem  Ducha  w  siostrze  Francyi, 
w  bracie  Izraelu  pracując;  zamiast  walki  i  spisków,  zgadzał  się  co 
najwyżej  na  wysyłanie  listów,  do  Rotszilda,  do  cara,  aby  ich  dla 
Sprawy  nieziemskiej  pozyskać. 

Nie  poprzestawał  na  tym  Mickiewicz,  wywierał  »ziemski« 
t.  j.  piekielny  nacisk  na  mistrza;  już  r.  1845  przyszło  do  scysyi, 
roku  1847  do  ostatecznego  rozejścia  się;  mimo  to  —  a  to  jest 
najlepszym  świadectwem  żywotności  Towianizmu,  przy  »mesyani- 
zmie«,  co  inni  (Hercen  np.)  z  mistycyzmem  mieszali,  pozostał. 
Tylko  starał  się  go  realizować,  więc  gdy  z  rokiem  1848  wiosna 
narodów  zajaśniała,  Włochy  Piusa  IX  w  nadziejach  swobody  się 
upajały,  i  on  do  Rzymu  wyruszył,  aby  wznowić  formacye  słynnej 
pamięci  —  zawiązek  nowych  legionów  polskich.  Ale  poeta  ska- 
zany był  z  góry,  aby  sam  grzebał  wszelkie  nadzieje,  i  rychło  roz- 
wiały się  próby,  przysparzające  mu  zachodów  i  trudów. 

Nie  lepiej  powiodło  się  w  Paryżu,  tym  razem  z  publicystyką. 
Po  czynniejszym  występywaniu  z  artykułami  politycznymi  w  »Piel- 
grzymie  Polskim«  z  roku  1833,  wycofał  się  poeta  zupełnie  z  dzien- 
nikarstwa, gdzie  dla  Towiańczyka  miejsca  nie  było;  teraz,  po 
wyborze  Napoleona  prezydentem,  on,  ślepo  wierzący  w  gwiazdę 
jego  rodu,  przepowiadający  dawno  jeszcze  przed  r.  1848  powrót 
do  rządów,  liczący  na  prezydenta,  jako  na  odnowiciela  Europy, 
wstąpił  do  świeżo  założonej  Tribune  des  peuples,  aby  w  licz- 
nych artykułach  występywać  przeciw  legityzmowi  i  konserwatyz- 
mowi, przeciw  arystokracyi  i  hierarchii,  przeciw  burżuazyi,  której 
całym  sercem  nienawidził,  aby  ująć  się  za  rewolucyą,  za  ludem, 
za  chłopem,  od  którego  się  najwięcej  spodziewał:  za  chłopem  sło- 
wiańskim, nie  zmateryalizowanym,  z  wiarą  tradycyjną,  demokratą 
z  krwi  i  kości,  wy  stępy  wał  gorąco  jeszcze  w  kursach  literatury. 
Na  bankiecie  inauguracyjnym  (u  Chojeckiego,  w  rocznicę  rewolucyi 
lutowej)  był  i  Aleksander   Hercen  obecny,   chcąc  wnieść   toast  za 


-     120     — 

poetę-redaktora  i  przypomnieć  ów  toast  moskiewski  z  roku  1844, 
który  wniósł  panslawista  i  poeta  Chomiakow  na  bankiecie  dla  li- 
berała Granowskiego  za  zdrowie  »nieobecnego  wielkiego  poety 
słowiańskiego«.  Widział  on  poetę  po  raz  pierwszy,  jego  wyraz 
znużenia,  oznakę  bólu  wewnętrznego,  egzaltacyi  smutku  —  niby 
obraz  losów  polskich. 

Na  samym  bankiecie  zaznaczyły  się  różnice;  Mickiewicz  bo- 
wiem życzył  pochodu  demokracyi  i  swobody  pod  orłami  napoleoń- 
skimi i  przewodnictwem  członka  cesarskiego  rodu,  Ramon  de  la 
Sagra  (republikanin,  Hiszpan)  protestował  najsolenniej;  chwiejność 
ta  cechowała  i  sam  organ,  który  rząd  zawiesił,  zanim  sam  upadł. 
Swemu  gorliwemu  apostołowi  odwdzięczył  się  bonapartyzm  licho; 
nie  lubił  on  ogółem  emigracyi,  która  już  od  samego  początku 
istnienia,  1832,  najniepotrzebniej  i  najfatalniej,  stale  się  z  opozycyą 
łączyła,  zamiast  od  wszelkich  spraw  francuskich  jak  najdalej  się 
trzymać.  Eksprofesor  kończył  żywot,  jako  bibliotekarz  Arsenału, 
ale  nie  było  mu  danym  zakończyć  go  w  pokoju.  Wyrwały  go 
z  niego  zawikłania  na  Wschodzie:  nowa  nadzieja  wstąpiła  w  ze- 
starzałego przed  czasem;  wypracowywał  memoryały  polityczne, 
o  utworzeniu  legionu  polskiego  na  Wschodzie  i  inne;  pojechał 
wreszcie  na  Wschód,  żył  trybem  obozowym  w  Burgas  między  ko- 
zakami Sadyka  baszy,  lecz  niebawem  uległ  organizm  jego  zarazie; 
umarł  w  Konstantynopolu  26  listopada  roku  1855;  z  cmentarza 
z  Montmorency  przeniesiono  zwłoki  jego  4  lipca  r.  1890  na  Wa- 
wel, i  spoczęły  obok  trumny  Tadeusza  Kościuszki.  Marzenie  poety, 
że  mu  za  »Tadeusza«  Nowogródek  pomnik  wystawi,  nie  spełniło 
się;  pomniki  jego  zdobią  Warszawę,  Kraków  i  Lwów. 

Na  wiadomość  o  zgonie  pisał  Krasiński,  odtrącony  za  życia 
»czerwonością«  Mickiewicza:  »on  był  dla  ludzi  mego  pokolenia 
miodem  i  mlekiem,  żółcią  i  krwią  duchową:  my  z  niego  wszyscy. 
On  nas  był  porwał  na  wzdętej  fali  natchnienia  swego  i  rzucił 
w  świat.  Był  to  jeden  z  filarów,  podtrzymujących  sklepienie,  zło- 
żone nie  z  głazów,  ale  z  serc;  filar  to  był  olbrzymi,  choć  rozpękły 
sam...  Największy  wieszcz,  nie  tylko  narodu,  ale  wszystkich  ple- 
mion słowiańskich,  już  nie  żyje!« 

Na  takie  wyżyny  wstępywał  poeta  powoli,  w  rozwoju  nor- 
malnym. Szukał  najpierw,  za  wzorami  klasycznymi,  za  Trembeckim, 
nadto  dla  samej  sztuki  podziwianym,   poezyi  w  sztuczności,  w  do- 


—     121     — 

bieraniu  rymów,  zwrotów,  obrazów;  niebawem,  za  swej  germano- 
nomanii,  za  ulubionym  idealistą,  Szylerem,  w  poezyi  upatrywał, 
zamiast  maniery  i  konwencyonalności,  prawdę,  uczucie,  serce;  na 
koniec  w  samej  prawdzie,  codziennej,  najzwyklejszej,  poezyę  od- 
nalazł —  pierwszy  wielki  realista  u  nas.  Gardził  wszelką  napuszo- 
nością  i  nadętością,  chociaż  sam  szarą  prawdę  życia  cudownie 
godził  z  najwyższą  poezyą  i  filozofią;  uznawał  za  obowiązek  poety 
odtwarzać  to  tylko,  co  sam  przeżył  i  przeczuł.  Wynikał  stąd  ego- 
centryzm jego  poezyi;  mówił  zawsze  o  sobie,  nawet  w  »Balladach« 
występywał  ten  osobisty  pierwiastek  i  dusił  ludowy;  w  »Dziadach« 
całkiem  zewnętrznie  utrzymywał  związek  między  dawniejszymi 
a  nowszymi;  o  sobie  śpiewał  nie  tylko  w  »Sonetach«,  ale  i  w  »Panu 
Tadeuszu«;  nawet  do  » Wallenroda*  przymycił  ustęp  o  swojej,  ko- 
wieńskiej dolinie:  ten  zmysł  rzeczywistości  odznaczał  go  przed 
innymi.  Nie  wynikało  z  tego  bynajmniej,  aby  nie  podlegał  wpły- 
wom obcym;  owszem,  po  klasykach,  po  Trembeckim  i  Niemce- 
wiczu, po  Getem1),  Szylerze  i  Jean  Paulu  nastąpiła  brytanomania, 
ale  nie  szedł  za  »starym  Wilem«,  lecz  za  Byronem;  i  tu  podnietę 
stanowiły  własne  przejścia,  zgorzkniałego  musiał  pesymizm  jego 
szataństwa  najbardziej  przekonywać. 

Samodzielności  swojej  i  wobec  Byrona  nie  myślał  się  po- 
zbawiać; mógł  tłumaczyć  »Giaura«,  jak  tłumaczył  »Don  Karlosa«, 
»Sen«  jak  »Rękawiczkę«;  do  naśladowań  nigdy  nie  schodził,  Wschód 
krymski  zamknął  w  sonety,  żeby  nie  rywalizować  z  Child  Harol- 
dem; Wallenroda  chciał  już  rzucać,  bo  mu  Larę  czy  Korsarza 
przypominał.  Gdy  wielbiciele  jego  moskiewscy  u  stóp  lorda  go 
szukali,  uszedł  już  niepowrotnie  w  inne  sfery.  Od  Byrona  odstrę- 
czały go:  własna,  głęboka  religijność,  choć  na  razie  uśpiona;  pa- 
tryotyzm,  bolejący  strasznie  nad  ojczyzną  własną,  —  Byron,  gdy 
troszczył  się  o  Włochów  i  Greków,  nie  o  Irlandczyków,  o  potędze 
światowej  Albionu  ani  wątpił,  a  jeżeli  walczył,  to  z  canfem  an- 
gielskim i  nie  o  ojczyznę;  potężne  uczucie,  odmienne  od  pychy 
dumnej  lorda;  słownik  Byrona  terminów  pokory  i  uległości  nie 
znał,  Konrad  nie  dumą  i  walką,  lecz  skruchą  i  uniżeniem,  jak  ksiądz 
Piotr,  niebiosa   zwyciężał.    Miłość  narodu,   cierpienia,  'co  w  siebie 


*)  Inspiracya   poetycka   nawiedziła    Mickiewicza    po   raz  ostatni,    gdy    przekład 
Hermana  i  Doroty  synowi  dyktować  począł. 


—     122     - 

wchłaniał,  porwały  liryzm  na  szczyty  Improwizacyi;  tą  samą  mi- 
łością i  trawiącą  tęsknotą  nabrzmiała  jego  epopea;  ta  miłość  skru- 
szyła pióro  poety,  gdy  je  na  czyny,  na  życie  religijne,  udoskona- 
lenie moralne,  propagandę  mesyanizmu  wymienić  kazała.  I  nie  były 
to  majaki  złudzenia,  którym  poeta  dar  swój  boski  poświęcał;  co 
on  nie  ustami  tylko,  lecz  całym  życiem  głosił,  było  poezyą,  ewan- 
gelią altruizmu,  życia  dla  celów  wyższych,  dla  przeanielenia  ludz- 
kości, odświeczczenia  jej  stosunków.  Żądania  zniesienia  wszelkich 
przywilejów;  podniesienia  niewiasty,  chłopa  i  Żyda;  zrzucenia  nie- 
nawiści wszelkiej,  nawet  narodowej,  nadającej  przeciwnikowi  prawo 
zgniecenia,  zdeptania  pełzającego,  jadowitego  gadu,  to  hasła,  które 
się  nigdy  nie  zestarzeją,  to  hasła,  do  których  przyszłość  należy. 
Gdy  Mickiewicz  żywot  poetycki  zakończył,  został  jako  człowiek, 
podziwienia  i  naśladowania  godny. 

Okręt  poezyi  polskiej,  zimujący  dotąd  w  obcej  przystani,  na 
uwięzi  ścisłej,  on  na  szerokie  morze  wyprowadził  i  z  nim  do  wła- 
snych brzegów  dobił.  Silny  był  podmuch  jego  fantazyi;  niezgłę- 
bionym było  tylko  jego  uczucie.  Fantazya  nie  zbyt  lotna  ani  roz- 
wiewna;  nawet  gdy  o  widzeniach  i  snach  i  marzeniach  rozprawiał, 
dokładnych,  wydatnych  rysów  się  nie  pozbywał;  fantazya  to  cał- 
kiem plastyczna,  przypominająca  klasyczną,  widzi  w  kształtach 
i  barwach  wyraźnych.  Rozum  bystry,  również  ścisłości  i  określo- 
ności  oddany,  ku  abstrakcyom  ani  dyalektyce  nie  skłonny,  i  próżno 
Śniadecki  o  wpływy  metafizyki  niemieckiej  się  obawiał:  nie  Hegel 
logicznością,  Towiański  uczuciem  go  zawojował.  Wiedza  rozległa; 
łatwo  oryentował  się  w  najrozmaitszych  dziedzinach,  rysy  charakte- 
rystyczne chwytał  w  lot.  Język  nie  giętki,  wiersz  nie  śpiewny; 
dbał  za  to  poeta  o  siłę  i  prostotę  wysłowienia;  ani  rymów  wy- 
kwintnych ani  obrazów  wyrafinowanych  nie  szukał;  jego  poezya 
nie  dla  smakoszów,  estetów,  dekadentów;  największym  jego  ży- 
czeniem było: 

O  gdybym  kiedyś  dożył  tej  pociechy, 
Żeby  te  księgi  zbłądziły  pod  strzechy... 
Gdyby  też  wzięły  wieśniaczki  do  ręki 
Te  księgi,  proste,  jako  ich  piosenki. 

Więc  poezya  nie  celem,  ale  środkiem  mu  była,  nie  tylko  w  Wallen- 
rodzie;  zamiast   oręża,   piórem  w  Dziadach  szermował;   marnował 


—     123     - 

skarby  jej  —  w  improwizacyach.  I  nie  wytrwał  w  rzemiośle  poe- 
tyckim; zarzucił  je,  gdy  coraz  wyższe  wymagania  sobie  samemu 
stawiał,  gdy  żądał,  żeby  poeta-wieszcz  wprzód  cuda  działał,  nim 
pisał,  nie  pomny,  że  cuda  —  to  właśnie  dzieła  poety. 

Można  poecie  zarzucać  szczegóły:  co  do  poprawności  języ- 
kowej, czym  zbyt  nie  grzeszył  —  prowincyalizmów  w  mowie,  jak 
akcentu  litewskiego,  nie  wyrzekł  się  nigdy;  co  do  formy  wiersza; 
żyły  dramatycznej  nie  posiadał,  —  prawdziwy  poeta  słowiański, 
epik  i  liryk  nieporównany.  Niepodobna  było  przewyższyć  jego 
»gołębiej  prostoty «,  szczerości  i  otwartości:  »ja  rymów  nie  szukam 
i  wierszy  nie  składam,  pisałem  zawsze  tak,  jak  dziś  do  was  ga- 
dam*; tą  zjednywał  każdego.  Niepodobna  czuć  głębiej  i  kochać 
silniej:  pogardy  dla  tłumów,  znamiennej  dla  Byrona  i  jego  naśla- 
dowców (Puszkina  np),  nigdy  nie  żywił;  na  potęgę  uczucia  swego 
powoływał  się  jego  Konrad,  a  w  osiem  lat  później  powtarzał 
poeta  sam:  dla  poety  jedna  tylko  droga,  stąd  (od  serca)  przez  mi- 
łość tam  do  Boga.  Niepodobna  ściślej  połączyć  realizm  i  artyzm, 
niż  to  w  »Panu  Tadeuszu«  się  stało.  I  przeskoku  gwałtowniejszego 
trudno  dokonać;  on  pierwszy  stworzył  poezyę  polską  —  przed 
nim  była  literatura;  porównaćby  go  można  pod  tym  względem 
z  Puszkinem.  I  ciągle  nasuwa  się  porównanie  tych  dwuch  olbrzy- 
mów słowiańskich,  którzy  się  tak  blizko  stykali,  a  tak  daleko  ro- 
zeszli —  dzielą  oni  nawet  spólne  słabostki,  np.  wyrozumiałość 
zbytnią  dla  poetów- przyjaciół. 

Szczególniej  Mickiewicz  przeceniał  zdolności,  przyszłość, 
znaczenie  swych  ulubieńców,  od  wczesnej  młodości  do  lat  późnych. 
Zaczęło  się  to  z  Aleksandrem  Chodźką,  któremu  prorokował: 
Adam  gdy  ginie,  ty  żyjesz;  na  jego  tronie  ty  kiedyś  siędziesz, 
jego  się  blaskiem  okryjesz.  Proroctwo  spełniło  się  dosłownie, 
skoro  po  Mickiewiczu  katedrę  paryską  Chodźko  (od  r.  1858)  pia- 
stował, lecz  Mickiewicz  o  poezyi  myślał,  którą  Chodźko,  oryenta- 
lista,  potym  slawista,  rychło  na  zawsze  porzucił.  Był  niegdyś  tkliwy, 
rozmarzony,  sentymentalny;  te  uczucia  przelał  na  swego  »Derara«, 
poemat  uczony  zarazem,  gdyż  w  drugiej  jego  kasydzie  ucztę  Be- 
duinów,  a  przy  niej  rozmaite  próby  poezyi  i  igraszek  arabskich 
przedstawił:  formy  zachował  dobrze,  lecz  nie  ducha  chyba,  skoro 
Derarowi  kazał  bez  walki  ukochaną  Azzę  rzucić  i  nawet,  rozbiwszy 
jej  i  ojca   wrogów,    o  jej    rękę   się   nie   upomnieć;  i  »Endymion« 


—     124     — 

jego  był  tkliwym  pasterzem  litewskiej,  nie  klasycznej  wyobraźni; 
z  ballad  »Maliny«  jego  najsławniejsze;  tłumaczył  i  pieśni  nowo- 
greckie. 

Jeszcze  bardziej  przecenił  Mickiewicz  Stefana  Garczyńskiego; 
najszlachetniejszy  młodzieniec-uczeń  podkupił  przymiotami  serca 
i  umysłu  sąd  przyjaciela-mentora.  Natura  refleksyjna,  oddany  filo- 
zofii, jako  uczeń  Hegla,  pod  wpływem  Mickiewicza  w  Rzymie  do 
wierszo  w  się  rwał,  choć  wiersz  melodyjności,  a  umysł  fantazyi 
i  obrazowości  nie  posiadał;  dzielny  żołnierz  bił  się  potym,  i  jak 
Kórner,  sonety  wojenne  pisał,  najcenniejsze  z  poetyckiej  spuścizny 
jego,  wygładzonej  starannie  przez  Mickiewicza.  Najobszerniejsze 
i  najbardziej  pretensyonalne  dzieło  jego  —  Mickiewicz  mu  go  za- 
zdrościł niemal  i  na  czele  poezyi  polskiej  stawiał,  aby  tym  spo- 
kojniej o  »Kordyanie«  przemilczeć,  to  > Dzieje  Wacława«.  Trzech 
kumów  je  do  chrztu  trzymało:  Faust,  Manfred  i  Konrad,  lecz 
każdy  słabostkami  swymi  je  obdzielił.  Znaczący  sam  wybór  te- 
matu, dziwnie  odbijającego  stan  duszy  wielu  ludzi,  całkiem  z  tera- 
źniejszością zgodny:  człowiek,  wy  żarty  zwątpieniem,  celu  życia  się 
nie  dobadawszy,  przeradza  się  z  Gustawa  —  bo  również  nieszczę- 
śliwie kocha,  nie  Marylę,  lecz  jak  Manfred,  siostrę  —  w  Konrada; 
wskrzesiła  go  piosnka  chłopska  o  naczelniku: 

Tak  słowo  w  dobrej  ludziom  powiedziane  chwili, 
Jak  trąba  archanioła,  stworzy  ich,  czym  byli; 

porwał  się  do  czynu,  ale  w  drogę  wszedł  mu  Mefisto-szatan,  ro- 
zumny jak  u  Getego,  tylko...  Wacław,  nie  Faust,  niestety;  więc 
pokazuje  mu  typy  niby  polskie,  aby  mu  naród  obrzydzić  (Faustowi 
przynajmniej  Helenę  pokazano);  więc  w  imię  rozsądku  burzy  się 
przeciw  warszawskim  spiskom,  bez  pieniędzy  i  wojska;  i  tu  się 
role  pomieszały,  bo  ojciec  kłamstwa,  najświętsze  prawdy  prawiąc, 
groch  o  ścianę  rzuca.  »Dzieje«  (niedokończone)  lubują  się  w  ro- 
mantycznej przesadzie,  o  której  Konrad  nic  nie  wiedział,  w  czar- 
nych płaszczach,  nocnych  wycieczkach  i  gromkich  krzykach;  jest 
improwizacya  » Dziadów*,  piosnka  z  Fausta  —  niema  prawdy 
i  poezyi;  język  ciężki,  chociaż  niejeden  zwrot  dosadny.  Lepsze  bez 
porównania  są  sonety  wojenne,  z  pod  Wawru  i  Stoczka,  oda  »Do 
ludów «,  wybuch  patryotycznego  uniesienia,  dumnego  i  szczytnego, 
chociaż  bez  mesyanicznych  zakusów;  umarł  też  młodzieniec,  pełen 


—     125     — 

wzniosłej    ambicyi,    gorącej    myśli,    jak    wyśpiewał,    w    wolności 
wierze. 

Najwyżej  z  tych,   co  się  do  grona   Mickiewiczowego   liczyli, 
wzniósł  się  Bohdan  Zaleski.    Z  Mickiewiczem   poznał   się  dopiero 
na  wychodźtwie  i  mimo  długich  podróży  do  Alzacyi  i  nad  morze 
(Endoume),  ścisłe,   braterskie   zawiązał  z  nim  stosunki;   dopiero  za 
Towiańsczyzny   rozchwiały   się   one   i   mimo   późniejszego   ochło- 
nięcia   Mickiewicza    nigdy   już  nie  stężyły.    I  Bohdana  Zaleskiego 
przecenił  Mickiewicz,  czy  to  kiedy  w  liście   do  Domejki  jego  »na 
czele   naszych    poetów«   stawiał,   czy  to  kiedy  w  kursie   literatury 
głosił:  »Zaleski  niewątpliwie  jest  największym  ze  wszystkich  poetów 
słowiańskich;  rzucił  on  pęk  kwiatów  na  zakończenie  igrzyska  poe- 
tycznego Słowian  i  będzie  zawsze  wprawiał  w  rozpacz  tych,  coby 
jeszcze  chcieli  miłować  sztukę  dla  sztuki  samej «.  Pozostał  Zaleski, 
gdy  po  dłuższej  przerwie  do  wierszowania  wrócił,  czym  był  przed 
rokiem  1831:  lirykiem-Ukraińcem,  chociaż  rwał  się  do  coraz  więk- 
szych historycznych,  a  nawet   historyozoficznych  kompozycyi;  od- 
rywał go  od  nich,  jak  niegdyś  od  Damiana  Wiśniowieckiego  i  Ko- 
sińskiego,  byle  traf,   byle  zajęcie  nowym  przedmiotem,  byle  roz- 
tęsknienie    jakie,  i  do  przerwanego    toku    już   wrócić  nie   zdążył. 
Ten  co    »Pana    Tadeusza*    prześcignąć   zamierzał,    nie  wyśpiewał 
nawet  »Złotej    Dumy«  o  Hance  Ruźyńskiej,   którą  Tatarowie,  roz- 
gramiając    opiekuna   jej,   pana  Szczeniowskiego,   w  jasyr  uprowa- 
dzili, i  o  poecie-kozaku  Maryanie  Bukacie,   co  ją  miał  odbić  i  dla 
siebie    zdobyć    (poetę   tego  własnymi   rysami,  autobiograficznymi, 
hojnie   obdzielił),   chociaż  w  treść,   z  roku    1650  wziętą,    wsiąkały 
»wesele  i  smutek   narodu  —  dni  moje  pogodne  i  chmurne,  wiara 
i  miłość,    jak  w  gąbkę  i  zapachną  na  milę«;   »Zlota  Duma«   jemu 
»się  rozpierzchła  w  rozjęku«.    Dokończył,  choć  nie  wygładził  i  za 
życia  nie  ogłosił,  »hetmańską  dumę*  —  »Potrzebę  Zbaraską«:  sam 
wybór  tematu  charakterystyczny  dla  Zaleskiego.  Mimowoli  myślimy 
o  heroicznej  obronie  Zbaraskiej  1649  roku   —  lecz  nie  o  nią  cho- 
dzi; wybrał  poeta  jakiś  zamglony  bardzo  fakt  z  początków  Koza- 
czyzny,    jakąś    wyprawę    Daszkiewicza    i    Bohdanka    Ruźyńskiego 
przeciw  Tatarom  pod  Zbaraż,  rozgromienie  ich  i  uganianie  za  nimi 
aż  pod  Belgrad  czarnomorski  i  powrót  zwycięski  na  Ukrainę;  żeby 
się  zaś  ustrzedz  własnego  liryzmu,  bróźdźącego  mu  zawsze  w  epi- 
cznych   zakusach,    włożył    całe    opowiadanie  w  usta   lirnika-poety, 


—     126     - 

owego  Bukata  ze  »Złotej  Dumy«:  jak  wyprawa  owa,  tak  i  ci  Ko- 
zacy jacyś  fantastyczni,  nie  historyczni.  O  najwyższe  zagadnienia 
pokusił  się  poeta  w  »Duchu  od  Stepu«,  co  mu  robotę  nad  » Złotą 
Dumą«  na  zawsze  przerwał:  rywalizował  niby  w  poezyi  z  prozą 
»Ksiąg  narodu  polskiego«,  wystawiał  ewolucyę  ludzkości,  od  raju 
przez  różne  upadki  aż  do  zawitania  państwa  Chrystusowego  na 
ziemi  i  nowego  zwichnięcia  świetnych  torów,  wydeptanych  pocho- 
dami krzyżowymi,  pod  wpływem  herezyi,  »pychy«  rozumowej,  nie- 
miłości  i  niebraterstwa  ludów;  kończył  apoteozą  ojczyzny. 

W  obrazach  tych,  po  których  niecielesne  oko  poety  na 
wichrze  od  stepu  buja  —  idee  platońskie  i  metempsychoza  odgry- 
wają tu  rolę,  jakby  w  »Królu  Duchu«  —  są  szczegóły  imponujące, 
np.  pochód  barbarzyńców  na  Romę  albo  sielanka  prasłowiańska 
niby  »Stara  Baśń«  Kraszewskiego,  albo  wymowny  żal  nad  teraźniej- 
szością, lecz  całość  zadowolić  nie  może,  dla  zbyt  ciasnych  pojęć 
autora;  i  tego  utworu  wartość  przecenił  Mickiewicz  w  kursach. 
Mniejsze  obrazki  i  dumy,  np.  »Lach  serdeczny  na  marach«  i  inne, 
chociaż  nie  wolne  od  owych  fata  morgana  kozackich,  odznaczają 
się  największym  wdziękiem;  one  to  rozsławiły  Zaleskiego,  wywo- 
ływały (aż  po  nasze  dni)  niezliczone  naśladowania,  aż  Mickiewicza 
wkońcu  rozgniewały,  —  mania,  grasująca,  jak  niegdyś  ballado- 
mania,  » warto  żeby  ktoś  napisał  coś  o  hop!  hop!,  żeby  tych  pi- 
sarków  z  konia  ukraińskiego  zsadzić*  (roku  1835). 

»Pooj czystą  i  porodzinną  tęsknotą«  przejęła  się  poezya  Zale- 
skiego, i  odtąd  dźwięczy  ta  nuta,  roztkliwiona,  rozłzawiona,  nie- 
ustannie; żalu  poety  za  krajem  młodości  nic  utulić  nie  może;  nawet 
w  niebie  pragnie  swej  Ukrainy.  Obok  tej  nuty  wzmaga  się  i  wkońcu 
przeważa  zupełnie  nuta  religijna;  i  Zaleski  bowiem  znalazł  swą 
wiarę  na  wychodźtwie.  Z  licznych,  nieraz  rzewnych  i  głębokich, 
hymnów  i  modlitw  wyróżnia  się  sielanka  biblijna,  ^Przenajświętsza 
Rodzina«,  cudne  przewierszowanie  ustępu  z  ewangelii  o  Zbawicielu 
—  dziecięciu  w  kościele  Jerozolimskim  —  tkliwe  to  i  czułe,  nie 
wzniosłe  ani  potężne,  na  tle  przepięknego  krajobrazu,  choć  ukraiń 
skiego  raczej,  niż  palestyńskiego.  Jeszcze  w  późnych  latach,  około 
roku  1861,  zrywał  się  poeta  do  większej  kompozycyi,  do  »Wigilii 
godów  tysiącolecia«  (ochrzczenia  Polski),  aby  opieśnić  przymierze 
narodu  z  Ukrzyżowanym,  a  rozbrat  z  czartem  i  grzechem,  lecz 
i  jej  już   nie  wykonał;    »mniej   rozśpiewany,    więcej    rozmodlony « 


—     127     — 

coraz  ku  Panu  się  zwracał  i  na  dźwięki  kornej  wiary  już  się  tylko 
zdobywał.  Zadanie  poezyi  pojmował  zawsze  nader  wysoko: 

Wieszcz  ?  to  wybrane,  przedrogie  naczynie, 
To  coś  z  wszechmocy  Bożej  w  kruchej  glinie 
Darowanego  ludowi  na  chlubę, 

lecz  daru  tego  na  błyskotki  zużywać  nie  dopuszczał  i  poetów- 
sztukmistrzów  (Słowackiego  np.)  aż  do  jawnej  niesprawiedliwości 
niedoceniał. 

Dziwna  jego  poezya,  rozśpiewana,  łechcąca  ucho,  przymila- 
jąca  się,  jak  owa  czarnobrewa,  o  którą  matki-Ukrainy  prosił;  od- 
zywają się  w  niej  tony,  w  poezyi  polskiej  niezwykłe,  bo  w  gęśli 
jego  obok  »Boga,  świata,  Polski,  Ukrainy«  i  dla  Słowiańsczyzny, 
za  przewodem  jeszcze  Brodzińskiego,  osobna  struna  napięta.  Bro- 
dzińskiemu jeszcze  obiecał  i  później  dokonał  przekładu  dum  serb- 
skich; twierdził  o  sobie: 

Lubuję  bardzo  w  słowiańskim  ja  gwarze... 
Tak,  Szafarzyku!  tak,  tak  Kopitarze! 
Pieśni  hej  dawaj  Wuku  Karadziczu  i  t.  d., 

ale  i  jego  panslawizm  był  osobliwszy,  nie  zgadzał  się  bynajmniej 
z  panslawizmem  czeskim;  jemu  bowiem  »ojczyzna  lasza  to  wszech- 
słowiańska  królowa«,  Polanie  kijowscy  i  kruszwiccy  to  jedni,  więc 
Tarasa  Szewczenkę  spółpiewcą  uznawał  i  sam  nie  tylko  »ruską 
nutę,  polską  mowę,  jak  dwie  siostry,  dwie  królowe  w  one  gody 
wiódł  pod  ręce«,  lecz  i  pisał  po  ukraińsku;  wsłuchaniu  się  w  nutę 
ludową  zawdzięczał  też  melodyjność  własnego  wiersza.  Jedyny 
z  poetów  polskich  nawiązywał  i  podtrzymywał  stosunki  z  Rusi- 
nami we  Lwowie,  ze  Słowieńcami  w  Lublanie,  w  Pradze  i  Za- 
grzebiu. 

Tęskne,  smutne  głosy  przeważają  w  jego  poezyi;  zawiodły 
nadzieje  i  wieszczby, 

Mowa  nasza  głuchnie  wszędzie, 
Mowa  w  sercach  wykochana, 
Jak  anielskich  strun  narzędzie, 
Taka  strojna  i  ograna, 
Toż  do  szeptów  służyć  będzie  ? 


—     128     — 
śmierć  nieubłagana  przerzadza  tymczasem  szeregi  blizkich: 

Kędy  nie  spojrzę,  świszczą  pustki  w  domach, 
Bracia  po  pieśni  ukryli  się  w  groby, 
Stoję  ogromion,  jak  dąb  zgruchotany, 
Chwiejący  czołem  w  step  ponad  burzany, 

rozwiały  się  ostatnie  złudzenia  i  wyznaje  sędziwy  starzec: 

Duma  dum  moich,  och!  niewyśpiewana, 
Niewyśpiewana  duma  tu  drga  w  łonie, 
Żywa,  wiecowy  dzwon  mój  po  Bojanie, 
W  który,  tuszyłem  długo,  że  zadzwonię 

w  dzień  zwycięstwa,  lecz  ten  nie  nadszedł. 

Ciosy  nie  zdołały  jednak  złamać  człowieka  ani  wyziębić  jego 
wiary  i  miłości,  i  choć  mu  cicha,  pusta  przestrzeń  starości  nie 
zwabiała  już  pieśni  na  wyblakłe  usta,  nie  zwątpił,  nie  zgorzkniał 
nigdy,  zachował  serce  wrażliwe  i  czyste,  pogody  umysłowej  ani 
wzrok  ugasający  nie  zakłócił  i  przetrwał  skupiony  w  sobie,  roz- 
modlony, cichy,  najdłuższe  lata,  rozrzewniający  w  swej  powadze 
sędziwej,  wzór  nieskalany  moralnego  hartu,  jeden  z  najszlachetniej- 
szych przedstawicieli  emigracyi  i  jej  siły  moralnej.  Rychło  stosun- 
kowo wyczerpywała  się  twórczość,  najobfitsze  lata  to  1836—1841, 
potym  coraz  rzadziej  się  odzywał,  czy  to  oskarżając  siebie,  czy 
ciesząc  i  kojąc  innych,  czy  błagając  w  imieniu  gromadki  polskiej 
tułaczej,  bezdomnej,  zmiłowania  dla  Francyi,  siostry  miłej,  miło- 
siernej, czy  śląc  z  daleka  krztę  polskiej  soli  na  kołacz,  co  wieźli 
Palacki  i  Rygier  do  Moskwy  (1867).  Do  końca  zachował  ów  styl 
brylantowy,  rozwiewny  przytem,  urywany,  przetkany  wykrzykni- 
kami, który  tak  łatwo  spospolitować,  tak  trudno  utrzymać  na  tej 
wyżynie  artystycznej,  jego  dziedzinie  i  tajemnicy. 

Inny  druh  ukraiński,  co  z  nim  razem,  choć  w  stokroć  gorszych 
warunkach,  wychodźtwo  dzielił,  Seweryn  Goszczyński,  z  którym 
nawet  Towiańsczyzna  go  całkiem  nie  rozprzęgła,  tworzył  jeszcze 
mniej.  Gdy  jednak  Zaleski  nie  rzucał  jednostajnej  barwy,  jedno- 
stajnego przedmiotu,  wypieszczonego  języka,  kozaków  wymuska- 
nych, salonowych,  zniewieściałych  —  wyrzucał  mu  to  wszystko 
ów    serdeczny    druh   a   krytyk   surowy,    rozstał    się    Goszczyński 


—     129     - 

z  Ukrainą  na  zawsze.  Nie  z  ludem;  pod  wpływem  Tetmajera  i  po- 
bytu górskiego  zbierał,  co  widział,  w  »Dzienniku  podróży  do  Ta- 
tro w«,  jednym  ze  znakomitszych  przyczynków  do  etnografii  pol- 
skiej, a  upoetyzował  w  »Kościelisku«;  z  niego  jednak  tylko  część 
pierwszą,  »Sobótkę«,  wykończył.  Z  podaniem  o  nabiegu  tatarskim 
(od  którego  niby  Kościelisko  nazwanej,  związał  podania  o  zbójniku 
najsłynniejszym  tatrzańskim,  Janosiku,  i  rozsypał,  jak  w  »Zamku 
Kaniowskim«,  jeszcze  hojniej  tylko,  wszelkie  wierzenia  ludowe, 
dziwoźony  jego  i  węże  króle  i  mnichy  tajemnicze,  po  opisie  so- 
bótki tatrzańskiej,  nocy  świętojańskiej;  on  pierwszy  —  po  nieu- 
dolnych próbach  Tetmajera  —  poezyę  gór  i  ich  przyrody  odtwa- 
rzał. Później  pisywał  powiastki  prozą  i  wierszem,  pokrewne  sobie 
myślą  i  treścią;  najbardziej  odbiegała  od  jego  posępnego  sposobu 
tworzenia  »Anna  z  Nabrzeźa«,  chociaż  i  tu  rzecz,  pozornie  misty- 
fikacyą,  figlem  pachnąca,  wcale  nie  pusto  się  kończy;  najznamien- 
niejszy  między  nimi  jego  »Król  Zamczyska«,  waryat  Machnicki, 
pan  na  Odrzykoniu.  Opowiadanie  to  jest  nawet  w  szczegółach 
symboliczne  (o  losach  Polski  szlacheckiej,  o  jej  przyszłości  demo- 
kratycznej) i  w  całości  alegoryą  gorzką  trąci  —  między  materya- 
listami,  zjadaczami  chleba,  pasorzytami  i  pasibrzuchami,  jedyny 
obłąkany  rozumny  swoim  szałem,  o  duszy  i  uczuciach  królewskich, 
cierpi  coraz  mocniej  i  coraz  mniej  jest  w  stanie  zaradzić  złemu, 
morowemu  powietrzu  zimnego  rozumu;  on  jeden  pojął  myśl,  której 
»oni«  pojąć  nie  mogą;  gorzkie  są  jego  słowa,  złowróżbne  proro- 
ctwa. W  spółczesnych  jego  wierszach  lirycznych  odczuwa  się 
echo  pieśni  Mickiewiczowej,  apoteoza  uczucia.  W  Towiańsczyznę, 
gdzie  obok  Mickiewicza  stanął,  wciągnął  się  najkonsekwentniej; 
zarzucił  nawet,  wzgardził  własną  demokracyą,  którą  do  niedawna 
i  w  wierszach  i  prozą  (»Pszonki«,  pisma  satyrycznego  w  Strass- 
burgu,  wydawanego  z  Zienkowiczem ,  wyszydzającego  białych) 
szerzył,  bo  widział  w  niej  ubóstwienie  materyi  śmierci  na  pognę- 
bienie ducha  życia  i  ukorzył  się  przed  słowem  Chrystusa,  wiodą- 
cym na  drogę  prawdy. 

Jeśli  teraz  co  pisał,  to  dla  propagandy  idei,  prozą;  lekceważył 
poezyę,  zarzucał  Słowackiemu  -  Towiańczykowi,  że  »co  zachwycił 
w  chwilach  egzaltacyi,  tym  wzmacniał  swoje  stronę  ziemską«; 
później,  gdy  Mickiewicza  zabrakło,  sam  Towiański  na  wiersze  go 
rozgrzeszał;  i  w  nich  służył  idei,  lecz  rękopisów  jego  późniejszych 

DZIEJE    LITERATURY    POLSKIEJ    T.    II.  9 


—     130     - 

największa  część  dotąd  nie  ogłoszona;  co  znamy,  np.  »Posłanie  do 
Polski«  (wydrukowane  późno,  dopiero  w  r.  1869),  miejscami  tylko 
rzewnością  skargi  i  wymową  bólu  zająć  może.  Choć  obaj,  Zaleski 
i  Goszczyński  pomiatali  zarówno  bałamutną  mądrością  świata  i  taj- 
nie ducha  sławili,  większych  kontrastów  ani  wymyślić:  tam  miękki, 
rzewny,  tęsknący  poeta  czarodziej  słowa,  tu  szorstki,  namiętny, 
gwałtowny  mąż .  czynu,  prześladujący  marzenie,  gardzący  formą 
i  stylem;  równą  mieli  niepokalaność  charakteru  i  miłość  ojczyzny; 
nie  zgadzali  się  co  do  oryginalności,  o  którą  Towiańczyk  mniej 
pytał,  niegdyś  zaklęty  wróg  wszelkiej  obczyzny,  chełpiący  się  nie- 
przebranymi zasobami  poezyi  naszej  ziemi,  dziejów,  narodu,  cho- 
ciaż ich  sam  wydobywać  nie  zdążał. 

Do  kółka  Mickiewiczowego  należał  również,  choć  z  powodu 
Towiańsczyzny  stanowczo  przeciw  niemu  wystąpił,  Stefan  Witwicki; 
spotkał  go  ten  zaszczyt,  że  w  czwartej  księdze  Tadeusza  jego 
wiersze  o  mateczniku  poeta  umieścił.  Przed  wychodźtwem,  do  któ- 
rego się  dobrowolnie  przyłączył,  w  »Balladach  i  Romansach«,  nie 
tylko  za  Mickiewiczem  poszedł:  wpływ  Brodzińskiego  wykazywał 
choćby  taki  »Ksenor  i  Zelina«  samymi  nazwami,  to  znowu  Żukow- 
skiego »Świetlanę«  parafrazował:  wszystko  wypadło  arcy- niefor- 
tunnie, jak  i  »Edmund«  jego.  Przerzucał  się  całkiem  na  stronę 
Brodzińskiego  w  » Piosnkach  sielskich«  i  w  »Poezyach  biblijnych «; 
z  Piosnek  niektóre  rzeczywiście  ludowe  ton  i  motywy  powtarzały. 
Na  emigracyi  dopiero  trafił  Witwicki  w  swój  właściwy  ton,  gawę- 
dziarza ultrakatolickiego,  popularnego,  w  »Wieczorach  Pielgrzyma«, 
wydając  bardzo  ulubione  książki  do  nabożeństwa  (»Ołtarzyk  złoty «), 
pisząc  niepretensyonalne  »GaduGadu«;  już  jego  poezye  biblijne 
były  w  istocie  gawędami,  prozaicznymi  w  wykonaniu. 

Nie  lepszym  poetą,  choć  brak  poezyi  górnym  o  sobie  mnie- 
maniem wetował,  był  i  Antoni  Górecki,  któremu  farmazoństwo  wi- 
leńskie tak  w  krew  i  kości  przeszło,  że  i  na  emigracyi  się  z  niego 
nie  wyzwolił  na  razie  i  na  ultramontanów  zjadliwe,  acz  nudne, 
bajki  i  inwektywy  pisywał,  nim  w  Towianizm  wsiąknął;  narodowi 
francuskiemu  na  oznakę  wdzięczności,  za  przytulenie  emigracyi, 
»Kłosek«  swój  poświęcił,  kamieniem  więc  za  chleb  odpłacił,  tak 
twarde  to  wiersze,  ale  że  po  polsku,  nie  skrzywdził  Francuzów. 

Jak  Puszkin,  tak  i  Mickiewicz  szkoły  osobnej  nie  stworzył; 
nie  stworzyli  jej  przed   nim  ani  Kochanowski,    ani  Krasicki,  choć 


-     131     — 

naśladowców  znachodzili  licznych;  ruchliwość,  indywidualizm  sło- 
wiański nie  sprzyjają  w  umysłach  nieco  niepoślednie jszy eh  wyłą- 
cznemu poddawaniu  się  jednemu  wzorowi.  Dzieła  wpływ  wywierały 
olbrzymi,  nawet  nie  ustosunkowany  sprawiedliwie,  gdyż  największą 
wrzawę  wywołały  najsłabsze,  ballady  i  sonety,  jakimi  zwyciężały 
nowe  kierunki,  romantyczno-ludowy  i  bajronizujący;  o  »szkole  litew- 
skiej* możnaby  chyba  przed  r.  1831  prawić;  w  Paryżu  jej  już  nie 
było,  i  grupowały  się  około  mistrza,  zrzekającego  się  niebawem 
poezyi  na  zawsze,  talenty  najrozmaitsze;  koło  to  uszczupliła  czy 
rozbiła  Towiańsczyzna.  Nie  poderwała  znaczenia  mistrza;  od  Kon- 
radów i  Tadeusza  biło  światło  z  siłą  niezwątloną;  przed  jego  bla- 
skiem gasło  każde  inne  —  bez  wyjątku.  Najboleśniej  to  odczuł, 
napróźno  się  z  tym  za  życia  szamotał,  inny  arcymistrz  słowa  pol- 
skiego; dopiero  za  grobem  dane  i  jemu  było  zwycięstwo,  co 
wielkiego  rywala  za  życia  opromieniało. 


9* 


ROZDZIAŁ  TRZYNASTY. 
JULIUSZ    SŁOWACKI. 


Dzieła    młodzieńcze.    Na   wychodźtwie    w    Szwajcaryi,    Włoszech   i    Paryżu;   łragedye 
i  »Beniowski«.  Mesyanizm  i  »Król  Duch«.  Znaczenie  Słowackiego. 

Jeżeli  ten  szczęśliwy,  czyje  najgorętsze  życzenia  los  dobro- 
tliwy wypełnia,  któż  nad  Słowackiego  szczęśliwszy?  I  życiem  poe 
tycznym  obdarzyły  go  nieba  i  sławą  pośmiertną,  wzrastającą 
z  każdym  lat  dziesiątkiem,  a  tego  obojga  pragnął  jedynie  i  od 
pierwszej  młodości.  Dary  te  okupił  trapiącym,  nieuleczalnym  smut- 
kiem, samotnością  dolegliwą,  głębokim  milczeniem  spółczesnych, 
nieraz  udanym  i  umyślnym,  przeważnie  jednak  istotnym.  Nie  w  porę 
bowiem  przyszła  jego  poezya  i  trudno  o  większą  sprzeczność,  niż 
ten  czas  twardy,  antypoetycki,  i  to  wcielenie  samej  poezyi,  jakie 
się  Słowackim  nazywa,  ten  »największy  artysta«,  uznawany  wtedy, 
gdy  to  słowo  padło  (1858  r.),  może  przez  Klaczkę  jedynego. 

Kto  od  poezyi  pożytku  czy  prawdy,  morału  czy  historyi, 
dokładnego  opisu  czy  refleksyi  gruntownych  wymaga,  zawiedzie 
się  na  Słowackim;  zato  wzruszeń  i  wrażeń,  obrazów  i  dźwięków, 
stylu  i  nastrojów  nigdzie  więcej  nie  znajdzie,  niż  u  niego.  I  dziwnie 
go  skrzywdzili  spółcześni:  Mickiewicz  unikał  wymienienia  nawet 
nazwiska  w  Kursach  literatury  —  wspomniał  od  niechcenia,  mówiąc 
o  Sybirze  i  Kopeciu,  a  napadł  gwałtownie  i  niesłusznie,  wprawdzie 
również  nie  wymieniając  nazwiska,  lecz  wątpliwości  nie  pozosta- 
wiając żadnej,  —  z  powodu  ks.  Marka  i  roli  jego  w  »Beniow- 
skim«;  nie  ujął  się  nawet  za  jawnie,  z  powodu  własnej  osoby, 
skrzywdzonym  poetą,  jakby  się  z  oszczercami  jego  solidaryzował. 


-     133     — 

Nawet  największy  Słowackiego  wielbiciel,  Krasiński,  nie  zawsze 
go  doceniał;  ten  sam,  co  roku  1840  do  Gaszyńskiego  pisał:  »Za- 
prawdę,  zaprawdę  powiadam  wam,  wy  się  na  nim  (Słowackim)  nie 
znacie;  przyjdzie  czas,  w  którym  się  poznacie;  wszyscy  krzyczeli  na 
Byrona,  wszyscy  na  Fausta,  wszyscy  na  pana  Adama,  że  ciemny, 
a  dziś,  dzieci  go  rozumieją«  —  napisał  o  »Królu  Duchu«  w  r.  1847: 
»Nic  prawiem  nie  zrozumiał,  jeśli  dwadzieścia  strof,  to  najwięcej; 
wiersz  prześliczny,  ale  to  jak  w  kalejdoskopie;  rysunki  barw  pełne, 
lecz  bez  treści  żadnej;  dźwięki  naj dźwięczniej sze,  ale  bez  myśli, 
albom  ja  waryat,  czytelnik,  albo  autor,  co  pisał «;  dlaczegóż  nie 
dodał  jeszcze  a  la  Tańska:  »mówią  niektórzy,  że  dwa  razy  prze- 
czytać trzeba,  żeby  rozumieć,  mnie  żal  było  czasu«,  chociaż  »Król 
Duch«  jest  tak  samo  zrozumiały,  jak  » Lilia  Weneda«,  a  tą  się  prze- 
cież Krasiński  zachwycał? 

Skądżeź  ta  chwiejność  w  sądach  albo  jawna  niesprawiedli- 
wość, gorszące  to  lekceważenie  czy  ignorowanie  poety,  zacięte 
i  krzyczące  u  Zaleskiego,  twierdzącego  o  Słowackim,  że  »puszy 
się  jak  indyk,  lecz  ani  śpiewać,  ani  latać  nie  umie;.,  wszystko  cu- 
dze i  ladaco«;  że  dawniej  błyszczało  jakieś  byrońskie  światełko, 
»potem  już  tylko  kopci  knotem  dymiącym«;  nawet  w  »Beniow- 
skim«  upatrywał  Zaleski  brak  serca  i  woni  poetyckiej,  narodowość 
pozorną;  i  Mickiewicz  pisał  do  Zaleskiego  w  tonie  podobnym 
i  podobnie  słusznie  o  biednych  pyszałkach-poetach,  niby  dyktato- 
rach emigranckich,  gryzionych  troskami  władzy  najwyższej,  której 
rozkoszy  nigdy  nie  użyli;  cóż  mówić  o  mędrcach  z  »Tygodnika 
literackiego«  i  »Dziennika  narodowego«!  Winy  tych  nieporozumień, 
krzywd  i  obelg,  —  w  ludziach  i  czasach,  po  części  jednak  i  w  Sło- 
wackim i  w  jego  poezyi,  wyprzedzającej  wiek  swój,  szukać  należy. 

Syn  profesora  literatury  polskiej  w  Krzemieńcu  i  Wilnie,  tłu- 
maczącego »Henryadę«,  piszącego  tragedye  »Mendoga«  (pierwszą 
litewską,  jeśli  »Witenesa«  Załuskiego,  cud  z  hostyą,  pominiemy) 
i  »Wandę«,  autora  teoryi  smaku,  całe  lata  po  szkołach  popłacają- 
cej —  odziedziczył  po  ojcu  zmysł  i  pociąg  do  poezyi,  jak  i  za- 
rodki choroby  płucowej;  matka,  Salomeą  z  Januszewskich,  była 
kobieta  niezwykła,  o  sentymentalnym  nastroju,  smaku  artystycz- 
nym, pociągu  do  literatury;  urodził  się  z  nich  w  Krzemieńcu,  nad 
Ikwą,  23  sierpnia  1809  r.  Całe  wychowanie,  niewieście  (ojciec 
umarł    już    r.    1814),    pieszczone,    potęgowało   już   w   chłopczyku 


—     134     — 

skłonności  marzycielstwa,  zadumy  i  dumy;  z  latami  to  rosło;  spo 
tkanie  i  wpływ  innego  marzyciela  (Spitznagla);  pierwszy  zawód 
miłosny,  w  fantazyi  potym  wyolbrzymiony;  unikanie  towarzystwa 
rówieśników  —  podsycały  tylko  marzenia,  jakim  się  młodzieniec, 
nie  znający  trosk  realnych,  z  namiętnością  oddawał,  czy  na  lekcyach 
uniwersyteckich,  czy  aplikując  w  biurze  finansowym.  I  uczył  się 
poeta  lękać  pospolitości,  jako  święconej  duch  zły  się  lęka  wody, 
i  na  każdą  rzeczywistość  się  żachał  i  żył  coraz  wyłączniej  w  swoim 
piękniejszym,  poetyczniejszym,  świecie  wyobraźni. 

Fatalny  był  pierwszy  występ,  gdy  wydał  na  emigracyi  dziełka, 
pisane  jeszcze  w  kraju,  w  Warszawie,  przed  r.  1831,  nietknięte 
więc,  ani  tykające  katastrofy  narodowej,  skazane  wtedy  z  góry  na 
najobojętniejsze  przyjęcie.  Zawierały  też  cierpkie  nieco  słowa 
przedmowy  do  trzeciego  tomiku  szczerą  prawdę:  »Nie  zachęcony 
pochwałami,  nie  zabity  dotąd  krytyką,  rzucam  tom  trzeci  w  tę 
otchłań  milczącą,  która  pierwsze  połknęła«.  Inaczej  być  nie  mogło; 
mówiły  owe  powieści  i  tragedye  o  wszystkim,  prócz  tego,  co 
jedynie  serca  i  głowy  zaprzątało,  a  chociaż  świadczyły  o  nadzwy- 
czajnym wirtuostwie  formy,  o  płomiennej  wyobraźni,  o  bogactwie 
nastrojów,  biły  z  nich  jednak  w  oczy  i  zawisłość,  śpiewanie  na 
cudzą  nutę,  i  natrząsanie  się  niemal  z  rzeczywistości  i  jej  wy- 
magań. 

Młodziutki  poeta,  bo  dwadzieścia  jeden  lat  sobie  liczył,  gdy 
te  utwory  (»Hugo«,  »Mindowe«,  »Mnich«,  »Arab«,  »Bielecki«,  »Marya 
Stuart«)  pisał,  a  »Żmiję«  zaczynał,  odrzucił  słusznie  pierwociny 
swego  talentu,  sonety,  dumy  ukraińskie  i  t.  d.;  w  r.  1828  powstał 
»Szanfary«,  ułamki  poematu  arabskiego,  i  cwałowała  mu  po  gło 
wie  tragedya  o  Mahomecie;  ba,  jeszcze  za  pobytu  na  Litwie  mógł 
Mickiewicz  pani  Becu  prób  poetyckich  jej  synka  gratulować  i  wielką 
mu  przyszłość  przepowiadać. 

Wyobraźni  jego  dostarczała  coraz  nowej  treści  obfita  lektura, 
poetów  swojskich  i  obcych,  mianowicie  Byrona,  bo  dumny  bluź- 
nierca  i  szyderca  najbardziej  przyciągał:  i  on  gardził  tłumem, 
kłócił  się  z  Bogiem  i  ludźmi,  a  poetycznością  życia  imponował. 
Z  Anglików  obok  Byrona  »stary  Wil«  fantazyę  zaprzątał,  podsy- 
cając skłonność  ku  wystawianiu  konfliktów  tragicznych  i  wszela- 
kich okropności.  Z  Francuzów  Chateaubriand  i  Alfred  de  Vigny, 
później   Balzac   i   pani   Sand,   ślady   w   twórczości   poety   wyryli. 


—     135     — 

Niemców  nie  znał  wiele.  Tym  bardziej  nęcili  go  Włosi,  najbardziej 
Dante.  Z  autorów  swojskich  cenił  najwyżej  Kochanowskich,  Piotra 
i  Jana,  dla  języka  i  ducha;  najgłębiej  przejął  się  Mickiewiczem  — 
każda  stronica  »Beniowskiego«  o  tym  świadczy. 

Zawisłość  pewna  od  wzorów  obcych,  zastępujących  mu  wła- 
sne doświadczenia  i  myśli  —  Byron  i  Mickiewicz  kierowali  pierw- 
szymi jego  krokami,  nie  była  jedyną  cechą,  nieodstępną  i  w  dal- 
szej twórczości,  bo  z  książek,  marzeń  czy  rojeń,  nie  z  życia,  do- 
świadczenia czy  serca,  czerpał  przez  cały  swój  wiek  poeta  fanta- 
zyi  i  »mózgu«,  wrażliwy  na  najlżejsze  potrącenie  z  zewnątrz.  Samo 
imię,  rzecz  więc  zupełnie  przypadkowa,  »uderzało  magnetycznie 
na  imaginacyę«  i  wywoływało  roje  obrazów  i  myśli.  Jak  imię 
Wallasa  kazało  jeszcze  małemu  dziecku  marzyć  o  »czymś  podobnym 
do  burzy,  która  wali  lasy«,  podobnie,  pisząc  nawet  rapsody  »Króla 
Ducha«,  Ruś  Czerwoną  od  zalania  krwią  wywodził,  Popielowi  po- 
częcie w  popiołach  przysądzał,  a  Rzepicę  (Rzepkę)  Rźe-Pychą  tłu- 
maczył i  rozsnuwał  nieskończone  wątki;  wzmianka  przelotna,  drobny 
szczególik,  rozrastając  się  w  fantazyi,  niby  lawiną  staczając  się, 
porywały  na  co  trafiały,  aż  wypełniły  próżnią  czy  przepaść;  nie- 
raz bez  życia  istotnego,  a  powołane  do  niego,  ssały  mary  fanta- 
styczne zewsząd  krew  i  soki;  najróżnorodniejsze,  nie  zawsze  zhar- 
monizowane pomysły  tłoczą  się,  trafnie  i  mniej  trafnie,  w  niezmier- 
nej obfitości.  Uderza  to  już  w  obu  dramatach  młodzieńczych,  gdzie 
coraz  nowe  momenty  widza  a  raczej  czytelnika  —  nie  dla  sceny 
pisane,  z  tropu  zbijają,  wnosząc  coraz  nowe  zawikłania;  to  my- 
ślisz, że  konflikt  tragiczny  w  »Mindowie«  na  przeciwieństwie  starej, 
rodzimej  wiary  ojców  i  nowej  krzyźaków-przyblędów  oparty;  albo 
że  katolicyzm  wietrznicy  na  tronie  o  ponury  kalwinizm  jej  podda- 
nych się  roztrąci,  lecz  niebawem  przekonywasz  się,  że  poeta  dla 
efektu  niczego  nie  poświęcił,  że  olśniewał  widza  scenami  i  dyalo- 
gami,  nie  pytając  o  spoistość  wiązania,  że  nie  władał  sztuką  czy 
krytyką  skreślania  rzeczy  choćby  najpiękniejszych,  jeśli  niepo- 
trzebne. 

Z  zadziwiającą  przenikliwością,  z  formalnym  darem  jasnowi- 
dzenia docierał  do  najgłębszych  konfliktów,  np.  podnosił  trafnie 
u  Darnleja  bolesną,  poniżającą  sprzeczność  między  prawami  męża 
do  żony  a  bezprawnością  »rejenta«  do  istotnej  królowej  (sprzecz- 
ność, jaka  się  w  ciągu  XVIII  i  XIX  wieku  na  tronach  austryackich 


—     136    — 

i  holandzkich  nieraz  ujawniała)  —  lecz  targnął  i  tą  struną  prze- 
lotnie, z  motywu  najciekawszego  nie  korzystał  i  nie  pogłębił  kon- 
fliktu. W  tej  pogoni  za  wrażeniem  chwilowym,  poświęcającej  ja- 
sność, wyrazistość,  dokładność  rysunku  mieniącej  się  barwie,  nie 
brakował  poeta  również  między  pomysłami  obcymi  a  własnymi: 
i  Słowacki  bowiem,  jak  Moliere,  prend  son  Men  ou  U  le  trouve; 
bez  najmniejszego  wahania  dług  myśli  u  Mickiewicza  czy  Szeks- 
pira zaciągał  i  do  tego  się  sam  w  przedmowie  przyznawał.  Po- 
życzki te  rażą  jednak  czytelnika,  dawnych  znajomych  w  nowym 
otoczeniu  odnajdującego,  posądzającego  mimowoli  autora,  jakoby 
bez  szczudeł  czy  kijów,  o  własnych  nogach,  kroczyć  nie  umiał. 

Raziła  czytelnika  i  jednostajność  tych  bohaterów,  z  klasztoru 
średniowiecznego  czy  z  pustyni  arabskiej,  z  lasów  litewskich  czy 
z  gór  szkockich  wychodzących,  pokłóconych  z  Bogiem  i  światem, 
wywyższonych  nad  ludzi,  pogardzających  tłumami  i  pastwiących 
się  nad  nimi,  nawet  bez  celu;  Mindowe  przynajmniej  Litwinów 
swych  grozą  w  rygorze  utrzymuje,  masę  bezkształną  w  formy 
państwowe  ugniatając,  ale  Arab  mści  się,  maniak  jakiś,  nawet  nad 
naturą  nieżywą;  zbrodniarze  to,  przesyceni  życiem,  nie  porzuca- 
jący go  przecież,  jeden,  bo  ma  królem  zostać,  drugi,  aby  mógł 
innych  dręczyć;  wyzywają  swymi  zbrodniami  Boga  (pomysł  i  »Bal- 
ladyny«  i  »Króla  Ducha«  —  Słowacki  nie  tylko  innych,  lecz  i  siebie 
samego  powtarzał);  marzyciele,  mszczący  się  nad  niewinnymi  za 
rozdźwięk  ideałów  a  rzeczywistości,  gniewliwi  na  nią.  I  byliby 
tylko  kopiami  kopii  Byrońskich,  gdyby  nie  nowa,  specyalna  ich, 
a  zupełnie  nie  byrońska  cecha,  smutek,  tęsknota,  godząca  nas 
niemal  z  nimi,  bo  przejmująca  nas  głęboko. 

Wszystkich  nadgryzł  robak  smutku,  nieodstępnego  i  od  autora 
samego,  nadającego  ową  melancholijną,  Chrystusową  twarz  i  jego 
postaciom  i  jemu  samemu;  niedarmoź  on  się  w  »Godzinie  myśli« 
spowiadał:  »gdy  dziecię  karmi  się  marzeniami,  jak  chlebem  po- 
wszednim, to  smutno  patrzy  na  świat  nieznany !«  Nietylko  takiemu 
Mindowie  smutek  żre  wnętrze:  oto  Nick,  jeden  z  błaznów  Szeks- 
pira, lecz  jakżeż  wkońcu  od  nich  odmienny!  żaden  z  nich  nie 
zginął  z  owym  rozdzierającym  okrzykiem  »Matko!  jak  mi  źle  było 
na  świecie !«.  Smutków  takich  Byron  wcale  nie  znał;  na  nas  czyni 
wrażenie  nie  Bielecki,  poprzysięgający  zemstę,  do  niej  wszystko 
przygotowujący,   nią  się   wreszcie  upajający  —  tu  Byron  kończy, 


—     137     — 

lecz  Bielecki  z  Anną,  niby  Edyp  z  Antygoną,  uchodzący  w  smutku 
bezbrzeżnym;  i  raczej  z  Malczewskim  niż  z  Byronem  spotyka  się 
autor. 

»Bielecki«,  choć  jak  wszystko,  epizodycznie  traktowany,  z  po- 
mijaniem długich  przejść  i  walk  wewnętrznych,  podobał  się  jeszcze 
najwięcej,  był  najprzystępniejszy;  »Żmija«  —  wysnuty  z  prostej 
nazwy  topograficznej,  wału  Żmijowego,  przedstawiał  najwięcej  za- 
gadek, dziwną  plątaninę  fabuły;  »Mindowe«  i  »Marya«  rozbijały 
pierwsze  u  nas  zużytą  formę  dramatu  klasycznego,  lecz  »Mindowe« 
raził  niedojrzałością  i  z  teki  dziecinnej  ruszać  go  nie  należało; 
»Marya«  stanęła  znacznie  wyżej,  chociaż  i  ona,  luźno  zbudowana, 
właściwej  żyły  dramatycznej  w  autorze  nie  objawiała.  Jak  Byron 
i  Mickiewicz,  jak  Puszkin  i  Lermontow,  i  Słowacki  do  wymagań 
sceny  talentu  naginać  nie  umiał  i  szkodziło  chyba  »Balladynie« 
czy  »Lilli  Wenedzie«,  gwałtowne  w  formy  dramatyczne  wciskanie; 
z  dramatów,  drukowanych,  najwcześniejsze,  »Marya«  i  »Mazepa«,  są 
najlepsze,  bo  temat  sam,  szczególnie  pierwszej,  fantazyę  rwącą 
poety  -  Aryosta  w  karbach  utrzymywał. 

Trzeci  tomik  zawierał,  prócz  kilku  ślicznych  liryków  i  dum, 
»Lambrę«,  »dzieło  obcej  osnowy«  —  takim  określeniem  uprzątnął 
je  Goszczyński  z  drogi  krytycznej  —  znowu  nadzwyczaj  dla  Sło- 
wackiego charakterystyczne.  Korsarz  i  wojownik  za  niepodległość 
Grecyi,  bicz  boży  na  ludzi,  przypominał  bohaterów  byrońskich; 
nawet,  jak  oni,  jak  Konrad  Wallenrod  trunkiem,  rozmarzał  się  ha- 
szyszem, lecz  nie,  żeby  zapominać  o  życiu:  żeby  przedłużać  sen- 
marzenie,  nie  stykać  się  z  rzeczywistością,  nie  wpadać  z  obrazów 
jasnych  w  ciemność  myślenia;  opis  tych  upojeń,  ich  gmachów  nad- 
obłocznych,  tych  baniek  mydlanych,  nieprześcigniony;  i  tam  nawet 
smutek  prześladuje  marzyciela;  roją  się  mu  cienie  kleftów  pole- 
głych i  podobny  do  szmerów  rosnących  potoku  dobywa  się  z  nich 
głos-wyrzut:  czemuś  nie  skonał,  gdy  wszyscy  konali?  Wyrzut  ten 
Słowacki  sam  do  siebie  stosował. 

Jak  z  Warszawy,  uszedł  nagle  i  z  Paryża,  gdzie  go  wszystko, 
nawet  klasyczna,  to  jest  nienaturalna  gra  aktorów  w  tragedyi  ra- 
ziła; miasta  samego  nienawidził;  już  w  r.  1832  losy  r.  1871  mu 
przepowiadał  w  pysznym  wierszu  »Paryż«.  Osiadł  w  Genewie  na 
lat  kilka  i  tu,  szczególniej  porą  jesienną,  jak  i  Puszkin,  tworzył, 
chociaż  narazie  wydrukował  tylko  »Kordyana«  (na  początku  r.  1834). 


—     138     — 

Dzieło  to  w  całej  spuściźnie  poetyckiej  Słowackiego  wyjątkowe: 
z  bujań  po  niwach  obcych  i  czasach  dalekich  spuścił  się  odrazu 
do  otoczenia  najbliższego.  Osobliwsza  też  przyczyna  nagły  ten, 
niby  nie  naturalny  zwrot  u  Słowackiego  wywołała;  były  nią  »Dziady« 
drezdeńskie,  krzywdzące  pamięć  ojczyma  (doktora  Becu);  gdy  nie 
mógł  na  rękę,  wyzwał  autor  na  poematy  domniemanego  przeciw- 
nika; żeby  zaś  zamiar  ten  nieco  zatrzeć,  wydał  je  bezimiennie  pod 
tytułem:  »Kordyan,  Część  pierwsza  Trylogii.  Spisek  koronacyjny«; 
przecież  i  »Dziady«  tylko  akt  pierwszy  dawały. 

Dziwnie  spotkał  się  Słowacki  z  Garczyńskim  w  obiorze  te- 
matu, chociaż  przypadkowym  może  to  nie  było,  a  zresztą  »Dzieje 
Wacława«  i  »Kordyan«  (nawet  imię  osobliwsze  Słowacki  wymyślił, 
gardzący  pospolitymi)  stworzone  wedle  szematu  »Dziadów«:  mło- 
dzieniec, niedoszły  samobójca  z  powodu  zawiedzionej  miłości,  co 
zwątpił  w  mądrość  i  wiarę,  przeradza  się  w  patryotę,  odnajduje 
cel  bytu  i  dąży  do  czynu;  tylko  całkiem  niezasłużone  znaczenie 
przypadło  w  udziale  samemu  Spiskowi,  co  spiskiem  wcale  nie  był, 
lecz  pomysłem,  stłumionym  w  zarodku,  później  dopiero  rozdmu- 
chanym. 

O  Lambrze  swoim  Słowacki  powiedział,  co  się  do  Kordyana 
jeszcze  lepiej  stosuje:  »Jest  to  człowiek,  będący  obrazem  naszego 
wieku,  bezskutecznych  jego  usiłowań;  jest  to  wcielone  szyderstwo 
losu,  a  życie  jego  jest  podobne  do  życia  wielu  teraz  mrących 
ludzi,  o  których  przyjaciele  piszą,  czym  być  mogli,  a  o  których 
nieznajomi  mówią,  że  nie  byli  niczym«.  Mickiewicz  utożsamiał  się 
z  Konradem;  Słowacki  Kordy anowi  tylko  własnej  młodości  uży- 
czył; potym  go  od  siebie  odszczepił,  żeby  mógł  działającego  wy- 
stawić. Czynność  jego  z  góry  na  bezpłodność  skazał,  bo  i  wiek 
po  temu:  sam  Bóg  ręce  założył,  wypoczywając;  uwijają  się  zato 
czarci  i  w  nocy  przygotowania  spuszczają  na  ziemię  przyszłych 
polskich  wodzów  i  mężów  stanu,  skarykaturowanych  niesłychanie, 
jakby  piórem  Czyńskiego  lub  Gurowskiego. 

Na  takim  tle  wystąpi  Kordyan  -  entuzyasta,  rwący  się  do 
czynu,  niezdolny  do  żadnego,  bo  brak  mu  woli,  a  rozigrana  nadto 
fantazya  ubezwładnia  mu  muskuły.  Udzielił  mu  Słowacki  własnego 
smutku,  wyżerającego  wszelką  energię;  Kordyan  zapewnia  wpraw- 
dzie: »wierzcie  mi,  wierzcie,  ludzie,  jam  jest  wielki,  mocny «;  ale 
sam  zaraz  dodaje:   »robak   smutku   mnie   gryzie,   tak,   że   mówiąc 


—     139     — 

z  wami,  chciałbym  przestać  i  usiąść  i  zalać  się  łzami«;  nie  dziw 
więc,  źe  nerwy  wypowiadają  marzycielowi  posłuszeństwo,  gdy  na- 
reszcie o  czyn  się  kusi.  Czy  go  poeta  osądził?  czy  nie  widział 
w  nim  mimo  to  wielkości,  w  jaką  Garczyński  u  Wacława  uwie- 
rzył? jakkolwiekbądź,  charakter  wystawił  prawdziwy,  a  scenę,  jak 
rozżarzona  wyobraźnia  podsuwa  zmysłom  fantazmagorye  najokrop- 
niejsze, z  nieprześcignionym  wykończył  mistrzowstwem.  Postęp 
był  olbrzymi;  wobec  bladych  mar  dawniejszych  uderzał  Kordyan 
scenami  o  wybuchowej  niemal  sile,  nie  przewyższonymi  i  później; 
poeta  sam  niebawem  znienawidził  swoje  pierwsze  utwory;  czy  do 
nich  i  »Kordyana«  zaliczał? 

»Kordyan«  zwrócił  większą  nieco  uwagę  publiczności  na 
autora,  bo  inaczej,  niż  poprzednie  utwory,  odpowiadał  »duchowi 
czasu«  i  piękności  mieścił  bez  porównania  więcej;  w  dawniejszych 
ułamki  tylko  bywały  śliczne,  np.  ów  cytat  z  »Lambra«,  powtó- 
rzony jako  motto  »Kordyana«.  Zaraz  prolog,  z  trzema  osobami, 
odbijał  od  wszystkiego,  co  poeta  dotąd  napisał;  po  raz  pierwszy 
stawał  tu  jego  wiersz  płomienny,  sypiący  skrami,  a  chociaż  ciąg 
dalszy  nie  ze  wszystkim  dotrzymał,  co  owe  osoby  zapowiadały, 
przewyższał  ten  utwór  o  całe  nieba  »Wacława  Dzieje«. 

Całej  prawdy  jednak  i  ten  poeta  nie  dostrzegał;  nie  popełnił 
wprawdzie  bluźnierstwa,  aby  jedyne  ludzkie,  mądre  i  godne  słowa 
szatanowi  kłaść  w  usta,  jak  to  uczynił  Garczyński;  przeznaczał  je 
Niemcewiczowi,  skrzywdzonemu  i  poniżonemu  w  »Przygotowaniu«; 
i  jego  więc  uniosła  fantazya  od  ziemi  i  prawdy.  Skruszenie  jednak 
Konrada  jest  Kordyanowi  zupełnie  obce;  wiary  nie  odzyskał,  jak 
i  poeta,  nie  wierzący  w  szczerość  religijnej  egzaltacyi  i  u  innych, 
co  jeszcze  w  przedmowie  do  »Lambra«  odstrychnął  się,  nieco  szy- 
derczo, od  »szkoły  religijnej,  owej  wieczerzy  pańskiej  polskich 
poetów,  do  której  zasiedli  w  Paryźu«;  on,  co  wszystko  do  wier- 
szów  wyłącznie  odnosił,  pytał,  czy  zwrot  ten  »nie  jest  sztucznie 
natchnięty  słowami  Fryderyka  Schlegla,  który  w  religii  katolickiej 
źródło  jedyne  w  poezyi  upatruje«;  wyraźnie  nie  wierzył,  »aby 
szkoła  de  la  Menistów  i  natchnięta  przez  nią  poezya  była  obra- 
zem wieku«,  i  w  Mickiewicza  tym  godził. 

»Kordyan«  mieścił,  jak  »Dziady«,  brylanty  poezyi  opisowej, 
liryzmu  wysokiego,  scen  w  szekspirowskim  duchu  wykonanych, 
mimo  to  ani  dramatem  był,  ani  na  rzeczywistości  silnej  osadzony. 


—     140     — 

Lubował  się  poeta  w  epizodach  i  epizodycznym  kreśleniu;  prze- 
ważały ozdóbki;  całkiem  zewnętrzny  był  i  nagły  przewrót,  doko- 
nywaj ący  się  w  Kordyanie:  powietrze  Telia  i  Winkelrieda  owiało  go, 
lecz  wiemy  z  góry,  że  nie  z  nimi  mu  się  równać,  chociaż  czyn 
Tellów  planuje.  Zresztą  sztukował  i  tu  poeta  własną  inwencyę 
obcymi  łatkami;  jeśli  »Wacława«  pominiemy,  »Fausta«  przepomnieć 
niepodobna,  nietylko  w  scenie  przygotowania,  niby  parodyi  z  nocy 
Walpurgi.  Lecz  nigdzie  nie  przetopił  poeta  tak  znakomicie  obcego 
materyału,  jak  właśnie  w  »Kordyanie«;  wszystko  tchnie  jego  wła- 
snym duchem:  pożyczki,  jak  stale  u  Słowackiego,  są  tylko  ze- 
wnętrzne, przypadkowe,  zapomina  się  o  nich  niebawem. 

Na  drodze  »Kordyana«  jednak  nie  wytrwał;  do  zapowiedzia- 
nych dalszych  części  nie  zabrał  się  nigdy,  jak  i  Mickiewicz:  i  obaj 
może  byliby  w  ambarasie,  jak  poprowadzić  zaczęte  dzieło,  przy- 
najmniej w  formie  dramatycznej.  Słowacki,  w  »Kordyanie«  niby 
aktualny,  uleciał  niebawem  napowrót  do  dziedzin,  gdzie  się  swo- 
bodniejszym czuł  panem.  Jeszcze  tego  samego  roku  (1834)  otwo- 
rzyła mu  »Balladyna«  »nową  drogę,  nowy  kraj,  poetyczny,  nie- 
tknięty ludzką  stopą,  kraj  obszerniejszy,  niż  ta  biedna  ziemia,  bo 
idealny «.  Nie  była  to  jedyna  tragedya  płodnej  tej  jesieni;  towa- 
rzyszyły jej  »Wallas«  (Słowackiemu,  gdy  jeszcze  był  dzieckiem, 
imię  w  pamięci  zastrzegło,  a  w  samotności  genewskiej  wypłynęło), 
dziś  nieznany,  i  »Mazepa«;  o  tym  wprawdzie  raz  wyraźnie  wspo- 
mina, że  go  spalił  w  kominku,  czy  nie  przepis  tylko  na  czysto? 
wydał  go  przecież  roku  1840;  przypuszczano,  że  braki  czy  zała- 
mania w  układzie  świadczyłyby,  iż  przy  nowym  tworzeniu  niektóre 
dawniejsze  sceny  pobróździły,  ależ  i  inne  dramaty  Słowackiego 
wykazują  podobne  załamania.  Jakkolwiekbądź  »Balladyna«  była  jego 
»faworytką...  z  wszystkich  rzeczy,  które  dotychczas  moja  mózgow- 
nica urodziła,  ta  tragedya  jest  najlepszą«,  i  odłożył  jej  druk  tylko 
dlatego,  że  na  razie,  wobec  niewracających  się  kosztów,  nie  miał 
czym  posmarować  pras  drukarskich. 

Sam  czuł  i  przyznawał,  że,  »ile  razy  zetknę  się  z  rzeczywi- 
stymi rzeczami,  opadają  mi  skrzydła,  i  jestem  smutny,  jak  gdy- 
bym miał  umrzeć;  albo  gniewny«.  Zato  trzymał  duszę  swą  na- 
kształt  harfy  eolskiej  —  słowa  Krasińskiego  z  powodu  »Balla- 
dyny«  —  wyżej   nad  dłonie  ludzi,   śród   powiewów   nieba...  niech 


—     141     — 

myśli  Boga,  promienie  gwiazd  i  skrzydła  przelatujących  aniołów 
grają  na  niej;  nie  przesadzał  poeta,  twierdząc  w  »Beniowskim«,  że, 

.  .  .  kiedy  grzebię  w  ojczyzny  popiołach, 
A  potem  ręce  znów  na  harfie  kładnę, 
Wstają  mi  z  grobu  mary  takie  ładne, 
Takie  przejrzyste,  świeże,  żywe,  młode, 
Że  po  nich  płakać  nie  umiałbym  szczerze, 
A  każda,  co  chce,  z  mego  serca  bierze, 
Sonet,  tragedyę,  legendę  lub  odę. 

Tak  i  »Balladynę«  z  popiołów  ojczyzny  wygrzebał;  jedna  mara 
inne  wywołała.  Nęciło  fantazyę,  lśniącą  a  lotną,  aby  zakląć  cienie 
zamierzchłej,  bajecznej  przeszłości,  coś  w  rodzaju  »Aryosta«  z  mi- 
tów i  legend  polskich  utworzyć.  Pisarzów  XVIII  wieku,  ani  ciężkich 
Sasów  ani  lekkich  Stanisławczyków,  stać  na  to  nie  było;  ani  »Le- 
chias«  ani  »Myszeis«  nie  odpowiadały  romantycznym  gustom;  Sło- 
wackiemu i  Makbety  i  Liry  i  Hamlety  spokoju  nie  dawały. 

Jak  z  samego  nazwiska  wału  żmijowego  wziął  pochop  do 
stworzenia  zawiło- fantastycznej  powieści,  podobnie  wystarczył  mu 
wątek  »ballady«  ludowej  czyli  raczej  »Malin«  Chodźki,  a  za  nim 
niewyczerpane  bogactwo  innych  tematów  się  przedstawiało.  W  przed- 
mowie do  »Balladyny«  wyraźnie  to  zapowiedział:  »Balladyna,  wbrew 
rozwadze  i  historyi,  zostanie  królową  polską,  a  piorun,  który  spadł 
na  jej  chwilowe  panowanie,  błyśnie  i  roztworzy  mgłę  dziejów  prze- 
szłości... »Balladyna«  jest  tylko  epizodem  wielkiego  poematu  w  ro- 
dzaju »Aryosta«,  który  ma  się  uwiązać  z  sześciu  tragedyi  czyli 
kronik  dramatycznych«. 

Pomysł  sam  był  świetny;  za  świetne  wykonanie  ręczył  zaś 
talent  autora.  Musiałaż  mieć  Polska  dzieje  bajeczne;  rąbek  ich 
uchylały  podania  »narodowe«,  o  smoku  i  Wandzie,  o  Popielu  i  Pia- 
ście, o  pani,  co  zabiła  pana,  o  siostrobójczyni  i  inne.  Na  widownię 
dziejową  wyszła  przecież  Polska  cała  w  zbroi  i  pod  silnym  rzą- 
dem Piastowiców:  musiałyź  jednak  być  czasy  i  przejścia,  co  ten 
rząd  wydały:  katastrofy,  ujarzmienia,  wytępiania  pierwotnego  na- 
rodu, dzikie  okrucieństwa  tyrana,  co  z  pierzchliwych  Słowian  naród 
karny  utworzył  i  zahartował  —  przecież  to  nie  chimeryczne,  lecz 
prawdopodobne;  przyjmowali  to  i  poważni  historycy,  np.  ujarzmie- 
nie Słowian  nadgoplańskich  przez  Lechów,  przez   »szlachtę«.   Tak 


-     142     - 

wyroiły  się  za  »Balladyną«  i  »Krakus«  i  »Lilla  Weneda«.  W  »Balla- 
dynie«  i  (niewykończonym,  niewy danym)  »Krakusie«,  najwięcej 
obcych  wątków,  Szekspirowskich;  »Lillę«  wykonał  zupełnie  inaczej. 
Pomylił  się  autor  tylko  co  do  formy:  aryostowski  rozprężny  rodzaj 
jego  mniej  nadawał  się  do  formy  dramatycznej  i  »Balladyna« 
i  »Lilla«  widocznie  pod  tą  formą  nieodpowiednią  ucierpiały. 

Skąd  to  uporne  pasowanie  się  z  aniołem  dramatycznym? 
W  początkach  zawodu  przeplatał  poeta  dramaty  powieściami,  »Lam- 
bro«  przyszedł  jeszcze  po  »Mindowem«  i  »Maryi«;  dlaczegóż  rzucił 
się  poeta  po  »Lambrze«  całkiem  na  dramat,  krępujący  go  nadto? 
Formę  »Kordyana«  tłumaczyły  jeszcze  Dziady  —  ale  potym  ?  Roz- 
strzygało stałe  rozczytywanie  się  w  »Wilu«;  jego  to  sobie  Sło- 
wacki tak  przyswoił,  że  nawet  przytępił  uczucie  różnicy  między 
własnymi  a  szekspirowskimi  marami,  obrazami,  sytuacyami;  może 
zresztą  nęciło  go,  że  właśnie  w  dramacie  nikt  z  »romantyków« 
(»Izory«  Odyńca  ani  »opowiadań  -  działań«  Gosławskiego  Słowacki 
poważnie  nie  brał),  sił  nie  próbował,  że  pole  było  otwarte. 

O  »Balladynie«  pisał  autor  do  matki/  obszerne,  długoletnie 
listowanie  jego  z  ukochaną  matką  jest  najciekawszą  i  najbogatszą 
kopalnią  szczegółów  autobiograficznych  i  autorskich,  nęci  i  formą 
i  rzewnym,  tęsknym  uczuciem  i  szczerością  wyznań.  »Cała  podobna 
do  starej  ballady  (dlatego  imię),  ułożona  tak,  jakby  ją  gmin  ukła- 
dał, przeciwna  zupełnie  prawdzie  historycznej,  czasem  przeciwna 
podobieństwu  do  prawdy;  ludzie  jednak,  starałem  się,  aby  byli 
prawdziwymi  i  aby  w  sercu  mieli  nasze  serca«,  a  w  przedmowie 
do  druku:  »Balladyna  wychodzi  na  świat  z  ary  osty  cznym  uśmie- 
chem na  twarzy,  obdarzona  wnętrzną  siłą  urągania  się  z  tłumu 
ludzkiego,  z  porządku  i  ładu,  jakim  się  wszystko  dzieje  na  świe- 
cie, z  nieprzewidzianych  owoców,  które  wydają  drzewa,  ręką  ludzi 
szczepione«.  Balladyna,  to  udramatyzowana  klechda  i,  jako  taka, 
ani  z  ludźmi,  ani  z  czasem  nie  bardzo  się  liczy;  jej  postaci,  niby 
chrześcijanie,  lecz,  jak  w  klechdzie,  świat  półbóstw,  nimf  i  dryad 
i  duchów,  jeszcze  się  panoszy,  chociaż  Pioruny  i  Świętowici  już 
zdetronizowani  ostatecznie,  chociaż  te  duchy  same,  jak  w  klech- 
dzie, na  zawsze  już  nikną;  jak  w  klechdzie,  królem  zostanie  ten, 
co  koronę  -  talizman  przyniesie  (podobny  talizman,  harfę,  w  »Lilli 
Wenedzie«,  spotykały  próżne  zarzuty  krytyków,  że  i  ona  nic  nie 
pomoże  Wenedom,  więc  niepotrzebna  —  przecie  szczęście  w  Eden- 


—     143     — 

hall  było  do  puharu  szklanego  przywiązane!);  jak  w  klechdzie, 
niema  różnic  w  stanach,  rycerz  Kirkor  pod  słomianą  strzechą  towa- 
rzyszki życia  szuka;  jak  w  klechdzie,  głupi  Maciuś  Grabiec  szczęśliwy 
nad  zasługi.  Lecz  w  błogi  i  spokojny  świat  klechdy  wmieszał  się 
dysonans,  zbrodnia,  zabicie  siostry,  i  pociągnie  za  sobą  coraz  inne, 
coraz  straszniejsze  —  już  nie  jak  w  klechdzie.  Balladyna  sięga 
wkońcu  aż  po  koronę;  wprzód  musiała  uprzątnąć  wszystkich  spól- 
ników,  zaprzeć  się  matki  własnej,  i,  gdy  nakoniec,  zgwałciwszy 
porządki  moralne,  nad  nie  się  wzniosła,  niedostępna  teraz  nikomu, 
piorun,  jak  w  klechdzie,  pomścił  wyzwanie  Boga  i  ładu  boskiego 
na  ziemi;  ślepy  traf  (na  początku),  ironia  losu,  niwecząca  najlepsze 
zamiary  (w  całym  dramacie),  konsekwencye  czynu,  zbrodni  jednej, 
pociągającej  koniecznie  nowe,  coraz  większe  za  sobą,  przygoto- 
wały owego  Deux  ex  machina,,  ów  starej  estetyki  dignus  vindice 
nodus,  który  wbrew  niej  zawsze  niedramatycznym  pozostanie, 
czymś  obcym,  narzuconym,  przypadkowym,  nie  wypływającym 
z  założenia  samego  i  akcyi. 

Obok  niedramatyczności  zakończenia  razić  mogło  —  nadmierne 
bogactwo  faktów  i  motywów,  musiało  —  zbytnie  posługiwanie  się 
efektami  Szekspirowymi,  że  aż  Krasiński  o  Balladynie  twierdził, 
jakoby  ją  »Szekspir  porodził  w  głowie  Juliusza«.  Rzecz  miała  się 
poniekąd,  jak  z  owym  Nickiem:  pierwszy  pomysł  bywał  obcy,  jak 
zresztą  i  u  Szekspira  samego;  Goplana  to  Ty  tania,  ale  wykonana 
całkiem  w  duchu  Słowackiego;  etery cznością  i  tęsknotą  przewyż- 
sza ulatująca  na  zawsze  sylfida  goplańska  pierwowzór  angielski, 
płaski  wobec  niej  i  prozaiczny  niemal,  i  pozostanie  zawsze  krea- 
cyą  poetyczną  o  niewymownym  wdzięku. 

Obok  »Balladyny«  powstawały  w  owym  płodnym  w  prace 
i  marzenia  zaciszu  genewskim  i  inne,  niezawisłe  od  niej  i  między 
sobą  dramaty:  »Mazepa«  i  »Horsztyński«  (tytuł,  dany  przez  wy- 
dawcę, nie  przez  Słowackiego,  co  i  innych  wydanych  po  śmierci 
poety  dzieł,  np.  »Niepoprawnych«,  dotyczy),  z  XVII  i  XVIII  wieku, 
chociaż  nie  historyczność  leżała  w  zamiarach  poety.  »Mazepę«  wy- 
dał (czy  przerobił  lub  nawet  świeżo  napisał?)  na  początku  r.  1840; 
tytuł,  jak  nieraz  u  Słowackiego,  myli;  Mazepa  dał  tylko  podnietę 
do  stworzenia  tragedyi  zazdrości,  lecz  nie  jest  jej  bohaterem,  ra- 
czej wojewoda  —  polski  Otello,  polska  Desdemona-  Amelia,  a  na- 
wet  melancholijny   Zbigniew   Don   Carlos,   zakochany   w   pięknej 


—     144     — 

młodej,  niewinnej  macosze;  Mazepa -Don  Żuan  schodzi  do  podrzęd- 
niejszych komparsów,  jak  król-Tartuffe  lub  kasztelanowa -stręczy- 
cielka:  od  tych  wstrętnych  raczej  postaci  odbijają  tamte  nieszczę- 
ściem, smutkiem,  namiętnością.  Jak  w  każdym  dramacie  Słowackiego, 
są  i  w  Mazepie  dygresye  i  epizody,  nie  wiążące  się  z  całością; 
mimo  to  odznacza  się  »Mazepa«  wysokim  napięciem  dramatycz- 
nym, energicznym  tempo  (nie  darmoż  może  napisany  »we  dni  kilka- 
naście*) i  wstrząsającymi  scenami,  chociaż  niektóre  motywy  zapo- 
życzył, zwyczajem  stałym,  u  obcych,  jakby  fantazyi  nie  starczyło 
na  wymyślanie  własnych:  charaktery  niektóre,  również  częstym 
trybem  u  Słowackiego,  nie  przedstawiają  się  z  zupełną  jasnością. 
O  »Horsztyńskim«,  tragedyi  syna,  wahającego  się  między  miłością 
ojca -hetmana  a  obowiązkiem  patryotycznym  i  sprowadzającym, 
a  raczej  nie  uchylającym  katastrofy  od  ojca  dla  tego  wahania, 
skomplikowanej  miłością  ku  nowej  Amelii,  tym  razem  Salomei, 
sąd  trudniejszy,  bo  rękopis  w  rozstrzygających  miejscach  uszko- 
dzony; tragedya  cała  nabrzmiała  smutkiem  i  łzami;  prozą,  prze- 
ciw zwyczajowi,  pisana  i  może  dlatego  wkońcu  zaniedbana,  mimo 
głębokości  i  wdzięczności  tematu. 

Z  Szwajcaryi,  bogatej  dla  poety  wrażeniami  —  w  samych 
krajobrazach  uderzał  go  nastrój,  jednolitość,  co  zamierzał  przeno- 
sić odtąd  we  własne  dzieła,  wyjechał  do  Włoch;  spotkanie  i  przy- 
jaźń z  Zygmuntem  Krasińskim  w  Rzymie,  to  najważniejszy  epizod 
tego  pobytu;  stamtąd  odbył  podróż  wschodnią,  na  Grecyę  i  Egipt, 
zdążając  do  Grobu  Zbawiciela,  i  po  przystanku  w  klasztorze 
ormiańskim  do  Włoch,  do  Florencyi  powrócił,  gdzie  dłużej  zaba- 
wił, poczym  się  z  końcem  roku  1838,  tym  razem  na  zawsze,  do 
Paryża  na  nowo  przeniósł. 

Wynik  podróży  był  nadzwyczajny;  zmężniała  i  spotęźniała 
muza  Słowackiego,  wchłaniającego  coraz  nowe  wrażenia:  ustały 
melancholijne  jej  skargi;  nabrała  wielorakości  tonu,  niesłychanego 
bogactwa  i  przepychu,  iście  wschodniego,  barw  i  szczegółów;  lu- 
bowała się  w  kontrastach  rażących. 

Płodność  poety  była  niepomierna;  lecz  tylko  cząstka  jej  wy- 
szła w  ostatecznym  obrobieniu  na  sąd  publiczny;  inne,  liczniejsze 
rzeczy,  pozostawały,  niemal  z  góry  na  to  skazane,  w  rękopisach 
i  zatracały  się,  nieraz  w  najważniejszych  partyach.  Do  takich  na- 
leży »Podróż  na  Wschód«,  niby  parodya  Childe  Harolda,   nadzwy- 


—     145     — 

czaj  obszerna,  bo  w  ciągłych  dygresyach  odskakiwał  poeta  od 
ruty  turysty  i  w  dziewięciu  pieśniach  dopiero  do  wybrzeży  grec- 
kich dotarł;  błyszcząca  i  mieniąca  się  w  tysiącznych  barwach,  to 
poezyą,  to  wesołością  i  pustotą,  to  ironią  i  przekąsem,  to  smut- 
kiem i  tęsknotą,  powagą  i  żalem. 

I  w  druku  następywały  po  sobie  raźnie  rzeczy  świeże  lub 
dawniejsze  (»Balladyna«,  »Mazepa«,  »W  Szwajcaryi«);  zgryźliwa  kry- 
tyka, czepiająca  się  jak  pijany  płota,  szydziła  z  płodności  autor- 
skiej. Najpierw  wystąpił,  po  raz  pierwszy  i  ostatni,  z  prozą, 
z  »Anhellim«  (1838),  świeżo  napisanym,  z  najoryginalniejszym  i  naj- 
smutniejszym, melancholicznym  płodem,  niepodobnym  do  niczego. 
Temat,  poruszony  w  »Kordyanie«,  snuł  dalej  poeta;  prozą  biblijną, 
jakby  wedle  Ksiąg  Narodu  i  Pielgrzymstwa  Mickiewicza,  przed- 
stawiał losy  nie  narodu  całego,  raczej  jego  emigracyi,  jej  s warów, 
walk  i  nędzy;  —  z  emigrantów  tych  wyróżnił  siebie,  bohatera 
smutku  i  cierpienia,  ofiarę  zadośćuczynienia  za  naród,  jak  ten  na- 
ród sam  miał  ponieść  zadośćuczynienie  za  grzechy  wszystkich;  tło 
tych  smętków  i  cierpień  wybrał  fantastyczne  całkiem,  nie  realne, 
lecz  borealne,  poezyę  lodów  i  zorzy  północnej,  Eden  melancho- 
lijny, wystrojony  w  alabastry  śniegów  i  sine  oczy  gwiazd,  ułudę 
dziwną,  prześliczną  i  straszną,  okropną  i  ponętną  zarazem,  aby 
słów  Krasińskiego  użyć.  Są  tu  i  alegorye,  widziadła  piekła  emi- 
gracyjnego i  moralnego  zniszczenia  ofiar  jego,  nadzwyczaj  dra- 
styczne, chociaż  dostrojone  do  owego  śnieżnego  tonu  całości;  są 
i  szczegóły  historyczne...  —  zwięzłość  poety,  niby  nowego  Dan- 
tego, wymagałaby  obfitego  komentarza;  przeważają  i  wspomnienia 
osobiste  (kochanki  pierwszej,  nieodstępnej  w  myślach);  jest  niby 
i  spowiedź  własnego  życia,  niby  program  jego  a  zarazem  uspra- 
wiedliwienie czy  objaśnienie  owego  smutku,  trawiącego  poetę; 
wyrażał  go  nieraz  spółcześnie,  w  owym  pysznym  wierszu  »Smutno 
mi  Boźe«,  w  owej  przygrywce  i  epilogu  »Z  Szwaj caryi«: 

Bo  tu  i  tam,  za  morzem  i  wszędzie, 
Gdzie  tylko  poślę  przed  sobą  myśl  biedną, 
Zawsze  mi  smutno  i  wszędzie  mi  jedno 
J  wszędzie  mi  źle  i  wiem,  że  źle  będzie... 

Smutek  ten,  to  niby  ekspiacya:  nie  czynem  męskim,  ofiar- 
nym, nie  przykładem  świecącym  i  nauką  porywającą,  lecz  oczeki- 

DZIEJE    LITERATURY    POLSKIEJ    T.    II.  ]Q 


—     146    — 

waniem  biernym,  skazanym  z  góry  na  milczenie  i  niepamięć,  i  ma- 
rzeniem czegoś  zaświatowego,  porywem  za  nieuchwytnym,  niewy- 
raźnym ideałem,  poetyckim  naturom  właściwym,  dokonywa  ofiary 
czy  odkupienia  Anhelli,  wybrany  na  to  od  młodu,  z  rysami  swego 
pożerającego  smutku  od  samej  kolebki,  sam  o  tej  ofierze  przezna- 
czenia nie  wiedzący  —  gdyż  bez  tego  ofiarąby  nie  była.  Od  roz- 
paczliwie ciemnego  tła  —  widzenia  wygnańców  i  ich  robót  nieroz- 
sądnych, nieludzkich  nawet,  jak  ich  postępywanie  z  Szamanem, 
odbijają  smętne,  idealne  twarze  Anhellego  i  jego  towarzyszek; 
czysty,  jak  lilia,  biorąca  z  wody  liście  i  kolory  niewinne,  pełen 
miłości  i  litości,  opętany  przez  anioła,  sam  niby  anioł,  jak  imię 
dowodzi,  chciałby  umrzeć,  bo  nie  wie,  dlaczego  żyje,  lecz  wszyst- 
kich przeżył,  sam  został,  jak  harfa  z  porwanymi  strunami,  i  ginie, 
wybrany  na  ofiarę  spokojną,  ofiarę  serca.  Doktryna  rozpaczliwa, 
lecz  z  takim  urokiem  słów  i  obrazów  przedstawiona,  że  rozbraja 
wątpliwości  krytyczne. 

Mimowoli  nasuwa  się  porównanie  Konrada,  Anhellego,  Iry- 
dy ona  —  bo  utwór  Krasińskiego  nie  obcy  był  Słowackiemu;  nawet 
starzec  syberyjski,  Szaman,  nietylko  Wirgiliusza  (Dantego),  ale 
i  starca  od  pustyni,  Masynissę,  przypomina.  Stworzył  ich  wszyst- 
kich spoiny  entuzyazm,  ów  podkład  granitowy  całej  literatury  emi- 
gracyjnej; lecz  zadanie  swe,  jako  wodza  narodowego,  każdy  z  poe- 
tów inaczej  pojmywał  i  przedstawiał.  Niezdolny  do  czynu,  marzy- 
ciel Słowacki,  podchwycił  zapowiedź,  wyrażoną  w  Irydyonie,  lecz 
ją  po  swojemu  wykonał;  zamiast  czynów  ciągłych  i  bez  wytchnie- 
nia, zadowolił  się  wysychaniem  serca  w  piersiach,  zmartwychwsta- 
nia nie  zapragnął,  nie  żądał  się  ujrzeć  wolnym  synem  niebios; 
w  takim  położeniu  bez  wyjścia  zapowiadał  natomiast  Konrad  me- 
syanizm  Towiańskiego,  apostolstwo  nowego  słowa  ducha  i  wiary; 
godzą  się  zaś  wszyscy  trzej  poeci  w  tym,  że  wypierają  się  za- 
równo wallenrodyzmu,  szamotania  się  z  losem,  manowców  konspi- 
racyjnych, zemsty  i  zdrady,  spadających  na  tych  samych,  co  się 
nimi  posługują. 

Ze  wszystkich  utworów  Słowackiego  »Anhelli«  najbardziej 
fantastyczny,  aż  do  mętności  i  mistycyzmu;  zarazem  naj zwięźlej - 
szy,  a  przy  tern  najwięcej  skomplikowany,  nęci  i  tajemniczością 
samą  pomysłu  i  cudownym  wykończeniem  formy  i  nadzwyczajną 
jednolitością   tonu  i   kolorytu:    chmura    gwiazd,    białych   duchów, 


147 


które  lgną  na  łozy,  jak  szpaki  Danta,  rzecz  taka  ponura  a  taka 
mleczna,  mówi  o  niej  sam  poeta. 

W  podobnym  tonie  rezygnacyi  i  smutku,  bez  żadnego  po- 
rywu do  buntu,  tak  częstego  zresztą  u  ducha  rewolucyonisty,  utrzy- 
mał i  sielankę  miłosną,  »W  Szwajcaryi«  (z  »Trzech  Poematów«, 
roku  1839):  »tak  prześlicznie  idylliczne,  a  zarazem  tragiczne,  że 
nic  podobnego  o  miłości  marzonej  nie  znam  w  żadnym  języku; 
są  tam  takie  szklistości,  przezrocza,  takie  bańki  tęczane,  wieńce 
z  świeżych  wisien  nad  główkami  śnieżnych  gołębi,  takie  przymila- 
nia  się  natury  szwajcarskiej,  nachylania  się  gór  i  słupów  z  lodu 
ku  sercu  kochającemu,  że...  trzeba  bezczelnym  być,  by  się  brać 
do  pisania  wierszów  po  wierszach  Juliusza«,  pisał  Krasiński. 

Najpiękniejsza  to  dań  poetycka,  jaką  naród  polski  złożył 
Szwajcaryi,  —  wymarzonej,  jak  miłość  poety,  nie  realna  —  prócz 
kilku  rysów,  zdradzających  wspomnienia  pierwszej  i  jedynej  miło- 
ści do  Ludwiki  Śniadeckiej.  Na  to  arcydzieło  prawdziwego  i  głę- 
bokiego uczucia  złożyły  się  i  przyroda  alpejska,  nastrajająca  go 
do  smutku  i  kochania,  i  tęsknota  za  miłością  wielką,  niepodobną 
do  osiągnienia.  Jest  to  opowiadanie  epizodu  życiowego,  całego 
przebiegu  od  pierwszego  spotkania,  od  miłości  niewinnej,  nieziem- 
skiej, duchowej,  przez  rozbudzenie  namiętności  i  szału,  aż  do 
równego,  spokojnego  kochania,  przerwanego  ciosem  losu,  zawist- 
nego szczęściu  ludzkiemu  —  podobne  do  opowiadania  Araba  o  losie 
równie  złośliwym,  prześladującym  niewinnego.  Opowiada  to  poeta 
o  sobie,  w  pierwszej  osobie,  lecz  skoro  to  miłość  wyśniona,  więc 
całość  na  sen  nieco  zakrawa,  nieuchwytny,  lotny,  a  mimo  to  zdolny 
zwichnąć  szczęście  na  zawsze: 

odkąd  zniknęła,  jak  sen  jaki  złoty, 
usycham  z  żalu,  omdlewam  z  tęsknoty, 

za  tą  »marą  srebrnej  białości,  która  na  dziwnej  zieleni  łąk  szwaj- 
carskich na  odłamie  skały  stawała  przede  mną  —  cicha,  czysta, 
biała  i  spokojna«:  odnajdziemy  ją  taką  samą  w  »Lilli  Wenedzie«, 
kiedy,  zmartwychwstawszy  nad  Gopłem,  opowie  swego  poświęce- 
nia historyę,  głęboko  w  serce  raniona.  Perypetye  tego  dramatu 
miłosnego,  stworzonego  na j oryginalniej  —  tylko  pedant  najzgry- 
źliwszy,  uprzedzony  z  góry,   wypatrzy   kilka   podobnych   sytuacyi 

10* 


—     148     — 

u  Wirgiliusza,  o  Dydonie  z  Eneaszem  w  grocie,  a  inne  motywy, 
jeszcze  dalsze,  u  Dantego  i  Szekspira,  a  choćby  z  trenów  Kocha- 
nowskiego —  oddano  z  największym  mistrzostwem,  w  najmięk- 
szych,  najdelikatniejszych  tonach,  w  konturach  rozwiewnych,  uni- 
kających wypukłej szego  rysu:  i  wstydliwość  pierwszego  uczucia 
i  bezgraniczny  hołd  męski,  nie  zdobywający  się  na  słowa  wyzna- 
nia, ośmielony  dopiero  przez  bogdankę  do  tego,  i  jak  igraszkę 
niewinną,  to  przezrocze  kryształowe  dusz,  pierwszy  powiew  na 
miętności  zamącił  na  zawsze,  jak  w  nowej  harmonii  zespalały  się 
dusze,  aż  ugodził  cios  nieubłagany.  Do  miękkich  tonów  uczucia 
dostrojona  jest  cała  przyroda  w  ciszy  i  bieli  gór  majestatycznych, 
wyidealizowana,  jak  kochanka-niebianka,  wedle  zasady  poety  sta- 
piającego, co  widział,  z  tym,  co  wymarzył.  Nikt  cudowniejszej, 
czystszej  miłości  delikatniej  i  czulej  nie  wyśnił,  ani  wyraził  lepiej 
owych  przeczuć,  co  straszą  i  grożą;  pod  powiewnymi  obrazami 
romansu  kryje  się  smutek  bezbrzeżny,  jak  w  życiu  poety,  niby 
nie  wywołany  niczym,  a  wszędzie  i  zawsze  przytomny. 

Jaką  siłą  i  rzeczywiste  nieszczęścia  oddawać  umiał,  pokazy- 
wał pierwszy  z  owych  »Trzech  Poematów«,  »Ojciec  Zadżumionych 
w  El  Arish«,  na  fakcie  oparty,  o  Laokoonie  arabskim,  w  którego 
oczach  potwór -zaraza  jedno  po  drugim  z  ukochanych  dzieci  po- 
żera, lecz  ojca  przy  życiu  zostawia,  aby  się  na  nim  tym  srożej 
pastwić,  nad  niewinnym  zupełnie,  wobec  nieruchomej,  obojętnej 
przyrody,  szydzącej  z  cierpień,  przebiegających  całą  skalę,  od 
pierwszego  przerażenia,  od  namiętnych  złorzeczeń  aż  do  zmiażdże- 
nia, utracenia  woli  i  myśli  pod  piorunowaniem  losu  -  niszczyciela; 
poemat  tak  wymowny  i  wzruszający,  że  nie  zadowalano  się  jego 
sensem  dosłownym,  że  dopatrywano  się  w  nim,  jak  i  w  »Ballady- 
nie«,  alegoryi. 

W  »Wacławie«,  dziele  wczesnym,  napisanym  chyba  po  »Żmii«, 
potknął  się  poeta;  nadto  znaną  była  osobistość  »grafa  Wacława« 
z  »Maryi«,  aby  nie  raziła  dowolność,  z  jaką  dzieje  jego  przekształ- 
cał, fantastyczne  dzieje  Byrońskiego  bohatera,  spowiadającego  się 
z  grzechów  własnych  i  zbrodni  cudzych,  piętrzących  się  samymi 
okropnościami.  Nerwy  czytelnika  oszczędzał  jeszcze  mniej,  gdy 
rzucał  nań  »Poematem  Piasta  Dantyszka  herbu  Leliwa  o  piekle«, 
parodyą  Dantego,  gdzie  w  stylu  kontuszowym,  gawędziarskim, 
o  strasznych  mękach  prawiono. 


—     149     — 

Stylu  tego  gawędowego,  Soplicowskiego,  próbował  i  w  opo- 
wiadaniu prozą,  od  Pana  Kochanku,  jedynie  godnego  przedmiotu 
dla  takiego  stylu,  przeskakując  ze  strasznymi  anachronizmami  do 
księcia  Sierotki  i  jego  pielgrzymki  do  Ziemi  świętej;  równocześnie 
w  dramacie  prozą,  z  czasów  Jana  Kazimierza  a  okolic  Krzemieńca, 
kreślącym  obrazki  cichego,  szlacheckiego  życia,  życia  żaków  i  miesz- 
czan, przerwanego  katastrofą  ogólną;  dramat  ten  (»Złota  Czaszka«) 
niestety  nie  wykonany  czyli  raczej  zdefektowany,  tak,  że  tylko 
z  nadzwyczaj  udatnych  resztek  o  znacznej  dla  literatury  stracie 
wnosić  wypada. 

Ów  odmienny,  właściwszy  poecie,  ponuro -mleczny  styl  »An- 
hellego«  i  »W  Szwajcaryi«  objawił  się  w  nowym  dramacie  z  pra- 
dziejów polskich,  w  »Lilli  Wenedzie«;  »Krakusa«,  niby  Henryka  IV 
z  innymi  kopiami  Szekspirowymi,  już  nie  zamierzał  poeta  ogło- 
sić, imiona  z  niego  powcielał  do  innych  swych  rzeczy  (Eoliona, 
Ślaza). 

Jak  wystarczyło  kilka  strof  »Malin«,  aby  całą  Balladynę  prze- 
poić zapachem  malin  i  światłem  księżyca,  tak  kilka  wierszów  By- 
ronowskich  o  smutnych  losach  Julii  Alpinuli,  poświęcającej  się  na- 
próźno  za  ojca,  całą  tragedyą  zawładnęły,  powołały  do  życia  po- 
stać niebianki  -  dziewicy,  co,  nie  zaznawszy  innej  miłości,  wylała 
się  cała,  Kordelia  słowiańska  czy  Antygona,  w  prostocie  anielskiej, 
dla  rodziny  nieszczęśliwej,  aby  —  napróżno  —  uchylić,  co  losy 
przeznaczyły. 

Z  tą  tragedyą  miłości  rodzinnej  wiąże  się  tragedyą  naro- 
dowa: Derwid,  król  Wenedów,  ginie  z  całym  ludem,  wytępionym 
przez  Lecha  i  jego  Lechitów;  niby  w  Meksyku  Montezumy  i  Kor- 
teza,  najeźdcy,  liczbą  drobni,  umysłem  podli,  zwyciężają  lud  liczny 
i  bitny,  bo  mają  energię  i  serce,  czego  brak  u  przeciwników,  ro- 
słych i  silnych,  lecz  bladych  i  białych,  pobitych  przed  samą  walką. 

Lechici  więc,  obdarzeni  przez  poetę,  szydzącego  stale  z  wszel- 
kiej chronologii,  cechami  późniejszej  szlachty,  nawet  jej  gustem 
»do  wrzasku,  do  ukwaszonych  ogórków,  do  herbów*,  zwyciężają 
Wenedów.  Są  widocznie  lepiej  uzbrojeni  (jak  Hiszpani),  przecież 
mówi  Lech  karzeł  o  olbrzymie- Wenedzie:  że  ja  maleńki,  to  on  mną 
pogardza,  a  wiem,  że  mego  miecza  nie  udźwignie,  jakby  w  żelaza 
uzbrojeni  (Lechici),  nieliczni,  zwyciężyć  musieli  i  ujarzmić  tych,  co 
gnącym  się  bronzem,  kijcem  i  krzemieniem  tylko  walczyli.  Trage- 


-     150    — 

dye,  jak  owa  Wenedów-Lechitów,  zakrwawiały  pola  przeddzie- 
jowe  nieraz,  i  pomysł  Słowackiego  był,  jak  tylokrotnie  u  niego, 
niezwykły,  nowy  a  trafny,  genialny,  choć  złowieszczy  i  przygnę- 
biający. 

Dla  scharakteryzowania  Wenedów  użył,  prócz  rysów  i  barw 
Ossyańskich,  wiadomości,  podanej  przez  kronikarzów  bizantyń- 
skich o  rosłych  wenedzkich  śpiewakach,  daleki  pochód  bez  miecza 
odbywających;  z  innych,  mniej  wiarogodnych  źródeł,  inne  szcze- 
góły w  najlepszej  wierze  powplatał,  np.  o  Lelum  -  Polelum,  i  na- 
zwą i  kształtem  (dwuch  serc  o  jednych  ręku)  zagubę  narodu,  wy- 
dającego takich  bohaterów  —  a  emigracyjni  byli  wszyscy  tej  mo- 
dły —  z  góry  wieszczących.  Wplątał  i  chrześcijaństwo,  na  przekorę 
ultrakatolicyzmowi  kółek  emigracyjnych,  wystawiając  przedstawi- 
cieli jego  w  arcy  -  niewygodnym  oświetleniu;  za  nich  to,  obniżają- 
cych nawet  koturn  tragiczny,  przyjaciel  od  serca  (Krasiński)  zgromił 
go  i  słusznie.  Jeden  z  nich,  łotr  wierutny,  podła  dusza,  drugi 
święty,  lecz  nie  świetny;  anioł -Lilia  tak  jest  opromieniona  wdzię- 
kami ciała  i  duszy,  że  i  aureola  chrześcijańska  uroku  jej  dodać 
nie  może.  Siostra  jej,  krwawo-płomienna  Róża,  od  białej  lilii- anie- 
licy  odbijająca,  to  wcielenie  żywiołowej  siły  ginącego  plemienia, 
co  —  za  przykładem  mitu  greckiego,  znanego  Słowackiemu 
z  »Przemian«  Owidyuszowych  —  popiołami  przodków  zapłodniona, 
Popiela-mściciela  wyda  na  świat;  nazwę  od  włosów,  między  Sło- 
wianami wcale  nie  rzadką,  pojął  dosłownie.  Do  tych  dwu  wpro- 
wadził i  trzecią  heroinę,  Gwinonę  —  Słowacki  sam  jeden  więcej 
typów  kobiecych  stworzył,  niż  wszyscy  nasi  wielcy  poeci  razem. 
Lech,  awanturując  się  po  świecie,  awanturnicę  -  amazonkę  germań- 
ską napotkał,  rywalizującą  z  Chriemhildami  frankońskimi  w  krwio- 
źerczości  i  energii,  gardzącą  nawet  w  imię  tej  zaciętości  mężem 
własnym  i  narodem  jego,  szydzącą  z  ramion  rycerskich,  a  głowy 
bezmyślnej.  Wobec  tych  trzech  kobiet,  mężczyźni,  Derwid,  Lech, 
Lelum  Polelum,  schodzą  z  głównego  planu;  bohaterka  Lilia  trzema 
zawodami  ojca,  ofiarę  bierną,  niechybnej  śmierci,  rękom  mściwej 
i  hardej  Gwinony  odbija.  Zewnętrznej  szaty  użył  chameleon-poeta 
tym  razem  starogreckiej,  nawet  chórami  się  posługując,  aby  posą- 
gową wielkość  osób  »prosto  a  z  krzykiem«  wystawił;  od  strasz- 
nych, odrażających  scen,  od  katastrof,  wywołanych  nie  winą  oso- 


151 


bistą,  lecz  przez  nieubłagane  fatum  dziejowe,  przygnębiających 
więc  tym  bardziej  czytelnika,  odbija  styl  klasyczny,  koturnowy. 

Niestety,  nie  zadowolił  się  autor  niezbędnymi  dla  uwydatnie- 
nia idei  motywami  i  osobami:  bujnej  imaginacyi  folgując,  przy- 
plątał, pomiatając  górnie  chronologią,  owych  przedstawicieli  chrze- 
ścijaństwa, pedantycznego  Gwalberta  i  Ślaza  (Chilona  Sienkiewi- 
cza i  Falstaffa  Szekspira,  nie  adepta  nowej  wiary);  wyczytawszy 
bowiem  w  opisie  Alpinuli,  że  była  kapłanką,  nałożył  najniepo- 
trzebniej  na  Lilię  śluby  chrześcijaństwa,  szydząc  chyba  z  ich  bez- 
użyteczności.  Akcesorya  te,  zbędne  całkiem,  a  psujące  ton  wynio- 
sły całości;  wywody  słowne,  na  które  Słowacki  lgnął,  jak  muchy 
na  miód  (np.  Polelum,  że  po  »Lelu«  będzie  i  t.  p.),  to  wilki  szko- 
dliwe, z  których  pień  wspaniały  okrzesać  należało.  »Lillą«  targnął 
Słowacki  za  najskrytsze  struny  jestestwa  narodowego  i  nie  przy- 
padkowo dołączył  do  niej  wiersze  Grobowca  Agamemnona,  chłosz- 
czące  boleśnie,  dotkliwie,  poczucie  i  godność  narodową. 

Fantazya  Słowackiego,  zawsze  w  okropnościach  się  lubująca, 
zwracała  się  i  ku  obcym  tematom,  nastręczającym  ich  stek,  więc 
i  ku  Beatryks  Cenci,  ojcobójczyni  w  imię  skalanego  dziewictwa; 
po  Shelley'owej,  po  dokonanej  zbrodni,  ją  wystawił  i  nowe  zbro- 
dnie, bratobójstwo  dodał;  dramatu  mimo  zapowiedzi  dziennikar- 
skiej, nie  wydał,  bojąc  się  może  nowych  zarzutów  »obcej  osnowy«. 
Nie  wydał  jednak  —  literatura  emigracyjna  wracała  z  trudem  ło- 
żone na  wydawnictwa  koszty  —  i  »Nowej  Dejaniry«  ^Niepopraw- 
nych*), gdzie  do  najbliższej  rzeczywistości  sięgał,  do  życia  wielko- 
pańskiego  i  ofiar  jego:  hrabiostwo  Respektowie  poświęciliby  córkę 
bez  skrupułów;  cios  uchyla  wmieszanie  się  osób  innych;  rozstrzyga 
Czerkies,  poświęcając  życie  również  bez  skrupułów,  ale  —  własne; 
tragiczny  przez  to  dramat  —  wmieszaniem  scen  komicznych  w  to- 
nie nie  utrzymany,  mija  się  niemal  z  satyrycznym  założeniem,  go- 
dzącym nietylko  w  Respektów,  ale  jeszcze  bardziej  w  Fantazego 
i  Idalię  (niby  Idealię)  i  ich  poetycko  sentymentalne  turnieje,  postaci 
ciekawe  właśnie  dla  romantycznej  egzaltacyi  główek,  nie  serc,  któ- 
rych »pasz«:  może  wzgląd  i  na  jawną  niedyskrecyę  —  portrety 
obojga  zdjęte  z  najbliższych,  najlepszych  znajomych  poety-Choch- 
lika,  wydania  odradzał. 

Chochlik-Słowacki  rozigrał  się  w  najlepsze  w  »Beniowskim«. 
Jak  Mickiewicza,  przyciągała  i  jego   konfederacya  barska,   ostatni 


—     152     - 

ruch  staropolski  o  fantazyi  szlacheckiej,  z  malowniczymi  szczegó- 
łami i  charakterystycznymi  osobami,  nie  na  miarę  ludzi  dzisiejszych 
stworzonymi,  zakrywającymi  niedołężność  samej  akcyi;  nie  Puław- 
skiego jednak  bohaterem  obierał,  lecz  księdza  Marka,  Sawę  i  wplą- 
tanego w  Barsczyznę  Węgra,  Beniowskiego.  Już  to  rzeczywisty 
Beniowski,  co  na  Kamczatce  bunt,  a  w  Madagaskarze  królestwo 
wzniósł,  chyba  nieprzebrańszą  kopalnię  poetyckich  dygresyi  przed- 
stawiał, niż  sam  fantastyczny  Don  Żuan  Byrona;  Rulhiere'a,  histo- 
ryka owych  walk  polskich,  znał  i  cenił  Słowacki  i  z  niego  czer- 
pał, warując  sobie,  jak  zawsze,  najzupełniejszą  swobodę,  w  kre- 
śleniu akcyi  i  charakterów. 

Temat  Beniowskiego  zaprzątał  go  latami.  Nadawał  mu  się 
najpierw  do  stworzenia  polskiego  Fausta:  marzeniem  Słowackiego 
było  na  własną  paletę  sprowadzać  wszelkie  barwy  i  blaski,  w  jakie 
się  poezya  świata  mieni;  Otello  i  Lir,  Makbet  i  Hamlet,  Ossyan 
i  Dante,  Eurypides  i  Kalderon  mieli  mu  hołdować  czy  go  zasilać. 
Więc  nęcił  również  Faust-Mefistofel,  ale,  zamiast  Twardowskiego 
i  Krzemionek,  obrał  sobie  Beniowskiego  i  Morskie  Oko,  przepro- 
wadzając Beniowskiego  na  płaszczu  Pamfila  przez  Ruś  i  Litwę. 
Powstawały  sceny  nadzwyczaj  efektowne,  ludowe,  z  Litwinem  i  Ma- 
zurem, z  Panie  Kochanku  i  ks.  Markiem  —  może  nadmiar  tej  fan- 
tastyczności  wkońcu  go  zraził,  gdyż  nie  ulegał  się  w  formach 
dramatu,  i  przerywał  go  poeta  sam  wstawkami  epicznymi.  Rzucił 
więc  formę  dramatyczną;  fragmenty  jej  przedstawiają  kalejdoskop 
dziwnej  piękności,  głębokiego  czucia,  najniezwyklejszych  szczegó- 
łów; nie  zadowolił  go  Faust -Beniowski,  ścierający  motyli  pył 
z  serca  i  głowy,  nabywający  gorzkiego  doświadczenia,  niewiary  — 
wrócił  do  świeżego  i  zdrowego  Don  Żuana  niby,  rzucającego  się 
z  dziwną  otuchą,  z  wiarą  w  gwiazdę  przewodnią,  w  wir  walk 
fizycznych,  nie  myślowych.  Z  formą  odmienił  i  bohatera,  zrobił  go 
epicznym,  godnym  braci  Homerowej,  tym  łatwiej,  że  okoliczności 
osobliwsze  zmusiły  do  obrania  tej  epicznej  formy,  gdzie  niezrów- 
nany kunszt  najwyższe  miał  święcić  tryumfy. 

Dziwne  to  były  okoliczności.  Od  dawna  drażniły  poetę  brak 
uznania,  milczenie  ogółu,  obojętne  lub  uszczypliwe  wzmianki  sta- 
rych bab  krytycznych,  ferujących  wyroki  o  rzeczach  sztuki  naj- 
wyższej, na  której  się  nie  znały;  »kruszyło  się  w  nim  serce  smę- 
tne, że  nikogo  nie  miał  ze  szlachetnych  za  sobą,  że  próżno  słowa 


—     153     — 

wyrzucał  namiętne,  pełne  łez  i  krwi  i  błyskawic  świetnych,  na 
serca  zawsze  wstrętne«.  Gdy  się  przezwyciężył,  gdy  przystąpił 
ze  słowami  szczerego  uwielbienia  do  Mickiewicza,  gdy  się  do 
niego  w  świetnej  improwizacyi  dostroił,  przedstawili  to  niechętni 
jako  abdykacyę,  poniżenie  jego,  odmówienie  mu  tytułu  poety, 
i  znowu  nikt  się  za  nim  nie  ujął;  więc  sam  sobie  sprawiedliwość 
wymierzył.  Oktawy  Aryostowe  nadawały  się  do  ciągłych  dygresyi, 
w  jakie  się  wprawił,  pisząc  »Podróż  na  Wschód«;  jak  w  niej  do- 
tarł nie  daleko,  podobnie  i  w  pięciu  pieśniach  Beniowskiego  — 
bohatera  dopiero  na  progu  właściwych  wędrówek  i  awantur  po- 
stawił. 

Wierszem  Tassa  zaczął  epos  o  czterdziestuczterech  pieśniach, 
z  góry  wiedząc,  że  go  nie  skończy,  gdyż,  jak  Byronowi  w  Don 
Żuanie,  i  jemu  o  całość,  o  Beniowskiego  wcale  nie  chodziło:  na 
tej  kanwie  wysnuwał  credo  polityczne,  religijne,  literackie;  ścierał 
się  z  wrogami  i  koteryami,  wyzywał  niezdarnych  recenzentów, 
krytykę  z  prymasem  Grabowskim  na  czele,  filozoficzność  »Ty- 
godnika  literackiego «  Poznańskiego,  dewocyę  Witwickiego,  »prin- 
cypia«  emigracyjne,  słabostki  narodowe;  zmierzył  się  wkońcu 
z  Mickiewiczem  samym: 

Długo  po  świecie,  pielgrzym  tajemniczy, 
Chodziłem,  farby  zbierając  do  dzieła, 
A  teraz  moja  Muza  strof  nie  liczy, 
Lecz  złe  i  dobre  gwiazdy  siać  zaczęła... 
Różnemi  drogi  mój  poemat  wiodę... 
Nie  wiem,  czego  chce  i  czego  dowodzi, 
Jako  fajerwerk  z  gwiazd  kilku  tysięcy, 
Chciałem,  aby  się  spalił,  i  nic  więcej. 

Obok  tych  wynurzań  i  wywnętrzań,  subjektywnych,  złośli- 
wych, gdzie  »ten  ścięty  rym  nieraz  kąsa  was  aż  do  jelitów  i  pły- 
nie, jako  szalone  okręty«,  sama  treść  nadzwyczaj  poetyczna  i  po- 
nętna, wystawiona  w  całej  krasie  wyobraźni  płomiennej  a  niewy- 
czerpanej, w  całym  czarze  słowa  i  muzykalnego  i  malowniczego. 
Postaci  zajmują,  od  dziwaka  starego,  pana  Ladawy,  z  mitologicznymi 
zakusami;  od  wroga  konfederatów,  Dzieduszyckiego,  podkradającego 
się  do  bogatego  pana  o  rękę  córki,  aż  do  Beniowskiego,  repliki 
Pana  Tadeusza  fantazyą  i  sercem,  nie  dalekiego  ni  myślą,   ni  do- 


—     154     — 

świadczeniem,  bogatego  uczuciem,  młodością,  siłą;  do  Sawy,  ogrom- 
nego skarbu  dla  pisoryma,  pół  kozaka  a  pół  szlachcica;  do  księdza 
Marka,  górującego  świętym  zapałem,  niewzruszoną  wiarą,  gołębią 
prostotą,  energiczną  myślą,  natchnieniem  z  niebios  nad  całym  oto- 
czeniem; do  obu  kobiet,  najpiękniejszych,  jakie  literatura  stworzyła, 
do  Anieli,  wstydliwej  i  skromnej,  energicznej  i  ostrożnej,  gotowej  do 
ofiar  i  poświęcenia,  niezłomnej  mimo  przyrodzonej  wiotkości,  szla- 
chetnej i  czułej;  do  owej  Swentyny,  kozaczki  -  cyganki,  z  niewy- 
słowionym  wdziękiem  dziecka  natury,  niby  »Mignon«  Goethego: 
wiatr  i  gołębica,  poseł  i  anioł,  ta  śpiewna,  czarodziejska  stepowa 
królewna,  jako  duch  ze  mgły  na  słońcu  różany,  z  ptakami  sre- 
brnymi, ubierającymi  jej  wysmukłe  ramiona. 

I  mimo  ciągłych  przerw  i  odskoków  toczy  się  wartko  opo- 
wiadanie, od  chwili,  gdy  Beniowski  dom,  już  nie  własny,  wierzy- 
cielom zostawia,  z  Anielą  się  wita  i  żegna,  aż  do  napadu  na  za- 
mek ladawski,  zamierzonego  przez  hajdamaków,  a  dokonanego 
przez  Marka  i  Sawę,  do  walk  na  równinie  Barskiej  i  wysłania 
Beniowskiego  do  chana  krymskiego.  Postaci  wyidealizował,  od 
ks.  Marka,  mało  do  prawdziwego  ks.  Jandułowicza  podobnego,  do 
Sawy  -  Calińskiego  i  jego  uroczej  siostry;  każdą  jednak  utrzymał 
w  swoim  tonie,  osadził  na  tym  granicie  rzeczywistości,  czego 
postaciom  jego  przedtym  nieraz  brakowało.  A  do  tych  lazurów 
wymysłu  przymieszał,  za  radą  przyjaciela  (Krasińskiego),  trochę 
żółci,  dał  uczuć  rękę,  rąbał  i  siekał,  aby,  zostawiwszy  trupy  na 
placu,  znów  poróść  w  skrzydła  i*  zawisnąć  na  niebie  i  gdzieindziej 
lecieć,  »gdzie  mnie  z  widm  orszakiem 

Fantazyi  czeka  muza,  świeża,  płocha, 
Młodości  mojej  czarowna  pochodnia, 
Błyszcząca,  razem  smętna,  muza  wschodnia«. 

Rola  nowa  satyryka  nie  odpowiadała  poecie;  przyznawał  sam: 
gdyby  miał  nie  tyle  wzgardy  tego,  co  jest  i  będzie,  więcej  litości 
nad  sobą  samym,  dawną  dumną  wolę  — 

Być  może,  lutnię  szalonego  barda 
Skruszyłbym,  wziąwszy  pod  zgięte  kolano, 
I  nową  harfę  wziął  niepokalaną  — 


—     155    — 

na  razie  rozkoszował  się  w  dzikiej  harmonii  gwaru,  co  czasem, 
jak  wąż  pośród  ruin,  syka,  a  czasem  podobna  do  aniołów  swaru  — 
odczuwając  całą  pełnię  swej  siły  poetyckiej,  dumny  przekonaniem: 

do  wiersza  mam,  jak  sądzę,  prawo: 
Sam  się  rym  do  mnie  miłośnie  nagina, 
Oktawa  pieści,  kocha  mnie  sekstyna. 

I  dopełnił,  co  zamierzał: 

aby  język  giętki 
Powiedział  wszystko,  co  pomyśli  głowa, 
A  czasem  był,  jak  piorun,  jasny,  prędki, 
A  czasem  smutny,  jako  pieśń  stepowa, 
A  czasem,  jako  skarga  Nimfy  miętki, 
A  czasem  piękny,  jak  aniołów  mowa, 
Aby  przeleciał  wszystko  ducha  skrzydłem... 

»Child  Harolda«  swego,  »Podróźy  na  Wschód«,  nie  przezna- 
czał Słowacki  do  druku;  wcielał  z  niej  całe  ustępy  i  do  »Lilli 
Wenedy«  i  »Beniowskiego«,  rozrzucając  z  hojnością  królewską 
skarby  nieprzebrane  wymysłów  poetyckich;  Don  Żuanem-Beniow- 
skim  podzielił  się  zato  poeta  z  publicznością,  chociaż  zamiast 
aplauzu  —  gromy,  nawet  wyzwanie  na  pojedynek  pozyskał.  Po- 
równanie z  Don  Żuanem  o  tyle  nie  wypada  na  korzyść  Słowac- 
kiego, że  jego  widnokrąg  znacznie  węższy;  że  sprawy  osobiste, 
literackie,  przeciwnicy  najmarniejsi,  zbyt  wiele  miejsca  i  zaszczytu 
zabierają;  że  apostrofa  końcowa  nie  Boga  lub  świat,  lecz  rywala 
na  Parnasie  wyzywa.  Ale  olbrzymia  siła  poetycka  występuje 
w  szczegółach,  w  owym  liście  Anieli,  równym  listowi  Tatyany 
i  Elwiry:  przejmującą  tęsknotą,  dotkliwym  smutkiem  całą  sympa- 
tyę  naszą  zdobył  poeta;  świetną  wyobraźnią,  głębokimi  myślami, 
choćby  paradoksalnymi,  nas  olśnił;  kaprysami  nawet  swej  muzy 
oczarował;  widoczną  nieraz  przesadą  nie  odtrącił:  wszystko  oku- 
pywał czarem  słowa,  harmonią  wierszów,  przepychem  kolorów: 
kto  po  nim  potrafi  wiersze  pisać,  wzdychał  Krasiński. 

Do  najrzewniejszych  ustępów  należą  skarga  do  kochanki  — 
bo  ani  w  Anhellim  ani  w  Beniowskim  o  niej  nie  zapomniał,  — 
pierwotnie  do  matki  stosowana;  do  najwznioślejszych  —  wyznanie 
wiary, 


—     156     — 

Kto  Ciebie  nie  czuł  w  natury  przestrachu, 
Na  wielkim  stepie  albo  na  Golgocie, 
Ani  śród  kolumn,  które  zamiast  dachu 
Mają  nad  sobą  miesiąc  i  gwiazd  krocie, 
Ani  też  w  uczuć  młodości  zapachu... 
Widzę,  że  nie  jest  On  tylko  robaków 
Bogiem  i  tego  stworzenia,  co  pełza: 
On  lubi  huczny  lot  olbrzymich  ptaków, 
A  rozhukanych  koni  On  nie  chełza... 
Wielki  czyn  często  Go  ubłaga,  nie  łza...; 

są  najzłośliwsze  ustępy  o  emigracyi  i  jej  bohaterach,  o  Jezuitach 
i  ich  robocie.  Poeta  był  u  zenitu  swej  siły. 

Stworzył  arcydzieło  w  rodzaju  Aryosta  czy  Don  Żuana;  po- 
łączył rzutkość,  giętkość,  błyskotliwość  wysłowienia  z  opowiada- 
niem samym,  pełnym  blasków  i  życia;  lotna  fantazya  uplotła  pasmo 
barwne,  chaotyczne,  niby  z  najdziwniejszych  epizodów;  kontrasto- 
wały »cudowna  awantur  girlanda*,  stek  przygód  nadzwyczajnych, 
postaci  wymarzonych  (od  Swentyny  czarującej  do  owego  milczą- 
cego brytana  u  Sawy),  z  realnością  rysów  i  uwag,  z  ironią  iście 
romantyczną,  przedrzeźniającą  siebie  samą,  szydzącą  z  czytelnika, 
autora  i  wzruszenia,  łączącą  np.  rycerskość  ludzi  renesansowych, 
bohaterów  epicznych,  z  poziomością  owego  mamuta  Litwina, 
ze  słomą  w  butach,  ze  sługą  Perkunasem  i  zawijaniem  kołdunów. 
Obrazy  niesłychanej  barwności  i  drastyczności  (scena  w  zamku 
ladawskim  z  przygwożdżoną  ręką  pana  regimentarza;  pojedynek 
Sawy  i  Beniowskiego;  sceny  w  dębie,  jakiej  Aryosto  nie  przewyż- 
szył, lub  w  Anielinkach,  z  ich  rzewnym  wdziękiem)  przetykał  poeta 
to  wybuchami  sarkazmów,  wybrykami  humoru,  docinkami  ironicz- 
nymi, czy  emigracyę  o  łatwowierność  posądzał,  czy  o  brak  w  niej 
charakterów  (Żeby  też  jedna  pierś  była  zrobiona  nie  podług  miary 
krawca,  lecz  Fidyasza  i  t.  d.),  czy  z  jej  doktrynerstwa  się  natrzą- 
sał, czy  recenzentów  kąsał;  to  przeplatał  je  smętnymi  skargami, 
żalem  nieutulonym,  zwolna  serca  swego  rwał  kawały,  zamieniał  je 
w  piorun  i  w  twarz  ludziom  ciskał;  hołd,  złożony  bogdance  mło- 
dości, do  pereł  erotyki  wszechświatowej  się  liczy. 

Z  »Beniowskiego«  ogłosił  pięć  a  napisał  czternaście  pieśni; 
od  szóstej  do  trzynastej  opiewał  głównie  (nieudałe)  poselstwo  do 
chana;  tym  wyczerpywała  się  część  pierwsza.  Z  drugiej,  z  »Iliady 
Barskiej«,   tylko  pieśń  pierwsza   wykończona  —  potym  rwał  duch 


—     157     — 

poetę  do  innego  lotu.  I  w  następnych  pieśniach  znachodzimy  pięk- 
ności niezrównane;  z  dygresyi  uderza  hołd  nadzwyczajny,  złożony 
»Panu  Tadeuszowi*,  lub  namiętna  wycieczka  przeciw  Hance  i  mżon- 
kom  czeskim;  w  dalszym  ciągu  poeta  coraz  gwałtowniej  i  niespo- 
kojniej się  rzucał,  rymy  i  koloryt  stawały  się  coraz  dziwniejsze, 
harmonii  było  coraz  mniej,  coraz  mniej  władania  nad  inspiracyą, 
coraz  fantastyczniejszą.  Nie  przypadek  to  był:  podziałał  tu  wpływ 
inny,  nie  literacki;  ten,  co  niedawno  o  sobie  twierdził, 

żem  jest  coś,  jak  grecki  antyk, 
panteista  trochę  i  romantyk, 

przedzierzgnął  się  nagle  w  Towiańczyka,  r.  1842. 

Z  mistrzem  poufaliło  go  najpierw  wysokie  znaczenie,  przypi- 
sywane natchnieniu,  światłu  górnemu,  trąceniu  Duchem;  któż  mógł 
je  lepiej  ocenić,  niż  on,  »syn  pieśni,  syn  królewski«?  Nęciła  nauka 
o  duchach  światłych  i  ciemnych  tego,  na  którego  »z  grobów 
ojczystych  patrzą  blade  twarze«,  a  od  którego  srebrny  anioł  i  złoty 
duch  dobrej  rady  odganiają  czarne  Cherubinów  stada.  Kto  mit 
o  Popielu  tworzył,  ten  w  metempsychozę,  w  wędrówkę  duchów, 
w  stopniowe  podnoszenie  się  lub  spadanie  z  góry  musiał  uwierzyć. 
Lecz  nie  fantazya  sama  odgrywała  tu  rolę,  kazała  mu  apostołować 
wszędzie,  w  łonie  własnej  rodziny,  u  Krasińskiego  i  innych  —  pod 
wpływem  nowej  wiary  odmienił  się  cały  człowiek,  wylinił  się 
z  dawnych  przywyczek  czy  nałogów.  Zapomniał  o  sobie  samym, 
nie  dbał  już  o  pozory,  wygody,  przyjemności;  służył  innym,  po- 
zbył się  wszelkiej  wrażliwości,  tak  łatwo  dotąd  odstręczającej  od 
niego,  od  podejrzliwości  i  próżności;  nie  łaknął  już  sławy  osobi- 
stej; wszedł  w  siebie,  spokorniał  i  skruszał.  Przepajał  się  miłością 
do  ludzi,  wymagał  coraz  więcej  od  siebie,  coraz  mniej  od  innych, 
przeanielał  się  za  życia.  Wiarą,  wyznawaną  dotąd  raczej  ustami, 
fantastyczną  i  kapryśną  nieraz,  jak  jego  miłość  ojczyzny,  przej- 
mywał  się  coraz  rzetelniej,  schrześcijanił  się  zupełnie. 

W  miarę  jak  zyskiwał  człowiek,  tracił  na  razie  poeta:  umy- 
słowo tym  wyłączniej  czynny,  pożerający  co  nie  miara  dzieł  filo- 
zoficznych i  przyrodniczych,  piszący  nadzwyczaj  wiele,  pozbywał 
się  zrazu  krytyki,  rozwagi,  puszczał  się  ślepo  za  natchnieniem  chwi- 
lowym, gorączkowym.    Przejęty   boskością  natchnienia,   nie  chciał 


—     158    — 

go  wcale  sprawdzać  zrazu,  uważał  się  niby  za  naczynie,  źe  prze- 
zeń się  to  natchnienie  tylko  przelewa:  »jak  szalony,  piszę  prędko... 
pisałem  tak,  żem  się  aż  zmęczył  i  lękam  się  odczytać  słów  napi- 
sanych, bez  ładu  bowiem  i  z  przeładowaniem  być  muszą«.  Wy- 
znawał sam,  »że  ja  sobie  żadnego  z  moich  utworów  teraźniejszych 
wytłumaczyć  nie  mogę,  nie  wiem  bowiem,  skąd  przychodzą  i  do- 
kąd idą«;  były  to  improwizacye  raczej,  niż  rzeczy  należycie  obmy- 
ślane. Towarzyszyło  im  tłumaczenie  »Księcia  Niezłomnego«;  do 
mistyka  -  dramaturga  hiszpańskiego  przyciągało  Słowackiego  od 
dawna  wiele  spólnego,  ów  żar  namiętności,  wylewający  się  w  bu- 
rzy słów  i  porównań,  egzaltowane  uczucie,  nadludzkie  charaktery, 
cierpienia  i  czyny.  Formą  Kalderona  przejął  się  teraz  poeta  i  w  niej 
utworzył  »Księdza  Marka«  i  »Sen  Srebrny  Salomek  Wydała  je 
Iliada  Barska;  ciąg  dalszy  »Beniowskiego«  wylał  się  znowu  w  for- 
mie dramatycznej;  do  niej  poeta  zawsze  nawracał. 

Ze  wszystkich  tych  prac  tylko  ów  przekład  trwałym  nabyt- 
kiem dla  literatury  pozostał,  nie  dla  wierności  i  dokładności,  lecz 
dla  znakomitego  utrzymania  się  w  tonie  namiętno -mistycznym 
Hiszpana,  a  raczej  w  prześcignięciu  jego.  Zato  grzeszą  oba  dra- 
maty, barski  i  hajdamacki,  rozwlekłością  dykcyi:  wezbrany,  mętny 
potok  słów  wylewa  secinami  wierszów,  rozrywa  wszelkie  tamy 
dramatyczne;  nieprawdopodobieństwem  akcyi,  piętrzącej  okropności 
na  okropnościach  (odzieranie  z  pasów,  palenie  żywcem),  lub  cudami 
samymi  się  toczącej,  jaskrawej  zawsze,  przerażającej;  dziwaczno- 
ścią  albo  raczej  brakiem  motywowania,  niekonsekwencyą  charakte- 
rów. Beniowski,  zdrowy  i  silny,  ustąpił;  miejsce  jego  zajęli  wizyo- 
nerzy- prorocy,  cudotwórcy  i  lirnicy-czarodzieje,  ks.  Marek  i  Wer- 
nyhora;  dalej  tłoczą  się  figury  hajdamackie,  wrogowie  konfederacyi, 
tępiciele  buntu;  od  nadmiaru  osób,  cudów,  dzikości  omdlewa  uwaga 
czytelnika,  bierze  go  wkońcu  niesmak,  przesyca  się  wstrętem 
tych  scen  nocnych,  ginących  w  półświetle  fantastycznym,  przele- 
wających się  krwią  i  łzami,  ponurych,  rozdzierających  nerwy.  Gi- 
nęły w  tym  nawale  grozy  i  przerażenia  pojedyncze,  wzniosłe 
słowa  (o  wszechmocy  miłości  chrześcijańskiej),  wymowne  ustępy, 
porywające  sceny  o  sile  niepohamowanej,  tajemnicze  wywody 
(np.  Wernyhory)  i  myśli  głębokie,  ukryte  raczej,  niż  jawnie  wypo- 
wiedziane, osobliwsze  zamiary  i  cele. 

Najniżej    stanął   »Ksiądz    Marek*,    mimo    wyniesienia  potęgi 


—     159    — 

słowa  i  ducha,  nie  znających  szrank  cielesnych  czy  materyalnych, 
płodzących  cudy;  przez  ks.  Marka  i  Judytę  działają  siły  nadprzy- 
rodzone, jak  i  przez  słowa  poety:  jak  oni  za  swe  czyny,  tak  on 
za  swe  słowa  jest  nieodpowiedzialny;  akcya  przybiera  więc  cechy 
żywiołowej,  elementarnej  i  budzi,  właśnie  na  scenie,  porywające 
zajęcie  —  poemat  ten  dramatyczny  jest  sceniczniejszy,  niż  dra- 
maty autora;  sama  jego  akcya  jest  bezpośrednią  propagandą  to- 
wiańszczyzny,  wiary  w  duchów  i  cudowność,  wyrażonej  owym 
pysznym  językiem  poety. 

Niebawem  jednak  ochłonął  z  tego  żaru  i  ostro  siebie  osą- 
dził, pisząc  do  Krasińskiego,  dotkniętego  postacią  swego  przodka 
w  tym  dramacie:  »sama  nędza  zewnętrzna  w  wykonaniu  świadczy, 
żem  w  szaleństwie  pisał,  jak  kochanek,  który  w  bezsennej  nocy 
list  skomponował,  a  nad  rankiem  sam  się  dziwi  wczorajszej  głu- 
pocie, podobnie  ja,  aż  po  napisaniu  dramatu,  obaczyłem  wątłość 
dzieła«.  Krótkim  wierszem  Kalderona,  urywanym  niby,  zawładnął 
poeta  znakomicie,  lecz  dawał  się  unosić  niepohamowanemu  rozpę- 
dowi słowa,  do  którego  się  godnie  dostrajały  uczucia  najprzesa- 
dniejsze,  ekstatyczni  ludzie,  niby  zstępujący  z  płócien  Ribeiry, 
orgie  i  szały  myśli  i  czynów,  wyłaniające  się  z  tła  najposępniej- 
szego,  tonącego  w  nocy  ponurej,  oświetlanej  błyskawicami,  ogłu- 
szanej grzmotami. 

W  ściślejszym,  mickiewiczowskim  kółku  towiańskim  nie  wy- 
trwał zbyt  długo;  nie  poddawała  się  harda  natura  ciągłemu,  nieraz 
niewłaściwemu  podpatrywaniu  tajemnic  duchowych,  wysilaniu  się 
na  »ton«,  nadmiarowi  nauk,  przestróg,  a  choćby  upokorzeń;  zbyt 
głębokie  różnice  dzieliły  oba  duchy.  Mimo  zerwania  z  kółkiem, 
nie  przestał  Słowacki  być  Towiańczykiem  aż  do  śmierci;  jak  do- 
tąd, oskrzydlał  i  nadal  Towianizm  jego  pomysły,  coraz  dziwniej- 
sze, a  nieraz  i  dziwaczniejsze,  chorobliwsze.  Pisał  nadzwyczaj  wiele, 
chociaż  nie  wiele  wykończył;  czasem  pod  wpływem  jakiegoś  wra- 
żenia, zasłyszanego  opowiadania,  przeczytanego  wiersza,  rzucał  swe 
nadobłoczne  krainy  i  do  rzeczywistości  się  zniżał,  np.  w  przejmu- 
jącej zgrozą  »Rozmowie  z  Matką  Makryną  Mieczy sławską«,  rywa- 
lizującej z  »Ojcem  Zadźumionych«,  albo  w  »Wierszu  do  Autora 
Trzech  Psalmów«,  zjadliwym  pamflecie  politycznym.  Pisał  we  wszyst- 
kich formach,  wierszem  i  prozą  uroczystą,  modlitewną  czy  pro- 
rocką,  np.  »Genesis  z  ducha «,   gdzie  pogląd   na  świat  materyalny 


-     160     — 

i  jego  uduchowienie  stopniowe  najzupełniej  wyłożył:  wyznanie  wiary 
panteistycznej,  przeładowane  terminami  technicznymi  i  szczegółami 
zbędnymi,  obfitujące  w  znakomite  obrazy  i  myśli,  górujące  w  żą- 
daniu czynu,  t.  j.  ofiary,  przypisujące  własnemu  narodowi  rolę 
najwybitniejszą. 

Inaczej  niż  u  Mickiewicza,  uderzył  Towianizm  u  Słowackiego 
znowu  przeważnie  na  fantazyę,  odczepił  ją  od  jednostki  i  doby, 
pogrążył  w  dociekania  zaświatowe;  i  te  brał  Słowacki  za  natchnie- 
nia z  góry  i  o  prawdzie  ich  był  przekonany  i  kończył  je  modli- 
twą: »0  Panie,  który  kazałeś  szumowi  morskiemu  i  szelestowi 
wietrznych  pól,  bladem  kwiatkiem  okrytych,  aby  wiedzę  na  dnie 
ducha  mego  uśpioną  obudziły,  spraw,  aby  te  słowa,  westchnieniem 
pisane,  przeszły,  jak  wiatr  i  szum  morski,  a  przechodząc  i  mijając, 
mocy  duchowe  w  ojczyźnie  mojej  uśpione  z  nieświadomości  wła- 
snej na  światło  wiedzy  wywiodły«.  Prawem  ciążenia  tego  świata 
był  aksy ornat:  wszystko  dla  ducha  i  przez  ducha,  a  nic  dla  ciele- 
snego celu  nie  istnieje,  i  ciekawym  jest  śledzić,  jak  rozmaitymi 
przemianami  i  trójcami,  wykombinowanymi  nieraz  świetnie,  Sło- 
wacki świat  i  raj  słoneczny  i  utratę  jego  i  powrót  do  niego  bu- 
dował. 

Obok  traktatów,  a  raczej  zbiorów  aforyzmów,  godnych  ucznia 
Swedenborga,  liczne  dramaty,  najfantastyczniejsze  (np.  o  Zborow- 
skim), wystawiały  bohaterów  ducha,  narzędzia  Opatrzności,  dziwne 
symbole.  Z  dramatów  tych  najbardziej  wykończony  »Agezylaus«; 
bohater  jego  Agis,  poświęca  siebie,  ażeby  porządki  Likurga,  pala- 
dyum  Sparty,  któremu  się  sprzeniewierzyła,  na  nowo  urzeczywist- 
nić, jakby  porządki  Chrystusowe  w  naszym  społeczeństwie  chciał 
kto  przeprowadzać;  Agis  ginie  w  nierównej  walce  z  niechętnymi, 
z  wielbicielami  materyalnej  siły,  egoizmu,  interesu,  ginie  ofiarą 
za  obce  grzechy  i  winy;  obok  niego  staje  godnie  niewiasta,  nie 
znająca  innego  obowiązku,  prócz  poświęcenia  się,  najpierw  za  ojca, 
potym  za  męża. 

Od  tych  rzutów,  scen  i  pomysłów,  z  góry  zapewne  nie  prze- 
znaczanych na  ostateczne  wykończenie,  odbija  wytężona  praca 
kilkuletnia  nad  rapsodami  »Króla-Ducha«.  Z  głębokiej  wiary  w  du- 
szę nieśmiertelną,  w  moc  Ducha,  wyłoni  się  łatwo  wiara  nie  tylko 
w  istnienie  owej  uśpionej  duszy  po  śmierci,  lecz  i  w  przyobleka- 
nie przez  nią  nowych  kształtów,  w  jej  podnoszenie  się  lub  opada- 


-     161     — 

nie  przez  pokolenia,  w  urzeczywistnianie  idei  przewodniej  w  coraz 
nowych  formach  bytu. 

Wodzem  narodu,  jego  królem-duchem  ten,  co  najpełniej,  naj- 
świadomiej  posłannictwem  jego  się  przejmie  i  wcielać  je  usiłuje, 
albo,  słowami  poety  samego,  »podobnie,  jak  przed  światem  stwo- 
rzonym, było  słowo  czyli  duch,  mający  się  formami  objawić  wi- 
dzialnymi, podobnie  poczęcie  każdego  narodu  poprzedzało  stwo- 
rzenie idei,  dla  której  następnie  ludzie,  w  formę  pewną,  tej  idei 
właściwą,  skrystalizowani,  pracowali;  z  takich  to  idei  powstawała 
pewna  forma  agregacyjna  i  ta  stanowiła  narodowość.  Idee  takie... 
z  całą  pięknością  ogni,  ulatujących  nad  narodami,  przelatywały 
i  świeciły  —  wyobrażone  nareszcie  mniej  więcej,  usiłowaniem 
czynnym  rasy,  dla  której  były  stworzone,  przechodziły  w  kształt« 

Otóż  Armeńczyk  Her  —  wzięty  z  Platona,  gdyż  jego  »idee« 
są  podstawą  całego  pomysłu  —  wody  letejskiej,  zapomnienia,  nie 
skosztowawszy,  ujrzał  w  zaświcie  dwie  zjawy,  »Królowę«,  symbol 
idei  najwyższej,  ostatnich  przeznaczeń  ludzkości,  i  drugą,  niby  wio- 
dącą do  niej,  »piękność,  córkę  Słowa,  panią  któregoś  z  ludów  na 
Północy «;  duchy  mu  obie  pokazały,  owę  pierwszą  jako  świt  da- 
leki, umiłowaną  odtąd  i  na  wieki,  śpiewając  o  niej  na  harfach  wie- 
trzanych: 

Dobrze  ją  poznaj,  bo  wkrótce  utracisz, 
Jak  sny  przez  dobre  duchy  malowane; 
Żywot  tysiącem  żywotów  zapłacisz, 
A  zawsze  jedne  tę  serdeczną  ranę 
Przyciśniesz  w  piersi  rękami  obiema, 
Tę  jedne  smętną  ranę  —  że  jej  niema! 

Za  nią  to  jego  dusza  na  nowe  się  wzmogła  loty  i  nowym  buchnęła 
płomieniem,  odtąd  przeznaczona  do  coraz  nowych  wcielań,  o  czym 
rapsody  prawić  miały: 

Cierpienia  moje  i  męki  serdeczne 
I  ciągłą  walkę  z  szatanów  gromadą, 
Ich  bronie  jasne  i  tarcze  słoneczne, 
Jamy,  wężową  napełnione  zdradą, 
Powiem,  wyroki  wypełniając  wieczne, 
Które  to  na  mnie  dzisiaj  brzemię  kładą, 
Abym  wyśpiewał  rzeczy  przeminięte, 
I  wielkie  duchów  świętych  wojny  święte 

OZIEJE   LITERATURY   P0L8KIEJ  T.    II.  *  * 


—     162     - 

—  a  więc  wyznanie  wiary  Towiańskiego,  o  kolumnach  duchów  ja- 
snych i  ciemnych  i  ich  zapasach. 

Pierwsze  wcielenie  Hera,  któremu  duchy  »jutrzenek  greckich 
różaną  pogodę  nagle  ręką  zasłoniły«,  to  Popiel,  syn  popiołów,  wy- 
dany na  świat  przez  ową  nornę-walkiryę,  Różę  (Słowacki,  jak 
i  Krasiński,  z  upodobaniem  z  sag  północnych  czerpał,  zastępując 
nimi  brak  słowiańskich),  niby  mściciel  wytępionych  Wenedów, 
w  istocie  do  innych  przeznaczony  celów,  gdyż  duch-przewodnik 
bywa  odmiennego  od  narodu,  na  jaki  ma  działać,  pochodzenia, 
obcego  i  najniższego  zarazem.  Popiel  wędruje  po  kraju  i  poza 
nim,  dając  poecie  osnowę  do  roztaczania  pysznych  obrazów  (np.  pa- 
lenia umarłych  w  łodzi);  dostał  się  wkońcu  do  króla  Lecha  za 
pachołka  i  niebawem  wysoko  stanął;  kiedy  się  bowiem  z  duchami 
ciemnymi  sprzymierzył,  zamierzywszy  się  tylko  myślą  lub  ude- 
rzywszy oczyma,  usuwał  rywalów  czy  wrogów  i  wkońcu  »w  zamku 
cedrowym  nad  gopłową  wodą  był  najpierwszym  złotym  woje- 
wodą«.  Uwięziony  przez  podejrzliwego  Lecha,  uwolniony  przez 
córkę  jego,  ducha  czystego,  mści  krzywdy,  najeżdżając  z  obcymi 
własną  ziemię;  Lech  już  nie  żył,  Wanda  śmierć  w  Wiśle  nad  upo- 
korzenie wybrała,  lud  cały  strachem  ohydnie  znikczemniał  i  Po- 
piela Lechową  purpurą  okrył.  I  zaczął  się  odtąd  Popiel  nad  ludem 
srożyć,  prześladować  go,  wynajdywać  coraz  okropni ejsze  męczar- 
nie —  niby.  postanowił  niebiosa  zatrwożyć,  zbrodniami  przedrzeć 
błękit  i  kolumnami  praw,  na  których  siedzi  anioł  żywota,  zatrząść 
tak  z  posady,  aż  się  pokaże  Bóg  w  niebiosach  —  blady;  co  jednak 
dziwniejsza,  że  go  ukochał  lud  za  siłę  i  za  strach  i  za  męczar- 
nie, —  lud  owiec,  który  się  ku  pasterzom  garnie.  I  piętrzył  Popiel 
zbrodnie  na  zbrodniach,  aż  miarę  przebrał;  ogromny  znak  się  uka- 
zał, przyszła  z  jego  zgonem  kometa;  lecz  dopełnił  Popiel  pierw- 
szego zadania: 

Kupiłem  naród  krwią  i  nad  jej  strugi 
Podniosłem  ducha,  który  śmiercią  gardzi... 
Ale  przeze  mnie  ta  ojczyzna  wzrosła, 
Nazwiska  nawet  przeze  mnie  dostała  *). 


»)  Jak  chronologią,  pomiatał  Słowacki  i  etymologią;  Niemen  był  mu  Letą, 
bo  »  niemego*  przypominał,  Polska  —  na  »ból  skałą «  się  wydała,  stworzoną  przez 
Popiela. 


163 


—  on  niby  stworzył,  jak  duch  pierwszej  natury,  w  chmurach  i  pio- 
runach, z  ogni  wrzących,  dyamenty,  bazalty  i  granity;  moc  słychać 
było  w  każdym  jego  kroku;  nad  nim  była  myśl  słoneczna,  złota, 
do  niej  wiodły  ciemne,  okrwawione  wschody;  on  wytknął  drogę 
ludowi,  ten  zawsze  zwyciężył,  gdy  tą  mocą  błysnął;  gdy  się  zaś 
drugą  falą  z  niej  zmieść  dawał,  wysadzał  się  tylko  w  kwiaty  ciała 
bezwonne,  martwe;  owej  dawnej  trwogi  nikczemnej  nigdy  już  po 
sobie  nie  miał  okazywać;  okupił  to  rzezią  i  pożogami. 

Taka  była  treść  trzech  pieśni,  stanowiących  pierwszy  rapsod, 
napisanych  roku  1846.  Szczegóły  czerpał  poeta  zewsząd,  od  opisu 
pogrzebu  zamorczyka  -  wikinga,  orlich  piór  husaryi  polskiej  i  t.  d. 
Głównie  przyświecał  Groźny;  treść  drugiej  i  trzeciej  pieśni  z  dzie- 
jów jego  i  Kurbskiego  wzięta,  nawet  ów  list  sławny  i  przygwożdże- 
nie nogi  posła  do  kamiennej  podłogi:  taki  Groźny,  musiał  stać  na 
zaraniu  dziejów  Polski,  bo  skądżeżby  wyszła  wszechwładza  Pia 
stowska,  kiedyżby  rozprzęgliwe  trzody  słowiańskie  dały  się  ująć 
w  karby  i  stworzyć  potęgę,  skupioną  a  rzutną,  Chrobrego;  tego 
czynnika,  wszechwładnego  na  Rusi  moskiewskiej,  tworzącego  pań- 
stwo olbrzymie,  zabrakło  w  dalszych  dziejach  Polski  na  własną 
jej  szkodę. 

I  wrócił  Słowacki  do  myśli,  głęboko  zapadłej,  nasuwającej 
się  mimowoli  z  porównywania  dziejów  polskich  a  ruskich,  odpo- 
wiadającej na  najważniejsze  zagadnienie,  jak  to  z  jednego,  spól- 
nego,  słowiańskiego  podkładu  mogła  się  rozbiedz  ewolucya  rozpa- 
sanej  anarchii  szlacheckiej  i  nieodstępnej  od  niej  niemocy  pań- 
stwowej, a  jednowładztwa  wschodniego  i  jego  potęgi.  Ponurego 
obrazu,  tła  ciemnego,  przeszywanego  błyskiem  płomieni,  odbijają- 
cych się  we  krwi  kałużach,  nie  pstrzyły  ani  psuły  barwy  jaśniej- 
sze; jednolitość  nastroju  utrzymana  w  każdym  nawet  rysie,  po- 
równaniu, przymiotniku:  jedzie  Popiel  do  zamku  Śwityna,  w  cze- 
rep czarny  ołowiany  ukrywszy  głowę,  otoczon  tłumem  siepaczów, 
tych  bladawców  zbrodniami  bladych  wieńcem,  sam  jak  trup  jasny 
pijaka  rumieńcem.  Mimo  to  niema  żadnej  nużącej  jednostajności: 
niewyczerpana  fantazya,  artyzm  przedziwny,  cudownej  piękności 
szczegóły,  rozsiane  po  całym  poemacie,  od  opisu  wida  niebiań- 
skiego aż  do  opiewania  potęgi  pieśniarza,  dziada  ślepego,  któremu 
przyroda  i  groby  tajemnice  odchylają,  lub  Zoryana  starego  i  jego 

u* 


—     164     — 

lirenki,  i  jak  ją  na  stosie  do  łona  tuli  i  głaszcze,  niby  zlęknioną, 
białą  gołębicę. 

Dla  poety  była  »historya  nauką  pracy,  którą  duchy  globowe 
odbyły  w  formach  ludzkich,  w  agregacyach,  z  ducha  wynikłych, 
z  formą  objawionych,  które  powtórzyły  narodowości  z  celem  kró- 
lestwa Bożego  czyli  przemienienia  ludzkości  w  przyszłe  anielstwo 
globowe«;  a  więc  i  historya  narodu  własnego,  jego  Króla-Ducha, 
była  tylko  jednym  z  symbolów  wewnętrznej  pracy  ducha,  dążą- 
cego do  wyzwolenia  globu  z  pęt  cielesności;  nie  chodziło  o  kro- 
nikę rymowaną,  o  przełożenie  Wagi  czy  Bandtkiego  w  rymy  dla 
dojrzałych,  o  dzieje  zewnętrzne,  lecz  o  zobrazowanie  działania  sił 
mistycznych,  nadziemskich,  popychających  ludy  i  ziemię  ku  celom 
ostatecznym;  nie  o  syntezę  historyczno-społeczną,  o  psychologię 
dziejów,  szło  o  syntezę  symboliczną,  subjektywną.  Dlatego  ta  nie- 
uchwytność, głębokość,  rozprężność  symbolów,  dlatego  wieje  od 
nich  mistycznością;  wedle  własnych  słów  »wyraźniejsze  tych  rze- 
czy wypowiedzenie  wzbronione  zostało  dotąd  poecie,  pod  trwogą 
Boga  zostającemu;  trudu  doznasz,  czytając  niniejsze  poema,  a  walkę 
będziesz  musiał  odbyć,  duchu  czytelnika,  z  duchem  poety;  jeśliś 
leniwy,  dzieło  odrzucisz«. 

Trudu  doznawał  przedewszystkim  sam  poeta;  przyznawał  się, 
że  pierwszy  rapsod  leciał  mu  szybko,  jak  wiatr  błyskawicy,  inny 
się  wlecze,  jak  wół,  pracowitym  krokiem,  ciężko  i  poważnie;  więc 
coraz  zmienia  plan  i  następstwo,  więc  waha  się  w  snuciu  wątku, 
opracowywa  jeden  po  kilka  razy. 

Drugi  rapsod  poświęcony  był  Piastowi,  chociaż  nie  w  nim 
Król  Duch  się  wcielał;  i  on  dzierżał  słowo  narodu,  lecz  wiódł  go 
innymi,  niż  Popiel,  torami.  Pierwotnie  krócej  się  poeta  z  nim  spra- 
wił, w  jednej  pieśni  opowiedział  męki  Króla-Ducha,  skazanego  na 
bezczynne  przypatrywanie  się  wykolejeniu  narodu  za  wojewodów 
i  Popiela  II  i  pocieszanego  błogim  za  Piasta  spokojem.  Lecz  i  ina- 
czej opracował  te  czasy,  skuszony  wystawieniem  ducha  ciemnego, 
Rże  Pychy,  i  walki  jego  z  duchem  dobrym  i  okradania  prometeu- 
szowego  ognia  boskiego,  spływającego  na  Ziemowita,  dla  syna 
potwornego  Wodana  —  na  kraj  spada  zaklęcie,  wszystko  kamie- 
nieje —  motywy,  wzięte  ze  znanej  baśni,  z  góry  Świętopełka  (Zo- 
ber!)  i  snu  jego. 

Trzeci   rapsod,   o  Mieczysławie  i  Dobrawnie,   zapełniony  po 


-     165     - 

szczegółach  obrzędowych,  postrzyźyn  i  t.  d.,  przy  końcu  wizyami 
obu,  symbolami  pochodu  wszechdziejowego.  Chrobrego  pominął 
poeta  umyślnie,  zbyt  jasne  kontury  bohaterskie  nie  nadawały  się 
do  przesymbolizowania  żadnego,  więc  powiedział  o  nim,  że 

w  małej  dziecinie 
Przyszedł  ktoś  wielki,  lecz  w  wielkiej  zasłonie, 
Tej  nie  odejmę ,  aż  świat  się  rozwinie 
I  zacznie  jasno  czytać  w  świata  łonie... 

Za  to  obrał  Król  Duch  Śmiałego,  lecz  śmierć  przerwała  pracę  nad 
tym  rapsodem,  pełnym,  jak  i  poprzednie,  najdziwniejszych  poetyc- 
kich efektów.  Upornie  łamał  się  poeta  z  materyą,  sam,  jak  Pro- 
meteusz,* chwytał  światła  nadziemskiego  i  samemu,  jak  Prometeu 
szowi,  sępy  wahania  i  wątpienia  pierś  rozrywały.  Do  ziemi  obie- 
canej nie  doszedł,  ale  wskazał  owe  krainy  poetyckie,  piękniejsze 
od  rzeczywistych.  I  w  ostatnich  rzutach  pióra  podziwiamy  tego 
języka  stal  damasceńską,  twardą  a  gibką,  połyskującą  i  ostrą;  tę 
fantazyę,  niewyczerpaną  w  pomysłach  i  obrazach;  tę  myśl,  rozsnu 
wającą  po  swojemu  wątki  dziejowe.  Wobec  niewykończoności 
(ostatecznej)  dalszych  rapsodów,  wobec  urwania  olbrzymiego  dzieła 
na  samych  niemal  początkach,  trudno  o  szczegółach  orzekać,  kto 
jak  się  miał  wcielać,  czy  było  miejsce  i  dla  innych  pieśniarzów; 
że  się  poeta  za  owego  Króla  Ducha  uważał,  wodza  narodu  w  walce 
duchowej  na  myśli  i  słowa,  wypływało  z  przekonania,  że  właśnie 
w  nowożytnych  poetów  przekształcały  się  ostatecznie  wszelkie  du- 
chy dawnych  bohaterów;  przecież  miał  się  i  Jagiełło  w  Mickiewi- 
czu odradzać! 

Cóż  sądzić  o  tej  epopei,  jak  i  o  innych,  ją  poprzedzających 
dramatach  (o  Zborowskim;  o  Zawiszy;  o  dramacie  z  dziejów  Wiel- 
kiego Nowogrodu  i  i.),  o  nowych  próbach  nad  Beniowskim  i  t.  d.? 
Zawsze  mógł  o  sobie  Słowacki  twierdzić:  »snem  piszę,  a  z  mgieł 
rozjaśnionych  biorę«;  fantazyą  zwał  się  ten  Bóg,  co  »swoją  mocą 
ku  mnie  nachyloną  napełnia  pieśnią  to  maluczkie  łono...  tak  od 
cielesnej  uwolnione  troski,  całe  się  zdając  na  moc  i  duch  Boski«. 
Fantastyczne  było  wszystko  dawniejsze,  Anhelli  jak  Balladyna, 
W  Szwajcaryi  jak  Lilia  Weneda,  Beniowski  jak  Wacław,  bajki 
z  tysiąca  i  jednej  nocy,  cudowną  siłą  poety  z  nicości  wywiedzione. 
»Transfiguracya«  towiańska  nie  zmieniła   ani  zniżyła  lotu   tej  wy  o- 


—     166     — 

braźni;  owszem,  wyżej  ją  podniosła,  górniej,  szczytniej  natchnęła; 
otworzyła  oczy  poecie,  okazała  jawnie,  o  czym  dawno  śnił  i  ma- 
rzył, wieczną  ewolucyę  ducha-rewolucyonisty;  czego  się  teraz  na- 
pewno  dowiedział,  dobadał,  to  wkładał  w  poezyę:  wiarę  we  wpływy 
duchów  na  świat  otaczający  (Ksiądz  Marek);  w  siły  ducha  wiesz- 
cze (Sen  srebrny  Salomei);  zasługę  ducha  i  utratę  jej  w  »dzień 
żywota  straszliwy  i  długi,  marnie  przebyty  bez  żadnego  plonu«, 
myśl  słoneczną,  złotą  a  drogę  do  niej:  moc  ciemnych,  okrwawio- 
nych wschodów. 

Dawniejsze  jednak  utwory  fantazyi  jego  były  każdemu  do- 
stępne, jasne  same  przez  się,  o  ile  się  myśl  w  wykonaniu  nie  za- 
łamywała; późniejsze  już  nimi  nie  są,  są  poezyą  ezoteryczną,  dla 
wtajemniczonych,  nie  dla  profanów.  Zwykłego  czytelnika,  nie  obe- 
znanego z  nowymi  poglądami  Słowackiego,  wszystkie  te  dzieła  nie 
zaspokoją  nigdy;  olśni  go  czar  wiersza,  przepych,  niezwykłość 
obrazów  —  ale  właściwego  związku,  znaczenia  nigdy  sam  nie 
uchwyci,  z  samych  słów  autorskich  ich  się  nie  domyśli;  potrzeba 
dla  niego  komentarza.  Należy  być  wtajemniczonym  w  system, 
naukę  Słowackiego;  inaczej  nie  wybrnie  się  z  wątpliwości  czy 
sprzeczności;  niepospolici  nawet  znawcy  Słowackiego  zarzucają  mu 
niekonsekwencye  (np.  w  pierwszym  rapsodzie  Króla  -  Ducha),  nie- 
istniejące, jeśli  się  uważniej  napomknieniom  poety  przypatrzysz; 
podsuwają  mu  myśli  albo  raczej  wykładają  słowa  jego  w  sposób 
zbyt  dosłowny  i  dziwią  się  potym  czy  szydzą  nawet  z  jego  samo- 
ubóstwiania,  krzywdząc  go  srodze.  Ale  poezya,  co  komentarza  wy- 
maga, niby  traktat  jaki  mistyczny,  choć  poezyą  nawet  cudowną 
być  nie  przestaje,  traci  z  góry  znaczenie,  ogółu  nie  porwie  ani  za- 
dowoli nawet  nigdy,  pozostanie  zawsze  udziałem  »niewielu«,  wy- 
branych. 

Walkę  poezyi  ku  odrodzeniu  się  ducha  i  uczucia  ludzkości 
ukończył  poeta  po  chrześcijańsku  w  dniu  3  kwietnia  roku  1840; 
zgon  przeszedł  niepostrzeżony;  dopiero  w  kilka  lat  później  wy  sta 
wił  mu  pomnik  poetycki  Kornel  Ujejski,  sprzęgając  wspomnienie 
o  śpiewaku  »Kordyana«,  niespokojnym,  samotnym  i  smutnym, 
z  »Wieścią  o  Adamie  Mickiewiczu«: 

Przeszedł  chmurny,  bolejący,  głowę  słoniąc  połą, 
Aby  ukryć  w  fałdach  płaszcza  swoje  nagie  czoło, 


—     167     - 

Próżne  wieńca,  który  ledwie  upadł  mu  na  trumnę... 
Geniusz  blasków,  duch  Tytana,  serce  wielkie,  dumne! 
Siewacz  skarbów,  ciskający  klejnoty  przed  siebie! 
Kto  je  zbiera?  kiedyż  naród  te  skarby  wygrzebie? 
Kto  z  miłością  okiem  za  nim  wodził  do  ostatka? 
Tylko  młodych  uczniów  kilku,  tylko  stara  matka! 

Poeta  to  innej  miary,  niż  Mickiewicz.  Nie  dla  tłumów  jego 
poezya,  im  ona  niezrozumiała,  nieprzystępna,  rażąca  ich  i  niepo- 
kojąca, nie  kojąca  ich  trosk  i  bólów,  ani  piękna  ani  prawdziwa 
w  zwykłym  znaczeniu  słowa,  nierówna,  pełna  wzlotów  górnych 
i  upadków  nizkich.  Poeta  to  raczej  dla  wykształconych  umysłowo, 
odczuwających  subtelniejsze  piękno,  sztukę  większą,  natchnienie 
lotniejsze,  rezygnujących  z  wrażeń  i  wdzięków  realnych,  nieraz 
grubych  i  płaskich.  Ulubieńcem  narodu  pozostanie  Mickiewicz 
zawsze,  z  poezyą  czerstwą,  silną,  rumianą,  plastyczną,  zmysłową, 
nawet  gdy  w  nieskończoności  się  gubi,  z  porywającą  siłą  uczu- 
cia; marzyciel  Słowacki  z  rzeczywistością  nie  liczy  się  nigdy,  buja 
w  krainach  urojonych,  unosząc  tam  powolnych  sobie  na  skrzydłach 
potężnego  natchnienia,  czarując  muzyką  swych  słów,  barwą  swych 
obrazów,  ich  nastrojem  smętnym,  nieraz  rozpaczliwym,  w  pogoni 
za  ideałem,  nigdy  nie  zaspokojony  na  ziemi,  smutny. 

Melancholicznej  muzy  Słowackiego  cechą  podstawową  jest 
właśnie  ów  smutek,  tęsknota,  żal  głęboki: 

Trochę  w  tym  wina  jest  mojej  młodości, 
Trochę  tych  grobów,  co  się  w  Polsce  mnożą, 
Trochę  tej  ciągłej  w  życiu  samotności, 
Trochę  tych  duchów  ognistych,  co  trwożą, 
Palcami  grobów  pokazując  kości... 

Młodość  przypadała  na  czasy,  kiedy  żyło  się  właśnie  w  krainie 
marzeń,  a  zstępowało  tylko  rzadko  na  padół  ziemski  i  godziło 
z  rzeczywistością  tylko  chwilowo:  u  Słowackiego  młodość  ta  za- 
częła się  nadzwyczaj  wcześnie  i  przedłużyła  nadmiernie.  Już  dziec- 
kiem »ileż  to  razy,  patrząc  na  stary  zamek  marzyłem,  że  kiedyś 
w  ten  wieniec  wyszczerbionych  murów  nasypię  widm,  duchów, 
rycerzów,  że  odbuduję  upadłe  sale  i  oświecę  je  przez  okna  ogniem 
piorunowych  nocy,  a  sklepieniom  każę  powtarzać  dawne  Sofokle- 
sowskie  »niestety«.  A  za  to  imię  moje   słyszane  będzie  w  szumie 


168 


płynącego  pod  górą  potoku,   a  jakaś  niby   tęcza   z  myśli   moich 

unosić  się  będzie  nad  ruinami  zamku«.  Marzenia  spełniły  się,  cho- 
ciaż nie  rychło. 

W  pomniku,  jaki  sobie   Słowacki  za  życia  wystawił,   zgadza 


się,  że 


Imię  moje  tak  przeszło,  jako  błyskawica, 

I  będzie,  jak  dźwięk  pusty,  trwać  przez  pokolenia, 


lecz  kto  szlachetny,  przyzna: 


Że  płaszcz  na  moim  duchu  był  nie  wyżebrany, 

Lecz  świetnościami  dawnych  moich  przodków  świetny, 

I  słusznie  chlubi  się: 

Kto  drugi  tak  bez  świata  oklasków  się  zgodzi 
Iść,  taką  obojętność,  jak  ja,  mieć  dla  świata? 
Być  sternikiem  duchami  napełnionej  łodzi, 
1  tak  cicho  odlecieć,  jak  duch,  gdy  odlata? 

Jednak  zostanie  po  mnie  ta  siła  fatalna, 
Co  mi  żywemu  na  nic,  tylko  czoło  zdobi, 
Lecz  po  śmierci  was  będzie  gniotła,  niewidzialna, 
Aż  was,  zjadacze  chleba,  w  aniołów  przerobi! 

Bo  Słowacki  sam  to  nie  Anhelli,   nie  załamał  rąk   w  bezbrzeżnym 
smutku,  w  bezsilnej  rozpaczy,  rwał  się  do  czynu: 

zaklinam,  niech  żywi  nie  tracą  nadziei 
/  przed  narodem  niosą  oświaty  kaganiec, 

i  wołał  tryumfująco,  jeszcze  w  Beniowskim:  przyszłość  moja  i  moje 
będzie  za  grobem  zwycięstwo,  bo  lud  mój, 

Gdy  zechce  kochać,  ja  mu  dam  łabędzie 

Głosy,  ażeby  miłość  swoje  śpiewał; 

Kiedy  kląć  zechce,  przeze  mnie  kląć  będzie; 

Gdy  zechce  płonąć,  ja  będę  rozgrzewał; 

Powiodę  tam,  gdzie  Bóg,  w  bezmiar,  wszędzie. 

W  me  imię  będzie  krew  i  łzy  wylewał; 

Moja  chorągiew  go  nigdy  nie  zdradzi, 

W  dzień,  jako  słońce,  w  noc,  jak  żar  prowadzi! 


—     169     — 

A  w  »Królu-Duchu«  zstępował  wieszcz  nowego  ducha  między  nas, 
w  płomiennej  koronie,  z  zasłoną  na  licu,  którą  oko  błyszczące 
przenika, 

Każdy  z  nas  w  głosu  jego  głuchym  dzwonie 
Ojczyznę  śpiącą  gdzieś  pod  mogiłami, 
Odzywającą  się  z  wiekowej  ciszy, 
Słyszał  lub  sądził  wyraźnie,  że  słyszy... 

Nawet  dramaty  jego  ożyły,  o  czym  nie  marzył,  stały  się  podwa- 
liną klasycznego  repertuaru  polskiego,  bo  chociaż  z  warunkami 
scenicznymi  nie  zawsze  się  godzą,  należą  do  wielkiej  sztuki. 

Od  ściśle  przedmiotowej  i  plastycznej,  epicznej,  zrównowa- 
żonej, męskiej  poezyi  Mickiewicza  odbija  w  dziwnym  rozgwarze 
muzykalno -rozwiewna,  podmiotowa,  liryczna  i  nastrojowa,  kapryśna 
i  fantastyczna  muza  Słowackiego;  jest  w  niej  coś  z  kobiety,  z  wra- 
żliwości nadmiernej,  istnej  mimozy,  nie  płoszącej  tylko  weny  du- 
cha lekkiego, 

Który  na  mózgu,  jak  motyl  na  róży, 
Usiądzie,  aż  się  kwiat  listkami  zmruży, 
A  potem  nagle  odemknie  swe  łono, 
Świeże  i  jasne,  i  na  okolice 
Roześle  wonie,  co  wszystko  pochłoną. 

Ten  feminizm  Słowackiego  był  czymś  zupełnie  nowym,  utru- 
dniał jeszcze  bardziej  uznanie  jego  natchnień  w  czasach  i  stosun- 
kach, antypoetyckich  jak  rzadko,  w  literaturze,  której  kobieta 
i  wszystko,  co  jej  jest,  pozostawała  do  niedawna  obcą. 

Przecież  dopiero  w  romantyzmie  uwolnienie  czy  rozpasanie 
indywidualności  wprowadziło  kobietę  do  literatury,  natchnęło  ją 
własnym  życiem,  przestało  uważać  zabawką  czy  utrapieniem  męż- 
czyzny, odwiązało  niewolnicę  od  pręgierza  czy  zdjęło  pieścidełko 
z  etażerki.  Taką  to  emancypacyą  hołdował  romantyzm  kobiecie 
najgłębiej  i  naj  szczerzej;  choć  się  nie  rozmarzał  przed  nią,  jak  za 
czasów  kultu  dam  i  turniejów  róż  i  sądów  miłości,  uznał  w  niej 
pierwszy  człowieka  siostrę,  ocenił  w  niej  godność  ludzką.  Tę 
stronę  romantyzmu  nie  Mickiewicz  jednak  wyraził;  nie  stworzył 
znamiennego  typu  kobiecego,  jeśli  wyjątkową,  amazonkę  Tassa, 
Grażynę,  albo  najpospolitsze,  Telimenę  przestarzałą  i  Zosię,  którą 
wdzięki  świeżej  młodości  ratują,  pominiemy. 


—     170     — 

Już  »Maryą«  Malczewski  stanął  wyżej,  niż  Mickiewicz,  malu- 
jący namiętności  i  skargi  męskie;  na  słońcu  przeciwnym  stanął 
Słowacki,  pierwszy  nasz  psycholog,  malarz  czy  rzeźbiarz  kobiety; 
żaden  poeta  polski,  żaden  słowiański,  nie  stworzył  równie  bujnej 
girlandy  główek  kobiecych,  od  wiotkich,  eterycznych  niebianek  po- 
przez szeregi  ziemskich  kochanek,  niewolnic,  sióstr,  aż  do  furyi 
i  jędz  piekielnych,  do  Gwinony  i  Rżepychy,  pokrewnych  sobie,  do 
Balladyny,  nie  obcej  im  duchem.  Wyjątkiem  jest  utwór  Słowac- 
kiego bez  wybitnej  roli  bogdanki,  np.  Kordy an;  Beniowskiego 
Aniela  przewyższa,  a  Swentyna  Sawie  dorównywa;  w  Królu-Duchu 
nawet,  przynajmniej  w  dalszych  rapsodach,  zrównoważone  są  nie- 
mal płci  obie.  Nie  przypadkiem  też  wiele  utworów  Słowacki  od 
heroin  nazwał,  od  »Maryi  Sztuart«  aż  do  »Snu  Salomei«. 

I  w  nim  samym,  jak  i  w  bohaterach,  których  tworzył,  w  »Kor- 
dyanie«  i  innych,  było  coś  kobiecego:  bierność  zupełna  woli,  wyo- 
braźnia płomienna,  bujająca  nad  światem,  uczucie  egzaltowane, 
melancholia  rzewna,  głęboka  —  nawet  upojenia  szczęściem  nie  wy- 
rażał po  męsku,  jemu 

wszystkie  uczucia  gwałtownymi  loty 
na  serce  spadły,  jak  gołąbi  chmura, 
pić  łzy  i  białe  w  nim  obmywać  pióra, 
aby  się  czyste  rozlecieć  po  niebie! 

A  były  w  nim  i  inne  rysy  kobiece,  próżność,  przyrodzona  niemal, 
spotęgowana  poczuciem  własnym  talentu,  spółczesnym  górnym 
mniemaniem  o  zadaniu  i  zasłudze  wieszcza,  więc  wybujała  nadmier- 
nie, aż  do  chorobliwej  przesady  o  roli  własnej  w  narodzie... 

Nie  wyczerpują  rysów  i  znaczenia  Słowackiego  ani  nieprze- 
ścignione  mistrzostwo  formy,  przepych  wiersza,  czar  słowa,  blaski 
obrazowania;  ani  genialne  pomysły,  jakich  mu  każdy  poeta  zazdro- 
ścić musi;  ani  feminizm  jego;  ani  obce  słowiańskiemu  duchowi 
lubowanie  się  w  okropnościach,  jakby  przykładem  Wiktora  Hugo 
poddane;  ani  gonienie  za  efektem,  za  ekscentrycznością.  Już  to 
wszystko  było  nowe  w  literaturze  polskiej,  skromnej  dotąd  raczej 
(jak  niewykwintne  np.  rymy  Mickiewicza  i  proste  jego  słowa!),  nie 
lśniącej  w  szatach  wzorzystych,  nie  stąpającej  na  wysokim  kotur- 
nie. Słowacki  dawał  jeszcze  coś  więcej.  Wierzył  głęboko,  ale  reli- 
gia jego  była   nie  mniej   kapryśną,   jak  jego   estetyka;   więc   nie 


—     171     - 

znał  owczych  popędów,  nie  szedł  za  tłumem,  wytartą  wiekami  ko- 
leją, nie  zawahał  się  Rzymu  zgubą  Polski  nazwać,  drogę,  ku  Tya- 
rze  zwróconą,  oznaczyć  jako  kłamną,  Jezuitów  kąsać.  Zato  wie- 
rzył, »źe  ludy  płyną,  jako  łańcuch  żórawi  w  postęp«,  że  pochodnię 
oświaty  wysoko  dzierźeć  należy,  wierzył  w  »ducha  rewolucyonistę«; 
od  klerykalizmu,  któremu  się  tylu  poddawało,  odstrychał  się  za- 
wzięcie. Sam  arystokrata  w  myśli,  czuciu  i  słowie,  demokracyi  się 
nie  zapierał,  wierzył  w  respublik  jedynaka  syna  —  od  konserwa- 
tyzmu Krasińskiego  oddalał  się  najbardziej,  poeta  postępowy,  cho- 
ciaż burźuazyjnymi  formami  postępu,  konstytucyami  czy  parlamen- 
tami, gardził  nie  mniej,  niż  Krasiński  lub  Mickiewicz;  i  w  jego 
oczach  władał  nimi  tylko  pienlądz-interes.  Tym  się,  co  do  zasad 
społecznych,  wyróżniał,  bliżej  stojąc  Mickiewicza,  niż  Krasińskiego, 
nie  dzieląc  ich  kultu  Napoleońskiego. 

Dotychczasowa  poezya  polska,  »obywatelska«  głównie,  jak 
poezya  klasyczna,  wyłącznie  człowieka  na  celu  miała;  u  Słowac- 
kiego -  odludka  łączność  ścisłą  z  przyrodą  po  raz  pierwszy  odna- 
lazła. Obrazami  przyrody,  oddawaniem  jej  czarów,  woni,  świateł, 
zwycięża;  smętność  jego  pióra  z  góry  upoważniała,  namaszczała 
go  na  piewcę  przyrody:  w  »Szwajcaryi«  np.  bohaterem  poematu 
właściwym  była  sama  przyroda  alpejska.  Nawet  trawka  i  robaczek 
ożywały  w  jego  wierszach;  wsłuchał  się  w  gwar  ptasząt,  wpatrzył 
w  grę  kolorów,  wchłonął  w  siebie  powiewy  wiatru,  szum  morza, 
zapachy  kwiatów:  z  niezrównaną  siłą,  z  wdziękiem  czarującym 
wszystko  to  wyśpiewał,  wygrał  czarodziej-muzyk.  Najżywotniejsze, 
najprzystępniejsze  w  jego  poezyi,  to  właśnie  obrazy  przyrody,  nie- 
spokojne, lecz,  jak  poeta  sam,  roztęsknione,  albo  groźne,*  rozhu- 
kane. Nawet  w  jego  utworach  filozoficznych,  a  raczej  symbolicz- 
nych, obrazy  przyrody  przykuwają  najpierw  i  naj trwalej  uwagę. 
Lecz  właśnie  ich  czar  słowa  staje  się  przeszkodą  walną,  aby 
i  obcy  tę  poezyę  wedle  zasługi  poznali  i  ocenili;  jak  łatwo  Mickie- 
wicza, tak  trudno  Słowackiego  tłumaczyć. 

U  Słowackiego  ześrodkowało  się  wszystko  w  samej  poezyi, 
żaden  z  naszych  wielkich  nie  wytrwał  przy  niej  dłużej  i  stałej; 
jako  poeta  prześcignął  spółczesnych,  ale  oddźwięk  znalazł,  nie  za 
życia,  w  dziesiątki  lat  po  zgonie  dopiero,  oddźwięk,  wzmagający 
się  coraz,  przygłuszający  wielkiego  rywala.  Dziś,  kiedy  od  obrazu 
nie  wymaga  się  ani  anegdoty  dziejowej  czy  prywatnej,  ani  ilustra- 


-     172     — 

cyi  etnograficznej  czy  topograficznej,  rywalizacyi  z  płytą  fotogra- 
ficzną, kiedy  żąda  się  emocyi  kolorystycznych,  nastroju  barw- 
nego —  i  w  poezyi  raczej  to,  co  Słowacki,  niż  to,  co  Mickiewicz 
daje,  popłaca. 

Czego  się  fantazya  czarodziejska  Słowackiego  dotknie,  po- 
mysłu »starego  Wila«,  czy  notatki  pisarza  bizantyńskiego,  wspo- 
mnienia z  Jaszun  i  Czerczej,  czy  grobu  Agamemnona  i  Chrystu- 
sowego, szumu  morza,  w  konchę  zaklętego,  czy  bezbrzeżnej 
tęsknoty  stepowej,  namiętności  przerażających,  czy  smutku  trapią- 
cego: wszystko  przetapia  w  fale  i  strugi  poezyi,  mieniącej  się,  jak 
łuski  wężowe  i  pióra  pawie,  zawieszonej  tęczami  nad  szarą  po- 
wierzchnią ziemską.  Słowacki  to  jedyny  poeta,  co  poezyę  dla  poe- 
zyi cenił;  co  jej  nie  rzucał,  jak  ją  Mickiewicz  i  Krasiński  rzucili; 
jemu  pieśni  były  czynami,  a  poezya  zastępy  wała  wszystko  — 
i  uciechy  życia  i  szczęście  trwalsze.. 


ROZDZIAŁ  CZTERNASTY. 
ZYGMUNT   KRASIŃSKI 


Próby  młodzieńcze,    »Nieboska«  i  »Irydyon«.    Filozofia  polska,  ;Hoene  -  Wroński  i  na- 
stępcy; Krasińskiego  filozofia:    »  Przedświt*  i  »  Psalmy  przyszłości*.    Inni  pisarze  emi- 
gracyjni; publicyści;  Hoffmanowa;  Czajkowski;  Gaszyński.   Młodsza  generacya:   Gró- 
jecki; Kalinka;  Klaczko. 

Mickiewicz  i  Słowacki,  acz  całkiem  odmienni,  przedstawiają 
typy  najzupełniej  jednolite:  w  jednym  przeważało  uczucie,  wkońcu 
zerwał  więc  z  samym  kultem  słowa  i  formy,  i  Towianizm  go  tylko 
w  tym  utwierdził,  nie  oderwał  go  dopiero  od  poezyi;  drugiemu, 
marzycielowi  -fantaście,  ten  sam  Towianizm  nowego  do  rojeń  pod- 
dawał materyału.  Obaj  zespalali  się  całkowicie  z  poezyą;  żaden 
krytycyzm  nie  ostudzał  ich  uniesień;  nawet  na  manowcach  mistycz- 
nych imponują  głęboką  wiarą;  poddajemy  się  czarowi  ich  osobi- 
stości, ich  przekonania  niezachwianego,  nawet  gdy  słowom  czy 
argumentom  nie  przyznajemy  mocy.  Inaczej  stajemy  wobec  Kra- 
sińskiego; tu  rozszczepienie  między  człowiekiem  a  poetą  zupełne; 
on  z  góry  poezyi  za  swe  powołanie  nie  uznaje,  rwie  się  do  czynu 
politycznego;  niedowierza  nikomu,  zwłaszcza  sobie;  zapatrywa  się 
krytycznie,  trzeźwo,  na  świat,  oburza  się  jego  podłością  i  głupotą; 
jest  pesymistą,  z  ciała,  chorobami  i  bólami  znękanego,  z  duszy, 
refleksyą  trawionej,  wątpieniem  wyźartej;  konserwatysta  i  katolik, 
z  tradycyi,  z  wyrozumowania,  —  czy  i  z  serca  ?  To  wszystko,  jako 
człowiek;  całkiem  inaczej,  jako  poeta:  idealista,  wierzący  w  postęp 
ludzkości,  w  zbawienie  świata,  a  drogi  do  tego  jasno  ma  wytknięte; 
zdrowy  i  silny,  wahań  nie  znający;  pokrzepiający  zwątpiałych  i  sła- 


—     174     - 

bych;  tylko  pod  względem  narodowości  i  w  życiu  i  w  poezyi  sobie 
wierny.  Do  historyi  literatury  należy  tylko  poeta  Krasiński,  poeta 
refleksyi,  uzupełniający  poezyę  uczuciową  i  fantazyjną  spółmi- 
strzów,  na  silnym  podkładzie  myślowym  wznoszący  się  ponad 
szranki  narodowości  i  czasu,  poeta  o  wszechludzkich  aspiracyach, 
szczególniej  w  początkach  swego  zawodu. 

Gdy  Mickiewicz  wykazywał  —  nie  w  poezyi,  chyba  wyborem 
swych  tematów,  ale  w  życiu,  —  rysy  litewskiego,  odmiennego  tem- 
peramentu, najzupełniejszym  wcieleniem  polskości  przedstawiają  się 
i  Słowacki,  chociaż  kolebka  jego  przypadkiem  na  Wołyniu  się  zna- 
lazła, Krzemieńcowi  nieśmiertelnej  sławy  użyczając,  i  Krasiński. 

Mazowiecki  ród  jego  piastował  od  XVI  wieku  miejscowe  do- 
stojeństwa, kasztelaństwa  i  Województwa,  płockie  i  inne,  niby  dzie- 
dzicznie, wychylając  się  rzadziej  poza  granice  ziemicy,  w  podkan- 
clerzu  i  biskupie  krakowskim  czy  w  podskarbim  koronnym,  a  po- 
nieważ właśnie  szlachta  im  znaczniejsza,  tym  większym  polorem 
się  odznaczała,  więc  nie  dziw,  że  i  w  literaturze,  łacińskiej  czy 
polskiej,  Krasińscy  już  od  XVI  wieku  występują,  chociaż  wybit- 
nych talentów  między  tymi  Korwinami  nie  było. 

Na  szerszą  widownię  wypłynęli,  gdy  na  czele  domorosłego, 
atawistycznego  ruchu,  katolicko -szlacheckiego,  stanęli  marszałek 
konfederacyi  barskiej,  Michał,  i  znacznie  odeń  zdolniejszy  brat 
jego,  biskup  kamieniecki;  syn  Michała,  Jan,  poseł  sejmu  wielkiego, 
ożeniony  z  siostrą  Czackiego,  jeszcze  bardziej  zaś  wnuk,  Wincenty 
hrabia  Krasiński,  świetny  żołnierz  napoleoński,  niepospolity  znawca 
ludzi,  praktyczny,  nie  obawiający  się  nawet,  o  co  w  Polsce  naj- 
trudniej, niepopularności,  ożeniony  z  Radziwiłówną  (berdyczowską), 
rzucili  nowe  podkłady  znaczenia  rodowego.  Przejął  się  nim  i  Zyg- 
munt, urodzony  w  Paryżu  1812  r.;  ulegający  przez  całe  życie  wpły- 
wom ojca,  nawet  wbrew  własnemu  uczuciu,  nie  stawiający  mu  ni- 
gdy trwałego,  energiczniejszego  oporu  w  imię  porywów  własnego 
serca,  sam  chwiejny,  nie  znający  miary,  ceniący  tym  wyżej  ży- 
ciową mądrość  ojca. 

Z  dziejów  rodzinnych  przejął  nietylko  zasady  religijne  i  kon 
serwatywne,  czerpał  z  nich  nawet  motywy  do  własnych  utworów, 
dodatkowe  (jak  w  »Nieboskiej«  z  okopami  św.  Trójcy)  czy  zasa- 
dnicze (jak  w  »Nocy  letniej «,  przypominającej  nieco  romans  Pu- 
ławskiego i  Franciszki  Krasińskiej). 


—     175     —  , 

Odebrawszy  staranne  wykształcenie,  pod  wpływem  otoczenia 
(dom  ojcowski  był  rodzajem  salonu  literackiego,  gdzie  spierali  się 
weterani  klasycy  z  nielicznymi,  młodziutkimi  romantykami,  ku  naj- 
większej satysfakcyi  pana  generała),  i  kolegów,  w  czasach,  kiedy 
każdy  młodzieniec  bujał  w  empireach  poetyckich,  mając  za  prze- 
wodników Byrona  lub  Scotta,  Hugo  czy  Irvinga  —  zaczął  sam 
pisać  wyjątkowo  rychło;  szesnastoletni,  roku  1828,  uklecił  szereg 
powiastek  i  powieści  pseudohistorycznych,  spółcześnie  (w  czasopi- 
smach i  oddzielnie)  drukowanych,  prócz  pierwszej,  »Pana  trzech 
pagórków «;  były  to:  »Grób  rodziny  Reichstalów«  i  » Zbigniew* 
czyli  » Hanna  z  Ciechanowa«,  ostatecznie  jako  »Władysław  Herman 
i  Dwór  jego«  roku  1830  w  trzech  tomach  ogłoszona;  w  następ- 
nych latach  przybyły:  »Zamek  Wilczki«,  »Teodoro,  król  borów«, 
»Gastołd«,  » Mściwy  karzeł  i  Masław,  książę  mazowiecki«  i  t.  d.; 
zakończył  ich  szereg  »Agaj  Chan«,  wydrukowany  roku  1834,  napi- 
sany trzy  lata  rychlej,  odmienny  w  tonie. 

Na  powieści  te  złożyli  się  Walter  Scott,  Byron  i  kanibalska 
literatura  francuska,  »Han  Islandyi«  i  podobne  potwory.  Rozpasana 
fantazya  lubuje  się  wyłącznie  w  okropnościach,  pomiatając  chrono 
logią,  historyą,  a  nawet  prawdopodobieństwem;  przenosi  efekty 
i  podania  czy  baśni  Wschodu  i  Zachodu  na  ziemie  polskie  lub  do- 
rabia najromantyczniejsze  przejścia  do  znanych  faktów  dziejowych, 
np.  Wallensteina  zabija  Alan  Reichstal  —  Leslie,  mszcząc  na  nim 
samobójstwa  siostry,  Minny  Reichstal,  co  się  w  dzień  swych  za- 
ślubin z  nienawistnym  Wallensteinem  otruła;  podanie  węgierskie 
o  kobiecie,  kąpiącej  się  w  krwi  dziewiczej  dla  zachowania  wdzię- 
ków, przenosi  na  »Joannę  z  Gozdawy «;  Byroński  demonizm,  dumę 
nieposkromioną  i  namiętności  fatalne  uosabia  mu  Zbigniew,  a  po- 
wiernik jego,  Niemiec,  Mestwin  (!)  z  Wilderthalu,  przeholował 
zimnym  okrucieństwem,  pogardą  ludzi  i  Boga,  snuciem  najokrop- 
niejszej intrygi  a  la  Golo  z  Genowefy  wszystkich  potworów  By- 
rońskich;  najmniejszym  jeszcze  wykroczeniem  przeciw  duchowi  cza- 
sów owych  są  opisy  turniejów  i  innych  szczegółów  niepolskich. 
Najwyżej  wzniósł  się  »Agaj  Chan«,  ostateczne  dzieje  Maryny 
Mniszkówny  po  zabiciu  drugiego  jej  męża,  tułającej  się  z  synkiem 
w  otoczeniu  romantycznego  kochanka,  kozaka  Zaruckiego  i  jeszcze 
romantyczniejszego  rywala  jego,  Tatarzyna  Agaj  Chana,  szaleją- 
cego z  miłości  ku  Marynie,  nie  wysłuchanego  i  topiącego  ją  i  sie- 


f  —     176     — 

bie  w  lodach  Jaiku.  Nie  dla  treści  fantastycznej,  lecz  dla  barwnych 
obrazów,  przepychu  wschodniego  i  dla  prozy  poetyckiej,  połysku- 
jącej wszelkimi  ozdobami  stylu  epicznego,  ciekawy  ten  utwór: 
prozę  tę  zatrzymał  Krasiński,  nie  rwący  się  (mimo  prób  młodzień- 
czych, wcale  nie  najgorszych)  do  wierszów  i  w  późniejszych  utwo- 
rach, którym  właśnie  do  najwyższej  doskonałości  tylko  formy  wier- 
szowanej brakuje,  w  »Nieboskiej«  i  »Irydyonie«,  sprawiających  mimo- 
woli  wrażenie,  jakby  je  kto  z  poezyi  na  prozę  przepisał. 

Pod  najrozmaitszymi  wrażeniami  dojrzewał  tymczasem  szybko 
młodzieniec,  baśni  owe  daleko  za  sobą  zostawiając;  i  czterech  lat 
nie  minęło,  kiedy  np.  uważał  swego  Hermana  »za  nikczemne  dzieło, 
za  płód  dzieciństwa,  gdzie  kilka  iskierek  ledwo,  że  tleją  wśród  pe- 
rzyny i  gnoju  —  dotąd  nicem  dobrego  nie  napisał,  choć  daleko 
lepsze  rzeczy  od  Hermana«.  Pobyt  zagraniczny  poniewolny,  losy 
ojczyzny,  targały  nim  boleśnie,  nadwerężały  słaby  organizm,  cho- 
ciaż wkońcu  sceptyk -marzyciel  (Krasiński  lubował  się  w  kontra- 
stach) wszystkie  wątpienia  i  pragnienia  przezwyciężył,  z  bezsilnych 
szamotań  się  i  zapasów  obronną  ręką  wyszedł.  Walki  wewnętrzne, 
duchowe,  wylewał  na  papier,  czy  to  w  korespondencyi  francuskiej 
z  przyjacielem  genewskim,  Anglikiem  Reeve,  czy  w  utworach  czę- 
sto ułamkowych,  francuskich  i  polskich,  goniących  jedne  za  dru- 
gimi, nie  wychodzących  z  rękopisów,  wszystkie  gorączką  i  rozpa- 
czą napiętnowane;  spieszył  przecież  do  powstania,  całą  siłą  duszy 
rwał  się  do  Warszawy,  ale  ugiął  się  wkońcu  przed  wolą  ojca,  co 
sam,  z  Królewca,  nierówne  zapasy  potępiał. 

Synem  miotały  najprzeciwniejsze  uczucia.  To  rzucał  się  gwał- 
townie, przeklinał,  nienawidził,  mścił  się  w  tyradach  »Adama  Sza- 
leńca* i  innych;  to  zwracał  się  do  przeszłości,  do  dni  chwały 
ogromnej  i  wspaniałej,  do  nieba  czystego,  gwiaździstego,  i  z  nich 
wysnuwał  obrazy  dni  tryumfu  i  żałoby,  nocy  pożogi  i  pohulanki, 
gdy  zapadał  się  wschodni  świat,  a  na  jego  zgliszczach  zwycięzcy 
rozwijali  chciwość  i  śmiałość  Hiszpanów  Korteza,  niszczyli  ten 
świat  światła,  klejnotów  i  kwiatów.  Na  tym  średniowieczu  boha- 
terskim, gdzie  wszystko  tchnie  siłą,  cechującą  wędrówki  narodów, 
odbijał  on  klęski  spółczesne,  a  Agajem  Chanem  zrównoważą!  ka- 
pitulacyę  Warszawy.  I  po  latach  jeszcze  kołatały  w  umyśle  jego 
pieśni  żałoby  i  zemsty,  i  chciał  je  nawet  wyśpiewać  z  dziejów 
Konradyna  i  Jana  z  Procidy. 


—     177     — 

Silniej  zaważyły  inne  wpływy  i  myśli.  W  powstaniu  i  przy- 
wódcach jego  rozczarował  się  rychło;  listy  i  opowiadania,  ojca, 
Jezierskiego,  Danielewicza  (przyjaciela  wczesnej  młodości),  poka- 
zały mu  je  w  całkiem  odmiennym  świetle  i  wzgardził  robotą  klu- 
bów; ojciec  o  niej  twierdził,  że  wszystko  stu  (napoleońskich!)  dni 
nie  potrwa,  a  co  będzie  potym,  Bóg  jeden  wie;  wie  tylko,  że  grób 
kopie  krajowi;  przedewszystkim  odzierał  ją  z  kolorów  narodo- 
wych: »narodowości  poznikały,  dwa  kolory  rządzą  światem,  porzą- 
dek i  rozruch,  a  to  na  to,  aby  ci,  co  posiadają,  nie  posiadali,  a  ci, 
co  nie  posiadają,  aby  posiedli.  Stąd  ten  ruch  nieznośny  partyi, 
któren  w  całym  świecie  się  rozszerza,  a  przybiera  preteksta  naj- 
szczytniejsze miłości  ojczyzny,  by  dojść  do  celu«.  Do  Genewy, 
gdzie  syn  bawił,  przedzierały  się  groźne  hasła  walk  socyalnych, 
listopadowego  (1831)  powstania  lyońskiego,  gdy  czterdziestutysięcy 
wygłodniałych  robotników  nędza  do  walk  ulicznych  pchnęła,  gdy 
odzywały  się  głosy,  grożące  zalewem  ogłady  nie  przez  dziczy 
wschodnie  (les  barbares  qui  menacent  la  societe,  sont  dans  les 
faubourgs  de  nos  villes  manufactieres^  słowa  St.  Marc-Girardina). 
I  zwracał  się  Krasiński  do  zagadnień  ogólno  -  ludzkich,  uchodząc 
zmory  ojczystej,  usprawiedliwiając  się  niby,  czy  zagłuszając  wy- 
rzuty sumienia,  że  w  walce  o  ojczyznę  udziału  nie  brał,  a  punkt 
wyjścia  był  —  ojcowski. 

Jeszcze  Mickiewicz,  godzący  dziwnie  realność  szarą  życia 
z  najwznioślejszymi  pomysłami  poezyi  i  filozofii,  wyperswadował 
mu  w  Genewie  (1830  roku),  że  szumność  jest  głupstwem,  że  wszyst- 
kie ozdoby  i  kwiaty  stylu  są  niczem,  kiedy  myśli  niema;  że 
trzeba  się  uczyć  i  prawdy  wszędzie  szukać.  Starał  się  nawet,  pod 
tym  wpływem,  szukać  prawdy  Krasiński  w  wspomnieniach  mło- 
dzieńczych, z  Ciechanowa  i  Opinogóry,  ale  »Przeora  Augustyanów« 
nie  dokończył,  snu  pamięci  nie  domarzył,  prawdy  i  myśli  nie  od- 
szukał w  poezyi  rodzimej;  wyrwały  go  z  niej  na  zawsze  okolicz- 
ności życia,  miejsca  i  czasu,  co  nawet  idylę  Przeora  skrzywiły  na 
rapsod  nienawiści  i  zemsty. 

W  rozmyślaniach  samotnych  —  choroba  ócz  przykuwała  go 
na  długo  do  zaciemnionego  pokoju  —  wytaczał  walkę  owych  dwu 
»kolorów«,  »porządku«  i  konserwatyzmu  z  anarchią  i  »demokracyą«; 
starał  się  docierać  do  prawdy,  do  myśli  owych  haseł,  i  ten,  co 
z  rewolucyą  solidaryzować  się  przestał,   przeniósł  walkę  w  przy- 

DZEJE    LITERłTURY    POLSKIEJ    T.    II.  12 


—     178     — 

szłość,  odczepił  ją  od  narodowości:  poeta  myśli,  przekonany,  że 
poezya  » tyczy  się  rodu  człowieczego  całego,  a  nie  jednego  kraju, 
jednego  łachmana  czasu  i  przestrzeni:  ona  wieczność  i  nieskoń- 
czoność garnie  pod  skrzydła  swoje«,  uogólnił,  usymbolizował  nie- 
mal zasady  i  ich  szermierzy.  Do  poematu  tego,  przezywanego  naj- 
pierw to  » Hrabią  Henry kiem«,  to  tylko  »Mężem«,  potym  »Kome- 
dyą  ludzką«  w  przeciwstawieniu  do  » Boskiej «  Dantego,  a  wreszcie 
»Nieboską«,  wplótł  wiele  z  własnej  istności. 

Wobec  wybuchów  nienawiści  społecznych  pytał  poeta  o  osta- 
tnie ich  cele  i  środki,  a  co  przemyślał,  złożył  w  fantastycznym 
poemacie  dramatycznym,  ni  to  Fauście,  ni  Manfredzie,  gdzie,  jak 
w  »Irydyonie«,  »bardziej  idee  się  naruszają  niż  ludzie«.  Zdawało  się 
poecie,  że  intencyą  jego  była  » obrona  tego,  na  co  się  targa  wielu 
hołyszów,  religii  i  chwały  przeszłością  ale  nie  wahał  się  wyznać, 
że  przedstawicielom  tej  religii  i  chwały  » należy  się  kara,  a  po 
karze  niepamięć «.  Między  nimi  wszystkimi  niema  nawet  takiego, 
coby  godnie  umierać  umiał:  wystraszeni,  zbiednieli  będą  pełzać 
u  nóg  zwycięzców,  darmo  żebrząc  zmiłowania.  Jedyny  wyjątek 
stanowi  hrabia  Henryk,  »mąż«,  bo  nieustraszony  i  nieugięty,  choć 
gardzi  tymi,  których  nie  opuści  —  ale  poświęcenie  jego  wyrozu- 
mowane,  nie  z  przekonania  wypłynęło,  dla  chimery,  strzępków  ro- 
mantycznych, w  co  się  stroi,  jak  i  w  hasło:  » Jezus  i  szabla  moja«, 
lub  wołanie:  »Boźe  i  Ty  Mary  o,  do  której  modliłem  się  tyle!« 

Tak  przedstawia  się  nicość  ostatnich  zachowawców,  garną- 
cych się  trwożliwie  około  Henryka  w  ostatnim  niezdobytym  jeszcze 
posterunku,  w  Okopach  św.  Trójcy;  cóż  po  przeciwnej  stronie? 
w  imię  jakich  zasad  staje  ona  do  walk?  Wymowny  komentarz 
znachodzimy  w  liście  poety  do  Gaszyńskiego:  »ja  wiem,  że  cywi- 
lizacya  nasza  ma  się  ku  śmierci;  wiem,  że  blizkie  czasy,  w  któ- 
rych zbrodnie  nowe  przyjdą  stare  karać  i  same  się  potępić  w  obli- 
czu Boga;  ale  wiem,  że  one  nic  nie  utworzą,  nie  zbudują,  przejdą, 
jak  koń  Attyli,  i  głucho  po  nich!  Dopiero  to,  czego  ani  ty  ani 
nikt  nie  zna,  nie  pojmuje,  nadejdzie,  wywinie  się  z  chaosu  i  świat 
nowy  z  woli  Boskiej,  z  przeznaczenia  rodu  ludzkiego  zbuduje,  ale 
wtedy  i  moje  i  twoje  kości  próchnem  gdzieś  będą«. 

Na  czele  tłumów  stoi  Pankracy,  silniejszy  od  Henryka  nie 
sprawą  czy  zasadą,  lecz  liczbą  ramion  muskularnych,  do  jednego 
celu  wytężonych;   równie  słaby,   jak  Henryk,   niewiarą   we  własne 


179 


posłannictwo,  w  hasła,  jakimi  zwodzi  adeptów  bezmyślnych  i  mo- 
tłoch  rozszalały.  Henryk  mu  zaimponował,  więc  pragnie  przecią- 
gnąć go  na  własną  stronę,  kusząc  i  jego  owymi  złudzeniami,  ale 
Henryk  już  się  przeświadczył  o  moralnej  wartości  tej  walki:  »ja 
także  znam  świat  twój  i  ciebie,  patrzałem  wśród  cieniów  nocy  na 
pląsy  motłochu,  po  karkach  którego  wspinasz  się  do  góry;  wi- 
działem wszystkie  stare  zbrodnie  świata,  ubrane  w  szaty  świeże, 
nowym  kołujące  tańcem,  ale  ich  koniec  ten  sam,  co  przed  tysią- 
cami lat,  —  rozpusta,  zło  i  krew«.  W  tych  widzeniach  Dantejskich 
dojrzał  Henryk,  jak  Krasiński  sam  w  Genewie,  że  chodzi  o  uży- 
cie, że  tłumy  wypijają  wina  pańskie,  zabijają  woły  robocze,  że 
niebawem  zapędzi  ich  głód  do  dawnego  harowania  i  dla  nierówno- 
ści, fizycznej  i  umysłowej,  wyłonią  się  znowu  dawne  »porządki«; 
już  teraz  kiełkują  one  wszędzie  w  zarodzie;  pytają  np.  bracia  żoł- 
nierza o  plan  zdobycia  Okopów,  ale  on  odpowiada:  »chociaźeście 
moi  bracia  w  wolności,  nie  jesteście  moimi  braćmi  w  geniuszu  — 
po  zwycięstwie  dowie  się  każdy  o  moich  planach «,  i  słusznie 
szepce  Henryk  ku  towarzyszowi:  » radzę  wam,  zabijcie  go,  bo  tak 
się  poczyna  każda  arystokracya«. 

Nie  łudzi  się  Henryk,  zdolny  do  szlachetniejszych  porywów, 
ofiarujący  głowę,  gdyby  nią  okupić  można  szczęście  ludzkości, 
lecz  nie,  przed  sto,  dwieście  latami,  »polubowna  ugoda  mogła  jesz- 
cze... ale  teraz  wiem,  teraz  trza  mordować  się  nawzajem,  bo  teraz 
im  tylko  chodzi  o  zmianę  plemienia*.  Szczęścia  na  ziemi  niema, 
^daremne  marzenia,  kto  ich  dopełni?  Adam  skonał  na  pustyni,  my 
nie  wrócim  do  raju«. 

Inaczej  myśli  czyli  udaje,  że  myśli,  Pankracy;  zwycięstwo 
samo  go  nie  cieszy,  i  odpowiada  Leonardowi,  wtórując  staremu, 
ślepemu  Faustowi  (z  drugiej  części):  »patrz  na  te  obszary,  na  te 
ogromy,  które  stoją  w  poprzek  między  mną  a  myślą  moją;  trza 
zaludnić  te  puszcze,  przedrążyć  te  skały,  połączyć  te  jeziora,  wy- 
dzielić grunt  każdemu,  by  we  dwójnasób  tyle  życia  się  urodziło 
na  tych  równinach,  ile  śmierci  teraz  na  nich  leży,  inaczej  dzieło 
zniszczenia  odkupionym  nie  jest«  —  jakby  tępienie  ludzi  było  nie- 
zbędnym warunkiem  czy  rękojmią  zaludniania  puszcz  i  przekopy- 
wania kanałów!  Nie  miał  poprostu  otwartości  owej  dziewczyny 
szwajcarskiej,  co  Krasińskiemu  w  oczy  rzuciła:  czas,  byśmy  wasze 
miejsca  zajęli,   od  ilużto  wieków   na  nich   siedzicie!   ani  też  śmiał 

12* 


—     180     - 

się  przyznać  do  hasła:  tępmy  dla  tępienia,  dla  oczyszczenia  te- 
renu, niech  potomkowie  głowy  nad  tym  łamią,  co  należy  odbudo- 
wać. Przed  nim  chyba  tylko  dawny  chaos;  dodatniego  w  nim  nic 
niema;  wyjścia  nie  znachodzi.  A  tymczasem  wyjście  było  i  jest, 
i  musiał  się  go  chwycić  Krasiński,  nie  godzący  się  nigdy  z  tym, 
żeby  »potępienie  wieńczyło  dzieło*,  stawiający  dlatego  Byrona 
niżej  od  Goethego,  obejmującego  wszechświat,  walkę  złego  i  do- 
brego, temu  ostatniemu  wkońcu  przyznającego  zwycięstwo«;  zo- 
stawił też  Goethe  na  Krasińskim  ślady  wpływu,  głębsze  i  liczniej- 
sze, niż  na  innych  poetach  polskich. 

Krasiński,  wzdrygający  się  po  roku  1831  przed  wszelką  re- 
wolucyą,  dostrzegł  i  wypowiedział,  »źe  dzisiaj  już  kierunek  społe- 
czeństw na  drodze  wolności  nie  uznaje  konwulsyi  i  rzezi,  jedno 
uznaje  konieczność  rozumu  i  cnoty«.  Konieczność  tę,  rozwijającą 
się  z  chaosu  i  nowy  świat  budującą,  usymbolizował  w  ostatnim 
widzeniu  »Nieboskiej«,  gdy  Pankracy,  złamany,  upada  i  ginie:  zło, 
obezwładnione  zjawieniem  się  krzyża,  symbolu  miłości  i  prawdy, 
uznaje  z  Apostatą  zwycięstwo  Galilejczyka.  Zakończeniu  temu,  je- 
dynie i  zawsze  możliwemu  —  minęło  od  napisania  owego  widzenia 
lat  siedmdziesiąt,  i  wszystkie  wysiłki  ludzkości  nie  wydały  nic  lep- 
szego —  zarzucono,  że  zjawia  się  niespodzianie,  bez  należytego 
psychologicznego  i  artystycznego  przygotowania.  Takie  nie  odpo- 
wiadało jednak  pojęciom  Krasińskiego  o  zadaniu  poety,  synte- 
tycznym, nie  analitycznym:  analiza  szkodzi  poezyi,  poecie  wystar- 
czy podnieść  ramię  i  ludziom  wskazać:  niech  oni  badają,  ile  pro- 
mieni w  tej  gwiaździe,  jak  szybko  jej  światło  ku  ziemi  pospiesza. 
Samym  wskazaniem  drogi,  przyszłości,  zakończył  przecież  i  »Iry- 
dyona«. 

Ta  walka  ścierających  się  plemion  i  światów  wypełniła  główną, 
zasadniczą  część  dzieła,  lecz  nie  zadowolił  się  poeta  symbolami, 
wyindywidualizował  choć  jednego,  sercem  sobie  znacznie  bliższego, 
Henryka.  Henryk,  nie  żołnierz  z  powołania,  stanął  przecież  na  czele 
arystokracyi,  powodowany  żądzą  sławy,  mamidłem  szatańskim  znę- 
cony, i  wystawia  Krasiński,  identyfikując  się  z  Mężem  —  jeszcze 
wyraźniej  czynił  to  potym  z  Młodzieńcem  —  Henryka  poetą.  W  cza- 
sie ogólnego,  romantycznego  uwielbiania  poety,  stawiania  go  nad 
ludźmi,  uderza  prawdziwość  sądu  o  »poecie«,  wypowiadana  i  w  listach 
do  Reevego  i  w  Nieboskiej.   Tam  zaznacza  wyraźnie,  jakby  prze- 


—     181     - 

czuł  Słowackiego,  że  sztuka  jest  prawdą  prawdy,  uczuciem  uczu- 
cia, ale  nie  samym  uczuciem;  artysta  sam  jest  dla  siebie  wszyst- 
kim; kocha  swe  arcydzieła,  ale  niczego  więcej  nie  kocha...  dlatego 
nigdzie  spełnienia  życzeń,  nigdzie  marzeń  kresu  nie  znajdzie...  wielki 
artysta  nigdy  nie  jest  ni  mężem  dobrym,  ni  ojcem.  Tu  mówi 
o  poetach,  »którzy  nigdy  w  danej  chwili  poezyi  w  działaniu  mieć 
nie  będą«;  Henrykowi,  gdy  się  unosi,  entuzyazmuje,  szepce  sumie- 
nie: dramat  układasz;  w  pogoni  za  byle  jakim  majakiem,  piękna 
czy  sławy,  nie  zawaha  się  zdruzgotać  szczęścia  rodzinnego,  zgubić 
żony  kochającej,  i  wkońcu  słyszy  wyrok:  »zato,  żeś  nic  nie  kochał, 
nic  nie  czcił,  prócz  siebie,  prócz  siebie  i  myśli  twych,  potępion 
jesteś  na  wieki«;  ginie  też  wołając:  »poezyo,  bądź  mi  przeklęta, 
jak  sam  będę  na  wieki !«  Wędrówki  błędne  Henryka  przedstawia 
Krasiński;  nie  wiążą  się  one  z  właściwym  tematem,  przygniatają- 
cym te  szczególiki  nawet  filisterskiego  życia,  chyba,  że  w  domu 
obłąkanych  rozlegają  się  już  hasła,  jakie  i  pod  Okopami  usły- 
szymy; dziwną  kreacyą  jest  Orcio,  któremu  Krasiński  własne 
nerwy  przeczulone  i  wzrok  osłabiony  i  żar  poetycki  nadał,  na  któ- 
rego głowę  matka  poezyę  (jej  nie  daną,  co  przyczyną  zobojętnie- 
nia jej  męża),  uprosiła,  dar  z  niebios  fatalny.  I  rozpadała  się  »Ko- 
medya«  na  dwa,  całkiem  zewnętrznie,  przypadkowo,  zespojone 
dramaty,  indywidualny,  familijny,  i  socyalny. 

Poeta  myśli,  nie  fantazyi,  narzucił  sobie  więzy  dramatyczne, 
zmuszające  go  do  dykcyi  zwięzłej,  pełnej  precyzyi,  ale  z  luźnych 
scen,  dramatu  właściwego  nie  utworzył,  nie  o  dramat  też  mu  cho- 
dziło, i  kto  później  sceny  te  rozprowadzał  (Lord  Lytton),  osłabił 
tylko  ich  wrażenie.  W  dwudziestymtrzecim  roku  życia  zerwał  się 
genialny  poeta  na  dzieło,  jakiego  literatura  polska  dotąd  nie  znała, 
skupiona  w  sobie,  w  potrzebach  i  widokach  najbliższych.  Z  prze- 
dziwną intuicyą  wznosił  się  ponad  przesądy  kastowe:  ten,  co  miał 
»demokracyę«  zmiażdżyć,  wydał  wyrok  potępienia  i  na  »arystokra- 
cyę«;  do  wywodów  jego  i  dziś  ani  co  dodać,  ani  co  odjąć  — 
i  Biórnson  konfliktu  lepiej  nie  wystawił,  gdy  po  tylu  latach  do- 
świadczony dramaturg,  myśliciel  niezawisły,  ten  sam  temat  obie- 
rał —  i  retoryka  Krasińskiego  większe  sprawia  wrażenie,  donio- 
ślejsza, dźwięczniejsza. 

Na  tych  wyżynach  ogólno-ludzkich  pomysłów  Krasiński  się 
nie  utrzymał;  przed  »Nieboską«  zakiełkowała  inna  myśl,  »Irydyona«; 


—     182     — 

piszącemu  »Nieboską«,  i  »Irydyon«  przed  oczyma  stawał  (oba  dra- 
maty zbudowane  podobnie,  aż  do  drobnych  szczegółów),  lecz  co 
r.  1832  już  w  formę  słowa  się  przyodziało,  nabrało  dopiero  pó- 
źniej, za  pobytu  rzymskiego,  właściwych  kształtów,  pogłębienia  tła, 
wypukłości  rysunku,  malowniczości  szczegółów. 

Żaden  z  poetów  polskich  nie  odczuwał  tak  poezyi  miasta 
wiecznego,  jak  Krasiński.  » Lubię  te  gruzy  — pisał  do  przyjaciela  — 
lubię  tę  karę,  która  spadła  na  miasto  wieczne,  na  miasto  ucisku 
i  podłości,  egoizmu  i  zbytków,  słowem  na  ten  Rzym,  co  był  otchła- 
nią, spoźerającą  wszystkie  narodowości  świata...  na  jego  budowlach 
dziś  wyryte  dłonią  czasu  przekleństwo,  jak  na  czole  zbrodniarza, 
i  Rzym  leży  zwalony,  leży  i  gnije,  leży  i  nie  powstanie  więcej... 
Ale  razem  tu  jest  świętszy  widok,  krzyż  tu  panuje,  katolicyzm  tu 
stanął  po  wszystkich  wzgórzach,  on  świat  ocali«.  Oto  i  komentarz 
do  »Irydyona«. 

Jeszcze  za  pierwszej  bytności  w  Rzymie,  gdy  towarzystwo 
Mickiewicza,  czytanie  dzieł  ks.  Lamennais,  obojętność  religijną  war- 
szawską naruszało,  odniósł  najwznioślejsze  wrażenie  w  Kolizeum, 
»gdzie  krzyż  z  drewna  —  on  jeden  nieśmiertelny,  prosty  i  boski, 
godło  zwycięstwa  życia  nowego  nad  starym  stoi  nad  ziemią,  która 
go  prześladowała,  i  panuje  tam,  gdzie  nim  pogardzano«.  Silny  na- 
pływ fali  religijnej  przerwał  rok  1831;  nienawiść,  żądza  zemsty, 
misteryum  barbarzyńskie  wyrugowały  chrześcijaństwo,  i  Anglik 
ubolewał,  że  nie  poznaje  przyjaciel,  ile  przeciwna  chrześcijaństwu 
nienawiść,  że  się  upiera  przy  tym,  aby  ducha  zemsty  za  użyteczną 
i  dozwoloną  broń  poczytywać.  Krasiński  bronił  się  wkońcu  tym: 
jakżeż  możesz  mówić  nie  kochaj  temu,  który  kocha,  a  jakoż  temu, 
który  nienawidzi,  nie  czyń  tego?  Ale  wezbrane  uczucie  ulegało  się 
powoli;  myśl,  przecząca  dziełom  potępienia,  brała  górę,  i  w  Peters- 
burgu objawiło  się  duszy  poety  widzenie  tęczy  nad  przepaściami 
nienawiści  i  zemsty;  »tęcza«  ta  przyoblekła  się  w  kształty  »Iry- 
dyona«. 

Krzyżacy  skazali  Wallenroda  na  śmierć,  ale  to  sąd  ludzki, 
stronniczy,  zaślepiony:  najwyższy  sędzia  nie  byłby  w  nim  uznał 
zbrodniarza,  byłby  mu  kazał  winę,  jaką  dla  miłości  ojczyzny  się 
zmazał,  zmywać  w  poświęceniu,  pełnieniu  obowiązku.  Tak  dośpie- 
wywał  czuły  słuchacz  losy  Alfa,  ale  bogatszy  świeżym  doświad- 
czeniem, wątpił  z  góry,  czy  ogółem  dzieło  zemsty  na  powodzenie 


—     183     — 

liczyć  może,  czy  dzieło  to  słuszne,  boskie,  czy  nie  kieruje  nim 
ręka  szatana?  Zagadnienia  teraźniejszości  cofnął  daleko  wstecz, 
w  chwilę  konania  świata  starożytnego  u  stóp  krzyża. 

»Z  tego  świata,  co  się  zżyma  i  kona,  wycisnę  myśl  jedne 
jeszcze,  w  niej  będzie  miłość  moja,  choć  ona  jest  córą  szaleństwa 
i  zwiastunką  zguby...  ona  trwa,  dopóki  ziemia  i  ziemskie  narody, 
ale  zato  w  niebie  dla  niej  miejsca  niemasz?«  Myśl  tę,  wraz  z  ję- 
kiem niesłychanej,  tytańskiej  boleści,  zawodu  najświętszych  i  naj- 
jaśniejszych nadziei*  uosobnił  w  synu  Amfilocha  i  Grymhildy.  Na 
ciemięźycielce  narodów  Grek  Amfiloch  upadek  narodu  własnego 
zemścić  postanowił,  ale  z  zemstą  nie  śpieszył,  powoli  wszystko 
przygotowywał  i  gdy  sam  jej  wykonać  nie  zdołał,  zlał  ją  na 
syna,  związanego  Hannibalową  przysięgą. 

Nad  synem  tym  czuwa,  jak  Halban  nad  Alfem,  starzec  Massy- 
nisa,  podsycający  zemstę.  Wybrali  i  porę  najstosowniejszą  i  za- 
pewnili sobie  pomocników  i  sprzymierzeńców  zewsząd.  Na  tronie 
Cezarów  osiadł  rozpustnik  wschodni,  trapiony  trwogą  przed  tym 
Rzymem,  co  zrzuci  niegodnego;  do  Heliogabala  trafia  Irydy  on 
przez  siostrę,  co  szalejącemu  za  nią  tyranowi  brata,  jako  najpew- 
niejsze ramię,  zaleci;  w  jego  ręce  odda  Heliogabal  sygnet  mi- 
styczny, palladium  Romy.  Na  Romę  godzą  w  wspólnej  nienawiści 
wszyscy  wydziedziczeni,  wykolejeni,  ujarzmieni:  niewolnicy,  gla- 
dyatorzy,  zwyrodnieli  potomkowie  szlachty  rzymskiej;  względy  ich 
zaskarbia  Irydyon  hojnością,  poufałością,  budzeniem  nadziei.  Spól- 
ników  znachodzi  między  ludźmi,  świeżymi,  silnymi,  nienawidzącymi 
ugniatającego  ich  Rzymu:  z  ich  krwi  wyszła  matka  jego,  jako 
Sigurd  •  Germanin  między  nimi  się  zjawia. 

Najskuteczniejszej  pomocy  oczekuje  od  Rzymu  podziemnego, 
katakombowego,  chrześcijańskiego:  prześladowania  nie  złamały, 
obudziły  w  młodszych,  gorętszych  chyba  żądzę  zemsty,  nadzieję 
rychłego  zgniecenia  antychrysta  na  tronie,  zwycięskim  pochodem 
Chrystusowym.  Wie  to  Irydyon  i,  jako  Hieronim  ochrzczony,  roz- 
żarza namiętności  i  nie  cofa  się  przed  świętokradztwem:  działa  na 
duszę  i  zmysły  Metelli,  wizyonerki,  a  jej  głosu  tłumy  chrześcijań- 
skie pokornie  słuchają;  w  zachwyceniu  sprzeniewierzy  się  ona  oblu- 
bieńcowi boskiemu  dla  ziemskiego;  w  obłędzie  sama  z  okrzykiem: 
do  broni!  poruszy  katakomby  przeciw  Rzymowi.  Zwycięstwo  tym 
pewniejsze,  że  Rzym  sam  rozdwojony:  przeciw  Heliogabalowi  po- 


—     184     - 

wstaje,  co  w  Rzymie  dzielnego  i  mądrego,  —  Aleksander  Severus 
i  Ulpian,  wyobrażenie  i  virtus  starorzymskiej  cnoty,  i  dzielności, 
i  mądrości.  A  jednak  dzieło  zniszczenia  i  zagłady  zawodzi  zupeł- 
nie, i  Irydyon  ginie,  słysząc  zapewnienia  Massynisy  o  niezwycię- 
żoności  wroga:  »żądałem  bez  miary,  pracowałem  bez  wytchnienia, 
by  niszczyć...  jak  inni  pracują...  by  kochać  i  błogosławić  przy 
zgonie  temu,  co  kochali  za  życia  —  ach,  a  teraz  ty  konającemu 
zwiastujesz  nieśmiertelność  Romy!« 

Przedsięwzięcie  Irydy  ona  rozbija  się  o  opór  chrześcijański: 
wystąpieniem  zwiedzionej  Metelli  zwieść  się  inni  nie  dali,  upamię- 
tali  się  na  wezwania  biskupa  -  męczennika,  Wiktora,  zrywającego 
maskę  obłudy  z  roboty  cielesnej,  szatańskiej:  nie  do  nienawiści, 
do  miłości  ich  wzywa  Chrystus  i  państwo  jego  nie  z  tego  świata, 
nie  wcieli  się  rzezią  i  mordami.  Opuszczają  więc  Irydyona  chrze- 
ścijanie, ich  entuzyazm  młodzieńczy,  na  który  najwięcej  liczył: 
z  resztkami  sił  zamachu  nie  dokona  i  dumny,  nieugięty  sam  tylko 
zginie.  Nie  pomaga  mu  i  Massynisa  —  szatan,  coś  z  Mefistofe- 
lesa,  coś  z  Lucyfera  byronowskiego  zarywający;  Irydyonem  i  spi- 
skiem przeciw  Rzymowi  chciał  tylko  kusić  i  rozbić  zastępy  wier- 
nych, groźnych  panowaniu  jego;  skoro  ten  zamiar  upadł,  już  nie 
jego  rzeczą  walka  z  Rzymem:  »o  miasto  serdeczne  moje,  błogo- 
sławię tobie!  o  Roma,  w  cieniu  tych  ramion  bądź  spokojnej  my 
śli,  zbawiona  jesteś  dla  podłości  twojej,  zbawiona  jesteś  dla  okru- 
cieństwa twego,  żyj  i  uciskaj,  by  ciało  zepsuło  się  w  mękach, 
a  duch  zwątpił  o  Bogu!«  Furyami  gnana  miłość  Irydyona  była 
więc  tylko  narzędziem  zła  i  zepsucia;  cel  wzniosły  nie  uświęcił 
środków  przewrotnych:  one  potępiły  się  same. 

Lecz  jak  w  Nieboskiej  nie  zadowolił  się  Krasiński  przecze- 
niem, tak  i  tu  wystawił  i  wskazał,  co  czynić  należy,  chociaż  z  dra- 
matem się  to  nie  wiąże,  z  niego  samego  wcale  nie  wypływa,  do- 
dane, doczepione  luźnie.  Zachowane  tylko  pozory  związku:  wysta- 
wiona umowa  Faustowska;  Massynisa  łudzi  Irydyona  obietnicą 
ostatecznego  upadku  miasta,  na  co  ten  przystaje:  »mnie  Rzym, 
tobie  duszę  moję!«  I  przeszły  wieki,  i  zbliżyła  się  chwila  upra- 
gniona, w  naszym  stuleciu,  gdy  niewiara  najwyżej  sięgnęła,  gdy 
Rzym  cesarski  zmarniał  w  gruzach,  a  Rzym  papieski  w  najgłęb- 
szym był  poniżeniu.  Wskrzesza  więc  Massynisa  Irydyona  i  opro- 
wadza go  po  ruinach  aż  do  Koloseum,  ale  widok  krzyża,  opuszczo- 


-     185     — 

nego,  smętnego,  znużonego,  budzącego  litość,  nie  do  tryumfów 
nastraja  Irydy  ona:  budzi  się  w  nim  wspomnienie  Metelli,  żal  nad 
krzyżem  —  z  niebezpiecznego  miejsca  odrywa  go  zbyt  późno 
szatan:  on  moim,  on  żył  w  zemście,  on  nienawidził  Romy;  anioł 
woła:  on  jest  moim,  bo  on  kochał  Grecy ę  —  to  świadectwo  i  mo- 
dlitwa Metelli  ocalają,  jak  Fausta,  Irydyona-Alfa,  który  wytrwać 
musi:  idź  i  czyń,  choć  serce  twoje  wyschnie  w  piersiach  twoich, 
choć  zwątpisz  o  braci  twojej,  choćbyś  miał  o  mnie  samym  rozpa- 
czać —  czyń  ciągle  i  bez  wytchnienia,  a  przeżyjesz  marnych,  szczęśli- 
wych i  świetnych,  a  zmartwychwstaniesz  nie  ze  snu,  jako  przody 
było,  ale  z  pracy  wieków  i  staniesz  się  wolnym  synem  niebios. 

Ani  podobieństwa  układu:  z  »Nieboską«  —  Irydy  on,  chociaż 
nie  poeta,  jak  Henryk,  w  imię  kultu  piękna  powstaje,  bo  syn  La- 
tony  opromienił  mu  Grecyę,  a  czoło  jej,  upojone  myślami,  —  ani 
podobieństwa  z  Faustem  bliżej  wykazywać  nie  trzeba;  zato  należy 
podnieść  zewnętrzne  wykonanie,  świetne,  porywające  wiernym  od- 
daniem życia  starorzymskiego;  alegorya  ta  mieni  się  nie  pożycza- 
nym światłem,  sama  przez  się  żywotna,  piękna,  mistrzowska;  fan- 
tazya  uniosła  poetę  w  świat  dawny  i  wyrzeźbił  on  z  miłością 
każdy  jego  szczegół,  stworzył  pyszne  postaci,  kilku  rysami  nada- 
jąc im  wyrazistość,  wypukłość  zadziwiającą,  czy  o  siostrę  Iry- 
dyona,  czy  o  zwyrodniałych  patrycyuszów,  czy  o  gorących  neofi- 
tów chodzi;  trzymał  się  nawet  rysów  ściśle  historycznych  w  kre- 
śleniu Sewera,  Heliogabala  i  t.  d.;  pyszna  proza  poetycka  nawet 
najbłahszą  myśl  odświętnie  przystraja;  forma  była  wykonana  naj- 
staranniej, wyszła  nieskazitelna,  posągowa.  W  Irydyonie,  jeszcze 
więcej  niż  w  Henryku,  uwidocznił  poeta  przejścia  własne,  własny 
przełom  w  zapatrywaniu  się  na  świat:  z  »Irydyonem«  jednak  poeta 
igrzyska  poetyczne  zarzucił;  przynajmniej,  co  na  ten  sam  ton 
jeszcze  pisał,  tego  już  nie  wykończył  Znajomość  ze  Słowackim, 
tegoż  entuzyazm  dla  »Balladyny«  i  dziejów  pierwotnych  czy  ba- 
jecznych, zaraziły  i  Krasińskiego:  wybrał  Wandę,  o  której  Sło- 
wacki narazie  nie  myślał,  ale  prócz  planu  przejrzystej  alegoryi 
i  pierwszego  aktu  nic  więcej  nie  wykonał:  fragment  bogaty  w  nad- 
zwyczajne piękności,  uderza  wprowadzeniem  figury  bardzo  skom- 
plikowanej, byrońskiej,  zdrajcy  ojczyzny;  w  barwy  i  rysy  zapoży- 
czał się  poeta  u  świata  germańskiego,  w  szczegóły  i  przenośnie 
nawet  (o  ptaszku  przelotnym),   a  wprowadzał   przeciw   chronologii 


—     186     — 

i  przedstawicieli  chrześcijaństwa  i  nie  wyglądają  oni  u  sceptyka 
świetniej,  niż  Ślaz  i  Gwalbert  »Lilli  Wenedy«;  fragment  nadzwy- 
czaj efektowny,  bo  znowu  dał  się  poeta  całkiem  unieść  wyobraźni, 
nie  dał  się  przygnębić  filozofii  i  refleksyi,  nie  skąpił  szczegółów 
malowniczych,  poetyzował  byt  przodków;  może  dlatego  właśnie 
ochłódł  poeta  myśli  ku  płodowi  fantazyi,  gdyż  tylko  w  teoryi 
uznawał  on  »rozkoszy  i  poezyę  materyalną,  którą  należy  harmo- 
nijnie pomieszać  z  poezyą  ducha,  a  wtedy  stanie  na  nogi  człowiek 
upoetyzowany,  wtedy  każdy  ją  pozna  i  pokłon  mu  odda«;  praktyka 
jego  nie  wznosiła  się  nad  luźne  próby. 

Po  tych  dwu  wielkich  alegoryach  dramatycznych,  społecznej 
i  narodowej,  następowały  jeszcze  i  powiastki  alegoryczne,  »Po- 
kusa«,  »Noc  letnia«,  gdzie  wprowadzał  poeta  i  siebie  i  znajomych, 
ale  szczelnie  zatulonych,  tak  że  zamysł  tylko  był  jasny,  osoby 
same  ginęły  w  półmroku;  »Pokusa«  zwiodła  młodzieńca  z  drogi 
prostej  na  drogę  układów  i  układności,  ale  opamiętał  się  w  czas 
i,  gdy  kroku  cofnąć  nie  zdołał,  śmiercią  uwolnił  się  od  jego  skut- 
ków; w  »Nocy  letniej «  tryumfowała  miłość  nad  wyrachowaniem, 
dziewica  ofiarę  z  siebie  dla  ojca  i  cudzoziemca  przyniosła,  lecz 
z  ręki  kochanka-rodaka  śmierć  zbawczą  przyjęła.  Były  to  ostatnie 
ustępstwa,  czynione  fantazyi;  potym  chyba  po  przedmowach  misty- 
fikował poeta  publiczność,  dokonał  np.  dla  »Trzech  Myśli  Li- 
gęzy«  tego,  co  już  dla  »Nieboskiej«  planował.  Z  > Trzema  Myślami« 
znajdujemy  się  już  na  pełnym  morzu  filozofii -alegory i  Krasińskiego 
i  po  jego  zaklętych  wodach  on  odtąd  nie  przestanie  żeglować. 

Długo  nie  miała  filozofia  miru  w  głowach  polskich;  odwo- 
dziły od  niej  w  dawnych  czasach  teologia  i  etyka,  nawet  aryanów 
polskich  i  Łukasza  Opalińskiego  czy  Lubomirskiego;  w  nowszych 
czasach  zagadnienia  społeczne  i  polityczne,  np.  Staszica  i  Kołłą- 
taja; Kant  najpóźniej  między  Polakami  znajdywał  adeptów,  naj- 
mniej wytrwałych.  Zmieniło  się  to  dopiero  w  wieku  XIX;  Fichte, 
a  raczej  Hegel  i  Schelling  porwali  niechętnych,  opornych,  najwię- 
cej między  Wielkopolanami,  wystawionymi  na  działalność  nauki 
i  uniwersytetów  niemieckich.  W  dyalektyce  Heglowej  nie  upodo- 
bał sobie  Mickiewicz  nigdy;  filozofować  zaczął  Słowacki  dopiero, 
gdy  Towiańczykiem  został;  jedyny  Krasiński  miał  metafizycznie 
ułożoną  głowę;  lecz  i  on  nie  pojmował  filozofii   zupełnie  abstrak- 


—     187     — 

cyjnie,  nie  uprawiał,  jak  Niemcy,  tej  sztuki  dla  sztuki,  wcielał  ją 
w  czyn  i  życie. 

Podobnie  postępywali  rówieśnicy  i  poprzednicy  jego  słowiań- 
scy, od  Hoene  -  Wrońskiego  do  Augusta  Cieszkowskiego,  co  naj- 
większy wpływ  na  Krasińskiego  wywarł. 

Hoene-Wroński,  matematyk  większy,  niż  filozof,  był  przeko- 
nany o  blizkim  urzeczywistnieniu  królestwa  bożego  na  ziemi,  me- 
syanizmu  (od  niego  przejął  Mickiewicz  swój  termin);  ten  pogodzi 
nakoniec  antynomie  okresu  szóstego,  obecnego,  i  przygotuje  na- 
dejście okresu  siódmego,  ostatniego,  odzyskania  utraconego  raju; 
jego  pisma  francuskie  nie  znachodziły  jednak  u  nas  odgłosu 
żadnego. 

Popularyzatorowie  Hegla,  estetyk  Kremer  (Krakowianin) 
i  Wielkopolanin  Libelt,  krytyk  i  publicysta,  kładli  nacisk  na  rzeczy, 
obce  systemowi;  Kremer  ideę,  absolut,  przemienił  na  Boga  oso- 
bistego, chrześcijańskiego  i  duszy  również  osobowość,  nieśmiertel- 
ność, przywrócił;  Libelt  dobadywał  się  koniecznie  filozofii  ludowej, 
rodzimej  i  na  wyobraźni  ją  opierał.  Dalej  uszli  samoistniejsi,  Tren- 
towski,  zapomagany  przez  Krasińskiego,  i  Cieszkowski;  obaj  zaczęli 
od  publikacyi  niemieckich.  Obaj  przejęli  się  metodą  dyalektyczną 
Hegla  (i  poprzedników),  odnajdywali  wszędzie  tezę  (twierdzenie), 
antytezę  (przeczenie)  i  syntezę,  lecz  w  szczegółach  odstępy  wali 
mistrza,  chociaż  Trentowskiego  »róźnojednia«  w  gruncie  odmianka 
dyalektyczną,  a  tylko  ciągłe  nawoływanie  do  samodzielności,  po- 
stępu, oświaty  w  dziejach  umysłowości  polskiej  dodatnio  go  zapi- 
sało; wojował  i  Cieszkowski  tą  samą  trójką  dyalektyczną  i  różnił 
się  tylko  naciskiem  na  znaczenie  woli  i  na  przeznaczenie  Słowian, 
jak  je  w  »Ojczenaszu«  (t.  I,  1848)  wystawił. 

W  całym  rozwoju  dziejowym  upatrywał  dwie  epoki,  przed- 
chrystusową,  gdy  natura  panowała  nad  duchem,  epoka  bytu,  zmy- 
słu, wrodzonego  zakonu  natury,  mocy,  zastoju,  Boga  Ojca;  po- 
chrystusową,  gdy  duch  przemaga  nad  naturą,  ale  jej  nie  pokona, 
epoka  wiedzy,  przeczenia,  ruchu,  myśli,  wiary,  zakonu  kościelnego, 
Boga  Syna.  W  trzeciej,  przyszłej  epoce,  wejdzie  ludzkość  do  świą- 
tyni prawdziwego  ducha,  zbawi  ją  potęga,  zdolna  skojarzyć,  co  się 
rozdzieliło:  wola;  ona  czucie  z  wiedzą  kojarzy  i  zaślubia  z  myślą 
byt,  z  związku  tego  rodzi  się  czyn,  trzeci  świata  pan...  węgielnym 
kamieniem  trzeciego  świata,   epoki  Ducha  Św.,   epoki  miłości,   jest 


—     188     — 

czyn,  wolne  dzieło  ducha,  zakon  woli  i  wolność;  w  tej  epoce  naj- 
ważniejszą rolę  odegrają  Słowianie. 

Duch  świata  rozwija  się  bowiem  postępowo  w  różnych  for- 
mach duchów  ludowych;  każdy  naród  ma  swe  przeznaczenie  na 
ziemi;  w  każdym  okresie  pewien  lud  podejmuje  przewodnictwo. 
Przewodnictwo  epoki  ostatniej  przeznaczał  naturalnie  każdy  wła- 
snemu ludowi:  Niemiec  Niemcom  dla  ich  »obyczajności«;  Francuz 
Francuzom  dla  ich  » społecznością  Hoene  -  Wroński,  Cieszkowski 
i  panslawiści  Słowianom,  przyczym  panslawiści  katolickich  Słowian, 
jako  odstępców,  wykluczali.  Do  roli  przodowniczej  upoważniają 
Słowian  »ich  rodzime  skłonności  i  obyczaje,  ich  pierwiastkowe 
prawa  i  podania,  ich  przygotowawcze  cierpienia  i  zasługi...  szczep 
już  z  natury  nie  swawolny,  ale  wolny,  nie  walczący,  ale  waleczny, 
ani  zbrojny,  ani  rozbojny,  ani  awanturniczy,  ani  koczujący,  po- 
bożny i  spokojny,  dobrowolny  i  gościnny,  wesoły  i  śpiewny, 
w  domu  zamiłowany,  a  do  ziemi  nad  wyraz  przywiązany,  nie  tra- 
tujący po  jej  plonach,  ani  też  pracą  około  niej  gardzący...  miłość 
chrześcijańską  dotąd  prywatną  zamienić  na  publiczną  i  takową  do 
potęgi  podniesioną  jeszcze,  od  ludzi  do  ludów  przenieść,  jest  prze- 
znaczeniem jego«. 

Myśli  filozoficzne  Krasińskiego  nie  ustaliły  się  odrazu,  po- 
grążały się  jakiś  czas  to  w  zwątpieniu,  to  w  panteizmie,  nim  po- 
płynęły w  jednym,  historyozoficznym  kierunku.  Ślady  tych  wahań 
pozostały  i  w  listach  i  w  pismach,  o  nich  to  głosi  sam  w  wier- 
szach »Przedświtu«  (bo  do  rymów  wrócił,  gdy  się  z  poezyą  po- 
żegnał): 

Więc  duch  mój  upadł  w  tę  próżnię  zwątpienia, 
Gdzie  światło  wszelkie  w  noc  wieczną  się  zmienia, 
Gdzie  trupem  gniją  arcydzieła  męstwa, 
Gdzie  gruzem  leżą  wiekowe  zwycięstwa; 
I  z  dni  tych  wszystkich  wybranej  kolei 
Wyrasta  napis:  tu  niema  nadziei. 

W  » Trzech  Myślach  Ligęzy«  (1840)  wystawiony  na  czele  »Syn 
Cieniów«,  Tytan,  odtwarza  cały  system  filozoficzny,  niby  Genezis 
z  Ducha  Słowackiego,  wierszem  prozaiczniejszym,  niż  proza  Sło- 
wackiego, gdyż  poezya  z  filozofią  zlewać  się  mają  i  razem  wy- 
krywać prawa  absolutne;   końcowa  »Legenda«  przedstawia  upadek 


—     189     — 

kościoła  piotrowego,  papieskiego,  zasypującego  w  swych  gruzach 
wierną  do  ostatka  szlachtę  polską;  na  miejscu  jego  wzniesie  się 
nowy,  wyższy  kościół  św.  Jana;  środkowy  utwór,  »Sen  Cezary* 
(odbicie  rzeczywistego  snu  poety),  odnosi  się  do  własnego  narodu: 
jakżeż  zmartwychwstaną  serca  umarłe,  jeśli  ich  nie  ukochają  żywe 
i  krwi  im  swojej  nie  udzielą  połowy?  ta,  co  zabrała  życie  twoje, 
oddaje  tobie,  bo  śmierć  jej  była  tylko  złudzeniem. 

Jaśniej  wyłożył  Krasiński  swoją  historyozofię  w  »Przedświ- 
cie«  (1843),  co  pierwszy  uczynił  go  popularnym,  czego  ani  »Nie- 
boska«  (mimo  głębokiego  rozbioru,  jaki  jej  Mickiewicz  w  kursach 
literatury  poświęcił),  ani  »Irydyon«  nie  zdziałały.  Chociaż  i  » Przed- 
świt tylko  widzenie,  znaczenie  jego  wyraźne,  pocieszające,  wznio- 
słe. Poemat  poprzedzał  wstęp  prozaiczny,  wykazujący  podobień- 
stwo epoki  naszej  a  przedchrystusowej :  tu  i  tam  niewiara,  przera- 
finowanie  bytu  materyalnego,  wzajemne  zbliżenie  narodów  (Napo- 
leon je  przemieszał,  Cezar  złączył),  poprzedzające  przyjęcie  nowej 
idei.  Nowa  idea  naszej  epoki,  to  poprowadzenie  dalej  dzieła  Chry- 
stusowego, bez  nowego  objawienia;  jak  ludzie  już,  tak  teraz  całe 
ludy  i  ludzkość;  w  stosunkach  międzynarodowych,  muszą  schrze- 
ścijanieć;  sfera  polityki  musi  się  przemienić  w  sferę  religijną;  ko- 
ściół Boży  na  tej  ziemi,  to  nie  tylko  to  lub  owo  miejsce,  ten  lub 
tamten  obrząd,  ale  cały  planeta  i  wszystkie  stosunki,  tak  osobni- 
ków jak  narodów. 

Rozumowanie  prozaiczne  przybiera  kształty  wspaniałego  wi- 
dzenia: nowy  Dante  wy  łuszczą  swej  Beatrice,  gdy  w  harmonii 
światowej  jednego  im  tonu  nie  dostaje,  znaczenie  przeszłości,  jak 
on  w  śnie,  duchów  o  to  pytał,  a  Czarniecki  mu  odpowiedział: 
»Łaska  Boża  nas  wegnała  w  te  bezdroża,  niechaj  będzie  pochwa- 
lona!... raczej  umrzeć,  jak  żyć  podle,  za  to  Panu  wieczna  chwała! 
Ty  nie  szukaj  w  ojcach  winy,  ty  nie  wdawaj  się  w  szyderstwo«, 
I  wyłania  się,  na  potwierdzenie  tych  słów,  z  ciszy  nocnej,  księży- 
cowej cały  łańcuch  tych  duchów  i  płynie  ku  przyszłości,  ku  zwy- 
cięstwu dobrego  nad  złem,  gdy  na  świecie  »wzrosną  życia  kształty 
trzecie «;  nowe  widzenie  je  uzmysłowią.  I  wznosi  się  mężnie  poeta  — 
droga  przed  nim  długa  i  uciążliwa,  ale  zorza  zabłyśnie,  i  wylewa 
się  w  modlitwie  dziękczynnej  uczucie  śmiałe  a  pewne:  »za  ból 
ciała,  za  ból  duszy  dziękujemy  Ci,  o  Panie!  choć  my  nędzni,  słabi, 
marni,   z  nas  wszczęło   się   Twe   na   ziemi   królowanie.   Tak   śród 


—     190     — 

przedświtów  lepszego   poranka   marzył  wygnaniec,    marzyła  wy- 
gnanka, co  czuli  w  sercu,  rzucili  w  te  słowa «. 

Imponował  »  Przedświt «  pewnością,  z  jaką  występował;  nie 
proroctwa  to,  lecz  trzeźwy  niby  obrachunek  pochodu  dziejowego, 
co  wydać  musi  taki  a  nie  inny  rezultat;  nie  wdawał  się  też  w  ża- 
dne szczegóły  czy  okoliczności,  jakie  od  wszelkich  proroctw  nie- 
odłączne. Imponował  również  bezwzględną  apoteozą  przeszłości: 
za  jej  zmarnowanie  należała  się  ojcom  wdzięczność!  »błogosław- 
cie  ojców  winie «  wołał  poeta,  naśladując  felix  culpa  św.  Augu- 
styna, zapominając,  że  co  w  życiu  indywidualnym  zbawczym  być 
może,  w  narodowym,  grzechem  nigdy  niezmazanym,  winą  nigdy 
nieodkupioną  pozostaje.  Trzeźwość  była  więc  pozorna;  złudzenie 
takie  same,  jak  u  Towiańczyków,  chociaż  z  nimi  sceptyk,  nie  wie- 
rzący w  cuda  i  proroków,  ani  na  chwilę  pogodzić  się  nie  mógł; 
odrzucał  Krasiński  alotria  mistyczne,  ale  w  istocie  stał  na  tym 
samym  gruncie  i  przeciwnicy  Towiańsczyzny  zwracali  się  z  traf- 
nym instynktem  i  przeciwko  » Przedświtowi «,  wywierającemu  głęb- 
szy wpływ  w  kraju,  niż  na  emigracyi,  rozbitej,  znękanej;  pozorna 
ortodoksya  jego  wywodów,  nawet  domieszka  ich  erotyczna,  prze- 
mycały je  tym  łatwiej. 

Myśli  zasadnicze  »Przedświtu«,  powtarzał  odtąd  Krasiński 
w  coraz  nowych  waryacyach,  w  »Psalmach  Przyszłością  w  »Osta- 
tnim«,  w  »Dniu  Dzisiejszymi,  w  »Resurrecturi«.  W  »  Przedświcie* 
wołał  wprawdzie:  zgińcie  me  pieśni,  wstańcie  czyny  moje,  samego 
siebie  do  trójki  zasadniczej  dostrajając;  pod  czynami  rozumiał  peł- 
nienie zakonu  Bożego:  »a  czyn  jest  w  każdej  piersi,  łaska  Boża 
nie  pomoże,  każdy  wysłużyć  go  musi;  czynu  powszechnego  zaś 
nie  będzie,  póki  ciało  z  duszą  nie  zlane  w  jednego  ducha  (znowu 
owa  trójka)  z  siebie  samego  zmartwychwstanie  —  oto  rozwój 
duchów«. 

O  innego  rodzaju  czynach  myślała  emigracya,  towarzystwo 
demokratyczne,  z  hasłem  » wszystko  dla  ludu  przez  lud«;  wyłożył 
je  Henryk  Kamieński  w  »  Prawdach  żywotnych  narodu  polskiego « 
(1844),  wydanych  pod  pseudonimem  Prawdoskiego,  i  w  kate- 
chizmie Demokratycznym «,  grożąc  zagładą  szlachcie,  występującej 
przeciw  uwłaszczeniu  włościan.  Trzy  pierwsze  Psalmy  Przyszłości 
»Prawdzickiego«  były  na  to  odpowiedzią:  psalm  wiary  składał 
wyznanie  teo-  i  historyozoficzne,   kreślił  je  w  rozmaitych  trójkach 


—     191     - 

i  uwydatniał  » myśli  głębokie «,  posłannictwa  narodów,  polskiego, 
»by  o  Twą  (boską)  piękność  walczył  na  ziemi  i  był  śród  świata 
anielskim  przykładem,  aż  nie  wywalczy  wyższego  w  ludziach  po- 
jęcia o  Tobie,  więcej  miłości  i  więcej  braterstwa «;  psalm  nadziei 
na  troistości  również  oparty:  » wszystkim  ciała  dał  Jehowa,  duszę 
wszystkim  Chrystus  dał,  a  Duch  święty  żywot  chowa,  by  wraz 
ciało  z  duszą  zlał*. 

Najwymowniejszy  —  psalm  miłości,  przeczący  w  jej  imię  za- 
kusom radykalnym:  »nie  jest  czynem  rzeź  dziecinna,  nie  jest  czy- 
nem wyniszczenie;  jedna  prawda  boska  czynna,  to  przez  miłość 
przemienienie;  hajdamackie  rzućcie  noże«.  Na  to  odpowiedział 
Słowacki  pysznym  wierszem  »Do  autora  trzech  psalmów «,  gdzie 
szydził  z  jego  obaw  (krew  mu  się  przyśniła,  odbłysk  czerwonej 
kotary  go  tak  przeraził)  i  protestował  w  imię  ducha-rewolucyoni- 
sty  przeciw  reakcyi.  Ten  wiersz  (drukowany  później  bez  wiedzy 
autora)  i  rzeź  galicyjska  wywołały  nową  odpowiedź  Krasińskiego 
w  »Psalmie  Żalu«,  gdzie  biadał  nad  tym,  że  się  jego  proroctwa 
ziściły,  i  wyrzucał  Słowackiemu,  że  bierze  ciągle  w  usta  Ducha 
i  Chrystusa,  ale  nie  przejął  się  nimi.  W  psalmie  dobrej  woli  za 
Cieszkowskim  o  dar  ten  najwyższy  prosi,  w  słowach  majesta- 
tycznych: 

Błagamy  Ciebie,  Ojcze,  Synu,  Duchu, 

Z  prostotą  dzieciąt,  w  niewieściej  pokorze, 

Przed  Tobą  dzieci  i  niewiasty,  Boże! 

A  światu  męscy  —  Błagamy  Ciebie,  stwórz  w  nas  serce  czyste. 

Odnów  w  nas  zmysły,  z  dusz  wy  pień  kąkole 

Złud  świętokradzkich  i  daj  wiekuiste 

Śród  dóbr  twych  dobro,  daj  nam  dobrą  wolę... 

Daj  nam,  o  Panie,  świętymi  czynami 

Śród  sądu  tego  samych  wskrzesić  siebie; 

jakimi  mają  być  czyny,  określa  w  »Resurrecturi«:  » jedna  tylko 
w  świecie  moc  ofiary  cicha  los  gniotący  zgniecie,  oto  dziejów  lew« 
Dalej  nie  sięgnęła  już  myśl  Krasińskiego;  polityczne  wyzna- 
nie złożył  jeszcze  w  »Dniu  Dzisiejszym*,  gdzie  nad  łożem  umie- 
rającego odzywają  się  hasła  partyjne,  ucichające  wobec  zjawienia 
anielskiego,  a  jeden  z  przytomnych  oświadcza:  nieboszczyka  chwalę 
zato,  że  komunistą  ni  arystokratą,  ni  panslawistą  ani  demokratą 
ni  jakimkolwiek  bądź   innym   przezwiskiem,   co   z  klęsk  ojczyzny 


—     192     — 

tylko  pośmiewiskiem,  nie  zwał  się  nigdy  —  jeśli  jakim  znakiem 
znaczyć  go  chcecie,  zwijcież  go  Polakiem,  bo  kochał  Polskę...  serce 
jemu  wrzało  goręcej  w  piersiach,  niż  u  innych  ludzi «. 

Gdy  tak  historyozofia  Krasińskiego  lot  swój  ograniczyła,  wy- 
łącznie sprawami  narodowymi  zajęta,  poruszył  jeszcze  raz  zagadnie- 
nie ogólniejsze  w  »Niedokończonym  Poemacie*,  kreśląc  fazy,  po- 
przedzające wystąpienie  Męża  z  »Nieboskiej«,  lata  nauki  i  wędrówki 
Młodzieńca;  z  nim  się  teraz  zupełnie  utożsamił.  Mentor  nowego 
Telemacha,  Aligier  (Danielewicz),  czuwa  nad  młodzieńcem,  w  wizyi 
nocnej  przesuwa  przed  jego  oczyma  obrazy  dnia  dzisiejszego,  jego 
piekła  i  czyśćca  z  wyzyskiem  i  uciemiężeniem  ludu  i  kobiety  — 
nieba  niema,  lecz  zarodki  jego  uśpione  w  naszej  piersi,  wiara  je 
obudzi,  wola  wzniesie,  miłość  urzeczywistni;  przymus,  złudy,  traf 
nie  odkryją  innych  dróg  do  tego  nieba.  W  piątej  i  szóstej  scenie 
wtajemnicza  Aligier  Młodzieńca  w  znaczenie  postępu  dziejowego, 
naśladując  poniekąd  wtajemniczanie  bohaterki  p.  Georges  Sand 
w  praktyki  związku  Des  Invisibles.  Pokolenia,  narody  i  epoki  po- 
dają sobie  kolejno  słowo,  objawienie  królestwa  Ducha,  zwąc  je 
światłem,  potęgą,  miłością;  od  Chrystusa  żaden  lud,  co  się  stał 
narodem,  nie  umiera  na  ziemi;  żaden  człowiek,  co  się  stał  duchem, 
nie  umrze  w  grobie,  a  Bóg,  który  duszą  (Słowo)  był  jednemu  ple- 
mieniu, ciałem  jednego  kościoła  (Słowo  wcielone),  duchem  będzie 
nad  jedną  ludzkością.  Ale  poza  kościołem  Piotrowym,  co  zrzymia- 
nił  się,  oblókł  się  szkarłatem  i  sprzeniewierzył  posłannictwu  (wy- 
rzuty kościołowi  oficyalnemu  formułował  jeszcze  goręcej  Mickie- 
wicz i  panslawiści),  szukają  nowych  dróg,  wiodących  do  kościoła 
powszechnego,  sekty  i  towarzystwa  tajne,  aż  do  reformacyi,  wy- 
noszącej ciało  kosztem  ducha,  i  rewolucyi,  niszczącej  i  burzącej, 
i  reakcyi  z  jej  miernością  i  złością  —  lecz  wypełniły  się  dnie  uci- 
sku, blizki  wiek  pocieszyciel  i  godzina  dopełnicielka,  i  Młodzieniec 
wstępuje  między  żywych  duchów,  śniących  o  nowej  przyszłości; 
i  tu  odzywają  się  przeciw  słowom  wiary  i  miłości  protesty,  gwałtu 
i  mordu,  Pankracego  i  Julinicza  (Słowackiego),  ale  im  chodzi  już 
tylko  o  szlachtę  polską  —  z  widocznym  uszczupleniem  rozmachu 
»Nieboskiej«. 

Były  to  ostatnie,  słabiejące  przebłyski  talentu  autora,  piszą- 
cego listy  i  broszury  polityczne,  podającego  memoryały  Napoleo- 
nowi, zaznaczającego  coraz  silniej   zasady   konserwatywne   i  kato- 


—     193     — 

lickie:  u  schyłku  dni  wysuwa  on,  odmiennie  niż  w  »Nieboskiej«, 
» zbawczą  sprawę  ojczyzn«,  inaczej  » sprawa  posiadających  i  niepo- 
siadających  pożrze  świat«  i  w  katolicyzmie  widzi  jedyny,  ostatni 
hamulec  przed  rozpłynięciem  się  w  panslawizmie;  zresztą  pisywał 
wiersze  liryczne,  nie  przeznaczone  dla  publiczności,  pojawiające  się 
częściowo  dziś  dopiero  —  brak  im  lotności,  przygniata  je  reto- 
ryka, choć  nie  obce  im  silne  uczucie  i  piękne  zwroty;  liczne  mię- 
dzy nimi  erotyki  są  odmienne  od  zwykłej  faktury,  nie  kwilące, 
męskie;  są  i  wiersze  ascetyczne,  parafrazy  egzaltacyi  i  wizyi  hisz- 
pańskich; i  modlitwy,  rozmyślania,  jakie  już  dawniej  i  prozą  (» My- 
śli pobożne  «)  pisywał;  są  i  polityczne. 

Obok  epika-klasyka,  Mickiewicza,  i  romantyka-fantasty,  Sło- 
wackiego, stanął  również  »wielki  duch  Boży  i  jeden  z  aniołów 
narodu  naszego«,  Krasiński,  poeta  myśli,  poeta-anonim  (na  żadnym 
ze  swych  dzieł  nie  podpisywał  nazwiska  swego,  jak  niegdyś  Rej). 
Nie  najpotężniejszymi,  najobszerniejszymi  swymi  kreacyami,  »Nie- 
boską«  i  »Irydyonem«,  oddziałał  najgłębiej  na  naród,  czerpiący 
raczej  ze  szczuplejszej,  mętnej  nieco  strugi  »Przedświtu«  i  »Psal- 
mów  Przyszłości*.  Jeszcze  nim  się  wprzągł  w  rydwan  trójc  he- 
glowskich i  Cieszkowskiego,  już  w  »Nieboskiej«  przeczuwał  »źycia 
kształty  nowe«,  a  w  »Irydyonie«  czyn -ofiarę  za  rękojmię  zbawie- 
nia i  odrodzenia  uznawał,  zawsze  przeciw  spiskom  i  rewolucyom 
występując,  nie  uznając  drogi  postępu  w  przewrotach  gwałtow- 
nych, z  latami  coraz  trwożliwszy. 

Z  poety,  jakim  za  dni  młodości  był  wyłącznie,  przeobraził 
się  w  polityka  i,  jako  taki,  nieraz  trafne  poglądy  wykazał,  nawet 
wbrew  pozorom,  świadczącym  inaczej,  np.  co  o  roli  politycznej 
Austryi  wobec  Słowian  mniemał  i  jak  przed  przewagą  madyarską 
ostrzegał,  wytrawniej  o  tym  sądząc,  niż  politycy  z  powołania.  Inte- 
ligencya  nadzwyczajna,  niezaprzeczona  genialność,  widoczna  w  utwo- 
rach wczesnych,  nie  dotrzymały  w  zupełności  tego,  co  zapowia- 
dały; lot  jego  zwężał  i  zniżał  się  stale;  wkońcu  chyba  i  mesyanizm 
sam  przedstawił  mu  się  doktryną  nadto  obszerną,  wygórowaną, 
niepewną. 

Ściślej,  niż  z  imionami  Towiańskiego,  Mickiewicza  i  Słowac- 
kiego, jest  związany  mesyanizm  polski  z  Krasińskim  w  •Przedświ- 
cie* i  Cieszkowskim  w  » Ojcze  Naszu«  (którego  tomy  następne 
dopiero   po  roku  1901    wydano).   U   tamtych   bowiem   mistycyzm 

DZIEJE    LITERATURY    POLSKIEJ    T.    II.  13 


-     194     - 

i  mesyanizm,  nie  związane  właściwie  z  narodowością  i  jej  rolą, 
sięgają  daleko  poza  jej  obręb:  Towiański,  zupełny  kosmopolita, 
i  między  Włochami  gorętszych  mógł  znaleść  zwolenników,  niż 
między  rodakami;  Mickiewicz  z  Francuzami  się  liczył  i  dlatego 
z  katedry  apostołował;  Słowacki  w  systemy  kosmiczne  i  metem- 
psychozy  się  rzucił;  tylko  Krasiński  i  Cieszkowski  najściślej,  naj 
logiczniej,  najpewniej  mesyanizm  do  własnego  narodu  ściągali.  Idea 
sama  przepiękna,  wiecznie  prawdziwa,  zato  przywiązanie  jej  wypeł- 
nienia do  jednej  narodowości  dowolne,  utrzymać  się  nie  da. 

Inni  potym  zapominali  mimowoli  o  warunkach,  a  raczej  wy- 
maganiach, jakie  mesyanizm  na  każdego  nakładał,  wpatrzeni  w  ową 
tęczę  nowego  przymierza,  tusząc  niemal,  że  blizka  chwila,  gdy  raj 
sam  zstąpi  na  ziemię.  To  było  złudzeniem  fatalnym  i  osłabiało 
raczej,  niż  hartowało,  bo  upajało  i  rozmarzało.  Ale  co  nie  było 
złudzeniem,  co  dziś,  jak  dawniej,  obowiązuje,  to  ów  »czyn«,  owa 
»dobra  wola«,  do  czego  nawoływał  Krasiński,  owe  ofiary  i  po- 
święcenia, nie  na  słowa  tylko,  nie  na  chwilę  jeno,  to  wytrwanie 
na  drodze  przykrej  i  ciernistej,  przyświecanie  przykładem,  co  kiedyś 
poruszyć  musi  sumienia  innych,  szczęśliwszych,  moźniejszych. 

Łudził  więc  mesyanizm  jednostronną  apoteozą  przeszłości 
(ofiara  musiała  być  niewinną,  jeżeli  ofiarą  być  miała),  ale  różnił 
się  dodatnio  od  słowianofilstwa,  apoteozującego  również  własną 
przeszłość,  tym,  że  o  powrocie  do  tej  przeszłości  nigdy  nie  ma- 
rzył; że  nie  zakuwał,  jak  sło wiano filstwo,  ludzkości  i  jej  postępu 
w  ciasne  ramy  niemożliwej  doktryny;  że  wierzył  w  postęp,  w  udo- 
skonalenie; że  cel  miał  przed,  nie  za  sobą,  nie  wsteczny  ani  fanta- 
styczny. Łudził  dalej  mesyanizm  oczekiwaniem  rychłego  przewrotu, 
wielkiej  jutrzni  odrodzenia  ludzkości  —  ale  któż  w  przededniu 
wiosny  ludów  (1848)  tak  się  nie  łudził?  a  zresztą  i  dla  mesyanizmu 
sprawa  bywała  »tą  przegraną,  której  cel  daleki,  a  która  wkońcu 
wygrywa  na  wieki«.  Lecz  chociaż  dziś  szczególniej,  widząc  jakim 
powolnym  krokiem  ewolucya  dziejowa  postępuje,  bez  przewrotów 
i  skoków,  iluzyi  się  pozbywamy,  chociaż  nie  wierzymy  już,  »źe, 
nim  ten  jeszcze  wiek  przeminie,  wejdzie  ludów  lud  jedyny«,  ani 
że  »myśl  Boga  w  twoim  łonie  i  los  świata  w  twym  zakonie «, 
przyznajemy  żywotność  samej  idei  mesyanicznej,  wolnej  od  owych 
naleciałości,  idei  postępu  świata,  zamiaru  » wylać  ducha  na  miliony, 
ciałom^wszystkim  rozdać  chleba,  duszom  wszystkim  —  myśli  z  nieba... 


—     195     - 

do   coraz   wyższych   kół   iść   przez   drugich  podnoszenie...   bo  cel 
światów  szlachetnienie «. 

Na  tak  pojęty  mesyanizm  piszą  się  stronnicy  najprzeciwniej- 
szych  obozów,  i  ultrakatolicki  Jerzy  Moszyński  nie  uznaje  innej 
sprawy  polskiej,  i  Wojciech  Dzieduszycki  (w  artykułach  » Przeglądu 
Polskiego«  z  roku  1901  »Messyanizm  polski  a  prawda  dziejów«) 
» chwyta  się  jak  deski  zbawienia  myśli,  w  której  się  nauka  mesya- 
nizmu  streszcza«:  strzeżcie  sprawiedliwości  w  życiu  narodów  i  spo- 
łeczeństw, a  zwyciężycie  wreszcie. 

Nawet  Stanisław  Szczepanowski  (» Piast «,  »Idea  polska «  i  t.  d., 
1901)  stoi  na  tym  samym  podkładzie,  mimo  wszelkiej  krańcowości 
wymownych  i  świetnych  aforyzmów,  mimo  uniesień  i  potępiań,  nie 
zawsze  umotywowanych  należycie;  odwoływa  się  do  takiego  »me- 
syanizmu«,  do  tej  ewangelii  narodowej  moralnego  odrodzenia, 
i  jemu  »mźonki  naszych  poetów  tylko  wtedy  staną  się  mżonką, 
jeżeli  ich  wiara  w  szlachetność  narodu  polskiego  także  okaże  się 
mżonką«. 

Zasługą  więc  było  Krasińskiego,  wystawiać  taki  cel,  w  pło- 
miennych, natchnionych  słowach  zagrzewać  do  niego  uśpionych, 
w  czasach  rozpaczliwych,  gdy  »podłość  doszła  nieprzebranej  miary, 
gdy  burakami  i  pszenicą  grób  zasypali«,  gdy  panuje  »spokój  gro 
bowy,  a  w  grobie  fermentacya  zgnilizny  i  robaki,  zwane  zawiść, 
wściekłość,  podłość «;  gdy  nieprzewidziane  katastrofy  (1846)  ubez- 
władniały  wszystkich.  Z  sztuką  dla  sztuki  zato  jego  poezya  nic 
nie  ma  spólnego;  bywa  raczej  programem  społecznym,  artykułem 
dziennikarskim;  opisowość  usunięta  całkiem,  ledwie  że  »Okopy 
św.  Trójcy«  wedle  wspomnień  dziecięcych  opisze,  lub  »Przedświt« 
na  pyszne  tło  jeziora  podalpejskiego  rzuci;  akcesorya,  epizody 
traktowane,  ile  do  wydania  myśli  potrzebne,  nie  istnieją  nigdy 
same  dla  siebie.  Zato  przywdziewał  poeta  pomysły  swoje  w  naj- 
świetniejszą szatę  słowną;  zwykłe  zasoby  językowe  nie  wystarczały 
mu;  on  tworzył  coraz  nowe  słowa,  nieraz  zuchwale,  zawsze  szczęśli- 
wie; i  u  niego  roi  się  od  postaci  wspaniałych,  widzeń  przepysz- 
nych, obrazów  przejmujących  zgrozą,  czy  marzy  o  złotej  przy- 
szłości, czy  zstępuje  w  teraźniejszość,  czy  podziwia  hart  przeszłości. 
Oryginalny  to  wieszcz;  kroczy  drogami  własnymi,  spotykając  się 
rzadko  z  innymi,  choćby  z  Zaleskim  w  »Duchu  od  stepu«;  walczy 
na  wsze  strony,   zdziera  maskę  obłudy  z  czerwonych  czy  białych, 

13* 


—     196     — 

wykazuje  nicość  i  zbrodniczość  zemsty  i  zdrady;  nawoływa  do  mi- 
łości (» hajdamackie  rzućcie  noże,  by  nie  klęły  na  was  wieki,  że 
cel  wieków  znów  daleki «),  przypomina  Shelleya,  lecz  nie  dziw,  że 
społeczną  i  narodową  stronę  musiał  zaznaczyć  o  wiele  silniej,  niż 
ów  Anglik. 

Nie  osobą  swą,  lecz  duchem  i  dziełami  należał  Krasiński  do 
literatury  emigracyjnej.  Składały  się  na  nią,  oprócz  dzieł  poetów, 
oprócz  niezliczonych  publikacyi,  programów  i  odezw,  jakimi  nie- 
spokojna emigracya  zalewała  francuskie  defiots  i  kraj  (fabrykował 
je  np.  Jan  Czyński,  napadający  gwałtownie  na  przywileje,  na 
szlachtę,  na  kościół,  choćby  w  formie  powieściowej,  np.  w  Jako- 
binach Polskich*);  dalej  publikacye  historyczne  i  beletrystyczne 
wszelkiego  rodzaju. 

Naj pierwszym  zadaniem  emigracyi  było  przedstawić  dzieje 
dni  ubiegłych;  ustalić,  kto  i  w  jakiej  mierze  odpowiedzialny  za 
dzieło  i  jego  rozbicie  i  posypały  się  wzajemne  inkryminacye 
i  stronnicze  relacye  o  powstaniu  i  klubach. 

Najznakomitsza  między  nimi  praca  Maurycego  Mochnackiego. 
Ostatnie  lat  siedemdziesiąt  widziały  coraz  nowe  przyczynki,  w  kraju 
i  zagranicą,  nieraz  bardzo  obszerne,  gruntowne,  starające  się  o  wy- 
miar sprawiedliwości,  od  świadków  naocznych  pochodzące,  takie 
np.  Stanisława  Barzykowskiego,  omijające  sprawy  wojenne,  memo- 
ryały  Prądzyńskiego  i  innych,  wspomnienia  generała  Kołaczkow- 
skiego lub  Andrzeja  Zamojskiego  dyplomatyczne  negocyacye  w  Wie- 
dniu, albo  kasztelana  Leona  Dembowskiego  wspomnienia  (malujące 
zresztą  więcej  obyczaje,  towarzystwo  puławskie  i  t.  d.,  niż  sprawy 
polityczne  czy  wojenne);  albo  Kaczkowskiego  (lekarza  en-chef  woj- 
ska polskiego)  i  t.  d.  W  powodzi  tej  literatury  zostałoby  dzieło 
Mochnackiego,  » Powstanie  narodu  polskiego  «,  podjęte  za  świeża, 
bez  głębszych  przygotowań,  niedoścignionym,  gdyby  śmierć  nie 
przerwała  wątku  jego.  Co  napisane,  pociąga  nadzwyczajną  jędrno- 
ścią  stylu  i  malownicznością  czy  plastycznością  obrazów  —  równie 
barwnie  nikt  o  tym  nie  pisał,  tylko  że  to  publicystyka  raczej,  niż 
historya. 

Tego  samego  przedmiotu  jął  się  w  dziesięć  lat  później  Ludwik 
Mierosławski  (po  francusku  i  po  polsku,  » Powstanie  narodu  pol- 
skiego*), imponując  obszerną  krytyką  działań  wojennych  i  skarbiąc 
sobie   sławę   pierwszorzędnego   strategika   emigracyjnego,   chociaż 


—     197     — 

późniejsze  wypadki  jej  wcale  nie  potwierdziły;  napuszonością  stylu 
i  drastycznością  szczegółów  przeholował  autor,  co  poprzednio 
wierszami  i  powieściami  równej  faktury  zaintrygował  publiczność. 
Już  to  publicystów  nie  brakło  emigracyi,  gdzie  szczególniej  odłam 
jej  demokratyczny  ruchliwością  i  talentami  adeptów  się  odznaczał; 
nie  przebierali  w  środkach;  szczególniejszą  gwałtownością  odzna- 
czali się,  prócz  Czyńskiego,  ksiądz  Puławski,  Krępowiecki,  Gurow- 
ski  (rychły  odstępca),  Ostrowski  (przechodzący  od  obozu  do  obozu), 
Leon  Zienkowicz  (wydawca  »Pszonki«,  ciętym  władający  piórem, 
bardziej  kostyczny,  niż  Ostrowski);  przewijają  się  oni  coraz  w  epi- 
gramach Mickiewicza,  w  korespondencyach  ówczesnych,  w  strofach 
Beniowskiego,  w  powieściach  francuskich  i  polskich  Krasińskiego 
i  Gaszyńskiego;  niewinniejszym  był  zarozumiały  o  sobie  Grzymała, 
niegdyś  klasyk  warszawski;  poważniejszymi  Heltman  (autor  pro- 
gramów Towarzystwa  Demokratycznego),  Podczaszyński,  Alcyato, 
Darasz  i  inni. 

Równie  gorliwej  czynności  nie  rozwinęło  ani  wydało  równie 
licznych  publicystów  stronnictwo  arystokratyczne,  białe,  Czartorys- 
czyków:  najwybitniejsi  jego  przedstawiciele,  Karol  Sienkiewicz 
i  Karol  Hoffman,  byli  raczej  historykami,  zbierali  i  wydawali  cenne 
materyały,  zagłębiali  się  w  badania  form  politycznych  narodu,  lecz 
nie  zabierali  donioślejszego  głosu  w  sprawach  bieżących;  najcen- 
niejsza praca  Hoffmana  (»Historya  reform  politycznych  w  dawnej 
Polsce «)  pojawiła  się  znacznie  później;  historya  służyła  mu  przy- 
tym  za  mentora,  polecającego  nadewszystko  zbawczość  silnego 
monarchizmu. 

Obok  struny  politycznej  odezwała  się  na  emigracyi  i  reli- 
gijna; z  warszawskiej  i  wileńskiej  obojętności  czy  niewiary  bu- 
dzono się,  pod  osobistym  wpływem  Mickiewicza,  Jańskiego  i  in- 
nych, za  przykładem  francuskich  neokatolików  (Lamennais,  Monta- 
lembert,  Lacordaire),  wśród  lektury  dawnych  i  nowych  mistyków 
i  teozofów,  do  skruchy  i  aktów  wiary  prywatnych;  pisano  w  duchu 
katolickim  w  » Pielgrzymie «  Januszkiewicza  (tytuł  dał  pielgrzym- 
Mickiewicz),  łączono  się  w  »Braci  Zjednoczonych «  i  w  »klasztorku« 
Jańskiego.  Z  klasztorku  wyroił  się  wkońcu,  w  Rzymie,  nowy  zakon, 
Zmartwychwstańców,  za  głównym  powodem  ks.  Piotra  Semeneńki 
(niegdyś  zapalonego  adepta  Towarzystwa  Demokratycznego),  szer- 
mującego  piórem   z   niewierzącymi   i  mistykami,   i   ks.  Hieronima 


-     198     — 

Kajsiewicza,  najznakomitszego  kaznodziei  na  wychodźtwie,  również 
nawróconego  liberała,  niegdyś  poety -żołnierza  (Sonety  jego,  du 
chem  wojennym  nabrzmiałe).  Ksiądz  Kajsiewicz  roztrząsaniem  sumie- 
nia narodowego,  niepobłaźaniem  hasłom  popularnym,  porywającą, 
świetną  wymową  wznawiał  najświetniejsze  tradycye  kaznodziej- 
stwa polskiego.  Ci  katolicy,  drobna,  zwarta  garstka,  wyszydzani 
przez  Czyńskiego,  Ostrowskiego,  wzrastali  wpływem,  chociaż  nie- 
bawem odszczepieństwo  ich  samych  dotknęło;  z  łona  ich  wyszli 
Towiańczycy,  nagabywani  ostro  przez  Witwickiego,  księży,  Nie- 
wiarowskiego i  innych:  demokraci  (Zienkowicz)  z  obu  szydzili. 

Wrzawy  polityczne,  a  raczej  publicystyczne  tylko,  i  religijne 
nie  zagłuszały  innych  objawów  literatury  emigracyjnej;  obok  wiel- 
kich jej  wieszczów  odzywały  się  i  głosy  skromniejsze,  znane  już 
dawniej,  lub  świeże.  Pomijamy  pamiętnikarstwo,  popłacające  bar- 
dzo: mimowoliź  zwracały  się  umysły  znękane  do  niedawnej,  nęcą- 
cej przeszłości  i  wystawiały  jej  obrazy,  tak  np.  Aleksander  Jeło- 
wicki,  później  ksiądz,  w  swoich  » Wspomnieniach «  (1839)  kreślił 
barwne  szkice  życia  ukraińskiego,  nie  zapomniał  o  Krzemieńcu 
i  jego  »trefnisiach«,  uskarżając  się  na  niejakieś  zwichnięcie  idei 
Czackiego,  ani  o  życiu  kąpielowym  kaukaskim,  o  bitwie  Daszow 
skiej,  o  gryzmołach  Czajkowskiego,  które  się  u  niego  (księgarza  - 
nakładcy)  ruski  miesiąc  należały,  nim  je  od  niechcenia  przejrzą* 
i  odrazu  się  do  nich  zapalił. 

Literatura  emigracyjna  wydawała  za  staraniem  nieocenionego, 
zacnego  Eustachego  Januszkiewicza  (z  »Dziadów«),  którego  imię 
z  » Panem  Tadeuszem «,  z  Słowackim  (Wiersz  do  księgarza)  i  z  »So 
plicą«,  z  Krasińskim,  ze  wszystkimi  poważniejszymi  pracami  emi- 
gracyi  nierozdzielnie  złączone  —  jeszcze  jako  »księgarz  w  odstawce« 
wydawał  on  cenne  dzieła  historyczne  —  i  inne  dzieła. 

Należała  do  tej  literatury,  raczej  przypadkowo,  miejscem  po- 
bytu, nie  z  ducha  ani  z  treści  swych  dzieł,  panna  Tańska,  teraz 
żona  Karola  Hoffmana,  nie  uprawiająca  już  literatury  dla  dzieci, 
ale  historycznymi  i  tendencyjnymi  opowiadaniami  —  bo  nazwa 
romansu  byłaby  dla  nich  zbyt  ciężką  —  szermująca,  jak  dawniej, 
za  cenieniem  swojskości  i  za  rozumniejszymi  ideami  o  powołaniu 
i  wychowaniu  kobiety;  »Jan  Kochanowski  w  Czarnolesiu«  ideali- 
zował niewinnie  poetę  i  czasy  dawne,  ale  przyczynił  się  najwalniej 
do  spopularyzowania  wdzięcznej    postaci   poety  i  Urszulki.   Lepiej 


—     199     - 

udawały  się  powieści,  nie  wystudyowane  tak  starannie,  powieści 
tendencyjne,  gdyż  autorka  przyznawała  sama,  że  nimi  » daleko 
sobie  więcej  życzy  nauczyć,  zachęcić  do  dobrego,  niż  zadziwić 
lub  zabawić «.  » Karolina «  łączy  jeszcze  tendencye  (o  nienaruszal- 
ności małżeństwa  —  zawiedziona  nie  do  rozwodu  dąży,  lecz  o  serce 
męża  walczy  i  zwycięża),  z  tradycyą  świeżą  (czasów  pruskich 
w  Warszawie,  dając  galery ę  obrazów  ówczesnego  towarzystwa). 
W  » Krystynie*,  emancypantce,  bo  stojącej  o  własnych  siłach,  mo- 
ralnie i  materyalnie,  z  własnych  przejść  i  doświadczeń  najwięcej 
wcieliła,  tworząc  kobietę  rozumną  i  wykształconą.  Hoffmanowej 
nie  doceniano  nieraz,  zarzucano  jej  ultramontanizm  i  bigoteryę, 
gdy  tymczasem  ona  wolna  od  uprzedzeń  religijnych  i  stanowych  — 
ona  pierwsza  nawołuje  szlachtę,  by  » prócz  trzech  powołań,  urzędu, 
szlif  i  roli«  wybierała  i  inne,  choćby  rzemieślnika  wyższego 
rzędu«,  przez  co  bynajmniej  rodu  swego  nie  »upodli«;  najbardziej 
ją  martwi  ciemnota  ludu,  i  byłaby  najszczęśliwszą,  gdyby  choć 
iskierkę  światła  między  nich  rzuciła;  starała  się  o  wszczepienie 
uczuć  obywatelskich  —  wszystko  w  formie  niewykwintnej,  prostej, 
ale  serdecznej,  miłej;  jak  jej  program,  tak  jej  styl  był  jasny  i  ła- 
twy; zasłużona  pracownica  sensacyi  i  efektów  ani  pragnęła  ani 
wywołała. 

Tym  głośniejszym  stał  się  (wyszydzony  przez  Słowackiego 
kozak  -  powieściopisarz,  któremu  krytycy  poklaski  zamiast  poświ- 
stów dają)  Michał  Czajkowski,  Krzemieńczanin,  partyzant  Różyc- 
kiego, co  w  Paryżu  na  swój  genre  trafił,  powieści  głównie  ko- 
zackie, jakimi  od  roku  1837—1844  publiczność  obkarmiał,  prócz 
mniejszych  utworów,  »Wernyhorą«,  »Kirdźalim«,  »Stefanem  Czar- 
neckim*, »Hetmanem  Ukrainy«  (t.  j.  Wyhowskim  i  jego  katastrofą), 
»Anną«  (powieścią  z  czasów  blizkich)  i  innymi. 

Czajkowski,  to  niby  polski  Marlińskij,  i  stylem  napuszonym, 
i  bohaterami  swymi,  zawadyakami  i  rębaczami,  z  lulką  i  łubką, 
pokotem  wrogów  kładącymi,  niezwyciężonymi,  z  najdziwniejszych 
przygód  zapomocą  cyganów  i  wróżek  wychodzącymi  szczęśliwie  — 
bez  pogłębienia  tła,  uprawdopodobnienia  zajść,  urozmaicenia  przy- 
gód; i  jego  kozacy  monotonni,  w  jedne  stronę  zapatrzeni,  jak  Za- 
leskiego, lecz  mniej  poetyczni,  zato  hałaśliwsi,  prostsi,  istna  roz- 
kosz dla  niewybrednych  czytelników  i  dzieci;  wobec  ubóstwa 
ówczesnego  romansu  historycznego  szalonym  powodzeniem  cieszyły 


—     200    — 

się  te  bójki  i  bajki  i  tłumaczono  je  w  zawody  na  obce  języki,  nie 
podejrzy wając  braku  historyczności;  dykcya  prowincyonalizmami 
napstrzona,  rubaszny  ton,  szumne  obrazowanie,  straszna  żądza  bo- 
jów, niedalekich  tych  bohaterów  i  fantastyczne  ich  przygody  słabo 
maskowały.  Ale  sam  szczęśliwy  wybór  tematu,  w  którym  się  Czaj- 
kowski z  Zaleskim,  (w  Wernyhorze)  z  Słowackim  i  Mickiewiczem 
spotykał;  silna  nuta  patryotyczna,  drgająca  w  każdym  utworze 
czy  szkicu;  niekłamana  werwa  opowiadacza,  co  z  świeżej  kam- 
panii, niby  jej  szczęk  broni  i  kurz  pochodów  do  powieści  prze- 
nosił, sam  z  natury  swoich  bohaterów,  podkupiły  publiczność 
i  krytykę. 

Najciekawszy  z  tych  romansów,  to  »Owruczanin«,  nie  o  ko- 
zackich bojach,  lecz  o  świeższych  zdarzeniach  (1812)  prawiący,  jak 
się  w  szlachcie  owruckiej  odbijały,  częściowo  z  autopsyi  zaczer- 
pnięty. Jak  Marlińskiego,  przebrzmiała  jednak  i  sława  Czajkow- 
skiego, chociaż  utrzymał  się  dłużej  w  pamięci  czytelników;  przy- 
pominał on  się  im  coraz  nowymi  własnymi  przygodami,  odmia- 
nami, odstępstwami,  jako  Sadyk  pasza  i  w  innych  fazach;  pycha, 
ambicya,  awaturniczość,  niejasne  kozacko-polsko-słowiańskie  ideały 
uniosły  go  daleko. 

Był  on  w  latach  czterdziestych  najwybitniejszym  przedstawi- 
cielem powieściopisarstwa  na  wychodźtwie,  przemycanego  do  kraju; 
nie  mógł  z  nim  zawodniczyć  ani  Wincenty  Budzyński,  czerpiący 
swe  powieści  z  czasów  zamierzchłych  Lechii  IX  i  X  wieków,  Bo- 
lesława Chrobrego  i  Białej  Kniehini  czy  wyprawy  pruskiej  lub  za- 
mieszek po  Ryksie;  ani  Konstanty  Gaszyński,  przyjaciel  Krasiń- 
skiego (spółpracownik  niegdyś  nad  »Hermanem«),  co  romans 
historyczny  porzucił,  chociaż  się  jeszcze  na  »Kontuszowe  poga- 
danki* pod  wpływem  Paska  zdobył;  najpierw  zdobył  imię  » Pie- 
śniami pielgrzyma  polskiego «,  roku  1833,  gdzie,  trafiając  nieraz 
w  ton  Berangera,  rzadziej  w  ton  ludowy,  świeże  wypadki  ze  swo- 
bodą i  życiem  opiewał;  powieść,  »Pan  Dezydery  Boczko  i  sługa 
jego  Pafnucy «,  dowodziła  satyrycznego  uzdolnienia  —  szlachcic 
safanduła  przechodzi  na  emigracyi  od  »partyi«  do  partyi;  tego 
i  w  satyrach  wierszowanych  próbował  (najbardziej  znana  praca 
konkursowa,  »  Karciarze*,  chociaż  do  wykorzenienia  nałogu,  grasu- 
jącego w  Wielkopolsce  roku  1858,  nie  przyłożyła  się  skuteczniej); 


—     201     — 

autor  zresztą,  dbały  o  formę,  gładki,  lecz  ani  płodny,  ani  silny; 
pisywał,  jak  Budzyński  i  inni  wychodźcy,  i  po  francusku. 

Zupełnie  sfrancuział  w  Paryżu  Karol  Edmund  Chojecki  (jako 
Charles  Edmond  znany  w  powieściopisarstwie  francuskim),  należący 
już  do* młodszej  generacyi  na  wychodźtwie.  Jeszcze  w  kraju  pisy- 
wał wiersze  (i  historyczne)  i  powiastki;  w  Paryżu  wystąpił  z  pra- 
cami o  zakroju  publicystycznym  (Czechia  i  Czechowie  przy  końcu 
pierwszej  połowy  XIX  stulecia;  Rewolucyoniści  i  stronnictwa 
wsteczne  w  roku  1848,  obie  party e  znał  doskonale  jako  wydawca 
Tribune  des  peuples  i  ofiara  policyi  austryackiej);  podróżował 
wiele  i  zakończył  właściwy  zawód  autora  polskiego  »Alkhadarem, 
ustępem  z  życia  ojców  naszych«  (1854),  najobszerniejszym  swym 
dziełem,  kreślącym  apatyę  galicyjską,  a  na  tle  jej  owych  » Pora- 
jów «  (niby  »Firlejów«  Korzeniowskiego)  innego  hartu,  ducha  i  my- 
śli, dbałych  o  włościan,  pracą,  oszczędnością  na  nowe  tory  pcha- 
jących społeczeństwo,  wyemancypowanych  ze  zwykłych  przesądów 
towarzyskich,  lecz  wkońcu  się  im  poddających;  powieść  o  wybi- 
tnie społecznej  tendencyi,  mądra,  lecz  nie  powabna,  ciężka,  nie 
naturalna  w  stylu,  miała  wskazać,  »co  i  dlaczego  ma  prawo  do 
życia,  co  i  dlaczego  powinno  i  musi  ustąpić  z  pola  rzeczywistego 
bytu«,  lecz  nie  czytana,  zniechęciła  autora  do  dalszych  prób  bele- 
trystycznych polskich. 

Publicystyka  emigracyjna,  niegdyś  tak  ożywiona,  dogasała 
powoli,  lecz  przed  samym  zgonem  zerwała  się  na  wydawnictwo, 
wartością  artykułów,  politycznych  i  literackich,  jednolitością  tonu, 
wykwintnością  stylu  przewyższające  wszystkie  krajowe  i  dlatego  — 
nie  czytane  w  kraju,  co  i  Słowackiego  nie  znał,  i  od  Żmichowskiej 
stronił,  potępiane  na  emigracyi  za  obskurantyzm  i  jezuity zm  — 
brak  argumentów  zawsze  szkalowaniem  zastępujemy:  » Wiadomo- 
ści polskie«  (przekształcone  z  pisemka  Wrotnowskiego,  tłumacza 
Kursów  literatury  Mickiewicza)  wychodziły  od  roku  1857  do  1861 
i  przeszłyby,  gdyby  nie  wrzawa  kilku  felietonami  podniesiona,  zu- 
pełnie bez  śladu. 

Spółpracownikami  byli  Julian  Klaczko  i  Waleryan  Kalinka. 
Pierwszy,  z  Niemieckiej  ulicy  w  Wilnie  pochodzący,  poeta  mło- 
dziutki (trzynastoletni),  dopóki  go  krytyka  Skimborowicza  nie  za- 
gryzła, wykształcony  wszechstronnie,  oczytany,  jak  mało  kto 
w  kraju,  w  klasycznej  i  francuskiej  literaturze,  w  Szekspirze  i  w  Dan- 


—     202     - 

tern  (studya  nad  nim),  wypłynął,  jako  krytyk  i  publicysta  pierw- 
szej próby,  po  kilku  poprzednich  artykułach,  właśnie  w  owych 
»Wiadomościach«,  organie  hotelu  Lambert.  Tu  umieścił  krytyki 
literackie  i  (mniej  liczne,  krótsze)  artykuły  polityczne,  przebrzmiałe 
bez  wpływu  i  znaczenia,  choć  przewyższały  wszystko,  na  coby 
w  kraju  i  Tyszyński  i  Lewestam,  Rzewuski  i  Grabowski  czy  Kra- 
szewski mogli  się  zdobyć.  Wytworny  smak  artystyczny  —  tu  mu 
nikt  nie  dorównał;  draźliwość  godności  narodowej  i  zazdrosne  nad 
nią  czuwanie ;  protest  przeciw  obniżaniu  ideałów,  narodowych 
i  artystycznych,  przeciw  rozwodnieniu  sztuki,  a  płytkości  morału- 
rozsądku;  wielkie  poczucie  potęgi  słowa  i  odpowiedzialności  za 
nią;  krewkość  temperamentu,  unosząca  niemal  krytyka,  w  miłości 
i  nienawiści  niehamującego  się  nigdy;  styl  niezrównany,  francuski, 
przechodzący  od  najwyższego  patosu  do  najdotkliwszej  ironii,  od 
zapału  do  sarkazmów,  zawsze  cięty,  świeży,  nigdy  pospolity  i  blady, 
stworzyły  te  wielkie  arcydzieła  krytyczne  i  publicystyczne,  jakie 
w  ocenie  » Krewnych «  i  »Gladyatorów«,  w  Sztuce  polskiej,  w  Ka- 
techizmie nierycerskim,  Odstępcach  i  innych  podziwiamy.  Przypo- 
minają owe  krytyki,  spółczesne  Czernyszewskiego  i  Dobrolubowa, 
którzy  również  z  krytyki  publicystykę  czynili,  nie  hołdując  w  niej 
estetyce,  lecz  uważając  ją  za  zmysł  moralny,  stosując  ją  do  po- 
trzeb narodowych,  do  uświadamiania  postępu  i  dobra;  nie  do- 
równali oni  tylko  stylowi  Klaczki.  Krytyka  bezlitosna,  ale  słuszna 
morału  bajki  » Krewnych «  dotknęła  boleśnie,  głęboko,  Korzeniow- 
skiego, który  wzburzonemu  uczuciu  dał  folgę,  wprowadzając  bez- 
sumiennego  pismaka,  Centaurowicza  (Klaczkę)  w  »Złotych  Kajda- 
nach*; jeszcze  gorzej  znęcał  się  krytyk  nad  Lenartowiczem,  co  się 
tak  fatalnie  wykoleił,  prawiąc  duby  smalone  i  o  świecie  klasycz- 
nym, i  o  wzajemności  słowiańskiej;  z  błotem  zmieszał  »Staruszkie- 
wicza«  (Odyńca)  i  » zacnego,  serdecznego  Chodźkę «  —  lecz  gorzej 
od  wszystkich  potępił  arlekina,  Mierosławskiego,  niby  zapatrując 
się  na  monomachię  Krasińskiego  ze  Słowackim.  Mierosławskiego- 
Papkina  nie  przebaczyła  emigracya,  mimo  widocznej  słuszności  po 
stronie  Klaczki,  protestującego  przeciw  bezmyślnemu  burzeniu  mło- 
dzieży, niegodziwemu  apostołowaniu  rzezi,  przeciw  głupiej  zarozu- 
miałości, deklamującej  —  jak  slawofili  —  o  zgniliźnie  Zachodu. 
W  tym  samym  roku  (1859)  dowodził  Klaczko  (»Konspiracya  i  jawne 
działanie «),  jak  niebezpieczną  jest  broń  spiskowa,  że  granat  to,  co 


-     203     - 

pęka  we  własnych  szeregach,  przedsięwzięcie  napozór  wielkie, 
w  istocie  próżne,  i  kończył  słowami  Włocha  -  patryoty :  wyżej  nad 
wolność,  wyżej  nawet  nad  niepodległość,  narody,  chcące  pozostać 
cywilizowanymi,  cenić  powinne  sprawiedliwość,  porządek  i  mo- 
ralność. 

Na  tych  artykułach,  na  wykładach  o  Mickiewiczu,  wydawni- 
ctwie dzieł  jego  (ze  świetnym  studyum  o  nim  z  powodu  Korespon- 
dencyi  jego),  kończyła  się  jednak  praca  polska;  od  roku  1861 
pisał  niemal  wyłącznie  po  francusku,  przenosząc  rozmach  pióra 
polskiego  do  nienaganności  prozy  francuskiej.  Spółpracownik  Re- 
vue  de  deux  mondes  poruszał  i  teraz  sprawy  polskie,  dał  np. 
pierwszą  trafną  ocenę  Krasińskiego  (La  poesie  polonaise  au 
XIX  siecle  et  le  poetę  anonyme),  pisał  o  sonetach  krymskich,  wy- 
stawiał wymowny  kontrast  zaborczości  krzyżackiej,  a  pokojowej 
unii  polsko-litewskiej  w  Annexion  tfautrefois  (r.  1869);  zwracał 
się  coraz  bardziej  do  wielkiej  polityki,  tworząc  arcydzieła  analizy 
mężów  stanu  i  ich  środków  (Etudes  de  diplomatie  contemporaine, 
Deux  Chancehers,  Gorczakow  i  Bismark  i  t.  d.),  a  wreszcie,  zra- 
żony polityką  żelaza  i  krwi,  do  umiłowanego  gorąco  Dantego 
i  do  sztuki  renesansu  włoskiego  (Causeries  florentines,  Romę  et 
la  Renaissance  i  t.  d.)  się  zwrócił;  okazał  się  najwymowniejszym, 
niezrównanym  tłumaczem  i  znawcą,  bogatą  treść  w  pysznej  for- 
mie wystawiając,  chociaż  nowych  momentów  nie  przysporzył. 
Sława  autora  francuskiego  (artykuły  i  dzieła  wychodziły  i  wycho- 
dzą w  tłumaczeniach  polskich)  zwróciła  uwagę  i  na  owe  pierwsze 
występy  krytyczne  i  publicystyczne  i,  jak  Słowacki,  zbierał  i  Klaczko 
wawrzyny  zbyt  późne. 

Odmiennie  ułożyły  się  losy  spółtowarzysza  broni,  Waleryana 
Kalinki;  artykuły  jego,  silnie  duchem  katolickim  przeniknięte,  formą 
nie  świetne,  spokojne,  wywoływały  owe  okrzyki  na  jezuityzm. 
Była  to  druga  faza  w  rozwoju  autora  » Listów  z  Londynu «  i  »Ga- 
licyi  i  Krakowa  pod  panowaniem  austryackim«  (dzieła  cennego 
masą  dat),  co  teraz  oddał  się  zasadom  hotelu  Lambert.  Jego  wła- 
sne były  inne;  oddając  się  studyom  historycznym  w  Krakowie, 
czy  poszukiwaniom  w  archiwach  niderlandzkich,  tchnął  duchem 
demokratycznym,  charakterystycznym  dla  ówczesnej  młodzieży; 
wcześnie  jednak  zwrócił  się   przeciw  spiskom  i  spiskowaniu,   a  za 


—     204     — 

pobytu  paryskiego  przylgnął  zupełnie  do  stronnictwa  Sienkiewicza 
i  Hoffmana,  poszedł  na  służbę  dyplomatyczną  i  publicystyczną 
u  Czartoryskich.  Na  razie  rozpraszał  się  w  artykułach  drobniej- 
szych, co  gorętszym  w  kraju,  dla  trzeźwości,  bardzo  się  nie  podo- 
bały; poczytywano  je  za  bardziej  rosyjskie,  niż  artykuły  tygo- 
dnika petersburskiego«.  Lecz  jego  służba  emigracyjna,  to  tylko 
działanie  przedwstępne. 


ROZDZIAŁ   PIĘTNASTY. 

SPÓŁCZESNA  LITERATURA  W  KRAJU  (1831  —  1863). 

TŁO  JEJ.   POEZYA. 


Stan  umysłowy  i  warunki  rozwoju  w  Galicyi,  w  Poznańskim,  w  Królestwie  i  w  Kra- 
jach   zabranych.    Ożywienie    badań    historycznych    i   ludoznawczych.    Wybitni    poeci; 
epicy:  Pol,  Syrokomla;  lirycy:  Lenartowicz,  Ujejski. 

Poezya  emigracyjna,  dzięki  wyjątkowemu  położeniu  swemu 
i  nadzwyczajnym  talentom  twórczym,  wdarła  się  odrazu  na  szczyty, 
niedostępne  dotąd  nie  tylko  poezyi  polskiej,  ale  wogóle  słowiań- 
skiej, i  nikt  jej  nie  prześcignął  ani  nawet  dorównał,  ani  wtedy  ani 
później.  Poruszała  najżywotniejsze  kwestye;  czerpała  z  najbliższej 
przeszłości  sił  i  środków  do  walki,  którą  piórem  dalej  toczyła; 
sama  zwracała  się  do  przodków  z  groźnym  zapytaniem: 

Zaco  życie  w  życia  chwili 
Z  taką  pychą  roztrwonili, 
Że  potomkom  nie  zostało 
Ni  potęgi,  ni  puścizny, 

i  sama  odpowiadała: 

Któż,  zachwycon  zdarzeń  ściekiem, 
Nie  popełnił  nigdy  winy  ? 
Jakiż  naród,  jakiż  stan, 
Wiekże  jaki,  z  czystym  czołem, 
Krzyknąć  może:  jam  aniołem, 
Jam  nie  zadał  drugim  ran  ? 


—     206     — 

Ona  nie  tylko  tłumaczyła  tę  przeszłość,  ale  i  przebijała 
zasłonę  przyszłości,  a  nie  tylko  były  to  olbrzymie  pokłady  my- 
ślowe, nie  wyczerpane,  była  to  zarazem  i  sztuka  najwyższa,  czy 
narodowi  obraz  własnego  życia,  tak  niedawnego,  a  już  do  prze- 
szłości należącego,  rozkosznymi  barwami  w  zadziwiającej  prawdzie 
wystawiała,  czy  dobadywała  się  pracy  duchów,  ciągłej,  wytrwałej, 
od  wieków  najdawniejszych  istnienia  aż  do  dni  naszych. 

Lecz  literatura  ta  nie  miała  wolnego  dostępu  do  kraju,  szerząc 
się  kryj  orno  i  przypadkowo;  nie  miała  wolnego  dostępu  nieraz 
i  do  głów  samych.  Słowacki  zasunął  się  za  obłok  mistycyzmu  i  zni- 
knął za  nim  dla  kraju;  Krasińskiego  najpotężniejsze  alegorye  wy- 
magały wysiłku  myślowego,  i  poczciwa  Tańska  nie  jedyna  żachała 
się  na  »tajemniczość«  Irydyona;  piewca  litewski,  ukochany  od 
wszystkich,  zamilkł  już  po  »Tadeuszu«  na  zawsze.  Wielka  ta  lite- 
ratura, w  stroju  odświętnym,  w  blaskach  natchnienia  i  wieszczenia, 
niepokojąca,  przerywająca  sen  błogi,  nie  zaspokajała  potrzeb  naj 
bliższych,  codziennych;  bez  granic  w  przestrzeni  i  czasie,  nie  do- 
pasowywała się  ku  wymogom  maluczkich,  zasklepionych  w  sobie, 
ku  nizkiemu  nastrojowi  ogółu.  A  ogół  ten  odczuwał  co  raz  od- 
mienne potrzeby. 

W  każdej  dzielnicy  płynęło  też  życie  odmiennym  korytem. 
Na  przewrót  zupełny,  najdonioślejszy  w  swych  skutkach,  zanosiło 
się  powoli  w  Galicyi,  traktowanej  dotąd  przez  własny  rząd  naj 
bardziej  po  macoszemu,  skazanej  na  germanizacyę.  W  pół  wieku 
po  przyłączeniu  do  Austryi,  prowincya,  gdzie  praca  komisyi  edu- 
kacyjnej żadnym  echem  odezwać  się  nie  mogła,  ulegała  zupełnej 
germanizacyi;  Lwów  z  niemieckim  teatrem  i  czasopismami  (polskie 
kołatały  nędzny  żywot);  kraj  z  niemieckimi  urzędami,  sądami, 
szkołą  i  wojskiem;  miasteczka  nawet  z  magistraturą  niemiecką 
wywoływały  łudzące  pozory  jakiejś  niemieckiej  prowincyi.  Ducho- 
wieństwo było  wprawdzie  polskie,  ale  głęboko  poderwane  refor- 
mami józefińskimi,  osłabło  tym  bardziej,  gdy  na  czele  jego  stawali 
i  obcokrajowcy,  obojętni  dla  narodowego  kościoła.  Szlachta  została 
niby  czym  była,  miała  nawet  reprezentacyę  stanową  i  w  niej  sty- 
kała się  z  rządem;  zresztą  nie  wstępy  wała  do  urzędów  ani  do 
wojska,  żyła  na  wsi,  po  dawnemu,  patryarchalnie;  za  młodu  wyje- 
żdżano za  granicę,  potym  polowano  i  gospodarowano,  co  przy 
pańsczyźnie  trudno  nie  było;   tylko  wyjątki   rzucały   życie  ospałe. 


—     207     — 

Ludek  miejski  wegetował  spokojnie,  nie  uświadomiony  jeszcze,  ale 
już  wybijały  się  jednostki;  nauka,  choć  niestrawna,  choć  niemiecka, 
budziła  myśl. 

Lud  wiejski,  polski  czy  ruski,  dzieliła  od  »panów«  pańsczyzna; 
głęboka,  wiekowa  waśń  społeczna  nie  dopuszczała  jakiegokolwiek 
poczucia  solidarności;  rząd  przez  to  samo,  że  nieograniczoną  nie- 
gdyś pańsczyznę  określał  i  władzę  nad  życiem  i  mieniem  »chłopa« 
odebrał,  chociaż  pańsczyzny  nie  znosił  i  przez  swoich  mandataryu 
szów  patrymonialnią  juryzdykcyę  pańską  dalej  wykonywał,  w  oczach 
chłopskich  aureolą  opiekuństwa  się  otoczył;  tylko  panów  wina, 
jeżeli  ojcowskie  zamysły  jego  nie  wchodzą  w  życie;  oni  to  uchy- 
lają czy  ukrywają  rozkazy  cesarskie,  mające  dobro  chłopa  na  celu. 
Z  tego  antagonizmu  społecznego  rząd,  przez  emisaryuszów  emi- 
gracyjnych i  roboty  podziemne  nad  miarę  wystraszony,  skorzystał 
w  roku  1846. 

Żyd,  stanowiący  pokaźny  procent  ludności,  narodowego  po- 
czucia mieć  nie  mógł,  od  wieków  z  dala  trzymany  i  sam  wszelkiej 
asymilacyi  się  opierający;  stawał  po  stronie  rządu  i  germanizacyi, 
od  polskości  stronił.  I  płynęło  życie  prowincyi  różnymi  strugami: 
najpłytsza  niemiecka  —  dzieło  kolonizacyi,  planowane  na  wielką 
skalę,  albo  chybiało  zupełnie,  albo  ważniejszych  wyników  nie  da- 
wało —  wylewała  najszerzej,  po  napisach  na  budynkach  i  kramach, 
po  szkołach  i  biurach,  w  wojsku  i  między  kupiectwem:  nawet 
w  przemyśle  górowali  obcy.  Szlachta  ceniła  dawne  życie  trady- 
cyjne najwyżej,  szczególniej  szlachta  podgórska  i  sanocka;  nie 
przypadkiem  też  pisarze  galicyjscy,  Pol  i  Kaczkowski,  z  idealizacyą 
jego  wystąpili;  o  lud  miejski  i  wiejski  na  razie  nie  dbano.  Ogólne 
jednak  zajęcie  narodowościami  nie  minęło  kraju,  i  właśnie  Galicya 
okazała  się  wdzięcznym  polem  dla  etnografii,  łącząc  oba  odłamy 
świata  słowiańskiego,  zachodniego  i  wschodniego;  myśli  Choda- 
kowskiego znalazły  tu  najwcześniej  oddźwięk.  Już  »Pielgrzym 
Lwowski*  na  rok  1822  i  1823  (wydanie  profesora  Niemca  Maussa) 
zamieszczał  próby  i  oceny  poezyi  ludowej,  i  z  Galicyi  wyszły 
pierwsze  obszerne  zbiory  pieśni  ludowych. 

Jeden,  Wacława  z  Oleska  (Zaleskiego,  namiestnika  galicyj- 
skiego w  r.  1848)  »Pieśni  polskie  i  ruskie  ludu  galicyjskiego «, 
z  roku  1833,  upatrywał  w  nich  właśnie  » najdoskonalszą  charakte- 
rystykę narodowością  żałował,  że  mylną  poszła  drogą  poezya  da- 


-     208     — 

wna,  od  Kochanowskich  do  Krasickiego,  ogółowi  zawsze  obca. 
Drugi,  skrzętnego  badacza  i  zapalonego  antykwaryusza,  Żegoty 
Paulego  (»Pieśni  ludu  polskiego «,  1838,  »Pieśni  ludu  ruskiego«, 
1839),  posłużył  za  kopalnię  dla  Wójcickiego  i  jego  »Pieśni  Białochroba- 
tów*.  Nawoływania  Chodakowskiego,  Lacha  Szyrmy  i  Brodzińskiego 
(śledź  zgasłych  ojców  czyny,  łańcuchem  niezłomnym  sprząż  dawną 
miłość  kraju  z  plemieniem  potomnym;  w  ziomkach  ucz  się  znać 
ludzi,  z  nich  czerpaj  natchnienie,  ich  uczuciem  wzbudzone  im  poświę- 
caj pienie),  podchwycili  August  Bielowski,  Siemieński,  Goszczyński, 
Wincenty  Pol,  zbierając,  tłumacząc,  przerabiając  pieśni  ludowe. 

Różnice  narodowościowe  na  razie  nic  nie  znaczyły;  nieliczna 
inteligencya  ruska  posługiwała  się  wyłącznie  językiem  polskim, 
nawet  w  cerkwiach  mawiano  kazania  po  polsku;  Iwan  Wahilewicz, 
jeden  z  » trójcy*,  co  zapoczątkowała  w  Galicy  i  nową  literaturę 
ruską,  odrębną  od  cerkiewnej  i  jej  martwego  języka,  pisywał  nie 
tylko  po  polsku,  ale  i  bratał  się  szczerze  z  Bielowskim  i  in.;  Mar- 
cyan  Szaszkiewicz  (wydawca  »Rusałki  Dniestrowej*,  z  Wahilewiczem 
i  Hołowackim)  pisał  wiersze  polskie  i  tłumaczył  z  polskiego;  upra- 
wiali na  razie  patryotyzm  miejscowy,  galicyjski;  powoli  wzmagał 
się  ten  ruch,  zagarniał  Ukrainę;  poetycznej  jej  restauracyi  dokonali 
najpierw  polskoukraińscy  poeci  z  Padurrą  (cenił  go  Szaszkiewicz  — 
wtedy,  dzisiejsi  Rusini  oddawna  nim  pomiatają);  potym  stawał  się 
ten  ruch  coraz  bardziej  separatystycznym  i  wrogim,  szczególniej 
po  roku  1848. 

Nie  dziw  więc,  że  właśnie  galicyjscy  pisarze,  obok  ludowych, 
słowiańskie  tendencye  szerzyli,  zachwycali  się  »Rękopisem  królowo- 
dworskim«,  pieśniami  serbskimi,  »Słowem  o  pułku  Igorowym«,  tłu- 
maczyli je  i  naśladowali,  szczególniej  Bielowski,  Siemieński,  Na- 
bielak.  Ta  młodzież,  z  oboma  Borkowskimi  (Józefem  i  Leszkiem), 
niebawem  zasilona  napływem  n"owych  sił  od  Warszawy  (Wójcicki, 
Magnuszewski,  Goszczyński  i  inni),  zakrzątawszy  się  żywiej,  prze- 
rwała nakoniec  apatyę  umysłową,  zadowalającą  się  całymi  latami 
albo  bajką  Miera,  albo  jego  wlokącym  się  nieskończenie  przekła- 
dem Andromachy. 

Prace  ich  skupiały  się  w  >  Haliczaninie «  Chłędowskiego 
i  w  »Ziewoni«;  punktem  zbiorowym  stało  się  później  Osolineum, 
wieczory  literackie  tamże  urządzane  przez  dyrektora  Kłodzińskiego; 
po  »Rozmaitościach«,  dodawanych  do  urzędowej  » Gazety  lwowskiej «, 


—     209     — 

po  almanachach  i  innych  próbach  nieudałych  wytwarza  się  nako- 
niec  za  ich  staraniem  »Dziennik  mód  paryski ch«  (krawca  Kulczy- 
ckiego), jako  pierwszy  organ  literacki.  Koło  poetów  czerwono- 
ruskich  rozprzęgło  się  wprawdzie  wcześnie,  ale  ruch,  przez  nich 
wzbudzony,  potężniał. 

Jedni,  jak  Nabielak,  emigrant-Towiańczyk,  rzucali  kraj  i  pracę 
literacką;  Augusta  Bielowskiego,  świeżo  wsławionego  »Pieśnią 
o  Henryku  Pobożnym«,  wabiła  coraz  wyłączniej  historya,  na  jej 
też  polu  miał  sobie  zaskarbić  największe  zasługi;  i  tu  nęciła  go 
najbardziej  przeszłość  słowiańsko-mityczna,  majaki  macedońskich 
i  trackich  dziejów  i  bojów;  wpadał  na  najmylniejsze  poszlaki;  po- 
zostawił jedno,  trwałe  dzieło:  na  wzór  wielkiego  niemieckiego  wy- 
dawnictwa (Pertza),  małe  rozmiarami,  znaczeniem  wielkie  »Monu- 
menta  Poloniae  historica,  Pomniki  dziejowe  Polski«,  obejmujące 
dawne  jej  źródła,  swojskie  i  obce  (kronikę  Nestorową  w  przekładzie 
Wahilewicza),  i,  chociaż  nawet  w  wydawnictwie  kronik  dał  się  nie- 
raz powodować  niefortunnymi  pomysłami,  osadził  na  pewnej  pod- 
stawie dziejopisarstwo  średniowieczne. 

Józefa  Borkowskiego  od  pieśni  nowogreckich  i  gazel  wscho- 
dnich śmierć  przedwczesna  oderwała;  brat  jego,  Leszek,  sam  za- 
rzucił lirykę  i  przerzucił  się  do  satyry  ciętej,  literackiej,  wierszo- 
wanej, w  »Cymbaladzie«  (1845),  przedrzeźniającej  nie  tylko  niemiło- 
siernie wierszokletę  Józefa  Pajgerta  (ojca)1),  lecz  nie  skąpiącej 
verba  veritatis  i  Polowi,  a  sympatycznie  witającej  nowo  wscho- 
dzącą gwiazdę,  Ujejskiego;  »Cymbaladę«  wyprzedziła  satyra  prozą 
na  stosunki  galicyjskie,  »Parafiańsczyzna«;  ta  wielką  wywołała 
wrzawę,  gdyż  nie  parafian,  lecz  » wielki  świat «  lwowski  zaczepiała, 
małpowanie  cudzego  ducha  i  języka,  przykładne  zasady  świętosz- 
ków naszych,  a  nieprzykładne  ich  życie,  zarozumiałość,  pomiatającą 
niższymi,  i  inne  wady  towarzyskie;  w  szeregu  luźnych  szkiców, 
o  nierównej  wartości  i  tonie;  niektóre  z  nich  bardzo  wymowne 
i   ostre.    Lecz    były    to    ostatnie    występy    autora  -  obywatela  na 


*)  »Józef  z  Sidorowa*  odpłacił  pięknym  za  nadobne,  »Zemstą  Wandy*  (1846), 
najlepszym  co  napisał,  polską  Duncyadą,  gdzie  nie  tylko  Breszka-Leszka,  ale  i  całe 
kółko  czerwonoruskich  pisarzów,  z  Bielowskim  (»Długoszem€)  i  in.,  nawet  ze  zmar- 
łymi, Józefem  Borkowskim  i  Magnuszewskim,  pokiereszował;  nie  uszedł  i  Kraszewski, 
krytyk  i  epik  (Witoloraudy),  najdotkliwszych- uwag. 

DZIEJE    LITERATURY    PILSKIEJ    T.    II  AA 


-     210     — 

niwie   literackiej;   przerzucił   się  potym  na  pole  pracy  politycznej 
i  społecznej. 

Siemieński  porzucił  Galicyę  i  zmienił  pole  pisarskie:  nie  pró- 
bował już  tonów,  jakie  w  »Trąbach  w  Dnieprze«  zanucił,  lecz  od- 
dawał się  popłacającym  gawędom  i  obrazkom  powieściowym 
(Muzameryt),  nie  zaniedbał  tłumaczeń  (Horacego,  Odysei)  i  zasłużył 
się  najlepszym  opowiadaniem  dziejów  narodowych,  » Wieczorami 
pod  lipą*,  pozostawiającymi  daleko  w  tyle  »Pielgrzyma  dobromil- 
skiego«,  barwnością  stylu  i  ciepłem  serdecznym. 

Miejsca  ubywających  (Magnuszewskiego  i  innych)  zajmowały 
siły  młode:  powieściopisarz  Dzierzkowski,  Wincenty  Pol,  Karol 
Szajnocha,  Ujejski,  Kaczkowski.  Straszny  popłoch,  wywołany  rzezią 
lutową  roku  1846,  i  prześladowania  polityczne  ubezwładniły  chwi- 
lowo ruch  umysłowy  i  propagandę  demokraty czno- postępową  — 
wszystko  wynagrodził  rok  1848,  wiosna  ludów,  zapowiadająca  po- 
lityczne i  społeczne  przewroty.  Niebawem  wprawdzie  rozwiały  się 
bujne  marzenia;  zjazd  wszechsłowiański  w  Pradze,  witany  prozą 
i  wierszami,  obesłany  licznie  przez  Polaków  (zjawił  się  i  Padurra), 
co  miał  podwaliny  wzajemnego  porozumienia  się,  braterstwa  ludów 
ułożyć,  musiał  się  rozejść,  nie  usankcyonowawszy  nawet  ugody 
polskoruskiej,  podpisanej  przez  Leona  Sapiehę,  Helcia  i  innych; 
bombardacyą  Lwowa  (gdzie  spłonęła  biblioteka  uniwersytecka)  roz- 
poczęła się  nowa  era  reakcyi  i  represaliów.  Ale  pamiętny  rok  nie 
przeszedł  bez  głębokich  śladów:  można  było  pozawieszać  wydaw- 
nictwa peryodyczne,  obostrzać  na  nowo  cenzurę  i  nadzór  nad 
szkołami ,  wracać  do  systemu  germanizacyjnego ,  zarzuconego 
w  roku  1848,  kadry  urzędnicze  zapełniać  Niemcami  i  jeszcze  nie- 
życzliwszymi  Czechami:  ruchu  umysłowego,  politycznego  i  społe 
cznego  już  nie  zatamowano. 

Obudziło  się  mieszczaństwo;  służba  w  gwardyi  narodowej, 
udziały  w  petycyach,  adresach,  zgromadzeniach,  nawet  procesy 
polityczne  i  zasądzania  na  śmierć,  zamienianą  na  więzienia  Szpil- 
bergu  i  Kufsteinu,  wyrobiły  tylko  poczucia  łączności  ze  szlachtą, 
służby  publicznej:  Smolka,  Ziemiałkowski,  Sznajder  i  inni  o  tym 
świadczyli  wymownie. 

Uwłaszczenie  włościan  wyszło  wprawdzie  od  rządu,  ale  za- 
bliźniło najgroźniejszą  ranę  w  ustroju  prowincyi,  chociaż  przepaść 
społeczną,   dzielącą   lud  a  szlachtę,   pogłębiło   raczej.    Ruch  ruski 


-     211     - 

zaczął  się  również  wzmagać  i  samą  jednolitością  swoją  zdawał  się 
groźnym,  tym  bardziej,  że  lojalność  »ruteńców«  wypróbowano 
w  roku  1848  i  1849  —  Polakom  nie  zapomniano  nawet  udziału 
w  powstaniu  węgierskim,  gdzie  generał  polski,  Bem,  największe 
odniósł  tryumfy,  nawet  przeciw  zawiści  i  niechęci  madyarskich 
towarzyszów  broni,  a  legion  polski  dzielnie  do  końca  się  trzymał. 

Na  dalszy  rozwój  Galicy  i  wpłynęło  silnie  przyłączenie  rze- 
czypospolitej  krakowskiej  w  roku  1846.  Miniaturowa  rzeczpospolita 
przechodziła  wraz  z  uniwersytetem  Jagiellońskim  niewesołe  koleje 
od  roku  1815.  Szczupłość  rozmiarów,  środków,  sił,  czujny  nadzór 
ze  strony  mocarstw  gwarancyjnych,  utrudnienie  związków  z  innymi 
dzielnicami  nie  dozwoliły  żywszego  rozbudzenia.  Nawet  jedyna 
Szkoła  Główna  z  wykładowym  językiem  polskim,  jedyne  polskie 
towarzystwo  naukowe,  ruch  czasopiśmienniczy  nieco  większy,  wła- 
śnie z  powodu  braku  sił  i  środków  szeroko  się  rozwijać  nie 
mogły. 

Najbardziej  zasłużył  się  Michał  Wiszniewski,  Krzemieńczanin, 
profesor  historyi  powszechnej,  czynny  jako  pisarz  filozoficzny, 
o  kierunku  zupełnie  od  Kremerów  i  Libeltów  odmiennym  (wy- 
znawca Bakona,  Lockego,  filozofii  szkockiej,  jak  Śniadecki),  popu 
larnie  kreśląc  systemy,  logikę,  pedagogikę;  jeszcze  większy  wpływ 
osiągnął,  jako  pierwszy  historyk  literatury  polskiej,  podjętej  na 
najszersze  rozmiary.  W  siedmiu  sporych  tomach  (1840— 1846) 
opracował  całość  jej  do  XVI  wieku  (w  pierwszych  pięciu  tomach) 
i  poezyę  (polską  i  łacińską  wraz  z  przekładami  wierszem  i  prozą) 
okresu  »złotego«  do  r.  1648;  roztoczył  obraz  kultury  najobszer- 
niejszy, na  jego  tle  nadmiernym  wystawiając  nieliczne  pomniki 
łacińskie  i  jeszcze  o  wiele  szczuplejsze  polskie;  w  XVI  i  XVII 
wieku  dał  się  unieść  masie  napływającego  zewsząd  materyału  dru- 
kowanego i  przed  analizą  bibliograficzną  (z  licznymi  przytaczaniami 
tekstów,  zastępującymi  niemal  późniejsze  » wypisy  staropolskiej 
cofa  się  zupełnie  wykład  historyczny;  później  wydano  z  rękopisu 
jego  jeszcze  dwa  tomy,  obejmujące  resztę  literatury  Zygmuntow- 
skiej,  materyał  surowy,  nie  przerobiony. 

Zasługą  pozostało,  obok  wydobycia  nadzwyczajnej  ilości  fak- 
tów cennych,  powiązanie  ich  z  tłem  ogólnodziejowym:  oświetlenie 
mogło  być  czasem  zbyt  jaskrawe,   przeceniało   się  zabytki,  uogól 
niało   zbyt   pośpiesznie  zjawiska   zachodnie,  ale  cóż  za  postęp  od 

14* 


-     212     — 

suchych  wyliczań  Bentkowskiego,  Juszyńskiego,  a  choćby  i  Oso- 
lińskiego!  Ważność  literatury  dla  oceny  ducha  dziejów  dopiero 
z  jego  dzieła  wynikała. 

Niżej  od  Wiszniewskiego  stanęli  bibliotekarz  (po  Bandtkiem) 
Józef  Muczkowski,  Poznańczyk,  zasłużony  około  dziejów  uniwer- 
syteckich żmudnymi  publikacyami  źródłowymi,  i  Karol  Meche- 
rzyński,  specyalizujący  swe  badania  (o  historyi  łaciny  w  Polsce, 
autor  »Historyi  wymowy  w  Polsce«,  trzytomowej). 

Z  uniwersytetem  łączyło  się  Towarzystwo  Naukowe,  wyda 
jące  z  przerwami  swoje  »Roczniki«;  przewodzili  w  nim  lekarze 
i  przyrodnicy,  najbardziej  zasłużył  się  długoletni  przewodniczący 
jego,  uczony  fizyolog  Józef  Majer  —  tylko  Franciszek  Wężyk  ró- 
wnał się  z  nim  wielką  ofiarnością  dla  celów  Towarzystwa,  chociaż 
uznania,  jako  pisarz,  i  w  Krakowie  się  nie  doczekał;  ani  dramaty 
jego  historyczne  (»Bezkrólewie«;  pierwsze  i  drugie)  ani  komedye 
interesowały.  Od  roku  1852  odłączyło  się  Towarzystwo  od  uni- 
wersytetu. 

Kraków  stworzył  pierwsze  miesięczniki  polskie,  poważne, 
»Kwartalnik  Naukowy«  Antoniego  Zygmunta  Helcia,  »Powszechny 
Pamiętnik  Nauk«  Zienkowicza  i  »Pamiętnik  Nauko  wy «  Lesława  Łu- 
kaszewicza (autora  podręcznika  dziejów  literatury),  lecz  dłuższego 
bytu  im  nie  zapewnił.  Helcel  starał  się  najusilniej  zaradzać  brakom 
kardynalnym  polskim,  brakowi  gruntowności  i  brakowi  oryginal- 
ności; pomagał  mu  filozof- estetyk  Józef  Kremer,  streszczający  naj- 
pierw w  Kwartalniku  Hegela,  później  podejmujący  obszerny  »Sy- 
stematyczny  Wykład  Filozofii «,  traktujący  równocześnie  w  »Listach 
z  Krakowa «  historyę  sztuk  pięknych,  z  szczególnym  uwzględnie- 
niem krajowej,  w  formie  wcale  estetycznej.  Na  gruncie  krakowskim, 
z  najpiękniejszymi  pomnikami  sztuki  polskiej,  nie  tylko  historya 
sztuki  się  rozwinęła:  ośmiowiekowa  przeszłość  miasta,  niegdyś 
placówki  narodu  zachodniej,  później  stolicy  piastowskiej  i  jagielloń- 
skiej, budziła  uszanowanie  i  zamiłowanie,  zwracała  myśl  ku  świe- 
tnej przeszłości;  z  Krakowa  wyszło  polskie  starożytnictwo  i  dziejo- 
pisarstwo. Helcel  sam,  rzucając  artykuły  krytyczne  i  filozoficzne, 
zagłębił  się  w  studya  dziejowe,  ale  wiek  upadku,  XVII,  ani  listami 
Sobieskiego  (do  Marysieńki),  ani  księgą  pamiątkową  Michałowskiego 
(zbiór  materyałów  do  dziejów  roku  1648  i  następnych)  utrzymać 
go  przy  sobie  nie  potrafił:  od  anarchii  rwał  się  do  czasów  silnych 


—     213     — 

rządów  monarchicznych,  do  wielkiego  Piasta  i  najznakomitszego 
dzieła  jego,  Wiślicyi.  Jego  »Starodawne  prawa  polskiego  pomniki«, 
obejmują  w  dwu  tomach  i  podstawę  ich,  ustawodawstwo  »wiślickie«, 
rozebrane  po  Janie  Wincentym  Bandtkiem  krytycznie  i  wydane  na 
podstawie  wszystkich  rękopisów;  i  praktykę  ich,  w  zapiskach  są- 
dowych krakowskich  XIV  i  XV  wieku  tkwiącą. 

W  tym  staroźytniczym  kierunku  pracowali  i  inni,  źołnierz- 
biskup  Łętowski  (»Biskupi  i  kanonicy  krakowscy «  —  w  innych 
pismach  folgujący  stylowi  żołniersko-gawędziarskiemu,  dosadnemu, 
próbujący  bez  powodzenia  i  dramatu  historycznego);  zbieracz 
i  księgarz,  Ambroży  Grabowski,  przejęty  głęboką  miłością  wszyst- 
kiego, co  swojskie  (już  r.  1819  wydał  Apoftegmata,  anegdoty  staro- 
polskie, potym  »Starożytności  polskie«),  przedewszystkim  zaś  tego, 
co  krakowskie,  najwymowniejszy  Cicerone  swego  rodzinnego  grodu. 
Kraków  właśnie  stał  się  kolebką  archeologii  polskiej,  piastowanej 
dalej  •  godnie  przez  Łepkowskiego  i  Łuszczkiewicza,  przez  Soko- 
łowskiego i  Wojciechowskiego,  przez  Koperę  i  Lepszego.  Z  mi- 
łością przeszłości  godziły  się  drobne  rywalizacye  partyjne,  a  ra- 
czej osobiste:  najwymowniejszy  ich  pomnik  pozostawił  Wodzicki 
w  swoich  pamiętnikach. 

Po  włączeniu  do  Galicyi  stał  się  Kraków  nie  tylko  punktem 
ciężkości  dla  zachodniej  połaci  kraju,  lecz  w  przeciwieństwie  do 
młodszego,  ruchliwszego,  skrajniej  usposobionego  Lwowa,  strażnik 
grobów  królewskich  i  chwały  narodowej,  w  imię  przeszłości  i  jej 
wymownych  pomników,  wyrażał  stale  zasady  konserwatywne.  Na 
razie  występywały  te  różnice  chyba  w  teoryi,  ale  dnie  rządów 
absolutystycznych  były  policzone;  klęski  włoskie  sprowadziły  w  Au- 
stryi  zupełną  odmianę,  przygotowały  powrót  do  rządów  parlamen- 
tarnych, nadawały  konstytucyę  państwu,  a  autonomię  prowincyom; 
centralistyczne  zakusy  wiedeńskie  odrodzenia  narodowego  Galicyi 
powstrzymać  nie  zdołały. 

Odrodzenie  publicystyczne  i  literackie  szło  w  nieprzerwanym 
ciągu  od  roku  1848,  kiedy  to  wszelkie  tamy  naraz  zerwano,  kiedy 
wysypały  się,  jak  z  rogu  obfitości,  dzienniki,  broszury,  wiersze, 
polskie  i  ruskie,  Pola,  Jabłońskiego  i  innych.  Były  to  jednodniówki, 
ale  ślad  zostawiły.  Teraz  nie  wystarczały  już  » Rozmaitości « 
i  »Dziennik  mód«;  Jan  Dobrzański,  nabrawszy  wprawy  redaktor 
skiej  przy  owym  dzienniku,  stworzył  poważniejsze  pismo  literackie, 


—     214     — 

najpierw  »Nowiny«,  potym  »Dziennik  literacki«,  w  których  się 
belletrystyka  lwowska  znakomiciej  prezentowała,  i  utrzymał  zna- 
czenie ich,  nim  się  do  politycznego  dziennikarstwa  zwrócił,  nie 
przebierając  nawet  w  środkach,  czego  »Kółko  Rodzinne«  doświad- 
czyło, mimo  znakomitych  spółpracowników,  ulegające  r.  1860  jego 
bezwzględnej  polemice.  Kraków  podobnego  czasopisma  nie  stwo- 
rzył, zato  jego  »Czas«,  organ  ziemiański,  zachowawczy,  urósł 
w  najpoważniejszą  gazetę  polityczną  polską,  dzięki  zdolnościom 
redaktorskim  Manna,  później  Stanisława  Koźmiana.  Rolę  felieto 
nisty  literackiego  objął  tu  eksdemokrata  Lucyan  Siemieński,  co 
o  »czerwonej«  przeszłości  i  o  poezyi  zapomniał  i  krytyce  i  studyom 
literackim  zupełnie  się  poświęcił,  wprowadzając  pierwszy  nowy  ro- 
dzaj szkiców,  sylwetek  czy  »portretów«  literackich;  pierwszy  zrę- 
cznie i  dowcipnie,  daty  życia,  wpływy  otoczenia,  oceny  dzieł  czy 
stanowiska  połączył,  oświetlił  i  całość,  w  szczegółach  nie  zawsze 
ścisłą,  ale  zawsze  zajmującą,  ukazał.  Nie  sięgał  zbyt  w  przeszłość; 
pisarzów  spółczesnych  —  nie  zawsze  bezstronnie,  dawniejszych, 
w  znakomitym  » Obozie  klasyków « ,  Stanisławowskich  wreszcie 
(Trembeckiego  i  innych)  wyłącznie  niemal  uwzględniał;  i  dziś 
jeszcze  czyta  się  te  studya,  pisane  nadzwyczaj  lekko,  z  zajęciem 
i  korzyścią;  bo  i  .sąd  był  trafny  i  smak  wybredny;  przewyższał 
głębokością  studyów  Bartoszewicz,  ale  formą  celował  Siemieński. 
Czym  się  Siemieński  stał  dla  historyi  literatury,  pozbawiwszy 
ją  pedanteryi,  drobiazgowości,  sam  jednak  nie  skupiający  sił  dla 
wydania  całości,  myszkujący  po  różnych  jej  działach,  tym  został 
dla  historyi  narodowej  Karol  Szajnocha.  I  historya  dotąd  poczytną 
nie  bywała;  liwiuszowska  retoryka  Naruszewicza,  zawiły  styl  Lele- 
wela, ciężka  erudycya  »Troga  Pompeja«  (Bielowskiego,  który  tylko 
w  »Żółkiewskim«  swobodniej  oddychał,  przejęty  uwielbieniem  dla 
swego  bohatera,  i  w  »Szymonowicu«  niezgorszy  portret  życiowy 
wykonał),  mogły  przeciętnego  czytelnika  odstraszyć.  Popłacały 
wprawdzie  studya  historyczne,  roiły  się  monografie  pojedynczych 
rodów,  wypadków,  zawikłań;  Maurycy  Dzieduszycki  pisał  i  »Skargę« 
i  »01eśnickiego«  i  »Lisowczyków«,  obszernie  i  gruntownie,  zato 
z  silną  przymieszką  tendencyi  ultramontańskich,  uwielbiając  swoich 
bohaterów  i  tam,  gdzieby  na  ich  zasługi  należało  wcale  scepty- 
cznie patrzeć,  bolejąc  bardzo,  że  róźnowierstwa  nie  zgnieciono 
odrazu;  Henryk  Szmitt  idealizował  demokracyę  szlachecką  w  »Ro 


—     215     — 

koszu  Zebrzydowskiego«  i  innych  dziełach;  Kazimierz  Stadnicki  ba- 
dał genealogię  Jagiellońską;  ks.  Sadok  Barącz  dzieje  zakonu  ka- 
znodziejskiego i  Ormian  w  Polsce,  tworząc  w  ślad  za  Minasowi- 
czem  nieco  ryczałtowo  z  Polaków,  spółwyznawców  swej  nacyi 
oryentalnej;  lecz  Szajnocha  pierwszy  historyę  poczytną,  ponętną 
zrobił,  ciężkie  rozprawy  bez  uszczerbku  dla  treści  uczonej,  grun- 
townej, lekkimi,  nieraz  wytwornymi  szkicami  zastąpił. 

Próbował  sił  i  jako  poeta,  szczególniej  w  dramacie,  społe- 
cznym i  historycznym,  zanim  do  historyi  przeszedł  całkowicie; 
pierwsze  jego  »opowiadanie«  o  Bolesławie  Chrobrym  (1849)  wy- 
kazało zalety  pióra,  wykształconego  na  wzorach  francuskich, 
Thierry  i  inni.  Szkice  jego  krótsze  i  dłuższe  i  dzieła  nawet  wielo- 
tomowe (Jadwiga  i  Jagiełło;  Dwa  lata  dziejów  polskich),  czyta  się 
jak  romans  historyczny;  wprowadzają  w  epokę  samą,  między  ludzi 
średniowiecznych  czy  na  dwory  polskich  królewiąt,  rozwiązują  za- 
gadkę czy  nieporozumienie  dziejowe  (o  brodach  krzyżackich,  uro- 
bionych z  buńczuków  i  t.  p.),  wytaczają  ciekawą  kwesty ę,  zapoznają 
z  sympatyczną  czy  znakomitą  osobistością.  Pod  jego  piórem  na- 
bierają te  postaci  nowego  życia;  on  wmyślił  się  w  nie  i  odczuł 
je  i  umie  barwnie,  zajmująco  wyłożyć,  co  ze  źródeł  wykombi- 
nował. Poruszał  i  tematy  literackie:  on  wprowadził  pierwszy  Wa- 
cława Potockiego  (tegoż  » Wojnę  Chocimską*  właśnie  bibliograf 
i  biblioman  lwowski,  Stanisław  Przyłęcki,  wydał)  do  panteonu  oj- 
czystego, oświetlił  znakomicie  postać  Krzysztofa  Opalińskiego 
i  t.  d.  W  idealizacye  nie  wpadał,  służył  prawdzie,  hołdował  pię- 
knu. Naokół  zmieniało  się  wszystko;  nauka  polska,  po  chwilowym 
zastoju,  spowodowanym  nawet  w  Krakowie  samym  przez  złożenie 
z  urzędu  najwybitniejszych  profesorów  polskich,  stawała  na  sil- 
niejszej podstawie;  na  katedrze  lwowskiej  ukazał '  się  Antoni  Ma- 
łecki i,  oprócz  monografii  literackich,  studyom  gramatycznym 
wywalczył  stanowisko,  odpowiedniejsze  wymaganiom  nowoczesnej 
umiejętności;  stawały  pierwsze  gimnazya  polskie  i  t.  d.;  ożywił  się 
teatr  pod  nowymi  kierownikami  sceny  (Smochowskim  i  Nowakow- 
skim); ożyła  głównie  belletrystyka,  wierszem  i  prozą,  i  skupiła 
liczne,  wyłącznie  jej  oddane  siły.  Tak  przechodziła  Galicya  z  daw- 
nego odrętwienia  w  Beocyi  i  Abderze  umysłowej,  do  ruchu  i  życia, 
z  każdym  nowym  dziesiątkiem  lat  na  nowy,  większy  postęp  się 
zdobywając. 


—     216     - 

Innymi,  zygzakowatymi  torami  rozwijało  się  życie  umysłowe 
i  literackie  w  dzielnicy  poznańskiej,  co,  jedyny  raz  w  dziejach 
polskich,  na  chwilę  na  czele  tego  życia  stanąć  miała.  Owej  zupeł- 
nej prostracyi  umysłowej,  cechy  dawnej  Galicyi,  nie  było  tu  wła- 
ściwie nigdy;  cenzura  pruska  była  łagodniejsza,  bo  rozumniej  sza; 
sprawę  włościańską  zaczęto  już  w  roku  1820  regulować;  nie  krę- 
powano z  zasady  ruchu  społecznego;  uniwersytety,  berliński  i  wro- 
cławski, oddziaływały  na  młodzież  wielkopolską;  po  gimnazyach 
nauczyciele  Polacy,  pracowali  i  literacko  (bracia  Poplińscy  i  Ce- 
gielski, autorowie  dobrych  wypisów  prozą  i  nauki  poezyi).  Znaleźli 
się  i  mecenasi,  zamożni,  światli,  patryotyczni;  hrabia  Edward  Ra- 
czyński nie  tylko  uposażył  i  publicznemu  pożytkowi  poświęcił 
w  Poznaniu  bibliotekę  wielką,  bogatą  przeważnie  w  rzeczy  polskie* 
lecz  łożył  znaczne  koszty  na  najrozmaitsze  wydawnictwa,  źró- 
dłowe (kodeksy  dyplomatyczne,  materyały  XVIII  wieku,  Paska 
i  t.  d.),  przekłady  (klasyków  łacińskich),  archeologiczne  (Wspomnie- 
nia Wielkopolskie),  numizmatyczne  i  t.  p.  (Gabinet  medalów  pol- 
skich); szersze  plany  jednak,  szczególniej  po  roku  1831,  trafiały 
na  przeszkody  niezwalczone.  Hrabia  Tytus  Działyński  nie  przezna- 
czał bogatych  zbiorów  kórnickich  dla  publiczności,  jednak  równie 
znaczne  koszty  łożył  na  wydawnictwa  dziejowe  (»Acta  Tomiciana«, 
sprawy  kancelaryi  królewskiej  Zygmunta  I;  pisma  w  sporze  polsko - 
krzyżackim,  »Lites  ac  res  gestae«;  dyaryusze  sejmowe);  językowe 
(Zabytek  dawnej  mowy  polskiej,  najznakomitszy  przyczynek  po 
wydaniu  psałterza  floryańskiego  hr.  Stanisława  Borkowskiego  i  sla- 
wisty  Kopitara);  na  bibliotekę  matematyczną  i  t.  d. 

Szczególne  zasługi  położył  bibliotekarz  Raczyńskiego,  Józef 
Łukaszewicz,  badając  dzieje  umysłowe,  w  czterotomowej  »Historyi 
Szkół  w  Polsce*,  obejmującej  całość,  aż  do  upadku  Rzeczypospo- 
litej, i  w  »Dziejach  Kościołów  wyznań  obcych«  (braci  czeskich, 
Kalwinów,  co  dotąd  Waleryan  Krasiński  opowiadał  —  po  angielsku); 
uporał  się  pierwszy  z  dziejami  swego  grodu,  Poznania  (Lwów 
wydawał  w  lichych  przekładach  dawne  zapiski  Zimorowica,  nim 
się  Rusin  Zubrzycki  na  tendencyjną  kronikę  zdobył;  Kraków  is  War- 
szawa do  dziś  podobnego  dzieła  nie  mają).  On  też  zasilał  Leszczeń- 
skiego  (albo  Lesznieńskiego)  » Przyjaciela  Ludu«,  pismo  skromne 
formą,  bogate  treścią,  czerpaną  wyłącznie  z  dziejów  ojczystych, 
popularne;    sam,    szczególniej   w   rzeczach    wyznaniowych,    liberał 


r 


—     217     — 

(wróg  Jezuitów),  zwalczał  jednak  postępowców,  zszeregowanych 
około  Antoniego  Wojkowskiego  i  jego  »Tygodnika  Literackiego«. 
»Tygodnik«  hołdował  pierwotnie  umiarkowanemu  postępowi; 
zasilali  go  historyk  Jędrzej  Moraczewski  (autor  »Dziejów  Rzeczy- 
pospolitej Polskiej«,  doprowadzonych  w  dziewięciu  tomach  do  ab- 
dykacyi  Jana  Kazimierza,  pisanych  w  duchu  Lelewelowskim,  repu- 
blikańskim, i  encyklopedyi  »Starożytności  Polskich«)  i  filozof-estetyk 
Karol  Libelt,  zdolny  publicysta,  znakomity  stylista,  mniej  fortunny, 
jako  pogromca  filozofii  niemieckiej  i  samowładztwa  rozumu,  usiłu- 
jący go  wyobraźnią  zastąpić  —  opierający  się  na  ludzie,  narodo- 
wości, przechowującej  pierwiastki  przyszłego  rozwoju.  Lecz  od  roku 
1841  zwrócił  się  Wojkowski,  któremu  dzielnie  wtórowała  żona 
Julia,  pierwsza  emancypantka  polska,  ku  skraj  niej  szym  kierunkom; 
jej  pieśni  ludu  wiejskiego  dyszały  antyszlachecką  nienawiścią; 
emancypacyę  kobiet  szerzyła  namiętnie,  wysławiając  panią  Sand; 
zresztą  czciła  trzeźwy  rozum,  potępiała  egzaltacyę.  » Tygodnik « 
upadł  wreszcie,  nie  pod  strzałami  »Orędownika«  (Poplińskiego  i  Łu- 
kaszewicza); towarzystwo  poznańskie  odwróciło  się  od  niego  dla 
nietaktu  redaktorów,  dla  ich  mniemanego  odstępstwa.  Poważny 
»Rok«  Moraczewskiego  dłużej  nie  wytrwał,  i  po  roku  1846  obu 
miera  rozbudzony  ruch  czasopiśmiennictwa  poznańskiego;  na  pierw- 
szy plan  wysuwa  się  organ  ultrakatolicki  i  ultrazachowawczy, 
»Przegląd  Poznański«  Jana  i  Stanisława  Koźmianów.  Zawiązuje  się 
wprawdzie  jeszcze  Towarzystwo  Przyjaciół  Nauk;  poprzedziła  je 
wytrwała  czynność  doktora  Karola  Marcinkowskiego,  założyciela 
Towarzystwa  pomocy  naukowej  (istniejącego  do  dziś,  nader  dobro- 
czynnego dla  uczącej  się  młodzieży  wielkopolskiej).  Tak  to  Po- 
znańskie tylko  przez  jedno  dziesięciolecie  pracy  umysłowej  naro- 
dowej przewodniczyło,  chociaż  oryginalnie  nie  tworzyło;  traktowało 
z  wielką  swobodą  kwesty e,  których  gdzieindziej  nawet  nie  poru 
szano;  publikowało  u  siebie  i  oceniało  krytycznie  (przez  Małe- 
ckiego i  innych)  nawet  literaturę  emigracyjną.  Nie  wytrwało  na 
tym  stanowisku;  po  stłumieniu  ruchu  1848  do  rozległej,  postępo- 
wej pracy  umysłowej  tu  już  nie  wrócono.  Wychodźtwo  sił  wy- 
bitnych, co  się  jeszcze  w  XVIII  wieku  było  zaczęło,  powtarzało 
się  stale;  przenosili  się  do  Galicy  i  Małecki,  Osowski,  przed  nimi  Mucz- 
kowski;  po  nich  Przyboro wski  Józef,  Węclewski,  Mierzyński,  powołani 
za  Wielopolskiego  do  Królestwa;  w  ostatnich  lat  dziesiątkach,  znowu 


—     218     — 

do  Galicyi,  przechodzili  Morawski,  Ćwikliński,  Milewski  i  inni; 
osłabiało  to  znacznie  pozycyę  umysłowości  i  nauki  polskiej,  pod- 
trzymywanej coraz  mniej  licznymi  i  wybitnymi  siłami;  prócz  lęka 
rzów  i  przyrodników,  filozof  Cieszkowski  (długoletni  przewodniczący 
Towarzystwa  Naukowego  Poznańskiego,  odwracający  się,  od  dal 
szego  ciągu  »Ojczenaszu«  i  słabnącej  weń  wiary,  do  badań  histo- 
rycznych) i  historyk  czasów  saskich,  Jarochowski,  byli  najznako- 
mitszymi. 

Jarochowski  występywał  już  w  latach  pięćdziesiątych  z  treścią 
i  myślami,  jakim  do  końca  życia  wiernym  pozostał:  niby  uczeń 
Moraczewskiego  i  Lelewela  nie  sprzyjał  królom,  panom  i  Jezuitom; 
podziwiał  naród  szlachecki  i  jego  zdrowy  instynkt,  acz  nieuświa- 
domiony; czasy  Augusta  II  lub  sprawy  polskopruskie  (Kalksteina 
i  t.  d.)  rzucał  wyjątkowo,  np.  w  cennym  bardzo  studyum  o  litera- 
turze poznańskiej  z  pierwszej  połowy  wieku.  Ale  zastęp  pracowni- 
ków zmalał  nadzwyczaj;  nie  wzmogły  go  ani  panie-powieściopi- 
sarki,  Paulina  Wilkońska  i  Emma  z  Kurowskich  Puffke;  dzielnica 
cofnęła  się  niebawem,  chociaż  jej  właśnie  największe  niebezpie- 
czeństwo groziło  i  ostatnie  siły  wytężać  należało.  Tu  bowiem 
uszczuplała  się  sama  podstawa  narodowości  przez  rosnącą  po  mia- 
stach i  miasteczkach  germanizacyę,  przez  przechodzenie  majątków 
ziemskich  w  ręce  niemieckie,  przez  coraz  usilniejszą  działalność 
szkoły  i  rządu. 

W  zamian  za  ten  ubytek  powolny  budziło  się  poczucie  naro 
dowe  w  zapadłych  kątach  dzielnic  piastowskich  i  pruskich.  Śląsk, 
wytrącony  od  wieków  z  kolei  dziejowej  polskiej,  zniemczały  nie 
tylko  w  wyższych  sferach  doszczętnie,  lecz  i  w  ludzie  samym, 
w  dolnej  i  średniej  połaci  (stosunki  narodowościowe  nie  zmieniły 
się  znaczniej  od  końca  XV  wieku),  w  górnej  wykazał  siłę  odporną 
znaczną,  ale  zacofany,  zapomniany,  żył  gwarą  domową,  w  kościele 
i  szkole,  nie  wychodząc  z  nią  poza  najskromniejsze  żądania.  Nowa 
szkoła  pruska  (po  przyłączeniu  Śląska)  stawiała  sobie  wręcz  cele 
germanizacyjne,  tak  że  tylko  kościół  ostatnią  warownią  języka  na- 
rodowego pozostał,  tym  bardziej  słabnącą,  im  liczniejszy  był  ży 
wioł  niemiecki  w  wyższym  duchowieństwie:  biskupi  wrocławscy 
nie  znali  wcale  języka  najliczniejszych,  najgorliwszych  swych  owie- 
czek. Z  duchowieństwa  jednak  i  nauczycielstwa  wyszedł  ruch 
nowy,   odrodzenie  ludności  polskiej    na  Śląsku  zwiastujący;    prócz 


—     219     - 

najelementarniejszych  potrzeb  duszpasterstwa  odzywały  się  senty- 
mentalne, romantyczne  tęsknoty  za  zagrodą  domową  i  jej  gwarą, 
za  wspomnieniami  dzieciństwa;  sława  literatury  polskiej,  wpływ 
i  przykład  »Pana  Tadeusza«  pociągały;  zaczęto  pracować  dla  ludu 
w  języku  piśmiennym. 

Skromne  to  były  początki  księży  Fietzeka,  Bogedajna, 
Bączka,  nauczyciela  Lompy  i  innych;  kalendarze,  czasopisma  lu- 
dowe, zbiorki  powiastek  i  t.  p.  składały  się  na  nową  literaturę 
śląską;  najwyżej  stanął  ks.  Bączek  w  »Starym  kościele  Miechow- 
skim*, opowiadając  w  stylu  epicznym,  wzorowanym  na  »Panu 
Tadeuszu«,  dzieje  odbudowy  kościoła  w  Miechowicach,  prostoty 
wiejskiej,  stosunków  szkolnych  i  kościelnych;  próbował  sił  swych 
i  w  przekładach  (z  literatury  niemieckiej)  i  w  wierszach  lirycznych. 
Ruch  ten  przeniósł  się  później  i  na  Śląsk  austryacki,  do  Cieszyna 
i  Opawy,  gdzie  odnawiano  dawną  literaturę  polską  protestancką, 
wydawano  np.  w  przedrukach  postyle  Rejową  i  Żarnowczyka,  po- 
starano się  o  »Kancyonał  dla  chrześcijan  ewangelickich«  —  naj- 
bardziej zasłużyli  się  ubodzy  nauczyciele,  walczący  z  niechęcią 
władz  i  brakiem  środków,  Paweł  Stalmach  i  Andrzej  Cinciała,  ro- 
dem włościanie;  ich  »Tygodnik  Cieszyński«,  późniejsza  »Gwiazdka 
Cieszyńska«,  stworzyły  podstawy  dla  czytelni  i  towarzystw  pol- 
skich, zapewniły  postęp  narodowy,  broniły  go  wobec  niemieckich 
i  czeskich  uroszczeń. 

Jak  na  Śląsku,  tak  i  w  Prusiech,  wschodnich  i  zachodnich, 
obudziło  się  życie.  Kolonizacyjny  ruch  mazowiecki  był  tu  od  da- 
wna wstrzymany;  Mazurzy  pruscy,  ewangeliccy,  w  wieku  XVIII 
zaniedbywali  język  zupełnie.  Dopiero  wiek  XIX  przerwał  to  uśpie- 
nie; duchowni  i  nauczyciele,  Gizewiusz  i  Giersz  na  czele,  wyda- 
waniem » Przyjaciela  ludu  łeckiego«  i  innymi  książkami  budzili 
miłość  i  pieczę  języka.  W  Prusiech  zachodnich  i  między  Kaszu- 
bami kościół  katolicki  narodowości  ginąć  nie  dawał;  Kaszubowie 
pomorscy,  protestanci,  zalani  falą  niemiecką,  już  nie  odżyli;  ich 
kronika  narodowa  zapisuje  tylko  daty  wymierania  języka,  najpierw 
w  szkole,  potym  w  kościele;  niedobitki,  ostatni  Mohikanie,  dotrwali 
do  dni  naszych,  i  z  nimi  schodzi  do  grobu  książka,  mowa  i  naro 
dowość  polska;  za  to  Kaszubowie  pruscy,  katolicy,  liczniejsi  zna- 
cznie, oparci  o  ścianę  polską,  o  język  kościelny,  nie  ustąpili 
z  pola  —  i  między   nimi  wznowił  się  ruch,  który  nawet  zapalony 


—     220     - 

demokrata,  doktór  Cenowa  (Wojka  syn),  seperatystycznie  zabar- 
wiał, marząc  o  jakimś  odrębnym  języku  »kaszebskim«,  chociaż  od- 
rębność najbardziej  w  samej  pisowni  się  przejawiała,  chociaż  już 
w  wieku  XIV  sądownie  stwierdzono,  że  język  pomorski  i  polski  — 
to  jeden,  chociaż  już  w  wieku  XI  Nestor  to  samo  twierdził.  Tak 
wskrzeszało  na  » Ukrainach «  polskich,  dawno  uważanych  za  stra 
cone,  poczucie  przynależności  plemiennej  i  duchowej.  Tylko  ba- 
dania etnograficzne  pozostawały  bardzo  w  tyle;  Wielkopolska  — 
prócz  Berwińskiego  —  wybitnego  zbieracza  rzeczy  ludowych  nie 
miała,  a  luki  tej  Lipiński  ze  swoim  zbiorem  pieśni  nie  wypełniał; 
u  Mazurów  i  Kaszubów  (prócz  Cenowy,  zbierającego  »frantówki« 
i  przysłowia)  jeszcze  mniej  o  to  się  troszczono. 

W  Królestwie  stosunki  układały  się  znowu  inaczej.  Zamknięto 
na  zawsze  Towarzystwo  Przyjaciół  Nauk,  zbiory  jego  powędro- 
wały do  Petersburga;  zamknięto  uniwersytet  Aleksandrowski,  zna- 
czna część  i  jego  zbiorów  rękopiśmiennych,  z  bibliotek  klasztor- 
nych, zwiezionych  niegdyś,  za  inicyatywą  ministra  Potockiego,  do 
Warszawy,  również  do  Publicznej  Biblioteki  nadnewskiej  się  do- 
stała; bogato  rozwinięte  czasopiśmiennictwo  skarlało  odrazu  do 
najskromniejszych  rozmiarów;  wszystkie  siły  wybitne  opuściły 
kraj,  aby  po  przerwach,  drezdeńskiej  czy  galicyjskiej,  we  Francyi 
się  osiedlić,  uczeni  i  poeci,  profesorowie  i  literaci;  nieliczni  pozo- 
stali, jak  Brodziński  i  Gołębiowski,  albo  ci,  co  wracali,  jak  Wój- 
cicki, nie  mogli  sił  rozstrzelonych  skupiać.  Dziesięciolecie  pierwsze 
po  roku  1831  przedstawiało  największy  upadek,  zupełne  zubożenie 
umysłowe  całego  kraju.  Poważniejszego  czasopisma  nie  było; 
wszelkie  próby  (Dzieroźyńskiego  i  innych)  zawodziły;  noworoczniki 
z  wierszami  i  prozą  dam,  Jutrzenki,  Wianki,  Pierwiosnki  (Pauliny 
Krakowowej),  Niezapominajki  i  t.  d.,  ciąg  dalszy  »Meliteli«  roman- 
tycznej pamięci,  lecz  nigdy  jej  nie  dorównywając,  zaspokajały 
skromne  potrzeby  umysłowe;  nawet  »Magazyny  Powszechne«, 
»Muzeum  Domowe «  (Dmochowskiego),  »Panoramy  literatury  kra- 
jowej i  zagranicznej«  nie  mogły  się  utrzymywać.  Dopiero  w  roku 
1841  założona  » Biblioteka  Warszawska«,  zasilona  znaczniejszym 
funduszem  wydawniczym,  składkowym  (Przeździeckiego  i  innych), 
pod  redakcyą  Szabrańskiego,  potym  Wójcickiego,  przy  spółpra- 
cownictwie  sił  najrozmaitszych   (Zielińskiego,   Tyszyńskiego,   Cno- 


—     221     - 

jeckiego  i  in.)  stanęła  na  czele   pism  poważnych,   belletrystyczno- 
naukowych  i  do  dzisiejszego  dnia  na  nim  się  utrzymała. 

Do  najruchliwszych  pracowników  na  niwie  literatury  ojczystej 
należał  tu  Kazimierz  Wójcicki,  chociaż  żadnym  z  licznych  swych 
dzieł  i  niezliczonych  (a  powtarzających  się)  artykułów  wybredniej- 
szym  wymaganiom  nie  odpowiadał.  Wcześnie  nęciła  go  etnografia; 
pobyt  galicyjski  utrzymał  go  w  tym  kierunku;  niebawem  skierował 
go  na  pole  historyczne,  do  tradycyi  domowych,  do  dziejów  kul- 
tury, teatru  i  literatury  narodowej.  Nie  uczony  to  ani  krytyk, 
kompilator  raczej,  zszywający  jako  tako  uzbierany  byle  gdzie  ma- 
teryał,  podający  go  w  najrozmaitszych  sosach;  dziś  nikt  bez  nie- 
ufności nie  korzystałby  ani  z  jego  »Pieśni  ludu  Białochrobatów, 
Mazurów  i  Rusi«  (Białochrobaci,  mityczna  nazwa,  przeniesiona  na 
Małopolskę),  ani  z  jego  »Klechd,  starożytnych  podań  i  powieści 
ludu  polskiego  i  Rusi«,  ale  jego  » Zarysy  Domowe«,  »Teatr  staro- 
żytny«,  »Biblioteka  starożytnych  pisarzów«  (wybrana  również  do- 
wolnie, przypadkowo),  zawierały  cenne  dla  rzadkości  rzeczy,  cho- 
ciaż robiły  z  nich  nieraz  straszną  siekaninę,  zamiast  dawać  całości, 
popularyzowały  (szczególniej  też  jego  »Historya  literatury  polskiej 
w  zarysach«,  szereg  wypisów)  wiadomości  o  rzeczach  i  dziełach 
dawnych,  budziły  dla  nich  cześć  i  miłość,  zaciekawiały  nowelisty- 
cznym zakrojem,  dawały  obrazki  obyczajowe  nie  bez  wartości. 

Najtrwalszą  zasługę  położył  Wójcicki,  jako  pamiętnikarz; 
znający  dawną  Warszawę  (przed  rokiem  1830),  zżyły  z  późniejszą, 
tradycye  jej  posiadł  wszystkie  i  opowiadać  umiał  czy  o  Kawie 
literackiej  czy  o  klasykach  i  romantykach,  czy  o  towarzystwie 
warszawskim  na  początku  wieku  (1800—  1830),  czy  o  nagrobkach 
powązkowskich.  Na  podobnej  niwie,  mniej  ruchliwie  jednak,  a  głó 
wnie  mniej  popularnie,  trudził  się  człowiek  rozległej  wiedzy,  wiel 

Ikiej  pracy,  nie  zbyt  jasnych  myśli,  Wacław  Aleksander  Maciejowski, 
prawnik  z  zawodu  (»Historya  prawodawstw  słowiańskich«,  w  sześciu 
tomach,  swego  czasu  bardzo  zachwalana),  potym  historyk  literatury 
i  kultury,  o  ile  się  ona  z  broszur  i  druków  wyczytać  dała.  Jego 
»Piśmiennictwo  polskie«,  czterotomowe,  objęło  ten  sam  przeciąg 
czasu  co  i  dzieło  Wiszniewskiego,  lecz  wykluczyło  literaturę  łaciń- 
ską, nieskończenie  bogate  w  informacye  bibliograficzne,  w  notatki 
i  wypiski. 

Od  niewykończonej  historyi  literatury  wrócił  on  do  studyów 


—     222     - 

prawniczohistorycznych,  lecz  nie  stworzył  już  niczego  trwałego, 
chociaż  się  i  historyą  miast  i  włościan  i  dziejami  pierwotnymi 
zajmował;  najznakomitszym  pozostało  pierwsze  jego  dzieło,  u  wszyst- 
kich Słowian  bardzo  cenione,  dopóki  go  prace  specyalne  i  nowe 
publikacye  źródłowe  nie  zasłoniły;  najbardziej  szkodziły  zawiły 
styl  i  ważkość  oczywista  doktryny  demokratyczno-słowiańskiej; 
nie  utrzymały  się  też  jego  rezultaty,  chociaż  je  nieraz  zbyt  lekce- 
ważono, zapominając,  że  on  jedyny  nie  zasklepił  się  w  pol- 
sczyźnie,  zachował  łączność  i  baczność  na  wszystko,  co  słowiańskie; 
jedyny  w  Warszawie  reprezentował  ów  kierunek  słowiański,  co 
nawet  w  Galicyi  niebawem  zamarł,  cóż  dopiero  w  Królestwie;  dla 
tej  predylekcyi  słowiańskiej  nie  miał  miru  u  swoich,  i  Mickiewicz 
nie  zawahał  się  go,  obok  Gurowskiego  i  Sękowskiego,  postawić 
i  mianem  zdrajcy  napiętnować  (w  Kursie  literatury). 

Dzieła  umiejętne  pojawiały  się  ogółem  bardzo  rzadko;  brakło 
pracowników,  gdyż  szkół  nie  było;  najzdolniejszym  i  najczynniej- 
szym  był  Julian  Bartoszewicz,  najbieglejszy  znawca  ludzi  i  czasów 
XVIII  wieku,  rozszerzający  swe  badania  i  na  całość  dziejów  umy- 
słowych; jego  »Historya  literatury  polskiej«  stanęła  wówczas  naj- 
wyżej; niestety,  praca  jego  rozpraszała  się  zbyt  często  na  luźne 
artykuły  i  szkice  (Znakomici  mężowie  XVIII  wieku  i  t.  d.).  Byli 
i  mecenasi;  najzasłużeńsi  z  podolskich  i  ukraińskich  stron  przy- 
byli, Konstanty  Świdziński,  nieznużony  zbieracz,  ratujący  od  za- 
głady rękopisy  i  druki;  jego  zbiory  i  fundusze  stanowią  jądro 
Biblioteki  Ordynacyi  Krasińskich,  chociaż  dopiero  po  śmierci  urze 
czywistniono  zamiary  fundatora,  uprzystępniając  zbiory  publiczności 
i  podejmując  cenne  publikacye  umiejętne  (głównie  z  działu  histo- 
rycznego). Obok  biblioteki  Krasińskich  stanęła  druga  ordynacka, 
Zamoyskich;  lecz  Stanisław  Zamoyski  zbierał  tylko,  nie  myślał 
o  wyzyskiwaniu  zbiorów. 

Ruchliwszym  był  hrabia  Aleksander  Przeździecki,  nie  tyle  dla 
własnych  prób  powieściowych  i  dramatycznych,  ile  dla  wytężonego 
ślęczenia  nad  rzeczami  polskimi  w  domu,  w  podróży  malowniczej 
po  Podolu,  Ukrainie  i  Wołyniu  (1841  r.),  i  zagranicą,  w  Szwecyi 
czy  Dreźnie  czy  Rzymie.  Jemu  zawdzięczamy  trzy  wielkie  wyda- 
wnictwa: » Jagiellonki  Polskie «,  w  pięciu  sporych  tomach,  krótkie 
charakterystyki  i  najbogatszy  materyał  dla  historyi  obyczajowej 
XVI  wieku  (Józef  Szujski  w  znacznej  mierze  do  wykonania   dzieła 


-     223     - 

rękę  przyłożył);  dalej  wydanie  zupełne  dzieł  Długosza,  dług  hono- 
rowy, co  nareszcie  pamięci  najzasłuźeńszego  patryoty-historyka 
spłacono:  myśl  rzucił  Włodzimierz  Plater,  zajęty  sam  wydawaniem 
bogatych  materyałów  historycznych;  wykonanie  ciągnęło  się  przez 
lat  kilkadziesiąt;  do  łacińskiego  tekstu  »Historyi  Długoszowej«  do- 
dano i  piękne,  ale  nie  zawsze  wierne  tłumaczenie  jej,  Żegoty  Pau- 
lego;  wreszcie  razem  z  baronem  Rastawieckim  wydał  »Pomniki 
Polskie  średniowieczne^  Podejmywano  i  inne  prace:  kodeks  dy- 
plomatyczny średniowieczny,  wydanie  dzieł  Kopernika  i  t.  d.,  ale 
powstawały  one  luźnie;  ludzie  dobrej  woli  zaprzęgali  się  do  dzieła, 
lecz  atmosfery  naukowej  nie  wytworzyli.  Przyczyniało  się  do  tego 
i  nadzwyczajne  rozproszenie  sił  polskich;  najzdolniejszy  prawnik 
np.,  człowiek  o  nadzwyczaj  szerokim  widnokręgu,  obznajomiony  ze 
wszystkimi  gałęziami  prawa,  lecz  najbardziej  z  jego  historyą,  Ro- 
muald Hubę,  wykładał  i  pracował  w  Petersburgu;  jemu  winna 
nauka  ocalenie,  t.  j.  spisanie  obyczajów  prawnych  narodów  sybe- 
ryjskich wymierających;  najbardziej  pociągało  go  prawo  polskie, 
Kazimierz  Wielki  i  ustawodawstwo  jego;  i  on  badał  stosunki  sło- 
wiańskie, jeszcze  przed  Maciejowskim  ważność  studyum  porów- 
nawczego wykazując;  jak  i  Maciejowski  dożył  w  rzeźkiej  sile 
umysłowej  lat  Nestorowych:  pierwsze  jego  rozprawy  pojawiały 
się  równocześnie  z  Goethego  artykułami  w  tym  samym  czasopiśmie 
(»Jahrbucher  fur  wissenschaftliche  Kritik«  z  roku  1829),  ostatnie, 
o  sześćdziesiąt  lat  późniejsze,  liczyły  się  z  Brunnerem,  Lamprechtem, 
Kowalewskim,  chociaż  ich  poglądów  autor  nie  dzielił. 

Wcześniej,  niż  naukowe,  rozbudziło  się  życie  literackie.  Prze- 
ciw »Bibliotece  Warszawskiej«;  jako  konserwatywnej,  stanął  »Prze- 
gląd  Naukowy«  Edwarda  Dembowskiego  (syn  kasztelana,  autora 
pamiętników  swego  czasu),  odgrywającego  w  Warszawie  rolę  Woj- 
kowskiego  w  Poznaniu,  namiętnego  adepta  filozofii  hegelowskiej 
i  postępu  społecznego,  wyniesienia  ludu.  Pisał  bardzo  wiele,  nie 
szczędził  jaskrawości  w  stylu,  stawiał  wysokie  żądania;  jako  kry 
tyk,  bywał  stronniczy  w  swych  ocenach;  młody  na  młodych  silnie 
działał;  w  Poznaniu,  dokąd  się  niebawem  przeniósł,  napisał  pierw- 
szy historyę  literatury,  »Piśmiennictwo  polskie  w  zarysie«,  gdzie 
o  dziełach  i  myślach,  nie  o  ludziach  i  książkach  z  wielkim  hazar- 
dem rozprawiał.  Miejsca  jego  w  Warszawie  na  razie  nikt  nie  za- 
jął, ani  spół  wy  dawca  »Przeglądu«,  Skimborowicz,  bibliograf  raczej 


-     224     — 

niż  publicysta,  ani  młody,  uzdolniony  Majorkiewicz,  co  się  rychło  na 
śmierć  zapracował,  demokrata,  jak  Dembowski,  lecz  wstrzemięźliwy 
w  słowie  i  sądzie;  i  on,  jak  Dembowski,  wystawił  »Literaturę  pol- 
ską w  historycznym  rozwinięciu «,  z  wiedzą  i  talentem,  chociaż 
uogólniania  jego  zawodzą.  Organ  reakcyi  katolickiej  przeciw  »pysze 
rozumu «,  »Pielgrzym«,  wydawany  przez  kobietę  filozofa,  Eleonorę 
Ziemięcką,  powodzenia  nie  miał;  »Biblioteka«  jedyna  utrzymała  się 
na  placu,  przetrwawszy  napady  z  lewa  i  prawa. 

Krytykę  uprawiali  głównie  Tyszyński,  później  i  Lewestam; 
Aleksander  Tyszyński  rozpoczął  powieścią-krytyką,  » Amerykanką 
w  Polsce«  (1837)  i  niebawem  odzierźał  berło  krytyki  warszawskiej, 
pisując  do  »Biblioteki«  recenzye  powieści,  poezyi  i  t.  d.,  z  wielką 
bezstronnością,  stylem  nieco  ciężkim;  czynił  i  ekskursye  w  daw- 
niejsze dzieje  literatury,  wszędzie  znaczną  wiedzę  ze  starannym 
przemyśleniem  kwestyi  i  dokładnym  jej  wysłowieniem  łącząc. 
Mniej  systematyczny  i  gruntowny,  zato  dowcipniejszy  i  więcej 
rzutki  był  Fryderyk  Henryk  Lewestam,  kuszący  się  i  o  wielkie 
kompilacye  (»Historya  literatury  powszechnej«),  lecz  tylko  w  dro- 
biazgach, w  ciętych  recenzyach  i  wycieczkach  satyrycznych  (» Wolne 
żarty«,  z  których  się  wyłoniły  czasopisma  humorystyczne),  znako- 
mity. Lewestam  pisywał  do  dzienników  —  właśnie  dziennikarstwo, 
po  długim  zastoju,  najlepiej  się  rozwijało.  lnicy atywę  i  przykład 
dał  hr.  Henryk  Rzewuski,  zakładając  ^Dziennik  Warszawski*,  sku- 
piając najlepsze  siły,  starając  się  o  znakomity  felieton  (Wacława 
Szymanowskiego);  początkowej  wziętości  »Dziennika«  sam  znowu 
najbardziej  zaszkodził,  lecz  nauka  w  las  nie  poszła,  > Gazeta  War- 
szawska«  Lesznowskiego  i  o  belletrystykę  i  o  sprawozdania  tea- 
tralne się  starała  (felieton  jej  prowadził  Niewiarowski,  nie  pośledni 
powieściopisarz),  a  jeszcze  wyżej  stanęła  »Gazeta  Codzienna«  czyli 
» Polska «  (za  świetnego  redaktorstwa  Kraszewskiego;  jej  felieto- 
nista Miniszewski,  również  powieściopisarz). 

W  kraju  Zachodnim  zniesiono  uniwersytet  i  liceum;  Wilno 
i  Krzemieniec  oddały  profesorów,  zbiory,  wkońcu  uczniów  innym 
zakładom  w  Cesarstwie;  zasilały  się  nimi  Kijów  (z  świeżo  założo- 
nym uniwersytetem  Włodzimirowskim)  i  Charków  (tu  uczył  prawa 
brat  Adama  Mickiewicza  —  inny  Litwin  filaret,  uczył  geologii  — 
w  Chile  i  t.  d.,  tak  obejmywała  litewska  diaspora  cały  świat); 
w  szkołach  nastał  odmienny  tryb  nauczania;  unię  skasowano.  Ruch 


—     225     —  . 

naukowy  i  literacki,  jaki  bił  od  Wilna,  od  »Dziennika  Wileńskiego«, 
od  publikacyi  wileńskich,  nagle  ustał;  »Kuryer  Wileński«  zawierał 
tylko  drobne  informacye;  po  Noworocznikach,  rozmaitych  Zniczach, 
Borutach,  Bojanach,  Rusałkach  i  t.  d.,  kryły  się  wiersze  i  proza; 
jedyne  » Wizerunki  i  roztrząsania  naukowe*  walczyły  z  obojętnością 
publiczności,  nie  gustującej  w  surowym  materyale  historycznolo- 
kalnym,  jakim  ją  okarmiano.  Do  nich  przybyły  później  i  »Ateneum« 
Kraszewskiego  i  »Rubon«  Bujnickiego,  ciąg  dalszy  jezuickiego 
»Miesięcznika«  połockiego,  co  do  treści,  ducha  i  spółpracowników 
(Borchów,  Platerów  i  innych  Inflantczyków)  —  i  one  żywszego 
udziału  nie  znalazły.  Ten  byłby  zdobył  »Pamiętnik  naukowo-literacki« 
Romualda  Podbereskiego  (1849),  zasilany  przez  postępowych  auto- 
rów (od  »Gwiazdy«  kijowskiej)  i  prowadzony  w  duchu  liberalnym. 
.  .  Wpływ  uniwersytetu  i  nauki  jego  nie  ulotnił  się  jednak  od 
razu;  pojawiały  się  obszerne  dzieła,  poświęcone  nie  tylko  dziejom 
ziemicy;  » Obraz  Litwy«  Jaroszewicza  i  »Litwa«  Kraszewskiego, 
kompilacye  raczej,  ustępowały  wobec  Teodora  Narbuta  olbrzymiej 
»Historyi  Litwy«,  chociaż  i  ona  co  do  początków  grubo  niekry- 
tyczna, uwieczniła  pseudo  -  mitologię  litewską  nowymi  wymy- 
słami. Mikołaj  Malinowski  zato  przekładał  i  objaśniał  kronikę  Wa- 
powskiego  i  brał  udział  z  hr.  Przeździeckim  w  wydawnictwie 
cennych  materyałów;  Michał  Baliński  i  Śniadeckiego  albo  Wolana 
biografię  obszerną  i  historyę  akademii  wileńskiej  pisał;  etnografią 
i  archeologią  trudnili  się  hr.  Tyszkiewicze,  wyposażając  muzeum 
zbiorami,  a  literaturę  opisami  wzorowymi,  np.  powiatu  Borysow- 
skiego.  Doniosłym  było  wydanie  »Obrazu  bibliograficzno-history- 
cznego  literatury  i  nauk  w  Polsce  od  wprowadzenia  do  niej  druku 
po  rok  1830  włącznie«  Jochera;  trzy  tomy  (1840  —  1857)  objęły 
tylko  filologię  i  teologię,  imponując  olbrzymim  materyałem,  uzbiera 
nym  przez  Sobolewskiego  i  innych,  wypisami  z  starych  ksiąg  i  broszur. 
I  tu  nie  brakło  owego  etnograficznego  zamiłowania  ku  zbie- 
raniu powieści  i  podań  i  pieśni  ludowych,  o  czym  świadczyły 
»pieśniozbiór«  Chrapowickiego  i  inne,  niedrukowane,  drukowane 
»Piosnki  wieśniacze  z  nad  Niemna«  (i  Dźwiny,  Wilno,  1837  i  1839), 
filomaty  Czeczota,  »Pieśni  ludu  pińskiego*  Zienkiewicza  (z  przekła- 
dem polskim),  » Bajarz  polski«  Glińskiego,  zastępujący  nam  Haus 
mahrchen  braci  Grimmów.  Próbowano  opisów  etnograficznych 
kraju  i  tworzenia  w  jego  narzeczu  (Rypiński  na  emigracyi  i  Biało- 

DZIEJE    LITERATURY   POLSKIEJ   T.    II.  1  5 


.    -     226     - 

ruś  opisywał  i  ballady  białoruskie,  »Niaczyścik«  i  in.,  pisywał); 
najoryginalniejszym  produktem  białoruskiej  ziemi,  niby  jej  Padurrą, 
był  Jan  Barszczewski,  ubogi  szlachetka,  uczeń  szkoły  połockiej, 
najpierw  klasyk  wierszokleta,  potym,  od  dworku  do  dworku  wę 
drując,  i  piosenki  i  opowiadania  białoruskie  tworzył,  np.:  Pomniu 
ja  tyje  wieki,  Jak  żyli  panou  prędki.  Nas  u  niekruty  nie  brali, 
Ach  szto  za  pany  bywali!  Chać  na  łbie  wałos  i  niet,  Da  wżoż  usy 
na  uwieś  świet;  Dwa  rukawa  mieli  krasnych,  Jeszcze  dwa  z  zadu 
zapasnych.  Z  adnej  poły  u  tych  panou  Siemioro  paszyu  sztanou! 
A  hety  (dzisiejsi  panowie)  i  nas  pajeli  I  sami  użo  zhaleli;  Pały 
sabie  abrezali,  Chwasty  z  zadu  padsiekali  I  ciapier  użo  usiakaj 
Kusoj  z  zadu  i  t.  d,  niby  »Pan  Tadeusz«  białoruski  na  wywrót, 
jak  Eneida  Mańkowskiego.  Barszczewski  bywał  i  w  Petersburgu, 
tam  »Niezabudkę«  wydawał  i  "Szlachcica  Zawalnię  czyli  Białoruś 
w  fantastycznych  opowiadaniach«  (od  jeziora  Nieszczorda,  1844  — 
1846  r.,  z  przedmową  o  literaturze  białoruskiej  Podbereskiego): 
w  obu  są  jego  naśladowania  legend  i  pieśni  ludowych.  Równego 
mu  oryginału  nie  było  w  innych  stronach,  ale  i  na  Wołyniu  i  Po- 
dolu opisywano  kraj  i  zbierano  materyał  ludoznawczy  (Steckiego 
»Wołyń«,  Marcinkowskiego  -  Nowosielskiego  —  »Lud  Ukraiński  « 
z  nieco  fantastyczną  okrasą  i  in.)  i  archeologiczny  (Grabowski  na 
Ukrainie,  Kirkor  —  Jan  ze  Śliwna  --  w  Wilnie  i  t  d.)  I  na  wła 
ściwej  Litwie-Żmudzi  odzywał  się  ten  ruch  i  nabierał  nawet  sepa- 
ratystycznego zabarwienia,  mniej  u  Ludwika  z  Pokiewia  (ks.  Juce- 
wicza),  co  zbierał,  upiększał,  a  w  danym  razie  i  tworzył  podania 
źmudzkie,  więcej  u  innych,  szczególniej  u  Szymona  Dowkonta, 
tłumaczącego  na  litewskie  i  piszącego  oryginalnie,  towarzysza 
pracy  księdza  biskupa  Wołonczewskiego,  co  po  źmudzku  historyę 
swego  biskupstwa  od  początków  wypisał.  Popularniejszym  był 
Iwiński,  wydawca  kalendarzy  litewskich.  Zanosiło  się  i  na  czaso- 
pismo litewskie,  prowadzić  miał  je  » chłop  z  Mariampola«,  Akiele- 
wicz,  co  później  na  emigracyi  znajomość  litewsczyzny  spożytkował, 
lecz  do  wykonania  zamiaru  już  nie  doszło. 

Wskutek    zmienionych   okoliczności  wyprzedzał  teraz  Peters 
burg  Wilno;  Polacy  tu,  stale  czy  czasowo  osiedli,  zaważyli  w  roz- 
woju   literackim     całego    kraju.     Nie    możnaby    tego    twierdzić 
o  Tadeuszu   Bułharynie  i  Sękowskim,   smutnej  pamięci;   Bułharyn, 
powieściopisarz  i  publicysta,  odstępstwem  swym,  jak  Puszkin  szy- 


-     227     - 

dził,  Polaków  od  łotra  uwolnił,  a  Rosyan  przyjaźnią  napiętnował; 
Sękowski,  oryentalista  i  publicysta,  właściwie  klown  cyrkowy  (ba- 
ron Brambeus),  chyba  sam  nie  wiedział,  kiedy  drwił,  a  kiedy  łgał. 
Gdy  publicystyka  wileńska  upadła,  wzmogło  się  znaczenie  tygo- 
dnika Petersburskiego«,  założonego  przez  Malewskiego  (przyjaciela 
Mickiewicza)  i  Przecławskiego;  »Tygodnik«,  zrazu  nikłe  pisemko, 
stał  się  potęgą  literacką  pod  ręką  »pentarchii«,  gdy  prymas  kry- 
tyki, Grabowski  (gdzieindziej  byli  wiceprymasi,  np.  Dobrzański  we 
Lwowie),  Rzewuski,  ks.  Hołowiński  (rektor  akademii  teologicznej 
petersburskiej),  Sztyrmer  i  Kraszewski,  acz  niepewny  kantonista, 
to  lgnący  do  »Tygodnika«,  to  stroniący  od  niego,  nim  zawładnęli 
i  gromy  ciskali  na  demokracyę  i  wolnomyślność,  na  filozofię  i  re- 
wolucyę,  na  wszystko,  co  się  wymykało  z  pod  feruły  tradycyjnej 
i  wszelakiej  chińsczyzny.  Tego  znęcania  się  nad  postępem  mło- 
dzież wkońcu  nie  zniosła;  w  Petersburgu,  później  w  Kijowie  wy- 
chodząca »Gwiazda«  (Fisza  i  Jurkiewicza,  z  głównym  spółpracowni- 
ctwem  »Gryfa«  —  Marcinkowskiego)  stawała  w  obronie  myśli, 
filozofii,  demokracyi,  lecz  światło  jej  rychło  zagasło;  wkońcu 
upadł  jednak  i  »Tygodnik«,  gdy  najwybitniejsi,  jak  Rzewuski, 
zasilać  go  przestali. 

Przy  końcu  lat  pięćdziesiątych  wzmógł  się  ruch  publicysty- 
czny i  literacki  w  Wilnie  i  Petersburgu;  »Kuryer  Wileński  (re- 
daktor Odyniec)  rozszerzył  swe  łamy,  obok  niego  występowała 
»Teka  Wileńska«  z  poważnymi  pracami;  miejsce  »Tygodnika«  zajęło 
»Słowo«  —  ale  oba  wydawnictwa  uległy  rychłemu  zawieszeniu, 
i  »Pismo  zbiorowe «  Józef ata  Ohryzki  zawiera  ich  pokłosie.  Dnie 
tego  życia  były  już  policzone. 

Na  takimto  tle,  między  rokiem  1831  a  1863,  rozwijała  się 
literatura  piękna.  Czyż  nie  należy  i  jej  wedle  dzielnic  grupować? 
cyganeryi  warszawskiej,  demokratów  poznańskich,  poetów  krakow- 
skich nie  podobna  przecież  odrywać  od  tła  jako  objawy  lokalnej 
natury.  Otóż  literatura  jedyna,  jak  zawsze,  tak  i  teraz,  łączyła, 
nie  dzieliła;  obok  lokalnych  przedstawia  zjawiska  znaczenia  ogól- 
nego, to,  co  było  najlepszego,  najżywotniejszego;  te  same  prądy 
ożywiały  ją;  wzory  też  bywały  spólne.  Pomimo  różnic  i  granic 
dzielnicowych  wymiana  myśli,  dzieł,  nawet  ludzi  była  stała  i  zna- 
czna; Galicyanina  Pola  drukował  Wolff  w  Petersburgu,  dramaty 
Korzeniowskiego  dawano   na  scenie  lwowskiej   przed  warszawską; 

15* 


-     228     - 

odwiedzano  się  wzajemnie  (Syrokomla;  Pol  i  Ujejski  w  Warszawie 
i  t.  d.)  lub  przenoszono  nawet  penaty  zupełnie;  co  najważniejsza, 
niektórych  pisarzów,  Kraszewskiego  czy  Korzeniowskiego,  nie  spo- 
sób na  tle  jednej,  jakiejkolwiek  dzielnicy  wyobrazić;  ów,  Woły- 
nianin  rodem,  Litwin  wyborem  (przez  czas  niejakiś),  zawsze  był 
tylko  Polakiem;  Korzeniowski,  choć  w  Krzemieńcu  czy  Charkowie 
siedział,  zawsze  ku  Warszawie  ciążył. 

Literaturę  tę  krajową,  w  przeciwieństwie  do  emigracyjnej, 
odznacza,  pominąwszy  miarę  i  skalę  talentów,  nierównie  węższy 
widnokrąg,  mimo  całej  jej  romantyczności.  Nie  obce  jej  »rozczo- 
chranie«  romantyczne;  sadzi  się  nieraz  umyślnie  na  najdziwaczniej 
sze  pomysły,  mimo  to  pełza  zwykle  po  ziemi;  ciąży  na  niej  kwestya 
włościańska,  nierozwikłana;  obarcza  ją  balast  historyczny;  wyjąt- 
kowo wystrzeli  słowem  wieszczym,  Skargami  Jeremiego.  Za  to 
kwitnie  w  niej  powieść  i  komedya,  czego  wielka  poezya  emigra 
cyjna  ani  tykała,  czego  ludek  czytający  i  repertuar  miejscowy 
najbardziej  łaknęli;  uzupełnia  więc  poprostu  literatura  krajowa  za- 
graniczną, i  w  tym  jedna  jej  wielka  zasługa:  upowszechnia  ona 
przez  to  potrzebę  książki  polskiej,  codziennej,  przystępnej  każdemu, 
ciekawej;  mniejsza  jej  zasługa  dla  repertuaru  polskiego.  Inna  za- 
sługa, ujmywanie  się  za  ludem  wiejskim,  silnie  i  wprost  lub  choćby 
nawiasem  i  oględnie  —  nie  są  to  już  piękne  frazesy  Krasińskiego 
o  szlachcie  i  ludzie;  tu  starają  się  winy  wiekowe  zagładzać,  nie 
zamazywać.  Niezgorszą  też  zasługę  położyła  ta  literatura  około 
uświadomienia  narodowego;  w  formie  belletrystycznej  uprzystępniła 
dawne  tradycye,  dawne  dzieje  nawet,  a  z  drugiej  strony  nie  zapo- 
minała o  teraźniejszości,  o  hasłach  modnych,  o  wymaganiach 
chwili.  Z  chwilą  tą  przybierała  sama  charakter  rozmaity:  gdy  się 
wzmogła  na  siłach  po  roku  1840,  zaczęła  powoli  zatracać  czy 
osłabiać  cechy  postępowe;  w  najgłębszą  reakcyę  ponurzyła  się 
około  roku  1850,  aby  się  potym  znowu  powoli  wznosić.  Tak  od- 
bijały się  i  na  niej  prądy  europejskie. 

Najbardziej  typową  jej  postacią,  wyrażającą  najpełniej  wa 
hania  się  epoki  od  stanowiska  czerwonych  do  białych,  przejścia 
od  samobiczowania  do  bezwzględnej  apoteozy  przeszłości,  od  sze- 
rokich widnokręgów  do  trwożliwego  zasklepiania  się  w  domu  śli 
maczym,  to  Wincenty  Pol,  niegdyś  aż  nadto  popularny,  potym  po- 
pularność utrącający;  radośnie  witany,  żegnany  obojętnie.    Szeroki 


-     229     - 

rozgłos  zdobyły  mu  »Pieśni  Janusza«  (r.  1833,  wydane  za  namową 
Mickiewicza,  Odyńca;  im  w  Dreźnie  próby  przedstawiał).  Nie  były 
to  pierwsze  płody  jego  muzy,  wzorującej  się  nie  tylko  na  Mickie- 
wiczu, lecz  i  na  Szylerze,  próbującej  nawet  przekładów  pieśni  lu- 
dowych polskich  na  niemieckie.  Utrapienia  sercowe  dyktowały 
pierwsze  wiersze,  erotyczne,  sentymentalne,  mdłe;  koleje  życia, 
udział  w  walce,  wszystko,  co  widział  i  radośnie  lub  boleśnie  od- 
czuł, skrystalizowały  się  w  »Pieśniach  Janusza«,  nie  wytoczonych 
na  ton  książkowy,  jak  pieśni  Gosławskiego  czy  Gaszyńskiego, 
zato  jędrnych,  dobitnych,  śpiewnych,  o  niewybrednej  formie  i  my- 
śli, tym  przystępniejszych  dla  ogółu,  nie  dla  »ludu«,  o  jakim  poeta 
wciąż  mówił: 

pieśń  ojczysta,  narodowa, 
prosta,  rzewna   a  surowa, 
jak  nasz  lud  i  czas... 
więc  o  Lachu,  o  orlęciu 
i  o  krzywej  szabli  cięciu 
przynosi  wam  śpiew. 

Nie  były  to  liryki  wojenno  patryotyczne,  jak  Kom  era  i  Gar- 
czyńskiego;  były  to  nieraz  szkice,  obrazki,  opowiadania,  słowa 
zadumy  i  żalu,  a  choćby  przymówki  ostrej,  zwrócone  przeciw 
sztabowcom  i  paniczom,  w  ustach  wachmistrza  Dorosza,  skarżą- 
cego się: 

oj,  nam  obu  źle  tu  pono  — 
pójdź  mój  koniu,  źle  w  tej  stronie; 
klątwa  kraju  na  niej  leży"; 
tutaj  piorun  w  nich  uderzy, 
albo  ziemia  ich  pochłonie, 
że  tak  służą  tej  ojczyźnie. 

Żywość  dykcyi,  barwność  obrazków,  przedstawiających 
wszelkie  przygody  żołnierskie,  aż  do  smutnego  przekraczania  gra- 
nicy, bratanie  się  szczere  z  każdym,  kto  kocha  szczerze  »czy  to 
w  dworze  czy  w  klasztorze,  na  słobodzie  czy  w  gospodzie«  (rymy 
ks.  Baki,  to  ulubiona  forma  Pola)  zjednały  mu  serca  wszystkich. 
Najwyżej  stanął  w  miłości  i  szacunku  powszechnym  »Pieśnią 
o  ziemi«  (1843);   pod  względem   kompozycyi  wszystko,   idei  prze- 


-     230     - 

wodniczej  nic  zarzucić  nie  można.  W  wędrówkach  po  ziemiach 
byłej  Rzeczypospolitej  poznał  bystry  spostrzegacz ,  widocznie 
uzdolniony  do  podchwytywania  znamiennych  rysów  i  ludzi  i  kra- 
jobrazów, wszelakie  stosunki  i  Cicerone  poetycki,  chciał  dać  mło- 
dzieży pojęcie  o  dawnym   kraju  i  jego  mieszkańcach,   jakaż  to  ta 

ziemia  sławna  z  zboża, 
z  wiary,  z  męstwa,  z  gościnności, 
i  z  nieładu  i  z  wolności. 

Wędrówkę  zaczął  na  Północy,  zbiegł  szybko  ku  nizinom, 
wzniósł  się  ku  Karpatom  (górali  znał  blizko,  ludzi  i  przyrodę  cenił 
nadzwyczaj),  a  od  nich  znowu  się  spuścił  ku  równinom  krakow- 
skim, sędomirskim,  kujawskim;  więc  nawet  całości  nie  objął,  Wiel- 
kopolskę pominął  —  o  Śląsku  i  Prusiech  było  i  tak  głucho.  Zbyt 
się  w  szczegółach  nie  gubił  —  chwytał  znamienne  rysy  i  śpieszył 
dalej;  wysławiał  lud  i  jego  zalety,  dom  staropolski  i  gościnność 
jego,  krasę  niewiast  polskich;  ostro  przytykał  » szlachcie  znarowio- 
nej«,  nie  zawahał  się  przed  wierszami,  jak  np.: 

smutna  bywa  ludu  dola, 
bo  pan  twardy  i  niewola  — 
nie  pocieszyć  się  tym  dobrem, 
kędy  praca  lezie  ziobrem; 

w  oczach  jego  »gorszy,  niż  pan  na  Wołyniu,  jest  półpanek  na 
Podolu«;  to  szumowiny  narodu,  na  ich  głowach  cięży  wina  XVIII 
wieku.  Nic  bardziej  znamiennego  dla  późniejszego  Pola,  jak  i  wła- 
sna cenzura  tych  wierszy  w  wydaniu  późniejszym,  opuszczonych, 
zeszpeconych,  osłabionych  (zamiast  swobodny  czytamy  spokojny, 
poczciwy,  rycerski  —  już  on  nie  powtórzy,  że  wypadnie  »nie  jedno 
miłejzburzyć,  a  inaczej  odbudować«).  W  podobnym  nastroju,  jak 
pierwotna  »Pieśń  o  ziemi«,  utrzymane  i  wcześniejsze  utwory,  »Hi- 
storya  szewca  Kilińskiego«,  pierwsza  »epopeja«  mieszczańska,  z  wy- 
sławianiem bohatera  prostego,  a  piętnowaniem  magnatów;  »Szejne 
Katarynka«,  niby  nowe  wydanie  »Śpiewów  historycznych«  Niemce- 
wicza, obrazki  dziejowe,  nie  doszły  nas  w  całości.  Od  tej  poezyi 
dydaktycznej,  demokratycznej  odciągały  jednak  Pola  rychło  wspo- 
mnienia młodości  i  nowe  otoczenie. 


-     231     - 

Od  rannej  młodości  nęciły  Pola  tradycye  minionej  na  zawsze 
przeszłości,  z  coraz  nowych,  pełniejszych  źródeł  czerpane.  Chłopca 
okarmiał  nimi  w  zamku  złoczowskim,  wspomnieniami  o  Sobieskim, 
kozak  stary;  w  Mostkach  odwieczny  pasiecznik  opowiadał  inne 
dziwy;  w  Tarnopolu,  na  stancyi  u  Imcp.  Benedykta  Winnickiego, 
co  to  sam  niegdyś  z  Krakowca  od  pana  Cetnera  do  księcia  wo- 
jewody posłował,  nie  wyczerpywały  się  tradycye  i  facecye  szlache- 
ckie; staroszlachecki  świat  ten  odżywał  w  wieczorach  kalenickich, 
u  Krasickiego,  majora  Kościuszkowskiego,  gdzie  się  spotykało 
z  Załuskim  i  innymi  ludźmi  starego  autoramentu.  I  przylgnął  Pol 
całą  duszą  do  tego  świata,  do  jego  zasad  i  moralności,  jego  wiary 
i  patryarchalności,  gdzie  więzy  rodzinne,  poczucie  honoru,  szacunek 
klejnotu  hamowały  najnamiętniejszych,  skuteczniej  i  prawdziwiej, 
niż  paragrafy  prawne  i  rygory  karne,  gdzie  kochano  się  szczerze, 
pito  na  zabój,  rąbano  dzielnie,  nowości  odganiano  niechętnie  i  nie- 
ufnie; świat  zasunięty  jeszcze  dalej  w  głąb,  niż  świat  »Pana  Ta 
deusza«,  i  w  dali  tej  świecący  jeszcze  jaśniej.  Już  w  »Pieśniach 
Janusza«  trafiał  Pol  w  ów  ton  rubaszny,  jowialny,  gawędziarski, 
odznaczający  późniejsze  opowiadania:  »Proklamacya  chorążego« 
i  »Wieczór  przy  kominie«  (o  fantazyi  p  Puławskiego),  fakt  w  gruncie 
nieznaczny  prawiły  owym  nieporównanym  stylem  kontuszowym, 
stylem  Paska,  zamaszystym,  nadającym  pozorne  znaczenie,  cieka- 
wość, i  błahemu  zajściu.  Tak  powstały  (roku  1839  ogłoszone) 
»Przygody  Imp.  Benedykta  Winnickiego  w  podróży  jego  z  Kra- 
kowca do  Nieświeża  roku  1766  i  powrót  w  dom  rodzicielski;  do 
nich  przyłączył  później  »Zgodę  Senatorską«  i  »Sejmik  w  Sądowej 
Wiszni«.  Pierwsza  najlepsza,  późniejsze  (a  jest  ich  więcej,  »Stry- 
janka*,  »Czarna  Krówka«  i  t.  d)  coraz  słabsze.  Dziwni  ci  ludzie 
•i  czasy:  młodzika,  co  trzy  lata  u  Radziwiła,  czekając  na  odpowiedź, 
zmarnował,  wita  ojciec  za  nieszanowanie  ubioru,  figury  przydrożnej, 
powagi  rodzicielskiej  i  postu,  dyscypliną  i  kozą;  matka  nie  śmie 
nawet  jego  gniewu  przebłagać,  dopiero  ksiądz  proboszcz  przy 
lampce  wina  p.  Benedykta  ratuje.  Albo  szlachta  sanocka  wojuje 
między  sobą,  bo  Bal-Capulet  Mniszchów  —  Montecchi'ch  Mnisz- 
kami (nb.  tak  się  nazywali  i  nie  wiem,  kto  im  owe  eh  wymyślił) 
przezwał,  ks.  biskup  warmiński  kleci  zgodę  przypowiastką.  To 
znowu  burda  wszczęła  się  w  kościele,  gdy  opiłej  partyi  przeciwnej 
zeskamotowali    Czartorysczyki  rano   ubranie  spodnie  i  przekresko- 


—     232     - 

wali  ją,  lecz  ksiądz  z  sanctissimum  rozbraja  wrogów.  Treść  innych 
gawęd  jeszcze  bardziej  błaha  i  anegdotyczna,  ale  opowiedziane  to 
z  takim  animuszem,  z  taką  wiarą  we  wszelkie  nieocenione  przy- 
mioty tego  wieku,  z  takim  zaślepieniem  na  jego  jawne  braki 
i  grzechy,  źe  czytelnikom,  Paskiem  i  Soplicą  zepsutym,  mimo  kry- 
tyki i  sądu  trzeźwego,  trafiał  autor  w  uczucia,  porywał  za  serca, 
źe  nie  zdawali  sobie  sprawy  z  nałogów  wiekowych,  prywaty,  bez- 
prawia, tkwiących  na  dnie  objawów,  wypoetyzowanych,  wyideali- 
zowanych. 

Pol  był  na  tej  samej  drodze,  co  Rzewuski,  ale  mówił  obra 
zami,  nie  paradoksami,  i  przebaczano  mu  ostre  zwroty  przeciw 
czasom  i  stosunkom  nowożytnym,  stronnicze  wychwalanie  prze 
szłości,  wystawianie  jej  maksym  (czy  bezmyślności),  jako  panaceum 
dla  naszych  ułomności,  ograniczanie  narodowego  życia  do  staro- 
szlacheckiej  normy.  Powoli  jednak  ucierpiała  i  popularność  Pola; 
już  wcześnie  odzywały  się  tu  i  owdzie  niechętne  głosy;  Borkowski 
w  »Cymbaladzie«  nazwał  go  talentem  »lśniącym,  jak  kwiaty  ką- 
kolu;  łudzące  blaskiem  pustych  malowideł«  i  szydził  z  jego  goto- 
wości całowania  i  ludzi  i  dyabła,  »byle  się  tylko  od  przeczeń 
uchować «;  inny  krytyk  wspominał  o  jego  »przesądnej  i  złośliwej 
niechęci  ku  postępowi«;  najostrzej  a  najniesłuszniej  napadał  poetę 
roku  1860  Ujejski  (w  »Listach  z  pod  Lwowa«),  źe  się  państwem 
oparzył,  apoteozował  najgorsze  przywary  szlacheckie,  frymarczył 
poezyą,  jak  towarem,  pisał  byle  co,  byle  jak  dla  autorskiego 
zysku! 

Życie  nie  układało  się  Polowi  pomyślnie;  najboleśniej  odczuł 
głęboki  zawód,  jaki  go  w  bliższym  obcowaniu  z  ludem  spotkał; 
przejścia  osobiste,  pastwienie  się  nad  niewinnym  rozhukanego 
chłopstwa,  dopełniły  tylko  miary  goryczy;  już  przed  r.  1846  stracił- 
wiarę  w  lud  i  przyśpieszył  tym  ów  nawrót  ku  tradycyom  i  szla- 
checczyźnie.  W  »Obrazach  życia  i  podróży«  wyśpiewał  swe  zwąt- 
pienie, smutek  i  gorycz;  pierwsza  ich  część  (»z  podróźy«)  kreśliła 
jeszcze  przyrodę  tatrzańską  i  życie  górskie,  krajobrazy  po  »Sone- 
tach  Krymskich«  najpiękniejsze,  swojskie,  nie  oryentalne,  z  większą 
prostotą  wykonane;  druga  nabrzmiała  skargą  i  łzami,  pyta,  »czym 
się  będzie  ten  lud  bawił,  gdy  pierwszym  krokiem,  co  w  życiu  po- 
stawił, juź  w  dziejach  świata  wyrósł  na  Kaina  ?« 

Rok    1848  i  w  nim  budził    nowe   świetne    nadzieje:    gorąco 


—     233     - 

witał  zjazd  praski  (wierszem  »Słowo  a  Sława«),  silnie  uwydatniając 
powołanie  Słowian;  przestrzegając  ich  przed  »cudzymi  rozumami«, 
przed  tym,  »co  się  z  księgi  w  obcych  narodach  wyprzędło«;  na- 
woływającdo  zachowania  dawnego  trybu,  wiary,  swobody;  wieszcząc 
im  przyszłość,  nie  wojowniczą,  ale  wprowadzającą  w  życie  słowo 
prawdy  i  sprawiedliwości. 

Od  gawęd  staroszlacheckich  i  rzewnych,  ujmujących  prostotą 
wysłowienia,  a  głębią  uczucia  liryków  przeszedł  Pol  do  tworzenia 
epopej.  Szereg  ich  zaczął  »Mohortem,  rapsodem  rycerskim«  (1852), 
napisanym  za  profesury  krakowskiej,  zaczerpniętym  z  »wieczorów 
kalenickich«  Ksawerego  Krasickiego,  co  bohatera  znał  osobiście. 
Rapsod  zbudował  całkiem  luźnie;  szereg  to  szkiców  z  życia  ry- 
cerza stepowego,  zaciągającego  straż  na  pograniczu,  oddanego 
całą  duszą  tej  służbie  niewdzięcznej  a  niebezpiecznej,  zrosłego  ze 
stadem  swym  i  pasieką,  z  klasztorem  bazyliańskim,  gdzie  doroczne 
rekolekcye  w  wielki  post  odbywał,  nie  przyjmującego  awansu,  coby 
go  ze  stepem  i  służbą  rozłączył.  Postać  tego  rycerza,  czujnego 
jak  żóraw,  silnego  jak  lew,  z  gołębią  prostotą,  z  sercem  złotym, 
uosabiającego  wszelkie  cnoty  staropolskie,  w  swej  skończoności 
i  nieruchomości  (dopiero  w  przedostatnim  »obrazie«  dowiadujemy 
się  o  tragicznych  przejściach,  co  go  w  step,  na  kresy,  wygnały) 
nie  nadto  plastyczna,  wystawiona  na  potępienie  nowego  świata 
i  jego  marnych  rycerzów,  uczy,  jakiej  wysokiej  bezinteresowności, 
jakiego  oddania  się  czy  wylania  na  służbę  ojczyźnie  zdolni  byli 
przodkowie;  na  grobli  borysowieckiej  zasłania  bohater  odwrót 
wojska  i  ginie.  Około  niego  wiążą  się  obrazy  i  tradycye  najroz- 
maitsze; opisy  wykonane  prześlicznie,  rywalizują  z  opisami  »Pana 
Tadeusza«,  ale  całość  epiczna  przez  to  nie  powstaje;  nie  o  nią  też 
chodziło  artyście,  co  we  wstępie  do  rapsodu  zgromił  świat  nowo- 
czesny z  jego  fałszywymi  bóstwami,  z  jego  wyszydzaniem  i  ska- 
laniem wszelkich  pamiątek  i  przeszłości;  lecz  spostrzegł  się  świat 
w  bólu  i  biedzie,  że  ta  droga  nie  wiedzie  do  celu,  i  wraca  do 
wiary,  do  obyczaju  domowego. 

Zwężeniu  myśli,  zdziwaczeniu  morałów  towarzyszyło  osłabienie 
twórczości,  artyzm  wykonania,  najświetniejszego  właśnie  w  Mo- 
horcie.  W  »Wicie  Stwoszu«  (1855)  tylko  pojedyncze  ustępy  są  mi- 
strzowskie, odczucie  piękna  gotyku,  co  Pol  pierwszy  u  nas  wyraził, 
trwogi  i  dreszcze,    przejmujące    artystę,    ale   kara,   jaka   Stwosza, 


-     234     - 

gardzącego  przywilejem  szlacheckim,  spotyka,  nieszczególnie  umo- 
tywowana. Wszelki  zmysł  kompozycyi  opuścił  Pola  w  »Pacholęciu 
Hetmańskim«;  jakby  nawracał  do  owej,  szczęśliwie  zapomnianej 
maniery  XVII  wieku,  wierszującej  zawzięcie  wszelkie  opisy  i  kro- 
niki. Bohaterem  poematu  miał  być  człowiek,  mały  wzrostem 
a  wielki  sercem,  siłą  i  głową,  Tarnowski,  lecz  bał  się  autor,  czy 
pamiętny  nieudałego  Czarnieckiego  (Koźmiana),  czy  złożonej  na- 
turze człowieka  Odrodzenia  nie  dorosły,  samego  hetmana  wprowa 
dzić  do  działania;  więc  o  nim  pacholęciu  Różance  (był  Różanka 
lekarzem  hetmańskim)  opowiadać  każe;  ponieważ  Różanki  pod 
Orszą,  Obertynem  i  Starodubem  nie  było,  niby  w  aneksach  czy 
ekskursach  o  tych  akcyach  rozprawia!  W  istocie  ani  Różanka,  go- 
rący wielbiciel  swego  starego  pana,  ani  Tarnowski  nie  są  bohate- 
rami tego  rapsodu:  koń  węgierski,  co  umknął  i  po  roku  z  dobo- 
rowym stadem  wrócił;  zegar  misterny  z  obrotami  sklepienia  nie 
bieskiego  i  tym  podobne  ciekawostki  antykwarskie,  wysuwają  się 
na  czoło. 

I  nie  dziw,  że  ginęło  znaczenie  Pola,  że  skarżył  się  rzewnie, 
wymownie  na  niewdzięczność,  na  napaści:  Smutno  mi  Boże!  smu- 
tno nad  pracą,  bo  nożem  złości  świat  mi  serce  kraje,  Nie  to  mi 
dają,  co  ja  z  duszy  daję,  ale  zniewagą  stare  służby  płacą! 
A  trudu  wielkiego  właśnie  rapsod  ów,  słusznie  przezwany  »Dya- 
ryuszem  Walentego  Różanki,  dworzanina  niekiedy  Imp.  Jana  z  Tar 
nowa«,  go  kosztował,  gdyż  starał  się  i  o  język  archaistyczny 
i  wprowadzał  wiele  osób  czyli  raczej  mask  i  dekoracyi  nie  żało- 
wał. Niżej  jeszcze  zeszedł  poeta  w  »rapsodzie  rycerskim  z  wy- 
prawy wiedeńskiej«,  rzeczy  okolicznościowej,  dla  pięciuwiekowego 
jubileuszu  uniwersyteckiego  napisanej:  w  Żółkwi,  wśród  pamiątek 
po  Sobieskim,  wspomina  autor  o  owym  uczniu  akademii,  o  błogo- 
sławieństwie rektora  nad  ruszającym  pod  Wiedeń,  o  suplikacyach 
po  kościołach  krakowskich  —  wymienianych,  jakby  kto  Pruszcza 
»Klejnoty«  w  wiersze  przesadzał. 

Powtarzał  się  poeta:  niegdyś  w  »Pieśni  o  ziemi«  wysławiał 
dom  polski,  rosnący  w  miarę,  jak  gości  przybywa,  teraz  stworzył 
osobną  »Pieśń  o  domu  naszym«,  tylko  bez  świeżości  owej  pierw- 
szej pieśni,  z  moralizacyą  rozwlekłą  —  morały  umieszczał  Pol 
zwykle  po  wstępach  i  nimi  publiczność  obruszał,  jak  Rzewuski 
przypiskami.  Wydawał  rzeczy  dawniejsze,  np.  »Pieśni  Janusza«,  do 


—     235     — 

których  część  drugą  (»Szajne  Katarynkę«  i  in.)  i  trzecią  (»Obrazy«, 
»Z  Podróźy«,  »Z  Życia«,  »Z  Więzienia«)  dodał.  Próbował  się  i  w  dra- 
macie (»Powódź«  z  tradycyi  poleskich,  o  walce  z  rozpasanym 
żywiołem). 

Szybko  dogasał  wzrok  jego,  duchowy  i  fizyczny;  już  ocie- 
mniały, jeszcze  do  tradycyi,  myśliwskich  tym  razem,  nawracał, 
poświęciwszy  dotąd  tylko  pobieżne  wzmianki  najulubieńszemu 
sportowi  narodowemu,  w  »Staroście  Kiślackim«  rewolucyę  w  psiarni 
wybuchłą  opisał  —  przyczynki  do  ^psychologii*  psa,  jak  przedtym 
konia,  przed  Dygasińskim  dając;  prozą  »Rok  Myśliwca«,  zajęcia, 
przygotowania  i  t.  d.  wedle  miesięcy  skreślił.  I  dawniej  próbował 
sił  i  w  prozie  opowiadającej  i  w  literaturze  naukowej,  uważając 
geografię  za  swą  gałęź  specyalną,  odtwarzając  ręką  artysty  krajo- 
brazy; ciekawsze  były  jego  odczyty  lwowskie,  szczególniej  o  now- 
szej literaturze  polskiej. 

Obok  epika  Pola  staje  Syrokomla  Władysław  (właściwie 
Ludwik  Kondratowicz  herbu  Syrokomla),  jak  Pol  fanatycznie  przy- 
wiązany do  ziemi  i  jej  przeszłości,  jak  on  szczery  i  kochający, 
zresztą  całkiem  odmienny.  Ze  wszystkich  poetów  sam  sobą  typ 
słowiański  najpełniej  wyraził  Syrokomla.  Bez  nadzwyczajnych  da- 
rów umysłowych,  z  marną  nauką  —  luki  później,  jako  tako,  do- 
pełniał —  z  sercem  złotym,  nieopatrzny  i  lekkomyślny,  spuszcza- 
jący się  na  »jakoś  to  będzie*,  gościnny,  z  własnym  znacznym 
uszczerbkiem,  dobroduszny  i  szczery,  skromny  jak  rzadko,  niena- 
widzący form  i  obłudy  wielkiego  świata:  tak  wrosły  w  swą  ziemię, 
że  mimo  rozpaczliwego  położenia  ze  swej  Litwy  ukochanej  żadnym 
widokom  wywabić  się  nie  dał;  demokrata  z  krwi  i  kości  mimo 
herbu;  mimo  zaściankowości,  w  jakiej  wyrósł,  od  wszelkiej  zaścian- 
kowości daleki;  jeśli  kogo  z  obcych  przypomina,  to  chyba  Burnsa, 
i  życiem  i  sztuką. 

Pieśniarz  to  ludowy,  jak  Burns,  ale  w  odmiennym  zna- 
czeniu —  lud  jego  to  drobna  szlachta,  szaraczkowa,  okolice  szla- 
checkie, odróżniające  się  mniej  trybem  życia,  raczej  mową,  wiarą 
i  tradycyą  od  chłopów;  uprawiacze  roli,  jak  niegdyś,  lecz  już  nie, 
jak  niegdyś,  potrzebni  panom,  więc  nieraz  na  gorzką  poniewierkę 
skazani,  niewdzięcznością  płaceni;  jako  rolnicy,  patryarchalnym, 
tradycyjnym  porządkom  oddani,  wsłuchani  w  przyrodę,  z  nią  zżyli, 
zrezygnowani,    cierpliwi,   uporni  a  przecież   pokorni,   nie  bez  smę- 


—     236     — 

tnych  wspomnień  innych,  lepszych  czasów.  Wyrósł  nad  nich  Syro- 
komla, objął  sercem  i  chłopa,  myślą  i  całą  przeszłość  i  w  pieśni, 
co  uczuł,  wyśpiewał.  Nie  silił  się  na  bogaty,  dziwaczny  wymysł: 
pod  mikroskop  połóżcie,  mówił  do  pieśniarzy,  co  łaska  i  wola, 

Główkę  motylą  lub  serce  człowiecze, 
Łezkę,  co  z  oczu  spłakanych  wyciecze, 
Lub  kwiat  urwany  z  litewskiego  pola, 
A  rozpowiedzcie  sumiennie  a  święcie 
Blask  każdej  barwy,  każde  serca  drgnięcie, 
Każde  ruszenie  drobnego  atomu  — 
A  pieśń  już  sama  utworzy  się  snadnie, 
A  dobrzy  ludzie  zbiorą,  się  gromadnie, 
Posłuchać  pieśni,  westchnąć  pokryjomu, 
A  gdy  się  słuchacz  rozczuli,  rozmarzy, 
O!  wtenczas  dobre  żniwo  dla  żniwiarzy! 

Tych  zasad  trzymał  się  ściśle;  szczerze  wyznawał,  że  inaczej  nie 
potrafi: 

kiedy  biorę  ołówek 
I,  nie  wiedząc  co  kreślić,  błędne  stawiam  kreski, 
Zawsze  wyjdzie  z  pod  ręki  lub  litewska  chatka, 
Lub  kościółek  wioskowy  lub  dworek  litewski. 
Nic  innego  nie  umiem  kreślić  na  papierze, 
Tylko  to,  com  ukochał  z  całej  mojej  duszy; 
Co  innego  pragnąłem  nauczyć  się  szczerze; 
Chciałem  kreślić  gmach  pański,  —  ołówek   się  kruszy. 

Więc,  kiedy  mu  przyszło  gwarzyć  »w  pieśni  czy  w  dyalogu«, 
zawsze  to  było  »o  Panu  Bogu,  o  moich  braciach,  o  mojej  ziemi«, 
a  przy  tern  »zawszem  miał  pamięć  na  ziarno  żywota*;  dydaktycz- 
ność,  moralizacye  cechują  jego,  jak  Pola,  chociaż  innego  one  ro- 
dzaju. 

Odczuł    brak    poezyi   domowej,   pomników  jej    uchwytnych, 
zazdrościł  szczęśliwszym: 

Ej  boleśno,  boleśno  —  czemuż  to  mój  Boże, 

Lirników  i  gęślarzów  miało  Zaporoże  ? 

Czemu  na  naszych  polach  nie  zjawią  się  tacy?... 

My  domowe  pamiątki  kamieniami  znaczym... 

Ejże,  jako  żywo!  lirnik  miałby  tu  piękne  i  bogate  żniwo 

Opiewać  nasze  krzyże,  kurhany  i  groby, 


—     237     — 

Od  czasów  Mendogowych  do  dzisiejszej  doby... 
Ej,  każda  taka  powieść  dla  piewcy  ciekawa; 
Z  każdej  ludziom  nauka,  płacz  albo  zabawa, 
A  pamiątka  i  pieśnią  przywiązana  do  niej, 
Zawsze  duszy  litewskiej  choć  cząstkę  odsłoni. 

I  był  przekonany  o  niewyczerpanym   bogactwie  podań    litewskich: 

Każdy  kopiec  na  gruncie,  każdy  krzyż  przy  drodze, 
Stos  łomów  na  gościńcu,  kaplica,  gospoda, 
Wszystko  tu  jest  pamiątką  i  wszystko  ci  poda 
Jakąś  ciekawą  powieść  o  życiu  Litwina. 
A  ileż  się  tych  podań  codzień  zapomina, 
Albo,  widząc,  nie  widzi,  a  słysząc,  nie  słucha, 
Kto  rodzimym  powietrzem  nie  napoił  ducha. 

Czego  zaniedbali  inni,  dopełniał  poeta,  gdy  nareszcie  w  swoje 
powołanie  uwierzył.  Z  wierszami  nosił  się  oddawna,  lecz  skrom- 
ność nie  dawała  z  nimi  występy wać  publicznie;  rozczytawszy  się 
w  Literaturze  Wiszniewskiego  i  polubiwszy  łacińskich  poetów,  Jani- 
cyusza  i  innych,  przewierszował  ich  po  polsku,  pozostawiając  ory- 
ginały daleko  w  tyle  co  do  kunsztu;  wystąpił  wreszcie  z  własnymi 
gawędami. 

Od  pierwszych,  nieraz  nieco  niepokaźnych,  bladych  legend 
i  opowiadań  gminnych,  »Pocztyliona«  i  t.  d.,  wyroiło  się  ich  mnó- 
stwo; najobszerniejsza,  wydana  roku  1853,  pisana  o  wiele  wcze- 
śniej, » Urodzony  Jan  Dęboróg,  dzieje  jego  rodu,  głowy  i  serca 
przez  niego  samego  opowiadane,  a  rytmem  spisane «  i  t.  d.,  naj- 
piękniejsza »Kęs  Chleba «.  Dęboróg  przesiąkł  autobiografią;  bieg 
szkolnego  życia,  rozrywki  wiejskiego,  opisał  poeta  własne;  stąd 
nadzwyczajna  świeżość  i  szczerość  tych  wierszów;  fabuła  sama 
nieco  romantyczna,  o  rodach  od  wieków  zwaśnionych,  pogodzonych, 
jak  w  » Stryj ance«,  jak  w  »Panu  Tadeuszu «,  ożenkiem  Dęboroga 
z  Brochwiczówną;  sens  moralny,  jak  zawsze,  jasny:  redde  quod 
debes;  postaci,  dobrego,  mądrego  ks.  definitora,  starego,  upartego 
Dęboroga,  skreślone  znakomicie,  jak  żywe;  nie  brak  i  tej  uwagi, 
że  stary  »wierzył  mocno  w  katechizm  jedyny,  że  szlachcic  stwo- 
rzon  z  innej,  a  chłop  z  innej  gliny «.  »Kęs  Chleba*  podyktował 
poecie  los  własnego  ojca:  starego  Łagodę  wykwitowano  z  dzier- 
żawy i  majątku  i  z  torbami  puszczono;   lecz  przyroda   sama  mści 


—     238     - 

się  jego  krzywdy,  bo  gorzkie  rodzi  się  na  polach  Zabory  zboże 
i  trująca  z  niego  mąka.  Co  najpiękniejsze  tam,  to  opisy  skrom- 
nego, pobożnego  życia  wiejskiego  i  przesiąkł  cały  poemat  urokiem 
stron  nadniemeńskich,  rozgwarem  ich  pieśni,  aromatem  ich  łąk; 
morał  ten  sam  niemal,  co  w  pokrewnym  treścią,  wcześniejszym 
napisaniem  »Zaścianku  Podkowie«;  przygrywek  równie  piękny,  jak 
przed  »Dęborogiem«  (o  Niemnie  i  sercu  Litwina). 

Podania  gminne  i  szlacheckie  zlewają  się  całkiem  w  » Janku 
Cmentarniku«  i  w  »Ułasie«:  Janek  z  panem  na  obczyźnie  wojo- 
wał, a  gdy  siły  sterał,  pana  pochował,  po  czterdziestu  latach  do 
rodzinnej  wioski  wrócił,  z  nowymi  ludźmi  ładu  nie  dopytał  i  na 
cmentarzu  dopiero  między  swoimi  się  ocucił  —  alegorya  dosyć 
wyraźna;  Ułas  życie  za  panów  poświęcił,  kryjówki  Czartowego 
Ostrowu  nie  wydał,  za  to  Oksenę  jego  o  zdradę  posądzili  i  zabili,  ale 
ten  Ułas  i  ta  Oksena,  to  właściwi  bohaterowie  poświęcenia,  i  tu 
morał  wypowiedziany:  łza  chłopska  i  szlachecka  spłynęły  się  ra- 
zem, a  w  tej  łzie  (o  czym  szlachta  wątpiła  od  wieka)  był  tylko 
jeden,  wspólny  pierwiastek,  człowieka.  Inne  gawędy  i  opowiadania 
np.  efektowne  bardzo  » Stare  Wrota «,  » Chody ka«  (i  replika  jego 
szlachecka,  ■  Spowiedź  pana  Korsaka  «  —  w  obu  dobrowolne  przy- 
jęcie kary  za  grzech),  zahaczają  o  historyę.  Nie  koniecznie  jednak 
o  historyę,  znaną  z  kronik  i  dziejów;  jest  inna,  nie  wciągnięta 
w  roczniki  i  pamięć  narodową,  a  mimo  to  prawdziwa  i  żywa,  ot 
np.  takie  przysłowia  »historyczne«:  wyszedł  jak  Zabłocki  na  mydle; 
tłucze  się,  jak  Marek  po  piekle;  wyrwał  się,  jak  Filip  z  konopi; 
o  hrabi  na  Wątorach  i  t.  p.;  ułożył  je  lud,  o  Cezarach,  Chrobrych, 
Napoleonach  nie  wiedzący,  tym  silniej  Marków  i  Filipów  pamięta- 
jący —  a  komentarz  dorobił  poeta,  komentarz  dowolny,  na  który 
się  paremiograf  nie  zgodzi,  świadczący  najlepiej  o  sercu  i  myśli 
poety.  Marek  za  życia  łasił  się  około  panów,  po  śmierci  i  ci  go 
nie  przyjęli  i  swoi  odrzucili;  Filip  za  pociągiem  głowy  i  serca 
zawsze  się  w  niewczas  odzywał,  już  chłopcem,  gdy  chrześcijanin 
przeciw  mitologii  w  szkole  protestował,  mężem,  gdy  Żydów  prze- 
śladować nie  dawał,  obywatelem,  gdy  przeciw  kandydatowi  służbo- 
dawcy  swego  wotował,  posłem,  gdy  równouprawnienie  chłopów 
i  szlachty  (i  w  płaceniu  podatków)  wnosił,  na  łożu  śmiertelnym, 
gdy  księdzu  obowiązki  zamiast  dziesięciny  wytykał,  wszędzie  wy- 
śmiany, wysieczony,  wyrzucony  i  opuszczony. 


-     239     — 

Przeszedł  Syrokomla  i  do  dziejów  właściwych,  nie  zawsze 
z  korzyścią  dla  swej  sztuki,  co  wielkich  zawikłań,  namiętności, 
obrazów  wystawiać  nie  umiała.  Przeszłość  pojmował  inaczej,  niż 
Pol,  jej  wad  nie  przemilczał,  kiedy  to: 

Na  królów  twarde  włożono  pęta, 
W  pasterzach  znikła  gorliwość  święta, 
Senatorowie  poili  braci, 
Szlachta  się  ciągle  konfederaci, 
Żołnierz  jął  gnębić  tych,  których  bronił, 
Kupiec  przez  lichwę  bogactwa  strwonił, 
Kmiotek  niewolnik  zmarniał  na  dworze  — 
Anioł  zatrąbił  na  sądy  Boże! 

albo:  »Długo  stare  zegary...  nad  głową  waszych  ojców  biły  w  eks 
cytarze,  budząc  ich  myśli  i  czyny,  brzęk  puharów,  gwar  śmiechów 
tłumił  ich  gderanie,  aż  Pan  kazał  zegarom  jęknąć  niespodzianie, 
aż  pękły  rdzawe  sprężyny «.  Z  przeszłości  tej  wybierał  też  mo- 
tywy, o  jakieby  się  Pol  nie  kusił,  wystawiając  np.  w  » Kanoniku 
Przemyskim «  (Orzechowskim)  walkę  między  uczuciem  a  powoła 
niem;  w  »Zgonie  Acerna«  (Klonowica)  niedolę  wieszcza  narodo- 
wego; w  »Studzieńskim«  rozterk  między  szlachtą  a  mieszczaństwem; 
nieznośną  pychę  pańską  w  »Hrabi  na  Wątorach«;  prywatę  możno- 
władczą,  gubiącą  kraj  w  » Zofii,  księżniczce  Słuckiej«  (obie  ostatnie 
w  formie  dramatycznej).  Całości  udatnej  jednak  nie  stworzył;  jedne 
rzeczy  rzucał  niedokończone,  np.  » Kanonika «  (mimo  ślicznych 
ustępów)  i  »Sejm  Lubelski*;  w  innych,  » Staroście  kopanickim« 
np.,  głębiej  wzruszyć  czy  zająć  nie  potrafił.  Najwyższego  mnie- 
mania był  o  »Margierze,  poemacie  z  dziejów  Litwy «,  o  obrońcy 
bohaterskim  zamku  Pullen,  pokonanym  zdradą,  obierającym  śmierć 
nad  niewolę;  poeta  cieszył  się,  że  bez  uprzedniego  zamiaru  zna- 
lazło się  w  poemacie  wszystko,  czego  krytyka  od  epopei  bohater- 
skiej wymaga:  inwokacya,  jedność  akcyi,  przeszłość  daleka,  maszy- 
nerya  epicka  —  wszystko  było,  prócz  ducha  epickiego,  prócz  siły 
słowa  i  blasku  kolorów;  Margier  z  Czarnieckim,  nie  z  Wallenro- 
dem do  pary  stawał. 

Większy  efekt,  niż  Margierem,  wywołał  poeta  dramatem 
historycznym,  »Kasprem  Karlińskim«,  skuteczną  obroną  Olsztyna 
roku  1587  przed  Niemcami,   okupioną   śmiercią  własnego  dziecka, 


-     240     — 

poświęconego  przez  ojca  mimo  błagań  matki  i  własnych  wahań 
strasznych;  dramat  uczył  miłości  ojczyzny.  Tegoż  samego  uczył, 
z  mniejszym  znacznie  powodzeniem  » Wyrok  Jana  Kazimierza «  (tu 
własny  ojciec  zabija  syna  -  zdrajcę)  i  owa  Zofia  Słucka  w  »Możno- 
władcach  i  sierocie «,  poświęcająca  się  dla  zabezpieczenia  pokoju 
ojczyźnie.  Kwestyi  społecznych  dotykali  > Wiejscy  politycy «;  pana 
Nowinę  (niby  z  komedyi  Niemcewiczowej  wyjętego)  wywłaszczają 
wierzyciele,  lecz  chłopi  ratują  pożyczką  dobrych  panów;  kwestyi 
tych,  stosunku  do  dworu,  życia  wiejskiego  dotykały  od  dawna 
liczne  poezye,  np.  »Lalka«,  której  skarży  się  panienieczka  na  nie- 
grzeczność  chłopów,  co  tatkowi  smaczny  sen  rykiem  o  chleb 
przerwali  —  i  słuszne  plagi  za  to  wzięli,  ale  sumienie,  obawa  przed 
Panem  Jezusem,  co  dla  zgłodniałej  rzeszy  chleb  i  rybę  łamie, 
przed  dziadami,  co  się  przyśnią  i  jeszcze  do  torby  zabiorą,  pod- 
szepty wa  jej  coś  innego: 

Już  ja,  kiedy  wyrosnę  i  mieć  będę  zboże, 

Póki  się  cała  wioska  chlebem  nie  nasyci, 

Nigdy  się  spać  nie  położę. 

Fazy  kwestyi  włościańskiej  śledził  poeta  pilnie  i  zawrzał  oburze- 
niem na  niewczesny  akt  szlachty  wileńskiej: 

Przecież  się  stało...  Kraju  mój  rodzony, 
Wieniec  twej  części  odarty  w  tej  chwili. 
Ojcowie  twoi  własnymi  imiony 
Kajdany  ludu  pismem  utwierdzili... 

0  wstyd  mi  Wilna,  nie  chcę  być  Litwinem, 

1  hańba  mojej  herbowej  pieczęci! 

Nie  dramaty  i  epopeje,  ale  owe  serdeczną  prostotą  tchnące 
gawędy  i  coraz  liczniejsze  liryki  stanowią  zasługę  i  chwałę  Syro- 
komli.  Nie  udawały  się  wycieczki  po  za  światek  najbliższy,  ale 
własne  uczucia  bólu  i  zawodu,  troski  i  wątpliwości  wyśpiewywał 
poeta,  czym  bardziej  się  życie  kruszyło,  czym  nieznośniej  bolało, 
tym  tkliwiej  i  głębiej;  śmierci  pragnąc,  zdobywał  się  na  najwy- 
mowniejsze, najrzewniejsze  pieśni;  » Śmierć  Słowika*,  to  najwier- 
niejszy obraz  przejść  jego  własnych;  im  głębiej  zasuwał  się  w  grób, 
tym  wyżej  wznosiła  się  pieśń  jego;  wkońcu  nawet  i  z  siebie 
żartował  i  pogrzeb  własny  nędzarza  opisywał  z  humorem.  A  cho- 


—     241     — 

ciąż  fizycznie  ginął,  dumny,  czoła  nie  ugiął  przed  nikim:  dzieła 
jego,  wywołane  doskwierającą  nędzą,  wyśpieszone  strasznie,  nie 
ogładzone  —  nie  splamiły  się  żadnym  cynizmem,  pochlebstwem, 
przymilaniem  się  do  gustów  JW.  publiczności  —  mogą  być  nie- 
doskonałe formą  czy  kompozycyą,  nie  wznoszą  się  na  niebotyczne 
wyżyny  myśli,  nie  oślepiają  blaskami  czy  efektami,  nic  w  nich  ro- 
mantycznego, ale  zawsze  czyste,  zdrowe,  orzeźwiające,  jak  zdrój 
kryniczny;  wyszły  z  trądy cy i  litewskich,  przesiąkły  powietrzem 
lasów  i  niw  nadniemeńskich,  ale  obeszły  cały  naród,  i  nic  w  nich 
prowincyonalnego  —  chyba  w  języku.  Powoli  przebojem  zdoby- 
wał sobie  poeta  uznanie  i  oklaski,  ale  konał  z  pieśnią  na  ustach, 
po  śmierci  otoczony  tą  opieką,  której  za  życia  zabrakło;  i  nie 
skarżył  się  ani  miotał  nieszczęśliwy. 

Obok  formy  nowej,  utworzonej  przez  Pola  i  Syrokomlę,  nie 
prześcignionej  przez  nikogo  innego,  toczyły  się  rydwany  epickie 
i  starymi  torami,  wyżłobionymi  przez  Byrona,  przez  szkołę  ukra- 
ińską, przez  »Pana  Tadeusza«.  Ale  byronizm  krajowy,  po  r.  1831, 
tytanicznych  zapasów  się  zrzekał,  karlał,  rozmarzał  się  w  pogoni 
za  ideałem;  szkoła  ukraińska  schodziła  coraz  bardziej  na  etnogra- 
ficzną zabawkę,  na  przewierszowywanie  nieraz  dosłowne  całych 
podań  czy  pieśni  ludowych;  »Pan  Tadeusz «,  na  pozór  tak  do  na- 
śladowania łatwy,  najmniej  znachodził  naśladowców,  przecież  nie 
gawędom  z  nim  się  mierzyć  było. 

Jeszcze  przed  Polem  wystąpił  Tomasz  August  Olizarowski, 
Krzemieńczanin,  w  obu  kierunkach;  Ukrainy  samej  nie  znał,  ale  na 
Wołyniu  pokochał  » serdeczny  lud  ruski,  z  ludzkiej  na  oko  odarty 
cechy«,  i  w  »Zawerusze«,  w  krótszych  powieściach,  w  wierszach 
różnych  obrabiał  tematy  ludowe.  Najobszerniejszy  —  »Zawerucha«; 
na  nim  odbiła  się  znajomość  i  z  »Zamkiem  Kaniowskim«  i  z  Go- 
szczyńskim samym:  morderstwa,  przeczucia  chaty  i  sprzętów,  że 
utracą  gospodarza,  znachor  i  czarownica,  to  fantastyczne  akce- 
sorya,  niezbędne  dla  powieści  ukraińskiej,  jak  i  pogoń  za  chmurą 
Zaweruchy  —  podobało  się  to  swego  czasu,  nawet  Grabowski 
przyznawał  pomysłowi  rozmowy  ławki,  ścian  i  t.  d.  > wykonanie 
zręczne  i  we  wszystkich  szczegółach  poetyckie*;  znamienne  było, 
że  Zawerucha  nie  z  dali,  lecz  w  teraźniejszości  wystawiony;  i  w  in- 
nych powieściach  nie  przeważał  żywioł  historyczny;  » Wojewoda 
Czjorcz*,  z  czasów   Bony,   w  tonie   Aryosta  -  Beniowskiego  utrzy- 

DZIfJE    LITERATURY   POLSKIEJ   T.    II.  16 


-     242     — 

many.  Fatalniej  wypadł  »Bruno«,  » dzikich  marzeń  potępieniec«, 
skłonny  do  odludztwa,  zabijający  z  zazdrości  przyjaciela,  potym 
z  upiorem  najlepszą  komitywę  wiodący. 

I  pieśni  nie  lepsze,  chociaż  szczytne  miał  poeta  wyobrażenie, 
tamtoczesne,  o  powołaniu  wieszcza:  chodził  po  nie  do  nieba  i  przez 
straże  piekła  przedrze  się  do  serc  i  wywoła  w  nich  sprawiedli- 
wości i  ludzkości  ducha.  Sam  wyrobił  sobie,  jak  Goszczyński,  za- 
sady katońskie,  żył  ideałem  aż  do  zrzucenia  ziemskiej  cielesności, 
ale  pieśni  jego  »nic  nie  mogły  lub  nie  wiele  więcej  od  szumu 
wiatru  lub  piosnki  dziecięcej «.  Powstawały  one,  jaki  inne  obszerne 
dzieła,  niedrukowane  po  wielkiej  części  powieści  poetyckie  (» Złote 
jabłka «)  i  dramaty  historyczne,  na  emigracyi;  tu  przełożył  wierszem 
polskim  prozę  francuską  ^Konfederatów  Barskich«. 

Żywsze  nadzieje  budził  witany  przez  Grabowskiego,  jako 
talent  największy,  Aleksander  Groza,  spółuczeń  Zaleskiego  i  Gosz- 
czyńskiego niegdyś,  i  » Starostą  Kaniowskim «  (1836)  i  innymi  po- 
wieściami. »Starosta«,  zakrojony  na  większą  skalę,  opowiadał 
o  bondarywnie,  co  zalecankami  starosty  wzgardziła,  za  co  ją  tenże 
w  porywie  gniewu  zastrzelił  —  lecz  skomplikował  poeta  prosty 
wątek  ludowy,  zato  w  innych  trzymał  się  go  dokładniej  lub  całe 
ustępy  tłumaczył.  Próbował  się  i  w  dramacie  ludowym,  »Hryć«: 
pan  przebiera  się  za  Hrycia,  aby  poznać  życie  ludowe;  widzimy 
go  na  dożynkach,  przy  pieśniach  kupalnych;  rozkochał  w  sobie 
dziewczęta,  i  jedna  z  nich,  straciwszy  jego  łaskę,  ziołami  czarow- 
nymi  go  truje  —  lecz  w  dramacie  za  wiele  pieśni  i  za  długie  ty- 
rady; po  latach  napisał  »misteryum  z  podań  narodowych*,  Twar- 
dowskiego, idąc  za  klechdą  Wójcickiego.  Inni  ten  sam  temat 
opracowywali  w  guście  »Fausta«,  np.  Julian  Korsak,  żeglujący 
jeszcze  ciągle  po  falach  byronizmu,  dziwnie  jednak  płytkich.  »Twar- 
dowskiemu«  Korsaka  życie  brzmi  w  harmonii  świata,  »jak  nuta  nie- 
sforna w  muzykalnym  chórze«,  lecz  ideały  jego  nie  wysokie,  inko- 
moduje  on  aż  szatana,  bo  »chciałby  już  pojąć  żonę,  ją  w  pożyciu 
tkliwym  uszczęśliwić  i  przez  nią  żyć  potym  szczęśliwym !«  W  po- 
wieściach poetyckich,  dawnym  »Bejramie«,  późniejszym  i  udatniej- 
szym  »Kamoensie«  znalazł  choć  niektóre  silne  słowa  dla  odmalo- 
wania losu  poety,  wlokącego  żywot  marny.  Zresztą  tłumaczył 
wiele;  pierwszy  » Boską  Komedyę«  całą  przyswoił  językowi  na- 
szemu,   chociaż    nawet   formy    oryginału   zachować   się  nie  starał 


-     243     - 

i  rozwlekłością  grzeszył  —  lepszy  późniejszy  przekład  Stani- 
sławskiego, wierszem  białym,  zachowującym  ściślej  kontury  ory- 
ginału. 

Prócz  Grozy  i  Korsaka  i  Gustaw  Zieliński  »Czarnoksięźnika 
Twardowskiego«  w  pseudodramatycznej  formie  wystawiał;  poklaski 
zyskał  tylko  wydany  roku  1842  » Kirgiz «,  po  »Sonetach  Krymskich« 
pierwszy  oryginalny  poemat  wschodni  u  nas  —  gdyż  Derary  czy 
Bejramy  poza  słabe  naśladownictwo  Byrona  czy  Moore'a  nie  wy- 
chodziły. Przypomina  na  początku  poematu  szalona  jazda  Kirgiza 
nieco  Farysa,  chociaż  tło  odmienne;  i  z  jego  piersi  wyrywa  tę- 
sknota pieśni  » melancholijne,  jak  te  płaszczyzny,  dzikie,  jak  krwa- 
wej zemsty  pociski,  rzewne,  jak  tęskność  do  pól  ojczyzny«;  burza 
zmusza  go  do  przyjęcia  gościnności  aułu  stepowego  Bija,  wroga 
swego;  pokochał  córkę  jego,  Demelę,  i  z  nią  uszedł;  gdy  po- 
goń ich  doścignąć  nie  może,  każe  Bij  step  zapalić;  daremne 
ich  wysiłki:  »i  przeszło  przez  nich  morze  płomieni,  przeszło, 
a  w  miejsce  zgasłych  pożarów  dziś  znowu  cisza  pośród  obszarów 
i  jeszcze  bujniej  step  się  zielenk  Cenność  »Kirgiza«  polega  na 
prawdziwości,  dokładności,  malowniczości  opisów  stepu,  życia  Kir- 
gizów, ich  obyczajów;  nie  salonowi  to  stepowcy,  Demeli  włos 
kruczy  w  siedmiu  plecionkach  na  twarz  płynie,  Kirgiz,  »na  ste 
powe  bacząc  zwyczaje,  najlepsze  kąski  sam  w  palce  bierze 
i  z  uprzejmością,  jak  sąsiad  blizki,  posyła  do  ust  młodej  Kirgizki*. 

Opisowość  była  silną  stroną  talentu  Zielińskiego,  wykazał  ją 
np.  w  » Stepach*;  ciekawa  fabuła;  silny  wyraz  namiętności,  nie  wy- 
lewającej się  w  słowach  i  gestach,  lecz  milczeniem  samym  wy- 
mownej, gwałtownej,  dzikiej  zapewniły  »Kirgizowi«  powodzenie 
u  swoich  i  obcych  (liczne  tłumaczenia).  Lecz  Zieliński  talentu  dalej 
nie  próbował,  pracując  na  roli  i  między  obywatelstwem. 

Jak  »Kirgiz«  wyróżniał  się  nowością  tematu  i  plastyką  wy- 
konania z  całej  powodzi  powieści  poetyckich,  legend  i  dum  ko- 
zackich, podobnie  wypłynęło  w  dwadzieścia  lat  później,  chociaż 
dotąd  nie  tak  powszechnie  uznane  ani  wedle  wartości  ocenione, 
»Dziewczę  z  Sącza «  zgasłego  przedwcześnie  Mieczysława  Roma- 
nowskiego. Pisywał  wiersze  wcześnie,  pozował  w  nich  na  byronistę; 
zwątpienia  i  goryczy  pozbył  się  w  otoczeniu  kolegów;  pod  ich 
wpływem  pisywał  liryki,  sonety  i  t.  d.,  a  za  przykładem  Pola 
i  Syrokomli   tworzył  gawędy,   dobierając   wątków  z  czasów  walk 

16* 


—     244     — 

Kazimierzowskich,  niewyczerpanej  kopalni  awantur  rycerskomiło- 
śnych  i  dzielnych  czynów.  Z  jego  »Łuźeckich«  (1856)  jeden, 
dumny,  wyniosły  naraża  wojsko  na  klęskę,  siebie  na  niesławę; 
drugi,  cichy  i  pokorny,  walczy  na  ochotnika,  zwycięża  i  imię 
uświetnia. 

Wyżej  stanęło  »Dziewczę  z  Sącza«.  Pierwszy  to  i  na  długie 
lata  jedyny  poemat  mieszczański,  jeśli  tendencyjnego  wiersza  Pola 
nie  wliczymy;  wobec  przewag  szlacheckich  zapomina  się  o  miesz- 
czańskich zupełnie,  a  przecież  konfederacyę  tyszowiecką  wyprzedził 
godnie  przykład  Nowego  Sącza,  gdzie  Szwedzi  pierwszy,  dotkliwy 
szwank  ponieśli.  Oficer  szwedzki  Oskar  chce  z  rzezi  uplanowanej 
ocalić  kochankę  Basię  i  każe  jej  Sącz  opuścić;  Basia  zdradza  się 
niepokojem  wewnętrznym,  w  ekstazie  wykrywa  tajemnicę,  i  miesz- 
czanie (z  góralami)  wyprzedzają  Szwedów;  Oskar  i  Basia  giną. 
Całość  rozgrywa  się  —  szlachta  z  Wąsowiczem  i  górale  to  tylko 
komparsy  —  między  mieszczanami,  w  domu  i  gospodzie,  w  ko- 
ściele i  rynku,  między  rzemieślnikami  (próżno  wzdycha  cieśla 
Bartek  do  Basi;  potym  jej  trumnę  robi),  przy  radzie  i  w  bitwie  — 
i  w  tym  drobnym  światku  fakcye  i  tu  wielka  rozmaitość  charakte- 
rów, uczuć,  osób,  odmalowana  trafnie  i  dobitnie,  chociaż  dyskretnie. 

Dramat,  »Popiel  i  Piast«  (1862  roku),  na  scenie  nie  przyjął 
się,  mimo  wartości  pomysłu  i  wykonania.  Zamierzchłą  przeszłość 
ożywił  poeta  konfliktem,  słowiańskogermańskim;  kontrastem  cha- 
rakterów, zamysłów,  sposobów,  przeprowadzonym  konsekwentnie 
przez  wszystkie  sytuacye  dramatu,  zwierciedlącym  się  w  nawra- 
caniu ogniem  i  mieczem  czy  w  apostolstwie  miłości,  w  zakusach 
despotycznych  czy  w  obronie  wolności,  w  intrygach  służalczych 
czy  w  prostocie  szczerej  a  łagodnej. 

Romanowskiego  pociągały  te  czasy  i  dzieje;  opracowywał 
ich  motywy  i  w  balladach  i  w  »Wandzie«.  Śmierć  bohaterska 
przerwała  dalszy  rozwój. 

Wobec  gawęd  i  rapsodów  ustępywały  na  dalszy  plan  ballady 
i  legendy,  Chojeckiego  czy  ks.  Hołowińskiego,  Morawskiego  czy 
Siemieńskiego;  nie  celowały  artystycznym  obrobieniem;  pierwiastek 
ludowy  był  największą  zaletą  takiej  »Brzozy  Gryżyńskiej«  czy 
»Baszyny«  czy  »św.  Izydora«;  morał  górował,  nie  tylko  u  księdza- 
autora.  Najwięcej  legend  zebrał  Ignacy  Hołowiński  (jako  Kefaliński, 
tłumacz  Szekspira,  przez  Słowackiego  wyszydzony;  autor  i  pięknego 


—     245     — 

opisu  podróży  do  Ziemi  świętej),  ale  zebrał  je  nie  tyle  z  ust  ludu, 
ile  z  Niesieckiego  lub  kronikarzów. 

Właściwy  pierwiastek  ludowy  wybuchał  inaczej;  prądy  demo- 
kratyczne, nurtujące  w  Warszawie  i  Poznaniu,  o  wiele  słabsze  we 
Lwowie  i  Krakowie,  wy  stępy  wały  znacząco  i  w  poezyi;  odwracano 
się  umyślnie  od  pałaców  i  dworów,  do  chat  i  pól,  i  powieści  poe 
tyckie,  dramaty  i  liryka,  przesiąkały  pierwiastkiem  ludowym.  Od 
karmazynów  Pola,  szaraczków  Syrokomli,  odbijała  sukmana  kmie- 
cia innych. 

Naj radykalniej,  acz  naj ostrożniej,  występowała  »młoda  War- 
szawa«  ze  swoją  »cyganeryą«,  przezwaną  od  paryskiej  bohemę, 
chociaż  nie  wyzywała  filistrów  w  imię  sztuki,  prawdy,  ideałów,  nie 
szydziła  z  ich  trybu  życia  i  gnicia,  lecz  demokratyczna,  chłopo- 
mańska  chciała  utworzyć  w  literaturze  —  gdyż  w  życiu  chyba 
krojem  ubrania  i  pogardą  rękawiczek  czy  konwenansów  zaznaczać 
się  mogła,  obok  szkoły  ukraińskiej  i  litewskiej,  mazowiecką;  więc 
wędrowali  jej  adepci  między  lud,  spisywali  pieśni  i  podania,  na- 
śladowali je  lub  tworzyli  oryginalne  chłopskie  powieści,  dyszące 
nieraz  nienawiścią  stanową.  W  Poznaniu  o  »szkole«  osobnej  nie 
myślano,  za  to  cele  demokratyczne,  podniesienia  ludu  z  wiekowego 
upodlenia  kosztem  panów,  jawnie  wystawiano;  otwarcie  grożono 
przewrotem,  zemstą  i  karą. 

Najjaskrawiej  miotał  się  wielce  uzdolniony,  namiętny,  zgorz- 
kniały Ryszard  Berwiński;  wiersze  jego  ogniste  płynęły  z  inną 
mocą,  niż  tyrady  rymowane  pani  Wojkowskiej,  chociaż  nie  odrazu 
ultraradykalna  nuta  w  nich  zabrzmiała.  I  on  zaczął  od  wędrówek 
między  ludem,  spisywania  klechd,  ogłaszania  ich  w  prozie  i  wier- 
szem; zapuszczając  się  jednak  w  ich  krytykę,  w  czasie  dwuletniego 
więzienia,  doszedł  do  nieprzewidzianych,  słusznych  jednak  wyników, 
zwątpił  o  samobytności  zabobonów,  gusł,  klechd  ludowych,  sprze- 
niewierzył się  zasadzie  romantycznej,  ceniącej  każdy  utwór  lu- 
dowy, jako  objawienie  psychy  ludowej;  w  czasach  bezkrytycznego 
zachwycania  się  wszystkim  pseudoludowym  jego  »Studya  o  litera- 
turze ludowej  ze  stanowiska  historycznej  i  naukowej  krytyki« 
(1854,  dwa  tomy)  były  walnym  krokiem  naprzód,  wyprzedzały 
Niemców,  Grimmów,  Schwartzów  i  Kuhnów  —  było  to  wielką 
stratą  dla  nauki  słowiańskiej,  a  specyalnie  polskiej,  że  na  tory, 
wytknięte    już  przez   Berwińskiego,    dopiero   po  wielu    latach    na- 


-     246     — 

wraca;  narazie  przeszło  dzieło  jego  bez  wpływu;  nieufność,  obu- 
rzenie, jakie  poeta  -  renegat  wywołał,  przeniesiono  na  badacza. 

W  przeczeniu  poety  tego  chyba  nikt  nie  prześcignął.  Co  pó 
źniej  tak  znienawidził  i  wyszydził,  poznał  najpierw  sam,  bawiąc 
się  w  Don  Żuana,  w  rycerza  podwiązek,  hołdując  wierszami  bo- 
gdankom; już  w  tych  wierszach  wy  stępy  wał  jednak  nastrój  gwał- 
towny, byroński,  i  nie  wahał  się  śpiewak  wobec  swych  zawodów 
modlić  o  jedno,  »ażeby  sęp  pamięci,  krwią  jego  zbroczony,  na 
głazie  jej  serca  zaostrzał  swe  szpony «.  Ale  z  rojeniami  miłosnymi 
pożegnał  się  rychło  i  na  zawsze  i  w  kontr  byronowskiemu  napisał 
»Don  Żuana  Poznańskiego«,  gdzie  silił  się  na  przepych  wiersza, 
na  malowniczość  tła,  wydanie  harmonii  otoczenia,  aby  podłość 
i  śmieszność  romansu  podstarzałej  Hery  i  głupiutkiego  Leandra 
tym  niemiłosierniej  wyszydził.  Nieudałe  spotkanie  nocne  było  po- 
zorem, ramką,  gdzie  wplatał  gorzkie  zarzuty  narodowi  samemu, 
jego  klasom  przodowniczym;  zaczynały  się  w  samym  tytule  (»bez 
końca «),  bijąc  w  ów  brak  wytrwałości,  co  go  tak  strasznie  razi: 
»herosi  polscy*  dnia  czwartego  skończyli  według  zwyczaju  szla- 
checko-polskonarodowego  —  bo  nie  skończyli  dla  kraju,  a  było 
ich  tam  sto  razy  tyle,  co  owych  synów  Hellady...  brzydko  umierać^ 
gdy  pięknie  żyjem  z  cudzych  darmochów  i  danin;  żyj  więc  rao- 
tłochu  —  ta  sama  to  nuta,  co  w  »Grobie  Agamemnona«,  jeszcze 
więcej  krzycząca,  jeszcze  niesprawiedliwsza. 

W  namiętnych  przeczeniach  posuwał  się  Berwiński  coraz 
dalej;  morzem  krwi  czerwonej  groził  szlachcie;  zrzekał  się  wiary, 
ubogim  w  duchu  rzucał  w  oczy: 

Ty  u  stopni  ołtarza  rozściel  się  w  pokorze 
I  czołgaj  się  wśród  błota,  jak  zgniła  kałuża; 
Ja  chcę  być,  jak  bezbrzeżne  i  bezdenne  morze; 
Myślą  moją  uragan,  a  modlitwą  burza. 

Najzupełniej  przedstawił  zwątpienie  swe  i  gorycz  w  »Ostatniej 
spowiedzi  w  starym  kościele«;  wyliczał  zawody,  szukania  szczęścia 
w  miłości,  szukania  prawdy  w  wiedzy  (»wiem,  czegom  nie  wie- 
dział, że  między  nami  a  prawdą  jest  przedział  nieskończoności, 
w  któren  tylu  dumnych  tyle  rzuciło  głów  wielkich,  rozumnych  na 
pomost  głupstwu !«);  wkońcu   »duch   czasu    do    serca   mu   zagadał 


—     247     — 

płaczem  tysiąców«,  ale  i  plac  walki  opuścił,  bo  któż  sił  nie  straci, 
gdy  widzi  marność  i  hańbę  i  nędzę  i  podłą  gnuśność  rodzonej 
braci: 

Znam  was  i  gardzę,  lecz  tak  wami  gardzę, 
Że  lepiej  niechaj  zamrą  na  mej  wardze 
Te  wszystkie  słowa  i  wszystkie  gorycze, 
Którymi  plunąć  mógłbym  wam  w  oblicze. 

Przenosi  się  myślą  w  szczęśliwe  lata  dziecięce,  lata  błogiej  wiary, 
porównywa  je  ze  stanem  dzisiejszym  —  »i  wyż  to  myślicie,  że 
warto  żyć,  jak  żyję,  i  kochać  to  życie?«;  wystawia  przyszłość 
szczęśliwszą  (gdy  zbytków  niewolnik  wyrzeknie  się  dumy,  kiedy 
głupcy  przestaną  walczyć  na  rozumy  i  t.  d.)  i  kończy: 

Kiedy  nakoniec  w  ludziach  sumienie  się  wzbudzi, 
Wtedy  życie  ukocham  —  uszanuję  ludzi. 
Ach!  wtedy  może  nawet  z  tą  piersią  rozdartą 
Jeszczeby  z  wami  cierpieć  i  żyć  było  warto  1 

Potym  kazał  na  zawsze  swym  pieśniom  zginąć,  lecz  czynów  nie 
wzbudził  —  nie  tylko  jego  »Don  Żuan«,  i  własne  życie  jego  było 
»bez  końca«,  »bo  serce,  co  niegdyś  złotych  pełne  omamień,  dziś 
samo  w  siebie  nie  wierzy«. 

Miniaturowa  rzeczpospolita  krakowska  wydawała  i  miniatu- 
rowych poetów,  zapomnianych  od  dawna,  prócz  jednego,  co  jednak 
popularność  swą  głównie  dźwiękom  Moniuszki  zawdzięcza.  Chociaż 
i  oni  po  motywy  ludowe  sięgają  i  w  ich  oddawaniu  są  najszczę- 
śliwsi, dalekoź  im,  »dzieciom  szału «,  czy  do  szału  Berwińskiego, 
czy  do  energii  byrońskiej,  czy  do  wcielenia  poezyi  ludowej. 

Z  trójki  krakowskiej  Edmund  Wasilewski  wzniósł  się  najwy- 
żej; choć  nie  Krakowianin  rodem,  zrósł  się  z  miastem  najściślej. 
Łagodnego  marzyciela  w  życiu  i  pieśni,  rozśpiewanego  do  swej 
»Halki«,  odrywali  przyjaciele  (Gustaw  Ehrenberg,  drugi  z  tej  trójki, 
poeta  i  literat)  od  jej  stóp,  wskazywali  mu  ogólniejsze,  wyższe 
cele;  więc  zrywał  się  poeta  i  wołał  sam  na  towarzyszów:  »Na przód 
z  myślą  —  bo  przed  wami  ludzkość;  jak  wielki  step  morza,  prójcie 
spienione  fale  silnymi  piersiami,  cień  nocy  rozświeci  zorza !«  Cał- 
kiem w  byrońskiej  pozie  przedstawia  się  poeta  w  »Dziecku  szału « 
(1837),  historyi,  jakich  wiele,  o  zawiedzionej  miłości,  gdzie  dziewica 


—     248     — 

najpierw  aniołem,  potym  szatanem;  zawód  wypycha  go  w  świat, 
do  walki,  ginie  na  wygnaniu,  lecz,  inny  w  tym  od  byrońskich 
bohaterów,  siebie  samego  o  złamane  życie  oskarża,  bo  nawet 
»czyn  mój  szlachetny,  uroczy,  miał  swój  początek  w  rozkoszy 
lub  szale«: 

zdawało  mi  się,  że  ja  jestem  wszystkim, 
a  przecież  byłem  tylko  drobnym  listkiem, 
który  podmuchy  jesieni  ususzą «; 

to  poznanie  własnej  marności,  nicości  —  pierwszy  krok  wyjścia 
z  obłędnego  koła  byronizmu.  Zresztą  sarkał  na  świat,  na  życie 
(chwilę  maligny  między  dwoma  śmierciami),  groził:  rzućmy  się  na 
świata  zręby,  do  rąk  pochodnie  i  głownie,  wściekłymi  poszarpmy 
zęby  starego  świata  warownie! 

Od  takich  uniesień  wracał  do  łagodnej  tęsknoty,  właściwszej 
jego  usposobieniu;  nawet  do  przeszłości  i  w  »Katedrze  na  Wawelu« 
dawał  się  duchowi  Kmity  (osobliwszego  cicerone!)  oprowadzać  po 
błoniach  przeszłości,  coś  w  guście  Pola  czy  Niemcewicza,  tkliwe 
i  wdzięczne,  wówczas  bardzo  cenione.  Ludowa  nuta,  pod  wpływem 
Zaleskiego,  zabrzmiała  w  jego  najpopularniejszym  a  zarazem  naj- 
oryginalniejszym utworze;  w  innych,  bardzo  popularnych,  czujesz 
ciągle  to  »Odę  do  młodości«,  to  inny  wiersz  Mickiewicza,  zato 
krakowiaki  jego  rzewne  i  śpiewne,  ochocze  i  wdzięczne  motywy 
ludowe  wydały  doskonale,  od  owego  pierwszego:  »Wesoły,  szczę- 
śliwy Krakowiaczek  ci  ja«,  aż  do  ostatniego,  »Zapomniane  skrzypki 
moje«.  Trzeci,  Franciszek  Żygliński,  o  losie  jeszcze  biedniejszym, 
walczący  z  nędzą,  śpiewał  na  tę  sarnę  nutę  rozczarowania  by  roń  - 
skiego,  wzdrygał  się  przed  zimnym  ziemi  szkieletem,  po  którym 
biegają  ludzie  -  robaki,  jak  głodny  owad  po  zgniłym  kwiecie  —  lecz 
od  tytanicznych  porywów  był  jeszcze  dalszy,  niż  Wasilewski, 
i  w  melancholijnej  rezygnacyi,  w  łagodności  spokojnej,  zapatrzonej 
w  grób,  we  wzywaniu  świętych  dokonał  bolesnego,  cierniowego 
pochodu  życia. 

W  Warszawie  i  poza  »cyganeryą«  hołdowano  temu  pierwiast- 
kowi; najlepsze  i  najobszerniejsze  rzeczy,  jakie  prawnik  z  powo- 
łania, Antoni  Czajkowski,  napisał,  przerobił  z  fantazyi  ludowej 
(»Madej«;  »Baśń  o  żelaznym  wilku «)  —  przy  poezyi  jednak  nie 
wytrwał;   albo   Karol   Brzozowski,   co   i  piosnki   ludowe  (z  okolic 


—     249     — 

Aleksoty  nad  Niemnem)  zbierał  i  motywy  ludowe  (»Męźobój  czyni* 
i  in.)  opracowywał  i  w  gawędzie  przy  ognisku  obozowym  (»Noc 
strzelców  w  Anatolii«,  roku  1856)  wspomnienia  ojczyste,  antago- 
nizmu nawet  szczepowego  (między  Mazurem  a  Litwinem),  wywoły- 
wał. Całkiem  zanurzali  się  w  ludzie  i  jego  wierzeniach  warszawscy 
»cyganie«,  Roman  Zmorski,  z  którym  się  potym  Brzozowski  na 
Wschodzie  spotykał,  Włodzimierz  Wolski,  Seweryn  Filleborn,  Józef 
Bohdan  Dziekoński  (medyk)  i  inni,  grupujący  się  najpierw  około 
łagodnego  i  sympatycznego  Filleborna  i  jego  krótkotrwałego 
»Nadwiślanina«,  w  »Jaskółce«,  potym  w  »cechu  głupców«  (gdzie 
Wójcicki  był  poważnie  głupi,  Czajkowski  prawnie  głupi  i  t.  d.) 
i  około  »Dzwonu  literackiego«  Wilkońskiego. 

Znamionowały  ich  wszystkich  żądza  oświaty  i  podniesienia 
ludu,  zwrot  ostry  przeciw  obłudzie  pod  każdą  postacią,  szczegól- 
niej religijną;  radykalne  zakusy  i  protesty  przeciw  rzeczywistości 
w  tonie  Wasilewskiego  (»na  świat,  z  chwały  obdarty,  wyrzućmy 
piorunów  ognie «),  a  raczej  Berwińskiego  (» Anioł  Niszczy ciel«  Zmor- 
skiego;  »Zapał«  Wolskiego;  wiersze  Anieli  Dembowskiej,  żony  re- 
daktora »Przeglądu  Naukowego«);  tylko  patryotyczną  nutą  nie 
mogli  się  odzywać,  pole  ich  musiało  być  ogólno  -  ludzkie;  ale 
w  zastoju  warszawskim  budzili  oni  myśl,  ruch  jakiś.  Już  oni  wpa- 
dali na  pomysły,  jakie  o  wiele  później  dobitniej  się  zaznaczać 
miały,  np.  Dziekoński,  naśladujący  w  powieściach  swoich  nie  tylko 
fantastykę  Hofmanna;  w  »Wyzwoleniu  zapaleńca*  samobójca,  co 
przeszedł  te  same  losy,  o  jakich  » Ostatnia  spowiedź«  Berwińskiego 
prawi,  w  chwili  przedzgonnej  »wyjąknął  modlitwę  do  szatana... 
jak  błagał  czarnego  ducha«  i  t.  d.,  a  obok  satanizmu  wynurza 
się  okkultyzm  nowoczesny  w  jego  »Sędziwoju«  (alchemiście  XVII 
wieku,  za  granicą,  np.  u  Czechów  lepiej  znanym,  niż  u  nas);  al- 
chemista  wystawiony  tu,  szukając  wiedzy  dla  uszczęśliwienia  całej 
ludzkości,  ale  służba  jego  nie  jest  bezinteresowna,  gdyż  i  on,  jak 
ów  »Zapaleniec«,  jak  »Dziecko  szału«  Wasilewskiego,  hołdował 
»najśliczniejszemu«  samolubstwu,  »myśląc  o  innych,  dbał  tylko  bie- 
dak o  dogodzenie  własnym  urojeniom  (krytyka  byronizmu),  czuł 
się  wyższym  od  tłumu,  co  go  otaczał,  ale  swą  dumą  tracił  tę 
wyźszość«.  Wobec  Sędziwoja,  coraz  upadającego  dla  własnej  sła- 
bości i  namiętności,  staje  mag  Sethon,  tajemniczy  syn  wieków, 
co  wzniósł  się  do  poświęcenia  i  pozyskał  wiarę  prawdziwą,   gdyż 


—    250     — 

za  pomocą  miłości  odzyskał  ów  stan  pierwotny,  »w  którym  czło- 
wiek sam  wszystko  rozumiał«,  na  drodze  ciągłych  a  trudnych 
zwycięstw  ducha  nad  ciałem  —  istotnie,  los  owych  wybrańców- 
adeptów  był  nadzwyczaj  ciężki,  i  drogo  opłacali  oni  każde  mnie- 
mane zwycięstwo  nad  materyą.  Dziekoński  sam  wyemigrował, 
pisać  zaprzestał;  umarł  Towiańczykiem. 

Oddalał  się  może  najbardziej  od  przeciętnego  typu  »cyga- 
neryi«;  ten  wyraził  najlepiej  młody  Wolski;  jego  »Ojciec  Hilary« 
(roku  1843,  gdy  autor  lat  kilkanaście  liczył)  uchodził  za  rodzaj 
objawienia:  w  guście  Byrona,  ale  przeniesionego  ze  Wschodu  da- 
lekiego na  niwy  nasze,  równie  gwałtowny,  namiętny  i  —  nieprawdo- 
podobny. Jak  w  »Giaurze«,  słyszymy  tu  spowiedź  przedśmiertną 
mnicha  Hilarego  z  grzechów  całego  żywota;  zacięcie  demagogiczne 
już  we  wstępie  silne: 

Ja  chłop,  niewolnik  z  imienia  i  rodu; 

Ojca  nie  znam,  a  matka,  żebraczka  zgrzybiała, 

Psom  pana  Podczaszego  obiady  dawała. 

Ja,  ojcze,  miałem  urząd  piękniejszy,  dwojaki: 

Byłem  zwierzę,  na  które  panicz  strzelał  z  łuku, 

I,  jak  pies,  pilnowałem  pańskiego  ogrodu; 

w  podobnym  duchu  utrzymał  powieść  o  nierównej  miłości,  o  ha- 
niebnym afroncie,  zemście  nieudałej,  zamknięciu  klasztornym  i  osta- 
tecznym wybuchu  trawiącej  żądzy  zemsty;  co  było  nowym,  nie 
byronowskim,  to  że  bohaterem  owych  strasznych  cierpień  moral- 
nych, gorszych  niż  fizyczne,  był  chłop.  Później  ochłonął  Wolski 
z  tej  nienawiści,  ale  tematów  nie  zmieniał;  i  libretto  do  »Halki« 
Moniuszki  i  »Połośkę«  na  podobnych  konfliktach  osnuł;  lecz  dobry 
anioł  sprawia,  że  grzeszna  pani  mrokiem  pokory,  pokuty  nocą, 
z  duszą  oczyszczoną,  wraca  na  drogę  zbożną,  a  chłopka  przebacza 
straszną  krzywdę:  opowiadanie  samo  pełne  gwałtownych  starć 
i  namiętnych  skarg,  ale  ideą  litości  opromienione  i  miłością  do 
ziemi  ojczystej,  wyrażoną  w  przedśpiewie,  przejęte. 

Liryk  Wolski  próbował  się  w  zwykłych  naówczas  tonach; 
to  sławił  romantycznie  moc  wieszcza,  to  żegnał  się  z  rojeniami 
miłosnymi;  niema  »niebianki«  (Celii),  któraby  czystym  swym  świa- 
tłem opromieniła  pochmurną  duszę  wieszcza;  zstępuje  on  tam,  gdzie 
panuje  ucisku   rozpacz  blada,  jego  »życia  pieśni...   pieśń  dla  ziemi 


—     251     — 

zaśpiewajcie,  pieśń  dzielniejszą,  zrozumialszą,  potrzebniejszą«.  Ła- 
godny marzyciel  »czynnym  ognistym  szaleńcem«  był  tylko  w  teo- 
ryi,  nie  miał  już  natchnienia  do  tej  nowej  pieśni,  rzucił  potym 
poezyę;  nowele  i  powieści  pisywał,  nieraz  bardzo  obszerne,  wzięte 
z  życia  mieszczańskiego  i  rzemieślniczego,  np.  »Domek  przy  ulicy 
Głębokiej«,  gdzie  je  bardzo  szczegółowo  i  realistycznie  opisywał, 
przedtym  w  »Bakałarzu«  i  innych  powieściach  wiejskie  tematy 
obrabiał. 

Nie  ochłonął,  jak  Wolski,  z  romantycznych  i  ludowych  zapa- 
łów Roman  Zmorski,  wytrwał  przy  nich  i  z  równin  mazowieckich 
nawet  na  mokradła  łużyckie  i  płoniny  bałkańskie  je  przenosił, 
panslawista  warszawski  i  ludowiec.  W  jeszcze  dziwniejszy  sposób, 
niż  Wolski,  sprzęgał  byronizm  pośledniejszego  gatunku  z  ludo- 
wością, nie  realną,  lecz  urojoną  w  »Lesławie,  szkicu  fantastycznym« 
(roku  1848  wydanym,  napisanym  wcześniej),  popsutym  przez  wy- 
mysły z  baśni  ludowych,  czarownice  i  wodnice,  strzygonie  i  to 
pielce;  Lesław,  niby  hrabia  Henryk,  rozkochany  w  Dziewicy- Chmu- 
rze, waha  się  między  nią  a  ziemianką,  Heleną;  owej  się  sprzenie- 
wierzając, tę  o  śmierć  przyprawia  i  sam  w  .przepaść  piekielną 
skacze;  uderzają  niektóre  niezwykłe  myśli,  o  wszechnienawiści  pa- 
nującej w  świecie  (»wątkiem  istnienia  jest  nienawiść  wieczna«  — 
cicha  walka,  »co  się  w  każdej  chwili  na  każdym  miejscu  ziemi 
z  równą  mocą  nieubłaganej  nienawiści  toczy «).  Gdy  w  »Lesławie« 
ludowe  motywy  byrońską  się  pleśnią  pokryły,  w  innych  utworach 
Zmorski  ludowy  wątek,  baśń  czy  podanie,  w  całości  odtwarzał, 
np.  » Wieża  siedmiu  wodzów«,  »Dziwy«  i  t.  d.;  po  latach  tłumaczył, 
wierniej,  niż  Zaleski,  pieśni  ludowe  serbskie,  epiczne,  »Lazaricę«, 
o  »królewiczu  Marku«  i  inne. 

Obok  tej  epiki,  na  poły  ludowej,  wylewał  Zmorski  skargi 
namiętne  w  lirykach,  silnych,  pełnych  dysonansów,  jakby  się  umyślnie 
w  nich  lubował;  ognistym  i  burzliwym  był  nie  tylko  w  wierszu, 
ale  i  w  życiu  tułaczym. 

Łagodnością  i  rezygnacyą  chrześcijańską,  niby  drugi  Żygliń- 
ski,  odbijał  od  tych  namiętnych  postaci  Karol  Baliński,  twardym 
życiem  samych  cierpień  i  zawodów  uczony.  Nie  tracił  nigdy  pod 
nogami  gruntu  chrześcijańskiego;  tylko  »droga  najświętsza  Gol- 
goty i  krzyźa«  zbliża  do  nieba;  z  »Męczeństwa  Zbawiciela«,  ustępy 
drukowano;  do  koła  warszawskiego  zbliżała  go  nieukojona  tęsknota 


—     252     — 

za  ideałem,  wysokie  cele,  jakie  wieszczowi  wytykał  (»musi,  jak 
ogień,  sam  siebie  strawić,  rozkosze  ziemskie  w  jeden  stos  zwalić 
i  własną  ręką  ten  stos  podpalić«),  szczególniej  w  wierszu -ale- 
goryi  »Farys  wieszcz«  (1844):  duch  tęsknotą  nieba  trawiony,  ze- 
słany tutaj  na  ciągłe  boje,  na  ciągłych  pragnień  żar  niezgaszony; 
farysów  -  gońców  ideału  zmiótł  huragan  —  głucho  na  stepach, 
a  w  stepie  życia,  ach,  smutniej  jeszcze  —  wiatr  wszystko  wywiał, 
lecz  wymodli  wieszcz  u  stwórcy,  że  jeszcze  z  ziemi  »okrzyk  szczę- 
ścia buchnie  w  niebiosy«. 

Z  koła  warszawskiego  wytrwał  przy  poezyi  ludowej  najści- 
ślej Teofil  Lenartowicz,  lirnik  mazowiecki,  w  głębszym  znaczeniu 
»lirnik«  swej  ziemi,  niż  Zaleski  lub  Syrokomla.  Syrokomlę  dzieliło 
wszystko  od  ludu  białoruskiego  i  litewskiego;  Zaleski  przed  teraź- 
niejszością w  kraju  ułudnym  się  zasklepił,  roztęczonym  w  wyobraźni 
i  tęsknocie;  Mazur  Lenartowicz  z  ludem  się  zżył,  proste  jego 
uciechy  dzielił,  rzadkie  jego  łzy  ocierał.  Nie  odrazu  znalazł  wła- 
ściwą drogę;  tworzył,  jak  »cyganie«  tworzyli,  t.  j.  skarżył  się, 
pragnął  i  dumał,  wieszczył  (np.  w  »Wierszu  do  poezyi«,  r.  1844). 
Opuściwszy  ojczyste  Mazowsze  (w  Warszawie  się  urodził,  lecz  i  na 
wsi  żył  i  nieco  trybem  młodocianym  Brodzińskiego  przypomina, 
lgnąc,  jak  on,  do  chaty  wiejskiej),  sam  ożył  i  ożywił  pieśń  swoje 
we  wspomnieniach  wioski  i  ludu  i  wiernym  im  został,  powtarzając, 
jak  Zaleski,  siebie  samego,  nadto  mało  urozmaicając  i  wątki 
i  formę.  Same  wyroki  losu  dla  sieroty  nie  przeznaczyły  nic,  jeno 
ubogą  skrzy pkę  tułacką,  a  na  niej  będzie  pod  niebem  brzmiała 
wiernego  ludu  cicha  pochwała...  Za  młodu  z  chłopakami  nocną 
dobą  ponad  Narwią  konie  pasał,  pobratał  się  uściskiem  ze  spra- 
cowaną Kurpia  dłonią.  Stąd  przynosił  »pieśni  stare,  ale  takie 
rzeźkie,  jare,  że,  słuchając,  jak  we  wiośnie,  dusza,  gdyby  ziele, 
rośnie  i  świat  jej  się  w  oczach  złoci,  aż  się  cała  rozochoci«.  Pie- 
śni tworzył  sam,  nie  powtarzał,  co  lud  śpiewa,  wdumał  się  w  ton 
ludowy  i  nań  własne  pieśni  stroił,  o  Mazurze  za  wołami;  o  wio- 
chnie,  co  na  książce  czytać  umie  i  »baranka«,  jak  żywego  ulepi; 
o  dziewczynie,  jak  malinie,  co  ma  ręce  do  roboty,  serce  do  ko- 
chania; o  orylu  »nad  Wisłą«;  o  starym  Józefie,  gdy  w  niedzielę 
skrzypkę  stroi;  o  Jagodzie,  z  której  ust  piosenka  to  żałosna,  to 
wesoła  nigdy  nie  schodzi;  o  Baśce,  co  jej  krowę  zajęli;  coś  tam 
o  Kurpiach;  jak  to  na  Mazowszu  i  t.  d. 


—     253     — 

W  duchu  ludowym  tworzył  i  większe  rzeczy.  Właśnie  owa 
»Jagoda«,  to  cała  sielanka  o  sierocie  Jagusi  i  Janie  parobku,  jak 
się  pokochali  i  pobrali,  jak  przykładnie  żyją,  aż  się  coraz  z  piersi 
Cierpiały  okrzyk  wyrywa:  ach,  jaki  ja  chłop,  mój  Boże!  ciężka 
próba  jeszcze  bardziej  nauczy  go  cenić  skarb  swój,  »źonę,  swego 
człeka«.  W  dalszym  ciągu  odzwierciedla  poeta  nawet  zaświat,  jak 
się  w  głowie  wieśniaczej  przedstawia;  jego  »Zachwycona«,  to  niby 
wędrówki  duszy  chłopskiej,  niby  »Hannele«  Hauptmanna;  chora 
wieśniaczka  opowiada  wizye  zagrobowe  dziecku,  jako  to  w  raju 
same  jabłonie  i  wielkie  grusze,  a  na  nich  dobre  duszyczki  —  owoce 
złote;  Pan  Jezus  owieczki  na  łące  pasie;  Najświętsza  Panna  wy- 
rabia płótno  ze  srebrnej  przędzy,  wiatr  je  jesienią  po  polach  roz- 
nosi; widać  z  nieba  wszystko,  co  się  hen  na  świecie  dzieje;  smu- 
tno w  czyśćcu,  a  w  piekle  i  łoże  Madejowe  i  Judasz  z  trzosem. 
»Błogosławiona«,  to  dopełnienie  »Zachwyconej«,  mniej  udałe,  cho 
ciąż  i  tu  akcesoryów  ludowych  nie  brak,  jest  przecież  i  list  z  nieba 
zesłany  i  świętych  widzimy,  jak  z  obrazków  zdjętych.  W  tym  sa- 
mym tonie  naiwnej  prostoty  opisał  i  Racławice,  wkładając  opo- 
wiadanie w  usta  chłopka  -  uczestnika,  z  siłą  i  animuszem,  na  jaki 
go  rzadko  stać  było.  Póki  się  tego  tonu  ludowego  trzymał,  two- 
rzył szczęśliwie,  np.  w  »Szopce«  (r.  1849),  gdzie  występują  w  pierw- 
szej części  zwykłe  figury  jasełkowe,  w  drugiej  figury  z  dziejów 
polskich,  najlepiej  spopularyzowane. 

I  nie  mógł  poeta  oderwać  oka  myśli  od  swego  Mazowsza, 
gdzie  »po  szerokim  polu  modra  Wisła  płynie,  pochylone  chaty 
drzemią  na  dolinie*  i  nie  mógł  się  go  dosyć  wychwalić: 

0  śliczna  to  ziemia  to  nasze  Mazowsze, 

1  czystsza  tam  woda  i  powietrze  zdrowsze... 
Gdzie  mi  tak  na  świecie  kto  zagra  od  ucha  ? 
Gdzie  mi  się  roześmieje  tak  raźno  dziewucha  ?... 
Skąd  wam  modrej  Wisły  i  białego  piasku  ? 
Serce,  moje  serce  do  tych  lasów  goni: 

Do  Wisły,  do  Wisły,  oj  tęskno  mi  do  niej! 

I  gdy  mu  struna  »poojczystym  brzękła  źalem«,  płynęły  od 
niej  wiersze,  proste  i  świeże,  »jak  ta  ziemia  zrana  we  łzach  rosy 
wykąpana«;  jeśli  w  jego  wierszach  »czego  niema,  tego  niema  — 
ta  swej  ziemi  pełno«;   nie  sobie  żądał  ani  śpiewał,   przygrywał  na 


—     254     — 

zbudzenie  miłości  dobra  i  prawdy,  cieszył  się,  źe  już  coś  świeci, 
»juź  rozjaśnia  się  w  sercu  słowo,  nim  je  człowiek  pojmie  głową«. 
I  w  tym  skromnym,  pobożnym  tonie  wyśpiewywał  szary  skowro- 
nek z  pod  kamienia  legendy  o  świętych  robotnikach,  o  Najświęt- 
szej Pannie  Maryi  Studziennickiej  i  widzeniu  starego  mularza, 
o  świętej  Zofii  i  męczeństwie  jej  trzech  córek. 

»Myśl  moja  cicha,  jak  moja  chata,  nad  dym  ojczystej  wioski 
nie  wzlata,  oko  nie  sięga  dalej  i  szerzej,  jak  do  tych  lasów,  jak 
do  tych  krzyży,  jak  do  tej  wody,  co  płynie  srebrna,  czyż  większa 
mądrość  człeku  potrzebna?*  Mądrości  tej  starczyło  też  na  kreślę 
nie  małych  obrazków  rzewnych  i  wdzięcznych,  o  wierszu  nadzwy 
czaj  melodyjnym,  nieraz  skocznym,  zawsze  śpiewnym  (Mazur  ci  ja 
Mazur,  z  pod  Warszawy  rodzic  i  in.;  melodye  dorabiał  Komorowski 
i  przyczyniał  się  tym  do  popularności  Lenartowicza).  Lecz  ludo- 
wość Lenartowicza  jest  jednostronna  nieco,  wyidealizowana  i  zma- 
nierowana; jego  Mazur  a  kozak  Zaleskiego  to  niby  bracia;  wzrok 
toczy  po  powierzchni,  widzi  dobrze,  ale  wszystko  różowo,  sielan- 
kowo na  tym  najlepszym  ze  światów.  Ujmujący  za  serce  optymizm 
poety,  jego  radość  życia  udziela  się  każdemu;  wyznaje  szczerze: 
»co  ja  będę  na  złe  wróżył,  powróżę  na  lepsze,  i  znów  chata  się 
wystawi,  opatrzy,  podeprze«;  z  jego  piosnki  »w  szczęśliwej  go- 
dzinie może  myśl  dobra  w  dobre  serce  spłynie*;  dysonanse  rzadkie. 
Z  własnych  smutków  się  nie  spowiadał,  a  byłyż  dotkliwe  i  coraz 
dotkliwsze;  i  on,  jak  sierota,  »całe  życie  goni  słonko,  dogonić 
nie  moźe«.  Wkońcu  jednak  powtarzają  się  zbyt  te  radosne  i  smę- 
tne tony  i  obrazki,  a  jeśli  pierwsze  większe  zbiorki,  »Lirenka« 
(1855)  i  »Nowa  Lirenka«  (1859)  podobały  się  nadzwyczaj,  to  dodać 
do  nich  poeta  nie  umiał  niczego. 

A  silił  się  na  rzeczy  coraz  większe,  na  co  owej  mądrości 
prostej  nie  starczyło.  Człowiek  z  wiarą  tak  naiwną,  że  dziwił  się, 
iż  głowa  chrześcijaństwa  tyle  pogaństwa  (pomników  rzymskich) 
około  siebie  cierpi,  zabierał  się  do  ilustracyi  wielkich  dziejowych 
pomysłów  lub  postaci;  zaraz  też  »Gladyatorami«  obruszył  na  siebie 
Klaczkę,  chociaż  krytyka  była  napaścią  raczej,  gniewała  się  o  re- 
zygnacyę,  ton  żałosny,  na  jaki  się  poeta  wyłącznie  umiał  zdobyć; 
i  fantazya  o  Napoleonie  silniej  do  fantazyi  nie  przemówiła.  Poeta, 
tułający  się  wszędzie,  osiadł  wkońcu  na  stałe  we  Florencyi,  gdzie 
się    i  rzeźbiarstwu   i  popularyzowaniu   literatury    polskiej    między 


—     255     - 

Włochami  oddawał;  wy  stępy  wał  odtąd  tylko  w  dłuższych  przer- 
wach z  wierszami.  Wątków  nastręczały  i  wrażenia  włoskie  (» Album 
włoskie«,  1870,  z  refleksyą  nie  głęboką,  z  trafnymi  za  to  rysami 
tego,  co  widział),  i  rapsody  dziejowe  (»Ze  starych  zbroic«,  niby 
śpiewy  Niemcewiczowskie,  o  Bolesławach,  o  Piotrze  Duńczyku 
i  t.  d.;  w  » Rytmach  narodowy ch«,  1861  r.,  ustępy  z  epopei  o  So 
bieskim,  » Ostatni  Rycerz«,  i  inne)  i  motywy  ludowe  (»Echa  nad- 
wiślańskie*, odnowione,  rozszerzone  dawniejsze)  i  żale  osobiste 
(»Cienie  —  na  przepadłe  imię«,  1883)  z  powodu  zobojętnienia  pu 
bliczności  wobec  »dziadory  niebogiego,  którego  kiedyś  nazywano 
poetą«:  ja  snuję,  snuję,  biedny  pająk  z  siebie,  a  pajęczynę  moją 
wiatr  roznosi,  i,  kiedy  innym  złoty  łan  się  kłosi,  mnie,  jak  zmar- 
łego, wasza  ręka  grzebie,  słuchać  nie  raczą,  a  grzebią  mnie  żyw- 
cem... Pisywał  rzeczy  coraz  obszerniejsze,  wydane  po  śmierci  do- 
piero np.  »Sędziowie  ateńscy«,  (o  Sokratesie,  dyalog  dramatyczny), 
albo  wcale  dotąd  nie  wydane. 

Już  Lenartowicz  nie  miał  tego  epicznego  zacięcia,  znamien- 
nego dla  Pola,  Syrokomli,  Romanowskiego;  w  mieszanym,  liryczno- 
epicznym  wierszu  najwyżej  się  wznosił  —  ptak  małego  lotu.  Wy- 
łącznie lirykiem,  napróźno  się  o  epiczne  rzeczy  kuszącym,  wcześnie 
też  zamilkającym,  był  ostatni  znaczny  z  grupy  tych  poetów-rówie- 
śników,  co  i  poezyę  i  wszystkich  towarzyszów  przeżył,  Kornel 
Ujejski. 

W  otoczeniu  lwowskim,  spiskującym,  »węglarskim«  mimo 
wszelkich  rewizyi  i  represaliów,  przejął  się  poeta  patryotycznymi 
ideami;  płomienna  poezya  emigracyjna,  »Dziady«  i  » Kordy an« 
i  »Irydyon«,  kształciły  mu  myśl  i  styl;  najbardziej  oddziaływał 
Słowacki,  i  nie  zrażał  się  młody  poeta  »przeczeniami«  jego,  jak 
Pol.  Popędu  do  twórczości  dostarczyła  najpierw  miłość,  naturalnie 
wzgardzona,  rozgoryczenie  stąd  płynące,  wzdychanie  za  ideałem, 
ale  od  liryki  osobistej  oddzielił  się  Ujejski  rychło.  Imię  dwudzie- 
stodwuletniego poety  rozsławił  w  szczupłym  gronie  lwowskim, 
»Maraton«  (roku  1845),  nie  dla  rozmarzenia  w  piękności  świata 
greckiego: 

wy  chcecie  pieśni,  ni  kwiatu  do  wieńca, 
coby  wśród  uczty  mogła  was  pochwalić, 
a  jabym  pragnął  wam  w  ogniu  rumieńca 
rozmiękłe  dusze,  jak  zbroją,  ostalić, 


—     256     — 

dawnych  olbrzymów  przed  wami  postawię 
i  z  nimi  wskrzeszę  cały  świat  zamarły, 
może  choć  wtenczas  przy  waszej  niesławie 
z  wstydem  przyznacie,  że  jesteście  karły... 

przemowa  Milcyadesa  do  Ateńczyków,  nie  walka,  zbyta  ogólni- 
kowo, zogniskowała  w  sobie  cały  poemat.  Od  świata  greckiego, 
od  tłumaczeń  tragików,  odciągała  chrześcijanina  biblia;  ustępy  jej 
parafrazował  (»Pieśni  Salomona*);  jej  prorocy  przejmowali  go  naj- 
głębszym wzruszeniem,  tym  bardziej,  skoro  wedle  katechizmu  ro- 
mantycznego polskiego  wieszcz  a  prorok,  to  jedno.  Już  w  roku 
1844  nakreślił  swój  program  poetyczny,  »Gęśl  Jeremiasza*:  kru- 
szył dawniejszą,  bo  dla  siebie  już  śpiewać  nie  może,  a  sięgał  po 
nową;  zapierał  się  siebie,  a  wślad  za  Konradem  wołał:  cały  mój 
naród  jest  moją  rodziną,  łzy  z  jego  oczu,  krew  z  jego  ran  czer- 
pię, cierpiąc  ból  jego,  chcę  śpiewać.  Ani  przeczuwał,  jak  rychło 
słowa  te  ziścić  się  miały. 

Rzeź  galicyjska  roku  1846  odbiła  się  w  czternastu  »Skargach 
Jeremiego«,  napisanych  tegoż  samego  roku.  Gdy  rozpacz  goręt- 
szych, pognębienie  wszystkich  ogarnęły,  wzbił  się  nagle  nad  zdręt 
wiałe  tłumy  młody  silny  głos,  mądry  wiarą  i  miłością,  kojący, 
jak  balsam,  pokrzepiający.  Nawiązując  czy  do  modlitwy  Pańskiej, 
czy  do  suplikacyi  kościelnych,  czy  składając  akt  wiary,  rozwiązały 
te  psalmy  usta  narodu,  obleciały  wszystkie  dzielnice,  strzeliły 
w  górę  modlitwą  tysiąców.  Nabrzmiałe  uczuciem  grozy  i  żalu  nie 
klęły  ludu -Kaina,  były  dlań  wyrozumiałe  (»lud  nasz  dotąd  się 
jeszcze  nie  nazwał  narodem;  jak  liść  jesienny,  zgromadzony  w  le- 
sie, tam  on  ulata,  gdzie  go  wiatr  poniesie«);  nie  rozpaczały  mimo 
słów  wstępu  (o  zniszcz  nas  lub  podnieś),  wierzyły  głęboko, 

żeś  nas  nad  wszystkich  upodobał  sobie, 
żeś  nas  zapalił,  jak  pochodnię  nocną, 
by  całą  ludzkość  prowadzić  ku  Tobie... 
że,  chociaż  czasem  słabymi  zachwiejesz, 
jednak  nas  wszystkich  chronisz  przed  upadkiem... 

mesyanista  wierzył  w  postęp  ludzkości,  że  »miłość  i  wolność  opa- 
szą  tę  ziemię,  jak  wiecznie  zielone  powoje«.  Po  wierszach  emi- 
gracyjnych  nikt   nie   znalazł   wyrazów  tak  wzniosłych,   skargi  tak 


-     257     — 

głębokiej,  nie  bluźnierczej  jednak,  ufności  tak  wielkiej,  nie  prze- 
sadnej, korności  nie  udanej.  I  wzbił  się  poeta  odrazu  po  nad  ró- 
wieśników i  stanął  obok  mistrzów;  w  wierszu  religijno-patryoty- 
cznym  nikt  go  nie  przewyższył.  Luźne  na  pozór  ustępy  składały 
całość  artystyczną,  niby  »Treny«  Kochanowskiego. 

Na  wyżynach  tych  jednak  nie  utrzymał  się.  Nie  panował 
nad  zbyt  rozległymi  tonami;  tworzył  bardzo  nierównomiernie; 
z  owymi  wierszami,  wrącymi  jak  lawa,  mieszały  się  mdłe  i  pro- 
zaiczne w  »Zwiędłych  liściach«  i  »Kwiatach  bez  woni«;  tymczasem 
oczekiwano  po  nim  rzeczy  coraz  większych;  gdy  mistrzowie  pou- 
mierali czy  zamilkli,  on  zdawało  się  jedyny  berło  ich  dzierżał. 
Nie  ze  wszystkim  zawiódł  Ujejski  oczekiwania;  w  »Melodyach 
biblijny ch«  (1852  r.),  pisanych  w  ciągu  lat  kilku,  odzywała  się  gęśl 
Jeremiasza  polskiego,  bo  nie  brak  w  nich  ciągłych  aluzyi  do  rze- 
czy polskich,  od  Jubala  począwszy,  którego  pieśniami  gardzą, 
lecz  będą  go  kiedyś  prosić  o  jedne.  I  siebie  wystawił  poeta:  sławą 
i  pieśnią  nie  wzięci  wysoko,  ale  ma  duszę  czystą  i  nie  świecką, 
serce  do  uczuć,  do  łez  skłonne  oko...  on  twoich  żalów  wiernym 
będzie  echem,  bo  w  jego  kraju  nie  mieszka  wesele,  w  narodzie 
jego  każdy  śmiech  jest  grzechem... 

Następca  Byrona  i  jego  »melodyi  hebrajskich«  w  literaturze 
świata,  u  nas  skromnego  Witwickiego  i  jego  »poezyi  biblijnych*, 
różnił  się  od  obu;  nie  przewierszowywał  tak  czy  owak  ustępów 
biblijnych,  własne  natchnienia  wylewał  w  formach  zapożyczonych, 
więc  największe  wywoływał  wrażenie,  gdzie  to  natchnienie  najsil- 
niej bije,  gdzie  losy  Judei  splatają  się  niby  z  losami  własnego 
narodu,  gdzie  te  pod  tamte  podkłada.  Jedne  z  tych  »Melodyi«  są 
to  więc  artystycznie  obrobione  sielanki  starego  testamentu;  drugie, 
wyższe  znaczeniem,  są  silne  wyrazy  religijno  -  patryotycznego 
nastroju. 

Nosił  się  poeta  z  dramatem  biblijnym,  ale  »Samsona«  swego 
tylko  ekspozycyę,  akt  pierwszy,  napisał:  ciekawy  i  piękny,  przy- 
gotowujący wystąpienie  bohatera  po  słowach  i  zwierzeniach  rodzi- 
ców jego  i  służebnicy,  a  podejściu  zdrajcy.  Na  nic  większego  już 
się  nie  zdobył;  prób  epicznych,  z  autobiografii  (»Podróż  przerwana«, 
niby  legionisty,  do  gniazda  Ujejskich  w  Świerczkowie,  » Ustępu 
z  powieści   sybiryjskiej«,    »Po  latach   osiemnastu«  i  t.  d.)  również 

DZIEJE    LITERATURY    POLSKIEJ    T.    II.  17 


-     258     - 

nie  zaokrąglił   poeta  -  liryk;   najlepsze  i  w  tych  epikach  są  ustępy 
całkiem  liryczne. 

Większe  bez  porównania  odnosił  tryumfy,  gdy  się  znowu 
stawał  tłumaczem  obcych  natchnień,  gdy,  jak  niegdyś  muzykę 
chorału  Nikorowicza  we  własny  chorał  przelewał,  teraz  melodyom 
Szopena  własne  słowa  podkładał;  z  »Tłumaczeń«  tych  (późniejsze, 
Bethovena,  znowu  słabsze)  »Marsz  pogrzebowy «  najbardziej  porywa, 
jako  wybuch  rozpaczy  po  śmierci  istoty  ukochanej.  Prócz  »Tłu 
maczeń«  tylko  jeden  i  drugi  wiersz,  czy  dla  idei  demokratycznej, 
czy  dla  poruszającego  do  głębi  tematu  roznosił  szeroko  sławę 
autora,  np.  ów  »Chato  polskiego  chłopa,  zasypana  śniegiem,  podo 
bnaś  do  mogiły...  w  niebie  i  w  myśli  jego  (gospodarza)  noc,  a  noc 
bez  końca,  a  spłonie  świt  —  w  świat,  w  jasność,  w  przyszłość 
lepszą  wygrzebuje  chatę«,  albo  jego  bardziej  znane  »Za  służbą«, 
z  wyrazami  głębokiego  żalu  (»o  ty  ziemio  polska,  ty  zawodna... 
o  ty  ziemio,  ty  macocho  gminu...  a  dla  większej  części  dzieci 
swego  rodu  o  nie  owoców  już  ani  miodu,  ale  nie  masz  nawet 
chleba...);  »Pogrzeb  Kościuszki «,  niby  z  miarowym  odgłosem  dzwo- 
nów pogrzebowych,  i  inne,  między  nimi  i  treści  osobistej. 

Talent  słabł  widocznie;  poeta  umierał  za  młodu,  »z  świeżą 
jeszcze  pamięcią  u  mego  narodu,  co  przy  ogniu  mych  pieśni  chę- 
tnie się  rozgrzewał«,  umierał,  jako  autor  »Skarg  Jeremiego«  — 
gdy  ich  wtóra  część  po  wypadkach  roku  1863  dopisywał,  już  po- 
słuchu nie  znalazł;  wytrwał  wprawdzie  przy  swych  hasłach,  ale 
i  siła  poetycka  już  nie  dopisywała,  i  coraz  bardziej  czuł  się  poeta 
odosobnionym;  świat,  wedle  słów  jego  własnych,  szybko  zmienił 
barwy,  przebrał  się,  pobiegł  naprzód,  »a  ja  stoję,  jak  po  wielkiej 
powodzi,  gdy  opadną  fale,  zapomniany,  samotny  zostałem  na  skale«. 
Odtąd  wylewał  siłę  słowa  i  żaru  nie  w  wierszach,  lecz  w  rzadkich 
zresztą  przemówieniach,  czy  nad  grobem  Grottgera,  czy  w  odpo- 
wiedzi na  uroczystość  Husową,  bratając  się  gorąco  z  Czechami, 
wnosząc  »kielich«  szczęścia  »dla  wszystkich*,  czy  w  rocznicę  zgonu 
Goszczyńskiego,  czy  w  wierszu,  »Mój  Orzeł«,  zwalczając  grzechy 
narodowe,  pychę,  prywatę,  lenistwo,  obczyznę.  Roli  wybitnej  gor- 
liwy obywatel  już  nie  odegrał;  nie  liczył  się  ze  zmienionymi  oko- 
licznościami; nieprzejednany,  republikanin,  wróg  Stańczyków  nie 
wchodził  w  żadne  kompromisy,  nie  paktował  z  nikim.  Lwów  uczcił 
pamięć  jego,  jak  i  Fredry,  pomnikiem. 


259 


Liryków,  jak  Ujejski,  ale  słabszych  talentem,  rychło  zapo 
mnianych,  liczył  ten  okres  wielu;  dla  zapełnienia  tła  należy  się 
słowo  wzmianki,  z  dawniejszych,  Tadeuszowi  Ładzie  Zabłockiemu, 
co  niegdyś,  w  stylu  na  poły  klasycznym,  niby  Wężyk,  okolice 
Witebska  opisywał,  później  z  za  Kaukazu,  jak  Janiszewski  i  inni, 
łagodny  smutek,  rezygnacyę  cichą  wyrażał.  Po  tym  białoruskim 
poecie,  przejętym  czcią  dla  wieszcza  litewskiego,  można  Ukraińca, 
Henryka  Jabłońskiego,  wymienić,  co,  rzuciwszy  Dniepr  i  Boh,  po 
różnych  tułaczkach,  jako  konsul  francuski,  w  Zanzibarze  umarł: 
przy  poezyi  nie  wytrwał,  chociaż  o  znaczeniu  sztuki  górne  roił 
marzenia,  szczególniej  w  swoim  »Gwidonie«  (1855),  muzyku,  rzuca- 
jącym dla  sztuki  rodzinę  i  kraj,  bo  »przez  nią  chce  serca  napełniać 
jasnością,  ją  chce  uczynić  anielskim  wołaniem,  poznają  miłość  — 
pójdą  za  miłością,  poznają  niebo  —  i  zatęsknią  za  nim:  Ja  za- 
znajomię ich  z  nieśmiertelnością  i  ziemię  niebu  w  ucisk  oddam 
graniem«;  gdy  próżne  jego  starania,  zniechęcony  rzuca  świat,  lecz 
zato  ponosi  karę,  gdyż  sprzeniewierzył  się  posłannictwu  sztuki 
i  z  dzikiej  skały  Bohu  odgłosem  smętnych  dum  ludowych  poru 
szać  będzie  serca,  aż  się  urodzi  mistrz,  co  go  wyzwoli,  co  »z  serca 
wygrzmi  pieśń  swobodną,  godną  ziemi  i  nieba«.  I  Lwowianina, 
Adama  Pajgierta,  druha  Ujejskiego  i  Romanowskiego,  nie  przepo 
mnimy,  co  lirykami  swymi  i  tłumaczeniami  niefortunną  pamięć 
ojca  -  wierszoklety  zagładził. 


17* 


ROZDZIAŁ  SZESNASTY. 
DRAMAT  I  POWIEŚĆ  (1831—1863). 


Dramatycy:    Fredro,    Magnuszewski ,    Romanowski.    Powieściopisarce :     Korzeniowski 
i  Kraszewski,  Rzewuski  i  Chodźko,  Kaczkowski  i  inni.  Autorki:  Gabryella  i  Deotyma. 

Tłumacze.  Wyniki  ogólne. 

Gdy  epika  i  liryka  wyrobu  krajowego  z  emigracyjną  równać 
się  nie  mogła,  niby  okruchami  z  jej  stołu  żyła,  stawała  ta  litera- 
tura domorosła  niezawiśle,  o  własnych  siłach,  w  dramacie  i  powie- 
ści. Już  samo  istnienie  trzech  stałych  scen,  warszawskiej,  lwowskiej 
i  krakowskiej  (rozwijającej  się  dzielnie  za  Meciszewskiego),  musiało 
na  to  wpływać;  kusiło  się  też  wielu,  dla  samego  choćby  naśladow- 
nictwa, o  dramat,  szczególniej  narodowy,  t.  j.  historyczny,  lecz 
powołanych  było  aż  nadto  mało. 

Najbardziej  powołany,  Aleksander  Fredro,  zamilkł  zupełnie, 
po  kilkunastu  latach  dopiero,  gdy  wszelkie  rachuby  czynności  innej 
ponownie  zawiodły,  gdy  po  r.  1848  mroźna  reakcya  ziemię  ścięła, 
wrócił  do  muz  młodości;  nie  zmienił  się  ani  postąpił,  o  wymaga- 
nia nowej  sceny  nie  dbał;  pisał  więc  po  dawnemu,  to  znaczy, 
o  wątek  nie  starał  się  wiele,  starczyła  mu  anegdota,  pierwszy  lep- 
szy pomysł,  omyłka;  po  dawnemu  nalepiał  na  typy,  bo  do  indy 
widuów  się  nie  zniżał,  etykiety  Jenjalkiewiczów  i  t.  p.;  zachował 
dawny  humor,  bawił  się  sam  w  najlepsze,  chociaż  o  nauce,  morale 
nie  zapominał;  zamiast  wierszów  jednak,  ustępując  czasowi,  prozą 
się  częściej  posługiwał.  Dowcipu  wdzięcznego  starczyło  na  stwo- 
rzenie bluetek,  jednoaktówek  znakomitych  (»Świeczka  zgasła«,  »Kon- 
cert«,    »Dwie  blizny«);   większych   pomysłów  nie   obrabiał  jednak 


—     261     — 

należycie;  np.  w  »Godzien  litości«  wystawił  Alwina,  poświęcającego 
się  na  słowo,  nie  zrozumianego  niby,  ofiarę  losu  i  ludzi  —  w  isto- 
cie wyzyskującego  bezczelnie  wszystko  i  wszystkich,  ale  typ  ten 
opisał,  nie  przedstawił  w  działaniu.  Lepiej  powiodło  mu  się  w  ko- 
medyi  »Wielki  człowiek  do  małych  interesów«:  jak  Alwin  zawsze 
ofiara,  tak  Jenjalkiewicz  zawsze  administrator,  organizator  i  staty- 
sta, samodzielny,  wszystkim  kieruje  i  niechybnieby  siebie  i  pupi- 
lów na  nędzarzów  wykierował,  —  taki  w  istocie  niedołęga,  i  każdy 
go  w  pole  wyprowadzi;  wiele  mówi,  nic  nie  czyni  ani  umie:  typ, 
szczególniej  między  naszymi  mężami  stanu  niestety  nie  rzadki. 
Nie  waha  się  przy  tym  autor  zapożyczać  najdrastyczniejszych  i  naj- 
bardziej zużytych  środeczków  jeszcze  od  »Natrętów«  Bielawskiego 
czyli  od  Les  Fdcheux;  jeszcze  mniej,  niż  dawniej,  skupia  siły, 
obmyśla  efekty  —  tworzy  przecież  nie  dla  publiczności,  nie  dla 
sceny,  lecz  dla  zabicia  czasu,  dla  własnej  szufladki,  pozwalając  do- 
piero po  najdłuższym  życiu  na  ogłoszenie  czy  wystawienie  spadku, 
krzywdząc  siebie,  scenę  i  literaturę. 

Najzabawniejszy,  gdzie  bez  żadnej  pretensyi  występuje,  np. 
w  sztuce  kolejowej  »Z  Przemyśla  do  Przerowa«,  gdzie  stadło  mał- 
żeńskie, rozwiedzione  i  znowu  się  łączące,  otaczają  dobroduszny 
Gamciewicz,  coraz  wszystko  gubiący;  Czech  Kropaczek,  madame 
Stock  z  podejrzaną  bardzo  francusczyzną  i  inne  typy  komiczne. 
Nie  zawahał  się  nawet  przed  komedyą  zwierząt:  »Brytan  Bryś« 
wystawiał  w  typach  zwierzęcych  ludzkie  ułomności.  Do  satyry  cią- 
gnęło coraz  bardziej  to,  co  naokoło  siebie  postrzegał;  nawet  świeża 
autonomia  galicyjska  nie  wymykała  się  przed  uszczypliwymi  do- 
cinkami, dostawało  się  nie  tylko  demokratom,  ale  i  braci  szlachcie; 
nie  brakło  nawet  wierszów  lirycznych  —  ale  wszystko  na  trzy  spu- 
sty zamykał.  Pisał  i  pamiętniki,  umyślnie  bez  ładu,  »Trzy  po  trzy«, 
jakby  za  przypadkowym  kojarzeniem  się  myśli  powstawały,  a  miał 
co  opowiadać  —  nie  każdy  pamiętnikarz  zaczynał  przecież  od 
ordynansu  przy  Napoleonie. 

Repertuar  teatralny  stał  »starym«  Fredrą.  Obok  niego,  mimo 
wszelkich  zatargów  i  nieporozumień  z  dyrekcyą  warszawską,  ucie- 
kając przed  nią  do  lwowskiej,  stanął  Józef  Korzeniowski,  Krze- 
mieńczanin.  Po  długich  wysiłkach  dopiero  udało  się  mu  pierwszo 
rzędne  osiągnąć  stanowisko:  i  w  życiu  i  w  sztuce  zdobywał 
wszystko  przebojem,  pracą,   usilnością  —  szczęście  mu   się  samo 


—     262     — 

nigdy  nie  uśmiechnęło.  Pióra  próbował  przez  niemal  pół  wieku: 
drukował  pierwsze  swe  rzeczy,  gdy  Mickiewicz  jeszcze  w  powija- 
kach Trembeckiego  stąpał,  i  był  naturalnie  również  klasykiem;  ale 
studya  niemieckie  obznajomiły  go  z  Szylerem  również  wcześnie, 
jak  z  Wolterem,  i  w  pseudoklasycyzmie  zagrząść  mu  nie  dawały. 
Zaczynał,  jak  młodzież  ówczesna,  odami  i  listami  poetyckimi,  ale 
przerzucił  się  rychło  na  pole,  gdzie  konkurentów  było  nierównie 
mniej,  do  dramatu.  I,  jako  dramaty k,  popełnił  jeszcze  (raczej  tylko, 
jako  tour  de  force,  wskutek  zakładu?)  »Pelopidów«,  tragedyę  de- 
klamacyjną  w  guście  francuskim;  ale  napuszoność  tę  porzucił  sam 
już  dawniej,  w  dramaciku  >>Klara«,  w  dramatach  »Aniela«  i  »Dymitr 
i  Marya«  (wątek  z  dziejów  nie  samozwańca,  lecz  »Maryi«  Malczew- 
skiego); już  tu  widoczne  zajęcie  się  Szekspirem,  wzorowanie  się 
na  jego  efektach  i  dykcyi  (rażące  szczególnie  w  późniejszej  nieco 
»Pięknej  Kobiecie«,  napisanej  prozą,  z  romansów  angielskich); 
zresztą  próby  te  ani  żywszą  dykcyą  czy  akcyą  ani  wybitną  cha- 
rakterystyką nie  odznaczały  się;  wszystko  toczy  się  równo,  spo- 
kojnie, umiarkowanie.  Taką  samą  była  i  podniosłość  w  misteryum 
o  »Mnichu«,  pokutującym  Bolesławie  Śmiałym,  któremu  duch  ofiary 
przebaczenie  przynosi  —  pierwszy  z  nieskończonego  dotąd  szeregu 
dramatów  o  Śmiałym. 

Profesor  kijowski  czy  dyrektor  gimnazyum  charkowskiego, 
a  potym  warszawskiego,  nie  ustawał  w  pisywaniu  dramatów  i  ko- 
medyi,  ze  sfer  obcych  i  swojskich,  historycznych  i  spółczesnych. 
Z  długiego  szeregu  dramatów  wyróżnia  się  »Andrzej  Batory«, 
z  dziejów  siedmiogrodzkich:  bohater  rwie  się  do  niepodległości, 
lecz  w  nierównej  walce  z  przewagą  austryacką  i  niesfornością  pa- 
nów ulegnie  ten,  co  z  siły  ma  tylko  pozory  —  rzecz  bardzo  roz- 
sądnie i  starannie  obmyślana  i  wykonana,  lecz  chłodna  i  sztywna. 
O  wiele  wyżej  stanął  dramat,  jakim  Korzeniowski  niezbędny  wów- 
czas dług  ludowości  spłacił,  »Karpaccy  Górale«,  arcydzieło  jego 
(z  r.  1843),  do  dziś  wysoko  cenione  w  inwentarzu  nie  tylko  sceny 
polskiej,  ale  jeszcze  bardziej  małoruskiej.  Hucułów  i  Żabie,  gdzie 
się  (najprawdziwsza)  tragedya  Antosia  Rewizorczuka  rozegrała,  znał 
autor  z  wycieczek  wakacyjnych;  zaciekawił  go  lud  rosły,  odważny, 
tęskniący  za  górami,  do  znoszenia  wszelkiej  krzywdy  i  płaszczenia 
się  —  jak  lud  na  nizinach  —  wcale  nie  skłonny;  najumiarkowańszy 
z  ludzi  stanął  po  stronie  uciśnionych,  choć  się  do  zbrodni  porwali; 


—     263     — 

figury  rządowe  (mandataryusza  i  strzelca,  Prokopa)  przedstawił 
w  świetle  najgorszym,  jako  obłudników,  pogardy  godnych;  wyidea- 
lizował Antosia  i  Maksyma;  lud,  mowę  (również  wyidealizowaną  — 
o  fonograficzną  wierność  nikt  się  wtedy,  i  słusznie,  nie  troszczył), 
zwyczaje,  zabawy,  pieśni,  temperament  wiernie  odmalował;  szla- 
chetna tendencya,  akcya  żywa,  prawdziwa,  zajmująca,  charaktery 
utrzymane  dobrze  —  wszystko  złożyło  się  na  całość,  jakiej  Ko- 
rzeniowski już  nie  przewyższył. 

Na  ten  sam  czas  przypadają  jego  najlepsze  komedye  »Ży- 
dzi«  (1843)  i  »Panna  Męźatka«  (1844).  W  podróżach  po  prowincyi 
poznał  Korzeniowski  szlachtę  i  większą  i  drobniejszą  —  powieści 
miały  rychło  tę  znajomość  uwydatnić;  ze  stosunków  jej  zaczerpnął 
»Żydów«,  tak  przezywając  panów  i  panków,  frymarczących  czcią 
i  wiarą;  Żyd  prawdziwy,  Aron  Lewe,  ma  więcej  od  nich  serca, 
uczciwości,  sumienia,  jak  w  owej  pysznej  scenie  ze  Staroświeckim, 
kiedy  mu  w  imię  dawnej  przyjaźni  i  wspomnień  o  niej  coraz  po 
procencie  opuszczał  (znakomite  pendant  do  tej  sceny  aż  w  staro- 
zakonnym  Reutera  ze  słynnego  romansu  odnaleść  można);  hrabia, 
łotr  wierutny,  jego  żona,  chorująca  na  francuzomanię,  chociaż  jej 
francusczyzna  strasznie  nieprawidłowa,  jego  siostra,  stara  ko- 
kietka —  scharakteryzowane  znakomicie;  intryga  sama  nieco  ba- 
nalna; obok  uwag  bardzo  trafnych  są  i  morały  czy  aforyzmy  wąt- 
pliwej wartości. 

Wyżej,  jako  całość,  stoi  »Panna  Mężatka«,  —  Cecylia,  uda- 
jąca mężatkę,  aby  w  Fabiuszu  Kunktatorze,  szczerym,  ale  nieśmia- 
łym, wiecznie  niezdecydowanym  wielbicielu  jej  powabów  i  umysłu 
żal  obudzić  i  z  rezerwy  go  wyprowadzić,  co  się  znakomicie  udaje, 
chociaż  dla  salwowania  przewagi  męskiej  i  Adolf  podobną  intrygą 
jej  odpłaca.  To  już  nie  komedya  molierowska  czy  fredrowska,  ty- 
pów, lecz  charakterów;  osoby  jej  nie  uosabiają  jakiejś  wady,  na- 
łogu, to  nie  ich  wykładniki,  skupiające  wszelkie  rysy  podobnych 
indywiduów,  lecz  indywidua  same;  ludzie,  nie  skąpcy,  obłudnicy, 
tchórze  czy  fircyki  —  a  do  tej  zalety  przystępywały  znakomicie 
zbudowana  akcya,  dyalog  żywy,  humor  prawdziwy;  więc  nie  dziw, 
że  nazwano  ją  »jedyną  i  pierwszą  na  scenie  polskiej  dotąd  przed- 
stawioną komedyą«. 

Przy  teatrze  jednak  Korzeniowski  nie  wytrwał;  i  dyrekcya 
i  krytyka,  nie  łaskawe  na  autora  z  dalekiej  prowincyi,   i  coraz  ja- 


—     264     — 

śniejsze  przekonanie,  że  belletrystyka  przyszłości  w  powieści  uto- 
nie, sprowadzały  autora  do  powieści  i  romansów,  szczególniej 
w  ostatnim  dziesięcioleciu  jego  pracy  literackiej.  Sukcesów  trwa- 
łych owych  trzech  sztuk  już  nie  odnosił,  ale  powodzenie  chwilowe 
nieraz  jeszcze  świetnie  dopisywało,  czy  to  sceny  z  życia  rzemieśl- 
niczego odtwarzał,  czy  na  farsę  i  wodewile  się  zdobywał  (chociaż 
lekkiego  dowcipu  nie  posiadał  wcale),  czy  wreszcie,  postępując  za 
nałogiem  czasu,  w  roku  1852,  jednostronnej  idealizacyi  karmazy- 
nowej  przeszłości  (»Wąsy  i  peruka«,  gdzie  tylko  kilka  scen,  np. 
z  Corticellim,  dobrych)  się  dopuścił;  poruszał  on  i  hasła  postępowe, 
nowoczesne,  ale  z  o  wiele  większym  sukcesem  czynił  to  w  ro- 
mansach. 

W  dramacie  społecznym  próbowali  sił  i  inni;  nikt  jednak  nie 
dorównał  Korzeniowskiemu,  ani  Syrokomla  w  tendencyjnych  "Po- 
litykach wiejskich«;  ani  hrabia  Kossakowski;  ani  Karol  Drzewiecki, 
Krzemieńczanin,  w  dramatach  i  komedyach  z  życia  szlacheckiego 
(» Kontrakty «,  wołyńskie,  i  inne,  wcale  nie  wytworne,  raczej  naiwne 
nieco  ale  prawdziwe  —  wydane  jednak  dopiero  po  śmierci  autora 
przez  Kraszewskiego,  co  i  pamiętniki  ojca,  szefa,  wydał);  ani  Jan 
Chęciński,  mimo  gromkich  aplauzów,  jakie  tyrady  jego  »Szlachectwa 
duszy«  w  roku  1859  osiągły.  Rywalizowało  ono  niebezpiecznie 
z  również  wierszowaną  komedyą  Korzeniowskiego,  »Majątek  albo 
imię«,  gdzie  panna  Aniela,  wahająca  się  między  jednym  a  drugim, 
wybiera  za  pociągiem  serca,  nie  bogacza  ani  arystokratę,  lecz 
ubogiego  artystę  —  jedno  z  lepszych  dzieł  Korzeniowskiego  dla 
kilku  sytuacyi  i  charakterów,  jak  i  dla  dowcipnego  słowa. 

Chęciński,  aktor,  piszący  i  dla  sceny  i  pieśni  i  gawędy,  wy- 
brał temat  nieco  spokrewniony,  chociaż  o  wiele  głębiej  sięgał, 
broniąc  przeciw  uroszczeniom  rodu  czy  pieniędzy  zasług  osobistych 
z  nadzwyczajną  wymową;  pisał  potym  wiele,  lecz  aplauzów  galerye 
już  nie  biły,  i  zemścił  się  zato  autor  na  recenzentach  w  komedyi 
»Krytycy«. 

W  teatrze  krakowskim  miał  wielkie  powodzenie  Władysław 
Ludwik  Anczyc  ze  sztuczkami  ludowymi,  bezpretensyonalnymi,  jak 
»Łobzowianie«,  »Flisacy«  i  inne;  i  z  dwiema  tendencyjnymi;  dzieli 
je  przeciąg  niemal  lat  trzydziestu.  Na  zniesienie  pańsczyzny  w  Ga- 
licyi  napisał  »Chłopów-arystokratów«  (1849),  przedrzeźniając  fumy 
pańskie  i  bezradność  wiekową,  w  nagle  uwolnionych  i  uwłaszczo- 


—    265    - 

nych  się  objawiającą,  obchodzących  się  bez  dworu,  jego  rady 
i  pomocy;  śpiewki  tej  krotochwili  stały  się  bardzo  popularne.  Już 
nie  krotochwilę,  lecz  dramat  osnuł  na  zjawisku  niepokojącym,  na 
»Emigracyi  chłopskiej«  (1876),  wykazując  jej  matactwa  i  sprężyny; 
i  Anczyc  jednak  głębiej  nie  sięgał;  ludowość  jego  była  powierz- 
chowna. 

Górował  więc  Korzeniowski  w  komedyi  i  dramacie  obycza- 
jowym —  naśladowano  nawet  jego  rzeczy  słabsze,  np.  »Wąsy 
i  perukę«  —  zato  w  dramacie  historycznym  ustępował  innym.  Dra- 
mat taki  kusił  coraz  bardziej;  próbowali  go  klasycy  i  przynajmniej 
na  »Barbarę«  się  zdobyli  —  romantyków  w  kraju  i  na  nią  właści- 
wie nie  stało.  Mickiewicz  sam  swe  dramaty  czy  pierwsze  ich  rzuty 
palił;  Odyńcowi  czynili  to  inni,  lecz  los,  co  »Felicytę«  roku  1849 
spotkał,  należał  się  »Izorze«,  z  misteryów  zamków  średniowiecz- 
nych, angielskich,  nie  polskich,  wyjętej.  »Felicyta«  z  czasów  prze- 
śladowań chrześcijaństwa  uczyła  zbyt  wyraźnie  pokory  i  rezygna- 
cyi  i  musiała  studentów  dorpackich  podrażnić;  na  moralne  autodafe 
naraził  się  Odyniec  z  innymi  Wileńczykami  roku  1859.  Nie  po- 
wiodło się  mu  wtedy  nie  tylko  proroctwo  o  blizkim  nadejściu  kró- 
lestwa Bożego,  ale  i  wielkie  poema  dramatyczne  w  sześciu  aktach 
z  prologiem  i  obszernymi  dopiskami,  »Barbara  Radziwiłłówna  czyli 
początek  panowania  Zygmunta  Augusta«;  bohaterkę  wyidealizował, 
podsuwając  jej,  o  czym  tylko  Jadwiga  marzyć  zdolna  była;  anar- 
chię religijną  i  polityczną  wyszydził;  z  chronologią  obchodził  się 
byle  jak;  zato  wprowadził  osób  mnóstwo  —  niby  w  powieści  dya- 
logowanej,  i  dramatu  nie  stworzył. 

Jeszcze  raz  pokusił  się  o  dramat  historyczny,  napisał  w  dwu 
częściach  » Jerzego  Lubomirskiego  czyli  wojnę  domową  w  Polsce«. 
Potym  dopiero,  już  jako  sędziwy  starzec,  przysłużył  się  rzeczywi- 
ście literaturze  polskiej  swymi  »Listami  z  podróźy«  i  »Wspomnie- 
niami  z  przeszłości«:  satellita  Mickiewicza  prowadził  dziennik  po- 
dróży po  Niemczech  (Wejmar)  i  Włoszech  i  z  niego,  sztukując 
pamięcią,  nieraz  zawodną,  urobił  owe  listy,  gdzie  wynurza  się  jasno 
i  znacząco  szlachetna  postać  wieszcza:  zbliżył  go  nam  Odyniec 
i  jeszcze  więcej  cenić  nauczył.  Poza  tym  i  jako  tłumacz  Anglików 
i  Niemców,  literaturze  się  przysłużył. 

Od  długiego  zawodu  literackiego  Odyńca  odbija  krótkie,  me- 
teorem  wschodzące,   Dominika   Magnuszewskiego,  Warszawianina, 


—     266     — 

wystawiającego  przed  rokiem  1831  komedyjki  w  Teatrze  Rozmai- 
tości, potym  osiadającego  w  Galicyi  i  stawianego  na  czele  czerwono- 
ruskich  poetów.  Liryki  jego  tchnęły  romantycznością  konwencyo- 
nalną  —  w  dramatach  naśladował  Wiktora  Hugo,  »Hernaniego« 
zaczął  sam  tłumaczyć.  Spuścizna  jego  nie  bogata;  najbardziej  znano 
go  z  »Niewiasty  polskiej  w  trzech  wiekach«  (1843);  składają  się 
na  nią  dwie  powieści  i  jeden  dramat.  W  »Krwawym  Chrzcie«,  pier- 
wotna kobieta  polska,  zmysłom  i  chuciom  oddana,  gwałtowna  i  na- 
miętna, występuje  w  znanej  bajeczce  o  niewierności  żeńskiej  za 
epizodu  kijowskiego.  Druga  część,  dramat  »Barbara  Radziwiłłówna, 
jeszcze  Gasztołdowa  żona«  przedstawia  po  kobiecie -płci  kobietę- 
duszę,  pobożną,  czułą,  lękliwą  Barbarę,  którą  Bona  chciała  syna 
tylko  zająć,  aby  sama  tym  swobodniej  panowała,  ani  przypuszcza- 
jąc, że  silna  namiętność  pochłonie  króla,  ratując  się  potym  tru- 
cizną; poeta  lubuje  się  w  kontrastach  najjaskrawszych,  sadzi  się 
na  efekty,  nie  tylko  w  akcyi,  ale  i  w  samym  języku.  W  trzeciej 
powiastce,  »Posiedzenie  Baciarellego,  malarza«,  pokazuje  autor  ko- 
bietę wyemancypowaną,  zagarniającą  w  swe  ręce  i  króla  i  kraj; 
walkę  dwu  kobiet,  Grabowskiej  i  Lulli,  o  wpływy  nad  Stanisławem 
Augustem  wystawił  zręcznie  a  żywo. 

Pisywał  i  inne  dramaty  historyczne,  »Radziejowskiego«,  » Wła- 
dysława Białego«,  »Rozbójnika  salonowego «  —  bo  i  ten  chyba 
w  XVIII  wieku  się  odgrywa;  i  tu  nie  skąpił  najdrastyczniejszych 
efektów,  tylko  psychologia  wszystkich  głównych  postaci,  ambitnego 
Augusta,  co  mści  się  odkosza  w  sposób  najbrutalniejszy,  lokajski, 
Anieli,  ofiary  niewinnej,  Brunona,  to  wisusa,  to  wodza  stronnictwa 
patryotycznego,  chroma  naj okropniej.  Mniej  zwykły  pomysł  prze- 
prowadził poeta  w  »Dramacie  w  naturze«  (r.  1844,  już  w  następ- 
nym umarł):  w  trzech  obrazach,  z  poranku,  południa  i  wieczofu, 
występują  rośliny,  motyle,  ptaki,  żywioły  i  prawią  ogólniki  i  tkli- 
wości, symbole  i  podania,  ale  Magnuszewski  nie  był  dosyć  poetą, 
aby  podobny  temat  z  wdziękiem  wydać. 

W  dramacie  historycznym  próbowali  sił  najrozmaitsi,  i  Anto- 
niewicz (»Anna  z  Oświęcima«,  na  tle  znanej  legendy  o  miłości 
kazirodczej)  i  Drzewiecki  (z  obrazem  szerokim  ludzi  i  czasów,  nie 
bez  zalet,  w  »Wiśniowieckim«)  i  Szajnocha  (w  »Jerzym  Lubomir  - 
skim«)  i  Przeździecki  i  Łętowski  i  Syrokomla  i  wielu  innych,  Wę- 
żyk, Kraszewski,  Szymanowski  i  t.  d.;  najpoważniejsze  próby  wy- 


-     267     — 

szły  z  pod  pióra  wytrawnego  filologa,  zaprawiającego  świeżo  na 
przekładzie  »Elektry«  własne  pióro.  Antoni  Małecki,  przeniósłszy 
się  z  Poznańskiego  do  Galicyi,  profesor  krakowski,  później  lwow- 
ski, napisał  »List  Żelazny «,  tragedyę,  i  »Grochowy  wieniec  czyli 
Mazury  w  Krakowskim«,  komedyę,  niemal  równocześnie  (1855); 
jedna  z  czasów  Kazimierzowskich,  druga  z  Pamiętników  Paska 
i  jego  niefortunnej  żeniaczki  wykrojona,  komedya  historyczna,  jak 
»Wąsy  i  Peruka*,  jak  sztuki  Kraszewskiego  i  Bełcikowskiego.  Od 
znaczały  się  staranną  dykcyą,  dobrze  obmyślane,  lecz  nerw  ich 
dramatyczny  słaby,  chociaż  konflikt  »Listu  Żelaznego«,  nadzwyczaj 
efektowny,  wdzięczny  dla  deklamacyi  patetycznych,  niby  na  Dy- 
mitra Szylerowego  zakrawa:  Ciechanowiecki,  kraj  czy,  wojewoda 
potym,  w  przeddzień  ślubu  dowiaduje  się,  że  nie  jest  szlachcicem, 
że  jest  wymienionym  synem  wieśniaczki,  że  więc  traci  prawa 
ludzkie  i  w  nicość  się  obraca;  dla  miłości  Heleny  i  ambicyi  wła- 
snej nie  waha  się  wydać  matki  na  śmierć;  ponurą  tragedyę  koń- 
czy piorun,  jak  w  » Balladynie «.  Od  wiersza  rozwlekłego  odbija 
»Grochowy  Wieniec«,  w  prozie,  swobodniejszy;  podobał  się  bardzo 
i  na  scenie  się  słusznie  utrzymał. 

Od  starannego  wykończenia  tych  dramatów,  od  języka  ich, 
archaizującego  szczęśliwie,  od  wiernego  ich  oddania  ducha  czasu 
i  szczegółów  odskakują  fatalniej  i  owe  wymienione  wyżej  dramaty 
pseudohistoryczne  i  po  rękopisach  ocalałe  próby  rozmaitych  nie 
zdar,  udramatyzowania  również  historycznych,  ale  najświeższych 
wypadków,  rzucane  na  papier  byle  jak,  namiętnie  pisane,  anoni- 
mowe, przypisywane  to  Słowackiemu  (!),  to  Siemieńskiemu,  np.  »Dwa 
akty«  (Szymon  Konarski,  poema  dramatyczne,  obraz  I,  śmierć 
ks.  Trynkowskiego,  1845);  inne  niedrukowane,  na  »Widoki  i  sceny« 
(w  Petersburgu,  Rzymie  i  t.  d.)  podzielone:  są  podłe  rymy,  dobre 
chęci,  niema  sztuki  —  podobne  ciągną  się  aż  do  naszych  dni  (Szy- 
mon Konarski,  1883,  i  inne). 

I  drama  fantastyczne  nie  ugorowało;  poezya  mesyanistyczna 
emigracyi  wywoływała  oddźwięk  w  kraju;  najsilniejszy  w  »Jordanie« 
Antoniego  Sowy  (Edwarda  Żeligowskiego),  w  Wilnie  r.  1846  dwu- 
krotnie wydanym.  Na  fakturę  oddziałały  i  »Nieboska«  i  »Kordyan« 
i  Byron:  i  tu  są  sceny  życiowe,  ironiczne  i  sarkastyczne;  w  »Sa- 
lonie  Marszałka  Ćwika«,  w  »Obywatelskim  posiedzeniu«,  w  »Dekla- 
matorze*    piorunuje    młody,   gorący   autor   na   cynizm,   gnuśność, 


-     268     - 

najobrzydliwszy  materyalizm  spółczesnych  wyzyskiwaczów  cudzej 
pracy,  cudzych  darmochów  ł  danin,  truchlejących  na  samą  myśl 
uwłaszczenia  włościan  —  bo,  gdy  chłop,  własnością  być  tylko 
przestanie,  cóżby  się  wtenczas  z  całą  szlachtą  stało?  Rozpajają 
chłopa,  bo  inaczej  na  wódkę  nie  będzie  odbytu;  wszyscy  ci  Nowo- 
fraccy,  Nowoherbscy,  Zbutwieńscy,  pracują  wszechstronnie,  »bogom 
ambrozyą  gotują  w  browarach,  a  smołę  dyabłom  pędzą  z  swego 
lasu«;  wszyscy  prawi  ludzie,  bo  są  przeciw  chłopom,  za  browa- 
rami, choć  niestety  »dziś  z  prawością  nieraz  kryć  się  trzeba«.  Mię- 
dzy nimi  wyróżnia  się  Prot,  poeta;  iskierek  uczucia  w  nim  owa 
ambrozyą  i  smoła  nie  zalały  do  szczętu;  budzi  się  z  tego  letargu 
zgniłego  do  czynu,  na  kraju  i  braci  usługę,  łączy  się  z  pracującą 
w  Pieczarach  młodzieżą.  Właściwy  bohater,  idealista  Jordan,  nie 
wprzęga  się  do  roboty  spiskowej;  wymaga  samoudoskonalenia, 
uduchowienia  każdego  pracownika,  jeżeli  czyn  nie  ma  pozostać 
marnym  gliny  zlepkiem;  owocować  może  tylko  czyn  z  ducha. 

Tak  przygotowany  miał  Jordan  przystąpić  do  czynu;  czyn 
ten  w  owych  czasach  musiał  się  objawiać  w  przeobrażaniu  opła- 
kanych stosunków  wiejskich;  drugiej  tej  części  Żeligowski  nie 
wydał. 

Poezyę  Jordana  i  Żorskiego  rozmienił  na  prozę  powieści 
»Dziś  i  wczoraj«  (1858);  potępiał  tu  bezowocne  marzy cielstwo, 
próżne  uniesienia  przeciw  twardej  rzeczywistości,  mesyanizm  sam 
nawet  czyli  uważanie  siebie  za  naród  wybrany,  zato  wydobywał 
prawo  moralnej  grawitacyi,  poczucie  i  pokochanie  obowiązku,  oży- 
wiającego tych,  których  rani,  bóstwa  dusz  silnych,  zbawcy  dusz 
słabych,  gwiazdy  polarnej  duszy  ludzkiej:  ktokolwiek  cię  wyznaje, 
bogactwo  staje  się  temu  zobowiązaniem,  ubóstwo  nauką,  władza 
trudem,  wolność  wędzidłem  —  cała  późniejsza  poezya  i  prasa  po- 
stępowa warszawska  wymowniejszego  hymnu  pracy  i  obowiązku 
nie  wyśpiewały.  W  myśl  tych  zasad  pracuje  bohater  powieści  nad 
sobą,  nie  upada  w  zawodach,  materyalnych  i  miłosnych,  i,  gdy 
się  nakoniec  dobił  znaczenia  i  majątku,  w  ostatnim  rozdziale,  z  bo- 
lesną ironią  »Bajkami«  zatytułowanym,  kreśli  autor  jego  pracę 
około  podniesienia  ludu,  literatury,  sił  fachowych  a  praktycznych  — 
jego  »pracę  organiczną«,  » niech  każdy  niesie  swoje  ziarno  i  głos, 
czy  to  jako  mrówka  lub  pszczoła,  czy  jako  gęś  Kapitolu  —  kto 
kocha  kraj  swój   całą  myślą   i  sercem,   staje  się,  jakby  jego  du- 


—     269     — 

chowy  m  królem «.  Zaznacza  przy  tym  wyraźnie  sympatye  słowiań- 
skie. Poetą  nie  był,  język  ma  twardy,  nie  wolny  od  obcych  nale- 
ciałości, szczególniej  w  późniejszych  dziełach;  pomysły  nie  poe- 
tyckie, nieraz  sztuczne,  ale  wymowny  idealista  i  gorący  zwolennik 
ludu  zwraca  się  pierwszy  na  nowe  tory. 

Nierównie  większe  tryumfy,  niż  dramat,  święciła  powieść; 
właściwą  zasługę  tej  epoki  stanowią  dzieła,  jej  poświęcone,  Kra- 
szewskiego i  Korzeniowskiego,  Rzewuskiego  i  Kaczkowskiego.  Do- 
piero pod  koniec  tej  epoki,  po  roku  1860,  stanął  niezaprzeczenie 
na  czele  całej  literatury,  w  kraju  i  za  granicą,  Józef  Ignacy  Kra- 
szewski. I  on,  jak  Korzeniowski,  długo  i  usilnie  na  różnych  polach 
się  trudził,  nim  się  uznania  dobił;  w  wieloletniej  pracy  literackiej, 
czuły  na  prądy  i  tendencye  wieku,  do  nich  się  przystosowywał 
i  z  nimi  barwę  zmieniał  nieraz,  co  mu  ujmy  bynajmniej  nie  przy- 
nosi, skoroż  w  najlepszej  wierze  to  czynił:  dążył  zawsze  ku  po* 
stępowi,  że  po  różnych  torach,  cóż  z  tego?  Zawodził  często  ocze- 
kiwania, to  młodych  postępowców,  to  zacietrzewiałych  wsteczników, 
ultramontanów  i  liberałów,  arystokratów  i  demagogów,  czerwonych 
i  białych  naprzemian:  gdy  się  zdawało,  że  partya  czy  tendencya 
usidliły  go  na  zawsze,  on  właśnie  do  nowego,  swobodnego  wzlotu 
się  zrywał. 

Sarkano  więc  na  jego  odstępstwa  we  wszystkich  obozach  po 
kolei;  sam  do  żadnego  się  nie  poczuwał;  płynął  przecież  zawsze 
z  prądem  i  czasem;  cóż  to  za  wina,  że  gdy  jedni  na  jakim  cyplu 
utkwili,  jego  prąd  rychło  dalej  odnosił?  Czas  i  doświadczenie  le- 
czyły z  uprzedzeń  czy  iluzyi,  godziły  z  przeciwieństwami;  że  zaś 
każda  faza  myślowa  odbijała  się  u  niego  natychmiast  w  dziełach 
i  szkicach,  można  go  było  z  łatwością  z  własnych  dzieł  pomawiać 
o  wszelkie  skrajności:  o  domatorstwo,  o  apoteozę  pańsczyzny 
i  patryarchalności,  o  krucyatę  w  imię  wiary,  o  wycieczki  przeciw 
zgniłemu  Zachodowi;  ale  również  wykroisz  z  jego  dzieł  apoteozę 
spisków,  przewrotu  radykalnego,  zerwania  z  rutyną,  wyrzeczenia 
się  przesądów  kastowych  i  wyznaniowych.  Każde  stronnictwo  ha- 
słami i  dziełami  Kraszewskiego  wojować  może;  sam  do  żadnego 
nie  należy  wyłącznie. 

Obok  tej  proteuszowskiej  natury,  u  naszych  pisarzów  wcale 
nie  częstej,  chociaż  leży  w  naszej  przyrodzonej  bierności,  podda- 
jącej się  łatwo  wszelkim  wpływom  i  właśnie   dlatego   nie  pewnej, 


—     270     - 

nie  obliczalnej,  cechowała  Kraszewskiego  nadzwyczajna,  fenome 
nalna,  ruchliwość  umysłowa.  Umysł  oddziaływał  na  byle  jaki  impuls; 
zdawał  sobie  sprawę,  obserwował,  porównywał,  wnioskował,  może 
zbyt  pośpiesznie,  porywczo;  narażał  się  ciągle  na  omyłki,  poprawki, 
bo  światła  cźy  idei,  jaką  zdobył,  czy  mniemał,  że  zdobył,  nie  cho- 
wał pod  korcem,  natychmiast  stawiał  na  świeczniku;  nadzwyczajna 
łatwość  wysłowienia,  pióro  wcześnie  wyrobione,  fantazya  twórcza 
nadzwyczaj  bogata,  chociaż  wcale  nie  głęboka,  zamiłowanie  do 
pracy  nieprzeparte,  nałóg  pisania,  olbrzymia  masa  spostrzeżeń, 
uwag,  faktów,  co  wyładowywać  musiał,  złożyły  się  w  ciągu  niemal 
sześćdziesięcioletniej  pracy  na  sporą  bibliotekę,  stworzoną  piórem 
jednego,  rychło  schorzałego  człowieka;  rozmiarami,  płodnością  tej 
pracy  nie  dorównał  żaden  pisarz  nie  tylko  polski,  ale  i  słowiański, 
Kraszewskiemu,  tytanowi  pracy  umysłowej;  trzebaby  sięgać  w  da 
lekie  kraje  i  czasy,  żeby  coś  podobnego  odnaleźć. 

Wołyniak,  urodzony  w  Warszawie,  a  w  Wilnie  studya  koń 
czący,  czas  jakiś  koniecznie  za  Litwina  chciał  uchodzić,  i  dziś 
jeszcze  można  u  naiwnych  partykularystów  litewskich  z  dzikim 
przesądem  się  spotkać,  jakoby  Polacy  Litwinom  Kraszewskiego 
(i  Mickiewicza)  zabrali  czy  zawdzięczali!  Szlachcic,  debiutował 
w  literaturze  opowiadaniami  z  burżuazyi  i  małomiasteczkowymi; 
nawet  gdy  w  początkach  swych  do  powieści  historycznej  sięgał, 
tumulty  miejskie,  wyznaniowe  go  pociągały.  Domowe  wpływy  za- 
cisznego, staroszlacheckiego,  patryarchalnego,  głęboko  religijnego 
trybu  i  wychowania  zacierało  Wilno  ludne  i  gwarne,  wolnomyślne, 
egzaltowane;  przewrót  przyśpieszała  lektura;  poddawał  się  mło- 
dzieniec realizmowi  Stendhala  i  Balzaka,  gwałtowności  Wiktora 
Hugo,  fantastyce  Hoffmanna,  sentymentalizmowi  Jean  Paula,  swy- 
woli  Paul  de  Koka. 

Przymusowy  dłuższy  pobyt  w  Wilnie  w  roku  1831  wtrącił 
mu  pióro  do  ręki,  nie  mogącej  się  na  razie  jąć  niczego  innego, 
i  posypały  się  obrazy  i  szkice  Donźuaneryi  wileńskiej,  knajpiar- 
stwa,  orgii  małomiasteczkowych  w  »Panu  Walerym«  (z  roku  1830, 
pierwszej  ogłoszonej  powieści,  gdzie  w  przedmowie  i  z  klasyków 
i  z  romantyków  szydził);  w  » Wielkim  świecie  małego  miasteczka«, 
w  »Panu  Karolu «  i  t.  d.,  w  » Kościele  Świętomichalskim  w  Wilnie« 
(kłótnie  wyznaniowe  roku  1640)  i  t.  d.  Już  wtedy  pociągały  go 
silnie  historya,  archeologia,  bibliografia  nawet;  zajmowały  pomniki 


—     271     — 

dawnego  piśmiennictwa;  ze  studyów  tych  urosły  później  cztery 
tomy  »Historyi  Wilna«,  dwa  tomy  » Litwy «,  o  ludzie  i  dzie- 
jach jego. 

Nakoniec  wyjechał  na  wieś  i  przez  lat  kilkanaście  jej  nie 
opuszczał;  tu  się  ożenił  i  gospodarował,  chociaż  gospodarka  nie 
zbyt  się  wiodła,  ani  w  Gródku,  ani  w  Hubinie;  czego  pługiem  nie 
wy  orał,  Pegaz  dostarczał.  Pierwsze  wrażenia  pobytu  wiejskiego, 
otoczenia  szlacheckiego,  ludzi,  żyjących  brzuchem  tylko,  żyłkę  sa- 
tyryczną podniecały;  obrazki  wiejskie  były  jeszcze  jaskrawsze,  niż 
owe  miejskie;  »Cztery  wesela«,  »Improwizacye  dla  moich  przyja 
ciół«  i  t.  d.,  wystawiały  w  całej  nagości  brak  serca  i  głowy 
u  świeckich  i  duchownych,   karykaturowały    te   sumienia   i  mózgi. 

Młody  pisarz  pozował  na  satyryka,  nie  tylko  w  tych  powie 
śćiach,  ale  i  w  licznych  artykułach,  umieszczanych  w  ^Tygodniku 
Petersburskim^  co  go  z  Przecławskim  zbliżyły,  a  wkońcu  do 
Pentarchii  wciągnęły.  Artykuły  owe  literackie  i  społeczne  odzna 
czały  się  młodzieńczą  ciętością,  autor  rąbał  wszystko  niemiłosier- 
nie; w  jednym,  z  roku  1837,  »Jak  się  robią  książki  nowe  ze  sta- 
rych książek,  rzecz  o  kradzieży  literackiej*,  odmawiał  literaturze 
oryginalności,  posądzał  ją  w  czambuł  o  plagiat;  w  drugim,  »Asmo- 
deusz«,  potępiał  postęp  i  jego  mniemane  zdobycze  ku  największemu 
zadowoleniu  redaktora. 

Nie  tej  satyrze  i  ironii  jednak  zawdzięczał  Kraszewski  pierw- 
szy istotny  sukces;  powieścią  »Poeta  i  świat«,  hołdującą  romanty 
cznym  przekonaniom  o  wzniosłej  roli  sztuki  i  losie  wieszcza,  twar- 
dym a  niewdzięcznym,  zawojował  serca  (1839).  Temat  ten  sam 
miał  Kraszewski  nieraz  jeszcze  i  głębiej  i  lepiej  przedstawić,  lecz 
większego  wrażenia  już  nie  wywołał,  gdyż  właśnie  wtedy  Gustaw 
jego,  w  pogoni  za  ideałem  nie  znajdujący  w  świecie  —  głównie 
naturalnie  w  miłości  —  zaspokojenia,  był  na  czasie,  rozdźwięk 
między  marzeniem  a  rzeczywistością  był  aktualny;  wyższy  od 
swego  otoczenia,  niezrozumiany,  osamotniony,  zamknięty  w  sobie, 
topi  zawody  i  smutek  w  trunkach;  co  autor  sam  odczuł  i  przebolał, 
wyraził  w  Gustawie  i  porwał  głębokim  liryzmem,  wymownym  sło- 
wem, głęboką  ironią  spółczujących. 

Już  wtedy,  roku  1840,  zastanawiał  rozmach  jego  pióra.  Obok 
coraz  nowych  powieści  roiło  się  od  jego  szkiców  (» Wędrówki  lite- 
rackie, fantastyczne  i  historycznej    »Studya   literackie*),    pisanych 


—     272     - 

żywo  i  barwnie,  i  coraz  częstszych  wycieczek  na  pole  historyi, 
dramatu  historycznego  i  powieści  historycznej;  nawet  w  wielkiej 
epopei  składał  świadectwo  głębokiego  wrażenia,  jakie  pseudohi- 
storya  litewska  i  mistyczne  uszanowanie  podań  niby  narodowych, 
samej  treści  i  jądra  narodowości,  na  nim  zrobiły.  Jego  »Anafielas« 
(bajeczna  góra  odrodzenia  czy  zmartwychwstania)  składał  się 
z  trzech  poematów,  z  »Witoloraudy«  (»płaczu«  po  Witolu),  »Min- 
dowsa«  i  »Witoldowych  bojów«;  i  autor  i  spółcześni  przecenili 
strasznie  tę  mozolnie  wysmażoną  epikę;  znaleźli  się  nawet  gorliwi 
tłumacze,  przynajmniej  dla  »raudy«,  na  litewskie  i  niemieckie,  cho- 
ciaż dopiero  po  latach  —  Kraszewski  sam  nie  ochłódł  w  przy- 
wiązaniu do  tego  płodu  poronionego  i  o  nim  sobie  tuszył,  jak 
Syrokomla  o  »Margierze«.  Nas  i  »rauda«,  nie  mówiąc  o  tamtych, 
pozostawia  tym  obojętniej szymi,  że  sam  materyał,  z  czego  ule- 
piono miłostki  Mildy  i  jej  syna  Witola,  prześladowania  bóstw,  na- 
rodziny Lizdejki,  dowolnie  od  mitołgów  za  obcymi,  greckimi  i  fiń- 
skimi, wzorami  sklecono. 

Pobyt  wiejski  podziałał;  autor  umiarkował  się  sam  i  na  łonie 
życia  patryarchalnego  ochłódł  znacznie  w  satyrycznym  i  ironicznym 
zapale,  zato  zbliżył  się  do  przyrody  i  ludu.  Poddał  się  cichemu 
urokowi,  ciemnych  borów  sosnowych  z  ich  tęsknym  szumem,  gład- 
kich i  jasnych  szyb  jeziornych;  uderzyło  tkliwe  serce  ku  zgnębio- 
nemu ludowi.  Nie  zanikł  odrazu  pierwiastek  satyryczny,  jeszcze 
w  » Latarni  Czarnoksięskiej*  (1843  i  1844)  rozwinął  olbrzymi  obraz 
ludzi  i  stanów,  ze  wszystkich  dzielnic,  chociaż  tylko  to  znakomicie 
skreślił,  na  co  sam  patrzył,  kontrakty  kijowskie,  zabawy  i  polo- 
wania wołyńskie  i  t.  d.  I  on  teraz  hołdował  ludowości,  i  do  naj- 
większych zasług  jego  literackich  liczymy  jego  powieści  ludowe, 
między  rokiem  1840  a  1850  napisane,  od  »Historyi  Sawki «  (1841, 
wcielonej  do  » Latarni  Czarnoksięskiej «),  przez  » Ulane «,  »Ostapa 
Bondarczuka«,  » Budnika*,  »Jarynę<  aż  do  » Chaty  za  wsią«,  nieco 
późniejszej  (1853). 

Wszystkie  te  powieści  wykonane  nader  starannie,  szczegó- 
łowo, z  obszernymi  opisami  przyrody,  odczutej  znakomicie;  nie 
biją  wprost  na  poddaństwo  i  pańsczyznę  —  byłyź  to  czasy,  kiedy 
» Chaty  wuja  Toma«  tłumaczyć  nie  było  wolno,  bo  paralela  na- 
stręczała się  sama  —  ale  ubocznie;  przedstawiają,  od  jakich  ka- 
prysów  zależy  dola  i  niedola   włościan  —  Ulane,   dziką  różyczkę 


—     273     — 

panicz  zerwał,  niby  po  drodze  dla  zabawki,  rzucił,  gdy  się  sprzy- 
krzyła; że  cała  rodzina  poszła  na  marne,  nikogo  o  to  głowa  nie 
zabolała;  ciężki  los  budnika,  ni  chłopa,  ni  wolnego,  zawisłego  od 
byle  grymasu  pańskiego;  los  utalentowanego  syna  chłopskiego, 
wyniesionego  nauką  nad  sferę  rodzimą,  nad  którym  jednak  klątwa 
pochodzenia  z  tej  sfery  ciąży  i  t.  d.;  w  » Chacie «  ujął  się  nawet 
za  paryasami  wsi,  za  cyganami,  za  nieszczęsną,  co  pokochała  cy- 
gana, za  nim  poszła,  na  wzgardę  i  pośmiewisko  całej  wsi. 

Obok  ludowości  spłacał  dań  i  filozof iczności  wieku;  zapozna 
wał  się  z  systematami,  opierał  się  Hegelowi  i  Trentowskiemu;  spo- 
ważniał jeszcze  bardziej;  jak  karty  ludowych  powieści  napełniał 
rzewny  smutek,  tak  nabrzmiewają  nim  i  karty  w  »Pod  włoskim 
niebem «,  w  » Pamiętnikach  nieznajomego «,  w  » Sfinksie «;  temat 
w  nich  niby  ten  sam,  co  w  powieści  » Poeta  i  świat «,  ale  pogłę 
biony  i  rozszerzony;  własne  doświadczenia  i  przejścia  malują  się 
w  nich  wyraźnie.  Idealiście  i  entuzyaście  opadają  skrzydła  w  ze- 
tknięciu ze  światem,  czekają  go  same  rozczarowania  w  pogoni  za 
szczęściem  osobistym;  rozumowaniem  dochodzi  do  wniosku,  że  dla 
uzyskania  trwałego  szczęścia  należy  nie  zaskorupiać  się  egoisty- 
cznie, lecz  poświęcać  dla  dobra  ogółu.  Z  kart  wieje  tęsknota,  ból 
ukryty;  wiele  uwag  pięknych;  całość  zharmonizowana  tak  dalece, 
że  realistyczne  postaci  utrzymał  w  półmroku,  na  uboczu. 

Najbardziej  typowym  jest  » Sfinks*,  historya  malarza,  kończą- 
cego, całkiem  jak  malarz  Gogola,  w  klasztorze,  rzucającego  się 
w  objęcia  sztuki  chrześcijańskiej,  nazareńskiej  (Overbecka  i  szkoły 
jego),  w  religijnej  twórczości  odnajdującego  jedyny  żywy  zdrój 
natchnienia  i  namaszczenia  zarazem.  Kraszewski,  sam  niezgorszy 
rysownik  i  muzyk,  wiele  nad  sztuką  rozmyślał;  od  romantyczności 
przejął  się  podziwianiem  roli  artysty,  tytana,  posiadającego  praw- 
dziwy sens  życia,  przeciw  prozie  światowej  i  takim  artystom,  co 
tłumowi  dogadzając  do  znaczenia  i  dostatków  przychodzą,  gdy 
tamci  po  ciernistej  drodze  kroczyć  muszą;  właśnie  w  » Sfinksie* 
(symbolu  artysty,  którego  skrzydła  z  pęt  natury  zwierzęcej  nie 
uniosą)  wystawił  jaskrawo  kontrast  owych  rzemieślników  sztuki, 
a  prawdziwego  artysty,  przeczulonego,  słabego,  cierpiącego  głę- 
boko, męczennika  sztuki  i  talentu. 

Silny  nastrój  religijny,  konserwatyzm  coraz  bezwzględniejszy 
odznaczał   na    przełomie    owej    epoki,    około   roku    1850,   autora. 

DZIEJE    LITERATURY    POLSKIEJ    T.    II  18 


-     274     - 

Chociaż,  nie  dla  zasad,  lecz  dla  sprzeczek  osobistych,  z  koteryą 
» Tygodnika «  się  wkońcu  rozszedł,  z  Rzewuskim  wojował  i  nawet 
księdza  Chołoniewskiego  do  pomocy  wzywał,  nie  oparł  się  prądom 
reakcyjnym  i  nawet  na  własną  rękę  przeciw  postępowcom  kijow- 
skim wyruszał;  zwrot  ten  zaznaczał  się  np.  w  »Dziwadłach«  (1849); 
autor  porzucał  własne  demokratyczne  poglądy,  znajdował,  że  wie- 
śniacy niedowarzeni,  czytający  byle  co,  psują  się,  że  źli  panowie 
dawniej  byli  wyjątkami.  I  zwrócił  się,  zdawało,  stanowczo,  ku 
uwielbianiu  przeszłości  z  jej  niezachwianą  wiarą,  prostotą  obycza- 
jów, patryarchalnym  stosunkiem  między  panem  a  włością;  odkry- 
wał coraz  nowe  cnoty  słowiańskie,  źachał  się  przed  zmateryalizo- 
wanym,  zźydziałym  Zachodem.  Wszelkie  odstępstwo  od  toru  przod- 
ków wydawało  się  teraz  grzechem,  więc  bił  na  panów  i  półpanków, 
co  małpowali  cudzoziemsczyznę  i  wnosili  zarodki  zgnilizny,  a  choćby 
tylko  niepokoju  w  błogi  zastój  domowy;  w  tym  prześladowaniu 
obcego  zepsucia  i  skrzywionej  przez  to  natury  dochodził  do  gry- 
zącej satyry,  jak  w  » Komedy  antach«,  gdzie  hrabiowie  Denderowie 
godni  stanąć  obok  owych  »Żydów«  Korzeniowskiego;  już  teraz 
formułował  poglądy  w  »Dwóch  Światach«,  co  później  świetnie 
w  »Morituri«  rozwinął,  o  wyczerpaniu  się  i  niechybnej  zagładzie 
tej  kasty.  Tym  bardziej  idealizował  szlachtę  mniejszą;  wprawdzie 
i  u  niej  nie  wszystko  pochwalał,  wystawił  np.  przesąd  kastowy, 
zabraniający  imania  się  łokcia  i  kwarty  w  » Ostatnim  z  Siekierzyń 
skich«,  przeciwstawiał  jej  zacnego  i  mądrego  mieszczanina  w  »Zło- 
tym  jabłku«,  nie  ukrywał  jej  zepsucia  i  sobkostwa  w  »Interesach 
familijnych«,  słabości  woli  i  niezaradności  w  Szarskim  z  »Powieści 
bez  tytułu«,  nowej  inkarnacyi  Gustawów  i  Janów  z  » Poety « 
i  »Sfinksa«. 

Mimo  tych  zastrzeżeń  wystawiał  tę  szlachtę,  jako  nadzieję 
i  siłę  narodu,  już  dlatego,  że  przechowała  wiarę,  a  wiara  ta  robi 
cuda;  więc  wylicza  te  cuda  w  »Kordeckim«,  więc  piętnuje  odstęp- 
ców  od  ufnej  wiary  przodków  w  »Dyable«  —  piorunując  na  roz- 
pasanie  obyczajów  za  Stanisława  Augusta,  na  reformy  sejmu 
wielkiego,  jako  naleciałości  cudzoziemskie;  ona  mu  wywołuje  prze- 
wrót cudowny  w  człowieku  i  stwarza  mu  świętych.  Idealizował 
nawet  poddaństwo;  w  sielankach  wierszem  i  prozą,  w  »Wiosce« 
i  »Jermole«  kreślił  patryarchalność  słowiańską;  odnalazł  w  niej 
»mir«    wielkoruski    razem   z   Aksakowem,    gdyż    siedzą    swobodni 


-     275     - 

kmiecie  na  ziemi,  niedzielonej  zagonem  ni  miedzą,  gdzie  gromad 
wspólnym  jeszcze  mieniem  bogi  rządzą  kapłanów  i  starców  ski- 
nieniem; kreślił  wtargnięcie  obcych  czynników  i  rozluźnienie  zatym 
pierwotnej  karności;  w  »Ładowej  pieczarze«  cały  ustrój  dawny  tak 
samo  anielskim  wystawiał,  jak  ówcześni  »republikanci«,  Lelewel, 
Szmitt,  Wróblewski,  konstytucyę  staropolską,  veto  i  elekcyę  poj- 
mowali, i  przeczył,  aby  dał  się  wymyślić  lepszy  ustrój,  niż  ów 
słowiański;  w  » Bożej  Czeladce«  i  w  » Staropolskiej  miłości <  wy- 
idealizował nawet  gracyalistów  i  rezydentów;  tylko  na  wyidealizo 
wanie  ekonomów  i  bizuna  tchu  mu  nie  starczyło. 

I  coraz  jawniej  wy  stępy  wał  autor  z  morałami,  z  tendencyą, 
dostrajając  się  do  ówczesnego,  reakcyjnego  tonu  z  Polem,  Kacz- 
kowskim, Chodźką  i  Rzewuskim;  w  » Chorobach  wieku*  i  »Meta- 
morfozach«  ułudną  cywilizacyę  materyalizmu  tendencyjnie  oskarżał 
i  wtórował  piosence  slawofilów,  Chomiakowa,  Aksakowych  i  in- 
nych tegoż  autoramentu,  o  Europy  »starości  niedołężnej,  co  się 
poi  i  pobudza,  aby  żyła  potrosze,  durzy  się  i  szaleje «,  nie  pomny, 
że  sama  teorya  slawofilstwa  urosła  z  najniedołężniejszych  bredzeń 
starej  Europy,  że  slawofilów  nawet  na  oryginalne  głupstwa  stać 
nie  było,  że  i  w  nie  się  musieli  od  zgniłego  Zachodu  zapożyczać. 

Rola  Kraszewskiego  w  tym  ruchu  —  jeśli  apoteozę  bezruchu 
tak  zwać  wolno  —  była  tym  wybitniejsza,  że  wymienione  właśnie 
powieści  do  jego  najlepszych  należą,  że  nigdy  nie  opisywał  do- 
kładniej, nie  komponował  staranniej,  nie  przemawiał  rzewniej  i  ży- 
czliwiej; i  dziś  te  właśnie  powieści  czytelnika,  obcego  samej  ten- 
dencyi,  chwytają  za  serce,  wystawiają  mu  ów  dawny  świat  w  dzi- 
wnie uroczym  świetle,  rozmarzają  go  i  unoszą. 

Gdy  tak  Kraszewski  szacownej  przeszłości,  jej  cnotom,  szcze 
rości,  prostocie,  braterstwu,  węzłom,  sprzęgającym  rodzinę,  pana 
i  włościanina,  śpiewał  dytyramby,  dokonywał  się  w  nim  przewrót 
zupełny;  wycofywał  się  z  ortodoksyi  slawofilskiej;  przekonywał  się 
naocznie,  w  pierwszej  podróży  po  Europie,  że  mniemana  zgnilizna 
prezentuje  się  przecież  wspaniale,  właśnie  wobec  naszego  zacofania 
i  niedołęstwa  —  jeszcze  bardziej  zaś  oddziałał  na  niego  nowy 
prąd  reform,  reformy  włościańskiej  przedewszystkim.  I  zapomniał 
Kraszewski  o  sławieniu  patryarchalnych  związków  między  dworem 
a  gminą  i  wrócił  do  demokratycznych  zakusów  z  przeszłego  dzie 
sięciolecia  i  działał  na  umysły  współbraci  nawet  alegoryą,  komedyą, 


-     276     — 

żywym  słowem  w  komisy  ach.  »Historya  kołka  w  płocie«  (1858), 
bardzo  oryginalnie  pomyślana,  bardzo  ładnie  wykonana,  przedsta- 
wiała równolegle  rośniecie  wolne  dębczaka  i  Zacharka,  chłopka 
z  duszą  artystyczną,  złamanego  poddaństwem,  waryata,  co  z  owego 
dębczaka  wkońcu  wystrugał  poczwarę;  »Stare  dzieje«  ze  sceny 
przemawiały  za  zniesieniem  poddaństwa,  za  zbrataniem  się  stanów; 
w  » Jasełkach «  (1860)  Juras  rzucał  salony  i  czuł  się  dopiero  wtedy 
szczęśliwym,  gdy  siadał  z  wieśniakiem  gwarzyć  na  mogiłach,  słu- 
chać śpiewu  w  lesie  Bożych  dzieci  —  chociaż  zarazem  karcił  ostro 
komedyę  chłopomaństwa,  nowej  formy  dawnych  nałogów,  dawnego 
bałagulstwa;  w  komisyach  występy  wał  Kraszewski  z  radykalnymi 
projektami  i  rzucił  pracę  niewdzięczną,  gdy  na  opór  niechętny 
trafiał. 

Z  komisyi  włościańskich  przeniósł  działalność  na  pole  peda- 
gogiczne i  umysłowe;  jako  kurator  okręgu  żytomierskiego,  pośre- 
dniczył w  wykonywaniu  szeroko  obmyślanych  planów  wydawni- 
czych, urządzaniu  czytelń  i  szkółek,  lecz,  gdy  i  tu  nie  wszystko 
szło  po  myśli,  wycofywał  się  zrażony  i  przyjął  wkońcu  chętnie 
propozycyę  Kronenberga,  aby  w  Warszawie  » Gazetę  Codzienną* 
(»Polską«)  redagował. 

Nęciła  go  Warszawa  oddawna  nadzwyczajnym  rozbudzeniem 
życia  umysłowego  i  społecznego,  ścieraniem  się  rozmaitych  prądów, 
głuchym  wrzeniem  podziemnym.  Na  razie  pochłonęła  go  nowa 
praca  redaktorska;  »Gazetę«  postawił  wysoko,  ilością  abonentów 
przewyższała  inne  dzienniki.  W  niej  szerzył  Kraszewski  te  nasady 
właśnie,  przeciw  którym  niedawno  jeszcze  wy  stępy  wał,  o  znaczeniu 
przemysłu  dla  dobrobytu,  oświaty,  o  równouprawnieniu  stanów  i  wy- 
znań, niezawisłości  wiedzy;  ideały  kontuszowe  pogrzebał  na  zawsze, 
prawda,  że  już  r.  1856  przestrzegał  przed  ich  jednostronnością; 
wołał  o  samobójstwie,  popełnianym  przez  literaturę,  bo  » szaleje, 
kto  dla  miłości  zmarłego  zakopuje  się  z  nim  w  jednym  grobie, 
chybaby  sam  chciał  umrzeć;  inna  jest  opłakiwać  na  mogile,  inna 
do  niej  zstępywać*  —  nie  przeszkadzało  mu  to  zresztą  najlepszy 
swój  utwór  dramatyczny,  »Miód  kasztelański «  (1860)  właśnie 
z  kontuszowej  przeszłości  zaczerpnąć. 

Jako  redaktor,  nie  stanął  otwarcie  po  stronie  Wielopolskiego; 
odstręczała  go  od  niego  rosnąca  z  każdym  dniem  niepopularność 
margrabiego,  u  białych,    nie  przyznających   się  do  niego,   u   czer- 


—     277     - 

wonych,  potępiających  go  namiętnie;  porwany  wirem  skłaniał  się 
coraz  bardziej  ku  skrajnym  zapatrywaniom;  wydrukował  za  gra- 
nicą »Sprawę  Polską«  i  złożył  wkońcu  redakcyę  » Gazety «,  mu- 
siał nawet  opuścić  Warszawę  (1863)  i  przesiedlił  się  do  Drezna, 
ani  przeczuwając,  że  już  nie  wróci. 

Pobyt  warszawski  w  tych  latach  najgorętszych,  dostarczał 
bystremu  obserwatorowi  najrozmaitszego  materyału;  widział  on 
białych,  niedołężnych  nie  tylko  do  czynu,  ale  nawet  do  skutecznego 
oporu;  czerwonych,  nie  zorganizowanych  jawnie,  tym  śmielszych 
i  energiczniejszych,  nawiązujących  stosunki  wszędzie,  w  kraju  i  za- 
granicą, łudzących  się  doniosłością  tych  związków  i  poręczeń;  po- 
tęgowanie uczucia  porywającego  i  obojętnych;  siłę  wzruszenia,  nie 
liczącego  się  z  rzeczywistością.  Nowy  ten  materyał  opracowywał 
dopiero  w  Dreźnie. 

W  tej  dobie  twórczości  Kraszewskiego  romans  historyczny, 
acz  do  niego  ciągle  wracał,  znacząco  nie  występywał.  Najmniej 
udawały  się  rzeczy,  sięgające  zbyt  daleko  wstecz,  w  wiek  XVI 
i  XVII;  ciekawsze  było,  co  zaczerpnął  z  czasów  bliższych,  miano- 
wicie Stanisławowskich.  Stronę  ich  obyczajową  znał,  jak  nikt  inny, 
czytał  w  rękopisach  i  wydawał  pamiętniki  ówczesne,  spotykał  się, 
od  pierwszych  lat  życia,  z  żywą  trądy cyą.  Nie  rywalizował  jednak 
z  Rzewuskim;  nie  wskrzeszał  ani  uwielbał  przeszłości  kontuszowej; 
tłem  jego  malowideł  była  »orgia«  warszawska,  zepsucie  i  bziki 
wielkich  panów  (hetmana  Ogińskiego,  Poniatowskich,  braci  kró- 
lewskich, Branickiego),  rozwydrzenie,  żądza  używania,  zanik  mo- 
ralności u  wszystkich.  Obrazów  historycznych  nie  roztaczał;  »Ma- 
leparta«,  »Dyabeł«  (jedna  z  najefektowniejszych  jego  powieści), 
»Macocha«,  skreślone  na  tle  obyczajowym,  o  walki  wewnętrzne, 
reformę  i  t.  d.  wcale  nie  zahaczają;  posiłkował  się  nawet  całkiem 
fantastycznymi  wymysłami  (aryańskie  podziemia  z  ich  ofiarami!). 
Wystawił  więc  wiek  przełomowy  nieco  jednostronnie,  zbyt  czarno 
go  odmalował,  na  karb  moralnego  zepsucia  zbyt  pośpiesznie 
wszystką  winę  zrzucał;  za  to  charakteryzował  świetnie  panów 
i  panie,  obłudników  i  rozpustników,  palestrę  ohydną  (nienawidził 
jej,  jak  ekonomów  w  XIX  wieku)  i  labusiów  francuskich;  nie  uda- 
wały się  postaci  dodatnie,  proroków,  wieszczących  upadek;  jedno 
stek,  żyjących  starym  trybem  po  Bożemu,  ckliwych  i  nudnych 
(szczególniej  w  wieszczeniach  » Staropolskiej  miłości*). 


-     278     - 

Największą  zasługą  Kraszewskiego  było  już  wtedy  nie  samo 
budzenie  myśli  —  kołowałaź  i  jego  myśl  nieraz  po  bezdrożach  — 
lecz  zaszczepienie,  rozpowszechnienie  książki  polskiej.  Gdy  raz 
w  kole  Podolaków  hrabia  Zamoyski  powieść  jego  odczytał,  nie 
chciano  wierzyć,  że  mogą  być  tak  ciekawe  i  dowcipne  książki 
polskie;  on  to,  nadmierną  choćby  produkcyą,  choćby  zbyt  pośpie- 
szną i  przez  to  w  niejednym  względzie  niedomagającą,  wyrobił 
uznanie  dla  literatury  i,  jeśli  francusczyzny  nie  wyrugował,  to,  do- 
starczając niemal  rok  rocznie  kilka  tomów  powieściowych,  tworzył 
niby  repertuar  powieściowy,  zapełniał  najdotkliwszą  lukę  piśmien 
nictwa  naszego. 

Nie  należy  jednak  zapominać  i  o  jego  spółpracownikach. 
Najdzielniejszym  okazał  się  zawołany  dramaturg:  Józef  Korze- 
niowski. 

Epiki  nie  zaniedbywał  on  nigdy,  powieści  poetyckie  a  la 
Byron  pisywał  jeszcze  za  młodu,  potym  i  do  prozy  się  przerzucał, 
ale  prócz  moralizujących  powiastek  niczego  większego  nie  tworzył, 
zajęty  dramatem.  W  dramacie  spotykały  go  zawody  i  utrapienia, 
zamiast  zachęty;  uśmiechała  się  mu  coraz  bardziej  powieść,  gdzie 
i  o  powodzenie  łatwiej  i  wzrastające  jej  rozpanoszenie  się  zalewem 
ostatecznym,  każdej  poezyi,  a  nawet  dramatowi,  groziło.  I,  chociaż 
ze  sceną  zupełnie  nie  zrywał,  od  sukcesów  »Spekulanta«  (1846), 
a  jeszcze  bardziej  »Kollokacyi«  (1847)  coraz  częściej  w  szeregu 
powieściopisarzów  stawał  i  nawet  teoretycznie,  przeciw  zasadom 
przestarzałej  estetyki,  racyi  bytu  powieści  dowodził  i  bronił.  Wątku 
do  pierwszych  powieści  dostarczało  życie  szlacheckie,  jakie  na 
Podolu  i  Ukrainie  obserwował,  potym  w  Królestwie,  w  ciągłych 
podróżach  po  prowincyi  wizytatora  szkół,  nakoniec  życie  war- 
szawskie, od  sfer  bankierskich  poprzez  urzędnicze,  emerytów  czy 
aplikantów,  aż  do  rzemieślniczego. 

Obserwował  Korzeniowski  bystro  i  trafnie;  opowiadał  dobrze, 
choć  nieco  rozwlekle;  nie  skąpił  miejsca  na  opisy,  rozmowy, 
myśli;  wstrząsających  efektów  unikał,  jak  i  natur  skomplikowanych, 
nie  bawiąc  się  w  głębszą  analizę  psychiczną;  dowcipu  miał  podo- 
statkiem.  Trzeźwość,  granicząca  niemal  z  suchością;  staranność, 
czasem  aż  do  drobiazgowości  czy  pedanteryi  posunięta  —  mścił 
się  bakałarstwa  grzech  pierworodny  —  rozsądek  wielki  i  głębokie 
doświadczenie  cechowały  jego  długie  powieści.  Nie  porywał  nigdy 


-     279     — 

ani  olśniewał  czytelnika,  za  to  go  prawie  zawsze  przekonał;  wy- 
cieczki fantastyczne  zupełnie  mu  się  nie  udawały,  za  to  nie  wyko- 
lejał się  nigdy  —  jak  nieraz  u  Kraszewskiego  —  sąd  jego  o  lu- 
dziach i  rzeczach.  W  ostateczności  nie  wpadał;  jeśli  w  dramacie 
i  powieści  historyczności  hołdował  i  uprzedzeniu  o  cnotach  daw- 
nego wieku,  to  i  przelotnie  to  zrobił  i  na  żadne  anatema  przeciw 
wiekowi  XIX  i  postępowi  się  nie  zdobył. 

W  powieści  —  inaczej,  niż  w  dramacie  —  uprawiał  wyłącznie 
tematy  swojskie;  kładł  nacisk  na  wypełnianie  obowiązków,  liczył 
zamiary  na  siły,  trzymał  się  silnie  podstaw  wiary;  wszędzie  zacho- 
wywał miarę,  strzegł  się  egzaltacyi,  entuzyazmów,  o  co  u  nas  nie 
trudno.  Wiał  więc  z  jego  powieści  pewien  chłód,  odczuwano  pewne 
rezonerstwo;  ale  co  dawał,  było  zdrowe  i  dobre;  nie  schlebiał  ża- 
dnej próżność^  ani  narodowej,  ani  artystycznej,  tym  mniej  stano 
wej.  Nie  liczył  zwolenników  między  gorętszymi;  za  » Krewnych «, 
nie  za  wykonanie,  lecz  za  tendencye,  napadał  nań  i  Siemieński 
i  Klaczko,  oskarżając  o  sprzeniewierzanie  się  ideałom,  o  moralność 
kuchenną  bez  ofiary,  bez  natchnienia,  i  słuszniej,  niż  Pol,  mógł 
Korzeniowski  się  żalić:  nie  to  mi  dają,  co  ja  z  duszy  daję,  ale 
zniewagą  stare  służby  płacą,  chociaż  jeden  i  drugi  szczegół  mógł 
autora  na  słuszne  zarzuty  narazić. 

» Spekulant «  wywodził  w  bohaterze,  Auguście,  jednego  z  » Ży- 
dów* i  jego  zdemaskowanie.  Więcej  skomplikowaną,  w  typy  bo- 
gatszą, w  rysy  szczerze  komiczne  nierównie  obfitszą  była  »Kollo- 
kacya«,  malująca  ambicyę,  zawiść,  życie  nad  stan  i  inne  wady 
szlachty  drobniejszej,  od  małych  udziałów  do  wysokich  progów 
się  pnącej;  prawdziwym  bohaterem  powieści  była  mądra  a  ener- 
giczna Kamilla  —  takie  panny  u  niego  nie  rzadkie.  Najmniej  ba- 
wiły » Wędrówki  oryginała«  i  »Nowe  wędrówki  oryginała*:  ten- 
dencya  ostatnich,  stworzenia  typu  pana  -  obywatela,  wypełniającego 
obowiązki  wobec  społeczeństwa,  była  bardzo  chwalebna,  ale  Firlej 
raczej  był  manekinem,  Panem  Podstolim  naszych  czasów,  niż  czło- 
wiekiem. Z  artystami  i  z  naturami  artystycznymi  rozprawiał  się 
w  »Wędrówkach«  (muzyk  Klary sz)  i  w  »Garbatym«  (malarze),  na 
wołując  do  pracy  wytrwałej,  do  skromności,  do  zachowywania 
granic  w  sztuce,  niesadzenia  się  na  oddanie  tego,  czego  należycie 
oddać  nie  można.  »Emeryt«  stał  znakomitą  figurą  tytułową;  w  »Ta- 
~deuszu  Bezimiennym«  ujął  się  —  i  to  mu  przynosi  zaszczyt,    jeśli 


—     280     — 

zważymy,  jak  pod  tym  względem  zacofane  prawodawstwo  nawet 
u  najwykształceńszych  narodów,  losu  dzieci  nieślubnych;  tutaj  też 
o  Krzemieńcu  rzewnie  wspominał  z  własnych,  najszczęśliwszych 
lat  życia;  powieść  narażał  na  szwank  heroiną  i  jej  romansem  ro- 
syjskim. 

Najobszerniejsze,  »Krewni«,  wystawiają  losy  Ignacego  i  Euge- 
niusza Zabuźskich,  synów  szlachty  dobrej,  majątkowo  zrujnowanej; 
jak  Siekierzyński  handlu,  chwyta  się  Ignacy  wkońcu  rzemiosła, 
nie  chcąc  od  niczyjej  łaski  zależeć,  lecz  czasy  się  zmieniły,  rozu- 
mni krewni  nie  odwodzą  go  już  od  pracy,  co  na  własne  nogi  po- 
stawi; starszy  brat,  Eugeniusz,  wolał  się  czepiać  klamki  pańskiej, 
u  bogatych  krewnych,  aż  względy  stracił  i  byłby  upadał  coraz  ni- 
żej, gdyby  nie  zebrał  resztek  sił  moralnych  i  fizycznych  na  speł- 
nienie ciężkiej  z  siebie  ofiary;  wstąpił  do  wojska  rosyjskiego 
i  w  rygorze  służbowym  odzyskał  hart  woli  i  tęgość  zdrowia  i  sza- 
cunku się  dorobił.  Nie  lubił  Korzeniowski  dysonansów,  więc  w  po- 
wieści wszystko  do  szczęśliwego  końca  doprowadzał.  Tendencyi 
się  wcale  nie  zapierał;  uczył  chętnie,  jakby  i  w  powieści  służbę 
zawodową  spełniał;  mimo  to  szablonów  i  abstrakcyi  (prócz  np.  Fir- 
leja w  » Nowych  wędrówkach «)  nie  tworzył,  wszystkie  postaci  wy- 
stępy wały  wypukłe,  jasno;  fabuły  nie  gmatwał.  I  językowa  strona 
powieści  jego  była  wzorowa,  odbijała  od  niedbałości,  w  której  się 
Kraszewski,  zresztą  wirtuoz  języka,  nieraz  »zabywał«,  nie  mówiąc 
o  innych,  o  Litwinach,  kaleczących  język  (nawet  u  Syrokomli  rażą 
prowincyonalizmy,  wolej  zamiast  raczej  i  in.),  o  poetach,  w  roman- 
tycznej dowolności  z  instrumentu  językowego  wcale  nie  harmonijne 
dobywających  tony. 

Jeżeli  Korzeniowski  hamował  się  i  swoje  wstrzemięźliwość 
aż  do  pozornego  chłodu  czy  obojętności  posuwał,  nie  wykluczało 
to  bynajmniej  głębokiego  przejmowania  się  sprawami  ogółu,  bole- 
snego odczuwania  wszelkich  zawodów;  świadczą  o  nich  wymownie 
twory  lat  ostatnich.  Od  roku  1860  nie  pisał  już  dla  publiczności; 
nie  przeznaczał  dla  niej  smutnych,  pesymistycznych  »Trenów  Przed- 
grobowych«  ani  »Naszej  Prawdy«,  poświęconej  wypadkom  świeżym; 
» Wspomnień  z  własnego  życia «,  w  Dreźnie  zaczętych,  nie  dokoń- 
czył. W  inną  strunę,  w  ton  romantyczno-satyryczny,  w  ton  Don 
Żuana  i  Beniowskiego,  trącał  Korzeniowski  w  oktawach  » Fortu- 
nata*, poetyzując  i  ironizując   własne  przejścia  życiowe.    Jak  Kra- 


281 


szewski,  i  on  się  malarstwem  i  muzyką  żywo  zajmował,  stąd  dy- 
gresye  o  nich  w  jego  powieściach,  szczególniej  ze  świata  artysty- 
cznego; o  wiele  od  niego  chłodniejszy,  trzeźwiejszy,  żadnym 
ułudom  porywać  się  nie  dał,  sprzeciwiał  się  z  zasady  wszelkim 
uniesieniom  niewczesnym  i  zapędom;  stąd  na  podejrzenia  uwła- 
czające się  narażał,  jakoby  zabawiał  go  widok  naszych  błędów, 
jakoby  posuwał  się  aż  do  zaprzaństwa  czy  odstępstwa  —  dziś 
o  zarzutach  tych  niesprawiedliwych  zapomniano  zupełnie;  tym 
wdzięczniej  wspominamy  o  rzetelnych  zasługach  dramaturga  i  po- 
wieściopisarza. 

Nie  zostawił  równie  pięknej  pamięci  po  sobie  inny,  na  razie 
przeceniony  powieściopisarz,  Henryk  hrabia  Rzewuski:  nie  potrze- 
bował on,  jak  Kraszewski  i  Korzeniowski,  dobijać  się  długo  i  mo- 
zolnie popularności:  pewnego  pięknego  poranku  obudził  się  jako 
znakomitość  literacka,  i  nie  odrazu  nawet  prysnął  ten  czar,  chociaż 
sam  autor,  ile  go  stać  na  to  było,  starał  się  najusilniej,  aby  ułudną 
swą  znakomitość  rozwiać  i  zaprzepaścić,  co  mu  się  wkońcu  tak 
powiodło,  że  gdy  pan  (na  Cudnowie)  dopiero  umierał,  autor  (Rze- 
wuski) dawno  już  był  pogrzebany.  Błyskawicowe  wzniesienie  się 
i  powolniejsze,  tym  gruntowniejsze  opadanie  zawdzięczał  Rzewuski 
jednej  i  tej  samej  tendencyi;  pozostał  sobie  wiernym,  czy  kiedy 
»Pamiątki  Soplicy«  kreślił,  czy  kiedy  powrót  do  barbarzyństwa 
polecał;  publiczność  wówczas  dopiero  odwróciła  się  od  niego,  gdy 
niepoprawnego  »Targowiczanina«  bez  obsłonek  ujrzała. 

Powodzenie  » Pamiątek  Imcip.  Seweryna  Soplicy«  (wydanych 
roku  1839,  niby  bez  wiedzy  autora,  a  rzeczywiście  z  poprawą 
stylu  jego)  było,  jeśli  nie  zasłużone,  to  konieczne,  naturalne.  Wiek 
XVIII  nie  zostawił  po  sobie  żadnego  barwnego  obrazu,  choćby  ta- 
kiego, jaki  Pasek  swojemu  wystawił;  najmniej  mógł  brak  ten  za- 
stąpić pedantyczny  Kitowicz.  A  domagał  się  ten  wiek  upoetyzo- 
wania,  uidealizowania  cnót,  dzielności,  animuszu,  rzeczywistych 
i  pozornych;  swego  ładu  i  nieładu,  ruchu  i  stroju,  prędkiego  czynu 
i  powolnej  myśli,  gorącego  serca  a  niedołężnej  głowy.  Nie  wy- 
starczał »Pan  Tadeusz«;  w  nim  bowiem  świadczyli  o  sobie  już 
tylko  ostatni  mohikanie  tego  życia,  niedobitki  same  przeszłości, 
tak  bujnej,  że  nawet  kryty czniejszy  Syrokomla  się  nią  unosił: 

Bom  widział,  że  ta  przeszłość,  choć  zmarła,  nadgniła, 


—     282     - 

Jeszcze  przy  naszym  wieku  wyglądała  butnie, 
Jak  wśród  wioski  nędzarzów  rycerska  mogiła. 

Najbliżsi  epigonowie  tej  przeszłości,  wytężający  ostatnie  za- 
soby, aby  fatalne  jej  skutki  uchylić  czy  złagodzić,  na  jej  podzi- 
wianie zdobywać  się  nie  mogli,  ale  w  następnej  generacyi,  im 
podlej  było  za  życia,  z  tym  żywszym  czuciem  zwracano  wzrok 
tęskny  ku  tej  zamierzchłej  krainie. 

Na  panegirystę  przeszłości  wykierowały  Rzewuskiego  i  trą- 
dy cya  rodowa  (Rzewuscy  najdłużej  wierzyli  w  owe  arkana,  gwaran- 
tujące nieład  polski)  i  otoczenie  domowe  (ojciec,  pan  kasztelan 
witebski,  mówca  i  wierszopis  dawnego  autoramentu,  wróg  konsty- 
tucyi  trzeciego  maja)  i  wychowanie  prywatne,  jezuickie,  wpajające 
nienawiść  przeciw  hasłom,  wstrząsającym  Europą.  Na  razie  Rze- 
wuski o  literaturze  ani  myślał,  pędził  życie  wielkiego  pana,  pozna- 
wał różne  typy,  ocalałe  z  pogromu  XVIII  wieku,  wchłaniał  w  pa- 
mięć życiowe  anegdoty  i  rysy  obyczajowe  i  nawykał  do  tonu 
gawędziarskiego,  staroszlacheckiego,  jakim  zachwycał  Mickiewicza 
w  Rzymie,  czego  dowodem  sam  »Pan  Tadeusz*.  Już  wtedy  nale- 
gano na  hrabiego,  żeby  spisywał,  co  opowiadał:  takie  to  gawędy 
złożyły  się  na  »Pamiętniki  Soplicy«.  Mistyfikacyą  zaczął  i  mistyfi- 
kacyą  (> Pamiętnikami  Michałowskiego«)  zakończył  swój  zawód; 
pierwsze  jednak  nie  nosiły  jeszcze  wyraźniej  tendencyi,  uchodziły 
za  im  naiwniej szy,  tym  prawdziwszy  wyraz  całego  pokolenia  i  bu- 
dziły zachwyt  ogólny,  bezkrytyczny.  Zdawało  się,  jakby  ożyła  na 
nowo  przeszłość  owa  kontuszowa,  hałaśliwa,  dzielna,  patryarchalna, 
znająca  się  na  sztuce  krzyżowej,  nie  na  dyalektyce,  gorąca  do  sza- 
bel, jak  i  do  »kochajmy  się«,  wierząca  głęboko  a  kornie,  ceniąca 
honor  i  klejnot,  z  łbami  wygolonymi,  krzywymi  karabelami,  pasem 
sztucznie  złożonym.  W  figurach,  przesuwanych  zręczną  ręką  autora, 
poznawał  każdy  coś  z  własnych  antenatów;  byli  tam  barszczanie, 
i  palił  im  ks.  Marek  niezrównaną  filipikę,  niby  ów  pater  obozowy 
u  Szylera;  był  tam  Panie  Kochanku,  nowy  Bakchus,  choć  nie 
z  Indyi  i  między  tygrysami,  zato  na  beczce  Nieświeskiej  piwnicy 
wyjeżdżający,  otoczony  Albeńczykami,  bandą,  związaną  uczuciami, 
jakieby  całą  brać  szlachecką  ogarniać  miały;  były  zatargi  Koro- 
niarzy  z  Litwinami,  Wołodkowicza  z  sądami,  —  wszystko  z  krew- 
kości  pochodzące,  a  jeśli  granice  przekraczało,   karę  winną  przyj- 


—     283     - 

mujące  same  na  się;  z  dworków  szlacheckich,  krużganków  klasztornych, 
arkad  trybunalskich,  komnat  nieświeskich  wysypywały  się  roje 
huczne,  buńczuczne;  opowiadały  swoim  dosadnym,  malowniczym 
językiem,  z  humorem  i  werwą,  przygody  własne  i  obce,  częściej 
śmieszne,  niż  tragiczne,  a  zawsze  zajmujące,  bo  tak  odmienne  od 
dzisiejszych. 

Zachwycona  publiczność  nie  pytała  o  odwrotną  stronę  me- 
dalu; nie  skrupulizowała,  czy  owa  pobożność  nie  wyczerpywała  się 
nieraz  praktykami  zewnętrznymi;  czy  owa  dzielność  nie  wy  szafo- 
wy wała  się  na  burdy  i  zawady actwa;  czy  owa  równość  i  wolność 
okrzyczana  nie  kryła  zawisłości  zupełnej  od  magnata  i  jego  hu- 
morów; czy  tężyzna  fizyczna  i  umysłowość  nieskomplikowana  nie 
były  jednoznaczne  ze  strasznym  zacofaniem,  zupełną  nieświadomością 
o  świecie  i  jego  biegu;  czy  owe  złote  czasy  nie  były  złotymi 
tylko  dla  bardzo  małej  liczby  wybranych,  a  odbijały  się  tym  smu- 
tniej na  ogóle;  tym  mniej  troszczyła  się  o  rozmaite  niedokładności 
i  dowolności  w  opowiadaniu.  Głosy  krytyczne  milczały  —  tylko 
dla  siebie  zapisywała  Hofmanowa,  że,  jeśli  dawna  Polska  taką 
była,  cóż  za  dziw,  że  skonała;  pamiętniki  rozchwytywano  (liczne 
wydania  i  tłumaczenia)  i  naśladowano  (nawet  Słowacki  pokusie  się 
nie  oparł). 

Cześnik  parnawski  opowiadał  niby  tak  sobie,  od  serca,  ale 
Rzewuski  sam,  oszołomiony  powodzeniem,  wystąpił  niebawem,  aby 
kuć  żelazo,*  póki  gorące,  aby  propagować  te  myśli  jawnie  i  kon- 
sekwentnie, jakim  w  zarodku  i  jego  cześnik  hołdował.  W  » Miesza- 
ninach obyczajowych  Jarosza  Bejły«  (1841  i  1843,  co  hr.  Olizar 
słuszniej  » Pomieszaniem  Bejły«  przezwał)  prawił  publiczności 
i  krytyce  (Zielińskiemu)  kazania  obozowe  bez  obwijań  i  zastrze- 
żeń —  odwagi  cywilnej  posiadał  autor  aż  nazbyt,  przeradzała  się 
ona  nieraz  w  chęć  drażnienia,  wyzywania  nawet  najspokojniej- 
szych —  niby  ks.  Marek;  mówił  o  rzeczach  najrozmaitszych,  wy- 
szydzał inteligencyę  miasta  prowincyonalnego  na  wieczorze  lite- 
rackim, pasibrzuchów  i  samochwałów,  mówił  o  świeżym  bałagulstwie 
i  honorze  staropolskim,  o  literaturze  narodowej  i  » bardach «  pol- 
skich, trafnie  i  dowcipnie  (choć  nieraz  z  grubą  przesadą,  jak  wła- 
śnie o  »bardach«);  o  roli  arystokracyi,  podobnie  jak  Krasiński, 
tylko  do  innych  docierał  wyników:  skoro  rola  jej  upadła,  upadł 
i  naród  sam,  i  próżno  trupa  galwanizować  i  daremny  ruch  wszelki 


—     284     — 

i  należy  się  poddać  biernie  wyrokom  losu  i  skupiać  się  dla  utwo- 
rzenia potęgi  moralnej,  opinii  publicznej,  podniesienia  prawdziwej 
oświaty,  jedynej  katolickiej,  około  resztek  rodów  dawnych  —  pro- 
pagując jakiś  legitymizm  beztreściowy  i  bezsensowy.  » Mieszaniny « 
podziałały  niby  uderzenie  obuchem,  oszołomiły  publiczność,  tak, 
że  nawet  nie  odzywały  się  zbyt  licznie  głosy  protestu  i  oburzenia 
(np.  » Artykuł  nadesłany «  ks.  Chołoniewskiego,  niedawnego  przy- 
jaciela Rzewuskiego,  teraz  antagonisty);  inni  znowu,  cała  koterya 
•Tygodnika  Petersburskiego «  z  Grabowskim  na  czele  nie  mogli 
się  nadziwić  mądrości  wołyńskiej.  Niebawem  okazał  się  w  łamach 
» Tygodnika «  romans  historyczny  » Listopad «  i  dolał  oliwy  do 
ognia. 

Romans  ten  miał,  niby  Janus,  dwa  oblicza;  jedno,  zwrócone 
do  przeszłości,  do  pierwszych  lat  Stanisława  Augusta,  uchodziło 
za  nienaganne,  chociaż  przeceniono  je,  jak  i  inne  rzeczy  Rzewu- 
skiego; kilkanaście  mniej  lub  lepiej  udałych  sylwetek  owych  cza- 
sów; na  dwu  braciach  (Strawińskich)  przeprowadzony  kontrast 
staropolskiej  i  sfrancuziałej  natury  sarmackiej;  opowiadanie  choć 
luźne  (romans  miłosny,  walka  braci  o  narzeczoną,  o  akcyę  histo> 
ryczną,  uwięzienie  króla,  wcale  nie  zahacza),  ale  obszernie  skom- 
ponowane, wprowadzające  najrozmaitsze  postaci,  od  króla,  od  Ra- 
dziwiła,  od  dewotki  —  generała  Kunickiego  aż  do  najpodrzędniej- 
szych,  Wazgirda  i  Skołuby:  to  wszystko  stawiało  » Listopad «  nie 
tylko  wyżej  od  luźnych  całkiem  szkiców  » Soplicy «,  lecz  czyniło 
go  najbardziej  zajmującym  romansem  historycznym,  opartym  o  ideę 
wcale  głęboką,  o  ów  kontrast  dwu  światów,  temperamentów, 
a  nawet  kodeksów,  honorowych  i  moralnych.  Chociaż  autor  pre- 
dylekcyi  swych  nie  taił,  mimo  to  Wersalczyka,  Ludwika  Strawiń- 
skiego,  nie  ukrzywdził,  nawet  mimowoli  czytelnika  układnym 
Francuzikiem  więcej  zajął,  niż  sztywnym  i  drewnianym  Michałem, 
perłą  atawizmu,  katechizmu  i  republikaństwa;  zachował  więc  miarę 
aż  nadto.  Nie  zachował  jej  w  drugim  obliczu,  przedrzeźniającym 
postęp,  myśl  filozoficzną,  brak  legitymizmu:  w  przypiskach,  nie 
umotywowanych,  niepotrzebnych,  rozwijał  paradoksy  i  bronił  chiń- 
sczyzny.  Z  powodu  tych  przypisków  wywołał  -Listopad*  między 
młodzieżą  ukraińską  żywą  opozycyę,  grupującą  się  w  piśmie  zbio- 
rowym »Gwiazda«  (petersburska,  potym  kijowska);  stanowili  ją 
Zenon    Fisz,    Albert   Gryf   (Marcinkowski),   Jakób  Jurkiewicz  (Do- 


—     285     - 

łęga)  —  szczególniej  ci  dwaj  ostatni  zwalczali  ironią  i  argumen- 
tami rzeczowymi  paradoksy  Rzewuskiego  —  dostało  się  i  Kra- 
szewskiemu za  stronniczą  ocenę  pisarza  francuskiego;  gdy  »Gwiazdę« 
zamknięto,  przenieśli  walkę  do  » Pamiętnika  naukowo-literackiego* 
(»iiieukowym«  przezwał  go  Kraszewski,  wtedy  właśnie  w  ortodoksyi 
i  konserwatyzmie  po  uszy  zagrzęzły)  Podbereskiego,  lecz  i  » Pa- 
miętnik* uległ  losowi  » Gwiazdy «.  Bądź  co  bądź  zaprotestowała 
młodzież  z  tych  samych  »  stron «  w  imię  żywotności  narodu  i  jego 
literatury,  w  imię  postępu  i  demokracyi  przeciw  zbyt  bezceremo- 
nialnym uroszczeniom  arystokratycznym  Rzewuskiego  i  ciasnej 
ortodoksyi  Hołowińskiego. 

Cała  ta  walka  poderwała  popularność  Rzewuskiego  znaczniej ; 
w  Warszawie  i  tak  się  na  nią  krytyczniej  zapatrywano  (Zieliński 
w  » Bibliotece  Warszawskiej «),  niż  na  prowincyi.  Nie  podniosły 
znaczenia  pisarza  późniejsze  romanse  historyczne,  ani  » Zamek 
Krakowski«,  ani  »Adam  Śmigielski*,  ani  »Rycerz  Lizdejko«,  ani 
»Zaporożec«.  Im  więcej  się  Rzewuski  od  czasów,  z  żywej  tradycyi 
znanych,  oddalał,  tym  bardziej  słabł  jego  talent;  jeszcze  w  » Śmi- 
gielskim* ratował  go  ton  gawędziarski,  dopasowany  do  ludzi  i  cza- 
sów; we  wcześniejszych  tracił  i  tę  podporę.  Z  historyą  obcho 
.dził  się  z  lekceważeniem,  np.  w  » Adamie  Śmigielskim «,  gdzie 
i  ojcu- ary aninowi,  arcy tchórzowi  (tak  mścił  się  za  deizm  aryański) 
za  Sobieskiego  wojować  kazał  i  syna  z  jednego  obozu  do  prze- 
ciwnego przerzucił.  Czasów  i  ludzi  bardziej  skomplikowanych, 
np.  Zborowskich  wieku  XVI,  doceniać  nie  umiał;  najlepiej  udawały 
się  mu  szarże  komiczne,  np.  pojedynek  Adasia  z  p.  referendarzem 
przed  Sobieskim  lub  role  podrzędne  z  czasów  wojen  szwedzkich 
i  z  otoczenia  Bogusława  Radziwiła.  Kompozycya  szwankowała 
stale,  Śmigielski  np.,  to  biografia,  nie  powieść;  o  akcyę  się  nie 
troszczył.  Akcyi  niema  i  w  fantastycznym  »Paziu  Złotowłosym*, 
gdzie  wedle  starej  tradycyi  wieku  XVIII  oryentalna  powieść  słu- 
żyła wytoczeniu  satyry  spółczesnej;  Skotostan  romansu  to  Wołyń 
i  inne  szczegóły,  o  Bibikowie  i  t.  d.  nie  mniej  przejrzyste. 

Powieściopisarza  zabił  wreszcie  publicysta,  chociaż  i  temu, 
jak  tamtemu,  szczęście  z  początku  sprzyjało.  Urzędnik  zaufania 
przy  boku  księcia  namiestnika  zaczął  wydawać  » Dziennik  War- 
szawski* w  roku  1851;  postawił  go  na  stopie  europejskiej,  zgro- 
madził licznych  spółpracowników  (nawet  niedawnych  przeciwników 


—     286     - 

z  »Gwiazdy«),  pozyskał  świetnego  felietonistę  (Szymanowskiego), 
dawał  liczne  korespondencye,  bogate  informacye.  » Dziennik «,  pod- 
noszący czasopiśmiennictwo  na  niebywały  poziom,  zyskał  wielką 
wziętość  i  utracił  ją,  z  winy  redaktora.  Przekonany,  że  zdobył 
powagę  nadmierną,  doszedł  redaktor  w  artykułach  »Cywilizacya 
i  religia «  do  słupów  herkulesowych  donkiszoteryi  reakcyjnej;  wy- 
powiedział wojnę  nowoczesnemu  rozumowi,  którego  z  wiarą  po- 
godzić nie  można  (o  co  starał  się  ks.  Chołoniewski);  nowoczesnej 
ekonomii  politycznej,  troszczącej  się  o  bogactwa,  potępiane  przez 
chrześcijaństwo;  za  to  szlachectwo,  o  którym  w  chrześcijaństwie 
głucho  zupełnie,  apoteozował  do  wyżyn  niedościgłych;  kończył 
policzkiem:  społeczeństwo  winno  się  wyzbyć  cywilizacyi  i  rozumu 
nowoczesnych,  skażonych  i  nikczemnych,  szukać  innych  przewo- 
dników, chociażby  miało  to  opłacić  kosztem  nauk,  kunsztów,  prze- 
mysłu i  powrotem  do  barbarzyństwa.  Śmieszność  ta  zabiła  »Dzien- 
nik«,  chromający  odtąd  do  końca  źywotu  (1860  r.);  na  długo 
przedtym  wycofał  się  autor  z  publicystyki  i  powieściopisarstwa. 

Smutny  ten  finał  nie  przeszkadza  oddania  sprawiedliwości 
talentowi  Rzewuskiego.  Słynął  z  dowcipu  nadzwyczaj  kostycznego, 
próby  jego  mamy  i  w  » Mieszaninach «;  najlepsze  obiegają  dotąd 
w  ustnej  trądy cyi;  narratorskie  zdolności  miał  świetne,  chociaż 
epikiem  nie  był,  nad  anegdoty  i  gawędy  wznosić  się  nie  potrafił; 
czy  te  przekonania  żywił,  co  wypowiedział,  to  nie  pewne,  chyba 
więcej  w  tym  było  przekory,  niż  otwartości  czy  szczerości;  nadto 
był  mądry,  żeby  monstrualnej  paradoksalności  nie  dostrzegał  traf- 
nie, lecz  nadto  mało  cenił  ludzi,  żeby  się  do  niej  przyznawał: 
strawią  i  tak,  myślał  —  lecz  nie  strawili;  paradoksami  jednak  za- 
bijał i  głębokie  i  słuszne  uwagi,  jakich  nawet  w  owym  osławionym 
artykule  nie  brak. 

Przez  jedno  dziesięciolecie  stał  na  czele  literatury  krajowej, 
a  przykład  jego  działał  nadzwyczaj  ożywczo;  lecz  należy  porównać 
właśnie  naśladowców:  jak  odbijają  żywo  i  barwnie  od  szarego  ich 
tła,  od  banalnej  ich  konwencyonalności,  postaci  i  sytuacye  z  opo- 
wiadań Sodalisa-Barszczanina;  niema  się  co  mylić,  pierwszy  występ 
Rzewuskiego  był  zarazem  najudatniejszy;  ale  ani  »Listopad«  nawet 
ową  żywością  i  barwnością  nie  dorównał  nowelom  historycznym 
Soplicy,  najkrótszym  a  najlepszym,  jakie  literatura  nasza  posiada; 
w  tych  to  nowelach   ożył   naprawdę  —  nie  cały   wiek  XVIII,    ale 


—     287     — 

przeciętne  i  znamienne  typy  jego  kontuszowców;  nie  odtworzył 
ich  z  równą  siłą  ani  Kraszewski,  najlepszy  znawca  tych  czasów, 
bo  brakło  mu  owej  sympatyi  dla  czcicieli  szkaplerza  i  klejnotu, 
kordą  i  antału,  jaką  Rzewuski  od  ojca  odziedziczył:  twierdzili  prze- 
cież złośliwi,  jakoby  Rzewuski  nie  wysnuwał  swoich  kreacyi  z  nie- 
zapomnianego ojcowskiego  wątku,  lecz  że  po  prostu  przepisywał 
pamiętnik  ojca.  A  przyświecało  Rzewuskiemu  jeszcze  coś  innego: 
nie  wskrzeszał  on  tych  postaci  tylko  dla  rozrywki,  własnej  i  pu- 
bliczności, służyły  mu  one  za  coś  więcej,  bo  za  potwierdzenie 
w  żywych  przykładach  niezmiennych,  wedle  jego  zdania,  prawd 
moralnych  i  religijnych;  stąd  to  wrażenie,  jakiego  same  anegdoty 
i  ilustracye,  choćby  najbarwniejsze,  bez  owej  i  idei  i  tendencyi, 
wywołaćby  nie  mogły. 

A  wrażenie  było  wówczas  olbrzymie,  poddawali  się  mu  ludzie, 
jak  Kraszewski,  co  dla  Soplicy  gotów  był  i  Jarosza  Bejłę  uściskać; 
najfatalniejszy  wpływ  wywarł  Rzewuski  na  Michale  Grabowskim, 
co  mimo  swej  trzeźwości  i  chłodu,  nie  zawahał  się  przyprządz  sa- 
mego siebie  do  jego  rydwanu  i  urbi  et  orbi  chwałę  Soplicy  i  Bejły 
wydzwaniać,  nawet  wtedy  jeszcze,  gdy  dawna  wziętość  Rzewu- 
skiego ustąpiła  już  zawziętości  przeciwnej.  Krytyk,  historyk  i  po- 
wieściopisarz  Grabowski  odpokutował  i  swój  zapał  dla  Rzewuskiego 
i  niefortunne  wystąpienie  z  ideami  ugodowymi  srodze  za  życia; 
niedawny  » dyktator  rzeczypospolitej  literackiej  nad  Wisłą,  Wilią 
i  Dnieprem...  umysł  podnioślejszy  i  głębszy,  niż  czyjbądź  między 
literatami  polskimi*  (słowa  B.  Zaleskiego),  pełen  zasług  istotnych, 
wycofał  się  w  pełni  sił  z  życia  literackiego,  odosobnił  w  » samo- 
tności miejsc  i  oddali  serc  i  myśli  bratnich*.  Wychowanek  powia- 
tówki  bazyliańskiej  w  Humaniu  (wraz  z  Grozą,  Goszczyńskim,  Za- 
leskim) wyniósł  z  niej,  jak  tamci,  zamiłowanie  do  stron  ojczystych 
h  gdy  po  pogromie  do  domu  wrócił,  wobec  przerażającej  apatyi 
starszych,  bałagulstwa  młodzieży,  wegetowania  literatury  domowej, 
żyjącej  nędznymi  przekładami  francuskimi,  budził  ducha  kryty- 
cznymi pracami,  oceniającymi  » szaloną  literaturę «  francuską,  pie- 
lęgnującymi kiełkującą  ojczystą,  mianowicie  » ukraińską*,  podkre- 
ślającymi kierunek  religijny,  katolicki  i  obywatelski.  Trzy  tomy 
> Literatury  i  Krytyki*,  1839,  »Korespondencya  literacka «,  1845, 
zawierały  wiele  ocen  trafnych,  chociaż  sympatye  osobiste  unosiły 
nieraz  sąd  krytyczny,  a  pierwsze  wrażenie  zbyt  pośpiesznie  na  pa- 


—     288     - 

pier  się  przelewało;  wstręt  przeciw  wszelkiej  rewolucyjności,  prze- 
ciw wszelkim  zakusom  wolnomyślnym,  nie  liczącym  się  ściśle 
z  konserwatyzmem  religijnym  i  społecznym,  zaślepiały  go  na  za- 
lety literatury  francuskiej,  a  wyolbrzymiały  jej  braki;  ale  już  w  kry- 
tykach Grabowskiego  wybiegała  ocena  dzieł  całkiem  z  dawnych 
formuł,  uwzględniała  historyę,  otoczenie,  indywidualność  autorską, 
pod  wpływem  Villemaina  i  Sainte  -  Beuve'a. 

Ulubieńcem  Grabowskiego  był  Walter  Skot;  jego  przykład, 
silny  pociąg  ku  historyi  i  tradycyi  miejscowej,  wpływ  wreszcie 
Rzewuskiego  popchnęły  krytyka  ku  samoistnemu  tworzeniu.  Nie 
dopisywała  jednak  fantazya:  powieści  historyczne  Grabowskiego, 
dziś  zupełnie  zapomniane,  i  w  latach  1838  —  1852  licznych  nie 
znachodziły  czytelników.  Uznać  należy  rzetelną  pracę  kolekcyo- 
nisty,  ceniącego  każdy  szczegół  historyczny  czy  tradycyjny,  wszystko, 
co  się  w  okolicach  Tajkur,  Hulajpola  czy  Aleksandrówki  pochwy- 
cić dało;  opisywacza,  co  koloryt  miejscowy,  krajobrazy  stepowe 
najdokładniej  odtwarzał,  ale  ani  »Kolisczyzna  i  stepy «  (o  hajdama- 
kach),  ani  czterotomowe  »Tajkury«  (r.  1845,  życie  szlachcica  wo- 
łyńskiego za  zawieruchy  XVII  wieku)  ani  »Stannica  hulaj  polska* 
ani  » Starosta  kaniowski «  nie  wywoływały  na  czytelnikach  innego, 
prócz  nieokreślonego  wrażenia;  archeolog  -  po wieściopisarz  sam  za- 
bijał wszelką  iluzyę,  upewniając  czytelnika,  że  osoby,  choć  o  nich 
tak  długo  opowiadał,  nie  żyły  nigdy  w  rzeczywistym  świecie;  od 
wielkich  kompozycyi  powracał  do  mniejszych  obrazków,  ale  i  tym 
brakło  kolorytu  i  ruchu. 

Wydawał  i  pamiętniki  obce,  Borejki  i  Micowskiego  z  życia 
wołyńskiego,  nie  ciekawe;  wydał  i  »Pana  Starostę  Zakrzewskiego*, 
powieść  czy  pamiętniki  raczej,  niby  opowiadanie  marszałka  Cie- 
chońskiego,  ale  i  te  nazwaćby  można  >sklepem  gratów,  czerwo- 
nych butów  i  źupanów*.  Nie  wiodło  się  więc  »Tarszy«;  lepiej  za- 
służył się  historyk,  wydając  wraz  z  Przeździeckim  i  Malinowskim 
» Źródła  do  dziejów  polskich «  (t.  I,  1843),  szczególniej  zaś  »Ukra- 
inę  dawną  i  teraźniejszą*  (1850,  o  najdawniejszych  zabytkach  pro- 
wincyi,  wykopaliskach  i  t.  d.).  Najwyżej  stanął,  obok  krytyka, 
polityk;  oceniał  trafnie  sytuacye,  przewidywał  daleko,  ale  umiar- 
kowany głos  jego  głuchł  w  namiętnym  gwarze  chłopomanów  i  ra- 
dykałów, zaprzepaszczających  sprawę  narodową,  w  której  obronie 
on  stawał: 


—     289     — 

na  mnie  szemrały  głupich  podejrzeń  wyrazy, 
z  potwarzy  rosła  dla  mnie  obojętność  głucha..., 
przyszłość,  teraz  zakryta,  komuś  z  nas  dank  przyzna, 

lecz  na  wygranej  jeden  przed  drugim  me  zyska. 

Nie  wzniósł  się,  jako  powieściopisarz,  i  zacny  ks.  Stanisław 
Chołoniewski,  były  żołnierz  i  dyplomata,  czerpiący  z  szlacheckich 
tradycyi  o  sodalisach  czy  o  księdzu  Marku  —  te  rzeczy  ukazywały 
się  dopiero  po  jego  rychłej  śmierci;  za  życia  »Snem  w  Pod- 
horcach«,  widzeniem,  przestrzegał  przed  pomiataniem  etyki  w  imię 
poezyi  i  namiętności;  w  innych  rozmowach  i  listach  szerzył  mądre 
uwagi,  uzupełniając  czynność  kaznodziejską  (kazania  wydał  po 
wielu  latach  ks.  Badeni)  i  obywatelską,  nie  krępując,  jak  Rzewuski 
i  Hołowiński,  rozumu,  dozwalafąc  i  jemu  przystępu  do  świątyni 
Pańskiej.  Ani  Grabowski,  ani  Chołoniewski  tradycyi  ukraińskich, 
ludowych  czy  szlacheckich  (tylko  te  znał  Chołoniewski  z  własnego 
otoczenia),  wskrzesić  nie  potrafili;  litewskie  zaś  nie  tylko  u  Rze- 
wuskiego odżyły. 

Obok    » Pamiątek    Soplicy*    stanęły   godniej    tylko    » Obrazy 
litewskie*    Ignacego    Chodźki    (w    pięciu    seryach,    1840—1850) 
i  »Podania  litewskie«  (cztery  serye,  1852  —  1860).  Chodźko,   z  fa 
milii,   reprezentowanej  w  literaturze  ówczesnej    wielokrotnie,   prze 
chodził  koleje  umysłowe,  podobne  nieco  do  rozwoju  Grabowskiego; 
i  on  nie   stanął   odrazu,   jako   apologeta    atawizmu,    bogobojności 
i  trybu  przodków,  nie  przeklinał  zawsze  » wieku  oświeconego  z  fi 
lozofią  z  piekła  rodem,  bezbożnego  niedowiarka,  co  oniemił  ziemię 
dla  Boga«,   lecz  sam  był  niegdyś  i  wolnomularzem  i  Szubrawcem 
i  w  duchu  » oświeconego    wieku*    powiastki  pisywał,   a  przed  ro- 
mantycznością  uciekał.  Dopiero  w  późniejszych,  szczęśliwych  latach 
spokojnego  życia  familijnego  na  wsi  odżyły  wspomnienia  dziecięce, 
z  dworków  obu   dziadków,   Widmonta  i  Chodźki,   niegdyś   wynie 
sione;  opowiadania,  zasłyszane  o  świetności  Nieświeskiej,  o  Radzi 
wile,   Wołodkiewiczu,    Łopacińskim;   odtwarzając   te    wspomnienia, 
lubował    się   autor  w  roztaczaniu    samych    pogodnych    obrazów, 
w   szczegółowym   opisywaniu  miejsc  i  ludzi,   domóuf   i   sprzętów, 
dworów  i  dworków;  myśl  krytyczną  odganiał,   oko  miał  tylko  dla 
pozorów  barwnych,  dla  ładu  rodzinnego,  nie  pytając,  co  się  w  kraju 
działo;  istniały   dla  niego  tylko  starożytności  prywatne   ukochanej 

DZIEJE    LITERATURY   P0L8KIEJ   T.    H.  19 


—     290     — 

Litwy  szlacheckiej.  I  zachwycała  się  publiczność  prostym,  rzew- 
nym, malowniczym  oddaniem  czy  » Dworku  mojego  dziadka «,  czy 
tBrzegów  Wilji«,  czy  szkoły  Boruńskiej  i  jej  Bazylianów,  czy  Na- 
poleona w  Wilnie,  czy  -Pamiętników  kwestarza«,  czy  »Dworków 
na  Antokolu«;  i  jemu,  jak  Rzewuskiemu,  rzecz  udawała  się  tym 
mniej,  w  im  głębszą  przeszłość  sięgał  i  o  im  większe  rozmiary 
się  kusił  (np.  w  »Żegocie  z  Milanowa  Milanowskim «),  dlatego 
»Podania«  nie  miały  już  tego  uroku,  co  »Powieści«. 

Chodźko  jaskrawych  obrazów,  jak  Rzewuski,  nie  przedsta- 
wiał; przeważała  u  niego  tkliwa  tęsknota;  zapatrzony  w  świat 
przeszłości,  widział  go  ozłocony  słońcem  zachodzącym  i  czytelni- 
kowi błogiego  uczucia  spokoju  udzielał,  jakby  świat  ten  nie  był 
bez  jutra,  jakby  znowu  miały  się  toczyć  jego  dni  równe,  pogo- 
dne, jasne. 

Do  tych  przedstawicieli  dawnej  kultury  na  jej  straconych 
posterunkach,  świadczących  najwymowniej  o  potężnym  jej  rozsze- 
rzeniu i  żywotności,  na  pozór  niewzruszonej,  przybył  inny  lauda- 
tor  temporis  acti,  główny  przedstawiciel  powieści  historycznej, 
z  trądy cyi  wysnutej,  między  rokiem  1850  a  1860,  gdy  gwiazdy 
Rzewuskiego,  Grabowskiego,  Chodźki  z  zenitu  już  schodziły,  Zy- 
gmunt Kaczkowski.  Jak  u  Chodźki,  wypłynęły  i  u  niego  wspo- 
mnienia dziecięce,  zasłyszane  np.  od  babki,  pamiętającej  doskonale 
Barsczan,  od  innych  »starych  bajarzy  z  nieznanym  już  dzisiaj  da- 
rem obrazowej  wymowy «,  dopiero  później;  na  razie  przygłuszał 
je  ruch  polityczny,  rewolucyjny,  w  czym  młodziutki  Kaczkowski 
brał  udział.  Ochłonął  z  niego  na  zawsze,  otrzeźwiał;  pod  wpływem 
strasznego  rozczarowania  przerzucał  się  nawet  początkowo  w  drugą 
krańcowość  świeży  radykał. 

Wykształcony,  zdolny,  żywy,  pociąg  do  literatury  czuł  od 
dawna  i,  gdy  droga  do  każdej  innej  roboty  zamkniętą  się  zdawała 
(do  gospodarstwa  brakło  powołania  i  zdrowia),  chwycił  się  po- 
wieści, po  rozmaitych  próbkach  wierszem  i  prozą,  beletrystycznych 
i  publicystycznych,  na  których  rękę  zaprawił. 

Otwierały  się  przed  nim  dwie  drogi:  miłość  trądy  cyi,  wynie- 
siona z  otoczenia  sanockiego,  podsycana  studyami  historycznymi, 
którym  się  w  Osolineum  gorliwie  oddawał,  nęciła  go  przykładem 
i  wzorem  Pola,  Rzewuskiego,  Chodźki;  powieść  spółczesna  nada- 
wała się  do   propagandy   nowych,   dojrzalszych   idei.    Kaczkowski 


—     291     — 

puścił  się,  niemal  równocześnie,  oboma  torami,  lecz  tylko  powieścią 
historyczną  zaskarbił  sobie  trwałe  względy  czytelników;  i  dziś 
drukują  jego  powieści  Nieczujowskie,  o  spółczesnych  zapomniano 
rychło;  nawet  inne  powieści  historyczne,  nie  z  cyklu  Nieczujow- 
skiego,  uznania  nie  znalazły;  tylko  z  owego  cyklu  bił  temperament, 
wybitna  cecha  indywidualności,  jakich  brak  innym  jego  powieściom 
zaszkodził. 

Do  epoki,  którą  miał  odwzorować,  zabrał  się  po  studyach 
wszechstronnych;  nosił  się  z  myślą  napisania  historyi  konfederacyi 
barskiej,  zarył  się  w  tym  celu  w  literaturze  drukowanej  i  nierównie 
bogatszej  rękopiśmiennej,  napiętrzył  całe  stosy  notat,  lecz  ani  hi- 
storyi tej  stworzył,  ani  zdecydował  się  na  opublikowanie  surowego 
materyału;  na  razie  zamierzał  »podmalować  tło«  tych  dziejów,  lecz 
i  tu  zdało  mu  się  »rzeczą  najwdzięczniejszą  dla  sztuki,  na  tamto 
czesne  drobniejsze  wypadki,  charaktery  i  obyczaje  zapatrywać  się 
okiem  i  sercem  tamtoczesnego  człowieka,  bo  dziś  tylko  on  jeden 
mógł  je  z  całą  prostotą  brać,  tak,  jak  były,  i  opowiadać  z  bez 
warunkową  miłością«  —  dla  krytyki  miejsca  nie  było.  Szereg 
opowiadań  Imcipana  Marcina  Nieczui,  zaczęła  »Bitwa  o  chorążankę« 
(1851),  epizod  z  antagonizmów,  dzielących  pokrewne  ziemie  czy 
dzielnice;  spółzawodniczą  tu  Sanoczanie  a  Przemyślanie  —  walka 
ta  na  docinki  i  wyzwiska,  na  kielichy  i  krzyżową  sztukę,  podjęta 
w  imię  zagrożonego  materyalnego  interesu  (panny  posaźnej),  nie 
licząca  się  z  prawami  gościnności,  dufna  w  przewagę  liczebną,  dla 
nieco  czulszych  czytelników  mogłaby  wydawać  się  wstrętną,  ale 
ani  narrator  nie  skrupulizował  w  swej  »bezwarunkowej  miłości«, 
ani  czytelnik  nie  opierał  się  naiwnie,  z  duszy  idącej  apoteozie 
tego  barbarzyństwa.  Rzecz,  treścią  i  rozmiarami  drobniutka,  miała 
nadzwyczajne  powodzenie  i,  jak  z  rogu  obfitości,  posypały  się  za 
nią  inne  »opowiadania  Nieczuk 

Nie  były  one  prostą  repliką  »Pamiątek  Soplicy «,  z  litewskiego 
przeniesionych  żywcem  na  grunt  sanocki.  Samo  tło  było  inne;  nie 
byłoź  tu  żadnego  nieświeskiego  słońca,  krążącego  wśród  niezliczo- 
lych  płanet  i  satellitów;  Osoliński,   Bal   czy  Mniszek  nie  mogli  się 
>rzecież  równać  z  Panie  Kochanku,  więc  szlachta  nie  była  tak  za- 
mkana:  w  przystępie  fantazyi   napadła  i  na  zamek   samego  woje- 
wody;   nie    było    tej    jednostajności  litewskiej;    ponad    strychulec 
;zlachecki   wystawały  liczne  głowy;   było  tu  więcej  odmiany,    od- 

19* 


—     292     — 

rębności,  poczucia  godności  osobistej.  Na  tym  tle  kreślił  Kaczkowski 
inne  konflikty;  u  Rzewuskiego  wytaczały  się  sprawy  publiczne, 
porwanie  króla  i  t.  d,  u  Kaczkowskiego  wyłącznie  rzeczy  poto- 
czne, nawet  zabójstwo  Wielkiego  Kuchmistrza  nie  przekraczało 
ram  sprawy  domowej. 

Kompozycya  była  też  o  wiele  obszerniejsza;  nawet  drobniej- 
sze opowiadania  Nieczui  przekraczały  znacznie  rozmiary  Soplicow- 
skie. Nie  było  też  krzywdzących  nowsze  czasy  i  ich  postęp 
wycieczek;  chociaż  i  Nieczuja  moralizować  lubił,  nie  sadził  się  na 
żadne  paradoksy,  nie  przeklinał  filozofii  i  rozumu  » szalonego «,  nie 
ubóstwiał  głupoty.  I  Nieczuja  wprawdzie  nie  wzniósł  się  ponad 
czas,  jego  nałogi  i  widzimisię;  i  on  tkwił  w  atawizmie  po  uszy, 
ależ  autor  się  z  nim  nie  utożsamiał;  miał  więc  wszelkie  prawo, 
nie  wybiegać  poza  widnokrąg  przeciętnego  szlachcica,  patrzyć  jego 
oczami;  gdzie,  jak  w  »Annuncyacie«,  od  siebie  opowiadał,  wypa- 
dał konterfet  Barsczan  odmiennie,  bez  aureoli  Nieczujowskiej. 
Jeżeli  Nieczui  otwierały  się  oczy  na  straszny  upadek  kraju,  mo- 
ralny i  materyalny,  winił  o  to,  jak  satyrycy  XVIII  wieku,  nie  ojców 
i  praojców,  ale  napływ  idei  cudzoziemskich,  sfrancuziałość  oby- 
wateli! 

Powieści  Nieczui  były  wcale  nie  równej  wartości.  Najobszer- 
niejsza i  najciekawsza,  to  »Murdelio«,  ów  typ  niezwykły,  jaki 
Kaczkowski  w  kilkadziesiąt  lat  później  na  innym  tle  ponownie  od- 
tworzył, siłacz  fizyczny  i  moralny,  gwałtowny  i  niepohamowany, 
nie  bez  instynktów  szlachetnych,  zagadkowy  nieco,  wzbudzający 
mimowolny  przestrach  w  człowieku  przesądnym,  pomawiającym 
go  o  związki  chyba  z  nieczystym,  poświęcający  wszystko  i  wszyst- 
kich dla  swego  widzimisię,  wzór  owego  rozbujałego  indywidualizmu, 
przeradzającego  się  w  proste  warcholstwo.  Podobny  nieco  typ 
»Męźa  szalonego*  (Kitajgrodzkiego)  graniczy  już  z  niepoczytal- 
nością: przerzuca  się  z  jednej  ostateczności  w  drugą,  od  mordów 
i  okrucieństw  do  najgłębszej  skruchy  czy  ekstazy  religijnej. 

Inny  dziwak -ekscentryk  wywiedziony  w  »Swatach  na  Rusi«; 
tu  i  w  »Gnieździe  Nieczujów«  stosunek  szlachty  do  moźnowładz- 
ctwa  wystawiony,  wzajemne  uściski  i  służby,  przerywane  wybu- 
chami antagonizmu,  łagodzonymi  znowu  czapką  i  papką.  W  »Grobie 
Nieczujów«  finał  tego  świata,  miejscami  wstrząsający  i  poruszający 
do  głębi,   chociaż  brak  podkładu  myślowego   głębszego;   Nieczuja 


-     293     — 

rozbitek  w  religii  szuka  zapomnienia  straty  i  nowej  otuchy,  modli 
się  i  akty  skruchy  odprawia,  a  w  ostateczności  porywa  się  do 
szabli;  nie  przerodził  się,  nie  przystosował  się  do  nowych  okoli- 
czności; on  i  świat  jego  muszą  zginąć. 

Obok  Nieczujowskich  pisał  Kaczkowski  i  inne  powieści  hi- 
storyczne, udatne,  kiedy  była  mowa  o  tych  samych  czasach  i  lu- 
dziach, np.  w  »Annuncyacie«,  historyi  o  konfederacie  barskim, 
znanym  partyzancie  Bierzyńskim  i  jego  miłości  z  Annuncyatą, 
niezwykłą  bohaterką,  ukrywającą  swoje  uczucia,  aż  wybrany  jej 
godnym  się  ich  ukaże;  nieudatne  zupełnie,  gdy  sięgały  w  czasy 
dawniejsze,  np.  ckliwa  i  nieskończenie  długa  historya  o  Ożarow- 
skim, w  »Sodalis  Marianus«,  wzorze  wszelkich  cnót  męskich,  reli- 
gijności i  patryarchalności;  refleksye  i  morały  autorskie  niszczyły 
tylko  iluzyę  i  przerywały  tok  opowiadania. 

Ten  pierwiastek  refleksyjny,  nie  istniejący  wcale  w  opowia- 
daniach ostatniego  z  Nieczujów,  szkodził  powieściom  społecznym, 
pisanym  niemal  równocześnie,  lecz  o  wiele  bezbarwniej  i  sztywniej, 
począwszy  od  »Katona«  (1851),  a  skończywszy  na  »Żydowskich« 
(1860)  i  »Rozbitku«  (1861).  Powieści  te  są  ciekawe  dla  stosunków 
galicyjskich  zarówno,  jak  i  dla  powolnej  modyfikacyi  zapatrywań 
autorskich,  powtórnego  jego  linienia.  Walkę  arystokracyi  z  demo- 
kracyą  w  »Dziwożonie«,  kontrast  Kamila  i  Edmunda,  przedstawi- 
cieli typowych  obu  kierunków,  przeprowadził  autor  tak,  że  potępił 
demokratę,  wzniosłego  w  słowach,  nizkiego  w  czynie.  We  » Wnu- 
czętach«  wystawił  miarowe  obniżanie  się  sił  żywotnych  w  trzech 
pokoleniach:  najstarsze  najdzielniejsze,  mimo  przesądów  arystokra- 
tycznych (Demboroga)  i  wygórowanej  religijności  (szefa  Niemiry), 
umie  się  przynajmniej  wyrzec  ruchów  niewczesnych  i  jąć  się  pracy 
około  gospodarstwa;  w  młodszej  generacyi  przeważają  braki,  nie- 
zaradność i  bierność,  wydobywają  się  na  wierzch  jednostki  wręcz 
niemoralne,  szkodliwe;  najmłodsza,  spółczesna  generacya,  wysta- 
wiona jako  skarłowaciała  fizycznie  i  umysłowo;  ludzie  nowych 
haseł  (demokrata  Drabik)  nikczemni. 

Jak  wybrnąć  z  tego  zgubnego  zastoju,  ożywić  społeczeństwo, 
uczy  Kaczkowski  w  »Stachu  z  Kępys  w  »Bajroniście«  i  » Ro- 
zbitku*: nawrócony  ks.  wikary  przez  wiarę  wpływa  na  ulepszenie 
stosunku  włościan  do  pana  i  księdza;  nieszlachcic  nabiera  wszelkich 
cnót  w  pożyciu  z  ludźmi   dobrego  rodu;   w  »Rozbitku«    wychodzi 


-     294     — 

autor  poza  ciasne  nieco  koło  doktryny  szlacheckiej  i  ludowej;  bo- 
haterowie jego,  Karol  i  Skiba,  wytrzeźwieli  po  roku  1846,  uznali 
społeczną  rolę  szlachty  i  oddają  się  pracy  gospodarczej,  po  uwła- 
szczeniu włościan  tym  bardziej  naglącej.  Najciekawszą  z  tych  po- 
wieści jest  »Bajronista«,  kruszący  laskę  nad  marzeniem  bezowo- 
cnym, wyżerającym  siły  moralne  (tu  spotykał  się  autor  z  sądem 
Gabryelli);  jego  Miron  żył,  jak  Słowacki,  od  młodu  w  świecie 
własnym,  urojonym  i  skończył  przedwcześnie  w  obrzydzeniu  ludzi, 
książek  i  świata;  miejsce  zera  tego  zajmie  przy  boku  wdowy, 
w  majątku  zrujnowanym,  w  gronie  obywatelskim,  dzielny  Stefanek, 
wynoszący  się  z  chłopskiego  stanu.  Z  marzeniami  liczył  się  i  w  »Kro- 
nice  rodzinnej«  o  »Żydowskich«,  godząc  w  Ujejskiego,  ale  zarazem 
i  w  zacofańców  arystokratycznych,  wyłaniając  się  coraz  bardziej, 
jako  apostoł  cichej,  wytrwałej  pracy  organicznej,  jako  wróg  dema- 
gogii i  rewolucyi,  liczący  się  z  rzeczywistością,  zrzekający  się 
wszelkich  fantazmagoryi.  W  imię  tych  zasad  wystąpił  i  jako  pu- 
blicysta, nie  zadowalając  się  dotychczasową  swą  belletrystyką 
tendencyjną. 

Z  Ujejskim  znaleźli  się  w  przeciwnych  obozach.  Gdy  ostatki 
żaru  lirycznego  Ujejski  w  listy  i  przemówienia  przelewał,  Kacz- 
kowskiego publicystyka  wykoleiła  zupełnie:  odpokutował  ją  nie 
tylko  więzieniem,  ale  nawet  opuszczeniem  kraju  i  zawieszeniem 
wszelkiej  czynności  literackiej.  Wrócił  do  niej  dopiero  po  latach 
kilkunastu,  do  publicystyki  jak  do  powieści.  Egzulant  dobrowolny 
zmierzył  się  z  »Teką  Stańczyka«  i  stronnictwem  krakowskim,  kon- 
serwatywnym, w  »Tece  Nieczui,  posłaniu  Imcip.  Nieczui  do  Małych 
Polaków  i  Czerwonych  Rusinów,  a  które  też  i  Wielcy  Polacy  na 
czas  sobie  czytać  mogą  dla  zbudowania  i  krotochwili«  (1883).  Na- 
śladował tu  wcale  niefortunny  pomysł  i  »Teki  Stańczyka«  (nie  krę- 
pującej się  zresztą  tym  pomysłem)  i  dawnych  »Dyalogów  umar- 
łych*, każąc  p.  Nieczui  rozmawiać  o  rzeczach  bieżących  z  cie- 
niami literatów  zmarłych;  ale  wadę  pomysłu  nagrodził  wykona- 
niem, werwą  i  plastycznością  języka  o  toku  prawdziwie  staropolskim, 
nieczujowskim,  uszczypliwą  satyrą,  trafnymi  nieraz  sądami. 

Jako  wróg  materyalizmu  i  socyalizmu,  wystąpił  Kaczkowski 
już  poprzednio,  w  nowej  powieści  »Graf  Rak«  (1878).  Początek 
jej  obiecywał  wiele;  zdawało  się,  że  emigrant  opisze  życie  emi- 
gracyjne i  wpływ  jego  na  człowieka,  lecz  niebawem  zwichnął  się 


-     295     — 

tok  opowiadania,  wyłoniła  się  naj zbędnie j sza  i  najnudniejsza  kru- 
cyata  przeciw  naukom  przyrodniczym,  torującym  drogę  materya- 
lizmowi,  chęć  dowodzenia,  że  wyniki  ich  nie  przeczą  dogmatom, 
dadzą  się  z  nimi  pogodzić,  i  jeszcze  przed  grafem-egoistą,  ubó- 
stwiającym żonę  i  ginącym  dla  jej  wiarołomstwa,  ginie  w  czytel- 
niku wszelka  ochota  do  czytania  tej  powieści  do  końca. 

Pod  wpływem,  jak  mówią,  powodzenia  trylogii  Sienkiewi- 
czowej,  wrócił  do  powieści  historycznej;  jako  jej  krytyk,  sta- 
wiał żądania  zbyt  wysokie,  jakim  Sienkiewicz  w  jego  oczach  nie 
podołał;  sam  się  więc  o  ich  wykonanie  pokusił  w  » Abrahamie 
Kitaju«  (1886)  i  w  »01brachtowych  Rycerzach«  (1889).  Żądał  mia- 
nowicie nie  oddawania  pewnej  tylko  strony  i  szczegółów  mniej 
lub  więcej  barwnych,  lecz  odtwarzania  samej  myśli  dziejowej,  sa- 
mego ducha  czasu.  » Abraham  Kitaj«  to  nowy  Murdelio  na  tle 
groźnej  anarchii,  niedołężnego  autorytetu  państwowego,  za  czasów 
Sobieskiego;  uwydatnić  nadmierną  wybujałość  indywidualizmu,  rzą- 
dzenie się  owym  słynnym  od  wieków  polskim  »widzimisię«,  fatalne 
jego  skutki  dla  całości,  mimo  świetnych  pozorów,  jakimi  fantazya 
i  energia,  buta  i  siła  jednostki  rozpasanej  łudzić  mogą,  było  za- 
daniem autora,  lecz  nie  podołał  mu  artysta. 

Lepiej  powiodła  się  druga  powieść:  i  ona  doskonałą  nie  jest, 
robi  wrażenie  olbrzymiego  płótna  akademickiego,  z  masą  szczegó- 
łów, wystudyowanych  naj  sumienniej,  wykonanych  najstaranniej  — 
z  całości  jednak  wieje  chłód  przeraźliwy;  Kaczkowski  wciągnął  do 
swej  powieści  wszystkie  stany  ówczesnej  Polski,  od  króla  i  ry- 
cerstwa do  mieszczan  i  kupców,  dał  nawet  pieśń  miłosną  w  ów- 
czesnej ortografii,  odtworzył  niby  całą  umysłowość  epoki,  ale  ani 
jednolitego,  ani  żywego  opowiadania  nie  wysnuł,  pomimo  niektó- 
rych scen  świetnych  i  postaci  drugorzędnych,  bardzo  zajmu- 
jących —  te  wypadały  u  niego,  jak  u  Rzewuskiego,  o  wiele  ży- 
wiej, plastyczniej,  niż  bohaterowie  sami,  nie  tylko  tym  razem,  już 
i  dawniej. 

Zakończył  Kaczkowski  czynność  literacką  powieściami  spół- 
czesnymi,  »Wasi  ojcowie«  (1892),  »Zaklika«,  »Święta  Klara«  (1895), 
cennymi  dla  tendencyi,  słabymi  w  wykonaniu.  Ciekawsze  były  jego 
przyczynki  autobiograficzne,  malujące  stan  umysłowy  Galicyi 
przed  rokiem  1846;  cenne  jest  studyum  literackie,  » Słowo  o  ro- 
mantyzmie«,  gdzie  zerwał  z  dawnym,    wązkim  poglądem,   potępia- 


—    296     - 

jącym  zwodnicze  pieśni  Mickiewicza  i  szaleństwa  Słowackiego, 
wystawiającym  romantyzm,  jako  szkodliwy  i  zgubny  dla  narodu: 
już  to  my  mistrze  w  zwalaniu  win  własnych  na  obce  barki! 

Kaczkowski  przypomina  nieco  Kraszewskiego;  umysł  trze- 
źwiejszy  i  chłodniejszy  chronił  go  wprawdzie  od  krańcowości,  nie 
występują  one  u  niego  tak  wypukło,  są  jednak  nie  mniej;  garnął 
się  do  postępu,  a  obawiał  się  postępów  nauk  przyrodniczych; 
Stańczyków  nienawidził.  Od  powieści  historycznej  przechodził  do 
spółczesnej,  której  zbytni  dydaktyzm,  widoczna  tendencya  szko- 
dziły najbardziej;  talentem  znacznie  mniejszy,  oddał  jednak  niemałe 
zasługi,  właśnie  w  latach  zastoju  budząc  myśl,  nie  tylko  zabawia- 
jąc czytelnika  apoteozą  dawnej  szlachecczyzny,  ale  zbyt  ściśle 
mierzył  naukę  katechizmem,  zbyt  wazko  poj mywał  udział  sił  no- 
wych w  pracy  narodowej.  Tylko  w  opowiadaniach  Nieczui  wy- 
szedł sam  z  siebie,  dał  się  porwać  wyobraźni,  przenoszącej  go 
w  czasy,  umiłowane  sercem;  w  głębszą  analizę  psychologiczną  nie 
wdawał  się  nigdy,  nie  zadowoli  też  czytelnika  o  większych  wy- 
maganiach, chociaż  wiele  mądrych  uwag  rozrzucił  i  rozumnych 
tendencyi  przeprowadził. 

Grono  tych  wybitnych  powieściopisarzów,  czerpiących  i  z  ota- 
czającego życia  i  z  kontuszowej  przeszłości,  działających  w  imię 
rozmaitych  idei,  powiększał  szereg  belletrystów  drugorzędnych, 
dziś  zapomnianych,  niegdyś  wcale  poczytnych. 

Józef  Dzierzkowski  kreślił  z  wielkim  powodzeniem  stosunki 
galicyjskie,  w  których  wyrósł,  ujemne  ich  strony,  w  barwach  ja- 
skrawych i  rysach  nieraz  przesadnych;  przedstawiał  głównie  szlachtę 
i  hrabiów  galicyjskich,  nie  oszczędzał  nikogo;  i  figury  ludowe  nie 
wychodziły  lepszymi.  Zepsucie  młodzieży,  jej  miłostki  i  karciar- 
stwo,  demoralizacyę  ogólną,  gonienie  za  groszem  i  użyciem,  łu- 
dzenie pozorami,  niesumienność,  nie  cofająca  się  wkońcu  przed 
kryminałem,  opiekunów,  zdzierających  niemiłosiernie  swych  pupi- 
lów, szlachtę,  batoźącą  chłopów,  adwokatów,  zdradzających  swoich 
klientów,  mężów,  sprzedających  żony,  uwodzicieli,  świadków  fał- 
szywych, intrygantów  najnikczemniej szych  wystawiają  jego  »Ku- 
glarze«  (1845),  »Dla  posagu*,  » Salon  i  ulica«  (1847),  » Szpicrut  ho- 
norowy* (1848). 

Nie  brak  efektów  drastycznych,  kopiowanych  od  Francuzów; 
dziś  napiętnowalibyśmy   niejedne  z  tych  powieści   mianem  »sensa- 


—     297     — 

cyjnej«  i  »melodramatycznej«;  wówczas  służyły  one  agitacyi  de- 
mokratycznej, otrząśnieniu  się  z  nałogów,  budzeniu  sumień;  autor 
stawał  się  satyry kiem-publicystą  i  w  huku  roku  1848  przerzucił 
się  całkiem  na  publicystę,  jako  najgwałtowniejszy  rzecznik  demo- 
kracyi  w  artykułach  »Gazety  Narodowej«  i  broszurach  osobnych; 
namiętny  ton  dziennikarstwa  lwowskiego,  szkalowanie  jego  i  szy- 
derstwo, obrzucanie  przeciwnika  ostatnimi  wyzwiskami  datuje  wła- 
śnie od  Dzierzkowskiego  i  jego  piorunującej  prozy,  przebiegającej 
coraz  wszystkie  skale  od  wzniosłości  i  patetyczności  do  kpin  i  obelg 
najprostszych,  do  szyderstw  najdotkliwszych.  Następstwa  tego  roku, 
udział  w  kampanii  węgierskiej,  wycofały  Dzierzkowskiego  na  razie 
z  literatury;  powrócił  do  powieściopisarstwa  po  roku  1850,  lecz 
w  drugiej  fazie  swego  zawodu  sukcesów  np.  »Salonu  i  ulicy« 
(pierwszego  wielkiego  na  lwowskim  bruku)  nigdy  już  nie  dosięgnął; 
nie  zrzekł  się  poglądów  demokratycznych,  pozostał  dlatego  ulu- 
bieńcem  młodzieży  lwowskiej,  ale  pisał  o  wiele  oględniej,  spokoj- 
niej, hołdował  nawet  powieści  historycznej  (»Uniwersał  hetmański«) 
i  poruszał  do  łez  sentymentalizmem  »Wieńca  cierniowego«. 

Waleremu  Łozińskiemu  śmierć  rozwinąć  talentu  nie  dopuściła; 
strony  rodzinne,  światek  ich  drobnoszlachecki,  Samborsczyznę,  wysta- 
wił w  »Szlachcicu  chodaczkowym«;  już  to  opowiadanie,  prócz  wiernego 
kolorytu  miejscowego,  raziło  efektownymi  scenami;  szczególniej 
lubowały  się  w  nich,  dla  uciechy  wszelkich  abonentów  wypoży- 
czalni książek,  późniejsze  powieści,  zbójeckie,  na  poły  historyczne, 
»Czarny  Matwij«,  »Zaklęty  dwór«,  »Szaraczek  i  Karmazyn«  i  inne, 
z  sensacyami,  nie  gorszymi  od  francuskich. 

W  Warszawie  cyganerya,  z  Dziekońskim,  Sierpińskim  i  in., 
rolę  Dzierzkowskiego  odgrywała;  stosunki  specyalnie  warszawskie, 
»dagerotypy  warszawskiej  »wizerunki  społeczeństwa  warszawskiego« 
dawali  Bogusławski  i  Bogucki,  naśladując  w  większych  powieściach 
nawet  »Żyda  Tułacza*  i  inne  powieści  francuskie.  Największy  roz- 
głos zyskali  tu  jednak  dwaj  humoryści,  August  Wilkoński  i  Albert 
Wilczyński.  Wilkoński,  Wielkopolanin,  gdy  strony  ojczyste  rzucić 
musiał,  a  na  gospodarstwie  wiejskim  utrzymać  się  nie  potrafił, 
przeniósł  się  do  Warszawy  i  zaczął  kreślić  od  niechcenia  anegdoty, 
szkice,  ramoty  i  ramotki,  o  wszystkim,  o  przygodzie  szkolnej  wła- 
snej  (o  plagach,  odebranych  w  szkole  pruskiej  za  narodowość  Ko- 
pernika —  tą  ramotą    zaczął   zawód  literacki   szczęśliwie   »chirurg 


-     298     - 

filozofii  i  krzyża  naturalnego  kawaler«  r.  1840)  i  innych  przygodach 
ziemiańskiego  bytu,  nawet  o  literaturze,  o  cudzoziemsczyźnie,  o  czy- 
taniu romansów  francuskich,  o  jarmarku  w  Łowiczu  i  jego  prakty- 
kach, o  ożenku  dla  grosza  i  t.  d.  Były  to  powiastki,  proste,  ru- 
baszne, nie  przebierające  w  wyrażeniach;  dyktowało  je  poczciwe 
uczucie  (złote  to  było  serce  —  i  dla  swoich  chłopków  i  dla  nau 
czyciela  starego,  Królikowskiego,  którego  przygarnął,  a  ten  do 
»literatury«  go  nakłonił)  i  sąd  trafny;  humoru  wiele  nie  było,  za- 
stępywały  go  nieraz  satyryczne  wycieczki  (np.  o  pani  »literaturze 
warszawskiej«  i  jej  siostrach,  p.  Drzymlik  w  Krakowie,  p.  Nygu- 
sowicz  we  Lwowie,  p.  Szczypalska  w  Wilnie,  p.  Krzyczkowska 
w  Poznaniu,  p.  Pokutnicka  na  emigracyi  i  t.  d.  —  o  jej  lokach 
filozoficznych  z  cudzych  włosów,  o  jej  chusteczce  od  nosa  z  nauk 
przyrodniczych,  ale  takiej  malutkiej  i  t.  d.),  i  dla  tych  wycieczek 
obawiano  się  i  obmawiano  autora,  który  wkońcu  i  »Dzwon  lite- 
racki i  literaturę  porzucił  i  humor  stracił  na  zawsze.  « 

Żywe  ujęcie  się  za  włościanami  wyróżniało  go  bardzo  ko- 
rzystnie; istny  to  chłopoman;  usprawiedliwiał  wybór  tematu,  »gdy 
obecnie  tak  mało  o  chłopkach  naszych  pisują...  kiedy  przedmiot 
dla  niejednego  serca  jest  drogi«;  w  humoresce  »Kraszewski  w  War- 
szawie«  żalił  się,  »źe  prócz  Ulany  narodowych  poswarków  nad- 
zwyczaj skąpo  —  szkoda,  bo  Ulana  jest  najpiękniejsza,  przedmiot 
najwięcej  żywotny,  najwięcej  chrzęści jański«;  protestował  przeciw 
rozpijaniu  ich,  przeciw  pańsczyźnie  i  t.  d.;  walczył  przeciw  prze- 
sądom rodowym:  gdy  odzywa  się  przeciwnik,  żeć  i  glina  różna 
bywa,  na  cegły,  na  garnki,  na  porcelanę,  odcina  się:  z  cegieł  ko- 
ścioły budują,  w  garnkach  jeść  warzą,  a  porcelany  używają  nieraz 
dla  bardzo  podrzędnych  celów.  Tendencya  zawsze  najuczciwsza, 
wykonanie  bardzo  naiwne,  słabe,  niemal  pedantyczne  i  suche, 
zawsze  powierzchowne. 

Nie  z  satyrą  wystąpił  autor  »Kłopotów  starego  komedyanta«  — 
tą  firmą  podpisywał  stale  Albert  Wilczyński  jeszcze  ostatnie  swe 
utwory.  Naczelnika  komendy  inwalidów  w  małym  miasteczku  znał 
i  lubił  Wilczyński,  Warszawianin;  opisując  jego  próżne  zabiegi 
o  marsowy  wygląd  i  rygor  napoleońskich  (nieraz)  eksźołnierzy, 
kreślił  życie  na  partykularzu,  tak  mało  dotąd  w  powieściach 
uwzględniane.  O  satyrze  nie  było  tu  nawet  myśli;  dobroduszny, 
jowialny  nastrój  panował  wyłącznie,  czy  to,  gdy  porywczego  wia- 


-     299     - 

rusa  udobruchała  żona,  czy,  gdy  mu  towarzysze  figla  wypłatali, 
czy,  gdy  córkę  sierotę  pułkownika  w  domu  przytulił;  opowiadanie 
czepiało  się  tych  drobnostek  cichego  życia,  dalekiego  od  głębszych 
kolizyi,  lubowało  się  w  szczegółach  pogodnych  obrazków,  nie  wy 
biegało  poza  ów  światek  malutki.  Niezwykłość  i  tematu  i  sposobu 
patrzenia  nań  (chyba  u  Chodźki  nasuwały  się  podobne  obrazy)  wy- 
wołały wielkie  zajęcie,  popularność  autorowi,  tłumaczenia  nawet  na 
obce  języki,  rosyjski  i  niemiecki. 

Autor  sam  zmienił  potym  tryb  życia,  opuścił  Warszawę, 
gospodarował  i  wrócił  ponownie  do  miasta  i  biura  we  Lwowie, 
jak  i  do  zajęć  pisarskich  po  długiej  przerwie.  Nie  zmienił  sposobu 
opowiadania,  szerokiego  nadzwyczaj,  rozwałkowywał  nieraz  roz 
miary  prostej  anegdoty  do  powieści  całej,  zwykle  w  pierwszej 
osobie  przemawiał,  z  dobrodusznym  uśmiechem  politowania  -  już 
nie  nad  »komendantem«,  lecz  nad  obywatelstwem,  zaskoczonym 
rożnymi  awanturami,  czy  to  w  postaci  natrętnych  gości,  których 
aż  opowiadaniem  o  strachach  pozbyć  się  należy,  czy  w  sroższych 
przejściach  strapionych  ojców  i  matek,  »dla  dobra  dzieci«  przeno- 
szących się  do  miasta  i  nie  mogących  nawyknąć  do  odmiennego 
trybu  życia,  czy  w  innych  opałach  majątkowych  i  sercowych.  Te- 
maty wcale  nie  bywały  równie  niewinne;  to  mąż  zapóźno  flirtu 
niewiernej  małżonki  dostrzegał,  to  wyłaniały  się  fatalne  niedobory 
moralne  i  materyalne,  na  które  nie  humor,  ale  chyba  chłosta  ciętej 
satyry  spadaćby  miała;  do  obywatelstwa  przystępywali  i  urzę 
dnicy,  mali  i  wyżsi,  kupcy,  mieszczanie;  wdowcy  słomiani,  rywale 
o  rękę  ładnej  panny;  niebezpiecznego,  młodszego,  odsądził  starszy 
śmiesznością,  na  jaką  się  ów  naraził  i  podobne  motywy  codzienne, 
drobne.  Namiętności  autor  nie  rozruszał,  sfery  właściwej  nie 
opuszczał,  —  wołów  roboczych  poświęcających  się  dla  magnifiki 
czy  dla  krescencyi;  mężów,  wodzonych  za  nos  przez  kochające 
małżonki;  wdowców,  których  wszyscy  w  zawody  swatają.  W  śród 
kach  nie  przebierał;  najczęściej  pisywał  niby  gawędy,  tylko  nie 
o  dawnych  ludziach  ani  w  stylu  staroszlacheckim,  bez  pretensyi, 
z  uśmiechem  i  nad  dyssonansami,  wcale  nie  śmiesznymi. 

Niżej  stanął  Płacy d  Jankowski  czyli  John  of  Dycalp,  poczy 
tywany  niegdyś  za  pierwszego   humorystę;   o  to  trudno  nie   było, 
wobec  rażącego  niedoboru  humorystów  w  naszej  literaturze:  humor, 
to  produkt  przeważnie  miejski,   a  na  literaturę  składali   się  zawsze 


—     300     - 

jeszcze  ziemianie,  bajroniści,  ludowcy,  pisarze  tendencyjni,  —  gdy 
humor  właśnie  tendencyę  wyklucza.  Więc  Jankowski,  którego  ży- 
cie pełne  niespodzianek,  wcale  nie  humorystycznego  zakroju,  dy- 
plom humorysty  łatwo  uzyskał,  skoro  śmiesznie  pisać  się  uwziął, 
zaraz  na  karcie  tytułowej  dowcipkując  (»Komujedzie«,  wedle  zna- 
nego prowincyonalizmu  litewskiego),  albo  pisząc  o  rzeczach,  któ- 
rych wcale  nie  rozumiał.  Naj  wdzięczniej  sza  jego  rzecz,  to  wspo- 
mnienia własnej  młodości,  a  tej  się  sprzeniewierzył. 

I  zaroiło  się  od  belletrystów;  od  Dźwiny  i  od  Dniepru  szły 
na  sukurs  coraz  nowe  siły.  Taki  Kazimierz  Bujnicki  np.,  wycho- 
wanek jezuicki,  klasyk  jeszcze,  jako  taki  do  ironii  i  satyry  skłonny, 
piszący  źle  wierszem  (przekład  Psałterza),  lepiej  prozą,  powieści 
i  gawędy,  w  duchu  ultrakonserwatywnym,  ultrareligijnym,  głównie 
spółczesne,  rzadko  w  dawne  czasy  sięgające  (» Pamiętniki  księdza 
Jordana«,  z  apologią  Jezuitów)  i  wielbiące  je,  może  więcej  zasłu- 
żony wydawaniem  »Rubona«  (Dźwiny),  pisma  zbiorowego,  jedno- 
czącego siły  literackie  prowincyonalne,  Borchów,  Platerów,  Chra- 
powickich  i  innych  Inflantczyków.  Albo  Krzemieńczanin,  Tytus 
Szczeniowski,  w  »Bigosie  Hultajskim«  (jako  Izasław  Blepoński) 
chłoszczący  wszelkie  zdroźności  w  otoczeniu  ukraińskim,  próżność, 
próżniactwo,  lekkomyślność,  w  formie  niby  powieściowej,  rozpra- 
wiający się  i  z  »Mieszaninami«  Bejły,  jakich  filozoficznie  wykształ- 
cony, a  zarazem  praktyczny  i  patryotyczny  obywatel  nie  strawił, 
przyszłość,  nie  przeszłość  za  cel  dążenia  wystawiając;  i  on,  jak 
Korzeniowski,  poświęcał  Krzemieńcowi  wdzięczne  wspomnienia. 

Wśród  tych  belletrystów  i  tłumaczów  z  francuskiego,  których 
imię,  jak  i  liryków  ówczesnych,  legion,  wyróżniał  się,  mniej  talen- 
tem, niż  wyborem  tematów,  wojskowy,  unikający  jednak  tematów 
żołnierskich  —  te  uprawiał  niezmordowany  Adam  Kosiński,  głó- 
wnie z  czasów  legionów  czerpiąc  i  niewybredną  publiczność  nimi 
entuzyazmując,  pułkownik  Leopold  Sztyrmer,  pisywał  pod  imieniem 
swej  żony  Eleonory.  Pierwsza  powieść,  »Pantofel,  historya  mojego 
kuzyna«  (1841),  określiła  jego  sposób  ulubiony:  ani  opowiadał,  ani 
rezonował,  ale  cieniował  subtelniej,  wszechstronniej,  naturę  swoich 
bohaterów,  uprawiał  ich  psychologię  gorliwiej  i  wytrwałej,  niż 
Kraszewski  i  Rzewuski;  z  nimi  przekonania  konserwatywne  i  spół- 
pracownictwo  w  » Tygodniku  petersburskim«  dzielił,  chociaż,  jako 
»Gerwazy  Bomba«,  właśnie  na  Kraszewskim  ząbki  krytyczne  ostrzył. 


—    301     — 

Bohater  pantoflowy,  bez  woli  i  energii,  był  jego  pierwszym  typem 
bardzo  udatnym;  i  pomysł  i  wykonanie  opuszczało  zwykłe  tory, 
celowało  oryginalnością.  Następne  typy  wybierał  Sztyrmer  z  do- 
mów zdrowia,  »Frenofagiusza  i  Frenolestów«  z  domu  waryatów, 
»Duszę  w  suchotach*  (analizującą  wszystko,  oschłą  całkiem),  »Ka- 
taleptyka«  i  t.  d.  Z  analizą  psychologiczną  czy  psychopatyczną 
łączył  jednak  pułkownik  wycieczki  przeciw  duchowi  czasu,  postę- 
powi, wszechwładzy  (mżonkom)  rozumu  i  młodszych  do  protestów 
wyzywał,  a  skoro  humorystyczny  ton  jego  i  satyryczne  wycieczki 
braku  obfitszego  wątku  powieściowego  zastąpić  nie  mogły,  więc 
popularność  jego  rychło  zblakła;  przecież  i  analiza  psychologiczna 
człowieka  o  umyśle  arcytrzeźwym,  nie  zdolnym  do  odczuwania 
nieskończonych  falowań  psychicznych,  wybredniejszych  nie  zado- 
walała; był  to  coś  niby  polski  Amadeusz  Hoffman,  tylko  o  wiele 
uboższy  fantazyą,  pedant  i  burżua  wobec  owego  romantyka-cygana 
z  płomienną  duszą. 

Namiętne  obrazowanie,  energiczne  ujęcie  się  za  prawami  ko- 
biet, oswobodzenie  instynktów  indywidualnych  kosztem  przesądów 
czy  dogmatów,  gorące  apostołowanie  tych  nowatorstw  przez  panią 
Sand  zelektryzowało  i  kobiety  polskie;  trudno  sobie  dziś  wyobrazić 
wpływ  czarodziejski  niemal,  jaki  właśnie  męczące  nas  tyrady  i  nie- 
skończone jej  dygresye  na  ówczesnych  wywierały;  romantyczka 
Sand  nie  mniej,  jak  Balzak,  utorowały  drogę  kierunkowi  realisty- 
cznemu, chociaż  wpływ  bezpośredni  pani  Sand  w  naszej  literaturze 
jest  nierównie  słabszy,  niż  np.  w  rosyjskiej;  ukazuje  się  głównie 
w  autorkach,  nawet  takich,  co  z  najzwyklejszego  szablonu,  w  życiu 
i  w  twórczości,  nie  wykraczały.  Np.  taka  Paulina  Wilkońska, 
wdowa  po  humoryście,  już  za  życia  męża  pisująca  i  redagująca 
z  nim  » Dzwon  literacki*;  później  próbowała  sił  na  najrozmaitszych 
polach,  głównie  jednak  w  powieści,  uprawiając  ją  na  gruncie  po- 
znańskim; poruszała  więc  tematy  specyalne  dzielnicy,  np.  zaborczość 
germanizacyjną  (» Obrazek  poznański «,  1857);  zresztą  opowiadała 
najrozmaitsze  przygody,  rozwlekle,  blado,  brak  inwencyi  opisowo- 
ścią  sztukując,  przez  lat  z  górą  trzydzieści  (1841  —  1874):  pracę 
jej  cenić  należy  dla  uczciwej  tendencyi,  dla  ujmywania  się  za  lu- 
dem, występywania  przeciw  uprzedzeniom  kastowym,  sarkania  na 
konwencyonalne  małżeństwa;  cechował  ją  duch  demokratyczny, 
bardzo  umiarkowany  —  antypodem  jej    była  Wojkowska,  wielbi- 


-     302     - 

cielka  pani  Sand,  jako  tej,  co  obudziła  kobietę  do  samodzielności, 
wyzwoliła  z  pod  ohydnego  jarzma  jednostronnej  opinii,  a  nieodarła 
z  uroku  i  poezyi. 

Do  autorek  dawnego  autoramentu  należała  panna  Gunter  na 
Litwie,  talentu  bardzo  drobnego;  wyżej  stanęła  Ewa  Felińska, 
matka  arcybiskupa,  chociaż  się  później  pióra  chwyciła.  W  długim 
jej  życiu  (1793  —  1859)  przesunęły  się  najrozmaitsze  odmiany  ludzi 
i  stosunków,  więc  gdy  » Pamiętniki  z  życia «  kreślić  zaczęła,  do- 
prowadziła je  zaś  do  r.  1821,  umiała  opowiadać  o  życiu  dawnym 
domowym  na  Litwie  i  Wołyniu  wszystkich  warstw,  wiele  znamien- 
nych szczegółów;  »  Wspomnieniami  z  podróży  do  Syberyi«  popro- 
wadziła znacznie  dalej  owę  literaturę,  umiała  patrzeć  szerzej  i  głę 
biej,  niż  np.  Kopeć;  przed  tymi  dziełami,  z  autopsyi  zaczerpniętymi, 
pisywała  powiastki  i  obszerne  powieści,  osnute  na  doświadczeniu 
własnym,  obfitujące  w  zacne  i  mądre  myśli,  acz  nie  obrobione 
artystycznie. 

Żywszy  ruch  wzbudziły  »entuzyastki«  warszawskie,  z  najzna- 
komitszą, najoryginalniejszą,  najgłębszą  Narcyza  Żmichowską  (Ga- 
bryellą)  na  czele.  Były  to  »piękne  dusze«,  jakby  je  Goethe  wyma- 
rzył, uprawiające  kult  entuzyazmu,  idealizowania  miłości  i  sztuki, 
dyskutujące  o  najwyższych  zagadnieniach  ludzkości.  Publicznie 
występywały  z  poezyami  programowymi  w  »Pierwiosnku«  Pauliny 
Krakowowej,  z  powieściami  i  rozprawkami  w  » Przeglądzie  Nauko 
wym«;  najwymowniejszą  i  najwpływowszą  ich  rzeczniczką  była 
właśnie  »Gabryella«.  Do  r.  1850,  szła  torami  Słowackiego  z  »An- 
hellego«:  w  marzeniu  najwyższy,  najpiękniejszy  cel  pokładała, 
rzeczywistością  gardziła,  a  im  bardziej  jej  samej  uczucia  miłosne 
niedostępnymi  się  stawały,  tym  ogniściej  o  nich  śniła.  Zaczęła 
wedle  mody  ówczesnej  wierszami,  z  nadmiernym  kultem  poezyi 
i  wieszczów;  »być  poetą  to  światu  wielkiemu  dumnie  panować 
i  gwiazdy  nocy,  poranku  zorze,"  ciche  strumienie,  wzburzone  morze 
według  swej  woli  kierować*.  Potym  sławiła  potęgę  marzenia,  jej 
Maina  to  niby  Anhelli  czy  Mieczysław  Słowackiego,  śniąca  sny 
prześliczne,  uśpiona  przez  dobroczynnego  Kościeja,  napróźno  do 
życia  przez  siostry,  Krasę  i  Bogutę  (niby  Martę  z  ewangelii),  bu 
dzona,  >bo  kto  ma  serce  tylko  do  czucia,  do  pieśni,  ten  niech 
całe  życie  prześni,   tego  zostaw  w  pokoju«;   siły   Słowackiego  je- 


-     303     - 

dnak,  aby  ten  świat  marzeń,  tę  kopułę  myśli  tęczową  wystawić, 
bynajmniej  nie  posiadała. 

Do  najdalszych  krańców  egzaltacyi  doszła  w  prozie  poety- 
cznej »Poganki«.  Opowiadanie  najfantastyczniejsze,  nie  liczy  się 
z  warunkami  czasu  czy  miejsca,  narodu  czy  otoczenia,  snu  czy 
rzeczywistości,  a  raczej  place  wszystko,  idealizując  artystę,  roz- 
grzeszając go  z  zmysłowości,  tworząc  z  niej  »formę  najorgani- 
czniejszego  wzniesienia  się  ludzkiej  natury  w  pełność  bóstwa 
z  duchem  i  ciałem«.  Fantazyi,  rojeniom  artystycznym  i  miłosnym, 
związanym  nierozdzielnie;  kultowi  natur  demonicznych,  wyższych 
nad  przesądy  i  obowiązki;  .uczuciu,  pochłaniającemu  człowieka  ca- 
łego, czyniącemu  go  niezdolnym  do  życia  celowego,  moralnego  — 
poświęca  rozmarzona  entuzyastka  wszystko;  cóż  znaczą  typy 
płaskie  i  szare  rodziny  Beniamina  wraz  z  ich  równowagą  moralną 
i  spokojnością,  wobec  tych  zachwytów,  w  jakie  wpada  autorka  na 
widok  twórcy-artysty  (Cypryana),  bakchantki  miłości  (poganki 
Aspazyi),  kapłana  uczucia  (Beniamina)? 

Z  gorączkowych  tych  snów  ochłonęła  w  (niedokończonej) 
» Książce  Pamiątek«  (1847),  chociaż  i  w  niej  impuls  » Poganki* 
widoczny,  przystosowany  jednak  do  Warszawy  i  jej  życia  arty- 
stycznego i  salonowego,  przynajmniej  w  pomyśle.  Tym  razem 
Marya  Regina,  owa  egoistka-poganka,  w  bracie  Romualdzie  artystę 
kocha  i  poświęca  mu  z  najzimniejszą  krwią  ofiary  serca,  byle  ta- 
lent jego  nowymi  wrażeniami  podsycać;  ta  entuzyastka  w  teoryi, 
a  wyrachowana  spekulantka  w  życiu,  mimo  całej  »piękności  duszy*, 
czyni  wstrętne  wrażenie;  Romuald,  bez  woli,  jak  Beniamin,  a  mniej- 
szy, niż  Cypryan,  artysta,  sztucznie  się  podniecać  musi  do  two- 
rzenia i  bez  mentorki  swej  zaraz  u  wstępu  swej  karyery  artysty- 
cznej zwichnąłby  ją  na  zawsze;  inne  osobistości  to  komparsy, 
ciekawsze  w  istocie,  niż  bohaterowie  sami,  szczególnie  z  wdziękiem 
oddana  Helusia,  jedna  z  tych  ofiar  sercowych.  Autorka  postąpiła: 
nie  roi  już  z  zachwytem  o  artyście,  depcącym  wszelkie  uczucia, 
co,  »źeby  wyśpiewać  piosenkę  miłości,  kładzie  spokojnie  ucho  na 
wzburzonej  piersi,  nastraja  do  gry  krwawe  żyły  cudzego  serca 
i  przebiera  po  nich  palcami  marmurowymi,  dopóty  dopóki  mu 
artystycznego  nie  dadzą  dźwięku«;  wyrzeka  już  na  marnowanie 
uczucia  —  »piękne  dusze«  poświęciły  świeżość  miłości  dla  swych 
rojeń  i  przegrały  stawkę  życiową,  zwęziły  się  i  spodliły  doszczęt- 


-     304     - 

nie  —  i  kończy  wymownym  zwrotem:  »nie  bawię  się  po  dawnemu 
w  subtelności  romansowe,  nie  prawię  moim  słuchaczom  o  zorzach 
na  niebie  i  archanielskich  wizy  ach  —  czuję,  źe  gwałtowniejsze 
cisną  nas  potrzeby,  rozpaczliwsza  dokucza  nam  nędza«. 

Ten  zwrot  ku  rzeczywistości,  uwydatniający  się  już  w  nie- 
których ustępach  »Książki  Pamiątek«  (np.  w  przelotnym  obrazku 
z  życia  złotej  młodzieży,  kradnącej  społeczeństwu  procent  od 
swoich  zdolności,  rodzinie  utrzymanie  kosztowne,  kobietom  dobre 
imię,  a  jedni  drugim  pieniądze  przy  zielonym  stoliku),  spotęgował 
się  w  czasach  reakcyi  po  r.  1850,  gdy  należało  bronić  religii  prze- 
ciw obłudzie  i  formułkowości,  swobody  rozumu  przeciw  deklama- 
cyom  o  » pysze  jego«  i  karze  za  nią,  walczyć  z  rezy gnący ą, 
zobojętniała  na  wszystko,  z  brakiem  przekonań,  z  martwotą  i  apatyą, 
wśród  chaosu  pomyłek,  kłamstw  i  zwątpień.  W  nowej  tej  fazie 
zasługi  Gabryelli  są  istotniejsze,  czy  to,  gdy  ze  swoim  Adeodatem 
fantastycznym,  niby  z  nowym  Asmodeuszem,  odprawia  wędrówkę 
po  salonach  i  domkach,  wszędzie  na  obojętność  trafiając,  a  mimo 
to  nie  rozpaczając:  »bracia  moi  obojętni  i  uporni,  kochać  was  będę 
wszystkich,  was,  co  umrzeć  zepsuciu,  odżyć  wyrokiem  Najwyż- 
szego musicie «;  czy  to,  gdy  podań  z  przeszłości  używa. 

Najciekawszy  jej  utwór  to  »Biała  Róźa«.  I  Biała  Róża,  jak 
Marya  Regina,  żyje  podwójnym  życiem:  zaskorupiła  się  w  skru 
pulatnym  przestrzeganiu  wymagań  towarzyskich,  nie  zdradzała 
najmniejszego  odstępstwa  od  comme  U  faut  —  bo  tego  ją  od 
dziecięctwa  uczono,  wyśmiano  i  wytknięto  każdy  śmielszy  poryw 
jej  czucia  czy  myśli;  zrzeczenie  się  praw  człowieczych,  tę  martwą 
obojętność  salonową  wynagradzała  sobie  bujaniem  w  świecie  my- 
ślowym, stworzonym  w  jej  główce,  rozświetlonym  błyskami  sub 
telnej  ironii,  urozmaiconym  najbardziej  fantastycznym  marzeniem. 
Lecz  nie  zadowoliła  się  autorka  wystawieniem  takiej  dwulicowości, 
potępiła  błędy  towarzyskie  społeczeństwa  naszego,  przesadę,  egzal- 
tacyę,  romans,  i  kapłanka  niedawna  marzenia  z  największą  gwał- 
townością bożyszcze  swoje  rozbiła:  »wolę  wszystko,  co  jest  śmie- 
szne, zdrożne,  zaczepne«,  niż  marzenie;  marzenie  jest  »szkaradnym 
nałogiem,  jest  prostym  pijaństwem  ze  wszystkimi  skutkami  pijań- 
stwa, lubo  z  trochę  na  pozór  odmienną  przyczyną...  marzenie 
w  niebezpieczeństwie  jest  bezwładnością,  w  nieszczęściu  jest  nie- 
dołęstwem, w  zepsuciu  jest  zagłuszonym  sumieniem...  w  nas,  siostro, 


—     305     - 

jest  utratą  nieba  dla  kilku  chwil  martwej  rozkoszy«.  »Tyle  jest  do 
roboty,  tyle  jest  do  wyrzucenia  z  siebie,  do  odratowania  w  bli- 
źnich, do  wydarcia  przyszłości,  do  odpokutowania  z  przeszłych 
grzechów,  do  zasłużenia  cnotami...  a  ludzie  marzą!« 

Zdolność  wmyślania  się  w  istoty  skomplikowane,  cieniowanie 
subtelne  wszelkich  faz  uczucia  i  myśli,  nie  obserwowanie  zewnętrz- 
nego świata  i  wystawianie  większych  obrazów,  cechują  Gabryellę. 
Zwykły  element  powieściowy  ginie  u  niej  zupełnie,  chociaż 
i  w  » Książce  Pamiątek*  i  w  » Białej  Róźy«  nakreśliła  ciekawe 
sylwetki  osób  i  wprawiła  je  nieraz  w  ruch  żywszy;  przeważa  zu- 
pełnie analiza  subtelna,  element  dydaktyczny,  moralizatorski.  Czy- 
telnika, rozczarowanego  treścią,  nie  zajmującą  w  zwykłym  zna- 
czeniu słowa,  oczaruje  styl  Gabryelli,  oryginalny,  pełny  finezyi 
i  precyzyi  zarazem,  wyrzeźbiony,  zdradzający  potężną  osobistość, 
budzący  swego  czasu  rzetelny  podziw  (w  entuzyastycznych  wier- 
szach Balińskiego  np.);  zajmą  go  myśli,  głębokie  i  trafne  (np. 
w  owym  liście  brata  do  siostry  na  zakończenie  »Białej  Róży«); 
obrazki,  acz  drobne,  ale  dosadne  owej  martwoty  z  czasów  około 
1850  r.;  zajmie  wysoki  cel,  przyświecający  późniejszej  jej  pracy, 
udoskonalenia  samego  siebie,  wypracowania  dla  swej  osobistości 
najbliższego  z  Bogiem  podobieństwa.  O  porywach  emancypacyj- 
nych właściwie  nawet  mowy  nie  było;  żądania  ograniczały  się  na 
podniesieniu  poziomu  umysłowego  kobiety. 

Około  tego  pracowały  obok  Gabryelli  i  inne,  żadna  z  taką 
siłą  i  głębią,  jak  ona;  nie  brak  było  i  rzeczniczek  reakcyi;  właśnie 
z  szeregu  kobiecego  piorunowano  najgwałtowniej  na  » pychę  ro 
zumu«,  w  » Pielgrzymie*  Eleonory  Ziemięckiej,  pierwszej  naszej 
filozofki,  co  poznała  filozofię  niemiecką,  aby  ją  zwalczać,  aby  ro- 
zum i  wiarę  pogodzić,  aby  »Zarysy  filozofii  katolickiej*  utworzyć  — 
lecz  i  ona  nie  wytrwała  w  skrajnej  negacyi,  zdobyła  się  nawet 
na  tłumaczenie  dzieła  »0  godności  rozumu  ludzkiego«. 

Do  żadnego  obozu  nie  należały  inne  autorki,  których  późniejsza, 
długoletnia  czynność  znacząco  już  w  tym  okresie  wystąpiła.  Naj- 
znakomitsza między  nimi  —  Jadwiga  Łuszczewska  (Deotyma), 
słynna  improwizatorka,  bogata  w  obrazy,  rymy  i  słowa,  darem 
tym  chętnie  się  popisująca  już  od  wczesnej  młodości.  Zbiory  jej 
improwizacyi  i  poezy i  wychodziły  od  r.  1854:  tematy  ich  są  ogólni- 
kowe, refleksy  a  przeważała;  z  głowy,  nie  z  serca  czerpane;  brakło 

MUl    LITERATURY    POLSKIEJ    T.     II.  20 


-     306     — 

im  czucia  ciepłego,  czego  retoryka  zastąpić  nie  mogła.  Autorka 
siągnęła  niebawem  po  temat  wielki,  o  co  się  od  dawna,  od  czasów 
klasycznych  jeszcze,  zawsze  na  próżno  kuszono:  jej  » Polska 
w  pieśni«  miała  opiewać  przełomowe  chwile  i  postaci  dziejów  oj- 
czystych. Na  nieszczęście  jednak  siągnęła  zbyt  daleko  wstecz; 
pierwsze  dwa  tomy  (z  roku  1859  i  1860)  objęły  tylko  »Lecha«, 
»  Wojnę  01brzymów«,  »Wyszymira«  i  »Dwunastu  Wojewodów«;  re- 
toryczność  i  fantastyczność  tych  postaci  nie  zastąpi  braku  myśli 
i  motywów.  I  nie  o  wiele  lepszy  dalszy  ciąg:  »Gonitwy  w  dolinie 
Prądnika«,  trylogia  dramatyczna  o  Krakusie  i  Wandzie  (wydane 
dopiero  w  r.  1887),  pomimo  wysiłków  autorki,  nawet  tło  przyrody 
na  podstawie  własnych  wycieczek  górskich,  jak  najdokładniej  oddać. 
Panuje  tu  ta  sama  fantastyczność  operetkowa  i  ta  sama  retorycz- 
ność,  szafująca  nowożytnymi  ideami,  aż  do  emancypacyi  kobiet 
i  szalbierstwa  kapłanów;  w  jednym  punkcie  jednak  postęp  wido- 
czny: ciężkie  przejścia,  osobiste  i  krajowe,  pogłębiły  nadzwyczaj 
uczuciowość  sympatycznej  autorki,  przez  słowa  jej  przebija  żal 
i  żar  sercowy;  gorętsze  one,  namiętniejsze. 

Największe  dowody  talentu  złożyła  Deotyma  w  najpóźniej- 
szych swych  utworach,  w  prozie  i  wierszu.  Powieści,  szkice  z  po- 
dróży, literackie,  pisywała  od  dawna  —  czytelników  zdobyły  tylko 
jej  wielotomowe  »Branki  w  jassyrze«  (1889).  Nie  o  jassyrze  ta- 
tarsko-ukraińskim  tu  mowa,  ale  o  owym  pierwszym,  mongolskim, 
gdy  wylew  z  Azyi  środkowej  Wschód  europejski  zatopił.  Studya 
do  dzieła  robiła  autorka  bardzo  wszechstronnie;  dzieje  mongolskie, 
urządzenia  i  t.  d.  opowiedziała  z  nadmierną  nieraz  dokładnością, 
a  drogę  do  Bajkału,  jaką  jej  branki  odbywają,  sama  przecież  za 
ojcem  poznała:  właśnie  opisowość  stanowi  jej  siłę.  Temat  jedyny 
w  swoim  rodzaju,  daleki  od  ubitych  torów  naszych  powieścio- 
pisarzów,  wzniosła  myśl  przewodnia  o  cudach  poświęcenia  i  wy- 
trwałości, efektowne  opowiadanie  o  ofiarach  zarazy  i  cudownym 
ich  wyleczeniu  powieści  powodzenie  zapewniły. 

A  podobnie  wzniosła  się  i  w  epopei;  porzuciła  zamierzchłe 
czasy,  bo  w  ich  bezbrzeżnej  pustyni  poeta  się  mimowoli  gubi, 
a  zwróciła  się  do  ostatniego  przebłysku  rycerskiej  przeszłości 
i  wyśpiewała  "Sobieskiego  pod  Wiedniem«.  Całość  rozpada  się  na 
pojedyncze  śpiewy,  tonem  i  treścią  odrębne;  pierwszy  przypomina 
Kochowskiego;   treść  jego  waży   się    »między   niebem   a  ziemią*, 


--     307     - 

alegorya  to  walk  Wschodu  i  Zachodu,  występują  aniołowie-opie- 
kunowie  państw  przed  tronem  Wszechmocnego  i  rozpierają  się 
nawzajem:  pomysłami  teologicznymi  nie  gardziła  poetka.  Inne  śpiewy 
za  to  całkiem  ziemskie,  realne,  opisują,  stylem  niemal  gawędowym, 
z  makaronizmami  w  mowie,  szczerze  a  jędrnie,  co  się  >pod  Holla- 
brunem«  i  »w  Setteldorfie«  działo;  nie  idealizują  przedmiotu,  nie 
ukrywają  wad  i  śmieszności  i  działają  tam  skuteczniej. 

Wobec  Deotymy,  jej  świetnego  języka  i  wielkich  pomysłów, 
wydają  się  Seweryna  Duchińska  (Pruszakowa)  i  Marya  Unicka  pta 
kami  bardzo  drobnego  lotu.  Spoina  im  praca  długoletnia,  wytrwała, 
choć  skierowana  na  pola  odmienne.  Duchińska  zaczęła  »Powieściami 
poetycznymi«  (1855)  w  guście  ówczesnym,  reakcyjnym  (sarkania 
na  pychę  naszego  skromniutkiego  rozumku)  i  gawędowym,  nawet 
kontuszowym;  tok  języka  i  wiersza,  gładki  i  poprawny,  szlachetne 
zasady,  prostota  wymysłu  i  obrobienia  ujmowały  niewybrednych; 
niżej  stały  jej  »Obrazki  dramatyczne «  i  » Powieści  naszych  czasów«. 
Potym  oddała  się  literaturze  dla  dzieci,  spoczywającej  u  nas  stale 
w  ręku  kobiet,  i  wydawała  »Rozrywki  dla  młodocianego  wieku* 
(1856—1863);  przesiedliwszy  się  do  Paryża  przestała  tworzyć 
oryginalnie,  oddała  się  tłumaczeniom  z  obcych  języków,  przeważnie 
romańskich  (Antologia  poetów  francuskich  XIX  wieku  i  liczne  inne) 
i  przez  długi  szereg  lat  (1870—1900)  umieszczała  w  korespon- 
dencyach  z  Paryża  do  »Biblioteki  Warszawskiej«  obszerne  spra- 
wozdania z  ruchu  umysłowego  francuskiego,  streszczenia  ksiąg 
i  t.  d.,  dokładne  i  obfite,  chociaż  wybór  jej  nie  zawsze  na  najwa- 
żniejsze objawy  padał. 

Całkiem  na  redaktorkę  wyszła  Unicka,  prowadząc  » Bluszcz* 
od  r.  1865,  począwszy  swój  zawód  tłumaczeniami  z  Walter  Scotta, 
Longfellowa,  Ossyana  i  t.  d.,  powieściami,  wierszem  i  prozą,  dra- 
matami. Obie  panie  pracowały  więc  pierwotnie  w  tym  samym 
kierunku:  wyszły  od  życia  wiejskiego,  z  zażyłości  między  dworem 
a  gminą  patryarchalną  i  motywy  wiejskie,  ludowe  opracowywały 
z  lubością;  Duchińska  próbowała  własnymi  »Jasełkami«  zastąpić 
ludowe  dramaciki  Gwiazdkowe;  Unicka  w  zilustrowanym  Skarb- 
czyku  polskim«  pragnęła  dzieło  Niemcewicza  w  tonie  więcej  ludo- 
wym wznowić.  Ideałów  nie  szukały  poza  sobą;  oddawały  się  ści- 
słej pracy,  Duchińska  sama  układając  materyał  powieściowy,  histo- 
ryczny,   literacki    dla    swej    młodzieży,    Unicka    dla    » anielskiego* 

20* 


-     308     — 

Bluszczu  własne  pisząc,  a  obce  pociosywając  (ad  usum  Delphini) 
powieści.  Nowe  prądy  ani  entuzyastek  niegdyś,  ani  emancypantek 
potym  —  nie  oderwały  ich  od  gruntu  rodzimego;  nie  sprzyjały 
fantazyi  romantycznej;  czepiały  się  ziemi,  ludu,  przeszłości,  służyły 
prawdzie,  miłości,  nadziei.  Duchińska  stanęła  wyżej  wykonaniem 
niejednej  trafnej  sylwetki  literackiej,  o  Druźbackiej,  Brodzińskim, 
Maryi  księżnie  Wirtemberskiej,  Zaleskim  i  in.,  a  w  tłumaczeniach 
sięgała  nie  tylko  po  pieśni  o  Rolandzie  i  o  Cydzie,  lecz  nawet  do 
Petófiego  i  do  Kalewali. 

Cały  ten  okres  bogaty  właśnie  w  tłumaczenia,  rozszerza 
znacznie  ich  okrąg.  Dotąd  wciągano  weń  tylko  literaturę  klasyczną 
i  francuską;  o  jedne  i  tę  sarnę  tragedyę  Rasyna  czy  Woltera  ku- 
siło się  kilku  naraz  tłumaczów,  a  rzeczy  stokroć  cenniejsze  leżały 
zupełnie  odłogiem.  Z  rutyną  tą  zerwał  romantyzm;  jedną  z  jego 
celniej  szych  zasług  było  właśnie  rozszerzenie  widnokręgu  polskiego 
na  literatury  germańskie,  romańskie,  wschodnie,  na  przyswajanie 
rodzimemu  językowi  skarbów  Byrona  i  Moore'a,  Szylera  i  Goe- 
thego, Petrarki  i  Dantego,  pieśni  nowogreckich  i  gazel  arabskich; 
Mickiewicz  sam  (tłumacz  Giaura  i  ustępów  z  Szylera  i  t.  d.),  Ody- 
niec, Korsak  i  inni,  aż  do  skromnego  ks.  Ślązaka,  Bącyka,  wystę- 
py wali  tu  raczej  dorywczo;  inni  systematyczniej  pracowali,  klasy- 
ków greckich  przekładali:  Małecki,  Zygmunt  Węclewski,  Siemieński, 
Kaszewski;  Krajewski  i  Ludwik  Jenike,  wydawca  długoletni  » Ty- 
godnika Ilustrowanego*,  tłumacz  Goethego  (Torąuato  Tasso,  Ifi- 
genia  i  in.).  Szekspira  tłumaczył  licho  ks.  Hołowiński  (Kefaleński, 
wyszydzony  w  »Beniowskim«),  lepiej  Komierowski  i  Paszkowski; 
Kalderona  Słowacki  i  Baliński  i  t.  d.  —  nie  mówiąc  o  tłumacze- 
niach beletrystycznych,  rzucających  się  na  wszystko,  na  Dikensa 
i  Takeraja,  na  Fryderykę  Bremer  i  Andersena,  na  Azeglio  i  Ed- 
gara Poej  Znajomość  literatur  obcych  wzrastała  szybko,  chociaż 
duchem  ich  właściwie  się  nie  przejmywano,  od  swojskości  nie  od- 
stępywano;  zgorzkniały  pesymizm  Heinego  i  Musseta  znajdował 
mało  oddźwięku,  np.  u  Syrokomli;  zbogacały  się  za  to  język 
i  formy. 

Tak  kończył  się  najświetniejszy  okres  literatury.  Postęp  jej 
nadzwyczajny  przechodził  najśmielsze  marzenia;  od  r.  1801  i  jego 
rozpaczliwego  położenia,  bez  wyjścia  niemal,  wzniosła  się  ta  lite- 
ratura w  przeciągu  tylko  dwu  pokoleń,   do  1830  i  1861  roku,   do 


—     309     - 

niesłychanej  wysokości.  Pierwsze  z  tych  pokoleń  przygotowało 
wytężoną  pracą  kulturalną,  zaczepiającą  o  najżywotniejsze  tradycye, 
ziemię  dla  bujnego  plonu;  drugie  go  wydało.  Co  zaś  było  nad- 
zwyczajnym, co  się  nigdzie  w  świecie  nie  powtórzyło:  emigranci, 
walczący  nieraz  z  nędzą  materyalną,  nie  podtrzymywani  ani  za- 
chęcani przez  nikogo,  na  obczyźnie,  stwarzają  literaturę  narodową, 
świetną,  jakiej  najszczęśliwsze,  najbogatsze  narody  zazdrościć 
muszą,  a  nie  tylko  od  dzieł,  lecz  i  od  samych  twórców  bije  blask 
siły  moralnej  niespożytej.  W  kraju,  przy  mniejszych  talentach, 
mniejsza  i  zasługa,  ale  rzetelna:  z  odrętwienia  chwilowego,  przery- 
wającego pracę  owocującą,  otrząśnięto  się  zupełnie  i  już  po  po- 
łowie okresu,  po  roku  1845,  przeszła  rola  dominująca  z  emigracyi 
napowrót  na  grunt  rodzimy. 

Literatura,  dotąd  zawsze  na  cudzym  pasku  wodzona,  zdobyła 
odrazu  samoistność;  wyraziła  ducha  narodowego  w  całej  pełni, 
stanęła  po  raz  pierwszy  równolegle  obok  każdej  innej  literatury 
świata;  żeby  ten  postęp  należycie  ocenić,  należałoby  literaturę  tę 
porównać  z  innymi  słowiańskimi.  W  twardej  szkole  zmężnieli,  za- 
hartowali się  pisarze  nasi;  rezygnując  ze  szczęścia  osobistego, 
oddani  swej  służbie,  wytężyli  fantazyę  i  uczucie  i  stworzyli  dzieła 
nieśmiertelne.  U  podnóża  tego  Parnasu  pracowała  literatura  w  kraju, 
skromniej,  bez  wysileń  tytanicznych;  wykuła  za  to  ów  podkład 
niezbędny;  wywołała  i  zaspokoiła  sama  potrzebę  książki  polskiej, 
czasopisma,  dzieła  scenicznego;  w  ślad  za  literaturą  powstawała 
po  raz  pierwszy  i  rodzima  sztuka  polska. 

Żeby  uprzytomnić  sobie  cały  ów  postęp  olbrzymi,  należałoby 
porównać  stan  literatury  około  roku  1830,  ze  stanem  w  trzydzieści 
lat  później:  guantum  mutatus  ab  illo\  zawołalibyśmy  z  Owidyu- 
szem!  Nie  o  mnogość  wydawnictw,  czy  autorów,  ani  o  .rozmaitość 
ich  stanowiska  i  form  tu  chodzi;  rozstrzyga  to,  że  ich  sztuka 
o  najwyższe,  ogólnoludzkie  zagadnienia  się  kusi,  nie  tracąc  chara- 
kteru narodowego;  że  w  żywym  związku  z  prądami  europejskimi, 
w  sztuce  i  nauce  panującymi,  nie  tylko  dla  uprzystępnienia  ich 
swoim  pracuje,  lecz  sama  myśli,  tematów,  form  przysparza;  że, 
zacząwszy  od  naśladownictwa,  zawisła  od  potrącenia  z  zewnątrz, 
wydaje  uczniów,  którzy  mistrzów  w  tyle  zostawili;  że  dowiodła 
w  nich  rasa  słowiańska,  jakie  wyżyny  ducha  i  artyzmu  są  jej  do- 
stępne.   Gmach  literatury   narodowej    odrazu   wzniesiono   do  nad- 


—     310     — 

zwyczajnej  wysokości,  nie  prześcigniętej  nigdzie;  pozostało  za- 
danie —  rozszerzać  go,  dobudowywać  w  szczegółach,  stosować 
odmiany,  jakich  wymagał  duch  czasu,  chronić  go  od  szwanków 
wszelakich. 

Duch  czasu  zmieniał  się  jednak  szybko.  Z  szałów  i  zapałów 
romantycznych  otrząśnięto  się  zupełnie:  wypadki  same  przyczy- 
niały się  do  tego  najbardziej.  Co  raz  wyraźniej  zaznaczał  się 
przewrót;  z  pierwszymi  jego  objawami  spotykaliśmy  się  już  w  dra- 
macie i  powieści  spółczesnej,  ze  zwrotem  ku  prozie  życiowej,  ku 
obserwacyi  dokładnej,  ku  stosunkom,  ludziom  i  konfliktom  co- 
dziennym, ku  realizmowi  w  sztuce  i  w  poezyi,  z  tym  samym,  co 
zawładnął  już  myślą  i  wiedzą,  gdzie  od  wielkich  konstrukcyi  filo- 
zoficznych, od  systematów  i  teoryi,  przeszło  się  do  badania  życia 
samego  we  wszystkich  jego  objawach,  do  ustalania  praw,  rządzą- 
cych przyrodą  i  człowiekiem.  Obok  pozytywizmu  i  realizmu,  ma- 
teryalizmem  przezywanych,  zgłaszały  się  coraz  uporczywiej  dążenia 
socyalne,  polepszenia  bytu,  podniesienia  materyalnego,  bez  czego 
moralności  niema.  Nie  tylko  w  nauce  i  życiu  społecznym  nurto- 
wały te  prądy;  wystąpiły  i  w  literaturze  pięknej;  stanowią  też 
cechę  doby  następującej,  najnowszej. 


ROZDZIAŁ  SIEDMNASTY. 

LITERATURA  PO  ROKU  1863.  JEJ  TŁO; 
PROZA  HISTORYCZNA. 


Rozwój  umysłowy  w  Galicyi,  w  Poznańskim  i  w  Królestwie.    Historya:  dzieje 
literatury;  krytyka. 

Nową  katastrofę  wywołały  polityka  romantyczna,  wcielająca 
poezyę  w  życie,  nie  licząca  się  z  siłami,  kusząca  się  z  motyką  na 
słońce,  idąca  łatwowiernie  na  lep  każdej  ułudzie;  fatalny  zbieg  oko 
liczności;  przyczyny  inne,  głębsze.  Z  katastrofą  polityczną  i  jej 
klęskami  nieuchronnymi  splotła  się  wielka  reforma  włościańska, 
zmieniająca  odrazu  podstawy  ekonomiczne  społeczeństwa.  Wobec 
tych  ciosów  i  zmian  musiały,  gdy  pierwsze  przygnębienie  minęło, 
wziąć  górę  reakcya  krytyczna,  obliczanie  się  z  pozostałymi  siłami 
i  z  nowymi  warunkami;  rozstanie  się  z  ułudami,  z  zasadą  »im  go 
rzej  —  tym  lepiej«;  praca,  mniej  głośna,  wy  trwalsza  zato  i  wszech - 
stronniejsza;  porównywanie,  w  swym  wyniku  bardzo  smutne,  na 
szego  rozwoju  z  rozwojem  narodów  ościennych,  wykazywanie  jego 
niedoborów,  pragnienie  gorące  wydobycia  się  z  zastoju  i  zacofa 
nia.  Równocześnie,  nieraz  w  całkiem  odmiennym  duchu  i  kierunku, 
odbywa  się  i  rewizya  ubiegłego  procesu  dziejowego,  trwa  praca 
nad  wzmożeniem  sił  narodowych;  literatura  naukowa  i  artystyczna 
walkę  tę  żywo  odczuła,   kierowała  nią   i  dotąd  się   nią  przejmuje. 

Wprawdzie  zwęziła  się  znacznie   podstawa  tej  literatury;   za 
częła  się   wycofywać  z  dawnych   kresowych   pozycyi,   uszczuplały 


—     312     - 

się  rozmiary  jej  pola  działania;  zato  wzmogły  się  napięcie  i  wy- 
datność  tej  pracy. 

Wzmogły  się  najrychlej  i  najbardziej  w  Galicyi.  Nowe  klęski 
państwowe  podcięły  w  r.  1866  na  zawsze  centralizm  austryacki, 
rozwiały  złudzenia  hegemonów  wiedeńskich,  zniszczyły  zakusy 
utrzymania  blichtru  niemieckiego  w  kraju  odwiecznie  słowiańskim. 
Pożegnano  się  więc  z  nimi  na  zawsze  i  wcale  szybkim  krokiem 
dokonało  się  za  rządów  Agenora  Gołuchowskiego  ukrajowienie 
urzędów,  szkoły,  administracyi;  tylko  w  wojsku  ostała  się  niem- 
czyzna, chociaż  i  tu  uczyniono  ustępstwa  konieczne.  Obok  pol- 
skiego przyznano  i  językowi  małoruskiemu  prawa  w  szkole  i  urzę- 
dzie, dano  mu  sposobność  i  pole  do  rozwoju.  Autonomia  prowin- 
cyi,  wolność  prasy  i  stowarzyszeń,  życie  parlamentarne  wywołały 
nadzwyczajny  ruch  polityczny  z  zabarwieniem  społecznym  coraz 
wyrazitszym;  niebawem  zarysowały  się  ostro  party e,  konserwa- 
tywna i  postępowa;  zarodki  ich  r.  1848  sięgały,  z  przeciwieństwami 
stanowymi,  szlacheckim  i  mieszczańskim;  stronnictwo  postępowe 
rozwijało  się  w  coraz  bardziej  radykalnym,  wreszcie  socyalistycz- 
nym  kierunku,  aż  się  rozszczepiło;  wystąpiła  samoistna  party  a 
socyalistyczna,  z  I.  Daszyńskim  na  czele,  nie  święcąca  jednak 
tryumfów  w  pierwszych  wyborach  powszechnych  1907  r. 

Konserwatywne  koła  krakowskie  łączyły  się  z  »podolskimi«; 
przeciw  nim  stawały  głównie  Lwów,  miasta,  gminy  wiejskie.  Naj- 
zdolniejsi rzecznicy  konserwatyzmu,  Stanisław  Koźmian,  Józef 
Szujski,  Stanisław  Tarnowski,  zespolili  się  w  »Czasie«  i  w  » Prze- 
glądzie Polskim  «,  nie  gardząc  i  bronią  satyry,  kiedy  w  boju  poli- 
tycznym zakulisowym  wodził  rej  Grocholski.  Najznamienniej  wy- 
stąpiła trójca  krakowska  w  »Tece  Stańczyka «,  i  od  niej  całą  party ę 
Stańczykami  przezwano;  szereg  to  listów  luźnych,  wydawanych 
w  »Przeglądzie  Polskim«  roku  1867,  walczących  na  kilka  frontów, 
tak  przeciw  demagogom  i  rewolucyonistom,  jak  i  przeciw  karye- 
rowiczom:  listy,  dowcipnie,  nieraz  z  gryzącą  ironią  pisane,  chło- 
stały i  nasze  Egerye  polityczne  i  wybryki  lwowskie  i  liberum 
conspiro,  pod  alegoryą,  aż  nadto  przejrzystą,  albo  i  bez  obsłonek. 
»Tygrysów«  odgryzał  się,  jak  mógł,  ale  ciętością  nie  dorównywał; 
pozycya  Stańczyków  nie  była  łatwą  do  zwalczenia:  przemawiali 
w  imię  rozsądku  i  rozwagi  i  nieobawiali  się  niepopularności,  wy- 
zwisk od  »straży  poźarnej«,  od  gasicieli  ducha  narodowego. 

Dziennikarstwo  lwowskie  walczyło  z  sobą  w  imię  rozmaitych 


—     313     — 

programów,  a  raczej  rozmaitych  osobistych  antypatyi;  próby  za- 
szczepienia liberalizmu  w  Krakowie  samym  długo  się  nie  powo- 
dziły, równie,  jak  i  konserwatyzm  we  Lwowie  nie  prosperował; 
tu  ostatecznie  pisma  demokratyczno  -  narodowe,  »Słowo  Polskie* 
i  »Kuryer  Lwowski«  (ten  z  odcieniem  radykalnym)  wzięły  górę 
i  na  czele  dziennikarstwa  galicyjskiego  kroczy  dziś  »Słowo  Pol- 
skie- Dawnej  politykomanii,  kombinacyi  wielkich,  nikt  już  nie 
uprawia;  pisma  służą  wyłącznie  interesom  krajowym,  rzeczy  za- 
graniczne uwzględniają  mało.  Osobnych  tygodników  ani  miesięczni- 
ków (prócz  »Przewodnika«,  dodatku  do  urzędowej  »Gazety  Lwow- 
skiej*), nie  stworzono,  mimo  kilku  prób  (»Tydzień«  i  in.),  we  Lwowie; 
w  Krakowie  utrzymał  się  do  dziś,  pod  redakcyą  Tarnowskiego, 
potym  Mycielskiego,  »Przegląd  Polski«,  bogaty  w  rozprawy  lite- 
rackie, historyczne  i  ekonomiczne,  »Przegląd  Powszechny«  Jezuitów 
w  Krakowie  uwzględnia  rzeczy  wiary  i  Kościoła. 

Równie,  a  raczej  jeszcze  silniej  ożywiło  się  życie  naukowe 
przez  dwa  uniwersytety  i  do  godności  Akademii  Umiejętności  wy- 
niesione dawne  Towarzystwo  Naukowe  krakowskie.  Akademia  kra- 
kowska warsztatem  pracy  naukowej  polskiej,  o  czym  Szujski 
zawsze  marzył,  rzeczywiście  się  stała;  wydała  po  pracy  trzydziesto- 
letniej 472  tomy  i  z  660  instytucyami  zagranicznymi  stały  utrzy- 
mywa  stosunek;  najruchliwszy  w  niej  wydział  historyczny.  Wydział 
filologiczny  uprawia  w  pierwszym  rzędzie  dzieje  języka  i  piśmien- 
nictwa, wydaje  bibliotekę  dawnych  pisarzów  polskich  i  in.  Świeżo 
przystąpiła  Akademia  do  wielkiego  wydawnictwa  zbiorowego,  do 
Encyklopedyi  rzeczy  polskich,  obejmującej  całokształt  historyi, 
literatury,  języka  i  t.  d.,  skupiając  w  tym  celu  najwybitniejsze  siły 
narodowe. 

Uniwersytet  krakowski,  chwała  niegdyś  narodu  i  zasługa 
jego,  znalazł  gorliwych  zbieraczów  materyałów  i  historyografa: 
skrzętny  Żegota  Pauli,  niezmordowany  w  gromadzeniu  i  wypisy- 
waniu zewsząd  najcenniejszych  rzeczy,  przygotował  pierwsze  tomy 
kodeksu  »dyplomatycznego«;  po  nim  Władysław  Wisłocki  wcią- 
gnął się  całkiem  w  dzieje  szkoły,  jej  instytucyi  i  magistrów. 
Historyografem  jej  został  Kazimierz  Morawski  (Poznańczyk);  jego 
»Historya  uniwersytetu«  obejmuje  jednak  tylko  epokę  świetności 
szkoły,  lata  1400—1520;  nie  wyczerpała  i  tu  wszystkiego,  ale  na- 
pisana z  taką  miłością  przedmiotu,  z  wiedzą  i  smakiem,  na  tle  tak 


—     314     — 

obszernym,  że  wznosi  się  wysoko  ponad  miarę  przeciętnych  dzie- 
jów uniwersyteckich.  I  Lwów  zdobył  się  na  dzieje  swojej  szkoły, 
późnej,  skromnej,  przez  długie  lata  obcej. 

Największego  postępu,  przewrotu,  doczekały  się  studya  histo- 
ryczne. Młodzi  pracownicy  —  a  przyświecali  im  Helcel  w  poj my- 
waniu, Szajnocha  w  przedstawianiu  epok  —  nieraz  wyszkoleni 
u  najznakomitszych  mistrzów  zagranicznych,  zaciągnęli  się  w  dłu- 
gim, coraz  rosnącym  szeregu  do  gruntownego  zbadania  dziejów 
ojczystych.  Nęciły  najrozmaitsze  widoki:  jeśliż  historya  magistra 
vitae,  toć  dla  zwyciężonych  i  osłabionych  nauki  jej,  podwójnej 
wartości  być  muszą;  nęciła  sama  świetność  tych  dziejów,  tym  wi- 
doczniejsza,  im  bliżej  je  poznawano.  Na  czele  historyków  stanęli 
Józef  Szujski  i  Waleryan  Kalinka. 

Szujski  zerwał  się  wcześnie  do  wydania  obszernych  dziejów 
polskich;  w  pierwszym  tym  ich,  czterotomowym  zarysie  nie  uwol- 
nił się  jeszcze  od  panującego  »republikańskiego«  nastroju,  od  czego 
go  dopiero  świeże  wypadki  i  pogłębienie  studyów  odwiodły.  Po- 
tępił, jako  działacz  polityczny,  ruchy  niepolityczne,  wybujały  indy- 
widualizm, brak  silnego  rządu,  wszystko,  co  do  katastrofy  końcowej 
wiodło  —  zabrnął  nawet  zbyt  głęboko,  bo  pociągał  do  odpowie- 
dzialności, składał  winę  i  na  humanizm,  co  odhartowywał  charaktery, 
i  na  reformacyę,  co  podkopał  jedyną  niezachwianą,  powagę  Ko- 
ścioła. Z  nowego,  »stańczykowskiego«  punktu  widzenia  całości 
dziejów  już  nie  wyłożył  obszerniej,  ponieważ  jego  »Ksiąg  dwana- 
ście dziejów  polskich«  zbyt  na  to  treściwe  i  zbite;  ale  w  szeregu 
studyów  i  odczytów  myśli  nowe  przeprowadzał;  forma  świetna 
porywa,  każe  zapominać  o  paradoksie,  jednostronności,  stronniczo- 
ści. Waleryan  Kalinka,  już  ksiądz  (Zmartwychwstaniec),  obrał  chwile 
gasnącej  rzeczypospolitej ,  »Ostatnie  lata  panowania  Stanisława 
Augusta«  i  »Sejm  Czteroletni «  (czego  nie  dokończył),  dla  wysta- 
wienia wielkiego  obrazu.  Zwolennik  monarchizmu  i  katolicyzmu, 
starał  się  zrehabilitować  króla,  umniejszyć  zasługi  przywódców  po- 
lityki przeciwnej,  sprawdzić  wyrok,  wydany  przez  obrońców  Kon- 
stytucyi  Trzeciego  Maja.  Dzieło  oparte  na  gruntownych  badaniach 
archiwalnych,  acz  wszystkich  tajemnic  i  sprężyn  ukrytych  nie  od- 
słoniło; acz  się  ogranicza  do  skreślenia  akcyi  politycznej,  domowej 
i  zagranicznej,  a  nie  bada  stanu  społeczeństwa;  acz  się  z  predy- 
lekcyami  nie  ukrywa  i  morałów  nie  skąpi,  —  imponuje  świetnymi 


—     315     — 

charakterystykami  ludzi,  spraw  i  stronnictw,  trafnymi  wywodami, 
znakomitym  stylem;  nie  oszczędzało  ostrej  prawdy  i  niejedne  ilu- 
zyę  rozwiało. 

Od  nich  obu  —  a  przyczepiano  do  nich  i  niezdarę,  Anto- 
niego Walewskiego,  niewczesnego  obrońcę  lojalizmu,  chorującego 
na  legitymizm  i  bigoteryę  i  dyskredytującego  tylko  Kraków  — 
wywodzono  początek  osobnej  »szkoły  krakowskiej«,  co  całą  prze- 
szłość rozpatrywała  z  punktu  upadku  państwowego,  szukała  w  niej 
tylko  momentów,  osłabiających  wiązadła  państwowe,  i  nie  objek- 
tywnie,  lecz  owym  z  góry  narzuconym  kryteryum  mierzyła  sprawy 
i  ludzi.  Najjaskrawiej  wystąpił,  najżywsze  też  protesty  wywołał 
Michał  Bobrzyński  »Dziejami  Polskimi  w  zarysie«  (kilka  wydań 
i  tłumaczeń);  widziałby  on  chętnie  Polskę  silną  i  rządną,  więc  bez- 
względnie każdy  ruch,  stronnictwo,  osobistość  niemal,  tylko  z  tego 
punktu  oceniał;  jego  zarys  to  nie  przedmiotowe  przedstawienie, 
jakim  Szujskiego  zarys  być  zamierzał:  z  pod  pióra  prawnika  i  po- 
lityka wyszedł  akt  oskarżenia  ludzi  i  czasów,  post  festum  do  tego. 
Dzieła  innych  historyków  krakowskich  tych  uprzedzeń  nie  dzielą. 
Tadeusz  Wojciechowski  większej  całości  nie  utworzył;  oddaje  się 
badaniom  specyalnym,  od  początków  społeczeństwa,  śledząc  je 
nawet  w  imiennictwie  osad,  aż  do  dziejów  katedry  krakowskiej; 
studya  jego  odznaczają  się  nadzwyczajnym  darem  kombinacyjnym; 
drobne  szczegóły,  pomijane  przez  innych,  wiąże  autor  i  rozświeca 
nimi  zamierzchłe  czasy,  szczególniej  wiek  XI.  Stanisław  Smolka, 
po  pierwszym  świetnym  dziele  (»Mieszko  Stary  i  jego  wiek«)  pisał 
szkice,  ciekawe  treścią,  wykwintne  formą,  głównie  z  przełomowych 
czasów  XIV  i  XV  wieku;  w  »Mieszku«  sięgnął  w  wiek  XII  i  od- 
tworzył, nie  dzieje  książęce,  lecz  całą  epokę,  wyzyskując  naj- 
lżejsze napomknienia  kronik  czy  aktów,  dorabiając  do  nich  tło 
obszerne,  malownicze;  od  czasów  dawnych  przeszedł  wkońcu  do 
XIX  wieku  i  odtworzył  postać  Lubeckiego,  na  szerokim  tle  spół- 
czesnym,  najważniejszy  i  najciekawszy  wkład  do  dziejów  Króle- 
stwa kongresowego,  celujący  nader  żywym,  barwnym  przedsta- 
wieniem. 

Najruchliwszy  był  Franciszek  Piekosiński,  niestrudzony  wy- 
dawca dzieł  heraldycznych  i  dyplomataryuszów,  chociaż  imię  jego 
rozgłosiła  najbardziej  teorya  najazdu,  pokutująca  od  wieku  u  na- 
szych i  obcych  historyków,   coraz  inaczej  po j  mywana.   Innych  za- 


—     316     — 

służonych  historyków  krakowskich,  Wincentego  Zakrzewskiego, 
pracującego  nad  dziejami  XVI  wieku,  nad  Batorym  i  reformacyą; 
Bolesława  Ulanowskiego,  niestrudzonego  wydawcę  źródeł  najroz- 
maitszych, głównie  do  dziejów  kościelnych;  Wiktora  Czerniaka, 
zwracającego  się  w  swych  »Szkicach«  (z  czasów  Jana  Kazimierza) 
i  do  szerszej  publiczności;  Karola  Potkańskiego,  studyującego 
czasy  przedhistoryczne  i  średniowieczne,  możemy  wspomieć  tylko 
pobieżnie. 

Z  filozofów  wymieniamy  Stefana  Pawlickiego,  niegdyś  wolno- 
myślnego  docenta  warszawskiego,  księdza  potym,  dziś  prawomyśl- 
nego  profesora  filozofii,  badacza  jej  dziejów  w  starożytności,  zna- 
komitego stylistę  i  głębokiego  jej  znawcę,  nieuprzedzonego  nadto,, 
nawet  gdy  o  Renanie  pisał;  i  najzdolniejszego  apologetę,  ks.  Ma- 
ryana  Morawskiego,  Jezuitę,  w  »Wieczorach  lemańskich«  i  w  »Filo- 
zofii«  gruntującego,  w  poważnej  treści  i  wykwintnej  szacie,  nieo- 
mylność katolicyzmu,  jako  jedynej  kotwicy  zbawienia.  Wincenty 
Lutosławski,  wychowanek  i  docent  uniwersytetów  rosyjskich,  póki 
w  Krakowie  wykładał,  zupełnie  niezawisłe  zajmywał  stanowisko. 
On  jedyny  między  filozofami  polskimi  —  bo  pomimo  obojętności 
rasowej  przeciw  wszelkiej  abstrakcyi  i  mimo  dawnych  i  modnych 
szyderstw  pozytywistów-społeczników  i  materyalistów-przyrodników 
przeciw  wszelkiej  metafizyce,  dziś  o  filozofach  polskich,  nawet 
w  Warszawie,  mówić  możemy  —  na  samoistny  zupełnie  pogląd  na 
świat  się  zdobył,  na  system  monad  wyższych,  podnoszących  niż- 
sze. Pracuje  w  dwu  kierunkach,  to  oddany  głębokim  badaniom 
nad  Platonem,  cenionym  głównie  (i  wydanym)  w  Anglii,  to  szerząc 
»eleuteryę«  indywidualistyczną,  apostołując  dla  niej  po  kraju 
i  w  Szwajcaryi,  godząc  niby  mesyanistyczne  poglądy  (w  czym 
ze  Szczepanowskim  Piastem  się  styka)  z  kampanią  przeciw  alkoho- 
lowi; jego  »Wy chowanie  narodowe«,  jego  pisma  i  odczyty,  zata- 
czają coraz  szersze  koła,  mimo  protestów  fachowych  ludzi,  ale 
»Seelenmacht«  jego  i  w  krytyce  niemieckiej  z  uznaniem  się  spo- 
tykała. 

W  historyi  literatury,  obok  zasłużonego  monografisty  Puław, 
L.  Dębickiego  (spółpracownika  » Czasu «,  gromadzącego  w  »Tece 
Dziennikarza «  szkice,  barwnie  pisane),  wystąpił  towarzysz  jego 
przekonań  politycznych  i  społecznych,  Stanisław  Tarnowski,  zara- 
zem pisarz  i  działacz  polityczny,   uczeń  niegdyś  Klaczki  i  Kalinki, 


—     317     - 

spadkobierca  stylu  Klaczki  i  tłumacz  jego  » Wieczorów  florenckich«, 
po  Józefie  Majerze  prezes  Akademii  Krakowskiej.  Przez  politykę 
wszedł  do  literatury:  najpierw  badał  dawnych  pisarzów  politycz- 
nych XVI  i  XVII  wieku;  opracowywał  biografie  (Kalinki,  Kocha- 
nowskiego, Krasińskiego  i  in.),  pisywał  znakomite  recenzye  (np.  o  Sło- 
wackim Małeckiego),  wygłaszał  świetne  formą,  a  poważne  treścią 
odczyty  (o  Fredrze  w  Warszawie,  w  Poznaniu  o  Słowackim  i  t.  d.), 
zanim  z  obszerną  »Historyą  Literatury  Polskiej*  wystąpił.  Znako- 
mity stylista;  jego  dzieło  samo  jest  dziełem  sztuki,  mimo  luźnej 
budowy;  opowiada  żywo  i  barwnie,  wznosi  się  do  patosu,  ale 
używa  i  ironii;  celuje  trafną  analizą  estetyczną  i  szerokim  widno- 
kręgiem. W  sądach  swych  powoduje  się  autor  stale  duchem  oby- 
watelskim, pyta  i  bada  najpierw,  o  ile  dzieło  sztuki  moralnym  od- 
powiada wymaganiom,  jaką  odda  służbę  społeczeństwu  i  nie  olśniewa 
go  nigdy  samo  wykonanie,  choćby  najświetniejsze;  razi  go  też 
wszelka  fantastyczność,  Słowackiego  czy  Wyspiańskiego.  Mimo  to 
pozostanie  »Historya«  najpiękniejszym  obrazem  naszej  literatury; 
porywa  formą  wytworną,  uczuciem  gorącym,  miłością  wszystkiego, 
co  polskie,  urozmaiceniem  wykładu  znacznym;  uczy  najlepiej  cenić 
i  kochać  tę  literaturę,  chociaż  jej  autor  nie  zrzeka  się  bynajmniej 
predylekcyi  czy  uprzedzeń,  głównie  politycznych,  ale  i  estetycz- 
nych; Rejowi  np.  nie  przebaczy  gorliwego  protestantyzmu,  Goszczyń- 
skiemu demagogicznych  zapędów,  na  cały  modernizm  z  największą 
spogląda  nieufnością. 

Józef  Tretiak,  autor  pięknego  dzieła  o  młodości  Mickiewicza, 
kowieńskiej  i  odeskiej,  szkiców  literackich,  głównie  XVIII  i  XIX  wie- 
kowi poświęcanych,  stanął  najwyżej  w  znakomitym  dziele  o  Sło- 
wackim, zajmującym,  jak  romans  psychologiczny,  nie  wolnym 
jednak  od  uprzedzeń  na  niekorzyść  poety,  zbyt  obniżanego  w  po- 
równaniu z  Mickiewiczem.  Maryan  Zdziechowski,  jedyny  u  nas 
niemal  znawca  literatur  słowiańskich,  kreślił  szerokie  obrazy,  Me- 
syanizmu  i  Słowianofilstwa,  albo  wpływu  Byrona  na  literatury  sło- 
wiańskie; odznaczał  się  pięknością  formy  i  przejęty  ideą  religijną 
»przeczeniów«  nie  znosił,  szukał  ducha  wierzącego  w  literaturze 
francuskiej  i  entuzyastycznie  go  witał. 

Dalej  Józef  Kallenbach,  autor  znakomitego  studyum  psycho- 
logicznego o  Mickiewiczu,  wydawca  spuścizny  literackiej  i  ko- 
respondencyi   po   Zygmuncie   Krasińskim,   biograf  jego   młodości. 


—     318     - 

Potym  znakomity  badacz  dziejów  teatru,  Stanisław  Windakiewicz, 
dawną  literaturę  na  najszerszym  tle  europejskim  studyujący,  bystry 
spostrzegacz  i  wytworny  stylista.  Tadeusz  Grabowski,  znawca  lite 
ratury  francuskiej,  od  niej  styl  i  metodę  przenoszący  na  sylwetki 
literackie  polskie  (Krytyków  naszych),  studyujący  poezyę  nową 
i  dawnych  różnowierców. 

Obok  historyków  literatury  i  estetyków  stanął  Karol  Estrei- 
cher, po  lwowskiej  i  warszawskiej  wycieczce  w  Krakowie  osiadły, 
i  po  pracach  o  teatrze  polskim,  po  przyczynkach  do  biografii  Pola 
i  innych,  olbrzymim  wydawnictwem  » Bibliografii  Polskiej«  zasłu 
żony.  Pierwsze  jej  tomy  obejmywały  wiek  XIX,  następne  przygo- 
towały główne  dzieło,  wyliczenie  wszystkich  druków  polskich  XVI 
do  XVIII  wieku;  dzieło  nieocenionej  korzyści  dla  każdej  pracy 
z  dawnej  literatury;  niniejszy  zarys  gorliwie  się  z  niego  zasilał. 
Nie  jest  to  bowiem  suche  wyliczenie  tytułów  i  wydań;  przy  każ- 
dym autorze  czy  dziele  podana  cała  literatura  o  nich,  poruszone 
wszelkie  wątpliwości,  powydobywane  z  przedmów  i  tekstu  ciekawe 
szczegóły,  tak  że  nabiera  się  pojęcia  i  o  dziele  samym,  co  przy 
nadzwyczajnym  rozproszeniu  dawnych  ksiąg  polskich  studya  znacznie 
ułatwia. 

Z  historyków  sztuki,  po  Ambrożym  Grabowskim,  Kremerze, 
Łepkowskim,  po  dziele  Niemca,  Essenweina,  o  pomnikach  krakow 
skich  (1866  r.),  zasłużył  się  Włodzimierz  Łuszczkiewicz  badaniem 
zabytków  architektonicznych,  szczególniej  kościelnych,  zdejmywa- 
niem  planów,  odtwarzaniem  całości;  jeździł  w  tym  celu  po  całej 
Polsce. 

W  Krakowie  samym  przystępywano  do  restauracyi,  dawniej 
jeszcze  biblioteki  jagiellońskiej,  potym  Sukiennic  i  tumu  maryac 
kiego;  dziś  przychodzi  kolej  na  Wawel.  Miłośnicy  zabytków  i  mia 
sta  wydają  »Rocznik  Krakowski«  z  cennymi  rozprawami  fachowymi 
(Kopery,  dyrektora  Muzeum  Narodowego;  L.  Lepszego  z  historyi 
nie  tylko  sztuki  złotniczej  i  t.  d.,  lecz  i  z  życia  i  kultury  miej- 
skiej; Kutrzeby  z  dziejów  handlu  i  mieszczaństwa)  i  popularyzują 
w  mniejszych  wydawnictwach  dzieje  miasta  i  zabytków  jego; 
S.  i  M.  Cerchowie  i  dr.  Kopera  wydają  pyszne  formą  »Pomniki 
Krakowa«. 

Szersze  badania  podejmywa  Maryan  Sokołowski,  od  przedni 
story czny eh  czasów  do  nowszych  sięgając,  głównie  historyą  rzeźbiar- 


-     319     — 

stwa  i  malarstwa  dawnego,  stykami  z  Bizancyum  i  sztuką  ruską, 
wpływami  zachodnimi  (od  Norymbergi  i  Pragi)  zajęty.  Jerzy  My- 
cielski  bada  malarzów  polskich  za  granicą,  np.  Lubienieckich; 
przedstawia  w  pięknej  książce  »Wiek  malarstwa  polskiego«,  uprzy- 
stępnia nam  obcych,  np.  Van  Dyka:  szeroki  podkład  historyczny, 
smak  i  znawstwo  w  rzeczach  sztuki  nadają  tym  studyom  znacze- 
nie wybitne.  Na  pograniczu  sztuki,  kultury  i  literatury  rozwija  Ka- 
zimierz Chłędowski  wielkie  obrazy  kultury  włoskiej:  Siena  i  Ferrara, 
sztuka,  życie  i  historya  odrodzenia  włoskiego,  promieniującego  i  do 
Polski  Zygmuntowskiej,  znalazły  w  nim  wytrawnego  znawcę  i  wy- 
mownego opowiadacza,  idącego  o  lepsze  z  powieściopisarzem. 

Za  Krakowem  i  Lwów  nie  pozostaje  wtyle,  mianowicie  co 
do  ścisłej  wiedzy;  zdobył  się  na  Towarzystwo  popierania  nauki 
polskiej,  zasłużone  szeregiem  cennych  wydawnictw  źródłowych 
i  opracowań  naukowych,  Między  historykami  jego  zaważył  Ksa- 
wery Liske  nadzwyczajną  energią;  większych  dzieł  sam  wprawdzie 
nie  napisał,  ale  żywym  słowem  umiał  cały  zastęp  młodszych  pra- 
cowników zespolić,  około  wydawnictwa  lwowskich  »Akt  grodz- 
kich i  nadzwyczaj  cennego  »Kwartalnika  Historycznego«,  czaso- 
pisma, rozprawami  i  recenzyami  ruch  wiedzy  historycznej  popiera- 
jącego. 

Z  licznych  współpracowników  i  uczniów  należy  wymienić 
prawnika  Oswalda  Balzera,  nadzwyczaj  czynnego,  autora  pomnikowej 
»Genealogii  Piastów«,  wydawcy  aktów  i  konstytucyi;  Aleksandra 
Semkowicza,  redaktora  »Kwartalnika  Historycznego«;  Ludwika  Fin- 
kla,  autora  znakomitej  »Bibliografii  historyi  polskiej«. 

Ze  starszej  generacyi  najwybitniejszą  siłą  jest  Ludwik  Kubala 
specyalnością  jego  wiek  XVII;  w  znakomitych  monografiach  (o  Orze- 
chowskim, Osolińskim)  i  szkicach  (nadzwyczaj  barwnych,  przewyż- 
szających mocą  słowa  i  plastyki  szkice  Szajnochy)  do  znajomości 
dziwnych  tych  czasów  i  ludzi  najbardziej  się  przyczynił;  pod  ich 
wpływem  powstało  »Ogniem  i  Mieczem«. 

Historya  Lwowa  specyalnie  zajmuje  się  Władysław  Łoziński, 
dawną  świetnością  miasta,  stosunkami  jego  handlowymi,  dziejami 
jego  sztuki  czy  jego  patrycyatu,  ale  jest  to  nie  tylko  historyk 
obyczajowości,  lecz  i  belletrysta  niepospolity  (jego  »Madonna  Bu- 
sowiska«  to  jedna  z  najlepszych  naszych  nowel,  a  nie  jedyne  to 
jego  dzieło,  celuje  on  i  w  popularnych  opowiadaniach,   np.  o  Ha- 


—     320     — 

nuszu  Bystrym  i  innych);  jego  też  zasługą  powstał  »Przewodnik 
naukowy  i  literacki «,  jako  dodatek  do  »Gazety  Lwowskiej«,  jedyny 
lwowski  miesięcznik,  dziś  pod  redakcyą  Adama  Krechowieckiego; 
z  badań  lwowskich  przeszedł  Łoziński  do  czerwonoruskich  i  złożył 
w  dziele  »Prawem  i  Lewem«  najbarwniejszy  a  zarazem  najsmutniej- 
szy szkic,  jak  to  się  bito  i  krzywdzono  za  Zygmunta  III:  Djabeł 
Stadnicki  doczekał  się  oceny  słusznej.  Osolineum  zaprzestało  wy- 
dawnictwa Biblioteki,  łoży  zato  koszty  na  monografie  i  na  wyczer- 
pujący katalog  swych  rękopisów;  wielce  zasłużony  dyrektor  jego, 
dr.  Wojciech  Kętrzyński,  nieznuźony  szperacz  za  zabytkami  histo- 
ryi  średniowiecznej  i  wydawca  ich  niepospolity;  kustosz,  Aleksan- 
der Hirschberg,  po  monografiach  o  Łaskich  przeszedł  do  niezmier- 
nie ciekawych  i  ważnych  dziejów  Samozwańców  i  opublikował 
wiele  pierwszorzędnego  materyału,  jak  i  znakomite  opracowania 
głównych  postaci  tych  dziejów. 

Historyę  Kościoła  polskiego,  od  najdawniejszych  czasów,  ba- 
dają kanonista  lwowski,  prof.  Abraham,  i  ks.  Jan  Fijałek,  niezmiernie 
czynny;  monografie  np.  o  Jakubie  z  Paradyża  i  in.  jemu  zawdzię- 
czamy; najbardziej  cenimy  u  obu  swobodę  badania,  brak  uprze- 
dzenia i  stronniczości,  np.  w  traktowaniu  dziejów  Kościoła  wscho- 
dniego. Nie  moglibyśmy  tego  powtórzyć  o  pracach  dr.  A.  Prochaski, 
poświęconych  wiekowi  XV  i  XVI,  ultrakatolickich  i  ultramonarchicz- 
nych,  przysparzających  jednak  wiele  materyału  i  niejednego  no- 
wego punktu  widzenia:  poblizkim  czasom  oddaje  się  Papee  (Kazi- 
mierzowi Jagiellończykowi)  i  zmarły  przedwcześnie  A.  Lewicki. 

Nad  historyą  Lwowa  dawnego,  nad  związkami  z  Wołoszczyzną 
pracuje  archiwaryusz  lwowski,  dr.  A.  Czołowski;  liczne  źródłowe 
publikacye  (wielotomowe  Aktów  grodzkich  XV  wieku;  dyplomata- 
ryusza  lwowskiego)  rzucają  pożądane  światło  na  oryginalne  sto- 
sunki dawnej  czerwonoruskiej  ziemicy,  na  której  rozmaite  narodo- 
wości, wyznania,  ustroje  państwowe  się  stykały  i  ścierały. 

Historyę  Jezuitów  w  Polsce,  na  tle  nadto  obszernym,  opra- 
cował ks.  Załęski,  autor  historyi  masoństwa. 

W  historyi   literatury   i   w   filologii   polskiej   (zaniedbywanej 
w  Krakowie,  gdzie  dopiero  Lucyan  Malinowski  lukę  zapełnił  i  cały 
szereg  uczniów  przygotował),  zajaśniał  we  Lwowie  Antoni  Małecki. 
W  wykładach  obej mywał  całokształt  literatury;   rozprawy  poświę 
cał  postaciom  Morsztyna  i  Fryca;   monografia  jego  o  Słowackim 


—     321     — 

(wydał  i  listy  jego  do  matki  i  pisma  pośmiertne),  była  u  nas  pierw- 
szą, znakomitą,  wyczerpującą,  wzorową  pracą  tego  rodzaju,  oce- 
niającą i  poszczególne  utwory  i  faculte  -  maitresse  pisarza,  uwy- 
datniającą szczegóły,  lecz  nie  gubiącą  się  w  nich.  Jego  gramatyka 
polska  przełamała  lody:  przed  Małeckim  gubiła  się  ta  gramatyka 
co  najwyżej  w  płonnym  filozofowaniu  o  języku  lub  pełzała  na 
samych  nizinach  szeregowania  faktów  codziennego  użycia;  on 
pierwszy  u  nas  skorzystał  z  postępów  filologii  słowiańskiej,  z  prac 
Miklosicha>  powiązał  z  nimi  historyę  języka  i  wykreślił  jej  tory. 
Gdy  katedrę  lwowską  złożył,  nie  wykonał  dzieła,  któregośmy  się 
po  nim  spodziewali:  badając  życie  średniowieczne,  wdał  się  w  szcze- 
góły, odwodzące  go  od  dziejów  literackich  coraz  bardziej  do  po- 
czątków narodu,  do  kwestyi  lechickiej,  do  studyów  heraldycznych 
(tu  zajął  odrębne  od  Piekosińskiego  stanowisko)  i  ekonomicznych; 
na  tym  polu  zdobywał  Nestor  naszego  piśmiennictwa  coraz  nowe 
zasługi. 

Uczeń  jego,   Roman  Piłat,   z  monografiami,   nie  licznymi  ani 
obszernymi,    cennymi    krytycznym   opracowaniem    nowego   matę 
ryału,  przewodniczył  Towarzystwu  imienia  Adama  Mickiewicza,  co 
wydało   szereg   tomów  »Pamiętnika«,  z  najcenniejszymi   przyczyn- 
kami   do    genezy   i   historyi   pomysłów   i   dzieł   wieszcza;   potym 
przystąpiło    do    znakomitego,    iście   pomnikowego   wydania   jego 
dzieł,  rywalizującego  z  pomnikami  ze  spiżu  i  kamienia,  a  wkońcu, 
w  duchu  tego,   co  najchętniej  o  sobie  samym  milczał,   przekształ 
ciło   się   w   Towarzystwo   literackie,  pielęgnujące   w   swoim   »Pa 
miętniku«,   w  rozprawach   i  recenzyach,   całość   dziejów  literatury 
narodowej.  Uczniowie  Piłata,  Bruchnalski,  Heck,   Czarnik,   Gubry- 
nowicz,  Pini,  Wojciechowski  (K-)  i  inni,  monografiami  krytycznymi 
i   cennymi   wydawnictwami   wiedzę    nasze    pogłębili   i  rozszerzyli. 
E.  Porębowicz,  romanista,  świetny  tłumacz  arcydzieł  literatury  ca- 
łego świata,  po  raz  pierwszy  »Boską  Komedyę«  —  po  mniej  uda- 
łych    próbach    Korsaka    i    Stanisławskiego   —   godnie    spolszczył 
a  w  »Don  Żuanie«  (Byrona)  z  hr.  Baworowskim  szczęśliwie  zawo 
dniczył;  skarby  poezyi  ludowej,  północnej  czy  prowansalskiej,  rów- 
nież naszej  poezyi  przyswaja. 

Poza  uniwersytetem,  znawca  niepospolity  i  stylista,  Z.  Wasi 
lewski,  Warszawianin,  redaktor  »Słowa  Polskiego«,  z  cennymi  stu 
dyami  o  modernistach,  szczególniej  o  Kasprowiczu,  o  romantykach, 

DZIEJE    LITERATURY    POLSKIEJ    T.    II. 


—     322     — 

szczególniej  o  Goszczyńskim,  wystąpił,  uwagi  głębokie  w  piękną 
strojąc  szatę.  Biegeleisen,  zadziwiający  szybkością  i  energią  pracy, 
zerwał  się,  po  kilku  monografiach,  po  wydaniu  pism  Mickiewicza 
i  Słowackiego,  na  wystawienie  olbrzymiej  »Historyi  literatury  pol 
skie j « ;  w  czteru  sporych  tomach  do  połowy  XVIII  wieku  ją  do- 
prowadził, uwzględniając  badania  najnowsze;  nie  przetrawiwszy  ani 
zharmonizowawszy  należycie  szczegółów  tysiącznych,  gubi  się  nie- 
raz w  nich,  nie  trafia  do  równowagi  i  spokojnej,  wszechstronnej 
oceny. 

Do  starszego  pokolenia  wybitniejszych  krytyków-felietonistów, 
należy  Kazimierz  Bartoszewicz,  autor  niejednego  cennego  studyum 
literackiego;  zasłużył  się  i  ogłaszaniem  bogatej  spuścizny  histo 
rycznej  po  ojcu  i  publikacyami  przygodnymi  a  walczył  z  obo- 
jętnością publiczności  w  wydawnictwach  peryodycznych.  Między 
młodszymi  krytykami  wyróżnia  wielkie  uzdolnienie  W.  Feldmana,  wy- 
dającego od  kilku  lat  modernistyczną  i  radykalną  »Krytykę«  w  Kra- 
kowie, dokąd  się  ze  Lwowa  przeniósł,  autodydakta,  radykał,  wy- 
rosły w  najzacofańszym  otoczeniu  żydowskim,  małomiasteczkowym, 
którego  tajemnice  i  walki  w  dramatach  (»Cudotwórca«,  »Sądy  Boże«) 
i  powieściach  wystawiał.  Jego  »Piśmiennictwo  polskie  ostatnich  lat 
dwudziestu«  (cztery  tomy),  napisane  świetnie,  objektywności  sądu 
zrzeka  się  z  góry;  tendencyjne,  obniża  jednych  aż  nadto,  wręcz 
krzywdzi  np.  Tarnowskiego,  innych,  modernistów,  zbyt  wywyższa; 
bada  dzieła  i  idee,  wiąże  je  w  całość  organiczną;  nie  troszcząc  się 
o  formułki  estetyczne,  sięga  wszędzie  w  głąb  rzeczy  i  myśli;  że 
z  lubością  traktuje  »naj młodszych «,  że  nie  wszyscy,  w  tej  historyi 
umieszczeni,  tym  samym  już  i  do  historyi  należą,  nie  czyni  ujmy 
bystrości  sądu,  u  bojownika,  walczącego  w  pierwszym  szeregu, 
broniącego  się  —  wobec  dzisiejszych  separatystycznych  zakusów 
nowego  ruchu,  syonizmu  —  od  dwu  frontów.  Krytyka  jego  staje 
się  sama  sztuką.  U  pokrewnego  mu  I.  Stena  (»Dusze  spółczesne«, 
1902)  schodzi  całkiem  na  impresyonizm,  nie  bada  nawet  formy 
i  myśli,  oddaje  tylko  wrażenia. 

Rozwija  się  życie  na  polu  badań  historycznych  i  literackich, 
jak  i  na  polu  krytyki  i  publicystyki.  Ospałość  umysłową  starto 
dawno,  czego  liczne  wydawnictwa  fachowe;  czasopisma  specyalne, 
filologiczne,  pedagogiczne,  prawnicze  i  inne;  prosperujące  uniwer- 
sytety  ludowe,   dowodzą.    Nie   rozszczepiają   ani   osłabiają  ruchu 


—     323     — 

i  życia  tego  nowe  waśni  narodowe,  wyznaniowe,  społeczne;  ani 
Rusini,  ani  syoniści,  ani  socy  aliści  nie  zagrażają  na  sery  o,  owszem, 
wzywając  do  odporu,  budzą  nowe  siły.  Również  rozwija  się  sztuka  — 
Akademia  sztuk  pięknych  krakowska  zaważyła  w  rozwoju  naszego 
malarstwa,  za  Matejki  niegdyś,  potym  za  Fałata;  teatr  krakowski 
stoi  wysoko,  prowadzony  znakomicie  przez  Stanisława  Koźmiana, 
stańczyka,  Egeryę  Badeniego,  publicystę  znakomitego,  tylko  histo 
rykiem  —  mimo  »Roku  1863«,  źle  ułożonego  —  nie  jest;  potym 
przez  estetę  i  modernistę  Tadeusza  Pawlikowskiego,  brata  satyryka 
i  wydawcy  liberalnego  organu  krakowskiego,  »Kraju«,  Mieczysława; 
przez  Kotarbińskiego,  gdy  Pawlikowski  do  nowego  teatru  lwow- 
skiego swe  zasoby  materyalne  i  wymagania  estetyczne  przeniósł, 
walcząc  o  samą  sztukę  na  opornym  gruncie  lwowskim. 

Prowincya  więc,  najbardziej  zacofana,  wysuwa  się,  mimo  za 
niedbania  ekonomicznego  i  innych  niepomyślnych  warunków,  coraz 
energiczniej  na  czoło  i  przodownictwo,  a  wyróżnia  się  od  innych 
dzielnic  tym,  że  nie  w  jednym  ognisku  skupia  się  jej  ruch.  Kra- 
ków, jeszcze  przed  pół  wiekiem  miasto  wspomnień  i  grobów, 
ciche  i  senne  mimo  całej  swej  kultury  i  tradycyi,  przoduje  dziś 
w  ruchu  modernistycznym  i  reprezentuje  na  zewnątrz  najpoważniej 
naukę  i  sztukę  polską;  Lwów,  przed  pół  wiekiem  stojący  kilku 
ludźmi  i  jedną,  od  założenia  swego  mało  ruchliwą  instytucyą, 
z  rozpanoszonym  żywiołem  napływowym,  obcym  —  dziś  rozbu- 
dzonym życiem  umysłowym,  umiejętnym,  skupiającym  się  w  licz- 
nych towarzystwach  i  wydawnictwach,  zdobywa  zasługi,  jakich  za 
najświetniejszych  czasów  dawniejszych  miasto  handlowe  i  przed- 
murze przeciw  inkursyom  nie  dorobiło  się  nigdy.  Od  dwu  miast 
głównych  szerzy  się  ruch  i  na  mniejsze,  Tarnów,  Tarnopol,  Stani- 
sławów i  Drohobycz,  gdzie  tworzą  się  kółka  i  grupy,  mnożą  wy- 
dawnictwa peryodyczne,  a  Macierz  polska  rozrzuca  między  ludem 
tysiące  egzemplarzów  swych  książek,  np.  dziesięciocentowego  »Pana 
Tadeusza«! 

Na  ziemi  galicyjskiej  spotykają  się  od  wieków  światy  sło- 
wiańskie, zachodni  i  wschodni,  dwie  narodowości,  dwa  obrządki, 
dwie  kultury;  stąd  wynika  znaczenie  tej  ziemi,  jako  pola  naj- 
wdzięczniejszego  dla  badań  etnograficznych,  antropologicznych, 
a  nawet  archeologicznych.  Podejmywano  je  też  tutaj  od  dawna; 
ożywiły  się  teraz  pod  wpływem  Akademii;  znakomite  wykopaliska, 

21* 


—     324     — 

sięgające  czasów  scytyjskich  (posąg  z  łożyska  Zbrucza  »Świato- 
wit«,  może  nie  słowiański,  kumański  raczej;  skarb  michałkowski) 
i  bogaty  materyał  ludowy  do  badań  i  porównawczych  wywodów 
same  pobudzają. 

Archeologią  zajęli  się  Sadowski,  Poznańczyk,  rozkopy wając 
grodziska,  cmentarzyska  i  jaskinie,  i  Demetrykiewicz;  w  ludoznaw- 
stwie  odznaczył  się  Oskar  Kolberg.  Należy  do  dawniejszej  gene- 
racyi;  ruszał  w  tory  Wacława  z  Oleska  czy  Wójcickiego  jeszcze, 
zbierając  pieśni  ludowe  i  ich  melodye;  niebawem  rozszerzył  pro- 
gram, ogarnął  wszystko,  co  »ludowość«  stanowi,  chatę,  ubiór  i  po- 
żywienie, pieśni,  bajki  i  język,  wierzenia,  przesądy  i  gusła,  co  sam 
uzbierał,  wędrując  po  kraju,  i  co  wyczytał  w  dziennikach,  kalen- 
darzach i  dawnych  broszurach.  Tak  powstały  zbiory,  wydawane 
pod  tytułem  »Lud«,  w  nieskończonej  ilości  sery  i  i  tomów;  tylko 
Śląska  i  Prus  nie  uwzględnił.  Akademia  ogłasza  i  inne  zbiory, 
antropologiczne  i  etnograficzne,  nie  tylko  polskie,  jak  Świętka  »Lud 
nadrabski«,  ale  np.  Federowskiego  »Lud  białoruski«  (i  czarnoruski, 
bardzo  obfite  i  staranne);  we  Lwowie  istnieje  towarzystwo  ludo- 
znawcze i  wydaje  w  czasopiśmie  »Lud«,  prócz  materyału  surowego, 
studya  i  szkice  naukowe;  z  Muzeum  hr.  Dzieduszyckich  wychodzą 
również  ważne  publikacye,  np.  Huculszczyzna  Szuchiewicza,  Skarb 
Michałkowski  i  in. 

W  porównaniu  z  rosnącym  z  roku  na  rok  bogactwem  umy- 
słowego życia  Galicyi,  zasuwa  się  coraz  bardziej  w  głąb  Poznań- 
skie, zubożone  wychodźtwem  wybitnych  sił,  uczonych,  literackich 
(Kasprowicz,  Przybyszewski),  publicystycznych  (Rabski,  Czechow- 
ski); wystawione  na  najcięższą  walkę  z  górującym  żywiołem  obcym, 
rozporządzającym  olbrzymimi  zasobami  i  wszechpotęgą  państwową; 
w  tej  nużącej  walce  codziennej  zużywa  najlepsze  siły.  Kurnik, 
choć  właściciela  zmienił,  mecenasuje  po  dawnemu  literaturze;  dy- 
rektor jego,  Zygmunt  Celichowski,  wydawca  nieznuźony,  acz  prze- 
ciążony pracą,  nie  tylko  literacką;  zawdzięczamy  mu  dalszy  ciąg 
Tomicyanów  i  publikacye  rozmaitych  skarbów  biblioteki  kurnickiej. 
Dalej  rozwija  swą  czynność  Towarzystwo  Przyjaciół  Nauk,  po 
przewodniczących  Stanisławie  Koźmianie  i  Auguście  Cieszkowskim 
dziś  przez  historyka  Kościoła  (dziejów  Unii),  ks.  biskupa  Likow- 
skiego,  prowadzone,  z  kustoszem  zbiorów  muzealnych,  Bolesławem 
Erzepkim,  ruchliwym,  szczęśliwym  zbieraczem  i  wydawcą  cennych 


>—     325     - 

rzeczy  filologicznych  i  literackich,  odkrywającym  nam  po  raz 
pierwszy  całkowitą  spuściznę  poetów  Stanisławowskich,  Zabłockiego 
i  Trembeckiego.  Zbiory  Towarzystwa  obejmują  i  galeryę  obrazów 
i  wykopaliska  przedhistoryczne,  uwzględniane  w  bogato  ilustrowa- 
nych publikacyach  jego;  w  »Rocznikach«  przeważają  nieraz  przy- 
czynki lokalne,  np.  o  dziejach  Gniezna.  Z  jego  ramienia  wyszło 
znakomite,  wzorowe,  studyum  ks.  Warmińskiego  o  Seklucyanie, 
bogate  w  nieznane  fakty,  istny  tryumf  metody  historyczno -filolo- 
gicznej. Nowe  zbiory  powstały  w  Rusku  (hr.  Z.  Czarneckiego). 
Wyłącznie  historyi  prowincyonalnej  poświęca  się  Towarzystwo 
Naukowe  w  Toruniu,  wydające  miejscowe  materyały  historyczne. 
Między  kanonikami  kapituły  gnieźnieńsko-poznańskiej  znachodzimy 
pracowników  naukowych,  ks.  Korytkowskiego,  autora  cennego 
dzieła  o  arcybiskupach  i  prałatach  dyecezyi,  i  in.;  o  budzącym  się 
życiu  naukowym  wśród  duchowieństwa  świadczy  korzystnie  »Prze- 
gląd  Kościelny«  ks.  Okoniewskiego.  W  historyi  pracował  głównie 
Kazimierz  Jarochowski,  w  tym  samym  duchu,  a  nawet  zakresie,  — 
prócz  cennej  monografii  o  literaturze  poznańskiej,  w  jakim  swój 
zawód  rozpoczął.  Jako  historyk  literatury  i  filolog,  niespożyte  po- 
łożył zasługi  Władysław  Nehring,  profesor  wrocławski;  wydawał 
najcenniejsze  dawne  zabytki,  psałterz  floryański  i  kazania  gnieźnień- 
skie (najlepsze  studyum  o  pomnikach  staropolskich  wydał  po  nie- 
miecku), a  studya  i  szkice  literackie  poświęcał  różnym;  trafna  ana- 
liza estetyczna  i  myślowa,  uwzględnianie  prądów  obcych,  obszerne 
tło,  włączające  i  literatury  słowiańskie,  czeską  i  ruską,  znamionują 
każdą  z  jego  prac. 

Wobec  drobnych  zasobów  prowincyi  ani  teatr,  ani  publicy- 
styka należycie  rozkwitać  nie  mogą;  kierunek  i  publicystyki  i  spo- 
łeczeństwa samego  pozostał  ultrakatolicki,  zachowawczy  aż  do 
lękliwości  przeciw  każdemu  wolnemu  słowu  i  sądu.  Postępuje 
jednak  znacznie  uświadomienie  narodowe,  zdobywa  klasy,  nie  tylko 
miejskie,  ale  i  wiejskie  —  chłop  wielkopolski  staje  na  tej  arenie, 
gdzie  szlachta,  duchowieństwo,  mieszczaństwo,  dla  drobnej  liczby, 
roztrwonionych  zasobów,  słabej  energii,  na  zwycięstwo  liczyć  nie 
mogą.  To  uświadomienie  ludu,  mimo  zaciętego  oporu  szkoły  i  urzędu, 
a  nawet  czasami  i  duchowieństwa  samego,  kierowanego  od  Wro- 
cławia przez  Niemców,  robi  postępy  walne  i  na  Śląsku;  zmieniły 
się   czasy;    ze   skromnego   posiewu   pierwszych   działaczów   rosną 


-     326     —  < 

coraz  bogatsze  plony,  czasopisma  polskie  liczą  tysiące  odbiorców 
(»Katolik«  Bytomski  do  25.000)  i  ruch  coraz  się  wzmaga;  wystę- 
pują poeci  ludowi  i  budzą  miłość  języka  ojczystego,  unikając 
gwary  ludowej;  większych  talentów  dotąd  jednak  nie  było. 

Na  Śląsku  austryackim  niema  przeszkód,  stawianych  od 
rządu  —  na  przeszkodzie  stoi  brak  sił,  szczupłość  środków,  ale 
posłowie,  nauczyciele  (Miarka,  Cieńciała,  ogłaszający  wiele  mate- 
ryału  ludowego),  księża  (ks.  Londzin),  krzątają  się  raźnie  około  po- 
trzeb duchowych.  Na  innych  Ukrainach,  w  Prusiech  Wschodnich 
(między  Mazurami  protestantami)  i  Zachodnich  (z  resztkami  kaszub- 
skimi, które  dalej  na  Zachód,  na  Pomorzu,  zupełnie  wymierają) 
w  walce  nierównej  siły  się  bardzo  chwieją;  niezawsze  udaje  się 
zdobyte  stanowisko  —  a  takim  jest  już  wydawanie  dziennika  dla 
ludu  —  utrzymać  dłużej;  wpływy  duchowieństwa  i  tu  jeszcze 
zawsze  wszechmocne.  Na  Kaszubach  próbowano  nawet  pisania 
w  narzeczu  miejscowym,  dla  spotęgowania  efektu,  kolorytu  miej- 
scowego; udało  się  to  wcale  dobrze  H.  Derdowskiemu  w  pieśni 
o  »p.  Czorlińscim  co  do  Pucka  po  sece  jachał«,  owianej  smętnym 
urokiem  nadbrzeżnych  sośnin  i  piasków  kaszubskich;  po  nim  A. 
Majkowski  śpiewał,  jak  »w  Koscerzne  koscelnygo  obrele,  abo  pięć 
kawalerów  a  jedna  jedyno  brutka«. 

Przez  wychodźtwo  i  obieźysasów  tworzy  się  dyaspora  polska 
daleko  poza  kresami;  dawniej  wsiąkali  nieliczni  wychodźcy  bez 
śladu  w  otaczające  tłumy  obce;  dziś,  w  olbrzymim  centrum  Berli- 
nie, na  czerwonej  ziemi  Westfalii,  nawet  za  oceanem  w  Ameryce, 
szczególniej  północnej,  łączą  się  i  organizują  coraz  liczniejsi  wy- 
chodźcy, starają  się  o  utrzymanie  cech  narodowych,  zwracają  się 
w  poezyi  emigracyjnej  (ludowej)  z  tęsknotą  do  ojczyzny,  zakładają 
nie  tylko  szkółki,  ale  i  kościoły,  wydają  czasopisma;  przyszłość 
okaże,  czy  w  walce  o  byt  to  pielęgnowanie  ideałów  ojczystych 
przejdzie  i  na  generacyę  młodszą,  czy  zdoła  i  ona  utrzymać  swą 
narodowość.  Czasopiśmiennictwo  na  obczyźnie  jest  zresztą  jeszcze 
dosyć  prymitywne;  w  amerykańskim  dba  o  czystość,  poprawność 
języka,  wystawionego  na  straszną  konkurencyę  angielszczyzny, 
czym  łatwiejszej  tym  niebezpieczniejszej,  ks.  Goral  w  Orędowniku 
Językowym. 

Innymi  torami  kroczy  życie  umysłowe  Królestwa,  t.  j.  War- 
szawy, monopolizującej,  drugi  Paryż,   to  życie;  —  miasta  prowin- 


—     327     — 

cyonalne,  nawet  Łódź,  bogata  w  obce  siły  i  zasoby,  o  rozwoju 
bajecznym,  amerykańskim,  odrębności  czy  samoistności  nie  zazna- 
czają. Wobec  braku  życia  politycznego  przez  najdłuższy  czas  i  za- 
nikającego ruchu  naukowego,  prądy  literackie  i  artystyczne,  kry- 
tyczne i  społeczne  zawładnęły  publicznością  i  publicystyką,  mie- 
sięcznikami i  tygodnikami,  nawet  organami  codziennymi,  chociaż 
najpopularniejszy  z  nich,  to  »Kuryer  Warszawski«,  o  charakterze 
tak  lokalnym,  że  poza  rogatkami  warszawskimi  wartości  jego  ani 
docenić. 

W  latach  siedmdziesiątych  na  gruncie  warszawskim  rozegrała 
się  właściwie  walka  między  »młodymi«  a  »starymi«,  chociaż  pierw- 
sze jej  strzały  w  Galicyi,  we  Lwowie,  w  artykułach  Kaz.  Chłę- 
dowskiego,  Pawlickiego  i  innych  padały.  Wychowańcy  Szkoły  Głów- 
nej —  niema  w  dziejach  przykładu  drugiego,  żeby  tak  krótkotrwała 
instytucya,  tylko  siedm  lat  istnienia  licząca,  wydała  tak  znakomity  po- 
siew, zaznaczyła  się  tak  głęboko  w  dziejach  umysłowości  —  gdy  kraj 
ochłonął,  stanęli  w  imię  postępu,  wiedzy,  wolności  myśli,  do  boju. 
Zacofanie  było  straszne;  mścił  się  teraz  trzydziestoletni  brak  wyż- 
szego wychowania,  studyów  uniwersyteckich;  postęp  nauki  i  myśli 
europejskiej  był  olbrzymi,  a  o  nim  nie  wiedziano  w  kraju,  rozma- 
rzonym i  sennym,  stającym  bezradnie  wobec  przykrej  i  niemiło- 
siernej konieczności;  sama  przecież  reforma  stosunków  włościań- 
skich wywoływała  przewrót  olbrzymi.  I  wzięła  ta  młodzież  stanowczy 
rozbrat  z  tradycyą  porywów  i  wystawiła  przeciw  niej  zasadę  od- 
radzania się  przez  rozwój  cywilizacyjny;  najgłośniejszy  i  najwy- 
mowniejszy jej  rzecznik,  Aleksander  Świętochowski,  autor  słynnego 
manifestu  »My  i  Wy«,  formułował  jeszcze  w  r.  1882,  gdy  siła  no- 
wego prądu  już  się  znowu  wyczerpywała,  program  jego  w  tych 
słowach:  ^marzenia  o  odzyskaniu  samoistności  zewnętrznej  ustąpić 
dziś  winny  staraniom  o  samodzielność  wewnętrzną;  samodzielność 
ta  zaś  może  być  tylko  wynikiem  wzmocnienia  sił  umysłowych 
i  materyalnych,  wszechstronnego  rozwoju  narodowego,  skojarzo- 
nego z  postępem  ogólnym,  oraz  demokratyzacyi  społeczeństwa, 
powołującej  do  działania  w  nim  pierwiastki  nierozbudzone«.  Pro- 
gram »pozytywistów«  warszawskich  stykał  się  więc  miejscami 
z  programem  stańczyków  krakowskich;  różnił  się  zato  zasadniczo 
łamaniem,  burzeniem,  wszystkiego,  co  zastarzałe,  tradycyjne;  wiarą 
w  hasła  najnowszej  nauki,  zamiast  wyznaniowego  konserwatyzmu. 


—     328     — 

Najbardziej  wojowniczym  organem  pozytywistów  był  »Prze- 
gląd  Tygodniowy «;  najbardziej  zacięte  walki  toczyły  się  w  latach 
1871  —  1874.  Młodzież,  kształcąca  się  na  dziełach  obcych,  wypo- 
wiadała walkę  poglądom  tradycyjnym  na  religię,  na  świat  i  na 
dzieje  własne,  na  wszystkie  kwesty e  aktualne;  w  imię  trzeźwości 
i  pracy  organicznej  burzyła  ołtarze  romantyczne  i  szranki  patryar- 
chalne  i  biczowała  obskurantyzm  i  zacofanie,  na  każdym  polu; 
ubóstwiała  rozum  i  pracę  i  postęp.  Bożyszczami  jej  byli  Anglicy, 
Francuzi  i  Niemcy:  historyk-determinista  Buckie,  kultowi  jednostek 
przeciwstawiający  znaczenie  mas;  przyrodnik  Darwin,  dopełniający 
kręgu  ewolucyonizmu  przez  niewylączanie  z  niego  człowieka  osob- 
nym aktem  tworzenia;  pozytywista  Comte,  chociaż  nudnego, 
ciężkiego,  rozwlekłego  Francuza  znano  raczej  tylko  z  jego  popu- 
laryzatorów; Renan,  oblekający  wywody  Niemca  (F.  D.  Straussa) 
w  szaty  naj ponętni ejszego  wysłowienia;  strasznie  przecenieni  ma- 
teryaliści  niemieccy,  dziś  zapomnieni,  Buchner,  Moleschott  i  Vogt. 
Szerzeniom  nowych,  »trzeźwych«  poglądów  oddawali  się  wojowni- 
czy, wymowni  przodownicy  w  tej  walce,  Świętochowski,  Ochoro- 
wicz  i  inni;  wywoływali  u  przeciwników,  zagłuszonych  i  nieśmia- 
łych, bo  zaskoczonych  z  nienacka,  im  mniej  treściowe,  tym  złośliwsze 
i  jadowitsze  repliki;  walki  programowe  obniżały  się  nieraz  do  za- 
czepek i  wyzwisk  osobistych.  Powoli  stygnęły  zapały,  lecz  burza 
oczyściła  powietrze;  do  zaśniedziałości  i  zardzewiałości  dawnej 
nikt  nie  miał  odwagi  powracać  jawnie  i  otwarcie.  Wynik  ostateczny 
był  nieco  połowiczny;  i  »pozytywiści«  nie  zawładnęli  ani  krajem, 
ani  młodzieżą  nawet;  szczególniej  po  r.  1880  uwidoczniało  się  co- 
raz bardziej,  że  zakrzyczeni,  oszołomieni  »zachowawcy«  nie  stracili 
przecież  ziemi  pod  nogami,  że  odzyskali  niemal  stracone  pozycye; 
popłacały  hasła  najbardziej  nawet  stronnicze  i  wsteczne,  np.  anty- 
semityzm; po  drugiej  stronie  hasła  coraz  radykalniejsze,  przemy- 
cane głównie  z  Cesarstwa,  od  socyalistycznych  aż  do  najskrajniej- 
szych,  między  młodzieżą  coraz  liczniejszych  znachodziły  wyznawców. 
Znacznie  później  dopiero,  w  ostatnim  dziesięcioleciu,  i  te  hasła, 
z  natury  swej  całkiem  kosmopolityczne,  ustępują  nowemu  ruchowi, 
przeczącemu  kosmopolityzmowi  z  zasady,  walczącemu  pod  sztan- 
darem demokracyi  narodowej. 

W  zapasach  tych  umysłowych,  odegrały,  prócz  nauk,  później 
społecznych,  przedtym   przyrodniczych,   w  które   przez  jakiś  czas 


—     329     — 

jedynie  wierzono,  filozofia,  historya,  krytyka,  publicystyka  rolę 
naj główniej szą.  H.  Struve,  filozof  Szkoły  Głównej,  idealista-realista, 
zwracający  się  z  lubością  do  podstaw  narodowych,  szukający  od- 
rębnych cech  filozofii  polskiej,  uczniom  Wundta,  admiratorom  Hae- 
ckela,  przesadzającego  Darwina  i  darwinizm,  imponować  na  razie 
nie  mógł;  głuchły  i  głosy  tych,  co  poważali  się  krytykować  auto- 
rytet Buckla;  pozostało  zasługą  Struvego  obudzenie  zajęcia  dla 
dociekań  filozoficznych;  obszerny  jego  »Wstęp  do  filozof ii«  docze- 
kał się  trzeciego  wydania;  pojawiają  się  wydawnictwa  peryodyczne 
filozoficzne  (»Przegląd«  Weryhy),  biblioteka  filozoficzna  (tłumacze- 
nia arcydzieł),  prace  Mahrburga,  Massoniusa,  Wł.  M.  Kozłowskiego 
(filozofa -publicysty,  autora  książki  »Co  i  jak  czytać«  i  wydawcy 
»Poglądu  na  świat«). 

Ruch  zapanował  i  w  dziedzinie  historyi,  leżącej  w  Królestwie 
dawniej  odłogiem,  chociaż  przystęp  do  niej  łatwiejszy,  niż  do  filo- 
zofii, wymagającej  przygotowania  i  uzdolnienia,  nie  zawsze  będą- 
cego udziałem  publicystów,  szczególniej  prawowiernych.  Od  bada- 
nia faktów  zewnętrznych,  czym  do  niedawna  wyczerpywała  się 
u  nas  historya,  przeszedł  Adolf  Pawiński,  historyk  Szkoły  Głównej 
(obok  Plebańskiego),  uczeń  Waitza  w  Getyndze,  jak  Smolka,  do 
intensywnego  badania  dziejów  wewnętrznych.  Miał  poprzedników 
i  w  kraju,  np.  ks.  T.  Lubomirskiego,  historyka  stosunków  włościań- 
skich, ale  przewyższył  ich  ruchliwością  nadzwyczajną,  metodą  wy- 
doskonaloną, pogłębieniem.  Zwrócił  się  —  a  jako  dyrektor  Archi- 
wum korzystał  z  jego  niewyczerpanych  zasobów  pełną  ręką  — 
ku  badaniom  ekonomicznym  i  prawnopaństwowym;  w  »Polsce 
XVI  wieku«,  wydawnictwie  olbrzymim,  dokonywanym  i  z  pomocą 
innych  (A.  Jabłonowskiego  dla  ziem  ruskich),  badał  ilość  ludności, 
rodzaj  jej  prestacyi  i  wszelkie  inne  stosunki;  szczególniej  pocią- 
gały go  dzieje  Batorego,  badał  skarbowość  jego  czasów,  kreślił 
w  znakomitym  szkicu  jego  chwile  ostatnie,  albo  jego  łowiectwo; 
dalej  ustrój  i  wpływ  sejmików  ziemskich,  instytucyi,  pomijanej 
przez  historyków  naszych  milczeniem,  skupiających  uwagę  na  sej- 
mie walnym,  gdy  instrukcye  sejmikowe  właśnie  obowiązywały 
i  posłów  i  sejm  koronny;  w  ustroju  niby  federacyjnym  rzeczy  po- 
spolitej sejmiki  te  ważny  stanowiły  czynnik.  Podejmywał  kwestye 
specyalne,  np.  o  Ostrorogu;  jego  »Młode  lata  Zygmunta  Starego« 


—     330     — 

są  nieprześcignionym  wzorem  analizy  psychicznej  i  kreślenia  strony 
obyczajowej. 

Pokrewny  kierunek  uwydatnił  się  w  pracach  Tadeusza  Korzona, 
Władysława  Smoleńskiego  i  Aleksandra  Rembowskiego.  Korzon 
wyłożył  »Dzieje  wewnętrzne  za  Stanisława*;  w  kilkutomowym 
dziele  wykazał  liczbami  i  tabelami,  jakie  były  zasoby  krajowe 
i  jak  się  wzmogły  za  Stanisława,  jak  bogate  były  wyniki  tej  pracy 
cichej,  organicznej.  Innymi  dziełami  dowiódł  jednak  Korzon,  że 
nęcą  go  i  osoby;  pomijamy  jego  studya  o  Staszycu  i  o  Lelewelu, 
ale  »Dola  i  niedola  Sobieskiego«,  tak  bogate  w  szczegóły,  malow- 
nicze, charakterystyczne,  że  czyta  się  je,  jak  powieść  zajmującą  — 
najpiękniejszy  to  pomnik,  dotąd  wzniesiony  marszałkowi  i  hetma- 
nowi wielkiemu  koronnemu:  autor  urywa  na  koronacyi;  również 
zasłużył  się  wystawieniem  pomnika  -  biografii  Kościuszce. 

Specyalnością  Smoleńskiego  są  czasy  Stanisława  Augusta: 
przełom  w  narodzie,  wyjście  z  odrętwienia  saskiego,  wielki  proces 
obyczajowy  odrodzenia  duchowego.  Szereg  barwnych  szkiców 
Kuźnicy  Kołłątaj owskiej  i  samemu  Kołłątajowi,  lożom  wolnomu- 
larskim  i  księdzu  Markowi,  Komisy  i  edukacyjnej  i  opinii  publicznej 
poświęcił  autor;  doprowadził  dzieło  Kalinki,  »Ostatnim  rokiem 
sejmu  wielkiego«  do  końca. 

W  przeciwieństwie  do  niego  bada  Szymon  Askenazy  dyplo- 
matyczną stronę  dziejów  XVIII  i  XIX  wieku;  stylista  niezrównany, 
w  antytezach  zamiłowany,  charakteryzujący  ludzi  i  programy, 
ideały  ich  i  praktyki  z  nadzwyczajną  dosadnością,  łączy  przymioty 
francuskiego  essayisty  z  gruntownością  niemiecką:  całości,  jak 
i  Smoleński,  dotąd  nie  stworzył,  ale  każde  jego  studyum  czy  przy- 
czynek, od  elekcyi  Augusta  III  i  pojedynku  Tarły  aż  do  kampanii 
dyplomatycznej  r.  1831  (nierównie  mniej  znanej,  niż  wojskowa), 
przedstawia  ludzi  i  czasy  w  nowym  osobliwszym  oświetleniu;  wzrok 
jego  nie  ogranicza  się  na  korespondencyi  szyfrowanej,  wydoby- 
wanej z  archiwów,  lecz  dociera  do  przyczyn  ostatnich,  do  uogól- 
niań  wielkich;  daru  spostrzegawczego  i  wysłowienia  dowcipnego 
mógłby  mu  najzdolniejszy  powieściopisarz  pozazdrościć.  Aleksan- 
der Rembowski,  ostatni  magister  Szkoły  Głównej,  oddał  się  stu 
dyom  prawnopaństwowym  i  historycznym;  wszelkie  plany  reformy, 
pomysły  polityczne  w  dawnej  Polsce,  od  Modrzewskiego  począwszy, 
rozmaite  strony  dawnego  ustroju  państwowego,  nawet  rokosze,  zna- 


—    331     — 

lazły  w  nim  sumiennego  badacza,  posługującego  się  chętnie  me- 
todą porównawczą,  obznajomionego  gruntownie,  na  czym  u  nas 
często  zbywa,  i  z  literaturą  obcą  i  z  dziejami  postronnymi.  Dzielna 
siła  Stosława  Laguny  zeszła  niespożytkowana  do  grobu;  w  dro- 
bniejszych przyczynkach  i  w  pracy  redaktorskiej  przy  »Ateneum« 
rozproszył  skarby  wiedzy,  przenikliwości,  jasnego  wykładu.  Ale- 
ksander Kraushar,  co  i  z  piersi  bolejącej  wydobył  strofy  silne 
i  piękne,  z  dziejów  tyle  zapomnianych  postaci  odtworzył,  że  zło- 
żyły się  na  bogatą  galeryę.  Najbardziej  pociągała  go  Warszawa; 
najobszerniejszą  też  monografię  poświęcił  »Towarzystwu  Królew- 
skiemu Przyjaciół  Nauk,  1800— 1832«,  ogłaszając  protokóły  jego 
posiedzeń. 

Czym  Kraushar  w  Warszawie,  był  Antoni  J.  (lekarz  kamie- 
niecki, Rolle)  na  Podolu  i  Ukrainie;  dyletant,  zwabiony  ciekawością 
podań,  żałujący  butwiejących  lub  rozprószonych  archiwów,  jeżdżący 
po  prowincyach  południowych,  obeznany  z  żywą  tradycyą,  z  oso- 
bami i  miejscowościami,  co  wyczytał  lub  usłyszał,  o  Malczewskim 
czy  o  pani  Delfinie  Potockiej,  o  Stachu  z  Zamiechowa  czy  o  »bar- 
dach«  polskich,  Hulewiczu  czy  Tomaszewskim,  czego  się  doszukał 
po  Niemiryczach,  po  Chmielniczeńce  i  tak  dalej  wstecz  aż  do 
XVI  wieku,  opowiadał,  zawsze  bez  pretensyi,  czasem  i  bez  kry- 
tyki, zato  zajmująco  i  żywo:  to  »obrazy  ukraińskie«,  niby  litewskie 
Chodźki,  i  także  coraz  nowymi  seryami  wydawane;  życie  kresowe, 
»ruinę«,  hajdamacczyznę  opisał  jak  najbarwniej  —  z  jakimiż  to 
oryginałami  nie  zapoznawał  czytelnika:  od  filozofów  domorosłych 
i  mistyków  (Grabianka)  aż  do  rozmaitych  awanturników  i  warcho- 
łów; ileż  to  wspomnień  uratował  od  zagłady! 

Żywą  tradycyę  z  tych  samych  stron  skupił  Bobrowski  w  swoich 
wspomnieniach,  w  pierwszej  chwili,  jako  zbyt  niedyskretne,  okrzy- 
czanych; malują  one  społeczeństwo  szlacheckie,  od  niedobitków 
XVIII  wieku,  panów  i  podpanków  aż  do  chłopomanów  kijowskich; 
galerya  jego  portretów  bardzo  osobliwa,  są  i  literackie  wielkości, 
np.  Rzewuski,  przeważają  prowincyonalne;  brak  nam  podobnie 
wydatnego  źródła  dla  dziejów  innych  ziem  i  prowincyi. 

Uzupełniają  je  najrozmaitsi;  cały  wiek  XIX,  a  nawet  i  czasy 
dawniejsze  obejmywał  Eug.  Heleniusz,  kuszący  się  o  historyozofię, 
zniżający  się  jednak  i  do  prostej  silva  rerum  staroszlacheckiej; 
bliższym  czasom  poświęcił  barwne  wspomnienia  i  studya  mieszka- 


-     332     - 

jacy  we  Lwowie  Franciszek  Rawita  Gawroński,  zasłużony  i  jako 
nowelista,  opowiadający  i  o  Sadykbaszy  i  o  r.  1863  na  Rusi,  sta- 
wiający pomnik  i  Chmielnickiemu  —  odmienny  od  kijowskiego. 
W  inne  czasy  i  strony  sięgają  dwa  pamiętniki  zasłużonych  paste- 
rzy naszych,  nierówne  zresztą  co  do  wartości  i  obszerności,  bi- 
skupa Krasińskiego,  urywający  rychło,  i  Szczęsnego  Felińskiego, 
bogaty  w  szczegóły  niesłychanej  drastyczności,  wstrząsający 
głęboko. 

Wracamy  do  Warszawy;  jej  ruch  naukowy  posiada  cechy 
obce  galicyjskiemu.  Pomijamy  uwzględnianie  dziejów  wychowania 
(niwy,  od  czasów  Łukaszewicza,  mimo  prac  Galicyan,  Karbowiaka 
i  Majchrowicza,  leżącej  odłogiem),  gdyż  jubileusz  uniwersytetu 
jagiellońskiego  wywołał  szereg  publikacyi,  J.  K.  Kochanowskiego, 
dr.  Bielińskiego,  Aleksandra  Jabłonowskiego,  o  dziejach  Akademii 
zamojskiej,  wileńskiej,  kijowsko -mohilańskiej.  Rozstrzyga  dążność 
popularyzowania  nauki,  ułatwiania  pracy;  taki  np.  »Poradnik  dla 
Samouków«,  obmyślający  cały  kwestyonaryusz  nauk  (historycznych, 
filozoficznych,  społecznych  i  t.  d.),  charakteryzujący  całkowitą  lite- 
raturę ich,  dzieje  myśli  ludzkiej,  kultury,  nauk,  jest  zupełnie  orygi- 
nalnym przedsięwzięciem. 

Ruch  ten  cechują  coraz  liczniejsze  tłumaczenia,  dzieł  Spencera, 
Tylora,  Hettnera  i  t.  d.;  wydawnictwa  zbiorowe  »książek  dla  wszyst- 
kich* (Arcta);  wypisy  z  literatury:  »Złota  Przędza«  i  » Obraz  litera- 
tury«  Chmielowskiego,  znakomita  Historya  literatury  polskiej  (dla 
młodzieży)  Ign.  Chrzanowskiego,  »Myśl  polska  XIX  wieku«  t.  j.  wielo- 
tomowe wypisy  tej  literatury,  ułożone  bardzo  starannie  i  in.  Popiera 
ten  ruch  pożyteczna  instytucya,  Kasa  imienia  Mianowskiego  (rektora 
Szkoły  Głównej);  w  znacznie  skromniejszych  rozmiarach,  niby  Aka- 
demię w  Warszawie  wyręcza,  chociaż  sama  podniety  do  badań 
i  pracy  naukowej  nie  daje,  tylko  gotowe  prace  czy  wydawnictwa 
krajowe  wspiera.  Rzeczy  oryginalne,  w  całej  produkcyi  warszaw- 
skiej ustępują  na  plan  dalszy  dla  braku  uczonych  specyalistów. 
Przeważają  encyklopedye,  ogólne  i  fachowe,  od  teologicznej  i  pe- 
dagogicznej aż  do  rolniczej,  i  wypełniają  się  braki  naszej  litera- 
tury zawodowej. 

Do  najcenniejszych  wydawnictw  warszawskich,  oprócz  Wiel- 
kiej Encyklopedyi,  należy  »Słownik  Geograficzny  ziem  polskich«, 
wielotomowy,  wydanie  Sulimierskiego,  dokończone  przez  Br.  Chle- 


—     333     — 

bowskiego,  znanego  chlubnie  i  na  polu  krytyki  i  historyi  litera- 
tury (w  studyach  o  Kochanowskim,  Janie  i  Piotrze,  o  Reju, 
o  Szymonowicu,  Twardowskim,  Pasku  i  t.  d.)  —  śledzono  tu 
dzieje  każdej  miejscowości  na  podstawie  źródłowej  i  wyprzedzono 
ogromnie  dawną  pracę  Lipińskiego  i  Balińskiego.  Dalej  pomnik 
biograficzny,  » Album  zasłużonych  Polaków  i  Polek  wieku  XIX«. 
Nie  wspominamy  o  »bibliotekach  wyborowych«,  dawniejszej,  wy- 
dawanej pod  redakcyą  P.  Chmielowskiego,  mieszczącej  w  sporych 
tomach  arcydzieła  obcej  i  naszej  literatury;  nowszej,  w  dwustu- 
kilkudziesięciu  numerach,  nowe  i  dawne,  obce  (»Don  Kiszot«  i  t.  d.) 
i  nasze,  powieści,  poezye,  studya,  szkice. 

Równocześnie  pobiją  Warszawa  Galicyę  miesięcznikami  i  ty- 
godnikami. Ilustrowane  w  Galicyi  (»Strzecha«  i  inne),  nigdy  się 
utrzymać  nie  zdołały;  w  Warszawie,  prócz  »Kłosów«  (już  nie  wy- 
chodzących), »Tygodnik  Ilustrowany «  i  inne,  dziś  szczególniej 
»Świat«  Krzywoszewskiego,  prosperują.  Z  miesięczników  najstarszy, 
»Biblioteka  Warszawska«,  programowi  swemu  nie  sprzeniewierzył 
się  nigdy,  chociaż  redakcye  się  zmieniały;  w  latach  1870—1890 
zastój  pewien  dawał  się  odczuwać :  kierunek  silnie  zachowawczy 
(aż  do  pisowni)  odznaczał  np.  czasy  Plebańskiego;  podrywało  zna- 
czenie »Biblioteki«  »Ateneum«  pod  redakcyą  Chmielowskiego,  Pa- 
wińskiego,  Laguny;  dział  belletry styczny  pozostawiał  w  obu  mie- 
sięcznikach wiele  do  życzenia.  Po  r.  1890,  pod  nową  redakcyą 
Wł.  Bogusławskiego,  podniosła  się  »Biblioteka«  znacznie,  właśnie 
dzięki  działowi  belletry  stycznemu;  wystarczy  wspomnieć,  że  tu  się 
drukowały  takie  powieści,  jak  »Połanieccy«,  »Fermenty«,  »Dołęga«, 
»Pan  Balcer«  Konopnickiej.  »Ateneum«  tymczasem,  po  zmianie 
redakcyi,  widocznie  upadało  i  dopiero  pod  redakcyą  Ignacego  Chrza- 
nowskiego wracało  do  dawnego  znaczenia,  gdy  je  nagle  sami  wy- 
dawcy (Spasowicz  i  inni)  uśmiercili  (r.  1901).  Dziś  »Biblioteka«  — 
wydawcą  jej  Krasiński,  wnuk  poety,  spuścizną  dziada  gorliwie 
zajęty  —  wiekiem  i  trądy cyami  sędziwa,  doborem  coraz  nowych 
sił  odświeżana,  czoło  publicystyki  niepodzielnie  zajmuje.  Z  tygo- 
dników »Prawda«  pod  redakcyą  Świętochowskiego  najdonośniej 
występowała  —  dopiero  w  ostatnich  latach,  gdy  kredyt  pozytywi- 
stów dawno  się  poderwał,  zmalał  jej  wpływ.  Zdobyła  się  War- 
szawa i  na  rozmaite  fachowe,  teatralne,  muzyczne  pisma  i  t.  d., 
a    w    » Książce «    stworzyła    pierwszy    przewodnik    bibliograficzny 


-     334     - 

i  organ  krytyczny  zarazem,  dostępny  wszystkim,  byle  literackim, 
kierunkom. 

Krytyka  posiada  w  Warszawie  wielu  przedstawicieli,  chociaż 
nie  wielu  wybitnych.  Wytrawnym  i  wytwornym  krytykiem  jest 
Wł.  Bogusławski,  coraz  wyłączniej  krytyce  teatralnej  (dawniej 
w  »Kuryerze  Warszawskim«,  dziś  w  »Bibliotece«  i  w  »Tygodniku 
Ilustrowanym«)  się  oddający;  styl  i  smak  wykwintny,  sąd  trafny, 
bez  uprzedzeń  jakichkolwiek,  chociaż  nieraz  podmiotowy  bardzo, 
cechowały  jego  artykuły,  np.  o  Prusie,  świetną  rzecz  o  »Bez 
Dogmatu«  i  tyle  innych.  Starszy  od  niego,  Kazimierz  Kaszewski, 
znawca  (i  tłumacz)  arcydzieł  klasycznych,  jest  sędzią  oględnym, 
łagodnym.  Między  młodszymi  wyróżniają  się  Ignacy  Matuszewski 
(redaktor  »Tygodnika  Ilustrowanego «),  autor  znakomitego  studyum 
o  » Słowackim  i  Nowej  Sztuce«,  wykazujący,  co  łączy  twórczość 
wieszcza  z  estetyką  najnowszą,  z  Młodą  Polską,  z  Wagnerem 
i  Nietzschem:  szeroki  podkład  porównawczy  cechuje  tę  pracę,  jak 
i  poprzednie  autora  (»Dyabeł  w  poezyi«;  »Swoi  i  obcy*)-  Cezary 
Jelenta  (Hirschband)  łączy  krytykę  z  filozofią  i  poezyą;  i  jego 
rzecz  o  Słowackim,  acz  nieco  przesadna  i  nieuchwytna,  świadczy 
o  nadzwyczajnym  wzmożeniu  się  znaczenia  poety. 

Są  krytycy  z  wybitnymi  cechami  partyjnymi,  np.  Antoni  Sy- 
gietyński,  apostoł  naturalizmu  niegdyś  (»Powieść  spółczesna  we  Fran- 
cyi«),  nie  tylko  w  teoryi,  ale  i  w  powieściach  własnych,  dziś  raczej 
referent  fachowy;  Teodor  Jeske  -  Choiński,  antysemita,  dziś  »neo- 
konserwatysta«,  niegdyś  postępowiec,  typom  i  ideałom  belletrystyki 
pozytywnej  dość  nawymyślać  nie  mógł;  Józef  Tokarzewicz  (Hodi), 
sam  powieściopisarz,  jak  Sygietyński  i  Choiński,  nieraz  nader  sub- 
jektywny.  Objektywniejsi,  Józef  Kotarbiński,  niegdyś  aktor,  potym 
dyrektor  teatru  krakowskiego,  więc  głównie  na  prace  dramatyczne 
baczący,  chociaż  i  o  »Beniowskim«  i  o  »Panu  Tadeuszu*  pięknie 
pisywał;  zawdzięczamy  mu  obszerne  studyum  o  Wyspiańskim, 
trzeźwe  aż  nadto,  a  raczej  nieprzychylne,  obniżające  i  istotne  za- 
sługi; Bn  Chlebowskiego,  głowę  bardzo  pomysłową,  subtelną,  by- 
strą, właśnieśmy  wymienili;  dalej  A.  Drogoszewski  (studyum  o  Syro- 
komli  i  in.);  H.  Galie,  nieraz  może  zbyt  ostry  w  sądach;  W.  Go- 
stomski,  czuły  na  pierwiastek  narodowy  i  in.;  najzdolniejszym  między 
młodymi,  przypominającym  najlepsze  siły  krakowskie,  zdawał  się 
Antoni  Potocki  (Jerzy  Grot),  nie  krytyk,  lecz  twórca  raczej  całości 


—     335     — 

estetycznej  i  organicznej,  w  studyum  o  Konopnickiej  i  o  Wyspiań- 
skim, trzeźwym  w  zamiarze,  entuzyastycznym  w  wykonaniu,  autor 
wytwornych  nowel  (»Martosia  i  my«  i  in.).  Wreszcie  St.  Brzozow- 
ski, napadający  z  nadzwyczajnym  temperamentem,  unoszącym  go 
zbyt  daleko,  w  imię  hasł  społecznych,  na  Sienkiewicza;  wymowny 
marksista  przeniósł  się  do  Lwowa  i  tu  ogłasza  studya  społeczno- 
filozoficzne  o  powieści  i  krytyce,  stawiając  im  cele  najwyższe 
etycznego  oswobodzenia  naszego. 

Krytyków  z  działu  sztuk  pięknych  przerósł  wszystkich  Sta- 
nisław Witkiewicz,  sam  artysta,  polemista,  nie  ustrzegający  się  od 
skrajności  w  wymaganiu  od  sztuki  nie  tematów  i  treści,  lecz 
sztuki -techniki  przedewszystkim ,  wywołujący  więc  nieraz  ostrą 
opozycyę,  o  nadzwyczajnej  bystrości  sądu  i  siły  odczuwania;  jemu 
zawdzięczamy  świetne  studyum,  jedyne  w  swoim  rodzaju,  o  Mickie- 
wiczu, jako  koloryście,  i  znakomite  inne,  o  Kossaku,  Gierymskim. 
On  i  Jasieński,  apostoł  japonizmu,  budzą  nowe,  głębsze  pojmywa- 
nie  sztuk  pięknych,  wojując  z  filisterstwem;  Witkiewicz  sam  staje 
się  apostołem  i  stylu  narodowego,  na  razie  zakopiańskiego. 

Kry tycy  -  recenzenci  zaprzęgają  się  i  do  felietonów.  Wielu 
krytyków  i  autorów  od  nich  zawód  literacki  zaczynało,  np.  Bogu- 
sławski, Litwos  Sienkiewicz,  Prus  Głowacki  (rubrykę  tę  i  dziś  jeszcze 
prowadzący),  Krzywoszewski  (w  felietonach  paryskich)  i  inni.  Cał- 
kiem na  felietony  i  krytykę  teatralną  rozprasza  swe  siły  Włady- 
sław Rabski  (Poznańczyk),  redaktor  niegdyś  »Przeglądu  Poznań- 
skiego* postępowego,  co  się  więc  utrzymać  nie  mógł,  autor  dra- 
matyczny, wkońcu  w  »Kuryerze  Warszawskim«  felietonista,  słusznie 
ceniony  i  wpływowy,  nie  tylko  w  ocenach  dramatycznych.  Felie- 
tonów wierszowych,  Baniek  mydlanych,  w  tymże  »Kuryerze«  poeta 
prawdziwy,  Kazimierz  Laskowski,  dostarcza. 

Krytycy -recenzenci  i  felietoniści  uprawiają  i  historyę  litera- 
tury. Zawodowych  jej  przedstawicieli  niema  Warszawa;  jedyny, 
profesor  uniwersytetu,  Tadeusz  Wierzbowski,  historyk  z  powołania, 
materyały  do  dziejów  literatury  gromadzi,  zbieracz  nieznużony, 
oddający  wielkie  przysługi  opisywaniem  i  wydawaniem  listów,  bro- 
szur, druków.  Przygodnie  próbowali  sił  swych  na  tym  polu  naj- 
rozmaitsi, i  poeci  (Faleński  w  pięknym  studyum  o  Szarzyńskim 
i  Trenach)  i  krytycy  i  publicyści. 

Wszystkich    przerósł    wydatnością    i    metodycznością    pracy 


—     336     — 

Piotr  Chmielowski,  uczeń  Szkoły  Głównej,  walczący  niegdyś  w  sze- 
regach pozytywistów,  potym  całkowicie  dziejom  literatury,  spół- 
czesnym  i  dawniejszym,  i  bieżącej  krytyce  beletrystycznej  oddany, 
szczególniej  jako  redaktor  wieloletni  w  »Ateneum«.  Metody  czność 
i  trzeźwość,  z  suchością  i  chłodem  graniczące,  przeniósł  pozytywi- 
sta na  pole  literackie;  żelazną  siłę  pracy  systematycznej,  nie  opuszcza- 
jącej żadnej  godziny  na  marne,  zastosował  do  olbrzymiej  produkcyi 
historyczno  -  krytycznej,  i  pytamy  zdziwieni,  gdzież  znalazł  czas, 
żeby  to  wszystko  przeczytać,  gdzie  czas,  żeby  to  wszystko  napi- 
sać? Żadna  powieść,  utwór  dramatyczny  czy  liryczny  ostatniej 
ćwierci  wieku  nie  uszły  jego  uwagi,  o  każdej  wydał  swój  sąd  — 
a  że  sądy  bywały  trafne,  pokazało  się,  gdy  mógł  bez  zmian  ze- 
brać w  jednej  książce,  co  w  ciągu  owej  ćwierci  wieku  o  Sienkie- 
wiczu pisywał;  książka-składanka  obok  podobnej  składanki  Tar- 
nowskiego utrzymać  się  mogła  niezgorzej;  uznano  ją  za  najlepszą 
rzecz  o  Sienkiewiczu.  Składane  roboty  u  niego  częste;  tytuł,  zapo- 
wiadający niby  całość,  zawodzi,  gdyż  to  zbiór  luźnych  artykułów, 
wyjątkowo  na  cienką  nitkę  nanizanych  (np.  historya  dramatu  pol- 
skiego). Sędzią  był  wymagającym;  pięknością  czy  oryginalnością 
formy  nie  dawał  się  podkupić;  stąd  jego  sceptycyzm  wobec  mo- 
dernizmu; pozytywista  i  altruista  nie  mógł  się  z  wygórowanym 
indywidualizmem,  egotyzmem,  mistycyzmem  pogodzić;  sąd  jego 
o  Wyspiańskim,  Rydlu  i  innych,  bywał  ostry;  nie  odznaczał  się 
przytym  ani  wrażliwością  na  piękno,  ani  formą  ponętną.  Trwalszą 
wartość  mają  też  jego  studya,  zwrócone  ku  przeszłości,  badające 
ją  najintensywniej  w  ciągu  jednego  wieku,  1760—1860.  Przygoto- 
wanie filozoficzne,  oczytanie  olbrzymie,  nadają  dziełom,  studyom 
i  szkicom,  o  Adamie  Mickiewiczu,  o  Kraszewskim,  o  Krasickim, 
o  naszych  powieściopisarzach  (o  Rzewuskim  i  Sztyrmerze)  lub 
autorkach  (o  Żmichowskiej),  o  walce  liberalizmu  i  obskurantyzmu 
na  Litwie  i  Rusi,  o  dziejach  naszej  krytyki  znaczenie  stałe.  Spokój 
i  wstrzemięźliwość  tonu,  rzetelne  docieranie  do  dna  prawdy,  obmy- 
ślenie głębokie  przedmiotu,  wszechstronne  jego  zbadanie  zalecają 
każdą  z  tych  prac.  Przeszedł  Chmielowski  i  do  całokształtu  dzie- 
jów naszej  literatury:  wydał  go  w  sześciu  tomikach,  którym  »Zarys 
literatury  najnowszej«  (w  każdym  nowym  wydaniu  —  r.  1898  wy- 
szło już  czwarte  —  coraz  bardziej  rozszerzany)  za  dopełnienie 
służy;  dwie  trzecie  tej  pracy  przypadły  na  lata  1800—1864. 


—     337     - 

Zamiłowanie  do  nowszej  literatury  odznacza  Ferdynanda  Hó- 
sicka,  biografa  Słowackiego  i  Szopena,  Klaczki  i  Tarnowskiego. 
Ale  jego  biografia  Słowackiego  nie  jest  »psy etiologiczna «;  anegdo- 
tyczna, wyczerpała  w  trzech  obszernych  tomach  szczegóły  ży- 
ciowe —  chyba  jeden  Mickiewicz  w  dziele  syna  równie  obszernego 
doczekał  się  przedstawienia. 

Do  dziejów  starszych  zwraca  się  R.  Plenkiewicz,  zasłużony 
pedagog;  jego  inieyatywie  zawdzięczamy  jubileusz  Kochanowskiego, 
t.  j.  uświęcenie  jego  wydaniem  pomnikowym  dzieł,  gdzie  góruje 
najobszerniejsza  biografia,  na  jaką  się  u  nas  dotąd  dla  pisarza 
dawnego  zdobyto.  Pomijam  innych  pożytecznych  pracowników, 
np.  zasłużonego  pedagoga  i  krytyka,  dbałego  o  poprawność  języka 
G.  Bema,  aby  wymienić  Ignacego  Chrzanowskiego,  pracownika 
o  wykształceniu  fachowym,  jakich  Warszawa  coraz  mniej  liczy, 
o  wiedzy  rozległej,  sądzie  trafnym,  nieuprzedzonym,  o  duchu 
prawdziwie  obywatelskim,  nie  zaprzęgającym  się  do  usług  żadnej 
koteryi;  oprócz  wyczerpującej  monografii  o  Marcinie  Bielskim  pisał 
liczne  studya  i  przyczynki  do  XVIII  i  XIX  wieku.  Mimo  braku  sił 
naukowych  zawdzięczamy  Warszawie  prace  naukowe  wielkiej  wagi. 
Karłowicz,  Kryński  i  Niedźwiedzki  przystąpili  do  wydania  »Słow- 
nika  języka  polskiego«,  zapełniając  lukę,  dotkliwie  odczuwaną  od 
dawna  —  po  Lindem  i  słowniku  wileńskim  (Orgelbranda)  obywa- 
liśmy się  przez  pół  wieku  byle  czym,  a  raczej  niczym,  jeśli  pracę 
biskupa  Krasińskiego  o  synonimach  polskich  pominiemy.  Karłowicz 
zasłużył  się  nadto,  niestrudzony  w  pracy  obywatelskiej,  postępowy, 
o  szerokim  widnokręgu,  umiejętnym  traktowaniem  rzeczy  ludo- 
wych, gwarowych,  szczególniej  zaś  wydawnictwem  »Wisły«,  organu 
ludoznawczego,  i  szkołę  stworzył,  bo  i  rosyjska  »Żiwaja  Starina« 
i  czeski  »Lid«  i  lwowski  »Lud«  »Wisłę«  za  przykład  wzięły.  Tu 
należą:  » Księga  Przysłów«  S.  Adalberga,  obejmująca  po  raz  pierw- 
szy systematycznie,  nadzwyczajne  ich  bogactwo  polskie;  prace 
St.  Ciszewskiego,  studya  porównawcze  w  dziedzinie  etnografii; 
prace  znakomitego  etnologa  L.  Krzywickiego,  czującego  się,  jak 
w  domu,  czy  między  Kurpiami  czy  Algonkinami,  myśliciela  by- 
strego, oryginalnego,  nie  zadowalającego  się  popularyzowaniem 
wiedzy  zagranicznej,  lecz  posuwającego  ją  naprzód,  badającego 
dawne  ustroje  i  przeżytki,  np.  na  Żmudzi. 

Warszawianin  (uczeń  Szkoły  Głównej),   Baudouin   de  Courte- 

OZIEJE    LITERATURY   P0L8KIEJ   T.    II.)  „ 

22 


—     338     — , 

nay,  pracował  poza  krajem,  w  uniwersytetach  rosyjskich  i  innych, 
pisywał  też  głównie  w  obcych  językach;  oryginalny  badacz,  zwra- 
cał się  z  zamiłowaniem  raczej  ku  ogólnym,  psychologicznym  pod- 
stawom i  prawom,  niż  ku  historycznym,  konkretnym  objawom 
życia  językowego.  H.  Łopaciński  (Lubicz),  skrzętny  badacz  i  zbie- 
racz rzeczy  ojczystych,  głównie  zabytków  dawnego  piśmiennictwa, 
ale  i  rzeczy  ludowych,  aż  do  przemysłu  domowego,  złożył  szcze- 
gólniej w  »Pracach  Filologicznych«  liczne  cenne  przyczynki. 

Osobne  stanowisko  zajął  Zygmunt  Gloger,  uczeń  Szkoły 
Głównej,  już  od  ławy  szkolnej  zbieracz  rzeczy  dawnych  i  ludo- 
wych i  popularyzator  ich  szczęśliwy.  Najbardziej  przysłużył  się 
wydawnictwem  »Encyklopedyi  Staropolskiej  Ilustrowanej«,  niewy- 
czerpanej skarbnicy  informacyi  o  dawnych  ludziach  i  czasach,  ubio- 
rach i  zabawach,  życiu  i  mieszkaniu  i  t.  d.;  z  iście  synowskim  pie- 
tyzmem,  z   wiedzą  bogatą,    z   ciepłym   słowem   kreśli  szczegóły, 

0  jakie  powieść  nasza  historyczna  tak  często  potrąca,  a  o  czym 
czytelnik  przeciętny  zwykle  bardzo   niejasne   miewa   wyobrażenia. 

1  w  innych  pracach  (»Pieśni  ludu  polskiego«  i  t.  d.j  występywa,  jako 
głęboki  znawca  i  miłośnik  rzeczy  ojczystych,  i  umie  dzielnym  pió- 
rem wzbudzać  ku  nim  zajęcie. 

Badaczy  rzeczy  ojczystych  spotykamy  i  między  duchowień- 
stwem, choćby  w  dalekiej  prowincyi;  taki  np.  ks.  Józef  Rokoszny 
w  Sandomierzu,  po  nieodżałowanym  ks.  Ludwiku  Piotrowskim 
i  tradycye  sandomierskie  i  dawne  księgi  zbierający.  Osobno  wy- 
mienić można  uczonego  prałata,  ks.  Chodyńskiego,  poświęcającego 
dyecezyi  włocławskiej  (jak  ks.  Kujot  peplińskiej),  niestrudzone  pióro, 
jej  szkołom  i  t.  d.;  dalej  ks.  Zygmunta  Chełmickiego,  zasłużonego 
wydawnictwem  »Biblioteki  dzieł  chrześcijańskich«,  obejmującej  rze- 
czy obce  i  własne. 

Rzeczy  litewskie  nie  doznają  w  Warszawie  opieki;  jedyny 
A.  Mierzyński,  profesor  Szkoły  Głównej,  pracami  nad  archeologią 
i  mitologią  litewską  tradycye  Narbutta  podtrzymuje;  i  na  tym 
polu  zastępuje  Kraków  Warszawę.  W  litewskim  społeczeństwie 
samym  odzywają  się  głównie  między  młodzieżą  silne  separaty- 
styczne tendencye;  hasła  narodowościowe,  panujące  dziś  wszędzie, 
rozbudzane  nawet  między  Żydami  (przez  syonizm,  zakreślający 
coraz  szersze  koła  i  w  Królestwie),  musiały  i  na  Litwę  oddziałać, 
t.  j.  na  Żmudź,  gdzie  jedynie  żywioł  litewski  jest  silny.   Młodzież 


-     339     — 

odwraca  się  od  polskiej  mowy  i  kultury,  pielęgnuje  własną,  stara 
się  wykreślić  wspomnienia  przeszłości  polskiej.  Traci  więc  i  na 
rdzennej  Litwie  element  polski  grunt  pod  nogami;  jeszcze  bardziej 
daje  się  to  odczuwać  w  dalszym  obrębie  Krajów  Zabranych.  Dwory 
po  wsiach,  zaścianki,  ludzie  wykształceńsi  zachowali  tryb  dawny 
niezmieniony,  lecz  po  miastach,  gdzie  element  żydowski  przeważa, 
zmieniał  się  ten  tryb  coraz  widoczniej,  nawet  w  Wilnie,  nie  mó- 
wiąc o  mniejszych  i  dalszych;  brak  wydawnictw  peryodycznych, 
osłabienie  ruchu  umysłowego,  życia  duchowego  —  mimo  pracy 
jednostek  —  objawiały  się  coraz  groźniej  w  swych  skutkach. 

Obok  Warszawy  Petersburg  swą  polską  publicystyką  i  wy- 
dawnictwami zdobył  pozycyę,  jaką  już  niegdyś,  przed  rokiem  1848, 
posiadał.  Nie  mówimy  tu  o  pisarzach  pochodzenia  polskiego,  co 
się  zupełnie  zruszczyli,  jak  noweliści  Jasiński  lub  Barańcewicz,  lecz 
o  gronie,  około  »Kraju«  zsolidaryzowanym.  Pomijamy  Czesława 
Jankowskiego  (poetę,  rzeźbiącego  z  nadzwyczajnym  kunsztem  swe 
arabeski,  monografistę  powiatu  Oszmiańskiego);  i  redaktora  »Kraju« 
E.  Pilca,  aby  zatrzymać  się  na  najwybitniejszej  postaci  Polaków 
petersburskich,  Włodzimierzu  Spasowiczu.  Należy  on  właściwie  do 
dwu  literatur,  do  rosyjskiej  i  polskiej.  Dzielny  profesor  prawa, 
potym  adwokat  wymowny  —  o  fachowej  jego  pracy  tym  łatwiej 
zamilczymy,  skoro  głównie  w  języku  rosyjskim  się  wyrażała,  i  jako 
polityk-publicysta  i  jako  krytyk-historyk  literatury,  ruskie  i  polskie 
tematy  opracowywał;  przeważały  polskie.  Nie  napisał  niczego  rów- 
nie obszernego,  jak  »Historyę  literatury  polskiej«,  doprowadzonej  do 
r.  1863,  głównie  poezyi  poświęconej  (przynajmniej  w  XIX  wieku), 
albo  jak  ocenę  działalności  »Margrabiego«;  studya  o  Puszkinie  lub 
Lermontowie,  albo  ocena  Kawielina  im  nie  dorównają;  z  pamiętni- 
ków wydawał  tylko  polskie,  Matuszewicza  dla  Litwy  XVIII,  Bo- 
browskiego dla  Rusi  XIX  wieku;  zaczął  nawet  zawód  literacki  tłu- 
maczeniem łacińskich  dziejopisarzów  krajowych  (dla  wydawnictwa 
Wolffa).  Nie  poruszamy  tu  strony  politycznej,  zasad  i  przekonań  — 
o  nie  Spasowicza  najczęściej  i  najzawzięciej  napastywano,  podej- 
rzywając  go  o  wszelkie  możliwe  odstępstwa,  o  czym  mu  się  ani 
śniło,  płacąc  mu  niewdzięcznością  za  wszystko,  co  działał,  pisał 
i  mówił.  Jego  występy  w  literaturze,  bo  tylko  o  nich  tu  mowa, 
cechuje   świeżość,    brak   szablonów    literackich,    samoistność   sądu 

22* 


-     340     - 

człowieka  głęboko  myślącego,  bardzo  wykształconego,  o  najszer- 
szym widnokręgu  umysłowym,  któremu  —  o  co  u  nas  tak  trudno, 
wszelka  zaściankowość  obca,  ocierającego  się  ciągle  o  wielki  świat 
(myśli  i  wiedzy),  wolnomy sinego,  demokratę,  więc  z  góry  przeciw 
Polowi  np.  uprzedzonego.  Każde  jego  studyum  literackie,  czy  Ham- 
leta lub  Wallenroda,  czy  Szylera  i  Goethego  lub  Połanieckich  i  Do- 
łęgi dotyczę,  pomija  kwestye  filologiczne,  bada  jądro  myśli  i  treści, 
z  dzieła  nie  tylko  autora,  lecz  społeczeństwo  i  epokę  charaktery- 
zuje. Jego  historya  literatury  polskiej,  przed  czterdziestu  laty  na- 
pisana i  rozmiarami  nie  wielka,  przewyższała  wszystkie  inne,  głę- 
bokością i  trafnością  sądu,  całością  ujęcia,  wykładem  zajmującym 
i  żywym;  coraz  nowe  jej  wydania  polskie  (tłumaczenia  Bema)  do- 
wodzą najlepiej  jej  niezachwianej  powagi. 

W  Petersburgu  wyróżnia  się  Stanisław  Ptaszycki,  badaniami 
nad  dawną  literaturą,  wielce  zasłużony;  prace  jego  uwzględniają 
z  zasady  i  inne  literatury  słowiańskie,  czeską  i  rosyjską.  Wymień 
myź  i  adwokata  Belmonta-Blumenthala,  poetę  celującego  w  wierszu 
satyrycznym,  epigramatycznym,  znakomitego  tłumacza  (on  pierwszy 
Oniegina  Puszkinowego  w  godną  oryginału  szatę  polską  przyo- 
dział), nowelistę  —  on  pierwszy  u  nas  typ  młodziutkiego  »schył- 
kowca«,  o  rozigranych  nerwach,  a  braku  woli,  i  ofiarę  jego  nie- 
szczęśliwą subtelnie  wystudyował  (»W  wieku  nerwowym «),  talentu 
widocznego  jednak  dalej  nie  kształcił;  przeniósł  się  wkońcu  do 
Warszawy.  Uczonych  księży  akademii  duchownej  pomijamy.  Roz- 
prószonych po  zachodnich  guberniach  pracowników  (w  Wilnie), 
zbieraczy  (hr.  Tyszkiewiczów  lub  Czapskich;  najbogatszy,  Stańkow- 
ski,  hr.  Czapskiego,  zbiór  medali  i  książek,  przewieziono  do  Kra- 
kowa —  podobnie  zbiory  Przeździeckich  do  Warszawy),  nie  wy- 
mieniamy, jak  i  wołyńskich  lub  podolskich;  archiwum  w  Sławucie, 
jak  i  w  Nieświeżu,  pracę  wydawniczą  na  nowo  podejmuje,  ale 
wydawnictwa  to  ściśle  historyczne. 

W  ostatnich  dopiero  latach  uległy  stosunki  w  Królestwie  jak 
i  w  Krajach  Zabranych  zmianie  podstawowej.  Klęski  zewnętrzne 
i  zaburzenia  wewnętrzne  zachwiały  dawną  Rosyą;  pod  ich  wpły- 
wem opuściło  nareszcie  państwo  tory  Katkowa  i  Pobiedonoscewa, 
polityki  hr.  Berga  i  Gurki,  kuratora  Apuchtina  i  cenzorów  jego 
»okręgu«.  Upadły  więzy,  uniemożliwiające  dotąd  najlżejszą  niemal 
inicyatywę  prywatną;   można  się  skupiać  i  łączyć   w  celach  nauki 


-     341     - 

i  oświaty;  organizować  wydawnictwa,  wykłady,  szkoły;  podej my- 
wać zbiorowe  starania  około  muzeów  i  bibliotek,  w  czym  wszyst- 
kim kraj,  o  bogatej  dawnej,  własnej  kulturze,  pozostawał  w  nie- 
słychanym zaniedbaniu.  Upadła  i  dawna  cenzura,  uniemożliwiająca 
wszelką  poważną  i  poczciwą  pracę  narodową,  wykreślająca  każde 
żywsze  słowo,  każdą  myśl  wolniejszą;  zabraniająca  Robinsona,  Gulli- 
wera  i  Chaty  wuja  Toma;  dopuszczająca  Słowackiego  (Mazepę) 
tylko  z  inicyałami  (J.  S.)  na  afiszu  teatralnym.  Runęły  więc  zawady 
i  szkopuły,  o  jakie  się  każda  praca  roztrącała. 

Na  dłuższą  metę  jednak  sama  inicyatywa  i  ofiarność  prywa- 
tna, dobra  wola  i  siły  jednostek  wystarczyć  nie  mogą,  szczegól- 
niej wobec  dzisiejszych  warunków  pracy  umysłowej,  wymagającej, 
jeśli  ma  owocować,  niepomiernych  nakładów  i  zbiorów.  Prywatne 
więc  szkółki  i  szkoły,  uniwersytety  wolne  (bez  pracowni,  klinik, 
seminaryów!),  towarzystwa  uczone  (historyczne  i  in.),  nie  zastąpią 
nigdy  wielkiej,  skutecznej  inicyatywy  państwowej,  szczególniej 
u  nas,  trzymanych  tak  długo  i  ściśle  na  pasku  niemowląt.  Że  pu- 
blicystyka, że  literatura  wolniej  oddychać  mogą,  że  przedrukowują 
w  Warszawie  rzeczy  dawno  znane,  acz  zakazane  niegdyś  surowo, 
to  samo  nie  stworzy  jeszcze  bogatej  kultury  umysłowej,  chociaż 
znaczy  już  wiele.  Miejmy  nadzieję,  że  uda  się  dla  kraju  pozyskać 
coś  więcej,  niż  samo  wyjęcie  z  ust  knebla  cenzurowego;  że  szkoły 
jego  wrócą  do  stanu  dawniejszego;  że  odnowią  się  świetne  czasy 
Szkoły  Głównej;  że  jakaś  autonomia  Królestwa  weźmie  w  karby 
ruch  umysłowy,  społeczny,  polityczny,  na  razie  chyba  tylko  anar- 
chią grożący,  wzajemnym  tępieniem  się  żywiołów  narodowych 
a  socyalistycznych.  Te  walki  uniemożliwiają  spokojny,  normalny 
rozwój,  zamiast  coby  go  budzić  miały;  chwilowo  obniżył  się  tylko 
stan  literatury  warszawskiej,  wobec  kryzysu  społecznego,  mate- 
ryalnego  i  politycznego. 

Drobne  te  ustępstwa,  i  o  tym  zapominać  nie  należy,  wywo- 
łały już  postęp,  odmiany  korzystne.  Takie  Wilno  np.,  gdzie  języ- 
kowi ojczystemu  (Wilno  prócz  polskiego  żadnego  innego  nigdy 
nie  znało),  odebrano  wszelkie  prawa,  wraca  odrazu  do  dawnego 
stanu  (z  przed  r.  1864),  z  prasą  polską,  teatrem  i  t.  d.;  ślady  pol- 
skości, zacierane  w  Krajach  Zabranych  starannie,  jakby  samą  ich 
przeszłość  raz  na  zawsze  wykreślić  zamierzano,  poprzez  wszystkie 
możliwe  zakazy,  ograniczenia,   egzekucye,   wystąpiły   znowu  wszę- 


—     342     — 

dzie  z  siłą  żywotną  i  nie  myśląc  o  jakim  wynarodowieniu,  zupeł- 
nie niemożliwym,  Białej  i  Małej  Rusi  albo  Żmudzi,  domaga  się 
tylko  żywioł  polski  lojalnej  swobody  umysłowej,  nietępienia  go, 
za  to  tylko,  że  polski,  uznania  jego  praw,  zdobytych  wielowie- 
kową pracą  na  tych  kresach. 

Dzieje  nasze  porozbiorowe  przedstawiają  istny  kalejdoskop: 
widoki  odmieniają  się  ciągle.  Co  stało  się  np.  z  dawną  emigracyą? 
z  ową  Polską  poza  obrębem  Polski,  wiodącą  niegdyś  rej  umy- 
słowy? »Naród  w  miniaturze«  zeszedł,  wobec  zmienionych  warun- 
ków, dawno  już  na  coraz  skromniejszą  kolonię  polską,  tracącą 
dawną  spoistość,  łączącą  się  jeszcze  w  celach  głównie  dobro- 
czynnych, podtrzymywającą  z  największym  wysiłkiem  tylko,  dawne 
fundacye  —  z  niejednych  chyba  nazwa  pozostała.  Na  tę  odmianę 
radykalną,  na  to  unicestwienie  niemal  zupełne  dawnego  emigracyi 
znaczenia,  złożyły  się  najróżnorodniejsze  stosunki  i  wpływy.  Same 
szeregi  wychodźców  przetrzebiała  śmierć;  amnestye  Aleksandrow- 
skie nowe  w  nich  czyniły  szczerby;  nie  zasilał  ich  napływ  nowych 
przybyszów,  nawet  nie  po  wypadkach  1863  i  1864  r.;  ci  rozpra- 
szali się  raczej,  po  Szwajcaryi,  Włoszech,  Anglii,  nie  skupiali  się 
więcej  w  Paryżu  samym.  Tu  dogasali  tylko  Mohikanie  emigra- 
cyjni, np.  Zaleski,  ale  druh  jego  Humański,  Goszczyński,  wrócił  do 
kraju  i  in.  Z  młodszych  należy  się  osobne  wspomnienie  znakomi- 
temu poecie -malarzowi,  Cypryanowi  Norwidowi  (pomijamy  brata 
jego,  Ludwika,  co  pisywał  mało,  obrazki  satyryczne  głównie,  co 
»choć  z  piersią  rozdartą  śmiał  się  z  ludzi,  bo  płakać  nie  warto«). 
Z  cyganeryi  warszawskiej,  z  kółka  Wolskiego,  Dziekońskiego  i  in., 
przeniósł  się  Norwid  do  Paryża,  gdzie  po  rozmaitych  podróżach, 
w  Ameryce  i  t.  d.,  życia  w  wielkim  ubóstwie,  w  szpitalu,  dokoń- 
czył. Jak  poezyę,  tak  dzieli  i  losy  Słowackiego  —  niezrozumiany, 
wyszydzany  chyba  za  życia,  pośmiertne  dopiero  uzyskał  uznanie 
i  moderniści  nasi,  Miriam  w  Chimerze  przedewszystkim,  uprzy- 
stępniają ogółowi  skarby  jego  puścizny  literackiej.  Za  życia  nie 
znalazł  nawet  Krasińskiego  jednego,  coby  »niezrozumiałego«  słusznie 
ocenił. 

I  on,  jak  Słowacki,  fantasta,  symbolista  i  mistyk;  mistrz 
słowa,  nie  formy;  serce  czyste,  idealne,  o  popędach  altruisty cz - 
nych  silnych;  wierzący  głęboko,  sztuce  swojej  najwyższe  zakreślał 
zadania.   Nie  tworzył  więc  dla  dnia,  dla  mydlarzy  i  ich  wymagań; 


—     343     — 

smagał  je  owszem  zasłużonej  satyry  biczem,  opowiadając  np.  w  cię- 
tym wierszu,  jakto  »reduktor«  rzeźbę  męczenników,  aby  ją  łatwiej 
sprzedać,  w  apoteozę  kapitalizmu  przerobić  kazał;  stronił  od  mia- 
sta, serc  i  kwiatów  grobu,  wielmożna  świetność  kłóła  i  mroczyła 
wszędzie  oczy  jego  »chłopskie«.  Pociągało  go  wszystko  wielkie, 
tajemnicze,  czyste;  zwracał  się  do  najgłębszej  przeszłości  narodo- 
wej, do  misteryów  o  Krakusie,  o  Wandzie;  znakomicie  odżywał 
jednak  świat  starożytny  pod  jego  piórem,  np.  w  Kleopatrze  (nie- 
dokończonej); do  arcydzieł  poezyi  zaliczamy  jego  wizyę  połu- 
dniową w  Pompei;  i  jego  przypowieść  »Quidam«  (z  czasów  Ha 
dryana)  w  piękności  obfita.  Towiańczyk,  jak  Słowacki,  słowo 
z  czynem  utożsamiał;  goniec  przyszłej,  narodowej  sztuki,  broniący 
jej  przeciw  Klaczce,  natchnień  czystych,  służby  bezinteresownej, 
nie  tylko  wymagał,  ale  i  sam  dopełniał,  niezrażony  milczeniem 
grobowym,  jakim  rzadkie  jego  występy  przyjmywano;  jak  Sło- 
wacki, wyczuwał  w  słowach  i  nazwach  osobliwsze  tajemnice,  wska- 
zówki. Zchodził  i  do  życia  codziennego,  i  w  niektórych  drobnych 
utworach  (noweli  i  in.),  znakomicie  a  głęboko  je  odtwarzał.  Ale 
kapłan  to  sztuki  wielkiej  i  czystej,  do  Nazarejczyków  między  ma- 
larzami się  liczący,  wymagający  od  czytelnika,  by  się  dostrajał 
do  jego  głębi,  by  dosnuwał  z  siebie,  czego  nie  wypowiedział  cał- 
kowicie poeta.  Więc  dla  przeciętnego  czytelnika  zbyt  »tajemni- 
czy« —  nie  dla  zjadaczów  chleba  jego  poezya,  »kawiar  dla  tłumu«, 
jak  i  Słowacki.  Igrzyska  poetyckiego  emigracyjnego  najgodniej, 
na j  wzniosłej  dokończył. 

Miejsc  dawnych  nie  zajmywali  nowi  przybysze;  czynność 
Towarzystwa  literackiego  wyczerpała  się;  »Bulletin  polonais«  za- 
silał głównie  Gasztowtt  tłumaczeniami  »Pana  Tadeusza«;  kolonia 
sama  liczy  więcej  artystów -malarzów,  niż  literatów.  Najczynniej- 
szym  jest  Władysław  Mickiewicz;  nie  tylko  dla  Francuzów  skreślił 
biografię  ojca,  ale  z  nadzwyczajnym  pietyzmem  zebrał  w  cztero- 
tomowym dziele  polskim  wszystko,  co  z  papierów  i  wspomnień 
po  ojcu  ocalało,  wydał  jego  korespondencyę  i  pisma  francuskie. 
Obok  niego  wymieniamy  Stanisława  Rzewuskiego,  kosmopolitę, 
piszącego  po  francusku  dramaty  historyczne,  a  po  polsku  powie- 
ści, jakby  je  z  francuskiego  tłumaczył,  np.  »Hr.  Witolda«  ze  świata 
arystokratycznego,  sfrancuziałego  raczej,  i  jego  etyki  osobliwej. 
Rozległe  pole,  z  nierównym  powodzeniem,  uprawia  K-  Waliszewski: 


—     344     — 

od  polskiej  pracy  archiwalnej  przeszedł  do  monografii  i  biografii 
historycznych,  pisanych  po  francusku  i  z  francuska,  niby  felietony, 
o  Piotrze  Wielkim  i  Katarzynie  II,  o  Marysieńce  i  o  Iwanie  Groź- 
nym —  rzeczy,  nieraz  bardzo  trafne,  nawet  (psychologicznie)  głę- 
bokie, ale  nie  wyczerpujące  przedmiotu,  ujmujące  go  ze  strony, 
raczej  anegdotycznej;  zwłaszcza  Marysieńką,  obniżającą  jej  boha- 
tera do  roli  kobieciarza,  niesmak  u  nas  wywołał,  chociaż  cudzo- 
ziemców wykończeniem  pastelowym  portretu  zajął. 

Liczba  Polaków,  piszących  po  francusku,  nie  najmniejsza; 
taki  Wyżewski  np.,  artykułami  »Wyzewa«  w  »Figarze«  i  tłumacze- 
niami uprzystępniający  Francuzom  literaturę  polską,  głównie  Sien- 
kiewicza, albo  antropolog  i  etnolog  Zaborowski,  badający  początki 
słowiańskie  i  in.;  dawniej  odznaczył  się,  jak  niegdyś  jeszcze 
A.  Cieszkowski,  i  Michał  Wołowski,  celnymi  pracami  z  dziedziny 
ekonomii  politycznej.  Na  polu  historycznym  opracował  Kazimierz 
Stryj eński,  w  monografiach,  postaci  XVIII  wieku;  na  polu  beletry- 
stycznym opowiadała  pani  Poradowska  Francuzom  o  społeczeń- 
stwie polskim,  już  nie  owe  duby  smalone  z  fabryki  pp.  Cherbou- 
liez  i  X.  de  Montćpin;  hr.  Wodziński,  poddawał  dusze  polskie  i  ich 
marzenia  bezpretensyonalnej  krytyce  w  swej  powieści. 

Emigracya  tym  bardziej  na  znaczeniu  straciła,  że  się  do 
jednego  centrum  nie  wiąże,  rozprószona  we  Włoszech,  Anglii  (nie- 
gdyś Sewer,  dziś  Wierzbiński  stąd  nowelle  pisuje),  Danii  (Stanisław 
Roźniecki  dawne  dzieje  bada  i  »myłki  pamięciowe «  Paska  popra- 
wia). W  Szwajcaryi,  obok  Jeża,  obok  Muzeum  Raperswilskiego,  bo- 
gatego w  rzeczy  polskie,  najbardziej  w  emigracyjne,  zasilanego 
niegdyś  hojnie  przez  równie  ofiarnego,  jak  skromnego  radykała, 
Katona  w  życiu,  antykwaryusza  w  narzuconym  przez  okoliczności 
zawodzie,  H.  Bukowieckiego  ze  Sztokholmu,  należałoby  wymienić 
Bolesława  Limanowskiego,  co  się  tu  z  Galicyi  przeniósł,  radykała, 
badacza  dziejów  nowego  ruchu  społecznego. 

Już  z  podanego  tu  wyboru  imion  pracowników  i  tytułów 
dzieł,  można  się  przekonać,  jak  potężnieje  u  nas  ruch  naukowy 
i  krytyczny,  jak  się  przejmuje  nowymi  metodami  i  ideami,  jak 
się  nie  zaskorupia  trwożny  i  oględny,  w  dawnej  szlachecko -wyzna- 
niowej jednostronności.  Uwzględnia  on  w  pierwszym  rzędzie  i  teraz 
jeszcze  rzeczy  polskie,  ale  sięga  i  poza  nie,  nawiązuje  je  do  ruchu 
europejskiego,   wychodzi  z  dawnego  odosobnienia,   z  patrzenia  na 


—     345     — 

rzeczy  wyłącznie  pod  kątem  swojskości;  dąży  do  trafniejszej  i  ogól- 
niejszej oceny.  Nie  zaciera  jednak  cech  narodowych,  owszem  stara 
się  je  uwydatnić  i  styka  się  na  tym  polu  ze  sztuką  i  literaturą 
piękną,  wydającymi,  z  coraz  większą  samowiedzą,  ducha  naro- 
dowego. Jak  się  to  w  powieści,  dramacie,  liryce,  wyraziło,  przed- 
stawią następne  rozdziały.  Zaczynamy  powieścią,  gdyż  na  czoło 
jej  wysunęli  się  jeszcze  dwaj  pisarze,  co  kraj  na  zawsze  opuścili, 
których  jeszcze  do  emigracyjnych  zaliczyćby  można,  gdyby  ta 
cecha  podstawową  była;  w  istocie  straciła  już  znaczenie,  stała  się 
zewnętrzną,  niemal  przypadkową. 


ROZDZIAŁ  OSIEMNASTY. 

POWIEŚĆ, 
OD  KRASZEWSKIEGO  DO  SIENKIEWICZA. 


Na  wychodźtwie:   Kraszewski  i  Jeż.   W  kraju:  powieść   społeczna  i  tendencyjna,  Za- 
cha ryasiewicz  i  Pług.    Lam  i  Jordan.   Morzkowska  i  Orzeszkowa.   Prus  i  Sienkiewicz. 

Jeszcze  bardziej,  niż  w  okresie  poprzednim,  po  dotkliwych 
klęskach  i  zawodach  bolesnych,  poczuwali  się  powieściopisarze  nasi 
do  służby  publicznej,  obywatelskiej,  w  nawoływaniu  ku  skupianiu 
sił,  w  szerzeniu  poglądów  postępowych,  w  zwalczaniu  wszelakich 
uprzedzeń  i  przesądów,  w  przestrzeganiu  przed  czynnikami  rozkła- 
dowymi, wciskającymi  się  z  zewnątrz,  czy  tworzącymi  się  w  łonie 
własnym. 

Czoło  ich  zaj mywał  jeszcze  przez  długie  lata  Józef  Ignacy 
Kraszewski,  co  po  śmierci  czy  zamilknięciu  Korzeniowskiego  i  Kacz- 
kowskiego, rywala  więcej  nie  znachodził.  Opuściwszy  kraj,  zbywszy 
się  ostatecznie  kłopotów  redaktorskich,  gospodarczych,  urzędowych, 
oddał  się  z  olbrzymią,  wręcz  nieprawdopodobną  rzutkością  umysłu 
a  wydatnością  pracy,  literaturze,  uprawiając  obok  niej  i  muzykę, 
nie  zaniedbując  rysunków  i  malarstwa,  prowadząc  olbrzymią  kore- 
spondencyę.  W  kilkanaście  dni  wykończał  całe  tomy  powieściowe  — 
złośliwi  powtarzali  dawne  koncepty  o  maszynce  do  pisania;  po- 
chłaniał, co  wychodziło,  nie  tylko  w  polskim  języku;  w  korespon- 
dencyach,  rozrzucanych  po  dziennikach  i  tygodnikach,  zdawał 
sprawę   z  ruchu  artystycznego   i  beletrystycznego   zagranicznego, 


-     347     - 

szczególniej  niemieckiego,  gdy  w  Dreźnie  osiadł  na  stałe.  Praca  to 
była  fenomenalna:  trzeba  sięgać  do  literatur  obcych  (francuskiej) 
lub  do  starożytności,  żeby  dla  podobnie  wytrwałej,  wszechstronnej, 
obfitej  a  długoletniej  przykład  odnaleźć,  a  zdobywał  się  na  nią 
człowiek  fizycznie  coraz  ułomniejszy,  trapiony  dotkliwymi  cierpie- 
niami; życie  stawało  się  jemu  chorobą,  praca  lekarstwem.  Nie 
zawsze  odnachodził  Kraszewski  dróg  właściwych,  podej mywał  się 
rzeczy,  obcych  jego  organizacyi  umysłowej,  np.  odegrania  roli  po- 
litycznej; wrzenie  warszawskiej  pracy  redaktorskiej  i  emigracyjnej 
nie  odrazu  się  uspokoiło;  następywały  najrozmaitsze  próby,  to  kie- 
rowania z  Drezna  lwowskim  dziennikiem  politycznym,  to  spółpra- 
cownictwa  w  krakowskim  organie  postępowym  (»Kraju«),  a  gdy  się 
to  nie  kleiło,  wydawał  sam  przeglądy  roczne,  »Rachunki«,  z  życia 
politycznego  i  społecznego  ziem  polskich.  »Rachunki«  te,  jak  i  cała 
działalność  polityczna  Kraszewskiego,  nabierają  rysów,  charaktery- 
stycznych dla  całego  wychodźtwa:  obok  nieznajomości,  a  nieraz 
i  umyślnego  nieuwzględniania  stosunków  i  potrzeb  dzielnicowych, 
ferowanie  surowych  wyroków,  przywłaszczanie  sobie  roli  Pityi  po- 
litycznej —  z  tytułu  oddalenia  i  bezparcyalności,  żółciowość  i  zgry- 
źliwość  wobec  nieuznających  tej  powagi;  stronnicze  napady  na  je- 
dnych (Krakowian  —  stańczyków,  Szujskiego,  Popiela),  zbytnie  po- 
błażanie innym,  np.  ziemianom  poznańskim.  Lecz  uczuł  Kraszewski 
niebawem  sam  niewłaściwość  takiego  mieszania  się  i  mentorowania 
i  zwijał  polityczne  placówki;  kusił  się  o  wydawnictwo  organu  nie- 
politycznego, co  wkońcu,  pochłonięty  coraz  intensywniejszą  pracą 
belletrystyczną,  zarzucił. 

W  pracy  tej  po  roku  1864,  Kraszewski  na  razie,  jakby  się 
rozszczepił;  inne  rzeczy  pisywał  Bohdan  Bolesławita  z  motto:  AU 
is  true,  inne  I.  J.  Kraszewski.  Katastrofa  i,  co  ją  poprzedziło,  wy- 
trąciły z  równowagi  umysł  nadmiernie  wrażliwy:  w  podnieceniu 
gorączkowym  ujrzał  się  Kraszewski  w  obozie  czerwonych,  solida- 
ryzował się  z  nimi,  miotał  się  na  obojętnych  i  zimnych;  niebawem 
brał  górę  zmysł  rzeczywistości,  ostudzały  się  zapały,  wracała  zdol- 
ność krytyki,  i  ten  sam,  któremu  imponowały  demonstracye  uliczne, 
bratanie  się  stanów,  sympatye  rewolucyonistów  obcych,  co  nie  ską- 
pił  ostrych  porównań,  zaczepek  i  oskarźań,  a  wielbił  ducha -rewo- 
lucyonistę,  przeradzał  się  w  białego,  w  stańczyka  niemal  i  prote- 
stował już  tylko  —  i  słusznie  —  przeciw  potępianiu  całej  emigra- 


—     348     — 

cyi  w  czambuł,  odmawianiu  jej  przytułku  i  chleba,  on,  co  sam 
zawsze  był  gotów  do  poświęcania  sił,  czasu  i  środków,  aby  ulżyć 
obcej  niedoli;  stanowisko  jego  nie  odbiegało  wkońcu  daleko  od 
stanowiska  »straźy  pożarnej «  krakowskiej,  gasicieli  ducha  —  oddalał 
się  głównie  w  kwestyi  religijnej  postępowiec,  zwalczający,  ile  sił 
stało,  dogmat  nieomylności;  raziło  go  również  zbyt  trwożliwe  uchy- 
lanie się  z  wszelką  »polakieryą«,  owe  wygórowane  obawy  narażania 
się  komukolwiek  i  gdzieśkolwiek. 

Powieści  Bolesławity,  im  namiętniej  pisane,  tym  bardziej  chro- 
mają w  układzie  i  szczegółach;  szkice  to  raczej,  rzucane  w  gorą- 
czkowym pośpiechu  na  papier,  w  urywanych  zdaniach,  w  urywko- 
wym opowiadaniu  i  charakterystyce  fragmentarycznej;  przewijają 
się  na  ich  kartach  i  propaganda  czynu,  i  masowe  ruchy  uliczne 
i  rozgorączkowanie  młodzieży  i  chwiejna  bierność  i  nieporadność 
starszych;  są  typy  najrozmaitsze  —  sięga  autor  nawet  do  dawniej- 
szych pokoleń  i  przeprowadza  dzieje  całej  rodziny  na  tle  analo- 
gicznych wypadków.  Wszystkie  te  powieści,  ciągnące  się  do  roku 
1875,  bez  większej  wartości  literackiej,  ciekawe,  jakc  >znaka  czasu, 
jako  przyczynek  do  psychologii  ludzi  i  autora. 

Od  powieści  Bolesławity  przedostał  się  namiętniejszy  ton  i  do 
powieści  społecznej  Kraszewskiego,  i  zdawał  się  wracać  dojrzały 
autor  do  usposobień  satyrycznych,  w  jakich  niegdyś  »Cztery  we- 
sela* i  podobne  rzeczy  pisywał.  Nie  były  to  już  jednak  chwilowe 
uniesienia  kapryśnego  pióra  artysty,  pokłóconego  z  jałowością 
i  ospalstwem  duchowym  braci  herbownej,  uniesienia,  coby  znowu 
w  apoteozę  dawnej  patryarchalności  odmieniać  się  mogły;  autor 
pogłębił  swą  znajomość  owych  kół,  zasiadał  przecież  sam  z  Woły- 
niakami  w  komitetach  włościańskich,  obserwował  zdała  rolę  stań- 
czyków, obszarników,  polityków  na  posadzkach  Burgu,  zblizka 
paniczów  rozmaitych,  goniących  resztkami  ojcowizny  po  rozmai- 
tych badach,  typy  polskiego  hrabiego  za  granicą.  I  urosły  z  nich 
wzory  dla  »Morituri«,  jednej  z  najlepszych  jego  powieści:  wybo- 
rowi między  nimi,  owi  książęta  Brańscy,  z  godnością  chyba  tylko 
umierać  umieją;  przeważna  część  lekkomyślnie  trwoni  grosz  swój 
i  obcy;  wierzy  w  bogaty  ożenek  lub  miejsce  zyskowne;  zna  się 
na  kartach,  koniach  i  metresach;  ceni  tytuły,  ordery  i  koligacye; 
odurza  się  frazesami  zdawkowymi  o  roli  i  powołaniu  szlachty,  go- 
towa do  zdrady  własnych  przekonań,  do  ustępstw  i  kompromisów 


-     349     - 

najbezecniejszych  za  byle  cenę,  pogardzana  i  wyśmiewana  przez 
własnych  braci,  pod  maską  cynizmu  ukrywających  resztki  dumy 
rodowej  i  godności  ludzkiej.  Stan,  jako  taki,  zmarniał,  racyi  bytu 
nie  ma,  wyginąć  musi;  z  niedobitków  ratują  się  ci  nieliczni,  co 
przesądy  zawiesiwszy  na  kołku,  jęli  się  oburącz  pracy,  owi  Resur- 
recturi,  raczej  wymarzeni  w  teoryi,  niż  zaobserwowani  w  rzeczy- 
wistości; dlatego  też  ustępuje  nowa  powieść  dawniejszej  pod  wzglę- 
dem wyrazistości,  realności,  konsekwencyi.  Czasy  Bożej  Czeladki 
minęły  na  zawsze;  wyczerpywała  się  jednak  i  bezpośrednia  obser- 
wacya,  Kraszewski  sztukował  ją  coraz  bardziej  fantazyą  i  pamięcią. 

Nie  zadowalał  się  apostolstwem  nowych  haseł,  kreśleniem 
figur  z  jednego  stanu,  obrazowaniem  przejść  i  transformacyi  roz- 
maitych Siekierzyńskich.  Chcąc  rywalizować  z  romansem  francu- 
skim, spopularyzować  książkę  polską,  budzić  zajęcie  ogólne,  nie 
wahał  się  wkraczać  na  niwy,  uprawiane  przez  romans  sensacyjny 
i  policyjny  pp.  Gaboriau  i  spółki,  i  zapełniał  swe  karty  najroz- 
maitszymi figurami  intrygantów,  fałszerzów,  rycerzów  przemysło- 
wych, demimondek,  graczów,  obłudników;  opuszczał  światek  polski 
i  bujał  nad  Sprewą  i  Dunajem;  właśnie  za  granicą  natrafiał  nieraz 
na  najciekawsze,  najchorobliwsze  okazy  dusz  polskich,  n.  p.  owe 
»Chore  dusze«  nad  Tybrem,  prototypy  Płoszowskiego,  rozpróżnia- 
czone  i  przeczulone,  jak  on,  dla  byle  katarku  żołądkowego  wytacza- 
jące proces  Opatrzności,  zrezygnowane  ze  wszystkiego  i  zrozpaczone 
na  zawsze,  chociaż  byle  wąsik  lub  zgrabna  nóżka  ze  wszystkich 
smutków  i  pesymizmów  ich  wyleczy.  Nie  zawahał  się  nawet  przed- 
stawiać dziejów  rodzin  polskich  w  ten  sposób,  że  gałęź,  osiadła 
w  Gdańsku,  zniemczała,  wydała  ludzi  zamożnych,  porządnych,  po- 
żytecznych; ci  zaś,  co  w  kraju  zostali,  zbankrutowali  moralnie  i  ma- 
teryalnie. 

Po  r.  1870  zajął  w  twórczości  Kraszewskiego  romans  histo- 
ryczny bardzo  wybitną  rolę.  I  to  było  nawrotem  do  pierwszej  mi- 
łości, do  romansów  historycznych  dawniejszych.  Zmieniło  się  teraz 
stanowisko;  tendencye  zarzucił;  zaciekawiały  go  czasy  i  ludzie, 
szczególniej  to,  co  znał  najlepiej,  z  trądy cy i  rodzinnej,  z  pamię- 
tników (ogłaszał  Ochockiego  i  innych),  ze  studyów,  jakie  na  sze- 
roką skalę  podej mywał;  jego  »Polska  w  czasie  trzech  rozbiorów*, 
dzieło  trzytomowe,  jest  najpoważniejszym  ich  świadectwem;   zna- 


—    350     - 

komita  monografia  o  Krasickim,  chociaż  bardziej  człowieka,  niż  pi- 
sarza uwzględnia,  inny  tegoż  dowód. 

Tak  dopełnił  rozpoczętego  już  dawniej  (por.  str.  276)  szeregu 
powieści  z  czasów  saskich  i  Stanisławowskich.  Jeżeli  historyk  R6- 
pell  »Pamiętnikom  Soplicy«  Rzewuskiego  wartość  dokumentalną 
przyznawał,  należy  się  ona  w  równej  mierze  i  powieściom  Kra- 
szewskiego. I  on  nie  wytaczał  spraw  pierwszorzędnych,  jak  Rze- 
wuski, i  on  trzymał  się  na  uboczu  od  duchów-wodzów  epoki,  omi- 
jał nawet  Augusta  Mocnego,  syna  baryłę  i  eleganckiego  stolnika 
litewskiego.  Ale  czy  o  Hrabinie  Kozel  mówił,  czy  »kawał  literata« 
w  Warszawie  Poniatowskiego  wystawiał,  czy  życie  na  dworze  het- 
mańskim w  Białym  Stoku,  imponował  znawstwem  epoki  i  ludzi, 
ich  myśli  i  mowy;  najmniejsza  nawet  z  tych  powieści,  odchyla 
jakiś  ciekawy,  znaczący  szczegół  tych  czasów.  Nie  przedstawił  on 
nigdzie  ich  całości;  zbyt  nęciło  go  samo  wystawianie  rozpasania, 
rozbestwienia  ich  moralnego,  zbyt  często  wystawiał  kontrast  świę- 
tego party kularza  i  sodomy  warszawskiej;  zbyt  często  nęcił  go  też 
książę  Panie  Kochanku. 

Nadzwyczajna  popularność  tego  bezmózgowca  nie  najpochleb- 
niej  świadczy.  Jak  Sienkiewicz  zgrzeszył  przeciw  przeszłości,  sta- 
rego błazna  Zagłobę  na  czoło  szlachty  ówczesnej  wysuwając,  po 
dobnie  pokutuje,  niby  trup  wyschły  Sicińskiego  w  Upicie,  ów  naj- 
głupszy z  Radziwiłów.  Kościuszki  nikt  dotąd  w  romansie  czy  dra- 
macie nie  wystawił  należycie,  Panie  Kochanku  zato  przedrzeźnia 
się  coraz  rozumowi  z  powieści  i  sceny;  widzieliśmy  go  i  strzela- 
jącego do  liter  z  abecadła  i  przyjmującego  »Pana  stolnika«  w  Nie- 
świeżu, siedzącego  bez  spodni  na  beczce  wina  i  kapiącego  od  dya- 
mentów  i  złota,  w  posiadaniu  dwunastu  apostołów  i  żyjącego  na 
kredyt  obcy,  rozbijającego  się  po  nietrzeźwu  z  Albeńczykami 
i  umierającego  samotnie. 

W  komedyach  wystawił  go  Kraszewski;  dramatyczne  jego 
popisy  (jak  i  liryczne),  są  wogóle  rzadkie;  najlepszy  z  nich  »Miód 
kasztelański*,  komedya  kontuszowa,  jeszcze  z  roku  1860.  Najtrafniej 
przedstawił  Radziwiła  w  »Ostatnich  chwilach  księcia  Wojewody«: 
rzucał  blichtry  konwencyonalne  i  nieciekawą  prawdę  odsłaniał. 

Powodzenie  owych  romansów  historycznych,  z  bezprzykładną 
ilością  figur  coraz  nowych,  nie  zbyt  pogłębionych,  co  prawda,  uję- 
tych  jednak  żywo  i  barwnie  (aż   do   stronników  Trzeciego  Maja, 


—     351     — 

wcale  nie  schlebionych)  i  przykład  niemiecki  (»Przodków«  G.  Frey- 
taga,  zstępujących  od  pradziejów  w  Ingu  i  Ingrabanie  aż  do  pru- 
skopolskich  stosunków  XVI  wieku),  skusiły  Kraszewskiego  do  wy- 
stawienia olbrzymiego  cyklu  powieści  historycznych  polskich,  od 
prasłowiańskiej  » Starej  Baśni «  aż  do  XVIII-go  wieku.  Tylko  taki 
chalkenteros,  jak  Kraszewski,  mógł  się  tej  pracy  podjąć  i  wykonać 
ją  w  dwudziestuośmiu  powieściach  o  siedemdziesięciudziewięciu 
tomach. 

Lecz  właśnie  ta  robota  w  dorobku  literackim  Kraszewskiego 
przedstawia  pozycyę  najwątpliwszej  wartości.  Świetne  oczekiwanie 
rodził  wstęp,  owa  idyla  starosłowiańska  »Starej  Baśni«  —  tłuma- 
czona, i  słusznie,  na  inne  języki  słowiańskie,  najbardziej  poetyczna 
apoteoza  ludu  cichego,  rolniczego,  gościnnego,  patryarchalnego; 
ciąg  dalszy  dopisywał  coraz  mniej.  Słabły  siły;  nie  wystarczało 
i  znajomości  głębszej  odległych  czasów  i  ludzi;  psuł  wykonanie 
efektowniej sze  zadawniony  pesymizm,  nurtujący,  jak  słabość  nie- 
wy leczona,  organizm  autorski;  bez  głębokiej  miłości  owej  prze- 
szłości, rzewnego  zatopienia  się  w  niej,  rzecz  taka  nigdy  się  udać 
nie  może;  nie  zastąpi  ich  sucha,  antykwarska  i  kronikarska  metoda 
autora  i  każda  nowa  powieść  przynosiła  chyba  coraz  nowe  rozcza- 
rowanie, omijanie  stron  świetnych,  ludzi  wielkich,  jakby  lubowanie 
się  w  kreśleniu  scen  ujemnych. 

Jak  w  społecznych,  sięgał  i  w  historycznych  romansach  Kra- 
szewski wyjątkowo  do  obczyzny:  klasyk  z  zamiłowania,  tłumacz 
np.  Plauta  w  więzieniu  magdeburskim,  Rzym  chyba  obierał  i  czasy 
Cezarów;  właśnie  jego  »Rzym  za  Nerona«  (1865),  to  jedna  z  najlepiej 
skomponowanych  i  najstaranniej  wykończonych  powieści,  przyczym 
unikał  własnych  refleksyi,  moralizacyi,  porównań,  niszczących  za- 
zwyczaj wszelką  iluzyę,  których  romans  historyczny  najbardziej 
wystrzegać  się  winien,  chociaż  przeciw  tej  kardynalnej  zasadzie 
grzeszą  nawet  najwięksi,  np.  Tołstoj  w  »Wojnie  i  pokoju«,  i  mniejsi, 
np.  Gomulicki  w  »Mieczu  a  łokciu«,  cytujący,  jak  w  dysertacyi  uczo- 
nej, późniejszych  pisarzów  i  krytykujący  siebie  samego. 

Pośpiech  w  wykonaniu,  »robotę  maszynową«  wyrzucano  Kra- 
szewskiemu stale,  ależ  pieszczenie  się  kilkuletnie  z  jednym  tematem, 
przegładzanie  każdego  zdania  a  la  Flaubert  nie  zgadzało  się  wcale 
z  organizacyą  artystyczną  Kraszewskiego;  metoda  ortopedyczna, 
stosowana  do  jego  powieści,  nie  wychodziła  im  na  dobre.  Nadmier- 


—     352     — 

nie  wrażliwy  i  nadmiernie  ruchliwy,  skupiać  się  ani  umiał,  ani  chciał; 
rzucał  od  niechcenia,  pospiesznie,  sylwetki  i  epizody  i  nie  zawsze 
je  należycie  spoić  potrafił;  opracował  stosunkowo  najlepiej  począt- 
kowe kartki,  jakim  ciąg  dalszy  nie  dorównywał  zazwyczaj;  wprawa 
mistrzowska,  niby  owego  sławnego  czy  osławionego  Fa  presto 
w  malarstwie,  bogactwo  myśli  i  obserwacyi,  śledzenie  tętna  czasu, 
sprawiały,  że  każda,  i  najmniej  oszlifowana,  i  najbardziej  surowa 
bryła  jego  powieści,  piętno  Kraszewskiego  nosiła,  piętno  indywi- 
dualności potężnej,  bogatej,  myślącej:  głębszą  naukę  czy  myśl 
wszędzie  zawierał;  każda  z  jego  wybitniejszych  postaci  nadaje  się 
do  uogólniań,  ot  choćby  ów  Floryan  Małdrzyk  herbu  Wąż  (»Na 
tułactwie«),  gdzie  już  samo  nazwisko  charakterystyczne;  człowiek 
nie  z  kruszczu,  lecz  z  sera,  dobry  na  Lasocinie,  marniejący  w  nie- 
szczęściu. W  każdej  sprawie  zabierał  Kraszewski  głos  natychmiast: 
ledwie  zaczęły  się  rugi  pruskie,  i  już  odezwała  się  jego  »Czarna 
Godzina*  i  nie  obszedł  się  teraz  tak  gładko  ze  szlachtą  wielko- 
polską, jak  niegdyś  w  »Rachunkach  Bolesławity«.  Do  ostatniej 
chwili,  póki  nabrzmiałe  i  skostniałe  palce  pióro  utrzymać  mogły, 
nie  schodził  z  placówki,  z  obserwatoryum  społecznego. 

I  nie  było  przesadą,  gdy  w  Krakowie  roku  1879  obchodzono 
z  nadzwyczajną  uroczystością  jego  jubileusz,  pierwszy  obchód  tego 
rodzaju  u  nas.  Nie  był  Kraszewski  geniuszem  sztuki  czy  myśli, 
chyba  geniuszem  pracy;  chociaż  nęciły  obce  sprawy  i  dzieła  (za- 
miłowanie Dantego  np.),  z  setek  jego  dzieł  i  pism,  z  milionów 
wierszów  drukowanych  wszystko  do  kraju  i  spraw  jego,  choćby 
pośrednio,  się  odnosiło,  nawet  »Rzym  za  Nerona«  nie  bez  takiej 
myśli  pisał.  Przekonań  jednolitych,  któreby  od  kolebki  do  grobu 
wyznawał,  nie  miał  —  tylko  głupcy  się  nie  zmieniają,  jeszcze 
przed  Bismarkiem  Puszkin  twierdził.  W  ciągu  niemal  sześćdziesię- 
cioletniej pracy,  popadał  w  sprzeczności  i  z  samym  sobą  i  z  oto- 
czeniem; nie  byłoby  trudno,  układając  własne  jego  zeznania,  bia- 
łego i  czerwonego,  ultramontanina  i  postępowca,  arystokratę  i  lu- 
dowca, wyznawcę  sztuki  dla  sztuki  i  sztuki  dla  propagandy  idei, 
marzyciela  i  pozytywistę,  slawofila  i  nieprzejednanego  wroga  sla- 
wofilstwa,  z  niego  urobić;  mogliby  do  niego  rościć  prawa  Rze- 
wuski (Henryk)  i  Jeż,  Veuillot  i  Btichner,  prerafaelita  i  naturalista  — 
tylko  słowa  i  prozy  się  nie  puszczał;  w  wierszu  wyjątkowo  mu 
się  powodziło,  mianowicie   w  rzewnych   skargach,  łzami  i  goryczą 


—     353     — 

nabrzmiałych.  Łodzią  duchów  sterować  nie  mógł,  gdyż  na  przewo- 
dnika powołanym  nie  był;  płynął  z  biegiem,  nigdy  mu  się  nie 
opierał;  z  nim  jednak  omijał  rafy  i  mielizny;  z  wszelkich  ostate- 
czności i  krańcowości  wycofał  się  zawsze  i,  gdy  myślano  już,  że 
zagrążył  się  w  odmęcie  stronnictwa  czy  doktryny,  gdzieś  daleko 
znowu  głowę  wychylał  swobodny. 

Napadali  więc  na  niego  po  kolei  i  młodzież  i  starcy,  postę- 
powi i  zacofani,  biali  i  czerwoni.  Cechowała  go  nadzwyczajna  wra- 
żliwość na  każdy  nowy  powiew  czy  prąd,  czy  go  w  tył  rzucał,  to 
naprzód  popychał;  starał  się  wszystko  sobie  przyswoić,  a  innym 
wyłożyć,  od  ludzi  do  tendencyi,  od  najdawniejszych  do  najśwież- 
szych. Istotą  należał  jednak  do  spółczesnych,  do  otoczenia;  powie- 
ściom o  kraju,  a  szczególniej  o  jego  młodzieży  postępowej,  o  eman- 
cypantkach (»Szalona«),  pisanym  bez  ich  naocznej  obserwacyi,  po 
roku  1863,  brak  świeżości,  powietrza  rodzinnego,  co  dawniejsze 
odznaczało  —  chyba,  że  o  Polakach  na  obczyźnie  prawią;  tym 
łatwiej  cofał  się  teraz  w  czasy  coraz  dawniejsze.  Potężnych,  wstrzą- 
sających dzieł  nie  stworzył  wcale;  nie  od  święta  ani  od  parady 
pisał;  zaspokajał  potrzeby  dnia.  Jego  to  zasługą  książka  polska 
wszędzie  dostęp  znachodzić  poczęła,  w  salonie  i  na  poddaszu;  on 
budził  u  całych  pokoleń  zamiłowanie  do  czytania  polskiego;  on 
gallomanię  czynem  najskuteczniej  zwalczył;  jego  chleb,  może  i  ra- 
zowy, ale  pożywny,  ciastka  francuskie  wypierał.  Rewolucyonistą 
w  prozie,  jak  Mickiewicz  w  poezyi,  wcale  nie  był,  ale  ojcem  prozy 
polskiej  moźnaby  go  nazwać;  trzebaby  porównać  stan  tej  prozy, 
kiedy  zaczął  pisać,  a  kiedy  z  pola  strudzony  schodził,  bo  na 
zmianę  ku  lepszemu  nikt  tak  nie  wpłynął,  jak  on  właśnie. 

On  budził  wytrwale  umysły;  on  niósł  przed  narodem  oświaty 
pochodnię;  światło  jej  mogło  nieraz  przyćmiewać  się  bardzo  — 
nigdy  nie  zagasło;  każdą  nową  siłę  witał  on  pierwszy,  najchętniej, 
i  na  stare  lata  jeszcze,  np.  Konopnicką;  nigdy  się  nie  zaskorupił, 
ani  w  teoryi,  ani  w  tendencyi;  eklektyk,  wybierał,  co  go  nęciło, 
z  każdego  ruchu,  poglądu,  myśli.  Fantazya  jego  nie  szybowała 
nigdy  w  lotach  nadgwiezdnych,  ziemi  i  rodziny  trzymał  się  ściśle; 
dzieło  jego  —  »Omnibus«,  nie  dla  smakoszów  i  znawców;  on  na- 
starczać  wszystkiego  ledwie  zdążał;  jak  ta  sól  Wieliczki,  którą  się 
odrazu  czystą  dobywa,  nie  wyczerpana.  Nie  wiele  po  niej  dla  wy- 
kwintniej szych   podniebień;   w  codziennym   trybie,   dla  wszystkich, 

OKEJE    LITERATURY    POLSKIEJ   T.    II.  __ 

23 


—     354     — 

nic  jej  nie  zastępywało.  Czas,  jak  te  dzieła  ożywiał,  tak  je  grubą 
warstwą  pyłu  nałożył;  w  olbrzymiej  spuściźnie  nie  wiele  znakomi- 
tych rzeczy,  jest  ich  jeszcze  najwięcej  między  dawniejszymi;  jak 
z  pożytecznymi  działaczami  bywa,  gdy  pora  ich  przeszła,  rychło 
się  o  nich  zapomina  —  i  dzisiejszym  jednak  nie  tylko  dla  języka, 
dla  wielości  figur,  trafności  rysów,  miłości  swojsczyzny  polecać 
go  należy. 

Żadnego  chwiania  i  wahania  się  nie  zaznał  nigdy  T.  T.  Jeź 
(Zygmunt  Miłkowski),  wykuty  z  jednej  bryły,  to  też  wielu  nie  ko- 
niecznie miły,  pisarz,  co  pisma  i  poglądy  własnym  życiem  pieczę- 
tował, życiem  ciekawszym  nieraz,  więcej  awanturniczym  i  poświę- 
cenia a  hartu  pełnym,  niż  u  bohaterów  powieści  jego.  Jeż,  to  pi- 
sarz bez  porównania  więcej  tendencyjny,  niż  Kraszewski,  w  tema- 
tach powieści  dużo  mniej  pomysłowy  (udają  mu  się  właściwie 
tylko  opowiadania  z  rodzinnych  stron  i  dziejów  rodzinnych),  i  nie- 
równie niższy,  jako  artysta. 

Życie  upływało  mu  w  walce  ustawicznej  z  losem  i  nędzą, 
w  Londynie  czy  na  Bałkanie;  późno  chwycił  się  pióra,  może  oto- 
czenie literackie  w  Konstantynopolu,  gdzie  się  z  Berwińskim,  Brzo- 
zowskim, Zmorskim  i  Jabłońskim  stykał,  najbardziej  na  obudzenie 
żyłki  autorskiej  wpłynęło.  Przedtym  pisywał  chyba  artykuły  poli- 
tyczne —  tych  nie  porzucał  do  ostatniej  chwili,  np.  nawołując 
i  prostując  drogę  do  zgody  z  Rusinami  w  Galicyi  (1902  r.),  albo 
korespondencye,  ale  właśnie  te  barwne  opisy  z  Dobrudży,  Bułga- 
ryi,  Konstantynopola,  umieszczane  w  Dobrzańskiego  »Dzienniku 
literackim«  lwowskim  p.  t.  »Wyjątki  z  pamiętników  włóczęgi«  (1856 
i  1857  r.)  zjednały  mu  imię  rozgłośne;  szczęśliwy  debiut  powie- 
ściopisarski  z  sympatycznym  »Wasylem  Hołubem«  (1858),  pseudo- 
nim spopularyzował  tern  bardziej. 

Z  długoletnich  wędrówek  po  Turcyi  i  Serbii,  z  kampanii  wę- 
gierskiej przedtym,  odbytej  z  honorem,  wyniósł  Jeż  tematy,  litera 
turze  polskiej  dotąd  obce.  Dziś,  kiedy  u  Bułgarów  J.  Wazów  (tłu- 
maczony i  na  polskie),  u  Kroatów  A.  Szenoa  i  inni  czasy  niewoli 
tureckiej,  ruchów  chłopskich  i  t.  d.  opisują,  zapominamy,  że  pierw- 
szy między  Słowianami  nasz  Podolak  ciekawe  te  i  barwne  i  pou- 
czające tematy  historyczne  uprawiał,  że  on  Bułgarom  i  Serbom 
dawał  pierwsze  dobre  próby  ich  rodzimego  romansu  historycznego. 
Kraje  przewędrował  wdłuż  i  wszerz;  lud,  obyczaje  i  mowę  poznał 


-     355     - 

znakomicie;  patryota  i  demokrata  spółczuwał  tym  ruchom;  tak  po- 
wstały jego  historyczne  powieści,  sięgające  od  czasów  »Asena« 
i  powstania  bułgarskiego  przeciw  Bizancyum,  od  XII  wieku,  poprzez 
walki  z  półksiężycem  XIV  wieku,  poprzez  »Uskoków«  (najpiękniej- 
szą z  tych  powieści),  »Narzeczoną  Harambaszy«  i  t.  d.,  aż  do  po- 
czątków XIX  wieku  (»Dachijszczyzna«)  i  do  walk  węgierskich  roku 
1848;  jego  »Szandor  Kowacz«  (pierwszy  czasowo  z  tego  cyklu) 
przedstawiał  Madyara,  wyrosłego  między  Serbami,  wynarodowio- 
nego, co  dopiero  w  odgłosie  walki  narodowej  poczucie  rodowe 
odzyskał.  Mniej  szczęśliwe  są  podobne  powieści  z  dziejów  pol- 
skich, »Za  Króla  01brachta«,  »Dersław  z  Rytwian«  i  inne,  chyba 
gdzie  mowa  o  stosunkach  i  stronach  ruskich,  n.  p.  »Z  burzliwej 
chwili«,  wznosi  się  autor  do  opisów  barwniejszych  i  scen  efekto- 
wniej szych. 

Obok  tych  nieco  egzotycznych,  historycznych  powieści  — 
i  one  nie  obywały  się  bez  tendencyi,  uczyły  przecież,  jak  się  dla 
wolności  żyje  i  ginie,  uczyły  o  obowiązkach  narodowych  —  praco- 
wał Jeż  systematycznie  i  wytrwale  na  polu  powieści  społecznej, 
ściśle  tendencyjnej.  Wybierał,  w  czasach  jeszcze  pańsczyźnianych, 
chłopa  na  bohatera  swych  powieści,  aby  w  nim  człowieka  ukazać, 
np.  ucieka  Wasyl  Hołub  w  step  przed  uciskiem  pańskim,  ale  w  bi- 
twie daszowskiej  jemu  jeden  z  tych  panków  życie  uratował;  w  »Hi 
storyi  o  pra-pradziadzie«  wystawiony  dzielny  chłop,  co  nobilitacyi 
nie  przyjmuje,  chcąc  zostać  między  swoimi,  tracący  przez  to  uzna- 
nie szlachty;  w  »Historyi  o  pra-prawnuku«  harmonia  pożycia  mię- 
dzy dworem  a  gromadą  wystawiona  na  tle  stosunków,  jakie  u  Mił- 
kowskich  istotnie  panowały:  nawet  Żyd  wciągnięty  w  owę  atmo- 
sferę, i  w  karczmie  odprawiają  boruchy  za  pana  Naczelnika, 
jakby  za  jakiego  patryarchę  izraelskiego  rodu.  Posiew  wprawdzie 
zawiódł  wszelkie  oczekiwania  —  dlaczego,  kto  zawinił,  o  tym 
i  w  »Hryhorze  Serdecznym«  czytać  można  —  podobnych  tematów 
nikt  u  nas  zresztą  nie  tykał,  specyalność  to  Jeżowa,  słabe  echo 
dawnego  chłopomaństwa.  O  sentymentalnej  idealizacyi  nie  było  tu 
nawet  mowy,  chłop  wy  stępy  wał  realny,  z  przymiotami  i  przywa 
rami,  ale  szanowało  się  w  nim  człowieka,  a  przygotowywało  oby- 
watela. 

Jeszcze  ważniejsze  zadanie  czekało  Jeża  między  bracią.  Z  do- 
mów szlacheckich,  z  wychowania  ówczesnego  wychodzili  próżniacy, 

23* 


-     356     - 

letkiewicze,  niewieściuchy,  wyrodki  wszelkiego  rodzaju  —  kobiety 
nielepsze,  przeczulone,  sentymentalne,  najczęściej  gąski,  czasem  ku- 
kułki albo  sowy;  w  obywatelstwie  samym  najdotkliwszy  brak  po- 
czucia obowiązków.  W  nawoływaniu  do  obowiązku,  przykładami 
z  życia,  satyrycznymi  i  idealnymi,  wyczerpywał  się  Jeż;  o  zacho- 
wanie miary  mu  nie  chodziło;  niełatwo  o  potworniejszą  karykaturę, 
niż  np.  młodego  księcia  pana  z  »Ofiar«,  słonia  chyba  czy  hipopo- 
tama, któremu  piękną,  bogatą  pannę  narzucają;  cóż  może  być 
śmieszniejszego  nad  wiece  szlacheckie,  tym  razem  z  Litwy,  o  go- 
towości wojennej,  w  roku  1831,  w  »Drugim  przykazaniu«?  Szereg 
tych  utworów  bardzo  długi;  podniesiono  tu  wszelkie  kwesty e,  od 
emancypacyi  kobiet  począwszy;  tu  należą  »Pamiętniki  starającego 
się«,  »Pani  Komisarzowa«  i  t.  d. 

Wszystkie  te  powieści  szwankują  pod  względem  kompozycyi; 
gdyby  istniała  szkoła  powieściopisarska,  możnaby  na  niejednej 
z  nich,  np.  na  »Ostapku,  kartach  z  dziejów  emigracyi«,  uczyć,  jak 
powieści  pisać  nie  wolno.  Wady  kompozycyi,  przemowy  od  autora, 
dygresye,  rozrywające  i  wątek  i  psujące  wszelką  iluzyę,  wynagra- 
dza żywość  opowiadania  i  dobitność  stylu:  jak  gdyby  się  autor 
zaprawił  na  literaturze  rosyjskiej,  tak  lubuje  się  w  dosadnych 
zwrotach,  w  alegoryach  —  nie  mających  z  klasycznymi  nic  spól- 
nego,  w  nieceremoniowaniu  się  z  obrazem  i  wyrazem.  Celuje  w  sa- 
tyrze; uczuciowość  nie  jego  dziełem,  gruchania  gołębiąt  nie  wyrazi, 
a  przecież  np.  w  takiej  »Historyi  o  pra-prawnuku«  głęboko  wzru- 
szyć potrafi.  Sam  się  z  tego  spowiada:  »poświęcić  majątek,  czas, 
życie,  rozum,  dla  wszczepienia  w  ogół  szlachetności  przekonań,  to 
mi  ideał,  który  warto  bohaterstwem  zaszczycić,  ale  nie  idealizowa- 
nie jakichś  miłostek,  salonowych  lub  alkowianych  intryg  i  artysty- 
cznych rojeń«. 

Brak  samodzielności;  sobko wskie  instynkty;  nie  szanowanie 
narodowej  godności;  gnuśność  i  wszelkie  inne  wykroczenia  prze- 
ciw »Dziesięciorgu  społecznemu«,  oto  tematy  jego  wycieczek  saty- 
rycznych, obrazów  powieściowych,  przez  lat  czterdzieści.  Teraz, 
kiedy  zasłużony  starzec,  czcigodny,  osiemdziesiątki  w  rzeźkimjzdro- 
wiu,  fizycznym  i  umysłowym,  dobiega,  wyczerpała  rsię  inwencya 
i  satyra,  wstają  w  pamięci  dawne  czasy,  dzieciństwa  Saracejskiego, 
szkoły  Niemirowskiej,  późniejsze  z  »centralizacyi«  londyńskiej  o  Da- 
raszu  czy  Worcelu  i  kreśli  je  autor  z  dziwną  drobiazgowością. 


—     357     — 

Beletrystyka  emigracyjna,  jeżeli  nie  o  własnych,  tułaczych 
losach  rozprawiała,  rolę  mentora  czy  satyryka  mimowoli  przybie- 
rała; nie  łatwo  było  w  kraju  jej  dogodzić;  splin  emigracyjny  karcił 
może  nieraz  zbyt  obcesowo,  zbyt  mało  liczył  się  z  warunkami, 
niecierpliwił  i  srożył.  Tym  spokojniej  toczyły  się  fale  belletrystyki 
krajowej;  reprezentowali  ją,  żeby  o  mniejszych,  zapomnianych, 
np.  o  Władysławie  Sabowskim  (Skibie),  pisującym  nie  bez  humoru 
o  »Kanarkach  rozmaitych«  i  t.  d.,  albo  o  kobietach,  np.  Emmie 
z  Kurowskich  Puffke,  dzielącej  z  Paulina  Wilkońską  popularność 
poznańską,  nie  wspominać,  Jan  Zacharyasiewicz  i  Adam  Pług. 

Jan  Zacharyasiewicz  wprowadził  nową  nutę  do  powieściopi- 
sarstwa  krajowego,  mieszczańską.  Występy  jego  sięgają  daleko 
poza  rok  1864  wstecz;  rówieśnik  to  Kaczkowskiego,  dzielił  z  nim 
tryb  wychowania  gimnazyalnego  i  prześladowania  polityczne  — 
dwoma  nawrotami  odsiadywał  więzienie  dłuższe,  skąd  wynosił 
oczytanie  w  niemiecczyźnie,  zniemczenie  na  razie  języka  i  upodo- 
banie w  małostkowości,  sentymentalizmie  i  marzycielstwie  niemie 
ckim.  Jeżeli  mimo  to  dopiero  tutaj  go  wymieniamy,  usprawiedliwia 
nas  wziętość,  jakiej  nabył  właśnie  w  latach  1865—1880;  potym 
gwiazda  jego,  nigdy  pierwszej  wielkości,  bladła  wobec  słońc,  po- 
jawiających się  na  horyzoncie  polskim,  Prusa  i  Sienkiewicza,  do- 
szczętnie; imię  jego  cieszyło  się  już  tylko  tradycyjnym  rozgłosem, 
pojawienie  nowej  powieści  czy  zbiorku  nowel,  godzących  nieraz 
zbyt  wyłącznie  w  prostą  humorystykę  Quiproquo  i  innych  przy- 
padków, nie  wywoływało  więcej  żywszych  oczekiwań;  szczególniej 
zwrócili  się  przeciwko  niemu  najmłodsi,  o  wiele  ostrzej  nawet,  niż 
przeciw  Kraszewskiemu,  posądzając  go  o  wsteczność  i  inne  zbro- 
dnie, ponieważ  im  do  ładu  nie  wtórował;  wyrzuty  te  widoczną 
stronniczością  nacechowane. 

Wyszedł  Zacharyasiewicz  ze  sfery  miejskiej,  galicyjskiej, 
i  wcześnie  zaczął,  zapalony  demokrata  niegdyś,  niby  radykał  czy 
socyalista  w  oczach  wystraszonej  szlachty,  stosunki  społeczne,  jako 
tło  do  powieści,  dobierać;  tu  zdobył  sobie  może  najrzetelniejsze 
zasługi.  Po  kilku  próbach,  wykazujących,  jak  zasklepić  się  może,  za- 
skorupieć i  wyziębić  dla  wszystkiego  prócz  swego  fachu  » Uczony «, 
niegdyś  entuzyasta;  albo  niecność  Tartuffe'a  galicyjskiego  w  »Sie- 
rocie  wielkiego  świata «;  albo  potrzeby  oświaty  narodowej  i  kto  je 
zaspokajać  winien  —  zdobył  większy  rozgłos   powieścią  »Na  kre- 


-     358     - 

sach«  w  roku  1860.  Jak  Zacharyasiewicz  pierwszy,  w  »Boźem  Dzie- 
cięciu*, dzwonił  na  gwałt  dla  potrzeb  oświaty,  tak,  w  ćwierć  wieku 
przed  Bismarkiem  i  komisyą  kolonizacyjną,  wykazał  w  powieści 
topnienie  ziemi  wielkopolskiej,  kresowej,  przechodzącej  do  rąk 
obcych,  potęgę  niemiecką  i  opieszałość  czy  bezradność  polską  — 
przed  nim  tylko  Paulina  Wilkońska  na  podobny  temat  w  małym 
» Obrazku  Poznańskim*  się  odważyła.  Piekącą  właśnie  wtedy,  około 
roku  1862,  kwesty  ę  ruską  w  Galicy  i  obrał  za  tło  » Świętego  Jura«, 
a  w  następnych  powieściach  coraz  inne,  również  niewesołe  tematy 
poruszał:  w  »Marcyanie  Kordy  szu «  rozdźwięk  między  górnymi 
wzlotami  fantazyi  a  marną  rzeczywistością  życia,  w  » Zakrytych 
kartach «  sprzeczność  między  zasadami  na  pokaz  a  postępowaniem, 
w  » Złotym  interesie «  spustoszenia  gorączki  złota;  tylko  w  » Czer- 
wonej Czapce «  (czyli  »Nemezys«)  wystawił  na  tle  galicyjskim  hof- 
ratów-polenfresserów,  których  synowie  kierują  się  na  wzorowych 
obywatelów  krajowych,  ku  zgrozie  wszelkim  Minnom  i  Laurom 
i  ich  tatkom. 

Obok  tych  powieści  społecznych,  ciągnących  się  do  r.  1875, 
nie  zaniedbywał  Zacharyasiewicz  innego  działu  i  potym  wyłączniej 
mu  się  oddał,  sprawom  sercowym,  ku  uciesze  tkliwych  panienek. 
Marzyciele  i  marzenia  —  prawdziwych  namiętności  unikał,  ideały 
i  wizye  we  śnie  i  na  jawie,  cierpliwa  wytrwałość  nieuznanej  czy 
wzgardzonej,  rwanie  się  za  ułudami  dalekimi  i  wracanie  korne  do 
zapoznanej  ofiary  serca,  jak  w  »Wiktoryi  Reginie «,  wynagrodzonej 
za  to  ręką  hrabiego  —  oto  konflikty  i  tematy  owych  powieści, 
»Mąż  upatrzony «,  » Milion  na  poddaszu «,  » Zakazane  owoce «,  » Wi- 
doki familijne«,  »Opinia  parafialna«  i  t.  d.,  między  którymi  »Wi- 
ktorya   Regina«  choć  mniemaną   tęgością  charakteru  się  wyróżnia. 

Cechą  tych  powieści  Zacharyasiewicza  było  lubowanie  się 
w  kreśleniu  stanów  duszy,  rozwoju  psychologicznego,  w  malowa- 
niu drobnych  rysów,  drobnych  nieraz  charakterów.  Ale  zamiłowa- 
nie autora  do  swego  drobnego  światka  i  nas  porywa;  on  kocha 
maluczkich  i  chętnie  z  nimi  obcuje,  chociaż  tyradami  humanitar- 
nymi nie  szafuje;  stała  ta  mieszczańska,  dickensowska  obserwacya, 
w  kontraście  żywym  do  Kraszewskiego,  co  pod  lupę  niczego  nigdy 
nie  brał,  jednała  autorowi  sympatye  czytelników. 

Mniej  udawały  się  powieści  historyczne  z  czasów  Stanisła- 
wowskich; najlepsza  między  nimi  najkrótsza,  » Konfederat «,  o  mie- 


—     359     - 

szczaninie-patryocie,  dobywającym  obcych  papierów  szlacheckich, 
aby  móc  tylko  walczyć  w  szeregach  barskich:  nie  było  w  nich 
miejsca  dla  powolnego  przekształcania  się  charakteru,  jakie  się 
w  zetknięciu  z  realnością  dokonywa  —  ulubiony  Zacharyasiewicza 
temat,  przyczym  wiele  iluzyi  odpada.  Tej  szkoły  życiowej  nie  wy- 
stawiał jednak  nigdy  w  owych  grubych,  nieraz  aż  karykaturalnych 
rysach  Jeżowych:  wybuchów  namiętności  i  sarkazmów  zbytnich  nie 
dopuszczał  jego  temperament  chłodny;  bladością  sylwetek  a  roz- 
wlekłością akcyi  i  dykcyi  grzeszą  najbardziej  jego  powieści,  choćby 
ostatnie,  up.  » Tajemnica  Stefanii «,  naturalnie  miłosna. 

Żywiej  występywał  drugi  Nestor  piśmiennictwa  warszawskiego, 
Adam  Pług  (Antoni  Pietkiewicz),  po  zawodzie  pedagogicznym  re- 
daktor » Kłosów «  warszawskich,  potym  » Wielkiej  Encyklopedyi  Ilu- 
strowanej* i  fejletonu  »Kuryera  Warszawskiego «,  jedyny,  co  uni- 
knął gromów,  jakich  Kraszewskiemu,  cóż  dopiero  Zacharyasiewi- 
czowi,  »pseudopostępowcom«,  najmłodsi  nasi  nie  skąpili.  Prawda, 
zbytnio  się  nie  eksponował  nigdy,  i  jego  dorobek  literacki  obję- 
tością nie  dorównywa  wcale  okazałemu  pocztowi  liczb  u  tamtych. 
Rówieśnik  to  jeszcze  i  przyjaciel  Syrokomli,  chociaż  litewskie 
strony  wcześnie  na  kijowskie  zamienił;  wiązał  się  potym  z  » Gwia- 
zdą Kijowską«  i  w  szeregi  chłopomaństwa  wstępy  wał.  To  demo- 
kratyczne zacięcie  nie  opuściło  jego  prac  wierszem  i  prozą,  z  ży- 
cia ludu  i  z  kontrastów  stanowych  czerpanych,  ciągnących  się  od 
roku  1847  jeszcze  —  ale  w  późniejszych  latach  czynność  reda- 
ktorska głównie  mu  siły  pochłaniała. 

W  szóstym  dziesiątku,  przed  uwłaszczeniem,  gdy  kwestya 
chłopska  nie  schodziła  ze  stołu,  tendencyjne  pisywał  powieści, 
wierszem  i  prozą,  w  »Dzieciobójcy«,  »Marcinie  Futorniku«,  w  »Du- 
chu  i  Krwi«  (1859  roku),  akcie  oskarżenia  przesądów  arystokraty- 
cznych, uwielbienia  szlachetności  serc  i  myśli  u  niższych  i  ludu; 
» Piastunka «  była  obrazem  bezwzględnego  poświęcenia  kobiety 
z  ludu  dla  rodziny  szlacheckiej.  Te  kontrasty  społeczne,  mniej  ja- 
skrawe, przenosił  i  do  innych  sfer,  w  »Oficyaliście«  i  w  » Bakała- 
rzach*, między  panów,  nieraz  grubo  niesprawiedliwych  dla  swych 
oficyalistów,  i  kreśląc  smutny  stan  nauczycieli  prywatnych,  z  któ- 
rych bytu  i  nowsi  powieściopisarze  (Stanisław  Grudziński  »Pod 
szczęśliwą  gwiazdą«;  Józefat  Nowiński  »Świat  i  marzenie«)  nieje- 
dno efektowniejsze  wynieśli  opowiadanie.  I  powieści  Pługa  grzeszą 


—     360     — 

nieraz  rozwlekłością  w  opowiadaniu  i  dyalogu,  przesadzają  w  liry- 
zmie i  sarkazmach.  Najpiękniejszą  pozostanie  idyla  drobnoszlache- 
cka,  zaściankowa,  » Sroczka*. 

Zresztą  występywali  z  powodzeniem  gawędziarze,  Berlicz  Sas 
(hr.  Strutyński),  opowiadający  naj wymowniej  o  ludziach  »Ze  starego 
autoramentu «,  w  » Mozaice*  o  panu  Mokosieju  Denisku,  co  ze  słu- 
gami »komediju  ihraje«  i  na  kurhany  szeptów  słuchać  chodzi, 
z  tradycyi  rodowych,  sięgając  i  w  najświeższe  czasy  i  konflikty, 
bez  większej  sztuki,  po  domowemu,  z  szlachetną  tendencyą;  albo 
Bodzantowicz-Suffczyński,  wybierający  » zawsze  ich«,  bohaterów 
barskich  i  kościuszkowskich,  zarzucający  nieraz  całkiem  formę  po- 
wieściową. 

Gawędziarzem  w  gruncie  był  i  Jordan  (Julian  Wieniawski), 
z  satyrycznym  zacięciem  w  » Wędrówkach  delegata «  (Towarzystwa 
Kredytowego  między  bracią  szlachtą  dla  nowego  otaksowania  po- 
siadłości): satyra  i  humory  styka  to  jeszcze  bardzo  prymitywna,  po 
Blichtrowach,  Łgarzewach  i  Kuf  lewach  siedzą,  piją  i  procesują  się 
Pływalski,  Pieniacki,  Szczujski  i  t.  d.;  w  późniejszych  jego  utwo- 
rach —  a  przeszedł  Wieniawski  nie  bez  powodzenia  i  na  scenę 
komiczną  —  satyra  mniej  zgryźliwa,  humor  większych  praw  na- 
bywa, obserwacya  dokładniejsza,  obfitsza;  komedye  jednak  nad 
farsy  nie  wznoszą  się  wiele,  ze  śmiechem  zdrowym,  dobrodusznym, 
pogodne. 

Nierównie  wyższym  talentem  wyposażyła  natura  Jana  Lama, 
kronikarza  niegdyś  »Gazety  Narodowej «,  potym  z  jej  redaktorem, 
Dobrzańskim,  co  niedziela  staczającego  boje  w  kronikach  » Dzien- 
nika Polskiego*.  W  tej  pracy  dziennikarskiej,  urozmaiconej  przez 
stałe  konfiskaty  c.  k.  prokuratoryi,  wyszafował  Lam  nieoględnie 
swój  talent,  chociaż  zdobywał  się  obok  niej  na  skupianie  siły  twór- 
czej, najpierw  w  krótszych  obrazkach,  potym  w  pretensyonalnych 
nieco  powieściach.  Najudatniejsze,  najkomiczniejsze,  jedna  z  pereł 
humory  styki  polskiej,  to  » Panna  Emilia  czyli  wielki  świat  Capowic«, 
przerażenie,  z  jakim  Wencel  Precliczek,  wzór  c.-k.  urzędnika,  »be- 
cyrkowego*  dawnego,  bachowskiego  autoramentu,  córkę  na  kon- 
szachtach z  »powstanckim«  łapie;  całe  otoczenie  tej  biurokracyi 
na  party kularzu  oddane  znakomicie.  Już  »Koroniarz  w  Galicyi*, 
temat  pokrewny,  był  znacznie  słabszy.  W  większych  powieściach, 
»Głowach  do  pozłoty  «  i  t.  d.   rozwadniał   nadto   Lam  i  rozprowa- 


—     361     — 

dzał  przebłyski  swego  talentu  satyrycznego,  i  fabuły  nie  były  naj- 
szczęśliwiej  obmyślane  i  idei  zasadnicze  nie  zbyt  ważne;  do  ruchu 
politycznego  i  społecznego  w  Galicy  i  w  latach  1870—1880  zna- 
mienne są  tam  przyczynki;  nie  wtajemniczonego  w  te  dzieje  nie 
bardzo  wzruszyć  potrafią.  O  wiele  niżej,  jako  powieściopisarz,  pró- 
bujący sił  w  historycznym,  społecznym,  satyrycznym  romansie 
stanął  jego  kolega  dziennikarz,  Józef  Rogosz,  tworzący  szybko, 
łatwo,  bez  trwałych  sukcesów. 

Z  autorek- kobiet,  coraz  liczniejszych,  uprawiała  pani  Walerya 
Marrene-Morzkowska  niwę,  na  której  już  Zachary asiewicz  pracował, 
tematy  erotyczne  w  coraz  nowych  waryacyach,  w  » Auguście*,  »Mężu 
Leonory«  i  t.  d.  Talent  jej  niewyczerpany,  głębokich  tragedyi  i  kon- 
fliktów jednak  unikał;  z  czasem  dochodziła  autorka  do  coraz  bardziej 
pesymistycznych  wywodów,  pokazując,  jak  niemiłosiernie  » Świat 
Rzeźbiarz «  z  charakterami  i  iluzyami  się  obchodzi,  chociaż  romans 
względnie  szczęśliwie  się  kończy,  Numa  przy  Pompiliuszu  zostaje, 
ależ  jak  obskubano  oboje!  Pani  Morzkowska  przeszła  od  powieści 
na  pole  folkloru  i  popularyzowania  nauki. 

Najwyżej  wzniosła  się  Eliza  Orzeszkowa.  Losy  jej  autorstwa 
podobne  są  nieco  do  losów  Konopnickiej.  Nie  dano  było  obiem 
zabłysnąć  odrazu  wielkim  talentem;  zamiast  przedmiotowości,  uczu- 
cia, poezyi,  zdawało  się,  że  gruba  nieraz  tendencya  zapełniać  bę- 
dzie ich  karty,  zabije  ich  zdolności;  gdy  poetka  za  organicznikami 
i  ludowcami  dążyła,  pochłaniała  powieściopisarkę  walka  o  emancy- 
pacyę  kobiety.  Małym  dzieckiem  już  objawiała  popędy  artysty  czno- 
twórcze,  uprawiała  z  siostrzyczką  udramatyzowanie  rozmaitych  te- 
matów; zwykły  tryb  wychowania  i  życia  córki  obywatelskiej  za- 
głuszały chyba  te  próby  i  zajęcia;  miały  odżyć,  gdy  panna  Pa- 
włowska za  mąż  wyszła.  Były  to  lata  przełomowe  na  Litwie; 
uwłaszczenie  włościan  poruszało  umysły,  wychodziły  na  jaw  sprze- 
czności, łączyli  się  jedni  i  drudzy,  w  imię  stanowych  interesów  czy 
w  imię  sprawiedliwości  i  ludzkości.  Za  emancypacyą  włościan  i  za 
katastrofą  polityczną  poszły  nowe:  zniesienie  pańsczyzny  obniżyło 
strasznie  wartość  dóbr  i  stopę  życia  szlacheckiego;  darmochy  wszel- 
kie ustały,  » dusze «  należały  do  siebie,  nie  do  panów,  i  każdą  ich 
robotę  należało  opłacać;  dawna  patryarchalna  gospodarka  wypro- 
wadzała chyba  z  torbami,  a  do  innej,  postępowej,  nie  nawyknięto. 

Dowodzi  to  niezwykłych  zasobów  kulturalnych  szlachty,  że  tę 


—     362     — 

społeczną  katastrofę,  spotęgowaną  inną,  polityczną,  nieraz  o  wiele 
straszliwszą,  niszczycielską  wręcz  przetrwała,  ale  na j fatalniej  odbił 
się  przewrót  na  kobietach.  Wychowane  dawnym  trybem,  z  » talen- 
tami towarzyskimi,  żadnych  nie  posiadały,  o  samoistności  marzyć 
nie  mogły,  a  tu  wymykały  się  wszelkie  widoki  wyjścia  za  mąż,  je- 
dynej karyery  dla  córki  obywatelskiej,  skoro  nie  tylko  wobec  znie- 
sienia pańszczyzny  życie  coraz  trudniejszym,  założenie  nowego 
ogniska  domowego  coraz  ryzykowni  ej  szym  się  stawało,  lecz  po- 
prostu  całe  okolice  z  młodzieży  męskiej  się  wyludniały. 

W  takich  warunkach  chwyciła  Orzeszkowa  za  pióro  i  po  pró- 
bach, ogłoszonych  i  nieogłoszonych,  wydała  w  przeciągu  paru  lat 
(1869 — 1872)  kilka  obszernych  romansów  i  nowel  -  powieści  i  wy- 
sunęła się  odrazu  na  czoło  piszących,  wywołała  entuzyazmy  i  naj- 
surowsze oceny.  Nie  o  artystyczną  stronę  tych  dzieł  walkę  toczono, 
szło  o  rzecz  sarnę  —  znaczne  braki  techniczne  tych  powieści  w  ni- 
czym nie  uszczupliły  ich  olbrzymiego  wrażenia,  niektóre. z  nich  sta- 
wały się  niby  ewangelią  w  nowej  walce  i  działały  za  granicą  ró- 
wnie silnie;  »Marty«  używały  niemieckie  emancypantki  poprostu, 
jako  środka  agitacyjnego.  Powieści  biły  przeciwko  tradycyjnemu 
unieruchomieniu  kobiety,  stworzonej  na  to,  aby  cierpliwie,  poszcząc 
i  odprawiając  wotywy,  czekała  na  upragnionego  Adonisa,  co  ją 
przed  ołtarz  zaprowadzi,  aby  potym  przy  nim  wieku  dokołatała, 
bez  względu  na  to,  że  Adonis  się  bydłem  albo  łotrem  odsłoni:  to 
nazywało  się  w  teoryi  uświęceniem  ogniska  domowego,  a  hasła 
jej  były:  kochajcie  i  wytrwajcie.  Orzeszkowa  pytała:  a  jeśli  się 
niema  nikogo  do  kochania?  a  jeśli  wytrwać  nie  można? 

Dziewczę,  któremu  » dobre  wychowanie «  oczu  na  świat  nie 
otworzyło,  nieświadome,  niewinne,  wyszło  za  »Pana  Grabę «,  co  jest 
też  tylko  niewinnym  produktem  modnego  wychowania;  od  dzie- 
ciństwa wkładano  mu  w  serce  miłość  blasku  i  próżności  a  siły 
sposobiono  do  próżniactwa;  matka,  dama  światowa,  na  wybryki 
synka  groziła  mu  filuternie,  oj,  ty  figlarzu!  a  ojciec,  filozof  użycia, 
wtajemniczał  go  chyba  w  tę  filozofię;  i  stał  się  z  niego  szuler, 
nikczemnik  i  do  niego  przykuta  na  całe  życie  osoba  czysta,  szla- 
chetna, wzniosła,  a  gdy  śmie  się  świętemu  ojcu  Innocentemu  po- 
skarżyć i  o  poradę  pytać,  nawymyślają  jej  od  buntowania  się 
przeciw  woli  Bożej.  »  Wacławie*,  tak  samo  wychowanej,  pod  wpły- 
wem   zawodu   otworzyły  się   wcześniej    oczy;   nim  się   w  kajdany 


—     363     — 

niegodne  zakuła,  zerwała  z  narzeczonym,  a  gdy  ją  bogata  krewna 
za  sprzeciwianie  się  jej  zamiarom  matrymonialnym  wydziedziczyła, 
zarabia  własną  pracą  na  utrzymanie  matki  i  swoje,  jako  nauczy- 
cielka; staje  się  pożytecznym,  godnym  członkiem  społeczeństwa; 
z  towarzyszek  jej  jedna  zakłada  introligatornię,  te  zaś,  które  nie 
miały  siły  czy  odwagi  dla  torowania  sobie  drogi  własnej,  giną 
fizycznie  lub  moralnie.  Ale  obu  powieściom  szkodziła  rozwlekłość 
<»Dziennik  Wacławy«,  to  cztery  tomy!)  i  widoczna  przesada,  np. 
w  malowaniu  pana  Graby,  którego  dosyć  oczernić  nie  mogła  au- 
torka, aby  tym  pełniejszym  blaskiem  odbijała  jego  ofiara.  Tym 
skuteczniejszą  była  »Marta«.  Krytyka  mogła  wzruszyć  ramionami 
na  ten  fakt  z  kroniki  policyjnej,  nie  układający  się  w  żadne  ramy 
estetyczne;  dla  spółczesnych  był  to  czyn  społeczny,  wyzwolenie, 
wypowiedzenie  tego  jawne,  co  wszystkim  myślącym  od  dawna  cią- 
żyło. Marcie,  wychowanej  znowu,  jak  tamte  bohaterki  —  Orze- 
szkowa odmienia  przez  wszystkie  przypadki  i  liczby  swój  temat  — 
szczęśliwej  żonie  i  kochającej  mateczce,  mąż  nagle  umiera,  żywi- 
ciel; ona  niebawem,  bez  środków  do  życia,  rzuca  się  na  wsze 
strony,  dawałaby  lekcyi  muzyki,  francusczyzny,  rysunków,  niczego 
jednak  dobrze  nie  posiada,  chwyta  się  wkońcu  najmarniejszego 
zarobku,  ale  i  z  niego  ani  sama  wyżyje,  ani  wyżywi  i  wyleczy  có- 
reczki chorej;  ze  wstrętem  odpycha  wstrętne  propozycye  i,  oszalała 
z  bólu,  bez  pamięci,  instynktowo,  chwyta  za  obce  pieniądze  i  ucie- 
kając, ginie  pod  kołami.  Tak  samo  Monika  (»Na  dnie  sumienia«), 
chodzi,  łamiąc  ręce,  po  tym  Bożym  świecie  i  rozpaczliwie  woła: 
nic  nie  umiem,  poszukiwa  darmo  pracy,  gdy  jedynaczka  wypiesz- 
czona i  ojca  i  narzeczonego  odrazu  straciła;  autorka  przedstawia 
ojca  takiej  familii,  jako  karyatydę,  dźwigającą  całą  gromadę  osób 
i  odzywa  się  do  nich:  a  zleźcież  niedołęgi  i  pochodźcie  choć  tro- 
chę o  własnych  siłach,  lecz  dodać  musi:  a  dlaczegóżeś  niedołęgo 
nie  nauczył  ich  chodzić  na  własnych  nogach? 

Nie  wymagała  Orzeszkowa  rzeczy  nadzwyczajnych,  nie  bu- 
rzyła ołtarzów,  nie  odrywała  kobiety  od  familii,  sawantek  nie  chciała 
(żadnej  też  do  swoich  powieści  nie  wprowadziła  nigdy),  ale  obu 
rżała  się  przeciw  zaślepieniu  umyślnemu,  przeciw  silnym,  dbałym 
o  »świętą  nienaruszalność  słabości  niewieściej*,  bo  im  z  tym  wy- 
godnie; przecież  już  mistrz  krakowski,  Andrzej  Glaber,  twierdził 
roku  1535,   jakoby  mężczyźni,   bacząc,  iż   rozum   płci   panieńskiej 


—     364     — 

»ku  nauce  i  wyrozumieniu  wszelkiej  rzeczy  ostry  a  prędki,  więcej 
niż  otroczy  (gdyż  nawet  dzieweczki  rychlej  się  imują  mówić,  niżli 
chłopeczkowie),  przeto  oni,  bojąc  się  swej  sławy  utracić,  aby  białe 
głowy  rozumem  ich  nie  przechodziły,  chcąc  wiele  umieć,  bronią 
im  czytania  pisma  głębokiego,  chyba  modlitw  a  paciorków«.  Wo- 
łała więc  głównie  o  poprawę,  pogłębienie  wychowania,  nie  dla  ja- 
kichś zachcianek  emancypacyjnych,  lecz  dlatego,  że  tylko  wykształ- 
cona prawdziwie  kobieta  zostanie  dzielną  pomocnicą  męża- obywa- 
tela; tylko  ona  zaszczepi  głębsze  myśli  i  uczucia  w  nowym  poko- 
leniu; dlatego  nie  wahała  się  wystawiać  co  raz  ofiar  zgubnego  wy- 
chowania, a  winę  tego  kładła  nie  tylko  na  karb  rodziny,  ale  po- 
woływała do  odpowiedzialności  i  całe  społeczeństwo.  Na  to  śmiałe 
apostolstwo  idei  humanitarnych  obruszano  się  tym  bardziej,  że  po 
drodze  chłostała  ona  wszelką  hipokryzyę  niemiłosiernie;  że  dosta- 
wało się  i  zewnętrznym  oznakom  nabożeństwa  (»modląc  się...  po- 
trzebowała koniecznie  widzieć  malowane  świętych  twarze«);  że  do- 
wodziło się,  iż  wiara  bez  miłości  prowadzi  do  oschłego,  nielitości- 
wego,  nierozumnego  ascetyzmu.  Niechęć  konserwatystów  towarzy- 
szyła jej  odtąd  stale. 

Taką  była  pierwsza  faza  twórczości  Orzeszkowej,  całkiem 
tendencyjna,  obracająca  się  w  dosyć  ciasnym  kółku. tych  samych 
pojęć,  stosunków  i  ludzi,  które  dotąd  jedynie  znała.  Przesiedliwszy 
się  do  Grodna,  widziała  się  otoczoną  nową  szarą  niedolą  —  ude- 
rzyła ją  najpierw  moralna  i  materyalna  nędza  źydowstwa,  zapy- 
chającego nasze  miasteczka.  I  wystąpiła  Orzeszkowa  znowu,  jako 
wymowna  rzeczniczka,  pokazywała  wybijające  się  przez  lodową 
skorupę  wieków  poniżenia  i  spodlenia,  pędy  odrodzenia  i  wysta- 
wiała z  lubością  obrazki  poetyczne  z  życia  tradycyjnego,  ze  szcze- 
gólną siłą,  np.  w  noweli  o  »Silnym  Samsonie«  —  krawcu  nędznym, 
opromienionym  przecież  w  oczach  własnych  i  obcych  rolą  Samsona, 
którą  raz  odegrał,  podobnie,  jak  Urbanowa  (w  noweli  Konopnickiej), 
nie  zapomni  nigdy  o  purpurowej  szacie  Heroda,  co  jej  Jaśka  raz 
okryła. 

Z  romansów  jej  żydowskich,  ważniejszy  i  znamienniejszy,  niż 
»Eli  Makower*,  gdzie  się  chrześcijanie  z  Żydami  stykają,  jest 
»Meir  Ezofowicz*,  gdzie  Żydzi  szybowscy  tylko  z  sobą  żyją. 
Zaznajomiwszy  się  z  trybem  wychowania  żydowskiego,  przerażona 
fanatyzmem   średniowiecznym,   nienawiścią   wyznaniową   i   rasową, 


—     365     — 

w  jakiej  po  chederach  hodują  się  przyszli  pobożni  chusyci  przez 
ciemnych  mełamedów  na  wrogów  zawziętych  gojów,  synów  tej 
samej  ziemi,  wystawiła  w  młodym,  szlachetnym  Meirze,  ograniczo- 
nym jeszcze  do  literatury  własnej,  do  wpływów  Majmonidesa,  pro- 
test przeciw  tej  zaślepionej  jednostronności,  niesprawiedliwej,  po- 
żerającej w  nienawiści  najlepsze  siły.  Temat  więc  niby  ten  sam, 
co  Niemcewicz  przed  sześćdziesięciu  laty  w  »Lejbie  i  Siorze«  opra- 
cował, ależ  jak  odbiegła  od  suchości  » klasy ka«  plastyka  i  poezya 
Orzeszkowej;  z  jaką  siłą  skreślona  była  namiętna,  rwąca  się  do 
światła,  tęskniąca  za  innym  światem  dusza  bohatera;  jak  bogatym, 
miejscami  natchnionym,  zawsze  podniosłym  był  język,  jak  bogate 
w  szczegóły  malowidła! 

Zajęły  autorkę  te  dzieje  żydowskie  tak  silnie,  że  dla  nich 
ekspatryowała  się  niby;  ona,  co  nigdy  do  przeszłości  polskiej  nie 
siągnęła,  zwróciła  się  ku  czasom  rzymskim  i  wydobyła  z  nich  mię- 
dzy innymi  krwawą  sielankę,  o  Mirtali,  Żydówce,  wahającej  się 
między  Rzymianami  a  własnym  plemieniem  i  jego  bohaterem,  Jo- 
natanem; w  gminie  stają  przeciw  sobie  zwolennicy  fanatyka  Sza- 
maja  i  łagodnego  Hillela,  a  otacza  ją  zawiść  i  nienawiść  i  pogarda 
Rzymian. 

Nie  powodziły  się  jedynie  —  równie  jak  Kraszewskiemu  (» Sza- 
lona*) —  wycieczki  w  świat  młodzieży  spółczesnej,  odzywającej 
się  już  na  hasła  kosmopolityczne,  z  cesarstwa  płynące,  idącej  mię- 
dzy lud,  przywdziewającej  czerwoną  bluzę  robotniczą,  oddającej 
się  propagandzie  nowych  idei,  straconej  dla  własnej  ziemi,  kocha- 
jącej wszystko,  prócz  najbliższych,  obojętnej  na  rzeczy  ojczyste, 
pochłoniętej  rzeczami  » ważniejszy  mi «,  egzaltującej  się  dla  mżonki, 
oschłej  zresztą  albo  nawet  pod  płaszczem  górnych  haseł  służącej 
własnej  próżności,  mściwości  społecznej.  Same  tytuły  tych  powie- 
ści, np.  »Bańki  mydlane«  lub  »Widma«  pouczają  o  stanowisku  au- 
torki, kreślącej  te  postaci,  jak  Kraszewski  lub  Turgeniew  swoje, 
raczej  z  wyobraźni,  niż  z  bezpośredniej  obserwacyi.  Nie  poznała 
się  w  nich  młodzież. 

Życie  miejskie,  »Ongrodu«  czy  »Onwilu«,  nastręczało  jej  głę- 
bokim sympatyom  ku  wszelkim  upośledzonym  coraz  nowe  tematy, 
od  zaniedbanych  dzieci  (»Z  różnych  sfer«)  aż  do  owej  znakomitej 
» Jędzy*  —  niesłusznie  tak  przezwanej,  tylko  dlatego,  że  sobie  na 
nosie  grać  nie  pozwalała,  ofiarnej,  dobrej,   pracowitej,   cichej,  na 


—     366     - 

którą  jednak  to  szczęście  spada,  co  tak  rzadko  bohaterów  Orze- 
szkowej nawiedza.  Już  ta  nowela,  bez  wszelkiej  tendencyi  pisana, 
swoją  szczerością  podbijająca  czytelnika,  świadczyłaby  o  nadzwy- 
czajnym talencie  realistycznym  autorki.  Świadczyły  o  nim  najlepiej 
nowe  jej  powieści  wiejskie,  o  obserwacyę  chłopa,  o  miłość  przy- 
rody silnie  oparte. 

I  tu  nie  dosięgła  autorka  odrazu  wyżyn.  Pisywała  je  już 
dawno,  przed  wszystkimi  innymi,  i  wróciła  do  nich  na  nowo.  Za- 
częła od  takich,  gdzie  tendencya  jeszcze  może  i  przeważa,  np.  »Ni- 
ziny«,  z  doradcą  prawnym,  podłym  wyzyskiwaczem  ciemnego 
tłumu,  z  ofiarami  jego,  matką  nieszczęsną,  coby  tak  rada  chorego 
syna  żołnierza  blizko  siebie  zatrzymała.  Coraz  wyżej  jednak  pory- 
wała ją  poezya  przyrody  i  coraz  głębiej  śledziła  uczucia  dusz  pro- 
stych, dobrych;  w  »Dziurdziach«  wystawiła  z  nadzwyczajną  siłą 
owę  Pietrusię,  hożą  i  dobrą,  jak  nierozum,  zawiść,  fatalny  zbieg 
okoliczności  piętno  czarownicy  na  nią  nakłada,  jak  się  daremnie 
temu  opiera  i  jak  ginie,  niewinna  całkiem,  ofiarą  strasznego  obłędu, 
okultyzmu  sielskiego. 

Jeszcze  ciekawsze  i  głębsze  studyum  » Chama «,  rybaka,  co 
przygarnął  Frankę,  wietrznicę  miejską,  co  nie  odepchnął  nieszczę- 
śliwej, gdy  skuszona  dawnym  życiem  jego  samego  znowu  opuściła 
i  znędzona  strasznie  wróciła  kornie,  aby  się  znowu  buntować  całą 
swą  niesforną,  zepsutą  z  gruntu  naturą  przeciw  pobłażaniu  i  dobroci 
niewyczerpanej  męża.  Od  chłopów  rozejrzała  się  Orzeszkowa  mię- 
dzy zaściankami,  żyjącymi,  jak  chłopi,  lecz  wynoszącymi  się  nad 
nich  trądy cyą  odwieczną,  gardzącymi  nimi  stale.  Na  konflikcie 
serca  i  dumy  oparta  powieść  »Bene  Nati«,  jedna  z  najlepszych, 
cudowna  przedewszystkim  i  opisami  przyrody  i  zwięzłością,  wstrze- 
mięźliwością słowa,  tak  u  niej  niezwykłą,  i  świetną  charakterystyką 
postaci,  Osipowiczów  i  ich  koligatów,  aż  do  dziewosłęba  z  wytrza- 
skaną  gębą  i  jego  mazgaja -klienta;  Salusia  pokochała  Jerzego, 
»szlachcianka«  —  chama,  ale  nie  dopuści  rodzina,  by  za  niego  wy- 
szła, rodzinę  i  siebie  na  wieki  skompromitowała;  i  podda  się  Sa- 
lusia ciągłym  namowom  i  wyrzutom,  ale  serce  jej  pęknie. 

Odtąd   bierze   Orzeszkowa  rozbrat   z  Żydami,  mieszczanami, 
chłopami  i  zaściankami,  chyba  przygodnie,  w  nowelce  czy  obrazku, 
do  nich  wróci,  jak  i  do  samej  przyrody  się  uda,  ukochawszy  głów 
nie  świat  roślinny,  nieznużona  jego  obserwatorka.  Pozatym  odda 


—     367     - 

się  całkiem  światu  szlacheckiemu,  z  którego  wyszła,  którego  pod- 
stawy głęboko  zachwiane,  przyszłość  groźna,  odstępcy  coraz  licz- 
niejsi. I  coraz  natarczywiej  budzą  się  pytania,  co  będzie,  jak  nie- 
bezpieczeństwu zaradzać,  czy  mająż  nasze  hasła  siłę  ożywczą,  nie 
strupieszałyż  one,  czy  miejsca  ich  nie  winny  zająć  inne,  ponętniej- 
sze,  wygodniejsze;  czy  opłaci  się  jeszcze  nużąca  robota,  bez  wi- 
doków lepszej  przyszłości?  Tym  pytaniom  są  poświęcone  jej  ro- 
manse i  nowele,  od  najobszerniejszego  »Nad  Niemnem«,  do  osta- 
tniego, »Ad  astra«,  pisanym  do  spółki  z  p.  Romskim  (Zdziechow 
skim). 

Długi  ich  szereg,  nie  równa  ich  wartość;  linia  ich  spuszcza 
się  od  jednej  wyżyny,  »Nad  Niemnem«,  dosyć  nizko,  aby  się 
znowu  wznieść  w  natchnionych  dytyrambach  przyrody  i  kraju 
w  »Ad  astra «. 

»Nad  Niemnem «,  epopea  teraźniejszości  litewskiej,  jak  »Pan 
Tadeusz«  jej  przeszłości,  nastrojona  smętnie,  nie  beznadziejnie  je- 
dnak; splecione  w  nich  dzieje  i  tradycye  zaścianku,  Bohatyrowi- 
czów,  szlachty,  Korczyńskich,  arystokracyi,  Różyców.  Sfer  arysto- 
kratycznych unikała  Orzeszkowa,  chyba  w  celach  satyrycznych 
zwróciła  się -do  » Czółno  Don  Don  Pompalińskich«,  przypominają- 
cych jednak  dawną  jej  manierę  z  »Pana  Graby «  i  » Dziennika  Wa- 
cławy*  rozwlekłością  i  jaskrawością  stylu.  »Nad  Niemnem  «  celuje 
opisowością,  krajobrazy  oddane  z  taką  wirtuozyą,  tyle  ciepła 
w  nie  włożono,  że  ustępują  chyba  tylko  obrazom  puszczy  biało 
wieskiej  z  »Ad  astra«;  z  równą  dokładnością  skreślone  najroz- 
maitsze typy  od  zblazowanego  nieco  artysty  -  ary stokraty,  aż  do 
pełnego  życia  i  sił  Bohatyrowicza,  co  rękę  pięknej  i  bogatej  panny 
osiągnie  —  a  obok  nich  najrozmaitsi,  kobiety -histeryczki,  utrapie- 
nie własnych  i  obcych  nerwów,  mężczyźni  zrezygnowani,  złamani 
losem,  podtrzymujący  machinalnie  ład  zewnętrzny  i  w  nim  zasko- 
rupieni,  młodzi,  rwący  się  przeciw  temu  składaniu  rąk.  I  wyłania 
się  gorące  napomnienie  skupiania  sił  —  gromada  rzecz  wielka  — 
i  trzymania  się  ziemi -matki,  w  imię  świętych  tradycyi,  mimo  wszel- 
kich drągów,  kładzionych  w  szprychy  wozu.  I  Orzeszkowa  posłu- 
giwa  się  z  lubością  mową  alegoryczną,  jak  Jeż. 

Odtąd  temat  przywiązania  do  swego  i  swoich  będzie  zasadni- 
czym; odzywa  się  wymownie  w  zbiorach  nowel  i  szkiców  pod  ty- 
tułami: »Pierwotni«,  »Melancholicy«,  »Iskry«,  »Chwile«  (tu  najmniej). 


-     368     — 

» Pierwotni «,  to  ci,  co  dla  egoizmu  wyrzekają  się  wszystkiego,  kos- 
mopolici, dla  własnej  wygody  depcący,  co  się  z  najpierwotniejszymi, 
brutalnymi  instynktami  nie  zgadza;  »Melancholicy«,  to  rozczarowani, 
znachodzący  sens  życia  i  ujście  przed  groźnymi  widmami  śmierci 
i  unicestwienia  w  miłości  bliźniego;  »Iskry«,  zasypane  od  lat  wielu 
popiołem  z  rozmaitych  »pasztetów  źyciowych«;  przypadek  jakiś, 
wspomnienie,  obrazek,  melodya,  rozdmuchał  je  i  w  ich  świetle  do- 
chodzą bohaterowie  do  poczucia  tego,  czego  się  wyzuli,  ci  złamani 
przez  życie,  zobojętnieli  dawno,  i  odwracają  się  z  przerażeniem  od 
pustkowia,  co  dotąd  życiem  nazywali;  »Chwile«  uniesienia,  zapo- 
mnienia zdziałają,  na  coby  się  życie  całe  nie  zdobyło. 

Z  takich  to  pierwotnych,  melancholików,  kosmopolitów,  łow- 
ców zachłannych  wszelakich  »pasztetów»,  co  odrzucili  i  myśl  o  ma- 
lowanych czerepach  i  cerowanych  skarpetkach  (o  przynależności 
jakiejś  do  ludu,  ziemi,  rodziny;  o  sumieniu,  honorze,  obowiązku), 
wychodzą  bohaterowie  ostatnich  romansów  Orzeszkowej,  tenden- 
cyjnych, jak  jej  pierwsze,  w  obserwacyę  bezpośrednią  nie  boga- 
tych, nieraz  znowu  rozwlekłych  i  jaskrawych,  nawianych  nawet 
literaturą,  nie  zawsze  życiem  samym. 

»Dwa  bieguny «  powtarzają,  w  Gronowskim  i  Sewerynie,  Pło- 
szowskiego  i  Anielę  z  »Bez  Dogmatu «,  tylko  Seweryna,  to  nie 
bierna  ofiara  splinu  i  nudów  sybary ty  -  ary stokraty,  rozpróżniaczo- 
nego  od  samego  wychowania:  świadoma  obowiązków,  poświęci  im 
miłość  jałową  Gronowskiego  i  odda  się  owocnej  pracy,  budząc 
u  młodego  pokolenia  uczucia,  snując  nici  trądy cy i.  »Australczyk« 
Roman  zbogacił  się  za  granicą,  lecz  bogactwa  nie  wypełnią  mu 
próżni  istnienia,  i  wróci  do  swoich,  do  Darnowa;  tam  przejęli  się 
Tołstowską  chyba  ewangelią  pracy  fizycznej,  Bożej:  on  ich  nie  ro- 
zumie zrazu,  i  romans  kreśli  przełom,  jakiego  w  nim  ich  przykład 
dokonywa.  Darwid  goni  za  złotym  runem  milionów;  nowożytny 
»Argonauta«  celu  dopiął,  lecz  po  drodze  zaniedbał  rodzinę  zupeł- 
nie, stał  się  jej  obcym,  jak  ona  jemu;  każde  z  nich  ugania  się,  za 
miłością  występną,  za  użyciem  o  każdą  cenę,  za  pieniądzem,  za 
najnowszymi  wymysłami  obcymi;  serce  Darwida  wysycha,  żyje 
jeszcze  miłością  ku  najmłodszej  córce,  i,  gdy  mu  ją  śmierć  od- 
biera, nie  widzi  Darwid  celu  dalszego  życia;  gdy  tamci  nie  rozu- 
mieją wcale  jego  tęsknoty  i  pragnień,  ginie  samobójstwem. 

W  »Ad  astra «  uczony  poświęcił  się  zupełnie  badaniom  i  nauce; 


—     369     — 

z  wyżyn  jej  i  ewolucyi  światowej  spogląda  z  lekceważeniem  i  lito- 
ścią na  czepiających  się  w  Krasawcu  wszelkich  ułud  dawnych,  ale 
i  on  samymi  abstrakcyami,  zdobyczami  myśli  nie  wyżyje;  i  u  niego 
odzywa  się  boleśnie  organ  szczątkowy  serca* i  daremnie  odgania 
on  swe  pokusy,  trapiące  go  najbardziej  w  chwilach  reakcyi  i  apa- 
tyi;  nawraca  go  romantyczka,  co  cel  życia  w  miłości  swoich  i  swego, 
na  pysznym  tle  przyrody,  znalazła. 

Tory  powieści  Orzeszkowej  są  dziwnie  jednolite;  poczęły  się 
w  tendencyi  i  nie  wyrzekły  się  jej  nigdy.  Sztuka  jej  rozwijała  się 
powoli,  jak  i  jej  widnokrąg  obejmywał  na  razie  otoczenie  naj- 
bliższe; pytania  wstrząsały  autorką  samą,  nie  od  fantazyi,  lecz  od 
życia  ku  swym  powieściom  kroczącej;  pytania  te  dotykały  mał- 
żeństwa, rodziny,  wychowania,  losu  kobiet.  Powoli  obejmywał  wi- 
dnokrąg coraz  nowe  okolice  i  widoki,  miejskie,  żydowskie  i  siel- 
skie; tendencye  humanitarne,  opieka  nad  słabymi,  uciemiężonymi 
przez  niedolę,  przesądy,  zacofanie;  gorąca  miłość  bliźniego,  prze- 
mawiały z  nich  coraz  śmielej  i  wymowniej. 

Rosnące  niebezpieczeństwo  zwróciło  baczność  autorki  po- 
nownie i  ostatecznie  ku  sferom  najbliższym,  tracącym  coraz  grunt 
pod  nogami,  materyalny,  przez  straszne  uszczuplenie  ojcowizny; 
idealny,  przez  straszne  zubożenie,  wyczerpanie  się  siły  odpornej; 
nowi  przybysze  zabierają  ziemię,  nowe  idee  głowy  i  serca  —  cóż 
będzie?  I  nachodzi  nieraz  zwątpienie  autorkę,  ale  otrząsa  się  ona 
rychło:  temperament  to  męski,  wojowniczy,  nie  darmo  zawsze 
w  pierwszym  szeregu  występywała.  I  hasła  jej  ożywcze,  słowa  mą- 
dre a  ciepłe,  rada  zdrowa  i  rozumna.  I  długo  czerpać  będą  z  jej 
powieści  pokrzepienia  i  otuchy  wszyscy  znużeni,  wątpiący. 

A  sztuka  jej?  Nie  wypiera  się  kobiety  i  jej  słabości.  Więc 
chętnie  idealizuje,  nawet  Jerzego  może  z  »Bene  nati«,  nie  mówiąc 
o  heroinach  z  ostatniej  (z  »Ad  astra«);  więc  retoryka,  patetyczność, 
deklamacya  raziły  wręcz  w  utworach  początkowych,  w  owych 
zwrotach  autorskich,  morałach  i  niby  dopiskach;  nawet  w  scenach 
miłosnych  w  retorykę  wpada  stale  —  otrząsa  się  z  niej  w  niewielu 
dziełach  zupełnie;  więc  wielkich  obrazów,  silnych  konfliktów  nie 
tworzy,  brak  jej  dziełom  rozmachu  czy  powiewu  epickiego.  Za  to 
obserwuje,  bada,  pilnie,  uważnie;  nie  gubi  się  w  drobnostkach;  jest 
realistką,  ale  od  wszelkiego  poziomego  naturalizmu  daleka,  nie 
skala  niczym  wyobraźni,  nie  ubliży  uczuciu  —  u  naszych   autorek 


D2IEJE    LITERATURY    POLSKIEJ    T.    II.  nt 


—     370     — 

rozumie  się   to   samo   przez   się,  tylko  u  Niemców  najwyuzdaniej 
autorki  pisują. 

Charaktery  tworzy  dzielne,  silne,  skupione  —  maluje  i  prze 
ciwne  udatnie.  Uwielbia  przyrodę,  widoki  jej  nadniemeńskie,  z  ży 
cia  łąk  i  pól,  albo  białowieskie,  należą  do  najpiękniejszych  krajo 
brązów  naszej  literatury.  Litwinka  ona,  jak  Mickiewicz  lub  Syro 
komla  Litwini;  wrosła  silnie  w  swą  ziemię,  z  niej  czerpie  sił  i  so 
ków;  wyrosła  wysoko,  znana  i  ceniona  za  granicą,  w  Rosyi 
i  u  Niemców,  kiedy  o  Sienkiewiczu  było  jeszcze  głucho,  a  Kra 
szewskim  imponować  nie  mogliśmy.  Z  Orzeszkowej  i  Konopnickiej 
dumną  być  może  nasza  literatura;  im  równia  nie  każda  literatura 
choć  wielka,  posiada;  społeczeństwo  szlacheckie,  co  takiego  demo 
kratę,  jak  Orzeszkowa,  wydało,  nie  zmarniało. 

Humorem   nie   obdarzają  muzy  autorek;   przymiot  to  męski 
niedostaje  go   w  uczuciowych  dziełach   Orzeszkowej,  jak  go  ogó 
łem  w  naszej    literaturze  nowej  —  inaczej  było  w  dawnej,  jowial- 
nej —  niewiele;  posiada  go  »Pan  Tadeusz «,  obcy  on  Słowackiemu. 

Na  humorystę  o  wysokiej  skali  kierował  się  długi  czas,  tak 
przynajmniej  się  zdawało,  Bolesław  Prus  (Aleksander  Głowacki). 
I  to  pozytywista,  jak  wszyscy  znakomici  uczniowie  Szkoły  Głó- 
wnej, Świętochowski  i  inni;  i  on  wprzęga  się  rychło  do  pracy 
dziennikarskiej,  jako  kronikarz  ceniony  i  wytrwał  aż  do  końca  na 
tym  stanowisku,  na  tym  obserwatoryum  społecznym,  ręki  od  pulsu 
społecznego  nie  odrywając,  ciągle  licząc,  zbierając,  badając  liczby 
i  fakty,  nie  pobłażając  swoim  dilektom,  coraz  wyżej  swe  ideały 
społeczne  stawiając.  Od  kronikarza  zawodowego  do  humorysty 
przeskok  nie  był  nagły;  z  humorystycznymi  nowelami  i  opowia- 
daniami wystąpił  na  pole  belletrystyki.  Pisarz  to  nie  zbyt  płodny; 
dopiero  późniejszy  dorobek  literacki  obej mywał  dzieła  większe, 
i  całe  lata  je  przegradzały.  Obserwacya  humorysty  rozpraszała  się 
wszędzie;  pyszną  humoreskę,  z  owym  fatalnym:  »Taty  szlug«  (»Na 
pograniczu«)  utworzył  nawet  na  tle  przemytnictwa;  bohaterami  jego 
bywały  dzieci  i  podlotki;  awansowały  na  nich  i  zwierzęta,  prze- 
mądry Kurta,  tak  dzielnie -śpiący  i  przez  sen  nawet  filozofujący, 
koniki;  ożywiała  się  cała  przyroda,  nawet  chmury  i  wiatry  natrzą- 
sały się  u  niego  z  nieporadnych  i  opuszczonych.  » Przygoda  Sta- 
sia* i  krótki  tryumf  pana  sędziego  z  ojcowstwa  mogły  jeszcze 
całkiem  za  humorystyczne  uchodzić;   w  innych  już  tylko  poszczę- 


—     371     - 

gólne  figury  czy  epizody  humorystycznymi  bywały  (np.  w  preten- 
syonalnych  nieco  » Duszach  w  niewoli «);  jeszcze  w  innych  ulatniał 
się  całkowicie  humor,  nasuwały  się  i  dopełniały  ciche,  tym  bardziej 
dojmujące  tragedye,  np.  w  »Antku«,  nie  do  roli  stworzonym,  natu- 
rze raczej  artystycznej,  czego  nie  tylko  jego  wyroby  ręczne,  lecz 
jeszcze  bardziej  wizy  a  wójtowej  dowodzi;  albo  w  skazanej  na 
śmierć  przedwczesną,  ofierze  lekkomyślności  ojcowskiej,  »Anielce« 
i  jej  nieszczęśliwym  piesku.  Przeciwnie,  niż  u  Orzeszkowej,  nie 
istnieją  dla  niego  krajobrazy;  przyrodę  zna  tylko  w  bezpośrednim 
stosunku  do  człowieka,  osobnego  zmysłu  dla  niej,  jak  i  Dickens 
lub  Dostojewskij,  wcale  nie  posiada.  Pochłania  go  całkowicie  czło- 
wiek, miłość  bliźniego,  sympatya  ku  małym,  antypatya  ku  możnym, 
niepomnym  przykazań  boskich  i  ludzkich.  Więc  konflikty  takie,  jak 
fabrykanta,  wyzyskującego  robotników  i  dotkniętego  srogą  karą 
losów  (»Powracająca  fala«);  konflikty,  a  raczej  brak  wszelkiej 
łączności  między  dworem  a  chłopem;  między  sferą  rozpróźnia- 
czoną  a  pojmującą  życie  seryo;  między  postępem  a  rutyną  i  wstecz  - 
nictwem. 

W  kreśleniu  tych  walk  nie  zawsze  nawet  miarę  artystyczną 
zachowa,  skupi  światło  i  cienie  nie  równomiernie.  Przekonanego 
rzecznika  postępu,  nie  uznającego  kompromisów,  prawd  dotkli- 
wych nie  skąpiącego,  witają  z  uniesieniem  młodzi  i  dla  tendencyi 
wybaczają  mu  wszystkie  niedobory,  wyolbrzymiają  postaci  i  ich 
znaczenie. 

Pierwszy  donośny  tryumf,  to  tryumf  »Placówki«  i  jej  Śli- 
maka. Nazwisko  bohatera  fatalne,  i  on  sam  nie  lepszy,  ale  za  to 
prawdziwy  chłop  słowiański,  między  Niemcami,  posiadającymi  już 
przyległe  grunty,  czyhającymi  na  jego  spłacheć,  niezbędny  im  dla 
przeprowadzenia  racyonalnej  melioracyi.  I  po  dobremu  i  na  udry 
idąc,  wyzuliby  go  za  pieniądze  z  ojcowizny,  ale  Ślimak  nie  ustąpi, 
a  gdyby  jego  upór  osłabnął,  upór  baby  zwycięży.  Przymioty  jego, 
chyba  nieporadność,  atawistyczny  brak  energii,  potrzeba  spoczynku 
nieodzowna  w  najniestosowniejszej  chwili,  niespokojne  rzucanie  się 
na  wsze  strony  w  razie  przypadku;  już  baba  jego  i  ruchliwsza 
i  sprytniejsza  i  wygadana,  i  tylko  respekt  przed  jego  kułakiem 
każe  się  jej  hamować.  Zawiśli  oni  od  przyrody,  matka- ziemia  ma 
ich  całkiem  we  władzy,  instynkt  każe  się  im  jej  trzymać  do  ostat- 
niego wysiłku.   Jakżeż   marniejsi  od   nich  ci   z  dworu,  letkiewicze, 

24* 


—     372     - 

próżniacy,  apatyczni;  o  ileż  nieszczęśliwsi  te  popychadła  wiejskie, 
idyotka  Zośka  z  dzieckiem,  nad  którym  się  chyba  Maciek  pastuch 
zmiłuje,  nędza  nad  nędzą  jeszcze  dotkliwszą.  Była  to  na  długo  naj- 
lepsza powieść  chłopska,  ale  jednostronna,  jak  gorączka  emigra- 
cyjna niebawem  pokazała. 

»Placówka«,  to  raczej  nowela.  Pierwszy  wielki  romans,  to 
»Lalka«,  z  chybionym  bohaterem  i  nie  ciekawym  problemem.  Wo- 
kulski-inżynier,  dobijający  się  o  rękę  krasawicy -arystokratki,  z  po- 
wodu marnej  pannicy  ginący  dla  tych  zadań,  do  których  całe  ży- 
cie dostrajał,  to  romantyczny  chochoł,  nie  synteza  nadzwyczajna, 
kreacya  znamienna,  jak  Płoszowski  czy  Judym,  to  nie  typ,  lecz 
słabeusz,  i  bardzo  się  dziwimy,  że  taki  dzielny  Rzecki  nie  poznał 
się  lepiej  na  ptaszku  nizkiego  bardzo  lotu,  Rzecki,  o  wiele  od 
niego,  Wokulskiego,  sympatyczniejszy,  tęższy,  wyższy,  chociaż  były 
żołnierz  z  kampanii  węgierskiej  ponad  subjektostwo  w  sklepie 
Minclowym  nie  wyszedł.  I  »Lalka«  wcale  nie  ciekawa,  ot  sobie 
konwencyonalna.  Szczegóły,  epizodyczne  postaci  czytelnika  zachwy- 
cają. Jako  całość,  jeszcze  mniej  następny,  jeszcze  obszerniejszy 
romans,  » Emancypantki «,  zadowolić  może;  o  kompozycyi  nawet 
i  mowy  niema;  zato  pyszny  typ  kobiecy,  owa  Madzia,  nie  inteli- 
gencyą,  lecz  sercem  wyższa  od  wszystkich  i  dlatego  im  obca,  je- 
den z  najpiękniejszych,  najgłębszych  typów  kobiecych,  jakie  kie- 
dykolwiek powieść  polska  stworzyła.  I  znowu  epizodyczne  obrazy, 
z  nadzwyczajną  nieraz  drastycznością  skreślone,  porywają  czytel- 
nika. Tytuł  chyba  w  błąd  wprowadza,  gdyż  najmniej  o  » emancy- 
pantki«  chodzi.  Odsłania  tu  Prus  najgłębsze  koncepcye  filozo- 
ficzne —  żaden  z  naszych  powieściopisarzy  nie  filozofował  tyle 
nad  światem,  życiem  i  śmiercią. 

Jednolitością  kompozycyi  odznacza  się  » Faraon «,  z  dzie- 
jów —  staroegipskich,  rywalizujący  z  Ebersem,  zostawiający  da- 
leko za  sobą  »Uardę«  i  inne,  wysmażone  w  tygielku  profesorskim 
pseudoromanse.  Powieść  nadzwyczaj  zajmuje  awanturami  swoimi; 
zyskałaby  nawet,  jeśliby  autor  mniej  erudycyą  szafował,  liczenie 
miesiącami  egipskimi  nam  podarował,  jak  i  owe  przypiski  o  auten- 
tyczności tekstów  przytaczanych,  niby  ostrzegające  czytelnika,  że 
wszystko  inne  to  blaga.  Ale  »Faraon«  to  nie  tylko  powieść  zaj- 
mująca, ma  ona  podkład  głęboki,  —  tacy  bowiem,  jak  Faraon,  sie- 
dzieli na  tronach  nieraz;  niedaleko  chodząc,  pierwszy  samozwaniec 


—     373     - 

mógł  za  model  służyć,  letkiewicz,  kobieciarz  przedewszystkiem, 
energiczny,  wojowniczy,  odczuwający  —  przed  innymi  —  koniecz- 
ność radykalnych  reform,  krępowany  istniejącym  »boskim«  porząd- 
kiem, zżymający  się  na  autorytet  obcy,  ciążący  mu  dotkliwie,  po- 
stanawiający się  z  niego  bądźcobądź  zrzucić  i  ginący  w  nierównej, 
przedwczesnej  walce,  z  winy,  a  raczej  nieopatrzności  własnej.  Lecz 
ofiara  jego  nie  bezowocna;  ci  sami,  co  w  imię  zagrożonego  po- 
rządku jego  zwalczali  i  zwyciężyli,  zaczną  wykonywać,  co  on  za- 
mierzał, nie  tak  nagle  i  hałaśliwie,  lecz  nie  mniej  radykalnie;  ofiara 
postępu  ginie,  postęp  tryumfuje.  Ten  szlachetny  optymizm  Prusa 
nadaje  tej  powieści,  nie  licującej  pozornie  z  całym  jego  trybem, 
od  przeszłości  wszelkiej  odwróconym,  piętno  osobliwsze,  czyni  ją 
niby  alegoryą,  niby  hymnem  na  cześć  prawdziwego  postępu,  nie 
wstrzymanego  żadnymi  kruczkami,  zboczeniami,  katastrofami.  Ostat 
nie  to  większe  dzieło  powieściowe  Prusa,  oddającego  się  coraz 
wyłączniej  dydaktyce  społecznej,  mentorującego  publiczności  w  fej- 
letonach,  artykułach  wstępnych  i  odczytach,  kreślącego  katechizm 
moralny  o  bardzo  wysokich  wymaganiach. 

Powieść  polska  dokonała  już  była  kilka  zwrotów.  Za  Kra- 
szewskiego i  Zacharyasiewicza  zabarwiał,  mianowicie  społeczną, 
idealizm  —  bohaterowie  jej  mogli  błądzić,  a  nawet  ginąć,  saty- 
ryczne przebłyski  mogły  się  pojawiać,  niejedna  scena  tchnąć  rea- 
lizmem, mimo  to  nie  zapierał  się  autor  idealizowania,  i  bohaterów 
i  rozmów,  jakie  toczyli.  Za  Jeża  i  Orzeszkowej  była  ta  idealizu- 
jąca powieść  całkiem  tendencyjną;  tylko  wrodzony  Orzeszkowej 
artyzm  i  zmysł  prawdy  wzbijał  się  nieraz  wysoko  ponad  wszelkie 
programy  i  dydaktykę  dla  społeczeństwa;  tworzył,  bo  odczuwał, 
piękno;  realistycznym  z  zasady  nie  był.  Takim  stał  się  dopiero 
u  Prusa;  ale  od  tendencyi  i  Prus  nie  wolny,  chociaż  u  niego  ona 
raczej  ukryta,  nie  narzuca  się  ani  bróździ  coraz,  jak  u  poprzedni- 
ków; ona  zabarwia  tylko,  rozpływając  się  sama,  owę  falę  obser- 
wacyi  z  jej  rozpędem  ku  realizmowi. 

Na  wyżyny  obrazowości  i  artyzmu  wznosi  się  ta  powieść  u  Hen- 
ryka Sienkiewicza.  I  on  zaczął,  uczeń  Szkoły  Głównej,  jak  koledzy, 
od  pracy  dziennikarskiej,  od  fejletonów  i  kronik  w  »Gazecie  Pol- 
skiej«,  gdy  pierwsze  jego  debiuty  powieściopisarskie,  »Humoreski 
z  teki  Worszyłły«  i  powieść  ze  studenteryi  kijowskiej,  »Na  marne«, 
uwagi  ogółu  nie  zwróciły.   Litwos,  obok  kronik,  zaczął   ponownie, 


-     374     — 

od  r.  1875,  nowele  pisywać  i  one  to  zdobyły  mu  pierwszą  popu- 
larność, na  razie  między  młodymi. 

W  nowelach  tych  (» Szkice  węglem «  i  inne),  mimo  na  ogół 
pesymistycznego  ich  nastroju,  uderzała  łatwość,  z  jaką  się  autor 
na  rozmaitych  polach  poruszał,  czując  się  wszędzie,  jak  w  domu; 
uderzała  pewność  i  zamaszystość  rysunku,  a  soczystość  słowa,  od- 
bijająca od  bezbarwności  naszych  »idealistów«,  Kraszewskiego  czy 
Zacharyasiewicza,  od  rubaszności  Jeża,  od  wielomówności  autorek. 
Ta  siła  słowa,  szczerość  uczucia,  humor  znakomity  nadawały,  czy 
» Staremu  słudze «  i  »Hani«,  czy  ustępowi  z  » Pamiętników  nauczy- 
ciela poznańskiego «,  czy  niezrównanemu  » Bartkowi  Zwycięzcy «, 
nadzwyczajnego  uroku;  przeważały  nuty  tęskne  i  wyrzuty,  w  » Janku 
Muzykancie«,  w  losach  Rzepowej;  nawet  Bartek,  co  się  pod  Gra- 
velotte  tak  odznaczył,  strasznie  zmalał  w  domu;  wyrzuty  te  go- 
dziły ostatecznie  w  inteligencyę,  trwożliwą,  sobkowską,  nieopatrzną, 
obcą  ludowi  i  nie  umiejącą  z  nim  iść. 

Nie  ugrzązł  jednak  autor  w  owym  tanim  pesymizmie  orga- 
nicznika  i  postępowca;  wyrwał  go  z  niego  sam  wyjazd  do  Ame- 
ryki, skąd  świetne  »Listy  z  podróży «,  docierającej  do  Kalifornii, 
Litwos  pisywał,  otrząsnąwszy  się  z  brukowego  życia  warszawskiego, 
filisterskiego.  Po  długiej  nieobecności  wrócił  wprawdzie  do  dzien- 
nikarstwa, wziął  znowu  do  rąk  » chochlikową  lutnię «,  ale  do  taczki 
kronikarskiej  już  się  nie  dał  zaprządz.  Próbował  sił  w  dramacie 
(»Czyja  wina«;  »Na  jedną  kartę«),  bez  powodzenia;  coraz  bardziej 
uwydatniało  się  przeobrażenie  byłego  postępowca  i  pozytywisty 
w  konserwatywnego  szlachcica;  ku  szlacheckim  ideałom,  ku  dawnej 
świetności,  od  obecnej  szarzyzny  i  marności,  ku  bohaterom  od  ota- 
czających liliputów  odrywało  go  coraz  bardziej. 

Szkice  Kubali  dolały  oliwy  do  ognia;  już  roku  1880  pojawiła 
się  nowela  historyczna,  »Niewola  Tatarska«,  w  której  Imp.  Zdano- 
borski  o  regulusowej  swojej  wytrwałości  opowiadał  —  nie  zwró- 
cono na  nią  uwagi,  chyba  krytyka  postępowa  odmówiła  autorowi 
zdolności  do...  odtwarzania  przeszłości!...  Ależ  nie  krytyki  rzeczą, 
przepisywać  autorowi,  co  ma  a  czego  nie  ma  robić  —  wie  o  tym 
tylko  autor. 

W  maju  roku  1883  zaczęło  się  w  odcinku  »Słowa«  warszaw- 
skiego i  »Czasu«  krakowskiego  pojawiać  »Ogniem  i  Mieczem«; 
w  krótkich  odstępach  potym  dalsze  części  trylogii,  »Potop«  i  »Pan 


—     375     - 

Wołodyjowski «.  Były  to  właśnie  czasy  zupełnej  prostracyi  romansu 
historycznego,  owego  bastarda  romansu  i  historyi  (owej  » prawdzi- 
wej«  kawy  figowej),  to  obrażającego  poczucie  prawdy,  to  scho- 
dzącego na  suchą  kronikę,  i  nie  Kraszewskiego  stać  było  na  oży- 
wienie martwej  formy.  Powodzenia  więc  nowej  powieści  nikt  nie 
wróżył,  litowano  się  nad  nieopatrznym  przeliczaniem  się  z  siłami, 
nad  płochym  zamiarem  wskrzeszania  spopielonej  przeszłości,  nad 
marnowaniem  sił  daremnym. 

Przepowiednie  jednak  krytyczne  sprawdzają  się  nieraz,  jak 
meteorologiczne,  t.  j.  na  wspak.  Zajęcie  powieścią  rosło  z  dnia 
na  dzień,  przybierało  niesłychane  u  nas  dotąd  nigdy  rozmiary,  roz- 
gorączkowało poprostu  czytelników,  zasypujących  autora  listami, 
prośbami,  wskazówkami,  radami;  zapał,  wzniecony  » Ogniem  i  Mie- 
czem«,  przetrwał  nawet  » Potop «  i  »Pana  Wołodyjowskiego«,  prze- 
kroczył szranki  literatury  polskiej,  udzielił  się  zagranicy,  która  try- 
logię, mimo  jej  przerażających  rozmiarów  (po  cztery,  sześć  i  trzy 
tomy)  z  radością  wita.  W  czymżeż  polega  tajemnica  tego  niesły- 
chanego sukcesu  u  nas  i  obcych? 

Dotychczasowy  nasz  romans  historyczny  grzeszył  przede- 
wszystkiem  wyborem  tematu  i  opracowaniem  jego.  Romans  histo 
ryczny,  toć  to  epos,  a  epopei  nie  wypełnią  nigdy  losy  różnych 
filistrów  i  dusigroszów  czy  fircyków  i  pędziwiatrów  XVIII  wieku— 
takimi  zaś  bawili  nas  przeważnie  Kraszewski  i  Rzewuski.  Trafny 
instynkt  odwiódł  Sienkiewicza  całkiem  w  inne  strony,  w  wiek  XVII, 
jedyny  u  nas  bogaty  w  najdramatyczniejsze  przejścia,  w  kataklizmy 
niesłychane,  w  awantury  heroiczne,  utrzymany  stale  w  duchu  i  to- 
nie epicznym. 

Poprzednicy  zadowalali  się  czasami  Poniatowskiego  głównie, 
rzadziej  saskimi;  ale  z  munchhauzyad  Panie  Kochanku,  ze  strzelania 
do  bab  kukających  Starosty  Kaniowskiego,  nawet  z  krwawych  sza 
łów  hajdamackich  nie  sposób  romansu  wykrzesać,  wątku  tu  starczy 
chyba  na  szkice  czy  nowele  a  la  »Pamiętniki  Soplicy«,  i  nie  wy- 
czerpało się  bynajmniej  życia  staropolskiego  kruczkami  adwokac- 
kimi, cięciami  serpentyną,  libacyami  alkoholicznymi,  liweryą  bandy 
albeńskiej,  biczowaniem  wielkopiątkowym.  Tym  bardziej  nęci  wyo 
braźnię  artysty  ów  czas  między  r.  1648  a  1683,  pełny  głębokich 
upadków  i  wielkich  wzlotów,  heroizmu  i  podłości,  klęsk  niesłycha- 
nych i  niespodziewanych   tryumfów,  zdrajców  i  męczenników;   za- 


—     376     — 

głuszany  nieustannym  szczękiem  broni,  grożący  na  przemiany  osta- 
tecznym upadkiem  Rzeczypospolitej  i  pocieszający  zupełnym  roz- 
biciem wszystkich  jej  wrogów. 

Na  bujnych,  bogato  zaludnionych  polach  Ukrainy,  gdy  pług 
polski  coraz  głębiej  w  stepy  się  wżerał,  fortuny  wielkopańskie  co- 
raz olbrzymiały,  a  wychodźtwo  z  przeludnionej  Wielkopolski  czy 
Mazowsza  nowe  etnograficzne  stwarzało  warunki,  powstaje  odrazu 
groźne  widmo  upadku  państwa  szlacheckiego,  a  gdy  je  zażegnano 
spustoszeniem,  ruiną  Ukrainy  i  hekatombą  miliona  ludzi,  wznosi 
owa  hydra  swe  łby  jeszcze  groźniej  od  Północy,  nie  napotyka  już 
jednolitego  oporu,  i  niebawem  widzimy  cara  Aleksego  w  Wilnie, 
Karola  Gustawa  w  Krakowie,  Jana  Kazimierza  z  drobną  garstką 
wiernych  na  wygnaniu,  szlachtę  z  Radziwiłami  i  Opalińskimi  w  ły- 
kach u  najeźdcy. 

Ale  fortuna  variabilis,  Deus  mirabilis,  woła  Szymon  Staro- 
wolski  przed  Szwedem;  nie  był  jeszcze  porażony  szpik  pacierzowy 
narodu,  nie  wysuszyłyż  go  czasy  saskie  i  budzi  się  ten  naród 
z  chwilowego  letargu;  jednym  uderzeniem  prawicy  roztrzaskał  pol- 
ski lew  chciwego  łatwej  zdobyczy  Rakoczego,  zrzucił  obce  jarzma, 
spojrzał  aż  od  Danii  Szwedom  w  oczy,  a  Litwę  wyswobodził  i  sam 
inwazyą  Moskwie  zagroził. 

Klęskom  i  tryumfom  ukraińskim  poświęcił  Sienkiewicz  pierw- 
szą część  trylogii;  następną  walkom  szwedzkim,  nie  wciągając  do 
niej  drugiej  »północnej  potencyi«;  oblężenie  Zbaraskie  w  owej, 
w  tej  Częstochowskie,  osią  powieści;  w  trzeciej  oblężenie  Kamie- 
nieckie. Więc  coraz  nowe  bitwy  i  oblężenia  wypełniają  karty  try- 
logii, i  zdawałoby  się,  że  sztuka  artysty  nie  uchroni  czytelnika  od 
znużenia  a  nawet  zniechęcenia.  Stało  się  inaczej,  dzięki  nadzwyczaj- 
nemu talentowi  twórczemu,  igrającemu  z  przeszkodami,  piętrzącemu 
samowolnie  trudności,  ażeby  je  tym  pewniej  pokonać.  Atawistyczny 
chyba  animusz  rozochocił  Sienkiewicza  do  kreślenia  bojów,  jakie 
przodkowie  z  równą  fantazyą  sami  toczyli;  wyobraźnia  jego  nie 
wyczerpana,  nie  powtórzy  nigdy  tych  samych  rysów  czy  szczegó- 
łów; każde  jego  oblężenie  odmienne;  każdy  jego  pojedynek  nawet 
inny,  czy  między  Zagłobą,  podszytym  tchórzem,  a  olbrzymem 
Burłajem,  czy  między  równymi  graczami  na  szable,  Bohunem 
a  Wołodyjowskim  się  odbywa;  każda  ucieczka  swój  właściwy  ma 
przebieg,  czy  to  Zagłoba   z  Heleną  przez  morze   płomieni  się  ra- 


—     377     — 

tują,  czy  Skrzetuski  między  trupami  w  moczarach  brodzi  i  lasami 
do  króla  umyka,  czy  Basia  do  męża  ucieka  przez  stepy.  Nic  się 
nie  powtarza;  odmieniają  się  ludzie,  krajobrazy,  czasy,  ale  na  ca- 
łym przeciągu  olbrzymiego  dzieła  nie  ustaje  ów  rozmach  epiczny, 
właściwa  tajemnica  powodzenia  trylogii  nawet  u  obcych,  którzy 
surmy  bojowe  mimowoli  w  niej  słyszą. 

Nie  Walter  Skot  to  z  opisywaniem  turniejów,  więzień,  ucie- 
czek, ze  zbójami,  rycerzami,  damami,  z  chłopem  anglosaskim,  żoł- 
dakiem miejskim,  przekupniem  żydowskim;  ani  to  Dumas  z  wyper- 
fumowanymi  muszkieterami,  ze  strojnisiami  Ludwikowymi,  intrygami 
pałacowymi,  zazdrosną  grą  kardynałów  i  królowej:  wielka  burza 
dziejowa  rozszalała  się  w  trylogii,  w  jej  wściekłym  podmuchu  nie 
ostać  nikomu,  wszystko  porywa,  druzgoce;  jeśli  trafem  szczęśliwym 
nie  zapadniesz  w  jakie  ustronie,  nie  przetrwasz  burzy.  Od  takiego 
tła  płomiennego  i  krwawego  —  a  zapowiadał  je  wymownie  po- 
nury prolog  —  odbijają  efektownie  i  drobne  przejścia;  potężnieją 
namiętności,  urastają  ludzie  do  rozmiarów  posągowych,  epiczny  eh; 
olbrzymią  falą  porywa  ów  potop  dziejowy  wszystko  i  przewala 
się  niewstrzymany  przez  kraje  i  lata. 

Wobec  takiego  tła  nie  trzeba  było  wcale  wysuwać  jeszcze 
jakichś  historycznych  osobistości  na  pierwszy  plan;  » Jarema « 
znika  już  w  pierwszej  części  trylogii;  o  innych  bohaterach  głó- 
wnych, spółcześni  nic  nie  wiedzą  albo  wspominają  ich  pobieżnie, 
kobiety  wszystkie  wymyślone.  Nie  krępowały  więc  autora  żadne 
względy,  on  liczył  się  z  kilku  faktami,  Zbarażem  czy  Zborowem, 
zresztą  był  absolutnym  panem  swych  postaci.  I  to  im  wyszło  na 
dobre. 

Wszystkie  one,  jak  i  całe  tło,  nadzwyczaj  są  malownicze 
i  plastyczne;  sztukę  tę  wykazywały  już  dawniejsze  próby,  teraz 
podniosła  się  ona  do  idealnych  rozmiarów:  więc  w  opisach  prze- 
dewszystkiem,  w  zewnętrznej  malowniczości  nikt  Sienkiewicza  nie 
przewyższył;  widzisz  i  słyszysz  jego  walki,  narady,  uczty,  czy 
u  Janusza  Radziwiła,  czy  na  zapustach  Chreptyjowskich;  domy 
i  jary;  ubiór  i  minę;  ruch  masowy  czy  jednostki  opisze  on  i  przed- 
stawi, jak  żywe,  bo  myśli  samymi  obrazami  i  tak  je  na  papier 
przelewa.  Posiadł  on  wszystkie  skarby  języka;  umyślnie  nie  ar- 
chaizuje,  mimowoli  trafia  w  sposób  myślenia  i  mówienia  owych 
ludzi.    Każdy   z   nich   przemawia   swoim   właściwym   językiem  — 


—     378     — 

kunszt,  obcy  naszym  dawniejszym  powieściopisarzom;  kto  się  nieco 
w  powieść  wczytał,  odgadnie  ze  słów  samych,  czy  je  mówi  bła- 
zen-pieczeniarz  Zagłoba,  czy  potulny  a  chciwo -przebiegły  Rzędzian, 
czy  ów  łycar  kozacki  Bohun,  ze  swą  tęskną  nutą  ludową,  czy 
krewki  Wołodyjowski,  czy  ów  sentymentalny  seladon- żołnierz,  czy 
rezolutna  Basia,  czy  namiętny  Tatarzyn;  nikt  u  nas  nie  charakte- 
ryzował subtelniej  tylu  postaci  tylu  językami.  I  nikt  tylu  prawdzi- 
wych nie  wystawił. 

Mógł  ich  Kraszewski  liczyć  więcej,  ależ  jak  słabo  wrażają 
się  one  w  naszą  pamięć;  z  Sienkiewiczowych  żadnej  nie  zapomnisz. 
Sztuką  kontrastów  włada  on  znakomicie  i  przez  te  światła  i  cienie 
uwypukla  każdą  postać;  tracą  one  natychmiast  na  wyrazistości, 
skoro  same  światła  na  nich  skupia,  jak  na  Skrzetuskim  czy  na 
Oleńce;  w  nadmiarze  tego  światła  zacierają  się  rysy  indywidualne, 
po  których  człowieka  jedynie  poznajemy.  Oto  Podbipięta,  Litwin, 
uparty,  małomówny,  wzdrygający  się  fizycznie  na  uprzykrzone  ga- 
dulstwo koroniarza,  lgnący  do  niego  mimo  to,  olbrzym  wzrostem 
i  siłą,  z  duszą  niepokalaną  dziecka,  z  żarem  rycerza  krzyżowego, 
ciężki  na  ciele  i  myśli,  stały  i  niewzruszony.  To  znowu  grzeczny 
kawaler,  gracz  na  szable  niepospolity,  pełen  animuszu,  zwinny, 
drobny  raczej,  śmieszy  nas  i  wąsikami  i  zalotnictwem  niepopra- 
wnym. Jego  przeciwnik  z  całkiem  innego  kruszcu  ulany:  otwarty 
i  skryty  (Wołodyjowski  niczegoby  ukryć  nie  potrafił);  szczery,  korny 
i  hardy,  namiętny;  słodki  i  mściwy;  wróg  Polaków,  bo  tak  wypa- 
dało, im  stokroć  bliższy,  niż  chamom,  którym  przywodzi.  Albo 
Zagłoba,  zdaleka  niby  Falstaff,  stary,  gruby,  facecyonista,  piecze- 
niarz, egoista,  tchórzem  podszyty,  łgarz,  warchoł  jakich  mało,  ale 
bieda  i  trwoga  dobywają  z  niego  i  animuszu  rycerskiego  i  niewy- 
czerpanych zasobów  przebiegłości,  sztuczek  i  figlów;  starzejąc  się, 
nawet  pozory  powagi  patryarchalnej  przybierze;  drastyczna  ko- 
mika słów  jego,  wzorowanych  na  Pasku,  na  innych  spółczesnych — 
Sienkiewicz  zna  ich  wszystkich  —  ratuje  każdą  sytuacyę;  w  opisy 
o  grozie  tragicznej  wplata  ów  kontrast  —  nutę  jasną,  wesołą, 
świadczącą  o  niewyczerpanych  zasobach  optymizmu,  animuszu, 
buty  szlacheckiej. 

Tak  dokonywa  się  w  naszych  oczach  moralne  odrodzenie 
Kmicica -Babinicza,  z  wywołańca  i  bandyty  przez  szereg  nadludz- 
kcih  niemal  pokus  i  prób  do  oczyszczenia  klejnotu  dążącego.  Nie- 


—     379     — 

słychane  bogactwo  postaci,  nawet  drugo-  i  trzeciorzędnych,  wyra- 
zistość ich  ruchów  i  mowy;  malowniczość  i  plastyczność  opisów; 
tło  nadzwyczajne;  przygody  i  przeprawy  aż  nadto  romantyczne 
zapewniły  trylogii  owo  powodzenie  niesłychane,  które  od  jednego 
razu  zdyskredytowany  zupełnie  romans  historyczny  do  nowego  ży- 
cia powołało 

Trzy  części  trylogii  nie  są  równej  wartości.  Najwyżej  stoi 
bezsprzecznie  pierwsza  —  nie  tylko  dla  nowości  wystąpienia.  Jest 
ona  najbardziej  epiczną,  nie  waha  się  nawet  autor  środków  stylo- 
wych prawdziwej  epopei  używać;  w  niej  tłoczy  się  najwięcej,  naj- 
ciekawszych postaci,  kontrastów,  faktów.  »Potop«  rozwlekłością 
niepomierną  nuży:  są  tam  już  tylko  sceny  niezapomniane,  od  owej 
uczty  Radziwiłowskiej  począwszy  przez  perypetye  oblężenia  Czę- 
stochowskiego. Najbardziej  zacieśnia  się  interes  w  »Panu  Woło- 
dyjowskim«:  sam  tytuł  charakterystyczny  dla  dzieła,  sielanki  histo- 
rycznej dwu  ludzi  na  tle  kamienieckim,  nie  wielkiego  malowidła 
dziejowego,  jakim  były  poprzednie;  zato  najlepiej  skomponowany 
i  pełen  scen  nadzwyczajnego  czaru,  od  jaskrawego  tła  tym  bar- 
dziej odbijających. 

Rozmaite  czyniono  Trylogii,  głównie  » Ogniem  i  Mieczem «, 
zarzuty.  To  oskarżano  autora  o  jednostronne  uwzględnianie  samych 
bojów,  jakby  one  wyczerpywały  życie  narodowe  —  ależ  na  Rusi 
rzeczywiście  wtedy  tak  było,  nie  z  winy  Sienkiewicza  przecież. 
Oskarżano  go  o  niesprawiedliwe  szafowanie  światłami  i  cieniami, 
jakby  kosztem  kozaków  i  czerni  wywyższał  Lachów  —  samym 
Bohunem,  ba  i  Chmielnickim,  mógłby  się  Sienkiewicz  przeciw  tej 
stronniczości  obronić;  najelementarniejsza  sztuka  epiczna  nie  do- 
zwalała przecież  zbytniego  poniżania  przeciwnika,  a  jeśli  on  nie 
docenił  wszystkich  momentów,  rozstrzygających  w  owej  krwawej 
waśni,  toć  i  nie  jego  było  zadaniem  zastąpić  pracę  wyczerpującą 
historyka  -  gdzież  zresztą  ten  historyk,  któryby  bez  uprzedzeń, 
bez  stronniczości  do  kreślenia  tych  walk  nie  przy  stępy  wał;  czy 
może  Kostomarow  lub  Kulisz? 

Innym  nie  dawały  spać  reminiscencye  mniemane  z  » Trzech 
Muszkieterów«  —  ależ  najbardziej  znaczące  to  chyba  liczba  ta 
sama  —  albo  od  Szekspira  nawet,  trzebaźby  tylko  dowieść,  że 
Podbipięta  Francuz,  a  Zagłoba  Anglik;  to  znowu  żalono  się  na 
usterki  chronologiczne  i  geograficzne,  jakby  one   w  powieści  coś- 


-     380     - 

kolwiek  znaczyły;  to  znowu  na  osobistości,  np.  na  Jaremę  i  na 
owę  imponującą  scenę  u  krzyża,  jedne  z  najbardziej  wzruszają- 
cych, —  ależ  magnat  mógł  wtedy  jeszcze  żywić,  choćby  przemi- 
jająco,  podobne  uczucia,  dowodem  nieco  później  Sobieski;  to  na- 
wet zarzucono,  że  w  owym  starciu  na  słowa  Skrzetuskiego 
i  Chmielą  argumenty  ich  nie  odsłaniają  całej  prawdy  —  ależ  wza- 
jemne inkryminacye  mają  zawsze  na  celu  zgnębienie  przeciwnika, 
nie  wyłuszczenie  prawdy,  czego  kiedyś,  gdzieś,  inni  dopiero  do- 
konają. 

Trylogia  ma  pewne  błędy,  w  kompozycyi,  w  szczegółach, 
w  oświetleniu.  Grzechem  było  przeciw  przeszłości  błazna  Zagłobę 
przedzierzgać  w  sam  kwiat  rycerstwa  polskiego,  w  jego  wyrocz 
nię,  w  uosobienie  jego  powagi  i  miłości  ojczyzny.  Kozak  Bohun 
i  Tatarzy  n  Azy  a  przypominają  bohaterów  romantycznych,  z  »Agaj- 
chana«  Krasińskiego  i  z  »Tarasa  Bulby«  Gogola:  obaj  rozkochani 
w  Laszce,  dla  niej  ginący  i  usychający  —  nie  taka  była  to  rasa 
i  nie  takie  były  to  czasy;  kozak  i  Tatarzyn  to  nie  kobieciarze 
przecież,  nie  podwiązkowi  rycerze;  ale  efektowni  oni  nadzwyczaj 
właśnie  w  tym  kontraście,  chociaż  kosztem  prawdy  historycznej 
osiągniętym.  Umyślnie  czy  nie,  wyeliminował  autor  zupełnie  stronę 
religijną,  która  w  tych  walkach  niepoślednią  odgrywała  rolę. 
Chmielowi  i  Bohunowi  był  obrządek  obojętnym,  kozacy  na  szczu- 
płość rejestru  zgodzić  się  nie  mogli,  lecz  w  głupią  czerń  rzucili 
oni  hasło  religijne;  czerń  wierzyła  ślepo,  że  bat/ko  Bohdan  krasną 
chorągiew  z  archangełom  rozwinął  za  stare  błahoczestje  i  gnała 
naprzód,  zawalać  okopy  cielskami,  przekonana,  że  każda  ofiara 
jeszcze  tego  samego  dnia  do  raju  wejdzie;  strach  Boży  bije  La- 
chy —  otrąbiano  w  obozie  kozackim;  groza  nie  oszczędzała  Ru- 
sinów-unitów;  wieszano  księży;  Żydów  przemocą  —  daremnie  — 
nawracano. 

A  podobnie  i  w  »Potopie«  przemilczano  sprawę  wiary,  pro- 
testantyzm Radziwiłów,  tryumfy  aryanów  i  kalwinów  polskich,  wi- 
tanie ich  uniesione  króla  tegoż  wyznania,  zdradzanie  ojczyzny 
w  imię  religii.  W  tych  i  innych  szczegółach  czuł  się  Sienkiewicz 
widocznie  krępowanym  i  wolał  lukę  zostawić,  niż  ją  byle  jak  za- 
pełniać; ponieważ  nie  mógł  wszystkiego  wypowiadać,  więc  słusznie 
wielu  rzeczy  nie  tykał  wcale. 

A  że   Polska   nie  tylko   bojami  żyła;   że  w  Krakowie  i  Po- 


—     381     — 

znaniu  dyabła  dbano  o  to,  co  się  na  Ukrainie  dzieje,  nie  mogło 
to  wpłynąć  na  opowiadanie,  które  się  właśnie  tylko  na  Ukrainie 
toczy.  I  nie  stracą  nigdy  na  wartości  te  jaskrawe  wizye  dzielnej, 
hartownej,  cudownej  przeszłości. 

Odczuwał  Sienkiewicz  potrzebę  skąpania  się,  po  brudach 
i  mętach  codziennego  trybu,  w  owym  odmładzającym  zdroju  ofiar 
i  poświęceń  innych  czasów  i  ludzi  —  pisał  je  dla  pokrzepienia 
własnego  ducha  i  w  tym  samym  celu  myśmy  je  czytali;  aureolą 
bohaterstwa  opromienił  tę  szlachecką  przeszłość,  więcej  zdziałał 
dla  jej  spopularyzowania,  dla  wydobycia  z  niej  ożywczej  treści, 
niż  którykolwiek  inny  z  naszych  pisarzów  dramatów  i  powieści. 
Poprzedników  miał  tylko  w  »Panu  Tadeuszu «,  co  poetę  też  od 
mętów  i  kwasów  chwili  leczył  i  chronił,  i  w  »Śpiewach  historycz- 
nych«,  co  również  wznosić  i  krzepić  miały  umysły  stroskane,  zwąt- 
piałe,  niepomne  dawnej  chwały. 

Prawo  kontrastu  wywołało  u  autora  reakcyę;  od  burzliwej 
fali  walk  i  katastrof,  od  bohaterów  z  siłą  woli  niemal  nadludzką, 
od  tłoku  postaci,  zgiełku  czynów,  szczęku  broni,  jaskrawości  barw, 
widoków  coraz  nowych,  niebezpieczeństw  coraz  innych,  zwrócił 
się  poeta  ku  szkicowi  psychologicznemu,  zgłębieniu  jednego  osob- 
nika; rozszczepianiu  włosów«.  Bohaterem  »Bez  dogmatu«  jest  de- 
kadent,  neurastenik,  znużony  odprysk  znużonego  rodu,  wykluczony 
siłą  stosunków  ze  zwykłego  trybu  życiowego  szlachty  innych  kra 
jów,  skazany  na  bezczynność  zgóry,  oddający  się  zajęciom  naj- 
nieproduktywniejszym,  bo  zawsze  tylko  dyletanckim,  zawsze  tylko 
dla  zabicia  nudy  i  czasu,  czy  się  odda  zachciankom  artystycznym, 
czy  zakusom  umiejętnym,  filozoficznym  i  religijnym  —  jeśli  nie 
machnie  ręką  na  wszystko  i  w  koniach,  kartach  czy  kobietach  je- 
dynego poważnego  celu  życia  nie  upatrzy. 

Z  rodu,  pędzącego  od  kilku  pokoleń  takie  denerwujące  życie, 
wyszedł  Leon  Płoszowski;  wychowany  za  granicą,  młode  siły  i  lata 
strawił,  żadnego  punktu  oparcia  nie  zdobył,  stracił  wszelką  możli- 
wość wydobycia  się  z  życia  sennego,  próźniaczego,  nabawił  się 
w  kuchni  cudzoziemskiej  kataru  żołądka,  ciągłej  autoanalizy,  zda 
wania  najdokładniejszej  sprawy  o  sobie,  sobie  samemu  i  przerafi 
nowania  estetycznego  mimozy,  odczuwającej  ze  wstrętem  wszelką 
gminność  i  płaskość;  oddany  kaprysom  i  śnieniu,  zaniedba  ostatnią 
sposobność,   by  stać  się  człowiekiem  i  wydobyć  się   z  zaczarowa- 


-     382     - 

nego  koła  snobizmu,  blagi  i  nudy,  kultu  próżniactwa;  gdy  już  za 
późno,  gdy  nie  odstanie  się  więcej,  czemu  nie  zapobiegł,  póki 
mógł,  jak  dziecię  uparte,  bo  głupie,  wzdrygać  się  będzie  przed 
koniecznością  nieuniknioną,  i  wszystko,  co  najnaturalniejsze,  najpo- 
spolitsze, najstraszniej  go  trapić  i  razić  będzie,  póki  tego  życia 
bez  celu  i  sensu,  bez  dogmatu,  kula  rewolwerowa  nie  przerwie. 
Pamiętnik  jego  nas  z  nim  zapoznaje.  Prawdziwym  mistrzostwem 
było  czytelnika  przez  trzy  tomy  raczyć  takim  minimum  faktów, 
a  maximum  rozmyślań  i  analiz  i  nie  zbrzydzić  mu  tej  rudery  ludz 
kiej  i  tej  wiwisekcyi  ciągłej  każdego  pół-  i  ćwierć  uczucia  —  na 
całe  uczucie  żaden  Płoszowski  się  nigdy  nie  zdobędzie;  właśnie  to 
malowidło  duszy  zjednało  Sienkiewiczowi  najpierw,  przed  trylogią, 
uznanie  zagraniczne. 

Dla  naszej  powieści  było  to '  nadzwyczajną  nowością;  takiej 
subtelnej,  nielitościwej,  ciągłej  analizy  psychicznej  ona  nie  znała  — 
dawna  nasza  »psychologiczna«  powieść  obszerniejszych  obserwacyi 
nie  podejmywała  nigdy.  Postać  sama  polskiej  ziemi  wcale  obcą 
nie  była.  Płoszowski,  natura  wyposażona  talencikami,  pozbawiona 
zato  woli,  chwiejna,  żadnymi  zewnętrznymi  karbami  nie  ujęta,  więc 
rozpryskująca  się  na  wsze  strony,  aż  się  nigdy  już  skupić  nie  po- 
trafi, skazany  z  góry  na  to,  by  za  jaką  Klarą  Hilst  po  koncertach 
się  włóczyć,  jak  Turgeniew  za  p.  Garsias,  lub  w  Monako  od 
jednej  Laury  Davis  do  drugiej  przechodzić;  wmawia  w  siebie  mi- 
łość ku  Anielce,  lecz  wtedy  dopiero,  kiedy  Kromicką  została,  i  roz- 
pacza zamiast  dziękować  niebiosom,  że  najnierówniejszej  pary  nie 
sprzęgły  w  jarzmo;  byłby  od  jej  chłodu  po  pierwszych  trzech 
miesiącach  uciekł,  lecz  teraz  życie  jego  nabiera  jakiegoś  celu, 
i  gdy  śmierć  Anielki  i  tę  zabawkę,  odrabiania  tego,  co  się  odro- 
bić nie  da,  przerywa,  ustaje  ostatnia  racya,  dla  której  taki  Pło- 
szowski żyje. 

W  kreśleniu  »Płoszowskiego«  zetknął  się  Sienkiewicz  z  »Hra- 
bią  Augustem*  (» Notatki  i  wrażenia c,  wydał  Aleksander  Mańkowski, 
1890  roku);  najobszerniejszą  tegoż  ocenę  dał  Kazimierz  Kaszewski 
w  »Bibliotece  Warszawskiej«  (1891  r.),  a  możnaby  ją  dosłownie 
powtórzyć  i  o  »Bez  Dogmatu*;  należałoby  tylko  nazwiska  kobiece 
pozmieniać,  Anglika  zamiast  Kromickiego,  Augusta  zamiast  Leona, 
pomieszanie  zmysłów  zamiast  kuli  rewolwerowej  wprowadzić.  Ale 
Płoszowski   i  hr.   August,   idą  obaj    od  »Oniegina«  Puszkinowego; 


-     383     - 

Tanie  odtrąca  zblazowany  Oniegin,  gdy  sama  mu  miłość  wyznaje, 
a  interesuje  się  nią  dopiero,  kiedy  została  bohaterką  salonową 
i  prawdopodobnie  zginął  Oniegin,  jak  Płoszowski  lub  August;  lecz 
Oniegin  to  jeszcze  romantyk,  płaszcz  Byronowski  w  malowniczych 
składkach  na  nim  zwisa,  tamci  już  dekadenci.  Podobnych  kobie- 
ciarzów  odtwarzał  i  Turgeniew;  »Graf  Rak«  Kaczkowskiego,  zresztą 
od  Płoszowskich  wyższy,  w  słabości  swej  »babiej<  również  ich 
przypomina;  tak  mści  się  kobieta  za  wzgardę,  jaka  właśnie  u  Sło- 
wian »babom«  w  udziale  przypadła  od  wieków. 

Sienkiewicz  swojego  Płoszowskiego  generalizuje;  spycha  oso- 
biste jego  konto  na  jakąś  »nieproduktywność  słowiańską«,  chociaż 
jego  »geniusz  bez  teki«  tylko  do  tych  ludzi  należy,  co  z  siedmiu 
dni  tygodnia  powszednie  skreślili,  siedząc  na  terasach,  dyskutując 
o  sztuce,  literaturze,  kobietach,  obcy  temu  życiu  u  dołu,  przewala- 
jącemu się,  jak  morze,  tej  realnej  walce  o  byt,  o  kawał  chleba, 
życiu  pracy  mrówczej,  potrzeb  zwierzęcych,  chuci  namiętnych,  wy- 
siłków codziennych.  Wyodrębniwszy  się  od  tego  życia,  poza  jego 
nawiasem,  zniechęceni  do  wszystkiego,  zużyją  wkońcu  bogate 
środki,  by  sobie  i  innym  życie  do  reszty  popsuć,  nie  uznając,  prócz 
kodeksu  towarzyskiego,  żadnych  dogmatów,  prócz  szlifowania 
paznokci,  żadnych  obowiązków. 

Gdy  Płoszowskiemu  brak  poprostu  organu  czy  instynktu  ży- 
ciowego, nadmiarem  zdrowia  i  siły,  ruchu  i  woli  wetuje  bohater 
»Rodziny  Połanieckich «,  wszelkie  biadania  nad  nieproduktywnością 
słowiańską;  od  szlachcica -schyłkowca  przeszedł  Sienkiewicz  do 
szlachcica -przemysłowca.  Nauki  pozytywizmu  warszawskiego  nie 
poszły  więc  w  las,  i,  chociaż  późno  trochę,  zerwał  się  autor  na 
skreślenie  i  wyidealizowanie  swego  »organicznika«. 

Powieść  przyszła  nie  w  porę  —  byłaby,  jako  kontrast,  do 
»Morituri«  jeszcze  się  zeszła  i  spółczesności  swej  z  roku  1895  nie 
dowodziła  wstawkami  modnych  haseł  neochrystyanizmu,  slawofil- 
stwa  i  innych  teoryjek.  Mimo  rozmiarów  najmniej  to  znaczące 
z  dzieł  Sienkiewicza,  chociaż  i  tu  niebrak  pysznych  postaci,  od 
owego  egoisty  i  sybaryty  starego,  poświęcającego  się  wszystkim 
i  wszędzie  na  słowa,  a  samymi  poświęceniami  innych,  np.  córki, 
żyjącego  (typ  niegdyś  przez  Fredrę  już  stworzony),  albo  owej 
dziecinki,  Litki,  rozwiniętej  chorobliwie,  zazdrosnej  o  swego  przy- 
jaciela, owych  artystów,   owych  pań  z  towarzystwa  i  t.  d.,   dowo- 


—     384     — 

dzących  znowu  niesłychanego  mistrzowstwa  w  kreśleniu  coraz  no- 
wych, coraz  odmiennych  postaci.  Marynię  wyidealizował;  martwą 
nieco  Anielę  Płoszowskiego,  chorującą  na  owo  zimno,  ów  brak 
temperamentu  u  kobiet  polskich,  na  które  się  już  znawcy  XVI 
i  XVII  wieku,  Stanisław  Łaski  i  Jędrzej  Morsztyn  uskarżali,  oży- 
wił, chociaż  i  Marynia  nadzwyczaj  w  sobie  skupiona,  nie  działa, 
czasowi  i  losom  wszystko  zostawiając,  za  dumna,  by  nawet  o  męża 
walczyć,  choć  głęboko  dotknięta.  Połaniecki  jej  chyba  nie  godzien, 
rychło  znudzony  jednostajnością,  pewnością  posiadania  skarbu, 
więc  go  lekkomyślnie  traci  a  skutkami  przerażony,  wraca  pokor- 
nie —  czy  na  długo?  Jak  w  stałość  jego  miłości,  wyrozumowaną 
bardziej,  niż  wyczutą,  wierzyć  się  nie  chce,  można  i  o  jego  prak- 
tyczności  powątpiewać  i  pytać,  czy  go  i  tu  jednostajność  i  pewność 
wkońcu  nie  znużą,  czy  nie  pofolguje  fantazyi  i  temperamentowi 
właśnie  tam,  gdzieby  je  najsilniej  hamować  należało.  Wkońcu  może 
i  zbytnią  rozwlekłość  wytknąćby  można,  dorzucanie  coraz  nowych 
słów  i  rysów,  w  gruncie  niczego  nowego  nie  dodających;  i  tu 
byłoby  mniej,  więcej. 

W  odstępach  pisywał  autor  nowele,  np.  humorystyczną  ze  sfer 
artystycznych  warszawskich  (»Ta  trzecia«),  albo  epizod  z  » Poła- 
nieckich* w  bardzo  podkasanym  szkicu  (»Na  jasnym  brzegu«)  roz- 
prowadzał; pisywał  nowe  »Listy  z  podróży«,  tym  razem  z  Afryki 
i  celował  znowu  sztuką  malowniczego  i  plastycznego  zarazem  od- 
dawania każdego  wrażenia;  przygotowywał  powoli  nowe  dzieło. 
Bo  artysta  to  nadzwyczaj  sumienny:  jak  do  trylogii  przewertował 
wszystkich  historyków,  pamiętnikopisarzów,  całą  spółczesną  litera- 
turę, tak  oddawał  się  teraz  archeologii  i  topografii  rzymskiej  i  stu- 
dyom  nad  klasykami. 

Rzym  nęcił  go  zawsze,  klasyków  uwielbiał  od  młodości,  od- 
czytywał ich  coraz,  więc  kusiło  go  zmierzenie  się  z  ziomkami 
i  z  obcymi,  z  Kraszewskim  i  Bulwerem,  w  wystawieniu  obrazów 
antyku,  zmysłowości  jego  orgii,  artyzmu  jego  wybrańców.  To  jedna 
strona  wizerunku;  sam  zmysł  kontrastu,  tak  silnie  u  niego  wyro- 
biony, wywołał  przeciwstawienie  Neronowi,  histryonowi  na  tronie, 
panu  świata,  co  się  dlań  w  cyrk  przeobraża,  a  on  sam  jego  reży 
serem  i  aktorem,  póki  wygwizdany  pseudoartysta  nie  uśmierci  Ce- 
zara —  owego  starca,  ubogiego,  wątpiącego,  prostaczka,  któremu 
niegdyś  cały  świat  w  udziale  przypadnie. 


—     385     — 

Powiew  neochrystyanizmu,  coraz  bardziej  w  Europie  i  Ame- 
ryce odczuwany,  mógł  go  tylko  w  tej  myśli  utrwalić.  I,  jak  nie- 
gdyś przed  trylogią  opowiadanie  Zdanoborskiego  w  świat  wypuścił, 
tak  wysłał  na  zwiady  »Pójdźmy  za  nim«,  i  poklask,  jaki  zyskał, 
do  »Quo  Vadis«  tym  raźniej  go  pobudził.  Romans  ten  to  jedno 
z  największych  powodzeń,  jakie  nie  literatura  polska,  lecz  litera- 
tura całego  świata  zapisać  może;  sama  Anglia  i  Ameryka  spotrze- 
bowały  w  parę  lat  dwa  miliony  egzemplarzów,  we  Francyi  dosiągł 
on  r.  1900  cyfr,  jakimi  ani  Zola  ani  Ohnet  poszczycić  się  nie 
mogli;  tłumaczenia  na  trzydzieści  kilka  języków,  próby  udramaty- 
zowania,  włoskie  i  francuskie,  goniły  jedne  drugie;  typy,  np.  Pe- 
troniusza,  stawały  się  przysłowiowymi  na  bulwarach  paryskich,  tak 
niechętnych  przeciw  wszystkiemu,  co  niema  marki  paryskiej.  A  ta- 
jemnica tego  powodzenia? 

Złożyły  się  na  nie  i  warunki  zewnętrzne,  prócz  wartości 
dzieła  samego.  Przyszło,  kiedy  publiczność  znużyła  się  doszczętnie 
naturalistycznymi  brutalnościami  i  psychologicznymi  analizami,  kiedy 
zapragnęła  wielkich  obrazów,  porywających  efektów,  myśli  pod- 
niosłej. I  dostarczył  jej  autor,  czego  żądała,  i  nie  wytłumaczymy 
powodzenia  jego  ani  samą  chęcią  odmiany,  zaskoczeniem  niespo- 
dzianym, tendencyami  reakcyjnymi;  jak  trylogią  krzepił  Sienkie- 
wicz serca  ziomków,  tak  podawał  teraz,  w  formie  bardziej  kun- 
sztownej, niby  w  amforze  o  cudnych  kształtach  klasycznych,  napój 
orzeźwiający  dla  wszystkich,  co  zwycięstwa  dobrego  nad  złem, 
sprawiedliwości  nad  uciskiem,  miłości  nad  nienawiścią  pragną  czy 
czekają,  bez  względu  jakiej  są  narodowości  czy  wyznania. 

Sztuka  artysty  dosięgła  zenitu.  Znowu  imponowała  nadzwy- 
czajna łatwość  i  bujność  tej  niewyczerpanej  wyobraźni;  jeżeli  my- 
ślisz, że  niepodobna  nowej  orgii  odmalować,  nowych  zapasów 
w  cyrku  wystawić,  następne  opisy  przekonają  cię,  że  niemasz  nic 
niemożliwego  dla  Sienkiewicza  -  malarza.  Przeciwstawia  Rzymowi 
Cezarów,  okrutnemu  i  lubieżnemu,  rozwiozłemu  i  cynicznemu,  sza- 
lejącemu w  zbytkach  i  ucisku,  pijawce  i  pasorzytowi  świata,  Rzym 
podziemny,  Rzym  miłości  bliźniego,  gardzący  światem  i  światowo - 
ścią,  nie  uznający  niewolnictwa  ani  poniżenia  kobiety,  nie  brzydzący 
się  pracą  ręczną,  zapatrzony  w  życie  przyszłe,  głęboko  wierzący, 
aż  do  ekstazy  i  mistycyzmu  —  rosa  boska  na  spiekłe  łono  ludzkości. 

Te  przeciwieństwa  wyraża   cały  romans  i  każda   jego  osobi 

OZIEJE    LITERłTURY    POLSKIEJ    T.    II.  0,5 


—     386     - 

stość,  i  nabierają  one  krwi  i  ciała,  jakich  nie  widzimy  w  licznych, 
słynnych  powieściach  Newmana,  Farrara  i  innych.  Najznakomitsze 
owe  dwie  pary,  jedna  uzmysłowiająca  antyk,  umierający  w  piękno- 
ści: sy  bary  ta,  esteta,  stoik,  Petroniusz,  arbiter  elegantiarum,  naj- 
bardziej wyrafinowany  produkt  kultury  starożytnej,  wraz  z  Euniką, 
upostaciowanym  jej  wdziękiem  zmysłowym,  tęskniącą  do  tego 
swego  ideału  męskiego,  za  nim  bez  wahania  w  ciemne  wrota  Ha- 
desu zstępującą.  Druga  para,  Winicyusz  i  Ligia,  urocza  jasno- 
włosa Słowianka,  z  królewien  północnych,  on,  Rzymianin  srogi, 
brutalny,  z  instynktami  zwierzęcymi,  nizkimi,  nie  umiejący,  nie 
chcący  się  hamować;  przeobraża  się  powoli  pod  wpływem  nowej 
wiary;  [opadają  zeń  te  chuci,  instynkty,  i  wraz  z  oblubienicą  do 
nadziemskich  dąży  i  tęskni  przestworów,  zrezygnowany,  pokorny, 
miłosierny,  bo  sam  miłosierdzia  pragnący. 

Obok  nich,  cóż  za  galery  a  portretów,  od  Cezara,  Poppei  i  Ti 
gellina  aż  do  tłumów  najniższych,  katów  i  niewolników.  Oto  Ursus, 
oddany  królewnie  swego  rodu,  broniący  jej,  jak  niedźwiedź  roz- 
srożony,  najpierw  przed  chuciami  Winicyusza,  potym  przed  kopy- 
tami żubra  —  w  niesłychanym,  nadludzkim  wysiłku,  od  którego 
cyrk  oniemiał,  oddech  się  zaparł,  bijące  serce  pierś  rozpierało. 
Chrześcijanin  Glaukus,  korny,  litościwy,  z  przebaczeniem  na  ustach, 
nawet  gdy  na  sprawcę  mąk  okrutnych  zwisając  patrzy,  lecz  Cri- 
spus  klnie  i  z  krzyża  matkobójcę  i  prześladowcę  spółwy znawców. 
To  znowu  ów  Grek,  potworny  w  swej  podłości,  szpieg,  donosi- 
ciel, wszystko  wiedzący,  złośliwy,  tchórzliwy,  opasły  nikczemnik 
Chilon;  odzywa  się  i  w  nim  sumienie  na  widok  owych  nieszczę- 
snych; przypadnie  do  ziemi,  posypując  nią  głowę,  klnie  Nerona, 
i  z  prześladowcy  wyznawca  i  męczennik,  chrzest  na  śmierć  straszną 
przyjmuje.  I  tłoczą  się  obrazy  ręki  mistrzowskiej,  coraz  inne,  kon- 
trastem swym  coraz  bardziej  wzruszające,  i  nie  wiesz,  co  podzi- 
wiać, czy  barwne  szczegóły,  rysy  plastyczne,  mowy  charaktery- 
styczne, typy  przepyszne,  czy  wzniosłość  idei,  architektoniczną 
piękność  całości. 

Z  nadzwyczajną  miłością  i  znawstwem  wykończony  właśnie 
świat  gasnący,  wdzięk  i  kultura  antyku;  Petroniusz  i  Eunice  arty- 
stycznie bardziej  pociągają,  niż  Winicyusz  i  Ligia.  Sumienność 
historyka  czy  archeologa  wprowadziła  niektóre  szczegóły  zbytnie, 
jak  już  w  trylogii  ustępy  wał   czasem   poeta  uczonemu;   protestan- 


-     387     - 

tów  dotknęło  boleśniej  upośledzenie  Pawła  wobec  Piotra.  I  myślał 
świat,  źe  nie  opuści  Sienkiewicz  tak  rychło  tych  czasów  i  dziejów, 
że  znęcą  go  Mark  Aureli  czy  Julian  Apostata,  że  zapomni  o  swej 
Północy,  o  kraju  Ligii  i  Ursusa.  Ale  Sienkiewicz  nam  zawsze  nie- 
spodzianki gotował. 

Wrócił  do  swoich,  i  znęciły  go  czasy  naszego  szarego  jedno- 
stajnego średniowiecza,  nie  urozmaiconego  podaniami,  literaturą, 
sztuką,  niemego  więc  —  lecz  czyż  autor  nie  czarnoksiężnikiem,  co 
zaklętym  moc  słowa  i  ruchu  przywróci?  I  nie  zawahał  się  w  wy- 
borze tematu:  jeden,  najdramatyczniejszy  ustęp  z  dziejów  od- 
wiecznych bojów  między  światem  słowiańskim  a  germańskim, 
kiedy  po  jednej  stronie  ufność  w  dobrą  sprawę,  kipiączka  sił 
młodych,  gorące  pragnienie  odwetu,  z  chęcią  nowych  grabieży  do 
boju  stanęły,  kiedy  na  polach  grunwaldzkich  kości,  czyja  lepsza, 
rzucano.  I  znowu  wybrał  autor  postaci,  o  jakich  dzieje  nic  nie 
wiedzą,  a  które  nam  dziś  bardziej  poufałe  i  blizkie,  niż  wszystkie 
rzeczywiste. 

Temat  leżał  długo  odłogiem;  genialny  malarz  uprzedził  lite- 
raturę, gdzie  chyba  barwne  dzieje  Szajnochy  o  wielkim  królu 
i  większej  królowej  uczyły;  powieść  Kraszewskiego,  mimo  scen 
efektownych,  nie  zrobiła  wrażenia.  Trudności  napotykał  Sienkiewicz 
znaczne,  inne,  niż  w  utworach  poprzednich.  Dla  trylogii  miał 
wszystko  w  swych  źródłach  gotowe,  mógł  pełną  ręką  czerpać 
ze  spółczesnych;  czytał  ich  listy,  mowy,  kazania;  miał  ich  por- 
trety, literackie  i  malarskie;  miał  gotowe  »patrony«,  wedle  nich 
kozacy  gniewy  Tuhaj  Beja  przedrzeźniali,  albo  sentymentalny 
Szkot  Krzysię  ubóstwiał.  Podobnie  z  »Quo  Vadis«;  o  Petroniuszu 
mógł  się  z  własnego  jego  dzieła,  o  każdym  innym  z  tysiącznych 
źródeł  pouczyć;  Pasek  i  Horacy,  Tacyt  i  kronikarze  ukraińscy,  apo- 
kalipsa i  Morsztynowie  byli  źródłami.  Teraz  inaczej :  sztywna  łacina 
Długosza  zakrywała  linie  polskie  pod  gęstymi  składkami  togi  kla- 
sycznej, rzucała  obce,  nienaturalne  światło  na  te  posągi  o  średnio- 
wiecznej nieruchomości;  brakło  wszelkich  źródeł  w  języku  narodo- 
wym, pouczających  o  mowie  i  myśli  ówczesnej.  I  te  trudności 
przezwyciężył  Sienkiewicz. 

Już  w  trylogii  tryumfowało  jego  uzdolnienie  językowe,  zdol- 
ność wyrażania  wszelkich  cech  i  odcieni  mowy  ówczesnej,  osią- 
gnięta samym  szykiem   słów,   doborem  stosownym,   acz  miernym, 

25* 


—     388     - 

słówek  łacińskich,  używaniem  zwrotów  i  terminów  dawnych.  Naj- 
trafniejsza kombinacya  zwróciła  go  teraz  ku  skarbom  gwary  ludo- 
wej, mianowicie  zakopiańskiej,  jaką  oddawna  w  ustach  Sabały  po- 
dziwiał: przy  nadzwyczajnym  konserwatyzmie  naszego  języka 
mogła  mu  dzisiejsza  gwara  ludowa  zastępy wać  przeciętny  typ  języ- 
kowy około  r.  1400.  Tak  powstał  język,  którym  nasi  w  »Krzyźa- 
kach«  rozmawiają.  I  ludzi  tworzył  autor  na  podobieństwo  dawniej- 
szych, więc  znowu  przeważa,  jak  w  trylogii  i  romansach  spółcze- 
snych,  sama  szlachta;  te  jedynie  Sienkiewicz  przedstawia  i  wyraża, 
wyjątkowo  po  komparsów  skądinąd  sięga.  Większego  uwzględnienia 
domagało  się  teraz  duchowieństwo  średniowieczne;  typów  jego 
liczniejszych  nie  przedstawiał  dotąd  Sienkiewicz,  w  trylogii  wystę- 
pywał  tylko  Kordecki  w  Częstochowie,  natchniony  i  mistycznie 
w  niebo  wpatrzony;  w  innych  jej  częściach,  może  i  ze  szkodą 
dla  prawdy  historycznej,  duchownych,  jako  to  w  bitwach  i  oblę- 
żeniach (prócz  epizodycznego  ks.  Jaskulskiego,  zerkającego  w  pro 
cesyi  z  muru  na  lichą  pukaninę  kozacką),  nie  wprowadzał. 

W  » Krzyżakach «  dopiero  wystawił  galeryę  znamiennych  od- 
cieni duchowieństwa  średniowiecznego,  od  owego  szlachcica  opata, 
gwałtownego,  hulaszczego,  otoczonego  wagantami  i  jigrcami,  ufnego 
w  siłę  i  zasoby,  składnego  raczej  do  miecza,  niźli  do  brewiarza; 
przez  ks.  Wyszonka,  pokornego  sługę  Bożego,  cichego,  gorliwego 
w  nabożeństwie,  stroniącego  od  zgiełku  i  zabaw,  nie  od  ludzi,  peł- 
niącego z  przejęciem  obowiązki  kapłańskie;  aż  do  soli  ziemi  naszej, 
do  owego  wizyonera  i  mistyka,  Kaleba,  płonącego  w  miłości  nad- 
ziemskiej, przesłańca  ks.  Marka. 

Mieszczanie  i  chłopi  występują  znowu  przygodnie;  na  pierw- 
szym planie  rozpiera  się  szlachta  polska,  może  nadto,  jak  na 
wiek  XIV,  wyłącznie.  Ale  znowu  nie  właściwi  jej  przedstawiciele, 
magnaci  mało-  i  wielkopolscy,  co  Węgierkę,  Loisównę,  na  tronie 
utrzymali  i  za  Litwina  wyswatali  i  Szkołę  Główną  dźwignąć  po 
mogli,  lecz  ów  drobiazg  bezimienny,  ci  Gradowie  i  inni,  niby 
przesłańcy  późniejszych  dopiero  tłumów  z  Woli  i  rokoszów;  mo- 
źnaby  nawet  pytać,  czy  takie  wysunięcie  owego  drobiazgu  na 
pierwszy  plan  -—  dalecy śmy  przecie  od  sejmikowania  i  warcholstwa 
późniejszego  —  nie  narusza  właściwej  cechy  tych  czasów.  Zato 
uchwycił  autor  nadzwyczaj  trafnie  znamienne  rysy  tej  braci,  jej 
głód  ziemi  i  jej  gotowość   wojenną.   Jesteśmy   w  samych  począt- 


389 


kach  owego  dziejowego  procesu,  co  rycerzów  we  włodarzów  prze- 
mienił, szlachtę  zbogacił  a  Polskę  zubożył;  głód  ten  przybiera 
osobliwsze  formy:  ziemi  jeszcze  podostatkiem,  raczej  brak  rąk  do 
karczunku  i  uprawy;  nie  sama  ziemia,  lecz  chłop  osiadły  i  nie- 
wolny  bogactwo  pańskie  stanowią.  I  tą  kolonizacyą  i  gospodarką 
skrzętną  nabrzmiał  sam  romans,  i  słyszymy  niemal  ów  stuk  nieu- 
stanny siekier,  przetrzebiających  lasy  odwieczne,  gotujących  nowe 
sadyby,  nowe  gniazda  dla  coraz  rozrastających  się  »gniazdowiców«. 

Rodami  szlacheckimi  stoi  ziemia,  więc  obok  dbałości  o  gnia- 
zda czuwanie  nad  rodem,  by  nie  wygasł  i  nie  szczezł,  czujność 
na  poły  pogańska,  jakby  przodkowie  wymagali  koniecznie  od  po- 
tomków pieczy  grobowej,  jakby  wygaśnięcie  rodu  dopiero  ich  cał- 
kowicie umarzało.  Stąd  więc  ta  obawa  Grada  Maćka  o  Zbyszka, 
bo  na  jego  głowie  ród  polega,  i  wymieniłby  on  swą  siwą  za  tę 
młodą,  jeśliby  sędziowie  dopuścili.  Obok  głodu  ziemi  i  dbałości 
o  ród,  popycha  i  pobudza  żądza  sławy,  poj mywanej  bardzo  mate- 
ryalnie,  w  formie  sutego  obłowu,  czy  to  z  drogich  materyi  i  tka- 
nin i  złota  zachodnich  kupców,  czy  to  z  rumaków,  niewolników, 
broni,  specyałów  wschodnich.  A  z  żądzą  zdobyczy  i  sławy  idzie 
nieodzownie  w  parze  lekceważenie,  pogarda  śmierci:  w  przeddzień 
egzekucyi  rozmawiają  najspokojniej  Zbyszek  i  Maciek;  Maciek 
chwali  się,  że  kupił  nowe  sukno,  że  nie  spadnie  głowa  Zbyszkowa 
tam,  gdzie  już  mieszczańska  spoczęła,  i  dziękuje  mu  Zbyszek  za 
tę  delikatność!  Więc  do  miecza  skorzy,  ale  nie  tylko  w  zwadzie 
karczemnej,  jak  to  później  bywało,  lecz  i  na  granicach  przeciw 
wrogowi,  i,  gdy  się  miarka  cierpliwości  przebierze,  rozbrzmi  Pol- 
ska jednym  »Na  koń«  od  końca  do  końca,  i  ze  stutysięcy  ust 
»Bogurodzica-Dziewica«  do  nieba  się  wzniesie. 

I  znowu,  jak  »Ogniem  i  Mieczem*,  nie  przedstawiają  » Krzy- 
żacy «  tylko  zbioru  anegdot,  epizodów  i  awantur  średniowiecznych, 
jakieby  Walter  Skot  równie  dobrze  lub  jeszcze  lepiej,  oparty 
o  jeszcze  głębsze  studya  archeologiczne,  strzegący  się  anachro- 
nizmów jak  ognia,  opisał.  Już  sam  tytuł  nadaje  całości  tło  i  zna- 
czenie, wyższe  od  wszelkich  indywidualnych,  przemijających  przy- 
gód; takiż  gwałtowny  podmuch  epicki,  jak  w  »Ogniem  i  Mieczem«, 
porywa  i  tu  wszystkich  i  pędzi  ku  ostatecznemu  kresowi. 

Osobistości  historyczne  występują  tu  jeszcze  rzadziej  i  kró- 
cej, niż  w  trylogii:  Jadwiga  sama,  jak  wizya  niebiańska,   na  ciem- 


-     390     - 

nym  tle  tumu  gotyckiego;  sztuka  artysty  polega  właśnie  na  tym, 
źe  w  wyobraźni  naszej,  jak  w  Zbyszkowej,  ta  wizya  się  nie  zatrze. 
I  znowu  imponuje  nieskończony  szereg  postaci,  tym  razem  bardziej 
jednostajnych,  bez  sprzeczności  wszelkich,  owych  wielkich  dzieci, 
ciekawych  wszystkiego,  co  obce,  jaskrawe,  nowe,  od  powolnego, 
rozmyślnego,  przebiegłego  i  nieubłaganego  wkońcu  Maćka  aż  do 
wybuchowego,  nieposkromionego  Zbyszka;  do  owego  Juranda, 
właściwego  bohatera  duchowego  tej  epopei,  z  wrącego  mściciela 
ciężkiej  krzywdy,  własnej  i  narodowej,  przemieniającego  się  w  apo- 
stoła miłości,  utrącającego  z  rozkazu  nieludzkiego  mnicha -rycerza 
wzrok  doczesny,  aby  nadziemski  odzyskać  i  do  Jerozolimy  niebiań- 
skiej z  padołu  tego  dążyć. 

Obok  Juranda  Danusia  jego,  poezya  wcielona  ziemi  polskiej, 
mistyczna,  powiewna;  sama  przyroda,  zdaje  się,  opłakiwa  jej  zgon, 
i  nie  przeboleje  jej  Zbyszek;  aleśmy  nie  w  wieku  sentymentów, 
więc  nie  traci  rubaszniejsza  Jagienka,  nie  cofając  się  przed  ni- 
czym —  przecież  spółcześnie  i  kobietę-zbója  powieszono,  mimo  płci 
i  rodu  szlachetnego  —  nadziei,  źe  wróci  go  ziemi  i  zdobędzie  jego 
serce  —  przez  zmysły.  Epizodów  olśniewających,  jak  orgie  Nero- 
nowe  albo  pożar  Rzymu  w  »Quo  Vadis«,  nie  mają  » Krzyżacy «: 
ani  czasy  ani  ludzie,  ubodzy  na  duchu,  silni  na  ciele,  ani  szare 
i  ciemne  strony  północne  po  temu;  nie  zatrą  się  jednak  w  pamięci 
liczne  sceny,  pełne  życia. 

I  stanął  Sienkiewicz  u  szczytu  chwały,  ulubieniec  narodu,  wdzięcz- 
nego za  pokrzepianie  serc,  za  roztaczanie  wielkich  obrazów  chwały 
narodowej,  za  służbę  obywatelską.  Matejko  prozy  naszej  dotarł  do 
najdalszych,  najbardziej  zapomnianych  kresów,  na  Śląsku  nawet 
i  w  Prusiech,  i  w  budzeniu  ducha  narodowego  nowe  pozyskał  za 
sługi.  Zasługi  artysty  uznała  wdzięcznie  i  zagranica  (akademia 
Nobela). 

Wyżej  czy  dalej  jednak  Sienkiewicz  już  nie  postąpił.  Narzu- 
cono mu,  wymuszono  na  nim  jeszcze  jedne  powieść  —  chwałę, 
Odsiecz  wiedeńską;  ale  jak  w  historyi  czyn  sam  mało  owocował, 
niewdzięcznością,  nieuznaniem  spłacony,  podobnie  i  w  dziejach 
sztuki  nigdzie  się  trwale  nie  zapisał,  nawet  nie  w  twórczości  Ma- 
tejki. Zaczął  Sienkiewicz  nową  trylogię,  »Na  Polu  Chwały«;  lecz 
dotąd  tylko  pierwszy  jej  epizod  wykonał  —  króla  już  w  Krakowie 
żegnamy,  w  pochodzie  samym  nie  uczestniczymy.  Wrażenia  silniej- 


—    391     - 

szego  już  nie  wywołał;  ludzie  i  czasy  powtarzały  się  z  pierwszej 
trylogii,  nie  zyskały  nic  w  tym  powtarzaniu.  Są  sceny  efektowne, 
ręką  mistrzowską  skreślone,  z  dawnym  rozmachem;  całość  nie 
przykuwa  wyobraźni;  na  bohaterów  jej  obojętniej  spoglądamy;  ani 
Quasimodo  szlachecki  ani  polski  Don  Kiszot  prawdziwego  zajęcia 
nie  obudzili.  Podziwiamy  łatwość  tworzenia,  bujność  imaginacyi, 
wprawę  w  wikłaniu  i  rozwikłaniu  sytuacyi,  język  niezrównany,  ale 
nie  odczuwamy  ciepła  serdecznego  w  kreacyach,  owego  porywa- 
jącego wichru  dziejowego;  bardziej  obojętni,  przyglądamy  się  spo- 
kojni malowniczym  obrazkom,  jakie  kunszt  autorski  roztacza.  Więk- 
szy rozgłos,  niż  powieść  owa,  budziły  wystąpienia  autora  publiczne 
w  sprawach  publicznych,  szczęśliwe  i  mniej  szczęśliwe;  jubileusz 
jego  pracy  autorskiej  był  największym  jego  tryumfem:  w  tym 
chórze  uwielbienia  nie  było  rozdźwięku. 

Dał  się  jednak  niebawem  usłyszeć;  podnosiła  go  nie  sama 
zawiść  zawodowa;  odzywały  się  w  młodszym  pokoleniu  literackim 
i  głosy  krytyczne,  chociaż  przygłuszały  je  coraz  namiętniejsze 
(jak  to  u  nas!)  i  coraz  niesprawiedliwsze  zaczepki:  gniewały  »szla- 
checkość«,  konserwatyzm,  religijność,  optymizm,  powierzchowność, 
płytkość  i  chciano  na  gwałt  obniżyć  wielkiego  pisarza,  niewygo 
dnego,  bo  protestującego  i  czynem,  własną  twórczością,  i  słowem, 
przeciw  jednostronności  nowej  sztuki,  przeciw  »rui  i  porubstwu«. 
Herostraci  krytyczni  obudzili  w  publiczności  niesmak;  autora,  co 
zbytnie  im  znaczenie  przypisywał,  zniechęcili  do  dalszej  pracy 
twórczej;  jak  u  nas  stale  bywa,  najniewinniejszy,  tym  razem  lite- 
ratura, najwięcej  ucierpiał 


ROZDZIAŁ  DZIEWIĘTNASTY. 
P  0  E  Z  Y  A. 


Wyczerpanie  chwilowe  poezyi.    Epigonowie  romantyzmu:    Sowiński,    Asnyk,   Faleński, 
Gliński,  Marya  Konopnicka.  Nowy  przypływ  fali  poetyckiej,  modernistycznej:  Tetmajer, 

Kasprowicz,  Staff. 

Zdawało  się  jakiś  czas  istotnie,  że  ziszczą  się  przepowiednie 
Korzeniowskiego,  że  wylew  powieściowy  zatopi  całkiem  niwy  lite- 
rackie. Najrychlej  i  najbardziej  odczuła  to  poezya,  nie  tylko  u  nas, 
chociaż  właśnie  u  nas  sprzeczność  między  romantyzującą  przeszło- 
ścią a  »trzeźwą«  czy  wytrzeźwioną  teraźniejszością  najbardziej 
rażąco  wystąpiła.  Pora  poetycka,  rozmarzona,  uszła  w  dal  wieków; 
w  stuleciu  pary  i  węgla,  nauk  przyrodniczych  i  społecznych,  matę 
ryalizmu  i  walk  ekonomicznych  (gdy  dawniej  umierali  ludzie  z  głodu 
cierpliwie  i  przykładnie),  rozwiewały  się  ułudy,  burzyły  ołtarze  poe- 
zyi. Teraz  bojowano  nie  w  imię  hasł  romantycznych,  lecz  w  imię 
»pracy  organicznej «  od  podwalin;  jeżeli  uznawano  poezyę,  to  chyba 
tendencyjną,  zwalczającą  przesądy,  broniącą  wydziedziczonych,  sze 
rżącą  kult  światła  i  prawdy,  druzgocącą  dawne  powagi.  Huk  mło- 
tów, świst  pary  i  zgrzyty  niezadowolenia  zagłuszały  poezyę;  zda 
wało  się,  że  niebawem  zatrzasną  się  podwoje  sztuki  za  ostatnim 
poetą. 

Naszą  specyalnością  było  jeszcze  domowe,  polityczne  ban- 
kructwo romantyzmu,  okupienie  strasznymi  zawodami  i  ofiarami 
niewczesnego  porywania  się  z  motyką  na  słońce.  Jeźeliśmy  nie 
mieli  we  własnej  krwi  spłynąć  ostatecznie,  należało  spojrzeć  w  oczy 
rzeczywistości,  nie  bujać  chimerycznie;  leczyć  rany;  wybrnąć  z  za- 


-     393     — 

cofania;  ratować,  utrzymywać  dla  lepszej  przyszłości,  co  pozostało. 
I  nie  chciała  już  młodzież  powtarzać  hasł  ody  romantycznej  ani 
chciała  słyszeć  o  kulcie  piękna,  sztuki,  ideału  estetycznego;  szy 
dziła  nielitościwie  z  spóźnionej  romantyczności.  W  słynnym  arty- 
kule (»Przeglądu  Tygodniowego«  z  r.  1867),  »Groch  na  ścianę*, 
wydrwiła  »czułych  śpiewaków  róży,  makolągwy  i  gila,  karmiących 
się  lazurem  i  esencyą  lilio wą«,  potępiła  w  artykule  ks.  Krupiń- 
skiego (popularyzatora  Comtek),  » Romantyzm  i  jego  skutki«.  Po- 
zytywiści, jak  Asnyk  śpiewał,  »przypasali  miecz  Darwina,  mściwi, 
groźni  i  zajadli,  i  do  gaju  Apollina  na  drzemiących  wieszczów 
wpadli «  i  tryumfowali,  że  odtąd  »poezya  zdradziecka  umysłów  wy- 
trzeźwionych oczadzać  nie  będzie«,  i  ludzkość  »nie  będzie  roiła 
o  cudach  dziwacznie «.  Było  też  to  dwudziestolecie  najjałowszym 
dla  poezyi,  uprawianej  po  dawnemu;  nie  znajdywała  po  prostu 
słuchaczów;  wiersze  liryczne  ukazywały  się  chyba  po  czasopi- 
smach, z  osobnymi  zbiorami  mało  kto  występywał.  Lecz  nie 
umarła  poezya,  przetrwała  mrok  zwątpień  i  świeżym  ogniem  wy- 
buchła. 

Prawdziwe  talenty  nie  zrażały  się  zresztą  nigdy  obojętnością 
powszechną,  tacy  epigonowie  romantyzmu,  jak  Sowiński,  Faleński 
i  Asnyk,  co  zawód  poetycki  jeszcze  przed  r.  1863  pozaczynali. 
Najmniej  między  nimi  był  zrównoważony,  najbardziej  romantycz- 
ność  rozwichrzoną  przypominał  Podolanin,  Leonard  Sowiński,  de- 
mokrata z  urodzenia  i  przekonań,  jak  niegdyś  Goszczyński,  chłopo- 
man, jak  jego  koledzy  kijowscy,  wielki  czciciel  Tarasa  Szewczenki 
(tłumacz  jego  »Hajdamaków«),  silny  i  namiętny.  Zaczął  od  wyśpię 
wywania  wrażeń  odmiennych,  z  podróży  włoskiej,  od  dzieł  sztuki 
chrześcijańskiej;  od  >Widziadł«  o  ciernistym  zawodzie  poety;  od 
» Satyry «,  potępiającej  zepsucie,  zarozumiałość  rozumu  i  wiedzy, 
materyalizm,  ale  potępiającej  w  słowach  gwałtownych  i  opieszałe 
sługi  kościoła  (» Kurzawo  brudna  Bożego  domu,  oprawcy  ducha !«), 
w  imię  krzyża,  poświęcenia  i  wcielania  królestwa  Bożego  w  czyny. 
Sile  nawoływań  nie  odpowiadała  plastyka  wykonania;  raziło  to 
szczególniej  w  »Satyrze«,  rozprawiającej  się  z  bohaterami  myśli, 
Hoene  Wrońskim;  sztuki,  Michałem  Aniołem;  czynu,  Napoleonem, 
półbogiem  w  wyobraźni,  nędznym  w  swych  natchnieniach  kaino- 
wych; gardzącej  tym  bardziej  kapłanami,  których  dziełem  » pustki 
w  gruzach   sterczącej   wiary   i  społeczeństwa  skrzepłe   sumienie «, 


—     394     - 

i  poetami,  pasącymi  się  dymem  hołdów;  przeciwstawiała  im  kor- 
nych sług  piękna,  owego  Fra  Angelico,  lub  owego  bohatera,  co 
»piersią  własną,  w  sukmanę  strojną,  miłością  ludu  kmiecego  zbrojną«, 
przykrył  rodzinne  progi.  Bezwzględniej,  niż  w  tej  »Satyrze«,  na- 
tchniętej przecież  ideałem  chrześcijańsko  -  społecznym,  dążącej  do 
»szczytności«,  rozprawiał  się  poeta  w  »Fragmencie  Powieści «  z  ko- 
bietą i  miłością,  oskarżając  je,  ilu  to  » nadziejami  wielkich  za 
młodu«  znieprawiły  i  złamały;  spowiedź  to  osobista,  namiętna  więc 
i  wybuchowa,  pisana  krwią  i  łzami. 

Sowiński,  targany  niepokojem,  płynącym  z  niezadowolenia 
sobą  i  ludźmi,  próbował  sił  na  wszystkich  polach;  najcenniejszą 
rzecz  stworzył  w  dramacie  »Na  Ukrainie«,  z  wichury  r.  1863,  wy- 
danym r.  1873.  Pofolgował  tu  nienawiści  przeciw  »panom«  (przecież 
i  znany  wiersz  o  »psubratach  arystokratach «  jest  jego  słowa),  wy- 
stawił tu  rozmaite  typy,  trwożliwych,  nieopatrznych,  jeśli  nie  gor- 
szych; dalej  antypatye  społeczne,  szczególniej  w  »Prologu«  do 
tego  dramatu,  rozgrywającym  się  o  dwadzieścia  lat  wcześniej, 
mieszczącym  straszne  dzieje  i  wyrzuty  straszniejsze;  antypatye 
narodowe,  antagonizm  między  Polakami  a  Rusinami;  szlachetne 
tendencye  młodzieży  z  jednej  i  drugiej  strony;  zakorzeniałość  prze- 
sądów, kastowości,  nieufności  wzajemnej  u  starszych;  łatwość  pod- 
dawania się  podszeptom  obcych  lub  własnej  wygody;  lekkomyśl- 
ność, ale  i  rzetelne  poświęcanie  siebie  samego,  a  oddał  to  wszystko 
z  wielkim  temperamentem.  Nie  całość  dramatyczna  to,  lecz  luźne 
sceny,  nieraz  bardzo  silne  i  piękne;  język  zbyt  jednostajny,  autor- 
ski, nie  charakterystyczny;  sama  świeżość  tematu,  wstrząsający 
epilog,  wymowa  gwałtowna  i  tendencya  szlachetna,  a  przytym  silny 
zmysł  krytyczny,  którego  żadne  frazesy  i  hasła  przeciw  rażącej 
prawdzie  nie  otumania,  wznoszą  ten  dramat  wysoko,  i  mimo  braku 
prawdziwej  sceniczności  (co  się  i  przy  wystawieniu  w  Krakowie 
okazało),  sztuka  wzrusza  głęboko. 

Nie  on  jedyny  na  tym  polu  tworzył,  a  chociaż  ołówkowi 
Grottgera  moc  słowa  polskiego  dotąd  nie  dorównała,  mamy  o  tym 
i  wiersze,  epiczne,  Aurelego  Urbańskiego;  próby  dramatyczne,  sym 
boliczne  i  nie  symboliczne,  miejscami  naiwne,  ale  o  rwącej  sile, 
Rusina,  Pereświta,  talentu  lirycznego,  wprowadzonego  świeżo  i  cał 
kowicie  do  literatury  polskiej,  z  iście  ukraińskim  smętkiem,  a  na- 
miętnością; były  również  powieści,  od  Bolesławity  aż  do  »Maskoffa«; 


395 


ale  Sowiński  najpierw,  a  na  swej  ograniczonej  scenie  i  najpełniej 
wystąpił,  wszystkie  momenty  najsprawiedliwiej  ocenił,  złudzeń  ża- 
dnych nie  żywił. 

Mniej  wiodło  się  mu  w  epice,  w  »Grafie  Jaroszu«  o  miłost- 
kach pańskich,  i  w  »Praźniku«,  obrazku  ludowym  o  kolorycie  lo- 
kalnym, podolskim;  obszerny  romans  prozą,  »Na  rozstajnych  dro 
gach«  (1886)  zaciekawiał  sylwetkami  osób,  jakby  żywcem  z  pa- 
miętników Bobrowskiego  wyjętych,  księżną  »Brykabrak«,  bijącą 
się  z  córką,  grafem  -  kozakiem  Petruchą,  ekspedagogiem  i  kutwą 
Czubem,  parami  niedobranymi,  ale  osoby  główne  i  dalszy  wątek 
romansu  (na  włoskiej  ziemi)  naiwną  melodramatycznością  zrażają  — 
dziwne,  jak  na  Sowińskiego,  potępienie  agitatora  Horna,  odruch 
może  własnego  krytycznego  zmysłu. 

Do  sarkań  na  materyalizm  nowoczesny  wracał  w  lirycznych 
wierszach,  zwątpiałych,  gorzkich,  we  »Fragmentach  Satyrycznych « 
przeciw  wiekowi  naszemu,  co  zostawi  po  sobie  »stos  węgli, '  mar- 
twych ksiąg  i  kłamstwa  nowy  krój  i  wielki  grób  w  ostygłym  po- 
tomności łonie«;  napaści  jego  na  miałką,  bezduszną,  pozorną  naukę 
mogli  pozytywiści  warszawscy  na  swój  karb  przenosić.  Ale  gorycz 
i  zwątpienie  nie  wystudziły  w  nim  wiary;  i  on  się  do  stóp  krzyża 
rzucał  i  ku  szczytom  sumienia  lot  pieśni  skrzydlatej  zwracał.  Tem- 
perament, siła,  aż  do  szorstkości,  były;  brakowało  prostoty,  har- 
monii, rzewności,  a  ponieważ  czasy  poezyi  nie  sprzyjały,  mijała 
i  jego  bez  wrażenia  i  uznania  —  niedoceniano  go,  a  raczej  nieo- 
ceniono  wcale  % 

Równy  niemal  los  przypadł  w  udziale  Felicyanowi  Faleń- 
skiemu,  chociaż  większa  sprzeczność  dwu  poetów  dzielić  nie  może: 
wielki  artyzm,  temperament  spokojny,  sceptycyzm  pogodny,  coś 
z  ducha  antyku,  odznaczają  Nestora  poetów  warszawskich,  dale- 
kiego od  burzliwości,  namiętności  i  sarkazmów  Sowińskiego.  Zna 
on  i  podziwia  Kochanowskiego  i  Szarzyńskiego  i  w  ślad  za  nimi 
»sobie  śpiewa,  nie  komu«  i  wyróżnia  się  od  »nieznacznego«  (banał 
nego)  tłumu.  Gdy  Sowiński  zawsze  sobą  zostaje,  wciela  się  Faleń- 
ski  z  lubością  we  wszelkie  możliwe  typy  poetyckie,  naśladuje 
i  tłumaczy   z   nieporównaną  łatwością   Petrarkę   i  Wiktora   Hugo, 


x)  Jego  obszerny   »Rys  dziejów  literatury  polskiej*  jest  kompilacyą,  pouczającą 
tylko  tam,  gdzie  mówi  o  spółczesnych. 


—     396     — 

Dantego  i  »Stary  Testament«;  Orlanda  (wyjątkami)  literaturze  przy- 
swajał, igrając  z  trudnościami  włoskiej  oktawy  (dla  Polaka),  tra- 
fiając w  ton  rycersko -awanturniczo -drwiący  oryginału. 

Taka  sama  wielostronność  wzorów  i  wpływów  cechuje  jego 
dramaty,  nie  dla  scenicznych  efektów  układane,  nie  wymaganiom 
etycznym  hołdujące,  psychologiczne  zato,  o  wytwornym  dyalogu, 
wzorujące  się  i  na  Szekspirze  i  na  Kalderonie,  lecz  chłodne  i  reto- 
ryczne; tendencyi,  przystosowania  do  potrzeb  chwili  bieżącej  uni- 
kał, jak  wszędzie,  tak  i  tutaj,  i  tym  na  wielką  niełaskę  u  pozyty- 
wistów zasłużył;  w  jednym  z  tych  dramatów,  nie  najlepszym, 
»Królowa«,  poświęca  siebie  i  swe  uczucia  dla  sprawy  wiary  i  ojczy- 
zny Jadwiga,  zaślubiająca  Jagiełłę.  Tym  samym  artystą  wytwornym, 
panującym  nad  własnym  wzruszeniem,  unikającym  pospolitości 
nie  mniej,  jak  patetyczności,  władającym  świetnie  słowem  i  rymem 
i  popisującym  się  nim  nawet  w  zwalczaniu  wszelkich  trudności, 
jest  Faleński  w  zbiorkach  swoich  poezyi,  wychodzących  pod  róż- 
nymi tytułami,  ze  znacznymi  przerwami  czasu,  od  pierwszego,  od 
»Kwiatów  i  kolców«  jeszcze  z  r.  1856,  odpowiadających  coraz 
wyższym  wymaganiom  estetycznym  autora.  Stronienie  od  senty- 
mentalności,  od  wszelkiej  uczuciowości  wyradza  się  u  niego  w  pe- 
wien chłód:  przeważa  refleksyjność,  porwać  czy  olśnić  czytelnika 
poeta  nie  zdoła.  Istny  Proteusz  poetycki,  w  nowelli  humorystycznej 
i  w  farsach  scenicznych  największe  sukcesy  u  tłumu  odnosił;  cie- 
kawe jego  dramaty  fantastyczne,  ironią  i  humorem  zaprawne  (coś 
niby  polski  Faust,  ale  części  drugiej),  uznania  nie  znalazły. 

Popularnością  i  sławą  cieszył  się,  między  wszystkimi  poe- 
tami jedyny,  EL.y  (Adam  Asnyk);  i  jego  wykoleiły  wypadki  r.  1864 
i  zżył  on  się  odtąd  z  Krakowem  i  w  liberalnej  jego  publicystyce 
wytrwale  pracował.  Epigon  romantyzmu,  przejął  się  żywo  Słowac- 
kim, którego  kult  właśnie  między  młodzieżą  po  raz  pierwszy  silnie 
się  szerzył,  Słowackim-satyrykiem  z  »Grobu  Agamemnona«  i  misty- 
kiem, o  czym  jego  »Sen  Grobów«,  pełen  sprzeczności  i  niejasności, 
naj wymowniej  świadczy.  Później  przeważały  tony  dowcipne  i  scep- 
tyczne, od  Heinego  i  Musseta  nawiane;  one  to,  niby  dla  tenden- 
cyi, drwiącej  z  uczuć  i  miłości,  największą  mu  zjednały  wziętoś< 
Drażliwie  czułej  duszy-mimozie  poety  właśnie  one  najmniej  odp( 
wiadały;  wesołość  ich  ukrywała  smutek,  płynący  z  wewnętrznegc 
rozdarcia,  z  sprzeczności  jawnej  między  marzeniem  -  ideałem  a  rz( 


-     397     — 

czywistością,  przybierającej  coraz  ostrzejsze  kształty,  gdy  mate- 
ryalizm  ideom  i  ideałom  hardo  urągał,  a  myśliciel  -  poeta  ani  od- 
wagi, ani  woli  nie  miał,  by  mu  czoło  stawić. 

Marzyciel  łagodny  ukojenia,  a  raczej  złagodzenia  tego  smutku 
i  rozterku  doznał  dopiero  na  łonie  przyrody;  i  wyśpiewał  poeta 
osobliwszy  urok  Tatr,  odczuł  całą  potęgę  ich  ogromu  i  grozy, 
nocy  przepaści  i  odmętu  rozpasanych  żywiołów;  pojęcie  ewolucyi 
doprowadziło  go  do  panteizmu,  do  zlewania  się  z  przyrodą,  do 
zapominania  o  swym  odosobnieniu,  o  swej  bezsilności.  Więc  po- 
żegnał Asnyk  satyryczne  i  mistyczne  dźwięki,  roztoczył  obrazy 
przyrody,  ale  się  w  niej  nie  rozpłynął;  znalazłszy  opokę  pod  no 
gami,  schodzi  z  pod  Wysokiej  między  ludzi  i  lud  i  nowe  cele, 
uspołecznienia  narodu,  szerzenia  światła  i  prawdy,  poezyi  wymierzał. 
Nimi  to  i  filozoficznością  swojej  poezyi  odróżnia  się  Asnyk  najzna- 
mienniej  od  Faleńskiego,  dzieląc  z  nim  czar  słowa  i  kunsztowność 
formy;  unika  pospolitości;  głęboka  rzewność,  uczuciowość,  wyschłe 
niemal  u  Faleńskiego,  biją  żywym  zdrojem  u  Asnyka.  One  to 
sprawiają,  że  nie  gubi  się  w  abstrakcyach  ewolucyjnych  i  filozo- 
ficznych, że  odczuwa  silnie,  co  go  z  własną  ziemią  i  bracią  wiąże, 
gdyż  każdy  na  własnej  tylko  niwie  zakwita  silnie  i  szczęśliwie, 
tam  tylko  »kształt  i  barwę  właściwą  przybiera,  na  czas  dojrzewa 
i  na  czas  umiera«. 

Liryk  czarujący  formą,  imponujący  poważną,  głęboką  myślą, 
coraz  wyżej  ku  światłu  dążący,  większych  kompozycyi  nie  stwo 
rzył,  chociaż  i  w  dramacie,  jak  Faleński,  nie  z  wiele  większym 
powodzeniem,  sił  próbował.  Fars  nie  pisał;  komedyjka  »Gałązka 
heliotropu«  zato  szczerym  się  wdziękiem  odznacza,  lecz  po  wyższe 
wawrzyny  sięgał,  tragedyi  historycznej,  w  »Cola  Rienzi«  (prozą), 
w  »Kiejstucie«  (wierszami;  jest  to  historya  Wallenroda,  syna  Kiej 
stutowego,  na  pierwszym  etapie  » zdrady «,  jeszcze  mniej  fortunnej, 
niż  późniejsza  mistrza  wielkiego),  i  w  innych.  Deklamacya  piękna, 
tendencye  szlachetne  ratują  te  utwory;  autor  unikał  wszystkiego, 
co  poziome  i  brudne,  więc  nawet  •  Przyjaciół  Hioba «  pogodnie 
zakończył:  artysta,  przeciw  któremu  świat  i  przyjaciele  się  sprzy 
sięgli  i  własna,  kochająca  żona  ostyga,  zdobywa  napowrót  i  mi- 
łość żony  i  oklaski  świata  (w  rzeczywistości  takiemu  Grabbemu 
np.  toż  samo  nie  powiodło  się  wcale).  Społeczną  stworzył  kome- 
dyę  w  »Braciach  Lerche«,  w  dziejach  rodziny  niemieckiej  na  ziemi 


-     398     - 

wielkopolskiej,  gdzie  w  walce  narodowościowej  staje  Stefan  Lerche 
po  stronie  uciemiężonych,  gdyż  nie  zechce  do  ciemięzców  należeć 
i  sprawie  służy,  która  przykuwa  cierpieniem  swym  miłość  jego; 
szlachetność  jest  wybitną  cechą  i  bohaterów  i  autora. 

Nie  wojownicza  to  natura,  —  złamało  ją  życie;  co  ukochał, 
co  tyle  czcił,  zdeptane  w  pyle  padło  bez  sił;  rozpacz  i  hańbę  wi- 
dząc po  drodze,  stanął  w  trwodze,  widział  klęski  duchów  i  ciał, 
więc  obłąkany  boleścią  chodzi  we  łzach  i  trwodze  i  nie  wie  teraz, 
w  co  wierzyć  ma,  jak  dzień  swój  przeżyć  w  ciemności  sam.  Odzy- 
wają się  więc  i  tony  ironii  dotkliwej  na  lutni  jego:  potrzeba  śmiać 
się  narówno  z  wami,  wszystko  szlachetne  zdeptać,  sponiewierać, 
potrzeba  śmiać  się,  śmiać  się  i  umierać;  lecz  nie  ugrzązł  ani  za- 
stygł w  tej  ironii,  gdyż  hasłem  jego,  wbrew  naszym  pesymistom, 
było:  trzeba  z  żywymi  naprzód  iść,  po  życie  sięgać  nowe.  Więc 
tylko  mimochodem  pieśń  jego  gromem  wstydu  obojętnych  pali, 
że,  w  nikczemności  pędząc  żywot  marny,  płazowe  szczęście,  nie 
wielkość,  obrali  i  jałmużną  pogardy  płaci  ich  rodowi,  szczęsnemu, 
cierpliwemu  i  karnemu;  uczy  zato  stałości  (miejmy  odwagę,  nie  tę 
jednodniową,  tchnącą  szałem);  nie  każe  zrywać  —  wobec  pozyty- 
wistów na  nieśmiały  protest  się  zdobywając  —  z  ideałami,  z  ołta- 
rzami przeszłości,  którym  winniśmy  cześć: 

Przestańmy  własną  pieścić  się  boleścią, 
Przestańmy  ciągłym  lamentem  się  poić: 
Kochać  się  w  skargach  jest  rzeczą  niewieścią... 
Lecz  nie  przestańmy  czcić  świętości  swoje 
I  przechowywać  ideałów  czystość. 

I  cicha,  smutna  rezygnacya  kryje  się  pod  jego  wierszami; 
lecz  spokój  i  równowaga  jego  są  pozorne  raczej,  i  napróźno  je 
w  nas  iw  siebie  wmawia,  duch  nie  z  tego  świata;  zbyt  łatwo 
znowu  zapominamy  my  o  złotych  jego  słowach,  »nie  marzmy 
o  łatwym  cudzie «,  o  życzeniach  jego  »rozumu,  niezgiętej  woli, 
prawdziwej  duchowej  siły  i  serc  czystości  —  i  z  naszej  skromnej 
mogiły  dzieci  się  będą  uczyły,  jak  żyć  w  przyszłości «.  Nie  na 
spółczesne,  na  następne  dopiero  pokolenie  wywarł  Asnyk  wpływ 
wielki;  ono  naśladuje  kunsztowną  formę  i  przejmuje  się  jego  ideami; 
bądźcobądź  przedstawia  on  najwyższe  artystyczne  wcielenie  epoki 
pozytywistycznej. 


-     399     - 

Ptaków  małego  lotu,  to  onieśmielonych  szyderstwem  pozy- 
tywistów, to  zrywających  się  do  pieśni  na  ich  nutę,  sławiąc  pracę, 
postęp  i  wiedzę,  było  w  tych  latach  wiele,  najrozmaitszych,  z  mia- 
sta (Ordon-Szancer  i  Miron-Michaux)  i  ze  wsi  (Marya  Bartusówna, 
nauczycielka  ludowa),  studentów  i  synów  obywatelskich,  i  próbo- 
wali oni  tonów  najrozmaitszych,  lirycznych  i  satyrycznych  (w  tonie 
Heinego  i  Musseta,  szczególniej  Miron),  epicznych  i  dramatycz- 
nych; naśladowali  przeważnie,  nieudolnie,  Słowackiego,  jak  roz- 
wichrzony romantycznie  Buława  (Władysław  Tarnowski  w  »Poe- 
zyach  Studenta«),  wcześnie  zgasły  Maryan  Kochanowski  (w  »Po- 
śmiertnych  i  Ostatnich  Poezyach«),  Bogumił  Aspis,  wyższy  od  nich 
sztuką,  próbujący  sił  na  najrozmaitszych  polach;  Karol  Świdziński, 
poeta  tendencyjny,  jak  Bolesław  Czerwieński,  autor  »Czerwonego 
Sztandaru «,  i  inni.  Nawracano  i  na  dawne  tory,  choćby  gawędziar- 
skie, np.  Stefan  z  Opatówka  —  Giller  —  w  »Krótkim  curriculum 
vitae  Matyasza,  co  zwań  był  Kobeźnikiem«. 

Kuszono  się  nawet  o  odtworzenie  i  połączenie  w  sztuczną 
całość  baśni  ludowych:  Wojciech  Dzieduszycki,  filozof  -  estetyk, 
badacz  dziejów  pierwotnych  (jako  geograf  i  archeolog),  działacz 
polityczny  i  mówca  znakomity,  obszerną,  bo  dwutomową  »Baśń 
nad  baśniami*  ułożył,  gdzie  w  dwunastu  pieśniach  bajeczne  dzieje 
kilku  pokoleń,  niby  Kraszewski  w  »Anafielasie«,  wyśpiewał,  czer- 
piąc treść,  o  babie  Jadze  i  jej  pasierbach,  o  Żywię  i  synu  Piaście, 
o  Lechu  i  Czechu  morskim,  z  pseudopodań  i  pseudobajek  (Gliń- 
skiego). I  nie  brak  takich  pseudoepopej,  prasłowiańskich  nawet 
albo  historycznych,  » Borys*  Julii  Terpiłowskiej  albo  »Kniaziowie 
Różyńscy«  Bronisława  Komorowskiego,  i  ciągną  się  one  do  na- 
szych dni,  pojawiając  się  nieraz  po  wielu  latach  dopiero,  np.  Lu- 
mira  »Gwiazda  Wschodu*,  »poema  dramatyczne  słowianopolskie«> 
poświęcone  »Polakom,  Czechom,  Rusom  i  wszystkim  braciom  sło 
wiańskim«,  wystawiające  walkę  rodzimego  pogaństwa  z  napierającą 
falą  chrześcijańsko -germańską,  którego  drukowanie  jeszcze  Kra- 
szewski odradzał. 

Z  nierównie  większą  pewnością  mógł  wiersz  epiczny  liczyć 
na  powodzenie,  jeśli  się  z  satyrą  i  ironią  łączył.  I  pojawili  się  saty- 
rycy z  powołania;  pisma  humorystyczne,  polityczne,  jak  lwowskie 
»Szczutek«  i  »Śmigus«,  krakowski  »Dyabeł«;  niepolityczne,  jak 
»Kolce«   i  »Mucha«,   warszawskie   (z  nieporównanym   ilustratorem 


-     400     - 

Kostrzewskim),  satyryków-humorystów  i  potrzebowały  i  płodziły; 
jeden  z  nich,  Liberat  Zajączkowski  (od  »Szczutka«)  przeniósł  się 
do  Wiednia  i  jego  humory  styki  bardzo  podkasałej. 

Najwybitniejszymi  humorystami  w  wierszu  (proza  liczyła  zna- 
komitszych)  byli  Rodoć  (M.  Biernacki),  Włodzimierz  Stebelski  (Ru- 
sin) i  Włodzimierz  Zagórski,  Lwowianie,  tragiczną  śmiercią,  samo- 
bójstwem, czy  w  szpitalach  warszawskich  życie  kończący.  Rodoć 
celował  w  fejletonach  humorystycznych,  listach  wierszowanych, 
charakterystykach  filistrów  (Pan  Karol),  lecz  z  latami  ubywało  mu 
werwy  i  zacięcia;  do  późniejszych  wydań  swych  pism  nie  włączał 
nawet  najjadowitszych  wycieczek  przeciw  klerykałom  i  konserwa- 
tystom; uczuciowość  ukrywana  wybuchała  i  w  lirykach,  przejściom 
osobistym  poświęconych.  Stebelski  wiecznie  niedolą  gnany  i  od 
niej  złamany,  wzorował  się  niby  na  Berwińskim  jeszcze  i*  »Don 
Żuanie«  poznańskim;  powieść  jego  o  artyście  —  nieudałym  aman- 
cie, w  tym  tonie  utrzymana.  Zagórski  -  Chochlik,  jeden  z  filarów 
Szczutka  i  jego  typów  (Goga,  Gogątek  i  innych),  nie  tylko  Florci 
(Ziemiałkowskiego)  i  Koło  polskie  zwalczał,  lecz  z  lwowskiego 
bruku  barwne  a  żywe  opowiadania  czerpał,  z  satyrycznymi  ten- 
dencyami  (» Pamiętniki  starego  parasola «;  » Wilcze  plemię«  i  inne  — 
potym  w  nowellach  z  mniejszym  powodzeniem  sił  próbował); 
później  filozoficzno  pesymistyczne  nastroje  w  pieśniach  »Króla 
Salomona«  wyrażał,  w  namiętność  »Pieśni  nad  Pieśniami«  z  gory- 
czy »Koheletu«  czy  Eklezyastesa  bardzo  nagle  i  niespodzianie 
wpadając;  nie  musiał  ten  pesymizm  być  tak  straszny,  skoro  głos 
niewieści  rozwiać  go  mógł.  I  rozkoszuje  jego  Salomon  w  szale 
zmysłowym,  ale  i  w  nim  nie  ginie:  drogę  do  Boga  znachodzi 
w  tęsknocie  do  Niego,  najpiękniejszym  hymnie,  jaki  się  z  pióra 
liryka  wylał.  »Król  Salomon «  z  oboma  tonami,  pesymizmu  i  zmy- 
słowości, i  z  owym  wspaniałym  hymnem  »Tęsknoty«,  to  najznacz- 
niejsze  Zagórskiego  dzieło;  nie  dorównają  mu  ani  liryki  jego  ani 
transskrypcye  ballad  burszowskich  Scheffela  i  innych  Niemców. 
Był  to  mistrz  słowa  i  formy,  mianowicie  sonetem  władał  znako- 
micie i  w  sonecie  też  jego  budowę  określił;  zajmywały  go  nawet 
głębokie,  muzykalno  rytmiczne  studya  nad  wersyfikacyą  polską. 

Wszystkich  spółczesnych  poetów,  młodszych  i  starszych,  za- 
ćmił największy  talent  poetycki  drugiej  połowy  XIX  wieku,  Marya 
Konopnicka.  Nie  odrazu  weszła  ona  na  drogę  właściwą;  i  ją  znę 


-     401     - 

ciły  syrenie  dźwięki  pozytywizmu,  i  ona  tendencyi  hołdowała 
i  sztukę  -  deklamacyę  do  wymagań  aktualności  stosowała.  W  pierw- 
szych występach  poetyckich  raziło  i  romantyczne  naśladownictwo 
Słowackiego  i  służba  hasłom  nowym,  i  zdawało  się  jej,  że  »pieśń 
nasza  —  to  ludów  wrzawa,  huk  młotów  i  turkot  maszyn,  nie  ta 
łzawa  słodka  melodya  niebieskich  ptaszyn«,  a  modlitwa  nasza  »to 
nie  to  mgliste,  tęskne  za  lepszym  światem  wzdychanie  —  to  wie- 
kuiste, łączne  miłości  z  wiedzą  działanie«  (coś  niby  »romans  dwuch 
komórek,  w  pacierzowym  tkwiących  rdzeniu«).  Lecz  już  w  tych 
pierwszych  jej  występach  było  i  coś  więcej  nad  hasła  i  tenden- 
cye:  ona  miała  serce  i  patrzyła  w  serce,  i  pieśń  jej,  chodząc  po 
ziemi  i  łzy  zbierając,  zawsze  leciała  skrzydłami  drżącymi,  gdzie 
duch  omdlewa  i  tęskni  i  płacze,  kędy  niedola  zasiada  u  progu  i  nie 
czczym  frazesem  zostało  jej  godło: 

Nie  wam,  słowiki,  wtórzyć  przychodzę, 

Nie  z  tobą,  różo,  kwitnąć  przy  drodze, 

Którą  przemija  smutnych  tysiące, 

Niesionych  burzą  od  wieku; 

Nie  z  tobą  w  blaskach  budzić  się,  słońce, 

Co  świecisz  równie  cicho  i  jasno, 

Czy  duchy  płoną,  czy  w  walce  gasną  — 

Lecz  z  tobą  płakać,  człowieku! 

Ta  głęboka  sympatya  dla  niedoli  ludzkiej  —  jeszcze  po  wielu 
latach  odczuła  ona  rzewny  głos  Ady  Negri  i  spolszczyła  cudow- 
nym wierszem  jej  Niedolę  -  Burzę  (r.  1901)  —  i  dziwnie  czułe  przy- 
wiązanie do  ziemi  rodzinnej,  do  krain,  »kędy  na  dnie  progu  świt 
we  łzach  cały,  długo  wyprasza  się  Bogu,  by  mu  patrzeć  nie  kazał 
na  stary  ból  świata«  —  niby  daleki  odgłos  Brodzińskiego  —  rychło 
ją  wzniosły. nad  pozytywizm  i  tendencye;  nie  darmoż  fale  poezyi 
jej  potrąciły  pierwsze  wrażenia  z  przyrody  ojczystej,  jakie  w  Ta- 
trach odniosła. 

Na  razie  cofnęły  się  te  obrazy  wobec  retorycznych  wierszów 
»Do  Kobiety«  i  »Do  Braci«,  wobec  miękkiego  zwątpienia  i  kobieco- 
tkliwego  bólu,  wobec  dręczących  pytań  » Dlaczego  i  Czemu «,  roz- 
sadzających jej  pierś,  wstrząsających  błękity  swym  protestem, 
i  coraz  skarżyła  się  ona,  nie  za  siebie,  ale  za  te  » twarze  blade 
i  serca  złamane,  i  w  każdej  ludzkiej  piersi  jakąś  ranę  i  w  każdym 

DZIEJE    LITERATURY    POLSKIEJ    T.    II,  26 


—     402     — 

oku  jakąś  łzę  tajemną«  i  latała  ona,  »jako  ptak  zraniony,  nizko 
nad  ziemią  tą,  co  w  bolach  kona«,  a  jeżeli  się  wzniosła,  to  z  no- 
wym wyrzutem: 

O  Panie,  przebacz  mi,  tyś  Bóg,  tyś  wielki... 
Łzy  ludzkie  cóż  są?  —  ach,  rosy  kropelki, 
A  przecież  wszystkie  masz  je  policzone... 
Co?  policzone?  —  co?  i  ; —  nieotarte? 

Lecz  ani  się  gubiła  poetka  w  tych  » naiwnych  rekryminacyach«, 
jakie  jej  krytyka  zachowawcza  wyrzucała,  ani  zaciągała  się  osta- 
tecznie pod  chorągiew  coraz  modniejszą  pesymizmu,  i  dziwną  była 
jej  wiara  niezłomna,  uparta,  że  ludzkość  »znajdzie  prawdę  i  Boga«, 
to  przekonanie,  że  z  »z  ciemnic  więzienia,  ze  stosów  męczeństwa 
myśl  ulatuje  żywą   i  skrzydlatą,  by  śpiewać   hymny  zwycięstwa«. 

W  programowych  niby  jej  wierszach,  zapełniających  pierwsze 
serye  jej  poezyi  (z  r.  1881  i  1883),  było  jeszcze  nadto  sztuczności, 
napuszonych  tyrad  i  frazesów;  większa  nierównie  prostota,  niewy- 
muszona, głęboka  a  rzewna,  przemawiała  już  z  ówczesnych  jej 
pieśni  ludowych,  z  cyklów  »Z  łąk  i  pól«,  »Na  fujarce«,  »Łzy  i  pie- 
śnią gdzie  ujrzały  oczy  poetki  »lud  nasz  posępny  i  cichy  i  nędzne 
chaty «;  ona  » rodzinnych  swoich  pól  zna  wymowę  —  łzy  i  ból«. 
I  tu  nie  brakło  przecież  owych  nawoływań  i  owej  dydaktyczno - 
ści:  uściskiem  bratnim  przyciągnijmy  blizko  pierś  ludu  skrzepłą; 
owych  skarg,  że  nic  »sennych  chat,  gdzie  lud,  gdzie  brat,  rozbu- 
dzić nie  może«;  owych  zwątpień:  a  kiedyż  my  doczekamy  takiej 
zorzy,  takiej  doli,  że  nam  wzejdą  złote  kłosy  na  tej  naszej  czar- 
nej roli? 

Tak  tworzyła  szereg  »Obrazków«  z  czarnej  doli  chłopskiej: 
Wolnego  Najmitę,  któremu  wolno,  gdzie  chce  —  z  głodu  umie- 
rać; pytała,  Co  pocznie  nędzarka,  podrzucająca  niemowlę;  Czy  zgi- 
nie dziewczę  wiejskie  na  bruku  miejskim;  pytała,  O  bracia,  czy 
w  was  wcale  niema  winy,  że  słonka  Jaś  nie  doczekał;  uczyła,  że 
nie  Przed  sądem,  ale  do  szkoły  stawać  dzieciakowi,  jeśli  nie  ma 
zbłądzić  i  t.  d. 

U  Syrokomli  (prócz  » Lalki*),  u  Lenartowicza,  nie  było  jeszcze 
takich  » Obrazków «  z  takim  zgrzytem  i  dysonansem,  z  aktem  obwi- 
nienia  przeciw  społeczeństwu;  dopiero  teraz  różowe  ułudy  sielanki 
wiejskiej  rozwiały  się  na  zawsze;  nie  wesołeź  to  » Obrazki «  z  na- 


—     403     — 

szej  wsi  wesołej,  wsi  szczęśliwej.  Wrażenie  psuje  tylko  ta  zbyt 
natrętna,  zbyt  widoczna  tendencya;  ale  pozbędzie  się  rychło  tej 
domieszki  niepoetycznej  poetka,  szybując  coraz  wyżej  i  coraz 
wzniosłej.  Również  nie  udawały  się  próby  dramatyczne,  jeśli  miano 
takie  dyalogowanym  fragmentom  »Z  przeszłości «,  o  różnych  ofia 
rach  ciemności,  przesądu  i  gwałtu,  nadawać  wolno. 

W  trzeciej  seryi  »Poezyi«  (z  r.  1887),  mieszczącej  i  świetne 
przekłady  z  Heinego,  Heysego  i  innych  poetów,  najpiękniejsze, 
najrzewniejsze  tony  znowu  z  fujarki  sielskiej  się  dobyły,  czy 
w  »Dzwonach«,  co  chłopskim  trumnom  w  drogę  żałosną  dzwonią, 
czy  » kiedy  mi  przyjdzie  zagrać  w  polu  dziewczynie,  da!  dana!«, 
czy  w  onej  niezrównanej  pieśni  o  tęsknocie,  co  nie  puszcza  poetki 
za  wiatrem,  czy  za  bystrymi  wodami  w  świat  daleki,  na  kraj 
świata,  bo  »mi  cię  żal,  ty  chato,  pod  tą  lipą  rosochatą,  pod  tym 
sadem  pełnym  rosy,  pod  błyskami  jasnej  kosy«. 

Ale  motywy  sielskie  nie  wypełniały  twórczości;  to  odrywało 
ją  wzburzone  uczucie  poetyckiej  parafrazy  »Wojny«  Grottgero- 
wej  —  sztuka  Konopnickiej  lubuje  się  stale  w  »transpozycyi«  wra 
żeń,  obraz  i  rzeźbę  ona  na  słowa  przełoży,  jak  nikt  inny;  to  pró 
bowała  sił  w  luźnych  oktawach  »Imaginy«,  epopei  symbolicznej, 
niedośpiewanej  dotąd,  rozgrywającej  się  w  sennych  marzeniach 
Lucyla,  tęskniącego  za  ideałem,  za  Imaginą,  przybierającą  jednak 
rysy  coraz  bardziej  ziemskie:  oktawy  Imaginy  z  obrazami  pysznymi 
miały  tylko  przygotować  poetkę  do  opanowania  misternej,  nowej 
formy.  Przeszła  do  prozy  i  w  nowelach,  jeszcze  wyłączniej,  niż 
w  wierszach,  tematy  sielskie  obierała,  dusze  proste  a  głębokie,  czy 
Wojciecha,  wiarusa  Napoleońskiego,  co  w  znajdka  Antka  zapały 
swe  napolijońskie  przelewał;  czy  Banasiowę,  co  do  dzieci  umierać 
ściągła  i  wstyd  jej  i  markotno,  że  nie  umiera;  czy  starą  matkę, 
co  wszystko  synkowi  na  pochów  własny,  nie  szpitalny,  wydała, 
co  nic  dla  siebie  nie  schowała;  Hankę  z  »Pod  prawem«,  dopowie- 
dzenie obrazku  »Czy  zginie ?«;  dzieci,  zasądzone  o  kradzież  »z  wła- 
maniem* i  Przed  sądem  tym  nie  ma  już  owej,  dawniejszej  wyma- 
rzonej wyrozumiałości;  staruszkę  -  pątnicę  U  źródła,  dla  której 
mistycyzmu  niema  żadnych  tajemnic  na  świecie;  głupiego  Franka, 
co  »Miemcom«  i  tę  modrość  niebieską,  ten  krzyż  przy  drodze,  te 
mogiłki  sprzedawać  każe;  Mendla  Gdańskiego,   co  się  »w  to  mia- 

26* 


—     404     — 

sto  urodził «,  za  swego,  nie  za  obcego,  się  uważał,  aż  mu  nagle 
» umarło  serce  do  tego  miasto «. 

I  coraz  silniej  wyodrębniała  się  jej  indywidualność  poetycka, 
pomiędzy  pesymistami  i  erotomanami  naszymi;  i  mężniała  jej  pieśń 
wbrew  owym  parnasistom  zniewieściałym  i  coraz  doniosłej  rozlegał 
się  jej  głos.  Na  wierszach  jej  uczono  się  znowu  czcić  i  cenić 
poezyę.  Symbolizmowi  epoki  spłaciła  dań  w  dyalogach  » Prome- 
teusza i  Syzyfa«:  jak  każda  głębsza  alegorya,  i  ta  o  lotnym  duchu 
Excelsior  i  o  tępym  niewolniku  pracy  fizycznej,  różnie  da  się  za- 
stosować, gdy  np.  Syzyf  duma:  »mówi  (Prometeusz)  »bracie«  — 
piękna  to  rzecz,  ale  nie  jest  prawdziwa...  ile  razy  ci  tam  w  górze 
pomocy  naszej  potrzebują,  to  nam  mówią:  bracie;  nie  dowierzam 
ja  ci,  ptaszku«,  albo  znowu  Syzyf  komunę  paryską  ci  przypomni  — 
a  te  cudowne  słowa  o  nowym,  piątym  żywiole,  bólu,  co  ma  sił 
i  treści  za  tamte,  za  wicher  jęku  i  łez  morze  i  ogień  męki  i  zie- 
mię mogilnych  prochów  —  na  tej  co  stanie,  wieczne  jest,  a  co 
łzy  napoją,  żywe  jest,  a  co  ogień  męki  wypali,  twarde  jest,  a  co 
jęk  wyśpiewa,  miliony  zmocni.  Uderza  nadzwyczajna  siła  tej  prozy 
poetyckiej,  prozy  Krasińskiego. 

Powoli  wyczerpały  się  dawne  motywy,  przybywają  nowe,  od 
wrażeń  pod  obcym  niebem,  ale  i  na  obczyźnie  pozostaje  poetka 
nawskróś  polską.  Więc  wzmaga  się  —  w  czwartej  sery  i  »Poezyi« 
z  r.  1896  —  nuta  tęsknoty  za  krajem,  nie  rozpaczliwej,  namiętnej 
(obcej  kobiecie),  lecz  rzewnej:  nigdy  o  was  nie  zapomnę,  pola 
moje  przefaliste,  lasy  moje  przeogromne,  wody  moje  bystre,  czy- 
ste; wzmaga  się  siła  plastyczna  i  talent  malarski,  kreślący  coraz 
nowe  obrazy,  z  dalekich  stron,  z  niezrównanym  wdziękiem;  wzmaga 
się  poczucie  obowiązku  (ja  com  winien  sobie)  i  wlewa  go  poetka 
w  przyszłego  człowieka:  niech  się  uczy,  jak  ma  uczcić  »dolę 
kmiecą  i  zgrzebną  sukmanę*,  jak  ma  nosić  »zbroję  ducha  nieśmier- 
telną, co  się  zowie  wolą,  cnotą,  a  za  oręż  stoi«. 

W  przebytek  samego  piękna  wdziera  się  poetka  w  cyklu 
» Italia «  (1901).  W  » Sonetach  Włoskich «  rywalizuje  z  »Krymskimi« 
w  sile  i  malowniczości  wyrazu;  i  tu  nie  brak  tęsknej  nuty;  pod 
niebem  auzońskim,  wobec  madon  włoskich,  z  których  jedna  »iśćby 
mogła  między  pola  nasze,  między  nasze  płoty,  a  nie  zlękłoby  się 
nawet  ptaszę,  nie  zlękłyby  się  i  sieroty«  i  pogląda  ona  »na  liche 
i  zapadłe   chaty,  na   czarne,   uciszone  bory,  na   cierniem   zarosłe 


—     405     — 

ugory «.  Dzieła  sztuki,  »W  Sykstynie«  i  indziej,  natchnęły  te  obrazy 
o  liniach  klasycznych,  pełnych  blasku  słonecznego;  szum  morza 
»rozperlił  toń  jej  myśli  na  dźwięki  i  głoski*  i  nadał  im  rytm  bo- 
ski; coraz  nowe  widoki  czy  myśli,  Nad  Ticinem  duch  Barbarossy, 
w  Zatoce  Baji  postać  Cycerona,  to  garibaldczyk  jakiś,  to  mnich 
w  Zakrystyi  na  Murano,  lub  stary  ksiądz  w  Bagnasco  —  w  mar- 
murze tego  słowa  na  wieki  wykuci,  słońcem  południowym  prze- 
świetleni na  zawsze. 

Spółcześnie  pisało  się,  rozpoczęte  r.  1892,  największe  dzieło 
poetyckie  naszych  czasów,  jedyne  godne  stanąć  za  »Panem  Tadeu- 
szem* i  »Królem  Duchem«,  »Pan  Balcer  w  Brazylii*.  Literatury 
świata  znają  wszelkie  możliwe  epopeje,  rycerskie  i  heroiczne,  fan- 
tastyczne i  symboliczne,  mistyczne  i  religijne,  narodowe  i  żeglar- 
skie, mieszczańskie  nawet  —  nie  znały  epopei  ludowej.  Konopnicka 
ją  utworzyła,  a  utworzyła  tak,  że  pierwszych,  największych  dosię 
gła.  Epopejom  północnym  szczęście  nie  przyświeca  tak,  jak  połu 
dniowym;  ich  bohaterom  laury  zwycięskie  skroni  nie  wieńczą  — 
i  »Pana  Tadeusza «  nagle  urwać  wypadło  i  rzucić  zasłonę  na  straszny 
rok  klęski.  Więc  walka  tragiczna,  o  siłach  strasznie  nierównych, 
wypełnia  cudowne  strofy  i  tego  eposu  ludowego  i  wychodźczego 
zarazem. 

Niesłusznie  biadano,  że  poetka  oderwała  chłopa  naszego  od 
gleby  rodzinnej,  że  puściła  go  w  wielki  świat,  w  niezwykłych  wa- 
runkach go  postawiła:  że  na  własnej  ziemi  chłopa  tego  mogła  peł- 
niej, realniej,  wszechstronniej  wyobrazić.  Ależ,  jeżeli  »Pan  Tadeusz «, 
nabrzmiały  tęsknotą.,  w  uśmiechu  z  poza  łez  skrytych,  nieutulo- 
lonych  pisany,  tym  samym  ów  czar  nieśmiertelny  wywierał,  któ- 
remu się  nie  oprzesz,  toć  i  »Pana  Balcera «  gna  takaż  sama  żywio- 
łowa tęsknota,  przez  Sawanny  i  Andy,  ku  morzu,  za  morze  ku 
zagrodzie,  ku  łanom  i  ruczajom,  gdzie  przez  błonia  słychać,  jak 
na  Anioł  Pański  dzwonią  i  aż  od  Częstochowy  zalatują  echa;  żadne 
zmiany  zwykłej  doli  wiejskiej,  walki  czy  o  kawał  chleba,  czy 
o  miedze,  czy  o  dziewuchy,  nigdyby  tła  wielkiej  epopei  nie  za 
pełniły. 

Febra  wychodźcza,  febris  —  nie   aurea,   lecz    terrestris   za- 
trzęsła  organizmem  ludowym,  jak   daleko   polskie  niwy,   już  nie- 
wdzięczne, niegościnne  temu  ludowi,  się  rozległy;  nie  bada  Kono 
pnicka,  co  się  na  to  złożyło,  co  z  tego  będzie,   ale  pyta  o  przej- 


-     406     - 

ścia  samej  duszy  mazurskiej  w  owych  strasznych  opałach,  gdzie 
wszystko,  i  dal  niezmierzona,  i  klimat  zabójczy,  i  wąż  przyroda 
zaprzysięgły  zgubę  obcym  włazom.  Stajemy  od  pierwszej  strofy 
poematu  między  wychodźcami  na  okręcie,  płyniemy  przez  dalekie 
morza;  nowość,  niezwykłość  przedstawia  się  jeszcze  nieraz  i  z  okrasą 
uśmiechu,  humoru,  tak  rzadkiego  u  Konopnickiej  gościa,  lecz  gdyśmy 
nareszcie  na  ląd  ów  wyrojony  i  wyśniony  wysiedli,  zasępia  się, 
raz  na  zawsze,  a  coraz  groźniej,  to  niebo  obce  nad  tą  gromadą 
naszą,  topniejącą  strasznie  w  uściskach  chorób,  nędzy  i  głodu; 
srogo,  nieludzko  zawiedzeni,  gdy  się  siły  wyczerpały,  rzucają  oni 
wszystko  i  gnani  strachem  panicznym,  niedobitki,  potym  już  tylko 
szkielety,  nie  ludzie,  w  nadludzkim  wysiłku,  a  zawsze  korni  i  ufni, 
podtrzymywani  wiarą  —  cudem  brną  przez  lasy,  stepy  i  rzeki,  do 
morza,  do  morza,  »i  jedna  tylko  moc  porusza  nimi:  iść  a  iść,  póki 
nie  dojdą  swej  ziemi«,  chyba,  aby  złożyli  kości  na  niej,  którą 
rzucili  dla  faty  morgany,  wabiącej  nadmiarem  żyznych  pól,  wy- 
datnej pracy.  Opowieść  tej  zgrozy  włożyła  poetka  w  usta  »pana« 
Balcera,  z  waszeci,  kowala;  nową  trudność  tym  sobie  stworzyła, 
bo  należało  tę  powieść  utrzymać  w  tonie,  nie  książkowym,  autor- 
skim, lecz  odpowiadającym  szczerej  a  prostej  myśli,  wiedzy  dzie- 
cinnej, uwagom  naiwnym,  choć  trafnym  mędrca  wiejskiego. 

I  dokonała  autorka  cudu  prawdziwego,  i  płyną  jej  oktawy 
w  ustach  Balcera,  jedna  piękniejsza  od  drugiej,  i  w  najżywszych 
barwach  skrzą  się  opisy  przejść  i  miejsc,  jakich  sama  ani  doznała, 
ani  widziała  autorka,  dziwną  intuicyą  odgadła,  z  nadzwyczajną  siłą 
wykonała;  mnożą  się  obrazy  nieśmiertelne,  burzy,  czy  na  oceanie, 
czy  w  lesie  podzwrotnikowym,  i  ognia  na  morzu  i  stepie  i  spusto- 
szeń śmierci  —  zarazy  i  targań  głodu  i  rozpaczy,  na  tle  dziewi- 
czych lasów  i  spiekłych  stepów  zamorskich. 

Nie  mniej  bujna  gal  ery  a  żywych  osób,  sylwetek  chłopskich, 
od  mistyka  Horodzieja,  patryarchy  niby  słowiańskiego,  wodza  du- 
chowego, rozmodlonego,  tej  gromadki,  aż  odlatywa  sytemu  trudów, 
duchem  zasłuchanemu  w  dzwony,  dusza  -  gołąbek  ku  ojcu  niebie- 
skiemu —  do  poleszuka  Lucia,  urządzającego  się  po  domowemu 
wśród  błot  amerykańskich,  do  filuta  Opacza  i  tylu  innych.  Nad 
mrowiem  postaci  —  i  niemieckie  scharakteryzowane  krótko,  lecz 
misternie  —  góruje   Pan   Balcer,   sprytem  i  duchem,   siłą   i   wolą, 


—     407     — 

wiedzą  i  zdolnościami  i  krystalizuje  się  w  nim  wszelka  cnota  Sło- 
wianina, bez  jego  słabości. 

I,  znowu  niesłusznie,  skarżono  się  na  poetkę,  że  jej  epopei 
brak  bohatera,  »a  w  każdej  epopei  wątek  i  bohater  być  muszą 
i  są  od  czasów  co  najmniej  Homera«;  gdzież  bohater  Pana  Tadeu- 
sza? Tam  Litwa  szlachecka,  z  przyrodą  i  ludźmi,  tu  lud  wychodź- 
czy, a  potym  wygnańczy  —  bohaterami,  nie  ta  lub  owa  osoba, 
jak  i  w  »Iliadzie«  nie  Achil,  znikający  na  liczne  pieśni  zupełnie, 
lecz  Grecya  —  heroiczna  —  bohaterem.  A  co  najważniejsza,  ani 
na  chwilę  nie  utyka  akcya  i  powieść,  ciągleśmy  z  naszymi  boha- 
terami w  ruchu,  od  pierwszej  strofy,  kiedy  muskularny  kowal  — 
a  styl  jego  równie  żylasty,  jak  pięść  —  » stanął  na  owym  pokła- 
dzie; na  pewnych  nogach  i  szeroko  w  kroku c  aż  do  ostatniej  — 
bez  nużących  dygresyi  i  epizodów  nieciekawych,  ciążących  na  tylu 
sławnych  epopejach. 

Mylił  się  więc  Asnyk,  gdy  biadał,  że  »przeminął  czas  tęczo- 
wej powieści,  niezrozumiałym  już  się  stał  orężny  szczęk  epopei 
dla  znikczemniałych  smutnych  ciał  bez  męstwa  i  bez  nadziei!* 
Z  postaci  najzwyklejszych,  z  przejść  codziennych  —  cóż  niestety 
częstsze,  niż  takie  wychodźtwo  i  takie  jego  zmarnowanie  —  wskrze- 
siła Konopnicka  epopeę  bohaterską,  acz  ludową;  uderzyła,  wedle 
rady  jej  Syzyfa,  » człowieka  o  Zeusa  —  jeśli  człowiek  wytrzyma, 
to  będziesz  miał  z  tego  taką  jasność,  że  to  ha!«  I  niczego  nie  brak 
tej  epopei;  jest  inwokacya,  acz  późna: 

Zaś  wymaluję  lud  ten  i  wypiszę 
Aż  do.  ostatka  tułaczów  tych  drogi... 
Mar,  z  których  każda  wspominania  żąda 
1  śniadą  twarzą  skroś  fali  przegląda, 
A  ja,  na  mary  owe  patrząc  z  góry 
I  jęku  głosów  miawszy  pełną  duszę... 
...  ile  chwycić  i  unieść  mam  mocy, 
Tyle  ich  fali  wyrywam  i  nocy, 
Lecz  one,  wisząc  u  piór  moich  końca..., 
Wołają:  Ty  nasz  zbawca,  Ty  obrońca, 
Ty  imię  nasze  zachowasz  na  ziemi, 
Iż  wygładzone  nie  będzie  z  pod  słońca... 

są  porównania,  choćby  i  chłopskie,  jak  np. 

Nie  tak  słonecznik  obraca  łodygi, 

Gdy  słońce  nad  nim  podstąpi  pod  Raka, 


—     408     — 

I  nie  tak  na  wiatr  latają  w  krąg  śmigi, 
Gdy  młynarczyki  popuszczą  wiatraka; 
Nie  tak  cygany  wiercą  mamałygi, 
Kocieł  nad  ogniem  zwiesiwszy  u  haka,  — 
Jakem  ja  kręcił  te  łby  kędzierzawe... 

są  walki  nadludzkie  i  z  chorobami  i  z  głodem  i  z  murzynami, 
kiedy  rozszalały  od  bólów,  zawodów,  wściekłości  lud: 

Tak  jednym  wichrem  i  w  jednym  rozpędzie 

Lecim  mordować,  bić,  co  się  nawinie.  „ 

Niech  się  zapada  świat!  niech  wszystko  ginie!... 

Zmizerowani  krzywdami  i  głodem, 

Jak  piorunowa  pędzim  nawałnica, 

Kto  ranny,  nie  wie  nawet,  że  ma  ranę, 

A  wszystkie  twarze,  oczy,  krwią  pijane  — 

drogę  zastępuje  im  ksiądz  z  krzyżem  w  ręku...  dopieroż  my  tu 
w  płacz,  jak  w  te  organy...  dopieroż  hukniem  razem  litanią,  jakby 
zawieja  zerwała  się  sroga  dusz,  co  gdzieś  w  niebo  lecą  pod  gwia- 
zdami: Kirye  eleison,  zmiłuj  się  nad  nami!  A  cóż  powiedzieć 
o  języku,  pełnym  archaizmów  i  prowincyalizmów,  cudownie  pięk- 
nym, cudownie  silnym,  wyrazistym,  typowym;  skaz  niema  na  nim 
żadnych,  skaz,  jakich  może  w  szczególe  opowiadania,  nie  stłu- 
miającego zawsze  sentymentalności  kobiecej,  i  w  zwrocie  myśli, 
nieraz  dla  »Pana  Balcerat  nadto  górnej  i  wyszukanej,  wykazaćby 
się  dało,  gdybyśmy  na  słońcu  plam  szukać  chcieli. 

Lecz  nie  wywodzi  się  ta  epopea  od  »Pana  Tadeusza«;  błogi 
jego  spokój,  jasne  promienne  obrazy  rażą  od  tej  łuny  krwi  i  po- 
żogi, od  tych  przejść  wstrząsających,  rozdzierających  serca,  i  nie 
»aleksandrynami«  jego  poważnymi,  lecz  wartką  oktawą  » Beniow- 
skiego«  i  « Króla- Ducha «,  barwami  z  palety  Słowackiego,  tonami 
marszu  pogrzebowego  Szopena,  lśnią  i  brzmią  te  strofy.  I  nic, 
prócz  może  jakiego  przeczulonego  rozjęku,  nie  zdradza  pióra  ko- 
biety, i  zawstydzeni  ustępują  poeci;  przenosi  ich  poetka  wyo- 
braźnią i  siłą  iście  męską,  widnokręgiem  szerokim,  wiarą  nie- 
złomną. 

Brak  na  lutni  Konopnickiej  struny  erotycznej.  Pisała  wpraw- 
dzie i  ona  wiejskie  zalecanki  i  tworzyła  repliki  pełne  wdzięku  do 
»Szwajcaryi«   mistrza,    lecz    wobec   rozpanoszenia   się,   to   jawnie 


—     409     — 

bezwstydnego,  to  lubieżnie  ukrytego,  erotyki  w  poezyi  nowej 
i  najnowszej  —  jakby  ludzie  innych  myśli,  trosk,  uciech  nie  znali  — 
bije  od  wierszów  Konopnickiej  ta  rzewność  i  świeżość,  jaką  przy- 
roda łąk  i  lasów  nas  wita,  gdy  rzucamy  wązkie  ulice  i  ciemne 
komnaty,  pełne  odoru  wstrętnego  i  perfum  ckliwych.  I  mogliby 
znowu  koledzy   poeci  brać  przykład  od  poetki. 

Nie  wyczerpał  się  tym  dorobek  literacki  Konopnickiej;  jaśnieją 
w  nim  jeszcze  znakomite  przekłady  czy  mistycznych  zachwytów 
»Hanusi«  Hauptmana,  czy  rycerskości  » Cyrana  de  Bergerac«  Ro- 
standa;  jaśnieją  jeszcze  bardziej  studya  krytyczne,  o  Mickiewiczu 
czy  o  »Krzyżakach«,  o  Asnyku  czy  o  B.  Zaleskim,  o  studyach 
Klaczki  renesansowych  czy  o  Lenartowiczu.  Krytyka  to  nie  profe- 
sorska; nie  uwzględnia  trwożliwie  wszelkich  dat,  fakcików,  dziełek; 
nie  pyta  o  metrykę,  paszport,  filiacyę;  daje  się  tu  i  owdzie  unosić 
potężnemu  tchnieniu  poetyckiemu;  są  to  wzory  nieprześcignione 
krytyki  syntetycznej,  twórczej,  sięgającej  intuicyjnie  w  sam  głąb 
natur,  pokrewnych  natchnieniem;  lecz  i  subtelnej  analizy  im  nie 
brak  (np.  w  owej  miażdżącej  krytyce  podkładów  myślowych,  z  ja- 
kich »Duch  od  stepu «  powstał). 

I  znowu  olśniewa  poetka  świetnością  prozy,  silnej  i  jędrnej 
zarazem  i  tak  rytmicznej  nieraz,  że  się  aż  w  wiersze  układa  czy 
prosi.  A  wybiera  i  dla  tych  studyów  wzory  i  rzeczy,  od  czego 
światło  bije  —  nigdy  nie  wodzi  nią  prosta  ciekawość,  studyum 
byle  jakiego  zajmującego  zjawiska. 

Najbardziej  przyciągają  ją  te  » proste,  mierne  dusze «  —  gdy 
o  nich  myśli,  to  się  sercem  kruszy  i  wielkim  ludzi  kochaniem 
przejmuje;  nie  zaślepia  jej  jednak  to  kochanie,  umie  ona  wybuchnąć 
i  w  najostrzejsze  skargi:  o  rodzie  ludzki,  o  plemię  Kaina!  w  gnie- 
wie ty  jesteś  i  w  pomście  poczęty,  z  dziada  na  ojca,  a  z  ojca  na 
syna  siew  starych  zbrodni  upada  przeklęty,  i  własna  matka  ziemia 
cię  przeklina...  takich  obrazów  nie  brak  i  w  »Panu  Balcerze*  na- 
wet. Lecz  nie  nienawiść  jej  pieśnią,  i  właściwe  drogi  swej  twór- 
czości określiła  trafnie,  na  nie  niegdyś  wkraczając: 

Przez  pola  puste,  przez  czarne  te  role, 

Po  nad  którymi  dzień  wschodzi  przyszłości, 

Idę  i  rzucam  siew  bratniej  miłości 

Dla  tych,  co  słabi,  i  dla  tych,  co  prości... 

Ja  ducha  mego,  ja  krew  moje  sieję, 


—     410     — 

Ja  pragnę  wstrząsnąć  tą  ziemią  zoraną, 
Jak  grzmot  wiosenny,  aż  jutro  z  niej  wstaną 
Ludzie,  godniejsi  piastować  to  miano... 
...  mój  kamień  mogilny 
Mieć  będzie  napis:  braterstwo  i  zgoda. 

Szlachetność  tej  pracy,  ożywczą  tej  poezyi  siłę,  górność  jej 
natchnień,  swojskość  jej  ducha  uczczono  też  godnie,  gdy  w  obcho- 
dzie jubileuszowym  zespoliły  się  wszystkie  stany,  płci  i  wieki,  od 
drobnej  dziatwy  począwszy,  dla  której  ona  tyle  słów  pięknych 
a  mądrych  znalazła. 

Jeżeli  poezya  ludzi  przeanielić  zdolna,  to  tylko  taka,  jak  Ko- 
nopnickiej; testamentu  Słowackiego  ona  —  najgodniejszy  wyko- 
nawca; nieść  przed  narodem  światła  kaganiec  —  nikt  z  nowych 
poetów,  tak  jak  ona,  nie  potrafił  —  serc  królowa,  co  wstrząsasz 
myśli,  uczucia  i  wolę  i  na  błyskawic  pełnym  nosisz  czole  znamię 
geniuszu,  który  jest  kometą  na  ciemnym  wieków  i  narodów 
niebie! 

Obok  Asnyka  i  Konopnickiej  stawiano  Wiktora  Gomulickiego 
na  czele  nowej  poezyi,  nie  dla  ilości  produkcyi,  lecz  dla  mister- 
nego wykonania  i  dla  nowej  treści;  on  to  » przeniósł  sielsko  szla- 
checką dotąd  poezyę  polską  w  nowożytne  ognisko  życia  i  fla- 
mandzkim swym  pendzlem  nadał  jej  charakter  miejsko-mieszczań- 
ski«.  Gomulicki,  to  poeta  Warszawy,  nawet  w  nowelach  (drobnych 
rozmiarami,  misternych  w  wykonaniu,  choćby  takie  »Pod  paraso- 
lem*, z  samego  dyalogu  uwite)  i  w  romansie  historycznym  (»Miecz 
a  łokieć«,  z  czasów  rokoszu  Zebrzydowskiego,  potrzeby  Chocim- 
skiej  i  początków  Warszawy  —  stolicy)  z  jej  dziejów  i  stosunków 
czerpiący,  chwałę  śpiewający  » grodu  swawolnego,  lecz  dobrego«. 
Bynajmniej  nie  pesymistycznie,  chociaż  przyzna,  że  wśród  miej- 
skiej mgły,  wlokącej  się  brudno  po  ziemi,  trudno  »znaleźć  drogę 
do  nieba«;  ani  też  tendencyjnie,  chociaż  bogaczowi,  nieczułemu  na 
nędzę,  bardzo  energicznie  sumienie  roztrząsa,  a  z  innego  skupi- 
grosza  szydzi:  cóż  zyskał  za  serca  martwotę,  za  dni  w  mroku 
pędzone  i  ciszy?  do  wygodnej  trumny  wieko  złote!  a  wszystkim 
w  uszy  i  serca  kładzie: 

Niechaj  ofiary  biorą  od  was  wszędzie 

Miłość  i  rozkosz,  piękno  i  uciecha, 

Lecz  wprzód  —  niech  głodnych  pośród  nas  nie  będzie! 


411 


Dla  niego  ma  miasto  »upojenia,  jakich  nie  dają  wiejskie 
wczasy,  gdy  się  ulica  rozpłomienia,  szumią  koronki,  atłasy,  idziesz, 
niesiony  ludzką  falą,  jakbyś  sen  roił  gorączkowy,  świat  ci  biesia- 
dną zda  się  salą  i  ze  krwią  bije  szał  do  głowy  «;  jemu  »z  każdego 
głazu  dramat  ludzki  huczy,  oto  jestem«.  I  takich  dramatów  i  sie- 
lanek miejskich  pełno  u  niego,  najpiękniejsza  owa  »E1  mole  rach- 
mim«,  kiedy  » żenił  się  Icek,  waciarz,  z  tandeciarki  córką,  a  goście 
i  ciekawi  zalegli  podwórko — i  miejsce  było  szpetne  i  ludzie  zwy- 
czajni... zdawali  się  ludźmi  zwykłymi,  co  strzegą  z  równą  pilnością 
bród  swych,  jak  wiary  i  mienia...  żaden  nie  nęcił  twarzą  natchnioną 
lub  smętną*,  ale  pod  wpływem  słów  chazena  (kantora)  do  oblu- 
bienicy-sieroty  i  pieśni  za  umarłych,  płynącej  spokojnie,  potym 
rosnącej  w  moc  i  rwącej  się  coraz  namiętniej,  aż  do  szału  rozpa- 
czy, już  »nie  raził  mnie  strój  Icka  ani  Icka  imię,  i  stałem  się,  jak 
człowiek,  co  na  jawie  marzy...  podwórko,  nie,  to  była  już  kwietna 
dolina  kędyś  u  stóp  Libanu «  i  t.  d. 

Nawet  poza  Warszawą  zajmują  go  miasta,  czego  dowodem 
obszerna,  żartobliwo  -  ironiczna  »Pieśń  o  Gdańsku «  z  obrazkami 
z  Sopot  i  Kaszubii;  w  Warszawie  samej  oddał  się  nawet  lokalnym 
badaniom,  i  o  każdej  kamienicy  staromiejskiej  opowiadać  umie, 
wedle  aktów  czy  tradycyi.  Wzroku  mu  jednak  mury  i  dachy  nie 
tamują;  w  powieściach  społecznych  szerokości  swego  widnokręgu 
nieraz  dowodził;  pisuje  i  artykuły  literackie,  zbiera  i  ogłasza  rze- 
czy zapomniane,  np.  spuściznę  poetycką  po  Zanie. 

Mówiąc   o  Gomulickim,   nie   sposób    przemilczeć   o  Or  ocie 
(Arturze   Oppmanie),   młodszym   o  lat   dziesięć   od   Gomulickiego, 
o  liryku,  już  do  Młodej  Polski  się  liczącym,   co  prócz  wyśpiewy 
wania  smutku-tęsknoty  za  życia  wiosną,  »tętniące  prostą  nutą  staro 
świecką  pieśni,  mieszczańskie  dziecko  poświęcał  dziecku  mieszczan 
skiemu«.  Or-ot  rzadziej  do  starych  dziejów  myśl  zwracał;  częściej 
nasuwała  mu  się  Warszawa  z  emerytami,   bakałarz  jej,   pan  Balta 
zar  Podbipięta,  z  surdutem  tabaczkowym  i  umiłowaniem  klasyków 
łacińskich;  trzy  boginie,  schodzące  się  na  kawę  z  plackiem  i  plot- 
kami; dziaduś  przy  kominie,  opowiadający  o  lempererze  i  legionach; 
facyaty  staromiejskie   i  ich  lokatorowie  odwieczni;   lecz  nie  wpro- 
wadza ich  w  akcyę,   zadowala  się  samymi  obrazkami.   Siłą  słowa, 
głębokością  myśli,   polotem  wyobraźni   bez  porównania  niższy  od 
Gomulickiego;  rzewny,  szlachetny  i  szczery,  nigdy  namiętny. 


—     412     — 

Całkiem  romantykiem  starej  szkoły  jest  Kazimierz  Gliński. 
Zaczął  zawód  poetycki  od  liryk  i  ballad  i  dziś  jeszcze  ich  nie 
rzuca,  w  »Spiźowych  dźwiękach«  (1902  roku)  wrażenia  arcydzieł 
naszej  poezyi  wyraża,  do  turniejów  poetyckich  stawa,  ale  bardziej 
go  nęcą,  prócz  powieści,  romans  i  dramat  historyczny,  w  roman- 
tycznym, nie  realistycznym  duchu  uprawiane.  Więc  pisze  »Cecorę«, 
gdzie  więcej  historyi,  niż  romansu,  i  »Imc.  Pana  Filipa  z  Konopi«, 
tylko  romans,  choć  ten  sam  wiek  i  ta  sama  szlachta,  z  nadto 
sentymentalnym  bohaterem  z  łaski  Syrokomli,  co  zająca  (bo  ów 
Filip  z  Konopi  nigdy  czym  innym  nie  był)  w  szermierza  przed- 
wczesnego altruizmu  przerobił;  hula  ten  Filip  (bez  filipa  w  głowie  — 
wedle  innego,  nie  gorszego  przysłowia)  po  świecie,  i  z  grozą  od- 
trąciłby go  od  siebie  Pasek  i  Zagłoba;  główną  romansu  zaletą 
jest  fabuła  romantyczna;  tą  odznaczają  się  i  inne  liczne  jego  ro- 
manse »historyczne«. 

Równie  wymarzone  postaci,  liryczno  romantyczne,  przewijają 
się  i  w  jego  dramatach,  w  »Żydach«  np.,  gdzie  naturalnie  bajka 
o  Esterce  i  wymiłowanym  przywileju  Kazimierza  Wielkiego  dla 
Żydów  główną  rolę  odgrywa,  bajka,  tak  zakorzeniona,  jak  owa 
o  złamaniu  przysięgi  przez  Warneńczyka;  dramat  sam  tylko  kilka 
piękniejszych,  silniejszych  scen  daje.  »Żydów«  wyprzedziły  inne 
dramaty,  »Anna  Firlejówna«,  mogąca  w  niehistoryczności  rywali- 
zować z  »Filipem  z  Konopi «,  z  fabułą  całkiem  romantyczną;  albo 
»Almanzor«,  bohater  mauryjski,  od  szczęścia  opuszczony,  gdy  go 
żeniaczką,  nie  orężem,  dobywać  się  kusił;  albo  »Bolesław  Śmiały «, 
gdzie  najmniej  romantyczności,  bo  konflikt  wywołało  starcie  wła- 
dzy świeckiej  i  duchownej;  duchowna  zwycięża,  król  musi  opu- 
ścić kraj. 

Nie  brak  żadnej  z  tych  sztuk  efektów,  najczęściej  podnio- 
słych scen  lirycznych,  czasem,  np.  w  »Almanzorze«,  nawet  wielkich 
scen  ludowych;  brak  im  tylko  istotnego  życia  dramatycznego. 
Dlatego  też  zaliczamy  poetę  do  liryków  i  pieśniarzów,  mimo  że 
się  tylokrotnie  do  przeszłości  zwraca,  i  pierś  jego  »oddycha  ośmiu 
wieków  tchnieniem«.  Z  liryki  jego,  choć  poeta  z  większą  prawdą, 
niż  inni,  skarżyć  się  może  przed  Bogiem,  »źe  mi  tak  bardzo  smu- 
tne dałeś  życie «,  chociaż  nie  brak  tonów  zwątpienia,  zgrzytu  nie- 
dowiarstwa, niepewności  męki,  bije  jakaś  »młodość  powrotna  i  za- 
pach róż  świeży «  i  hasłem  jego  zostaje:  sto  złudzeń  przeżyć  lepiej, 


—     413     - 

niż  skonać  z  rozpaczy.  Więc  wychowanek  romantyzmu,  na  Sło- 
wackim formę  wyrobiwszy,  śpiewa  o  ziemi  rodzinnej,  ukochanej 
nad  wszystko,  o  młodości  i  miłości,  o  smutku  i  tęsknocie  i  zawsze 
na  szczere  zdobywa  się  słowa,  bez  efektów,  bez  zbytniej  sztuczno- 
ści; oddaje  nawet  szczęśliwie  tony  ludowe;  poezyę  ukochał  głę- 
boko a  szczerze. 

Nie  przeszkadzało  to  mu,  zupełnie  jak  i  Faleńskiemu,  do  pi- 
sywania i  fars  najpospolitszych  (»Hop,  hop!«  i  inne)  —  nawet  jego 
»komedya  historyczna«,  z  cyklu  »Panie  Kochanku«  (jak  i  »trylogia« 
Kraszewskiego;  u  nas  albo  »Pasek«  albo  »Radziwił«,  jakby  innych 
tematów  nie  było),  była  tylko  farsą,  jak  to  rezolutna  Baśka  prawa 
serca  zdobyła.  W  całej  tej  pracy,  niby  wyrobniczej,  marzeń  roman- 
tycznej młodości,  o  wielkiej  epopei  historyczno-narodowej,  o  jakimś 
pieśnioksięgu,  nigdy  całkiem  nie  rzucił;  chyłkiem,  mimojazdem 
wracał  do  niej  i  chociaż  planowanej  całości  nie  utworzył,  wyśpie- 
wał przecież  obszerną  »Pieśń  królewską«,  o  heroicznych  zapasach 
Polan  z  Germanami,  bardzo  efektowną. 

Nowy  kierunek  naszej  poezyi,  Młodej  Polski,  objawia  się 
widoczniej  już  około  r.  1890,  a  w  pięć  —  sześć  lat  później  staje 
w  całym  rysztunku  do  walki,  przeciw  krytykom,  potępiającym  tę 
poezyę  w  czambuł,  nie  mogącym  jej  odczuć,  przeciw  publiczności, 
odwykłej  od  wierszów,  przeciw  brakowi  owej  nici  sympatyi,  jaka 
była  dawniej,  między  ogółem,  głuchym  teraz  dla  poezyi,  a  poezyą, 
wzamian  obojętną  na  pragnienia  tego  ogółu.  Na  jej  pojawienie, 
cechy  i  losy  złożyły  się  wpływy  najrozmaitsze,  rodzime,  a  jeszcze 
więcej  obce. 

Jak  niegdyś,  w  odrodzeniu  poezyi  romantycznej,  barwny  step 
ukraiński  i  ciche  lasy  i  jeziora  litewskie,  tak  ożywiły  nową  poezyę 
Tatry  i  sioła  nasze,  kujawskie  czy  krakowskie,  i  nimi  dopiero  sta- 
nęła ona  na  ziemi  własnej,  i  nowemu  Anteuszowi  sił  coraz  nowych 
przybywa.  Już  Seweryn  Goszczyński  wierszem  »Sobótki«  i  prozą 
^Dziennika  podróży  do  Tatrów«  z  poezyą  ich  i  ludem  zapoznawał, 
ale  »Tatromania«  wybuchła  dopiero  w  pół  wieku  później.  Przyczy- 
niali się  do  niej  i  lekarze,  Chałubiński,  w  Warszawie  kult  Zakopa- 
nego szerzący;  i  krytycy  -  malarze,  najbardziej,  cięty  Stanisław 
Witkiewicz,  słowem  i  ilustracyami  dzieła  swego  »Na  Przełęczy«, 
energiczną  propagandą  stylu  i  zdobnictwa  »zakopiańskiego«  (razem 
z   Matlakowskim);   znaleźli   się   i  entuzyaści,   co   z  zakopiańskiego 


-     414     — 

osobny  styl  polski  wyprowadzali,  sukniom  damskim  nawet  go  na- 
rzucając; sprawę  Morskiego  Oka  rozdmuchano  r.  1902  do  nieby- 
wałych rozmiarów. 

W  tatromanii  przodowała  poezya.  Hasło  dał  cykl  Asnyka, 
»W  Tatrach «  (r.  1879)  —  pomijamy  bowiem  zapomniane  rzeczy 
Steczyńskiego,  Maniewskiego  i  jeszcze  dawniejsze  innych  —  cho- 
ciaż właściwych  opisów  przyrody  i  wrażeń  tatrzańskich  w  sone- 
tach i  wierszach  jego  mało,  chociaż  przeważały  roztrząsania  filo 
zoficzne  i  alegorye:  poczucie  kojące  łączności  z  ziemią  ojczystą, 
gojącą  dobrotliwie  rany,  spędzającą  z  duszy  palący  ból  życia,  ma- 
jącą dla  swoich  dzieci  zawsze  miłością  promienne  oblicze;  albo 
zanurzanie  się  w  źródle  wiecznie  —  żywym,  poruszającym  wielkie 
koło  bytu,  uczucie  się  jednym  łańcucha  ogniwem,  rozciągniętego 
przez  otchłań  błękitu.  Za  Asnykiem  Konopnicka  »W  Górach «  swój 
talent  odnalazła,  chociaż  całkiem  jeszcze  w  retoryce  zastrzegły. 

Najwyżej  stanął  Franciszek  H.  Nowicki,  w  »Tatrach«  (1886), 
naśladując  i  zawodnicząc  z  »Sonetami  Krymskimi«,  wyolbrzymia- 
jąc, jak  i  Mickiewicz  czynił,  wrażenia  i  obrazy  przyrody,  spla- 
tając z  nimi  rzeczy  uczucia  i  myśli,  np.  sonet,  poświęcony  Sikla- 
wie, kończył: 

Siklawo!  ty,  huk  gromom  wyrwawszy  zuchwale, 
Wiecznie  w  jedne  głębinę  staczasz  się  kipiąca, 
Gdy  rozbijasz  wyjące  z  rozpaczy  swe  fale. 

Tęsknoto!  ty,  żrąc  ogniem,  skradzionym  u  słońca, 
Wiecznie  strącasz  łzy  moje  w  jedne  głąb  bez  końca, 
Gdzie  na  nutę  odwieczną  serce  płacze  żale. 

I  on  ma  nieodstępnego  »towarzysza  podróźy«,  ból  swój,  go- 
niący za  nim  w  swobodę  gór;  o  społeczeństwie  i  tu  nie  zapomina, 
słów  mu  jędrnych  a  gromkich  nie  skąpi,  imponujący  między  mło- 
dymi siłą  wyrażenia;  od  dawna  umilkł.  Za  Nowickim  staje  cały 
legion  innych:  Kazimierz  Tetmajer,  Podhalanin,  od  młodości 
w  Tatry  zapatrzony,  trądy cye  dziada  wznawiający,  Rydel,  Kaspro 
wic  z  i  t.  d.;  jak  o  ukraińskiej  czy  litewskiej,  tak  o  szkole  tatrzań- 
skiej mówić  możemy.  Całkiem  do  niej  należy  syn  tej  ziemi,  ma- 
lowniczej a  twardej  i  niewdzięcznej,  Władysław  Orkan,  liryk,  dra- 
matyk  i  nowelista,  nie  wahający  się  przemawiać  do  nas  w  malow 
niczym,  charakterystycznym  narzeczu  wirchów  i  turni,  gdzie  »śmierzć« 


—     415     — 

głodowa  czyha  na  ludzi,  gdzie  bohaterom  jego  (»Komornicy« ; 
»W  Roztokach«)  tylko  »zczeznąć«  przyjdzie.  Minęły  dobre  czasy, 
my  ich  nie  zaznali  —  słonko  jaśniej  świeciło,  chleb  się  ludziom 
darzył  —  teraz  ucisk  i  nędza;  rozpaczliwe  ich  obrazy  kreślą  jego 
powieści,  odsłaniając  »nagą  duszę«  chłopską,  dramat  »Skapany 
świat«,  o  macosze  i  pasierbach,  o  nieszczęsnym  weselisku  i  zachłan- 
ności okrutnej.  Zżył  się  Orkan  z  jałową  ziemią  tą  i  z  szarym  jej 
ludem,  nie  oszczędza  nam  żadnego  jej  smutku  i  żalu,  przygnębia 
nas  tą  masą  cichych  cierpień,  jakich  świadkami  te  skały  nieużyte. 
Obok  Orkana,  odtwarzającego  z  wielką  siłą  i  plastycznością  nie 
idylle,  same  katastrofy,  jakto  gazdowie  -  kapitaliści  wyzyskują 
ostatnich  biedaków  -  komorników,  staje  Stopka,  etnograf  tego  Pod- 
hala, biograf  niezapomnianego  Sabały,  Homera -Zagłoby  tych  gór, 
powtarzający  pysznym  językiem  Sabały  klechdy  i  anegdoty  tych 
stron;  i  pojawiają  się  po  raz  pierwszy  próby  gwarowej,  góralskiej 
literatury. 

Lecz  nie  od  Tatr  tylko,  i  od  równin,  od  Krzemionek  i  Bro- 
nowie, czy  od  Gopła  lub  Wisły,  motywy  ludowe  —  ale  cóż  mo- 
tywy, raczej  sam  język,  myśl  i  instynkt  chłopski,  jaskrawa  bar- 
wność krakowszczyzny,  smętność  cichych  wielkopolskich  łanów, 
mazowieckich  lasów  poszumy  przepoiły  czy  przewiały  lirykę  nową, 
a  jeszcze  bardziej  nowy  dramat  i  powieść. 

Lud  odgrywa  rolę,  jakiej  literatura  dawniejsza,  choćby  Le- 
nartowicza, zupełnie  nie  znała;  już  Konopnicka  pożegnała  się  z  ma- 
rami sielankowymi,  wiecznie  uśmiechniętymi;  może  nawet  nadto 
jednostronnie  tylko  czarną  dolę  tego  ludu  wyśpiewała;  teraz  wkra- 
cza lud,  jaki  jest,  niedzielno-barwny  i  codzienno-szary,  rolny  i  fa- 
bryczny, zamożny  i  nędzarz,  do  literatury  z  własną  mową  i  myślą, 
ze  łzami  i  uśmiechem,  tradycyami  i  nadziejami,  przymiotami  i  przy- 
warami. I  uludowia  się  nasza  poezya  niesłychanie  głębiej,  niż  to 
dawniej  bywało,  i  braci  się  istotnie  z  najmłodszymi,  a  oraz  i  naj- 
starszymi, z  ostojami  narodu,  z  widoczną  przyszłością  jego,  kiedyż 
z  pola  »uszli  magnaci,  szlachta  i  mieszczanie«. 

Ludowa  nuta  jednak  nie  wyłączna  w  tej  poezyi  i  nie  zlewają 
się  z  nią  inne  w  pożądany  akord.  Góruje,  już  nieco  zbyt  podsza- 
rzany  pesymizm,  ów  dawny  wyjałowiony,  z  romantyzmu,  od  mio- 
tań  bezsilnych,  rozpaczliwych,  do  rezygnacyi  buddystycznej,  do 
unicestwienia,  nirwany,  schodzący;   rzucający  odwieczne   zagadnie- 


—     416     — 

nia  na  wiatr,  zrzekający  się  ideałów,  bluźniący  im  lub  szydzący. 
Tylko  skok  jeden  dzieli  ten  pesymizm  od  zmysłowości:  pogrążyć 
się  w  niej,  zapomnieć  dla  niej  o  bożym  świecie,  żyć  a  raczej  gnić 
dla  niej,  skoroź  innych  rozkoszy  niema:  to  nęci  młodych,  i  wysa- 
dzają się  na  sofistyczne  jej  obrony  i  przesadzają  w  wyrafinowaniu 
jej  obrazów.  Erotyzm  dźwięczy  tu  aż  nadto  natrętnie,  więc  wkońcu 
przykro;  instynkt,  pociąg,  namiętność  przerodziły  się  w  szał,  wyu- 
zdanie, manię  chorobliwą  —  w  śnie  i  na  jawie  trapi  ta  zmora  nie 
jednego  z  poetów,  zawładnęła  wyobraźnią  i  uczuciami  i,  jak  nało- 
gowiec do  wódki,  wraca  do  »kobiety«  i  wmawia  w  siebie,  słabość 
woli  maskując,  jakiś  fatalizm  erotyczny,  jakąś  nienawiść  żywio- 
łową obu  płci,  jakieś  rozdarcie  pierwotnej  androgyny  i  nieziszczalne, 
zawsze  daremne  pragnienie  złączenia  się  napowrót:  wymysł  Plato- 
nowy  w  krew  i  ciało  przyoblekając,  zwodząc  głupich  i  maluczkich, 
idących  naiwnie  na  ten  lep,  szerząc  kult  chorobliwy  samej  choroby, 
gardząc  zdrowiem  ducha  i  ciała. 

Inne  tory  prowadzą  od  pesymizmu  do  marzeń,  do  umyślnego 
rozpajania  się  ich  haszyszem,  do  odtrącania  gniewnego  rzeczywi- 
stości; z  rozkoszą  odbijają  od  jej  brzegów  i  krążą  po  morzu  omi- 
jając przystanie,  lub  nadgwiezdne  noclegi  odbywają.  Albo  upra- 
wiają poezyę  refleksyjną,  filozoficzną,  chociaż  tendencyjnej  unikają, 
zdyskredytowanej,  czy  na  zawsze?  I  coraz  częściej  hołdują  sztuce 
dla  sztuki,  i  fala  powracająca  —  jak  dalekośmy  od  piasków  pozy- 
tywizmu! -—  porywa  ich  na  morze  pięknej  formy,  choćby...  bez 
treści  istotnej. 

W  tym  rozgardyaszu  —  a  namnożyło  się  u  nas  poetów  o  wiele 
więcej,  niż  np.  w  sąsiedztwie,  gdzie  wyłącznych  poetów,  pisują- 
cych tylko  poezye,  nie  dramaty  czy  powieści,  coraz  mniej  — 
wszystkie  możliwe  tony  się  odzywają;  brak  na  razie  wybitnego 
zwrotu  ku  religijności;  co  u  nas  religijne  pozory  przybiera,  legendy 
czy  Dies  irae,  od  każdej  prawowierności  dalekie  i  rezolutnie,  nie 
Bogu,  lecz  grzechom  się  kłania,  wywołując  ów  dawny  satanizm 
(lucyfer  —  zło  tryumfuje  nad  dobrem;  on  tylko  życiem,  myślą, 
ruchem,  postępem,  walką)  i  uwielbienie  grzechów,  jakiemu  jeszcze 
w  XVI  wieku  włoscy  sektanci  i  u  nas  się  oddawali  —  ale  nie 
w  wierszach. 

Coraz  częściej  też  podstawiają  się  tej  poezyi  symbole  i  ale 
gorye.  Sztuka,  w  szkole  naturalizmu  niedawnego  zbyt  wychłodzona 


—     417     — 

i  wyschła,  pchnęła  się  odruchową  siłą  kontrastu  w  nierealność; 
realizm  zbytni,  jednostronny  wywołał  dążenia  zaświatowe,  mistyczne; 
rzucają  więc  poeci  wiotkie  mosty  nad  przepaści,  łączą  brzegi  dwu 
światów,  naszego  i  nieziemskiego,  duchowego,  astralnego;  pogłę- 
bia się  niezmiernie  sztuka,  lecz...  ulatnia  się  treść;  chcąc  oddać 
słowami  i  barwami,  co  chyba  dźwiękiem  napomknąćby  można,  za- 
cierają wszelkie  granice  wyrażalnego.  Nie  wystarczają  im  więc 
słowa  i  rysy,  jasne,  określone;  rozlewność,  mglistość  wyrazu  i  obrazu 
im  wdzięczniejsza;  słowem,  jak  muzyką,  budzą  raczej  nastroje, 
wymagają  od  słuchacza  dosnucia,  dośpiewu,  i  poezya  traci  obo- 
wiązującą niegdyś  jasność,  dostępność,  przestaje  być  udziałem 
ubogich  na  duchu,  staje  się  ezoteryczną,  nie  dla  profanów,  dla 
adeptów  tylko  kabały  poetyckiej. 

Rwą  więc  stare  formy,  sadzą  się  na  dziwaczne  sploty  wyra- 
zów, wyginają  zwrotki  w  niemożliwe,  pozbawione  rytmu  układy 
ti  rzucają  wkońcu  wiersz  dla  prozy  jakiejś  miarowej.  I  ulatuje  pro- 
stota, naturalność  z  tych  wierszo  w  —  przeładowane  myślą,  jej  nie 
wyrażające,  a  częściej  bezmyślne,  chociaż  myśl  udające,  każą  się 
podziwiać,  jak  obrazy  »secesyi«  lub  jej  ornamenty,  gdzie  dziwacz- 
ność  jedyną  nieraz  bywa  zasługą. 

Związek  między  sztukami  pięknymi  dziś  widoczniejszy,  niż 
kiedykolwiek;  przy  wierszu  Kasprowicza  i  rzeźbie  Flauma,  przy 
obrazie  Okunia  i  halucynacyi  Przybyszewskiego  pytamy  mimowoli, 
czy  zapożyczyli  jeden  od  drugiego  pomysłu  czy  też  bezwiednie 
w  jednym  pomyśle  się  zetknęli?  Różnica  między  secesyonistą 
a  sztukmistrzem  słowa  polega  raczej  na  tym,  że  ów  technice  swej 
po  prostu  nie  podoła,  nie  opanowawszy  jej  tajemnic,  że  pomysł 
dobry  w  szkicu,  w  wykonaniu  tylko  zmitręźy,  gdy  ten  właśnie 
techniką,  wykończeniem  swoich  cacek  błyszczy.  Od  Wagnera  i  mu- 
zyki znowu  przyjęło  się  powtarzanie  niby  »leitmotiwu«:  dla  uwy- 
datnienia i  wzmacniania  nastroju  zdanie  czy  wiersz,  nieraz  bez 
wszelkiej  potrzeby,  nieraz  z  lekką  odmianą  coraz  wtaczają;  to  nęcą 
zabawki  alliteracyi;  to  urywają  się  słowa  —  niby  trącanie  z  lekka 
w  struny.  Granice  między  zmysłami  się  znoszą,  barwy  dźwięczą, 
sennie  lub  krzykliwie;  głos  mięknie  i  zgrzyta,  zapach  słuch  trafia. 
Szafuje  się  bez  braku  kaskadami  światła,  falami  dźwięków,  splo- 
tami ciał,  orgiami  barw  i  kształtów;  potworne  wizye,  obrazy 
przerażające  filistrom  sen  odejmują. 

DZIEJE    LITERATURY    POLSKIEJ    T.    li.  

27 


—     418     - 

Podziwiają  oni  coraz  nowe  wyrafinowanie  sztuki,  doszukiwa- 
nie bogatych,  niezwykłych  rymów,  najmisterniejsze  układy  zwro- 
tek, przepych  słów,  unikanie  płaskich,  zwykłych,  tworzenie  nowych, 
wyławianie  starych  i  gwarowych.  I  rosną  wymagania  myśli  coraz 
odmiennej  i  wzbogaca  się  forma  i  język.  Więc  obok  ubóstwiania 
przyrodywszechmatki,  prałona,  z  którego  wychodzimy,  aby  w  nim 
się  znowu  unicestwić;  obok  panteistycznych  zakusów;  obok  nuty 
ludowej,  coraz  silniej  dźwięczącej;  obok  molocha  erotyzmu,  poże- 
rającego swoich  czcicieli,  staje  poezya  filozoficzna,  alegoryczna, 
symboliczna;  poezya  marzeń,  przeczuć  i  nastrojów,  oddźwięków; 
poezya,  bujająca  po  mitach  indyjskich  i  egipskich,  po  zaświatach, 
w  prabycie,  fantastyczna,  mglista,  przesadna.  Nie  zapiera  się  ona 
poetycznej,  idealnej  tęsknoty,  lecz  góruje  w  niej  jałowy  smutek, 
gorzki  ból,  nadmiar  cierpienia  i  przypominają  się  nieraz  zjadliwe 
słowa  Morawskiego  w  liście  do  romantyków  z  r.  1827.  Lecz  wy- 
zwalają się  z  nich  w  imię  mocy,  snów  o  potędze,  o  zapasach  tyta- 
nicznych, nadludzi  i  hegemonów;  nowi  ci  zbawcy  -  wieszcze  od- 
mienni jednak  zupełnie  od  tytanów  mesyanizmu.  Egotyzm,  odno- 
szenie wszystkiego  do  siebie  wyłącznie,  wypowiadane  jawnie  lub 
tające  się  skrycie,  główną  ich  sprężyną  się  staje;  jednostka  o  spo- 
łeczeństwie, a  raczej  o  zjadaczach  chleba  i  słyszeć  nie  chce,  prze- 
aniela  się  sama,  zamiast  cierpienia  za  miliony  lub  ich  ukochania, 
odpycha  ich  od  siebie,  przedrzeźniając  Nietzschego,  dumna  z  cech 
antyspołecznych. 

Ekonomii  nie  zachowuje  żadnej,  rozrzutna  bogactwami;  gdy 
spotykamy  strofę  (u  Staffa): 

Morze  rozpęka  rozziewem  zachłannym, 
Grzmi  rozpęd  wichrów  w  fal  podniebne  skoki, 
Pięści  bałwanów  zamachem  orkannym 
Druzgocą  w  wodzie  odbite  obłoki, 

ani  przypuszczamy,  że  tu  tylko  mowa  o  »odjeździe  w  marzenie«, 
z  papierosem  w  ustach,  na  sofie.  Przesada  ta  razi:  ogłuszające 
fanfary  (np.  w  strofach  kunsztownych  »D-mol«)  o  rzeczach  mar- 
nych. Nie  zachowuje  się  miary  nawet  w  języku:  chwali  się  tej 
poezyi  rezolutne  sięganie  do  gwar  i  starożytności,  zawodniczenie 
niby  z  Matlakowskim,  którego  proza  nabrzmiała  niezwykłościami, 
ale  zgadzając  się  na  wirchy  i  turnie,  na  swarnych  i  żleby,  nie  ro- 


—     419     — 

zumiemy,  dlaczego  piomię  miałoby  być  lepsze,  niż  płomień,  a  ha- 
ście, niż  chaszcze?  a  już  wcale  nie  rozumiemy  np.  takiego  wiersza: 
a  po  brózdach  czarnych  wszerz  przez  ugorny  drętwy  ścieź  śmierć 
wędruje  do  ogniska  i  t.  d,  (z  »Opali«  Edmy  Mierz);  z  drętwym 
spotykamy  się  często,  a  wyrób  to  — Jacka  Przybylskiego!  W  prozie 
znowu  szafują,  np.  Kisielewski  albo  Nowaczyński,  tylu  nowotwo- 
rami i  słowami  obcymi,  na  polską  miarkę  przykrajanymi,  że  wy- 
chodzą nieraz  dziwolągi,  styl  jakiś  całkiem  »precieux«,  nienaturalny, 
wymuszony  —  oby  tylko  naśladowców  nie  znachodził. 

Lecz  dalecyśmy  od  niezadowolonego  »ględzenia«.  Imponuje 
liczba  i  siła  tych  talentów;  nie  wiemy,  jaki  ta  ewolucya  przybie- 
rze wkońcu  kierunek,  nie  wątpimy  jednak  i  teraz  o  szczerości  jej 
natchnień  i  prawdzie  wynurzań.  Męty  opadają;  płaczliwy  pesymizm 
umilka  na  całej  linii,  kwasy  zwątpienia,  zgorzkniałości,  rozczaro- 
wania przed  użyciem  jeszcze,  sceptycyzmu  przed  życiem,  ulatniają 
się;  pragnienie  siły,  czynu,  nowej  syntezy,  po  orgiach  zbytniej 
analizy,  niedowierzającej  niczemu  i  nikomu,  wytwarza  się  coraz 
dobitniej;  opary  błota  zmysłowego  wiatr  halny  zdmuchnął;  a  co 
się  wyłania,  widzimy  z  sonetu  Staffa: 

Całą  bezkształtną  masę  kruszców  drogocennych, 
Które  zaległy  piersi  mej  głąb  nieodgadłą, 
Jak  wulkan  z  mych  otchłani  wyrzucam  bezdennych 
I  ciskam  ją  na  twarde,  stalowe  kowadło. 

Grzmotem  młota  w  nią  walę  w  radosnej  otusze, 
Bo  wykuwać  mi  trzeba  dzieło  wielkie,  pilne, 
Bo  z  tych  kruszców  dla  siebie  serce  wykuć  muszę, 
Serce  hartowne,  mężne  —  serce  dumne,  silne. 

Lecz  gdy  ulegniesz,  serce,  pod  młota  żelazem, 
Gdy  pękniesz,  przeciw  ciosom  stali  nieodporne, 
W  pył  cię  rozbiją  dłoni  mej  gromy  potworne. 

Bo  lepiej  giń,  zmiażdżone  cyklopowym  razem, 
Niżbyś  żyć  miało  własną  słabością  przeklęte, 
Rysą  chorej  niemocy  skażone,  pęknięte. 

I  nie  puste  to  frazesy,  a  chociaż  melancholia  i  smutek  ofiar 
swych  nie  wypuszczają,  chociaż  oczy  błądzą  po  bezbrzeżnej  pustce, 
w   dali   milczącej   modrosinej,   przybiliśmy    już   do   nowego   lądu, 

27* 


—     420     - 

przemawia  do  nas  już  nie  dusza,  co  »jest  z  operetki  aryą,  którą 
śpiewa  człowiek  cierpiący  na  zęby«  (Wł.  Perzyński);  ani  »suchotni- 
czy  anemii  czar,  co  stopą  senną  depce  łąki  zielone  w  żywicznej 
ustroni«;  ani  »oczy  moje,  jak  lustra,  dziwnie  obojętne  na  wszystko, 
co  zoczywszy  odbiją  w  swej  toni«  (Jan  Pietrzycki),  to  raczej  sztuka 
zdrowa  i  rodzima,  o  formach  doskonałych,  o  języku  cudownym  — 
jak  blednieje  język  nawet  Asnyka  wobec  byle  którego  z  naszych 
»dekadentów«! 

Umyślnie  użyliśmy  obcego  terminu,  gdyż  nowe  te  prądy  nie 
tylko  z  wirchów  i  lasów,  zawiały  one  do  nas  i  z  obcych  sfer 
i  stref.  Wyprzedzili  nas  Francuzi  i  Belgowie;  ich  parnasiści  i  sym- 
boliści;  dekadenci  i  mistycy;  Baudelaire;  Verlaine;  Maeterlinck 
i  Anglik  O.  Wilde;  przyłączyły  się  nuty  północne,  Strindberga  spo- 
wiedź głupca,  pomruki  muzy  niemieckiej  i  przechwałki  Nietzsche'go, 
burzliwe  protesty  nihilizmu,  czy  przez  Tołstego  czy  przez  Kra- 
potkina  wzniecane. 

Jak  nad  początkami  romantyzmu  naszego  Szyler  i  Goethe, 
Herder  i  Jean  Paul,  Szekspir  i  Byron  panowali,  wywodzą  i  dzisiejsi 
adepci  Młodej  Polski  od  Francuzów  i  Germanów  myśli  i  formy, 
symbole  i  natchnienia,  i  nigdy  nie  było  większej  spójni,  łączności 
duchowej,  między  polskim  a  obcym  światem  umysłowym;  nigdy 
nie  przyswajaliśmy  sobie  tak  gorliwie  ani  z  taką  sztuką  płodów 
obcego  piśmiennictwa,  jak  dziś.  W  dziełach  Miriama,  Kasprowicza, 
Langego,  tłumaczenia  z  francuskiego,  czeskiego  (Zeyera,  Vrchlic- 
kiego),  duńskiego,  holandzkiego  i  t.  d.  przeważają  własne  utwory; 
ze  studyum  nad  Maeterlinckiem  i  Belgami  rozpoczął  Miriam  teo- 
retyczną kampanię,  skuteczniejszą,  niż  jego  publicystyczna  w  »Ży- 
ciu«  warszawskim.  » Młoda  Polska«  wytworzyła  sobie  organy  spe- 
cyalne;  warszawskie  »Życie«  Miriama  odżyło  w  krakowskim  »Ży- 
ciu«  Szczepańskiego  i  Przybyszewskiego,  po  części  i  w  »Krytyce« 
Feldmana,  a  przeniosło  się  do  »Chimery«  warszawskiej  Przesmyc- 
kiego (Miriama),  arystokratycznej,  artystycznej,  ezoterycznej,  szatą 
i  treścią.  I  rośnie  liczba  jej  adeptów;  dosięgliśmy  już  z  nimi  do 
»połowy  wielkiego  sta«  czyli  do  kopy  i  w  tłumie  tym,  nieraz  bar- 
dzo jednolitym,  śpiewającym  na  jeden  ton,  powtarzającym  siebie 
samych,  drukującym  z  nadzwyczajnym  pośpiechem,  żeby  nic  z  na- 
stroju nie  uronić,  nadzwyczajnie  wiele,  trudno  się  dokładnie  rozej- 
rzeć, uchwycić  rysy  indywidualne,  nie  mieszać  Qui  Amant  z  Anima 


—     421     — 

lachrimans,  jednego  Dies  Irae  z  drugim,  Chrystusa  z  Legendami, 
Rokitę  z  Borutą  czy  Arfem.  Brak  tylko  kobiet  —  po  rychłym 
zgonie  Zawistowskiej  chyba  »A.  M-ski«  (tłumaczka  »Lujzyad«  i  in- 
nych rzeczy),  a  przedewszystkim  »D-Mol«  (Maryla  Wolska)  w  pięk- 
nych, nieraz  zbyt  rozśpiewanych,  strofach  wierszem  i  prozą,  z  silną 
obrazowością,  wrażenia  z  dziejów  (Kleopatra),  z  przyrody  i  z  życia 
duszy  -  mimozy,  tęsknotę  za  czymś  nieziemskim,  niejasnym,  za  świa- 
tłem i  ideałem  oddaje;  udział  kobiet  tu  słabszy,  niż  w  noweli 
i  romansie,  ale  mnożą  się  już  i  ich  nazwiska,  egzaltowanej  nadto 
Komornickiej,  Arnszteinowej,  Ostrowskiej  (Mierz),  tonącej  w  wi- 
zy ach  i  mrokach  »Opali«,  i  innych. 

Niepodobna  odmówić  zasług  »Młodej  Polsce«;  pomijamy 
pierwszorzędne  jej  siły,  już  teraz  w  dziejach  literatury  zapisane; 
fakty  świadczą,  że  przełamała  ona  obojętność  publiczności,  że  zre- 
habilitowała poezyę,  podniosła  smak  czytających,  wstrząsnęła  nimi, 
że  poruszała  nowe  kwestye,  próbowała  nowych  form,  odświeżyła 
język:  otóż  i  z  języka  Mickiewicza  natrząsali  się  niegdyś  klasycy, 
od  pińczuków  i  barbarzyńców  łając  i  tylko  samych  siebie  na  wieki 
ośmieszając;  że  z  niejednym  Zoilem  »Młodej  Polski«  to  samo  się 
nie  powtórzy,  zawdzięcza  on  tylko  krótkiej  pamięci  naszego,  chyżo 
naprzód  pędzącego  czasu. 

Jeśliby  nic  innego  nie  zdziałali,  już  się  im  wdzięczność  na- 
leży i  uznanie;  skarg  na  niezrozumiałość,  na  uchylanie  się  od  hasł 
społecznych  i  pracy  organicznej,  na  naśladownictwo  obcych,  na 
orgie  zmysłowe  i  rozpaczliwy  pesymizm,  na  powtarzanie  się  i  prze- 
sadę, czasem  i  częściowo  słusznych,  uogólniać  się  nie  godzi.  Ni- 
gdy nie  zapomnimy,  że  oni  odwojowali  dziedzinę  poezyi,  że  od- 
wiązali ją  od  pręgierza  tendencyi,  od  katechizmu  życiowego  dla 
vulgus  profanum,  że  oddali  ją  sztuce. 

Na  czele  siłą  talentu  i  szczerością  uczucia  i  gwałtownością 
skarg  staje  Jan  Kasprowicz.  Czas  jakiś  zdawało  się,  że  to  »ludo- 
wiec«,  że  wspomnień  skarbem  bogatym  są  dla  niego: 

szare  chaty,  nędzne  chłopskie  chaty! 
jak  się  z  wami  zrosło  moje  życie, 
jak  wy  proste,  jak  wy  bez  rozkoszy! 

w  liryki,  wiersze  epiczne,  skoro  nazwiska  ballad  już  się  nie  godzi 
używać  (»Z  chłopskiego  zagonu«  i  dodane  do  »Anima  lachrymans«), 


—     422     — 

w  dramaty  wnosił  zawsze,  co  »Z  Chałupy«  wynosił.  Jego  »Świat 
się  kończy«,  to  sukces  naturalizmu  czy  weryzmu  polskiego  ze  wsi 
wielkopolskiej,  gdzie  słabość  Mięty,  nędza  Cierpika,  lichwa  Wró- 
bla, porywczość  Walka  splotły  się  w  taki  węzeł,  źe  go  tylko  mor- 
dami i  samobójstwami  rozerwiesz. 

Do  motywów  wielkopolskich  przybyły  tatrzańskie,  w  »Tańcu 
zbójnickim«,  niby  apoteozie  Janosika,  tatrzańskiego  Dobosza;  w  dra- 
macie historycznym  »Bunt  Napierskiego«,  gdzie  najlepiej  udały  się 
burzliwe  narady  i  kłótnie  gazdów  i  baców,  gdy  główna  figura 
zbyt  chwiejna  i  na  bieg  akcyi  zbyt  mało  wpływa.  Ale  nie  wytrwał 
Kasprowicz  przy  ludzie  i  pracy  społecznej  u  podstaw;  nauczył  się 
rychło  cenić  tylko  tę  poezyę,  co  o  absolut  zarywa,  i  pożegnał 
nie  na  żarty  tłum: 

Byłeś  mi  dawniej  bożyszczem,  o  tłumie... 
Przyszedłeś  ku  mnie  ty,  płazie  człowieczy, 
Z  odgniotem  jarzma  na  schylonym  grzbiecie, 
I  już  ma  dusza  ciemiężcom  złorzeczy: 
Ty  -wrogu  ducha,  stopami  z  ołowiu 
Zdeptałeś  kwiaty,  które  dłoń  posiała 
Bożego  siewcy, 

i  ulatywała  od  niego  poezya  jego  tam,  gdzie: 

myśli,  uczucia,  prorocze  ekstazy, 
czystość  poświęceń,  rycerskie  porywy, 
modły  zachwytne... 

a  drogę  wskazywała  mu  Miłość,  lecz  nie  idealna,  spokojna,  zrówno- 
ważona —  walka  to  niecna,  szamotanie  się  namiętne,  a  daremne, 
daremny  protest: 

jakto?  nad  wszystko,  co  duch  czysty  spłodził, 
i  co  się  stało  dążeniem  szermierzy, 
maż  być  silniejszym  ów  symbol  słabości, 
Kobieta  ? 

i  miłość  ta,  zmysłowa,  lubieżna,  trapi  go  odtąd,  jak  zmora,  wci- 
ska się  w  poematy  religijne  nawet,  wszystkimi  ich  porami.  Bo 
i  tematy  religijne  wcześnie  opracowywał.  W  tercynach  »Chrystusa«, 
jeszcze   z  nastrojem   społecznym,   z  tłustymi   fabrykantami   i  ban- 


—     423     — 

kierami  i  z  głodnymi  najmitami  wy  stępy  wał;  miecz  prokuratorski 
spadł  na  to  dzieło,  dla  jego  bluźnierczego  tonu,  i  słusznie,  jeżeli 
bezbrzeżny  smutek  i  nadmiar  litości  bluźnierstwo  stanowią  a  wy- 
mowa rozkrwawionego  serca  paszkwilem  się  stała.  Tu  należą  głó- 
wnie »Moja  Pieśń  Wieczorna«  (zawierająca,  prócz  »Pieśni«,  sceny 
dyalogowane  »Na  Wzgórzu  Śmierci«,  »Dies  Irae«,  »Salomę«)  i  »Salve 
Regina«  (z  »Hymnem  św.  Franciszka  z  Asyżu«,  »Judaszem«  i  »Ma- 
ryą  Egipcyanką«).  Na  Golgocie  Kasprowicza  uchodzą  jednak  Ale- 
thej  i  Szymon  z  Kyreny  przed  głosem  rozpaczy  Zbawiciela  — 
straszny  głos,  w  mej  duszy  ciemno  i  straszno;  a  »Dusza  wygnana 
z  raju«,  po  chwilowym  wahaniu,  wraca  do  Lucyfera,  by  spłonąć 
przy  jego  całunkach,  nieśmiertelności  zadać  kłam  w  rozkoszy  i  bła- 
gać go  namiętnie: 

Powróć,  zwycięski  panie,  ze  swym  promieniem, 

Który  mi  jednym  świeci  przeświadczeniem... 

Że  w  życia  odmęty 

Synowie  boży  nie  wniosą  spokoju, 

Że  nie  przekształcą  kałuży 

W  czyste,  krwią  grzechu  nieskalane  rzeki! 

Na  tę  samą  nutę  nastrojona  ponura  »Pieśń  Wieczorna«,  wzy- 
wająca kary  za  nasze  winę,  że  »dawno  już  przeszedł  czas,  gdzie 
miłość  i  spokój  nie  były  ogniem  trawiącym,  ani  zabójczą  tęsknicą, 
ani  kamiennym,  ślepym  przeraźeniem«;  »Święty  Boże  Święty  Mo- 
cny«  kończy  u  stóp  Szatana,  nie  Boga,  upajającego  się  wielkością 
stworzenia  —  a  pośród  nas  tu  głód  i  mór  i  zniszczeń  dymiące 
dni.  I  szalona  wizya  »Dies  Irae«  zna  tylko  jedno  ukojenie:  na 
wszystko  mrok  nicości  nieprzebyty  spłynął. 

Najwyuzdańszym  szałem  namiętności  unosi  się  »Salome«  nad 
głową  ściętego  i  inaczej,  niż  u  Wilde'a,  miota  nią  jedno  ostre 
uczucie  i  burzy  jej  krew  do  żaru.  Nawet  św.  Franciszka  lubieżne 
mary  niepokoją;  nawet  Maryi  Egipcyance  »szczęściem  warga  się 
śmieje,  zcałuj  to  szczęście  najprędzej«,  choć  ją  wzgardzone  łzy 
dławią  i  srom  się  za  nią  wlecze,  ale,  nim  u  stóp  krzyża  to  brze- 
mię, nadto  wielkie  na  jedno  serce  człecze,  złoży,  głuszy  śpiew  jej 
»hymn  najwspanialszy,  który  cnotę  zrównywa  z  grzechem  —  on 
cudotwórczy  hymn  Śmierci«.  Dalecyśmy  od  wszelkiej  prawowier- 
ności;  Syn  Ziemi  staje  się  Synem  Grzechu,  Bólu  i  Rozpaczy;  rzuca 


—     424     — 

»Ginącemu  światu«  zgrzyty  swej  hardej  dumy  i  rozpaczy  nieuko- 
jonej  w  oczy. 

Uczucia,  targające  piersią,  umie  poeta  wyrazami,  pełnymi 
zgrozy,  jakiejś  dzikiej,  żywiołowej  muzyki,  przelewać  w  serca  słu- 
chaczów; jego  wizye  przerażają,  a  słowa  żrą  i  palą;  przerażeni, 
zakrywamy  głowę  przed  tymi  ciosami,  przed  żarem  tych  skarg 
i  wyrzutów  —  jednego  nie  użyczyły  mu  muzy,  powabu  i  wdzięku; 
surowe,  ostre,  chropawe  tony  dobywa  on  ze  swej  liry,  niby  z  piersi 
pierwotnego  człowieka,  buntującego  się  przeciw  wszystkim  kon- 
wenansom i  fałszom.  Talent  jego  próbuje  coraz  nowych  dróg; 
w  Uczcie  Herodyady,  replice  do  Salomy,  pokusił  się  znowu  o  stwo 
rżenie  dramatu  —  nie  bez  scen  bardzo  efektownych:  tylko  sam 
temat,  z  »zapaszkiem«,  te  wszystkie  Salomy  w  malowidłach,  posą- 
gach, operach  i  dramatach,  obrzydły  nam  gruntownie;  czyż  innych 
tematów  na  świecie  nie  było?  ależ,  spiritus  fiat  ubi  vult.  Próbo- 
wał się  i  w  nastrojach  prozą,  świetnych,  gdy  poetycznie  na  świat 
patrzy,  ciężkich,  gdy  z  »mydlarzy«  szydzi  —  i  humor  nie  jego 
rzeczą. 

Czego  mu  losy  odmówiły,  tym  nadały  Kazimierza  Tetmajera, 
władającego  powabem,  wdziękiem,  czarem  formy,  nadużywającego 
może  tej  władzy  i  pieszczącego  się  własnymi  słowami;  syn  gorzkiego 
pesymizmu,  piewca  hymnu  do  Nirwany,  z  »bezbrzeżnego«  pesymi- 
zmu »bezdeni«  rzucał  się  w  wir  zmysłowości  i  nie  mógł  dosyć 
opiewać  piękności  nagich  ud,  albo  oddawał  się  marzeniom.  Więc 
»melancholia,  tęsknota,  smutek,  zniechęcenie  są  treścią  mojej  duszy«; 
i  w  Tatry  ulubione  dąży  za  nim  »błękitne  zadumanie«  i  przeczy 
możliwości  szczęścia: 

Tysiące  już  ludzi  zło  życia  wskazało, 
Tysiące  już  ból  ludzki  wykrwawiło  w  słowach, 
Nigdy  jednak  nikt  Dobra  i  Szczęścia  nie  stworzył; 

więc  ironia  psuje  każde  uczucie,  klątwa  poety,  klęska  jego  żywota, 
i  nic  go  z  niej  nigdy  nie  wyrwie.  Odurza  się  na  chwilę  szałem 
zmysłowym,  jak  Faun  jego,  ścigacz  smukłokształtnych  ud,  ścigacz 
Nimf  nagich,  zwykły  pić  rozkosz  z  ich  ciał,  jak  wino  z  czar; 
śpiewa  Hymn  do  miłości,  która  jest  szczęściem  szczęścia,  poręczą, 
mostem,  lekarstwem,  zbawczynią  ludzi;  lecz  na  dnie  tej  czary  mi- 
łosnej chyba  męty  jakieś,  bo  odwraca  się  i  poeta  i  Faun  jego  do 


—    425    — 

najczystszej  z  czystych,  do  jasnoczołej  pani  ros,  co  przez  świat 
przeszła,  by  zostawić  mu  tęsknotę  nadziemskiego  snu. 

To  uduchowienie,  opuszczenie  błota  zmysłowego,  stanowi 
znamię  późniejszych  jego  poezyi;  inne  teraz  wizye  go  zaprzątają, 
kraina  Ciszy,  Przestrzeni  i  Światła,  widziana  kiedyś  we  śnie,  i  ręce 
wznosi  z  błaganiem:  wiedźcie  mą  duszę,  gdzie  jest  milczenie  ciche, 
wielkie,  gdzie  jest  spokojnie;  on  wierzy  w  byt  przyszły,  w  nie- 
śmiertelność duszy;  zło  życia  w  nim  obudzą  tę  wiarę,  jak  w  Za- 
górskim. W  fantazyi  lirycznej  »Qui  amant «  traci  teraz  jego  cudna 
pani  i  jej  otoczenie  wszelkie  wyraźne  kształty  i  rysy,  rozwiewna, 
eteryczna. 

Nie  wyczerpało  się  jednak  w  egotyzmie  natchnienie  Tetma- 
jera; pomijamy  utwory  młodzieńcze,  z  nutą  społeczną  i  patryo- 
tyczną,  odbijające  gromko  od  nirwany  i  budyzmu;  należy  się  zato 
wzmianka  próbom  powieściowym  i  dramatycznym.  Nowela  o  »Księ- 
dzu  Piotrze«,  obrazek  słoneczny,  szczeropolski,  chwyta  za  serce; 
»Otchłań«,  spowiedź  gorącej  miłości,  szalejącej  z  bólu  zazdrości 
i  zwątpiałej  rezygnacyi,  pisana  prozą,  prosi  się  o  wiersz;  mniej 
udatne  rzeczy  większe,  » Anioł  Śmierci«  i  »Zatracenie«,  romanse 
o  artyście  Rdzawiczu,  podbójcy  serc  niewieścich,  kończącym  samo- 
bójstwem, którego  erotomanię  widzimy  i  oceniamy,  tylko  w  sztukę 
jego,  mimo  zapewnień  odautorskich,  i  w  jej  wieniec  cierniowy, 
wplatany  w  skronie  jego,  nie  wierzymy  jakoś;  dalej  »Panna  Mery«, 
jako  romans  coś  z  czasów  Indiany  i  Consuelo,  wyborny  w  rysach 
satyrycznych,  np.  w  aforyzmach  mechesa  Hammerszlaga.  »Sfinksem« 
hołdował  Tetmajer  dreszczom  i  nastrojom  Maeterlinckowym,  w  »Za- 
wiszy  Czarnym«  o  dramat  historyczny  z  jeszcze  mniejszym  powo- 
dzeniem się  kusił,  niż  o  romans.  Liryczne  partye  dramatu  piękne, 
szczególniej  miłość  do  ojczyzny,  zbudzoną  niby  nagle  dotknieniem 
się  jej  ziemi,  wyraził  wymownie,  i  sceny  góralskie;  osoby  zaś  główne, 
swoje  i  obce,  nie  z  XIV  czy  XV  wieku,  lecz  modne  z  modnymi 
zwrotami,  nerwozą  i  erotomanią;  akcya  słaba. 

Perłami  w  całej  twórczości  Tetmajera  są  szkice  i  nowele 
górskie  (»Na  Skalnym  Podhalu«  i  in.);  oczarowany  bajecznym  świa- 
tem Tatr,  ich  ludem,  osmaganym  wiatrami  halnymi,  wyskwarzonym 
na  słońcu,  z  żyłką  zbójnicką,  odtwarza  z  niekłamanym  zachwytem 
i  znawstwem  głębokim  ten  lud  pierwotny,  nieugięty,  namiętny,  na- 
wet narzecze  z  owych  »wirchów  i  perci«  swobodnie  naśladując  — 


—     426     — 

ku  zgrozie  recenzentów,  niewiedzących  chyba,  że  i  Niemcy,  Fran- 
cuzi nawet,  nie  inaczej  postępują  (Reuter  i  t.  d.).  W  ostatnich  wy- 
padkach politycznych  (1905  r.)  odnalazł  poeta  drogę  do  młodzień- 
czej poezyi  społecznej  —  w  dramacie  »Rewolucya«,  w  »Poezyach 
współczesnych«  na  ołtarzu  wolności  ofiarując. 

Drugi  Krakowianin,  Lucyan  Rydel,  nie  wnosił  w  lirykę  silnej 
nuty  osobistej;  misterna  technika  i  wysłowienie  czyniły  z  niego 
raczej  parnasistę,  autora  wierszy,  o  formie  nieskazitelnej.  Zato  tre- 
ści ich  nowość  nie  odznacza,  czy  wdzięki  Wenery  czy  przyrody 
opiewał.  Silnie  dźwięczała  w  niej  nuta  rodzima,  tęsknota  za  wsią 
polską,  trapiąca  go  nawet  nad  zieloną  Sekwaną,  tęsknota  nie  uro- 
jona, nie  dla  formy,  ale  szczera,  głęboka;  z  lubością  kreślił  obrazy 
tej  przyrody;  nie  dzielił  nigdy  zwątpień,  ironii,  sarkazmów  rówie- 
śników —  przekleństwo  łzom  lejącym  się  próżno,  gdy  burza  wre 
dokoła,  marzeniom,  gdy  spłonął  dach  nad  głową  i  trzeba  go  bu- 
dować! 

I  w  dramacie  różnych  nut  próbował,  za  Maeterlinkiem  i  in- 
nymi, lecz  tylko  »Zaczarowanym  Kołem«  wielkie  acz  nietrwałe  po- 
wodzenie uzyskał.  Zwyciężył  językiem,  mistrzostwem  jego  dosko- 
nałym, charakterystycznym,  czy  długie  oracye  makaroniczno-pane- 
giryczne  wojewodzie  recytować  kazał,  czy  dyabłów  rubasznych 
wprowadzał,  czy  pannę  sentymentalną  a  la  Rousseau,  czy  Maciusia- 
poetę  natury,  czy  szepty  tajemnicze  wodne,  czy  Leśnego  Dziadka 
przestrogi  i  nauki.  Świat  realny,  z  czasów  saskich,  więc  ciemny 
i  przesądny,  splótł  z  fantastycznym;  ludzi  unosi  własna  namiętność, 
żądza  sławy  u  Wojewody,  miłość  występna  u  młynarki,  i  wprowa- 
dza w  »Koło  Zaczarowane«  i  nie  wyjdą  już  z  niego  —  uwiązł  pta- 
szek za  pazurek,  cały  zginie,  brzmi  drugi  tytuł  »Potęgi  ciemności«; 
szatani  ci,  to  uosobione  pokusy. 

Ze  wszystkich  baśni  ludowych,  jakie  u  nas  dotąd  udramaty- 
zowano,  Grabowskiego,  Sarneckiego  i  innych,  »Koło  Zaczarowane« 
najlepiej  się  podobało;  prędzej  niż  od  »Dzwonu  Zatopionego« 
Hauptmanna,  moźnaby  je  od  »Balladyny«  wywodzić.  Formy  dra- 
matycznej Rydel  już  nie  rzucał;  próbował  sił  w  dramacie  histo- 
rycznym i  społecznym  (na  temat  walk  z  Niemcami,  czy  za  czasów 
»wendyjskich«,  na  poły  mitycznych,  czy  za  dzisiejszych,  o  ziemię 
w  Poznańskim,  o  lekkomyślności  naszych  paniczów);  poruszał  i  inne 
tragiczne  motywy,  z  czasów  popowstaniowych,  co  i  na  szwedzkie 


—     427     - 

Jensen  tłumaczył  i  w  Sztokholmie  wystawił;  wszystko  mijało  bez 
głębszego  wrażenia  mimo  szlachetnej  tendencyi  i  dykcyi.  Najlepiej 
udaje  mu  się  odtwarzanie  wątków  ludowych,  np.  o  Twardowskim 
(epiczne),  albo  splatanie  naszych  szopek  i  kolęd  w  dramat  -miste- 
ryum  Narodzenia  (Betleem  polskie). 

Siłą  temperamentu  i  słowa,  mniej  sztuką  i  formą  odznacza 
się  Andrzej  Niemojewski,  zapalony  demokrata,  zwalczający  w  imię 
szczerych  haseł  ludowych  z  innymi  Warszawianami  narodowy  od 
cień  demokracyi  naszej,  wszechpolski.  I  u  niego  gra  nuta  ludowa, 
gwałtowna  Kasprowicza,  nie  sielankowa  Rydla,  w  wierszu  opiso- 
wym i  w  dramacie.  Ton  »Branki«  jego,  jak  wicher,  porywa,  ze  swym 
refrenem:  Jezus  Mary  a,  wódki  Żydzie,  toż  to  idzie!  toż  to  idzie! 
wyziewy  i  okrzyki  karczmy,*  z  łzami  matek  i  dziewuch,  z  milcze- 
niem starych,  z  zawadyacką  butą  młodych,  kryjącą  rozpacz  chyba 
albo  rezygnacyę,  wszystko  to  zbite  w  kłębek,  migoce  przed  oczyma, 
wzrok  pali  i  serce  rozdziera,  a  nie  brak  i  finału,  w  stronę  dworu: 
hej,  ty  panie,  jasny  panie,  jakże  straszny  żal  cię  bierze...  gdzież 
ten  wawrzyn  dziś  niestety?  kiedy  wieszasz,  czcisz  portrety,  więc 
z  win  przodków,  panie  jasny,  zdaj  rachunek  i  z  krwi  własnej... 

Nuta  społeczna,  Rydlowi  obca,  jak  parnasistom  i  dekaden- 
tom  w  ogóle,  panuje  u  Niemojewskiego;  on  pierwszy  zstąpił  do 
»Podziemi«,  do  fabryk,  między  lud  roboczy  i  zawojował  dla  poezyi 
nową  dziedzinę.  Obrazki  jego,  wierszem  i  prozą  (»Listopad«),  przej- 
mują dreszczem;  tendencyjne,  ironią  zaprawne,  smagają  i  chłoszczą 
do  krwi  i  piorunującym  głosem  odbijają  od  wymuskanej  poezyi 
salonowej.  Dźwięczy  w  nich  straszna  skarga  (o  Wisło,  my  dotąd 
nie  lepsi  w  upadku),  na  panów,  co  »w  kieszeniach  swą  ojczyznę 
wiozą  do  Monaco«  —  wszyscy  uszli,  tylko  lud  roboczy  pozostał 
i  ze  swym  krzyżem  na  ramionach  kroczy. 

Oprowadza  nas  po  piekle  dni  teraźniejszych,  np.  w  hucie 
stajemy  nad  robotnikiem,  co  chwilkę  znużony  usnął  i  padł  ofiarą 
natychmiast: 

Grzmią  walce,  wre  hala,  drżą  gmachu  posady, 
Pomyka  ognisty  wąż  dalej, 
Śród  wrzasków  nieludzkich  przypadły  gromady, 
Wzrok  stanął  mu  słupem,  na  wargach  krwi  ślady... 
Odejdźcie,  trup  leży  wśród  hali. 


—     428     — 

i  takich  obrazów  coraz  przybywa  i  prześladują  cię  one  aż  do  stóp 
krzyża  u  wzgórza,  ginącego  w  dymów  toni,  a  śród  tumanów  grzmi 
i  chichoce  burza  fabryk,  jak  ukryty  chór  szatanów.  Z  życia  siel- 
skiego i  dramat  »Familia«  wyjęty,  o  Skibie-Learze,  mszczącym  się 
wedle  rady  familijnej  na  krzywdzących  go  dzieciach  —  podpale- 
niem i  mordem. 

Z  fabryk  i  niw  przeniosła  się  ironia  Niemojewskiego  do  sfer 
obywatelskich  —  co  za  pyszny  obraz  jego  »Majówka«  na  Wiśle 
i  za  Płockiem,  u  sióstr-panien  na  wsi  z  ich  płaczem  i  śmiechem  — 
i  artystycznych:  » Listy  szalonego  człowieka«,  wymowna  bardzo 
historya  modelki  Bronki,  ofiary  » sztuki  dla  sztuki «,  bezmyślnego 
w  ustach  miernoty  frazesu;  dlaczegóż  mają  to  być  listy  szalonego 
człowieka,  skoroż  on  chyba  jedyny  *  trzeźwy  i  spokojny  w  tym 
wirze  egoizmu,  szopek  i  blichtru? 

Przerzucił  się  Niemojewski  w  świat  fantastyczno  alegoryczny 
i  legendowy,  jakby  mu  rzeczywistość  zbrzydła  do  reszty.  Zaczął 
»Bajką«,  o  licencyacie  (nowym  Fauście),  którego  pragnienia  mło- 
dości i  szczęścia  podniecają,  życie  zaś  gnębi,  aż  u  spokojnej  śmierci 
ukojenia  poszuka;  wyżej  wzniósł  się  »Rokitą«  —  dyabłem  (dziś 
bardzo  modni  dyabli,  Boruta,  Kusy  i  cała  ich  koligacya  szlachecka 
i  chamska):  syn  Złego,  co  się  w  myśli  darmo  utopił,  i  Niji,  którą 
uczucia  zawiodły,  goni  za  marą  piękną  i  jasną,  w  piekle  zoczoną; 
wychodzi  na  świat  uszczęśliwiać  ludzi  —  niegdyś  aniołowie  to 
chyba  robili,  ale  my  dziś  Lucyfera  czcimy;  osiedla  się  —  w  wieku 
Faustów  i  Twardowskich,  w  wieku  XVI,  —  między  nimi,  lecz  nie 
może  z  nimi  wyżyć;  podrażniony  coraz  radykalniej  sobie  poczyna, 
aż  wkońcu  nagłą  ucieczką  do  piekła  salwować  się  musi,  bo  i  dyabłu, 
skoro  poczciwy,  skoro  nie  świętoszek,  nie  konserwatywny,  na  ziemi 
nie  wy  być,  wypłoszą  go,  choćby  mżonkarze  nasi,  ze  swoją  wiarą 
i  nadzieją  —  bez  miłości;  lecz  Rokita  wróci,  mimo  przestróg 
i  wycia  dyabląt.  Na  ten  męski,  silny  hymn  przyszłości  jest  nastro- 
jone całe  dzieło. 

Najgłośniejszymi  stały  się  »Legendy«  Niemojewskiego,  bo 
prokuratorya  lwowska  konfiskatą  najdzielniejszą  im  sprawiła  re- 
klamę. Jakby  odżyły  w  Niemojewskim,  dziwnym  atawizmem  ro- 
dzinne tradycye  aryańskie,  zamierzchłe  dawno:  o  co  Kasprowicz 
w  wierszu,  o  toż  pokusił  się  w  prozie  i  poszedł  nawet  dalej,  do 
całkiem  ludzkiego  wytłumaczenia  rzeczy  całkiem  nadludzkich,  wy- 


—     429     — 

mykających  się  zupełnie  naszemu  pragmatyzmowi,  w  ślady  Tetma- 
jera i  Kasprowicza,  Renana  i  Straussa.  Pomieszane  tu  istotne  le- 
gendy (o  skowronku  i  cierniu)  z  wymysłami  autorskimi;  niektóre 
z  nich  bardzo  poetyczne,  wzruszają  istotnie,  zato  nieudało  się  kom- 
pletnie filisterskie  uzewnętrznienie  kusiciela,  marnego  polityka, 
a  legenda  wstępna,  o  którą  to  najbardziej  na  autora  się  rozsroźono, 
chociaż  wiersze  Kasprowicza  nierównie  więcej  bluźniercze  i  scep- 
tyczne, jest  całkiem  zbyteczna,  niczego  nie  wyjaśnia.  Z  »Legend« 
bije  głównie  rozrzewnienie  i  miłość,  ta  sama  nuta  społeczna,  do- 
minująca w  każdym  niemal  utworze  naszego  ludowca,  bez  dawnej 
jego  burzliwości.  I  pozostał  autor  przy  dawnych  legendach  wschodu 
i  starożytności  (Z  pod  pyłu  wieków),  wytłumaczył  nam  nawet  sta- 
rannie Józefa  Żydowina  dzieło;  dziś  namiętnie  kler  zwalcza. 

Silnego  temperamentu  nie  posiada,  większą  sztuką  odznacza 
się  Stanisław  Rossowski,  rzewny  i  melancholijny,  daleki  od  zgrzy- 
tów i  ironii  Niemojewskiego,  piewca  »Róż  Jesieni«,  zdobywający 
się  wyjątkowo  na  silny  wyraz,  w  przyrodzie  szukający  ukojenia, 
aż  spoczął  wzrok  jego  na  ostatniej  jej  karcie,  gdzie  znalazł  bez- 
denny jar,  w  którego  czarnej  głębinie  miłość,  zdrój  życia,  jasność 
i  żar,  wszystko  bez  wieści  przeminie,  ni  ruchu,  światła,  ni  żaden 
szmer;  zmrok  tylko,  ległszy  na  szczycie,  spoglądać  będzie  w  otchła- 
nie sfer,  ciekaw  czym  było  to  życie  —  finał,  nadto  częsty  u  na- 
szych modernistów. 

I  on  przeszedł,  jak  Niemojewski,  do  dramatów  symboliczno- 
alegorycznych  i  w  nich  sił  próbował  z  lepszym  powodzeniem,  niżeli 
w  dramacie  historycznym  (»Nawojka«,  z  dziejów  Krakowa  i  uni- 
wersytetu, o  dziewczynie  co,  żądzą  wiedzy  parta,  za  chłopca  się 
przebrała  i  na  jakie  niebezpieczeństwo  się  wystawiła);  najbardziej 
w  »Circe«  —  rozkosz  bogów  wypycha  w  świat  nowoczesny  roz- 
kosz dawną,  zmysłową,  po  uśpieniu  dwutysiącoletnim,  aby  zmysły 
i  radość  budziła,  lecz  próżne  jej  starania;  świat  zezwierzęciał  zu 
pełnie,  odarł  rozkosz  ze  wszystkiego  wyższego,  boskiego,  spluga- 
wił  ją  obrzydliwie,  i  doświadcza  tego  Circe  w  wędrówkach  po 
ogródkach,  tingeltanglach,  między  ludem  fabrycznym  i  skrwawiona, 
zdeptana,  umknęłaby  'do  swojej  Eei,  gdyby  nie  wezwanie  Zbawi 
cielą  —  nasi  duchowni  kazali  tu  dyabła  położyć  —  aby  rozkoszą 
przeanielała  ludzi -zwierzęta.  I  jego   nowele   odznaczają  się,   prócz 


—     430     - 

tonu   rezygnacyi,   uwielbieniem   szczęścia   familijnego,   tak   obcym 
zresztą  naszym  dekadentom. 

Nie  pozostał  lirykiem  nawet  poeta -filozof,  Jerzy  Żuławski. 
Przeważają  nuty  zwątpienia  i  rozczarowania.  Bóg  jego  włada  tylko 
światem  górnym,  Lucyfer  dolnym:  rycerzami  jego  wszystko,  co 
wzrośnie  nad  motłoch  spodlony,  kto  w  głuche  wieków  zasłuchany 
szumy  śni,  kto  tęskni  i  tworzy,  pragnie  lub  gardzi.  Walka  między 
duszą  a  ciałem,  od  kiedy  niezmącona  pogoda  grecka  bezpowrotnie 
zniknęła,  trwa  ciągle;  dziś  poznała  dusza  grubość  murów  swego 
więzienia,  na  wielkie  porywy  już  się  nie  odważa,  ale  drżą  znowu 
pióra  w  skrzydłach  ptaka- duszy;  »W  Nocy  Zwątpień«,  »Na  Stepie 
Życia «  budzi  się  jakiś  »Świt  Nowy«.  Pogardza  mądrością  zdaw- 
kową, podsycającą,  nie  zaspokajającą,  głód  poznania;  pogardza 
rzeczywistością;  ubóstwia  marzenie -poezyę,  twórcę -poetę,  wszech- 
władnego; światu  ginąć  każe,  podnosi  króla -ducha,  władnącego 
królestwem  pieśni,  zbroją  czarnoksięską  odzianego,  i  niema  nadeń 
mocarza  na  ziemi. 

Nie  wytrwał  jednak  przy  liryce  filozoficznej  i  w  » Opowiada  - 
niach«,  w  » Prolegomenach «,  rozprawkach  niby  filozoficznych  (po- 
pularyzował przecież  i  Spinozę)  do  prozy  przeszedł.  Specyalnością 
jego  obiór  najdziwniejszych  tematów,  np.  w  efektownym  »Srebrnym 
Globie«  przedstawia  zanik  rasy  ludzkiej,  przeniesionej  na  księżyc, 
i  tam  karlejącej  stopniowo  a  podobnie  i  w  dramatach  postępuje 
(np.  »Wianek  Mirtowy«  z  narzeczoną,  strasznie  obcesową  przed  — 
ślubem  i  nie  ku  —  narzeczonemu!).  Bogata  kultura,  oczytanie,  re- 
fleksy a  wybijają  piętna  na  jego  produkcyi,  np.  na  »Dyktatorze« 
(Langiewiczu,  wystawionym  raczej  przeciw  trądy cyi).  Największe 
powodzenie  odniósł  »Eros  i  Psyche «,  niby  wędrówka  po  mapie 
miłości  (a  raczej  tęsknoty  niezaspokojonej)  przez  wieki  —  do  mitu 
starożytnego  wprowadzony  brutal  płaski,  Blaks,  co  spłoszył  Erosa; 
nie  odnajdzie  go  więcej  Psyche,  wszędzie  tylko  parodyę  Erosa, 
Blaksa,  odkrywającą;  »fantazya«  dramatyczna  w  rozdziałach  średnio- 
wiecznych, renesansowych  i  in.,  bardzo  efektowna. 

Lirykiem,  jak  i  Żuławski,   był   i  jeden   z  najmłodszych,  Leo- 
pold Staff,  Lwowianin,  nim  się  w  epika  i  dramatyka  przedzierzgnął. 
Od  dekadentów   dzieliło  go   stale  pragnienie  potęgi  i  czynu,   siła, 
gardząca  kwileniem  pesymizmu,   i  nikt   o  nim  nie  śmiałby   powie 
dzieć  (Sterling),  co  o  tylu  »  młodych*  jest  prawdą: 


—     431     - 

Idziemy  drwiący,  cisi,  obojętni, 

Burza  w  nas  huczy  zwątpienia  ogromem, 

I  morze  pragnień  konających  tętni; 

nie  ugrzązł  ani  na  chwilę  z  nimi  w  bagnach  zmysłowości  i,  gdy 
o  kobiecie  śpiewał,  matkę  i  jej  posłannictwo  wielbił,  szczytnie 
a  górnie.  Z  dekadentami  dzielił  tylko,  a  raczej  ich  wszystkich  prze 
wyższał  czarem  słowa,  przepychem  wiersza  i  tym  odrazu  zwrócił 
na  siebie  uwagę.  Po  »Snach  o  Potędze«,  po  licznych  wierszach, 
oryginalnych  (cykl  »Matka«)  i  tłumaczonych,  wystąpił  z  tercynami 
» Mistrza  Twardowskiego,  pięcia  śpiewów  o  czynie«.  Mistrz  Twar- 
dowski, bohater  z  Krzemionek  raczej  tytularny,  przypomina  nieco 
»Rokitę«  Niemojewskiego,  czasem  i  miejscem:  i  on  chce  ludzi 
uszczęśliwić,  i  on  budzi  trybem  swoim  nieufność  i  nienawiść,  i  jemu 
Krzysię  zabijają,  i  on  przed  tłumem  uchodzi.  Lecz  wplata  się  inny 
motyw:  posiadł  Twardowski  eliksyr  przeciw  nędzy  i  bólu,  nim 
chce  świat  uszczęśliwić;  widok  spodlonych  tłumów,  łaszących  się 
teraz  do  niego  tak,  jak  go  przedtym  napadały,  natchnął  go  inną 
myślą;  walka  nieodzowna;  tylko  w  pasowaniu  się  dojrzewa  czło- 
wiek, inaczej  gnije,  więc  ginie  z  nim  tajemnica  cudotwórczego 
płynu,  czegoby  Rokita,  jeśli  go  dobrze  znamy,  nigdy  nie  uczynił. 
Porywa  język,  nie  zadowala  całość,  rozwlekła,  rezonerska,  są  jednak 
śliczne  ustępy,  mocne  myśli.  Lepiej  powiodło  mu  się  w  dramacie; 
całkiem  alegoryczny  »Skarb«,  odgrywający  się  nigdzie  i  w  piersi 
każdego  z  nas,  imponuje  dykcyą,  zawikłaniem  nawet  i  efektownymi 
postaciami;  mniej  udał  się  dramat  angielski,  z  balady  Tennysono- 
wej  zaczerpnięty,  i  mimo  to  nieco  na  alegoryę  zakrawający, 
Godiwa. 

Obok  Staffa  budzi  oczekiwania,  wielką  siłą  wyrazu,  szczero- 
ścią uczucia,  fantastycznością  obrazów  kosmicznych,  wielką  erudy- 
cyą  z  nich  mówiącą,  rozmaitością  tonów,  Krakowianin,  Tadeusz 
Miciński,  co  debiutował  ładną  nowelą  (» Nauczy cielką«),  potym  wier- 
szom lirycznym  i  epicznym  się  oddał,  aż  za  innymi  do  dramatu 
dotarł;  całkiem  fantastycznego,  niejasnego  (»Nocy  Rabinowej«)  nie 
dokończył,  ale  nawet  gdy  najrealniejszą  katastrofę  (»Kniazia  Po- 
tiomkina«  z  floty  czarnomorskiej  i  z  buntu  lejtnanta  Szmitta),  dra- 
matyzował, nie  ustrzegł  się  ani  brutalności  naturalistycznych,  nie- 
potrzebnych, ani  tonów  górnych  ekstatycznych,  nie  licujących 
z  wszystkimi  bohaterami  utworu. 


—     432     — 

Między  najmłodszymi  wyróżnił  się  Gustaw  Daniłowski  poe- 
matem alegorycznym  »Na  Wyspie«,  o  kraju  słonecznym  dolce  far 
niente,  gdzie  sztukę  dla  sztuki  uprawiają,  syci  i  zadowoleni,  żyjący 
z  pracy  lądu,  jemu  dnie  trudu,  sobie  niedzielne  zostawiwszy,  od- 
dawszy się  od  jego  znoju  dostatkiem  i  próżnowaniem.  Lecz  nie 
zabili  wszelkiej  tradycyi  o  dawnej  łączności,  i  odżyła  ona  w  piersi 
pieśniarza,  Daj  mona,  i  odtrącony  dla  propagandy,  coby  spokój 
Wyspy  zakłócić  mogła,  z  topniejącą  gromadką  spółczcicieli  zatra- 
conego ideału  rusza  na  statku  przez  morze,  nie  dbając  o  prze- 
szkody, wiatry  przeciwne,  rozbicie.  Czy  dopłynie?  Nie,  jeśli  sądzić 
wolno  z  wzruszającej  powieści  »Z  minionych  dni«,  osnutej  niby 
na  motto  z  »Maryi«:  na  co  dobroć  się  tu  przyda,  gdzie  co  czułe, 
szlachetne,  tylko  chwilę  świeci,  gdzie  rola  wzniosłych  chęci  zawsze 
się  nie  uda!  Postaci  Wiktora  i  Maryni -Laodamii,  daremnie  swego 
Meleagra  wzywającej  i  najbrutalniej  o  tajemnicy  śmierci  rozczaro- 
wanej; dziecka  ich,  ginącego,  jak  rodzice,  w  pogoni  za  kwiatem 
paproci,  owiane  są  czarem  nadzwyczajnym. 

Od  wszystkich  wymienionych,  starszy  wiekiem  i  zasługą, 
Zenon  Przesmycki,  Miriam,  wydawca  niegdyś  »Życia«  warszaw- 
skiego, w  którym  modernizm  pierwsze  kroki  stawia,  później  wy- 
twornej »Chimery«,  gdzie  już  niepodzielnie  panował.  On  i  Antoni 
Lange,  co  w  ostatnim  czasie  i  na  pole  dramatów  historycznych 
(»Wenedzi«;  »Atyla«)  się  przerzucił,  mogą  uchodzić  i  za  dogmaty- 
ków nowego  ruchu  i  za  pionierów  jego;  oni  to  stworzyli  tłuma- 
czeniami, szczególniej  Miriam,  w  którego  dorobku  literackim  tłu- 
maczenia, od  Maeterlincka  do  Rimbauda,  znacznie  nad  oryginalną 
twórczością  przeważają,  łączność  z  ruchem  zagranicznym. 

Mistrzem  formy  jest  Miriam,  nikt  nad  niego  strofy  wycyze- 
lować nie  potrafi;  tłumacz  niezrównany,  wykwintny;  we  własnych 
poezyach  dźwięczy,  prócz  bujań  i  marzeń  wyobraźni,  tęsknot  i  bó- 
lów, uwielbienie  przyrody;  tu  się  i  nuta  rodzima  zapłacze.  Był  on 
»dzwonnikiem  nowej  światy ni«,  » pierwszy  który  odczuł  nadcho- 
dzący nowy  moment,  wiosenny  poezyi  —  pierwsze  jego  utwory, 
to  okrzyk  że  poezya  zamilkła,  później  ubóstwienie  poezyi  i  we- 
zwanie do  pieśni«,  twierdzi  o  nim  Lange,  a  wezwanie  to  w  najpo- 
nętniejsze  przyodział  formy:  »ponad  ziemskim  lecąc  globem,  w  bry- 
lantowych skrze  się  rosach,  wonne  róże  na  mych  włosach,  z  moich 
ramion  spływa   bluszcz,    nad   otwartym   stanę   grobem,    pocałunki 


—     433     - 

śląc  namiętne  i  uwiodę  cienie  smętne  w  lazurowych  kraje  puszcz... 
do  mnie,  do  mnie,  tu  do  łona...  spłyńcie  roje  smętnych  mar,  ja 
otwieram  swe  ramiona,  pocałunkiem  zmyję  pleśnie...«.  Ale  i  u  niego 
pesymizmu  nie  brak  ani  walk  prometejskich  i  ich  męczarni,  ani 
groźby  ostatecznej:  sto  granic,  kresów,  śmierci,  końców,  zgonów 
ludzkości,  co  pyłkiem  jest  w  bycie,  o  najjaśniejszych  idei  rozżarzę 
przyjść  może  straszny  ten  dzień...  nic  nie  zostanie,  cała  wieków 
praca  stać  się  tym  musi,  czym  była  na  początku  —  prochem. 

Podobne  tematy  uprawia  i  liryka  Langego,  kochająca  się 
w  spiętrzonych  trudnościach  rytmu  i  rymu:  »nie  lubię  rzeczy  ła- 
twych, lubię  łamać  granit...  biały  wiersz,  cud  nad  cudy...  oto,  co 
dziś  mnie  nęci...  tak,  bo  rym  się  bez  trudu  w  poezyę  ularwi,  poe- 
zya  dziś  ze  swych  wyżyn  zeszła  w  nędzę  dolin,  i  dzisiaj  sztuka 
rymów  to  nuta  mandolin,  jest  tralala  na  wszystko,  formuły,  alge- 
bra, w  legiony  d2iś  się  rozrósł  wierszopisów  szereg,  i  rymy  leją 
gładko,  niby  wodę  z  cebra,  a  łatwo  tak,  jakby  to  był  walc  lub 
oberek...  więcej  jest  takich,  co,  jakoby  chrząszcze,  brzęczą,  rymy 
odwieczne  przebrzmiałych  kantylen«.  Cóż  za  dziw,  że  nowości  żą- 
dni, nie  tylko  za  biały  wiersz,  ale  i  za  prozę  rytmiczną  chwytają. 

Lubowanie  się  w  sztuce  dla  sztuki  nie  przeszkadza  jednak 
modernistom  naszym  w  »zniźaniu  się«  do  poezyi  ludowej ;  w  dorobku 
poetyckim  nawet  Langego,  Arntszajnowej,  Rossowskiego,  Or-ota — 
nie  mówiąc  już  o  Rydlu,  Tetmajerze,  a  przedewszystkim  o  Ka- 
sprowiczu, znajdą  się  nieraz  znakomite  »ballady«  ludowe  i  liryki, 
np.  »Piosnki«  Rossowskiego  w  zbiorku  »Psyche«  z  pogodnie  smęt- 
nym nastrojem;  Mazurki  i  Oberki  Or-ota,  wierszującego  i  baśni 
ludowe;  »Grajek«  Arnsztajnowej,  słyszący  około  siebie  »takie  gra- 
nie, taki  śpiew«,  jak  Maciuś  w  »Kole  Zaczarowanym«;  »Powieść 
o  płanetniku«  Langego  i  t.  d. 

Całkiem  w  tonach  sielskich,  zdawało  się,  jedyny  Kazimierz 
Laskowski  (El)  się  zanurzył,  przeciw  szkole  tatrzańskiej  niby  ma- 
zowiecką tworząc,  wyśpiewując  »Z  chłopskiej  piersi«  i  »Z  pod 
serca«  to  szopkę,  to  krakowiaki  i  mazurki,  to  cały  opis  wesela 
chłopskiego,  od  zmówin  i  zrękowin  aż  do  oczepin  i  chrzcin,  w  usta 
drużby  je  wkładając;  ale  jakźeśmy  dalecy  od  Lenartowicza  i  idyli! 
Nadpoczął  wielkiego  dzieła;  chciał  dośpiewać  »Pana  Tadeusza«. 

Mimo  nadpływania  coraz  nowych  sił  przerzedzają  się  wkońcu 
szeregi   liryków   »Młodej   Polski«;   Lange,   Rydel,  Tetmajer  i  inni 

DZIEJE    LITERATURY   POLSKIEJ   T.    II.  Q 


—     434     - 

zwracają  się  coraz  energiczniej  ku  innym  działom  poezyi,  uprawę 
kwileń  pesymistycznych  i  tęsknych  nastrojów  pozostawiając  Słoń- 
skiemu,  Mirandoli,  Sterlingowi,  Kazimierzowi  Lewandowskiemu,  opie- 
wającemu śmierć  fiołków  i  wdzięki  fryn  najpospolitszych,  i  in. 

Wrzawa,  wzniecona  poezyą  »Młodej  Polski«,  nie  zagłuszyła 
jednak  wszelkich  innych  tonów;  uprawiano  nawet  gawędy,  rzeczy 
epiczne  i  satyryczne,  jak  za  dawnych,  dobrych  czasów.  Np.  Wło- 
dzimierz Wysocki  odzywał  się,  niedobitek  niby  szkoły  ukraińskiej, 
niby  na  nutę  Pola  czy  Syrokomli,  śpiewał  o  »Laszce«  i  bojach 
tatarskich  i  jak  to  pan  Zdzisław  z  Tymkiem  Czałym  o  jej  rękę  się 
ubijali,  albo  o  »Oksani«  i  jej  przerwanym  romansie  z  paniczem 
i  jak  ona  ostatnią  skazańcowi  odda  przysługę  —  ależ  dalekośmy 
od  Ostapa  Bondarczuka;  w  innych  opowiadaniach,  tym  ostrzejsza 
satyra  na  szlachtę,  przybiera  całkiem  nutę  demagogiczną. 

Wyżej  wzniósł  się  Józef  Stanisław  Wierzbicki,  urodzony  na 
Podolu  (siostrzeniec  dr.  A.  Rollego)  i  jego  tradycye  w  »Hance« 
wyśpiewujący;  w  obszerniejszym  poemacie,  »Rajgrodzki«,  opisywał 
jedne  z  owych  cichych  tragedyi,  upadek  starego  domku,  którego 
Rajgrodzki  nie  przeżyje,  w  jego  zgliszczach  zginie;  i  tu  pobrzmiewa, 
jak  u  Wysockiego,  silniej  nuta  chłopomańska;  po  wierszach  lirycz- 
nych, w  których  zagadnienia  społeczne  często  przebijają,  przeszedł 
w  ostatnich  »Rapsodach«  (1901)  do  »ballad«,  czerpanych  z  walk 
Słowian  pomorskich,  kreślonych  z  siłą. 

Całkiem  w  przeszłość  zapatrzył  się  Leopold  Starzeński  w  » Ga- 
wędach starego  myśliwca«  (1900  r.),  gdzie,  wstępując  niby  w  ślady 
Pola  (»Rok  Myśliwca*),  uciechy  łowieckie,  obrazy  przyrody,  saty- 
ryczne wycieczki  przeciw  nowomodnym  strzelcom  i  sportom,  prze- 
ciw stosunkom  galicyjskim  wierszem  i  prozą  uprawiał  w  formie 
dziwnie  rodzimej.  Lecz  takich  starych  a  wiecznie  nowych  poetów 
rój  nieskończony,  moglibyśmy  coraz  nowe  szeregować  imiona, 
np.  przedwcześnie  zgasłego  liryka,  hr.  Aleksandra  Pinińskiego;  Ma- 
ryusza  Zaruskiego  (Sonety  morskie  i  północne);  Kosiakiewicza  (po- 
wieściopisarza)  Poezye,  z  bólu  osobistego  wyśpiewane,  szczere 
i  przejmujące  i  tylu  innych,  Józefa  Nawrockiego,  Józefa  Wiśniow- 
skiego i  t.  d. 

Kończymy  ten  pobieżny,  niewyczerpujący  przegląd  wymienie- 
niem wcale  niezwykłego  talentu  satyrycznego,  Jana  Lemańskiego, 
istnego    bicza    Bożego    na    wszelkich    »mydlarzy«,    warszawskich 


-     435     - 

przedewszystkim.  Już  całkiem  niezwykła,  zapomniana  niby  forma, 
bajki  zwierzęcej  (naturalnie  z  najmodniejszymi  hasłami,  tym  bar- 
dziej komicznymi  w  otoczeniu  czworonożnym  czy  skrzydlatym), 
dalej  oryginalny  język,  z  nowotworami  dziwnymi,  straszna  ciętość 
satyry  wyróżniały  go  pomiędzy  innymi.  Od  bajki  zwierzęcej,  wkońcu 
nieco  jednostajnej,  przeszedł  Lemański  do  satyry  wprost,  w  »No- 
wennie«  99  dytyrambów  o  szczęściu  » burżuja «  —  małża  (i  mał- 
żonka) wyśpiewawszy,  i  do  alegoryi,  gdy  o  państwach  króla 
Ćwioczka  i  Goździka  i  ich  osobliwszych  mieszkańcach  i  urządzeniach 
rozprawiał. 


28* 


ROZDZIAŁ  DWUDZIESTY. 
DRAMAT. 


Warunki  rozwoju.    Dramat  historyczny,    Józef  Szujski  i  Adam    Bełcikowski.    Komedya, 

Narzymski,  Lubowski  i  Bliziński;  Sarnecki,  Zalewski,  Bałucki  i  inni.  A.  Świętochowski. 

Dramat  modernistów,    historyczny,    symboliczny,   ludowy.    Dramat   ideowy  Stanisława 

Wyspiańskiego.    Stanisław  Przybyszewski. 

Innymi  torami,  niż  poezya  liryczna  i  epiczna,  kroczyła  dra- 
matyczna; ci  sami  pozytywiści  i  »organiczniki«,  co  ołtarze  roman- 
tyzmu obalali,  witali  w  komedyi,  jak  i  w  powieści,  dzielnego 
spółpracownika  w  kruszeniu  przesądów,  w  szczepieniu  nowych  idei, 
i,  kiedy  inne  działy  poetyckie  na  wymarcie  skazywano,  kwitły 
dramat  i  powieść  w  najlepsze  i  do  dziś  się  rozwijają,  w  ciągu 
nieprzerwanym,  nie  z  równym  wynikiem.  Gdy  bowiem  powieścią 
literatura  polska  godnie  obok  innych  europejskich  staje,  gdy  ilością 
i  rozmaitością  talentów  lirycznych  między  innymi  się  wyróżnia, 
brak  jej  do  dziś  wielkiego  dramatu  narodowego  i  dramaty ka  ta 
kiego,  jakich  epików  czy  liryków  posiada.  Czemuż  ten  brak  przy- 
pisać? alboż  to  tylko  przypadek? 

Może  i  nie:  nie  tylko  nasza,  ale  i  inne  literatury  słowiańskie 
dotychczas  nie  wydały  wielkiego  dramatu.  I  rosyjska  tylko  roman- 
sem stoi;  dramatu  ani  Ostrowskij  nie  stworzył,  najbardziej  drama- 
tyczny ze  wszystkich  jej  autorów;  o  czeskiej  i  chorwackiej  niema 
co  i  wspominać.  Epiczna  rozlewność  pisarzów  słowiańskich,  we 
wsi  sennej,  nie  w  ruchliwym  mieście  wykołysanych,  walczy  z  wy- 
maganiami scenicznymi;  ich  dramaty  bywają  dyalogami  i  kroni- 
kami,  gubią  się  w  słowach  i  szczegółach;   brak  im  akcyi,  jedno- 


—     437     — 

litości,  napięcia,  a  braku  tego  nie  powetują  poetyczne  piękności 
scen  poszczególnych,  dowcip  i  finezya  słowa;  osoby  znakomicie 
scharakteryzują,  lecz  nie  potrafią  w  czynie  ich  wystawiać,  akcyę 
energicznie  rozwijać  i  skupiać.  Przez  całe  stulecia  nie  sprzyjały 
zewnętrzne  warunki  rozwojowi,  a  raczej  samym  początkom  teatru, 
bez  którego  dramatu  nie  będzie  —  i  Szekspir  i  Molier  byli  akto- 
rami i  dla  aktorów  pisali,  a  tych  u  nas  nie  było  wcale;  do  życia 
miejskiego  i  dworskiego  szlachta  nagiąć  się  nie  dała,  żyła  samo- 
pas,  po  dworach  i  dworkach;  miejsca  dla  teatru  nie  było  zupełnie. 
Gdy  nakoniec,  za  wzorami  obcymi,  teatr  powstał  i  działać  zaczął, 
zadowalano  się  zbyt  łatwo  —  nie  na  tym  polu  jedynie  —  pro- 
dukcyą  obcą,  łatwo  dostępną;  repertuar  mógł  się  długo  obywać 
bez  sztuki  rodzimej,  występującej  raczej  okolicznościowo,  dla 
celów  oficyalnych. 

Istotnego  zajęcia  dramatem  i  sceną  u  nas  nie  było;  mniej 
u  nas  teatromanów  nawet,  niż  w  Rosyi;  jedyny  chyba  Bogusławski 
stanowił  nadzwyczajny  wyjątek. 

Znakomitych  artystów  wydała  dopiero  druga  połowa  wieku; 
najznakomitszy  dawniejszy,  Bogumił  Dawizon,  później  tylko  na 
scenie  niemieckiej  pracował.  Największy  talent  dramatyczny,  Sło- 
wacki, łączności  ze  sceną  nie  miał  żadnej.  Niekorzystne  inne  wa- 
runki oddziaływały  i  na  teatr,  bardziej  nawet  na  teatr  (i  dramat), 
niż  na  jakąkolwiek  inną  gałęź  sztuki.  Muzyka  i  dramat  są  najpó- 
źniejszym dorobkiem  kultury  słowiańskiej,  nie  tylko  u  nas,  chociaż 
dramat  właśnie  u  nas  największe  przeszkody  miał  do  zwalczania, 
już  całkiem  zewnętrzne,  cenzuralne. 

Usiłowań  nie  brakło;  najniewdzięczniejszą  nawet  specyalność, 
dramat  historyczny,  uprawiano  najgorliwiej,  co  przy  naturalnym 
zwracaniu  oczu  ku  przeszłości  narodowej,  z  góry,  samo  się  narzu- 
ciło. Tymczasem  tu  właśnie  piętrzyły  się  trudności;  dzieje  polskie  — 
jak  i  słowiańskie  wogóle  nie  obfitują  w  sytuacye  dramatyczne. 
Kierował  się  Słowacki  bardzo  trafnym  instynktem,  kiedy  swe  kro- 
niki dramatyczne  w  dal  zamierzchłą  cofał,  gdzie  wymysłów  nikt 
nie  sprawdzał.  Dopiero  wiek  ostatni  był  bogaty  w  zapasy  tragi 
czne,  u  Barsczan  i  Horsztyńskich,  ale  te  nie  na  każdą  scenę  się 
nadawały. 

Niwę  dramatu  historycznego,  zanim  się  jeszcze  komedya 
społeczna    urodziła,   uprawiali   najgorliwiej    Józef  Szujski   i   Adam 


—     438      - 

Bełcikowski.  Liczne  pamiętniki,  wprowadzające  w  tryb  domowy 
przodków  (choćby  Pasek),  pełniejsze  oświetlenie  dziejowe  budziły 
oczekiwania;  już  K-  Wł.  Wójcicki  zapowiadał  z  pewnością  blizkie 
narodziny  dramatu  historycznego,  w  r.  1843;  ale  lata  upływały, 
i  luźne  próby  Przeździeckiego,  Odyńca,  Szajnochy  nie  sprawdzały 
tych  oczekiwań;  autorowie  sami  rzucali  rychło  pole  niewdzięczne. 
Inaczej  Szujski.  Mniemał,  że  był  stworzony  na  poetę  i  przez 
całe  życie,  nawet  jako  zawołany  historyk  i  działacz  polity-. 
czny,  nie  wyrzekał  się  nęcącej  pokusy,  i  acz  wkońcu  ochłódł 
w  zapale,  jeszcze  w  jubileusze,  Kopernikowy  i  Długoszowy,  z  poe- 
matami dramatycznymi  występywał.  Ale  —  quantum  mutatus  ab 
illo!  cóż  tu  z  dawnego  Szujskiego  zostało!  Na  pytanie  Kalimacha, 
gdzież  ta  wiara,  ta  potęga,  co  ręce  ku  modlitwie  skłania,  odpo- 
wiada u  niego  Długosz: 

a  gdzieżby  ?  w  pokorze,  w  zapomnieniu  o  sobie, 
w  miłości  za  sobą  świata,  ludzi,  kraju, 

innymi  słowy:  po  trzydziestu,  w  rozwoju  europejskim  najbardziej 
decydujących  latach  traktuje  nas  Szujski  receptą  z  »Bożej  Cze- 
ladki«  Kraszewskiego,  wywietrzała  już  1851  roku!  Cofnął  się  więc, 
zacieśnił  myśl  strasznie,  a  formy  nie  poprawił,  siły  słowa  i  akcyi 
nie  wyrobił  większej. 

Młodzieniec  zaczął  zawód  dramatyczny  »Zborowskim«  w  roku 
1857.  Z  tematami  zmieniał  i  formy;  od  naśladownictwa  Szekspira, 
z  nadmiarem  akcyi  i  charakterów,  przechodził  do  form  deklama- 
cyjnej  tragedyi  Szylerowej  i  francuskiej,  z  ograniczoną  ilością  osób 
działających  i  akcyą  bardziej  skąpą,  z  tym  bujniejszym  dyalogiem; 
studyował  dramat  starożytnych  i  spolsczał  Arystofanesa,  szukał 
formy  u  Kalderona  i  Wiktora  Hugo  —  własnej  nie  znalazł.  Poezyę, 
polot  wyobraźni,  krępowały  sumienność  historyka,  rozwaga  dzia- 
łacza politycznego:  wmyślał  się  w  swoje  tematy,  aby  z  nich,  nie 
obrazów,  ale  nauki  zaczerpnąć,  przestrogi  wyłożyć;  gdzie  tego  nie 
znachodził,  chłódł  natychmiast,  nie  dawał  się  porywać  świetności 
efektu;  refleksya  zabijała  twórczość,  zamiast  nią  kierować. 

Swobodniej  poruszał  się  w  tematach  z  dziejów  obcych,  np 
w  Wallasie;  w  domowych  psuł  stale  historyk  koncept  poety.  Poeta 
przeprowadził  jako  tako  w  »Zborowskim«  ideę  porządku  i  ładu  do 


-     439     - 

zwycięstwa,  lecz  sumienie  historyka  kazało  doczepić  niby  epilog, 
osłabiający  ponownie  ów  tryumf  pozorny;  do  tego  tematu  wracał 
dwukrotnie.  Opracował  naturalnie  i  Halżkę  z  Ostroga  i  Dymitra 
z  Maryną,  nie  lepiej,  niż  poprzednicy;  najbardziej  pociągała  jednak 
historyka  epoka  przełomowa  dziejów  polskich,  potęga  jaśniejąca 
na  zewnątrz,  dozwalająca  Władysławowi  pieścić  się  z  planami  tu- 
reckich wojen,  a  słabość  wewnętrzna,  ujawniona  tak  strasznie  a  ry- 
chło w  wojnie  domowej.  Nęcą  go  więc  Władysław,  Kazanowski, 
Osoliński,  królewięta,  ale  pomysłu  głębokiego  przeprowadzić  nie 
umie;  wszystko,  co  powie,  szlachetne  i  mądre,  lecz  nie  dramaty- 
czne; sceny  niektóre,  epizodyczne,  wykonane  bardzo  ładnie,  np.  owo 
bawienie  się  pacholąt  w  Rzeczpospolitą,  całości  niema.  Co  najdzi- 
wniejsze, że  historyk  paktuje  łatwo  z  poetą,  nie  zabrania  mu 
w  szczegółach  wymysłów  bardzo  problematycznych,  nadto  senty- 
mentalnych —  ogółem  chorują  postaci  Szujskiego  na  hipertrofię 
szlachetności;  dobre  to  dla  Felińskiego  i  deklamacyi  patetycznej, 
lecz  nerwu  dramatycznego  nie  posiada.  Brak  dramatyczności,  kon- 
sekwencyi,  jedności  akcyi  zabija  dramaty  Szujskiego,  pominąwszy 
wiersz  i  język  ich  ciężki;  działają  te  dramaty  o  wiele  korzystniej 
na  czytelnika,  niż  na  widza  —  właśnie  głębokością  myśli,  trafno- 
ścią sądu,  prawdami  historycznymi,  od  jakich  się  roją. 

Niemal  równocześnie  z  Szujskim  rozpoczął  i  Adam  Bełci- 
kowski  zawód  dramatycznego  pisarza;  język  i  wiersz  bardziej  są 
potoczyste  i  na  większą  się  siłę  zdobywają,  lecz  i  jemu  nie  było 
danym  święcić  większych  tryumfów.  Prozy  używał  w  jedynej  ko- 
medyi  społecznej  (galicyjskiej ,  » Protegujący  i  protegowani «) 
i  w  komedyach  historycznych,  gatunku  powszechnie  zaniedbywa- 
nym, i  tu  właśnie  wcale  udatne  rzeczy  tworzył.  Tak  np.  »Obaj 
Radziwiłowie«:  stary  kanclerz  Olbrycht,  świętoszek  i  intrygant, 
jako  dziewosłęb  kuzyna,  samby  najchętniej  rękę  nadobnej  Poto- 
ckiej posiadł,  lecz  odkosza  się  nabawił.  Albo  w  »Królu  Don  Żuanie« 
walczą  dawne  sułtanice,  hrabina  Kozel  i  Madame  de  Teschen,  aby 
nową,  poświęcającą  się  chętnie,  faworytkę  królewską,  Warsza- 
wiankę Duval,  kochającą  nie  króla,  lecz  Augusta,  z  wpływów 
i  względów  wysadzić.  Za  przykładem  Małeckiego  i  Wołowskiego, 
1902  r.,  znowu  prozą,  udramatyzował  poeta  Pana  Paska  z  ordy- 
natem Myszkowskim. 

Od  komedyi  wracał  stale  do  tragedyi  i  kroniki  dramatycznej. 


—     440     — 

Nieraz  znachodził  tematy  obce,  dalekie  a  efektowne,  np.  z  his  tory  i 
bizantyńskiej,  ale  bardziej  pociągały  go  tematy  swojskie:  najwięk- 
sze osiągnął  poeta  powodzenie  »Mieczysławeni  II«  i  »Bolesławem 
Śmiałym«.  I  jeszcze  dalej  wstecz,  niby  za  przykładem  Słowackiego, 
cofnął  się  autor,  aż  stanął  »U  kolebki  narodu«  i  motyw  o  Wandzie 
i  o  Koronie  Lechowej  (walkę  ze  smokiem)  opracował.  Dla  wido- 
wisk popularnych  Sobieskiego  i  Kościuszkę  udramatyzował.  Wszyst- 
kie jego  dramaty  są  zbudowane  bardzo  poprawnie,  logicznie, 
regularnie;  język  ich  zawsze  szlachetny;  bohaterowie  upadają 
w  konfliktach  moralnych,  ofiary  Nemezis  .dziejowej,  mszczącej 
wszelkie  wykroczenia,  albo  tylko  pod  zbiegiem  fatalnym  okolicz- 
ności zewnętrznych;  nie  chodzi  mu  o  naukę  i  przestrogę ,  o  ten- 
dencyjne zabarwianie  tematów,  przystosowanie  ich  do  wymagań 
polityki;  przeważają  więc  poetyckie,  romantyczne  żywioły.  Mimo 
tych  przymiotów  uie  osiąga  trwałych,  głębokich  wrażeń;  brak  bo- 
haterom jego  temperamentu,  siły  wybuchowej  i  żywiołowej  —  wy- 
myśleni oni  i  wymarzeni  raczej,  niż  głęboko  odczuci;  fantazyi  jego 
brak  tego  bogactwa,  któreby  nam  zupełną  wizyę  przeszłości  od- 
tworzyło; nie  zastąpi  go  rozwaga,  umiejętna,  chłodna.  Taż  roz- 
waga cechuje  i  estetyczne  i  literackie  jego  prace. 

Szujski  i  Bełcikowski  to  tylko  koryfeusze  szeregu,  liczebnie 
bardzo  silnego  —  produkcya  dramatów  historycznych  nie  ustaje 
ani  na  chwilę.  Mało  z  nich  jednak  ukazuje  się  na  deskach  sceni- 
cznych; jeszcze  mniej  wytrzymuje  ogień  krytyki,  a  wszelkie  suk- 
cesy bywały  jednodniowe,  np.  dramatów  Wincentego  Rapackiego, 
znakomitego  artysty,  w  którego  rodzinie  talenty  dziedziczą;  i  syn 
jeden  nowelom  się  oddaje.  Jego  »Wita  Stwosza«  przyjęto  niegdyś 
z  istotnym  uniesieniem,  ale  z  każdym  nowym  dziełem  uniesienie 
to  malało,  mimo  silnych  efektów  scenicznych,  języka  namiętnego, 
akcyi  energicznej  —  coraz  widoczniej  stawało  się  aktorskie  trakto- 
wanie sceny  i  efektów,  coraz  bardziej  melodramatycznych,  coraz 
mniej  prawdziwych;  w  długim  szeregu*  tych  dramatów,  w  »Koper- 
niku«,  »Acernie«,  »Odsieczy  Wiednia«,  »Pro  honore  domus«,  »Fi- 
gliku  Stańczyka«  i  t.  d.,  nie  powtarzał  się  już  efekt  bujnej  dekla- 
macyi  »Wita  Stwosza «. 

Od  dramatów  historycznych  przeszedł  Rapacki  do  romansów 
i  nowel  historycznych,  traktując  wszelkie  możliwe  tematy,  i  Hanzę 
niemiecką  i  dopowiadając  do  » Ogniem  i  Mieczem «  » Grzechy  Kró- 


—     441      — 

lewskie«,  o  » Kostce  Napierskim«.  Fantazya  poetycka,  jak  i  w  dra- 
matach, rozpościera  się  tu  nadto,  kosztem  prawdy  historycznej 
i  prawdopodobieństwa.  Inni,  np.  Gorczyński,  o  wiele  słabsi,  dys- 
kredytowali chyba  dramat  historyczny;  jeszcze  inni,  wyjątkowo 
raczej  tę  gałęź  uprawiali,  np.  Józef  Kościelski,  znany  mecenas  lite- 
ratury i  sztuki  i  sam  ich  znawca  niepospolity,  w  »Arryi«  (rzym- 
skiej), we  » Władysławie  Białym «,  wcale  efektownym  dramacie 
miłości  (Anny  i  ziemi  swej),  odwodzącej  od  walki  ambitnej  o  tron 
piastowski;  Karol  Brzozowski  w  »Maleku«  z  tematów  wschodnich; 
Aureli  Urbański,  niezgorszy  autor  w  komedyi  lekkiej  i  farsie,  przy- 
ciężki  w  patryotycznej,  jak  i  w  »Wataźce«  i  »Kseni«;  Michał  Wo- 
łowski (dyrektor  teatru),  »Towarzysza  Pancernego «  z  Paska  doby- 
wając; Bronisław  Grabowski,  jeden  z  nielicznych  slawistów  war- 
szawskich, zasłużony  popularyzator  rzeczy  słowiańskich,  tłumacz 
gorliwy,  próbujący  sił  swych  w  oryginalnych  dramatach,  history- 
cznych i  ludowo-fantastycznych,  i  inni. 

Między  młodszymi  pojawiał  się  na  scenach  najczęściej  Sta- 
nisław Kozłowski:  jego  »Wójt  Albert«  wyszedł  z  konkursu,  opro- 
mieniony sławą,  niby  »Wit  Stwosz«  Rapackiego,  lecz  po  wystawieniu 
na  scenie  sława  ta  wydmuchana  sklęsła  odrazu;  ani  język  wiersza, 
ani  treść  nie  czyniły  zadosyć  wyższym  wymaganiom;  na  razie  zo- 
stał poeta  przy  wieku  XIV  i  po  wystawieniu  walki  krakowskiego, 
butnego  niemieckiego  mieszczaństwa  (i  biskupa  Muskaty),  z  po- 
tęgą rodzimą,  Łokietkową,  udramatyzował,  mniej  poetycznie,  niż 
K-  Gliński,  »Esterkę«,  potym  na  obce  niwy  się  zwrócił,  w  »Tabo- 
rytach«;  w  »Turnieju«,  jednym  z  rzadkich  u  nas  dramatów  renesan- 
sowych o  artystach:  malarz  wydobywa  ze  spółzawodnika  tajemnicę 
jego  powodzeń,  nęcąc  go  pięknością  żony,  aby  się  pozbyć  od 
razu  podwójnego  rywala;  nie  wzniósł  się  jednak  nad  poprzedni- 
ków, nawet  nie  nad  efektowny  »Posąg«  W.  Szymanowskiego, 
z  Moną-lwicą  florencką  i  jej  nieszczęśliwym  mężem-rzeźbiarzem, 
rozbijającym  wkońcu  posąg-żonę.  »Dyana«  Kozłowskiego  przed- 
stawiła życie  pod  Blachą,  wesołego,  hulaszczego  księcia  »Pepi«, 
jakby  Poniatowskiego  nigdy  inne  myśli,  prócz  o  wawrzynach  na 
polu  galanteryi,  nie  nachodziły;  anegdotyczną,  obyczajową  stronę 
czasów  pruskich  dobrze  oddała.  Zazdraszczając  wawrzynom  sym- 
bolisty  (Staffa)  i  erotomana  (Przybyszewskiego)  napisał  »Pocho 
dnię«,    bardzo    niezwykłą  o  tyle,   że   zwykłą    niewiarę    małżeńską 


—     442     — 

i  karę  za  pogwałcenie  szczątkowego  organu  (sumienia)  w  daleką 
przyszłość,  między  apostołów  nowych  idei,  rzuca. 

Inni  wcześnie  milkli,  np.  Gadomski,  stworzywszy  »Larika«, 
broniącego  ojczyzny  przeciw  Rzymianom  i  ginącego  w  nierównej 
walce;  Józefat  Nowiński,  po  »Białej  Gołąbce«,  dramacie  również 
ze  sfer  artystycznych  wziętym,  ale  lirycznym  dyalogu  raczej,  niż 
dramacie. 

Nierównie  większym  powodzeniem  cieszyła  się  komedya. 
Gdy  w  dramacie  historycznym  głównie  Szekspir  i  Szyler  rej  wo- 
dzili, a  brak  właściwej  dramatyczności  i  odczucia  ducha  czasu 
szczegóły  antykwarskie  i  bujna  deklamacya  zastępywać  musiały, 
w  komedyi  sztuka  nowoczesna  francuska,  sztuka  tendencyjna, 
a  these,  Augiera,  Dumasa- syna,  Sardou,  zapanowała  wszechwładnie. 
Najpierw  u  Józefa  Narzymskiego;  czego,  jako  publicysta,  żądał, 
ażeby  autor  dramatyczny  był  i  myślicielem,  moralistą,  agitatorem, 
ażeby  chłostał  podłość,  ostrzegał  przed  zgubnymi  prądami,  budził 
i  wyszlachetniał  dusze,  pchał  bryłę  świata  silnymi  ramiony:  to  jako 
autor  wypełniał,  szczególniej  w  dwu  niegdyś  głośnych  komedyach, 
w  » Epidemii «  i  w  » Pozytywnych «;  dalszemu  rozwojowi  rychła 
śmierć  przeszkodziła.  Napiętnował  w  tych  komedyach  epidemię 
gry  giełdowej,  gorączkę  rychłego  wzbogacania  się,  wyżerającą 
wszelkie  moralne  zasoby  indywiduów  i  społeczeństwa;  i  takich  po- 
zytywistów, coby  z  wszelkimi  mźonkami  zarazem  pozbyli  się 
i  wszelkich  ideałów,  uznali  tylko  cele  materyalne,  służąc  tylko  ha- 
słom praktyczności,  trzeźwości,  wyziębili  uczucia,  obniżyli  poziom 
moralny.  Szlachetnym  zamiarom  patryoty  publicysty  nie  odpowia- 
dało równie  znakomite  wykonanie;  żyły  komicznej  Narzymski  nie 
posiadał,  był  satyrykiem  i  moralizatorem;  nie  grzeszył  i  uczucio- 
wością, brakło  więc  jego  utworom  polotu  i  ciepła;  odzywa  się 
z  nich  suchość  czy  oschłość,  zbytnia  posępność. 

Wyżej  stanął  Edward  Lubowski,  nie  utrzymywał  się  jednak 
na  tej  wysokości,  schodząc  między  prostych  farsistów.  Jego  » Nie- 
toperze«,  »Sąd  honorowy «,  »Pogodzeni  z  losem«,  »Karyery«  i  t.  d. 
karciły  ostro,  satyrycznie,  co  mu  się  zdrożnym  wydawało,  nasze 
opinię  publiczną,  dającą  się  byle  komu  za  nos  wodzić,  usiłowania 
rozmaitych  gasicieli  ducha,  karyerowiczostwo  i  t.  d.,  i  znowu  prze- 
ważała tendencya  satyryczna,  ustępywało  żywsze  uczucie;  komedye 
ośmieszały,  karciły,  potym  bawiły  tylko;  najczęściej  dostawało  się 


-     443     — 

wszelakiej  hipokryzyi,  umyślnej,  gorszącej,  i  niewinnej,  nawet 
iw  «Jacusiu«,  nie  mówiąc  o  »Sądzie  honorowym«,  demaskującym 
obłudników  i  innych. 

Ulubieńcem  publiczności  został  Józef  Bliziński,  a  względy 
jej  zdobył  złotym  swym  językiem,  złotym  sercem  i  złotym  humo- 
rem; po  Fredrze  to  najznakomitszy  nasz  komedyopisarz.  Zrósł  się 
zupełnie  ze  sferą,  jaką  wystawiał,  szlachecką;  mieszczan  tylko 
wprowadzał  takich,  co  do  szlachectwa  się  pięli,  Kiksów  Kiksiewi- 
czów,  zbogaconych  na  arendzie  czy  hotelu,  gwałtem  córki  za 
prawdziwych  panów  wydających;  innych  klas  ani  znał,  ani  uwzglę- 
dniał. Długoletni  wsi  mieszkaniec  przejrzał  na  wylot  swoich  »dile- 
któw«;  ich  dobre  w  gruncie  serce;  ich  rażący  brak  logiki  i  kon- 
sekwencyi  —  jego  rejent,  smakując  w  pieczy  stem,  napada  gwał- 
townie na  Zosię  w  »Panu  Tadeuszu«,  odmawia  jej  serca,  boć  ona 
rzeziom  w  kurniku  nie  przeszkodzi;  ich  lekkomyślność;  ich  życie 
nad  stan  nieopatrzne;  ich  ratowanie  pozorów  samych;  ich  safan- 
dulstwo,  słabość  woli  i  charakteru  —  jak  łatwo  zdobywa  Pawłowa 
»Marcowego  Kawalera«!  Z  takich  ludzi  silnych  konfliktów  drama- 
tycznych nie  wykrzesać,  więc  omijają  te  komedye  wszelkie  wiry 
i  rafy  i  lądują  szczęśliwie  w  przystani;  autor  taki  sam  optymista, 
jak  jego  figury.  Poza  sceną  wloką  »Rozbitki«  łańcuch  upokorzenia 
czy  nieszczęścia  przez  całe  życie;  u  Blizińskiego  upija  się  łyk  — 
pan  młody  przed  samym  ślubem  na  śmierć  i  zrywa  tym  związek 
nienaturalny,  a  familię  ratuje  deus  ex  machina,  syn,  robiący 
świetną  partyę,  nieśmiały  wobec  swego  anioła  o  złotych  piórach, 
aby  go  o  interesowność  nie  posądzano. 

Bliziński  unika  stale  »dramatów«,  chociaż  każda  z  jego  sztuk, 
z  większą  może  racyą,  »dramatycznie«  kończyćby  się  miała,  bo 
i  »Przezornym  Mamom«  nie  wiodą  się  rzeczy  tak  gładko  i,  gdy 
»Chleb  ludzi  bodzie«,  pokutują  zato  niewinnie  ofiary  Geldhabów, 
a  »Mąż  od  biedy«  staje  się  parawanem  dla  wszelakich  wykroczeń 
przeciw  szóstemu  przykazaniu,  i  »Pan  Damazy«  nie  znalazłby  te- 
stamentu, któryby  od  naiwnej  Tykalskiej  interesowana  żona-wdowa 
dawno  była  wyłudziła.  Możnaby  się  więc  nieraz  spierać  z  Bliziń 
skim  o  prowadzenie  akcyi,  ale  i  krytyka,  cóż  dopiero  widza,  roz- 
braja jego  humor  i  serce.  On  nie  umie  złych  ludzi  przedstawiać, 
nawet  rejenta  i  wdowę  z  »Pana  Damazego«,  nawet  bardzo  nie 
sympatyczne  w  gruncie   osoby  »Rozbitków«    ratuje  jakiś  rys  cha- 


—     444     — 

rakteru,  odezwanie  się  poczucia  godności  czy  serca  i  nie  dozwala 
nam  ich  potępiać.  A  cóż  dopiero  jego  osoby  » dodatnie !«  ta  idy- 
liczna  para  Dawnowskich  albo  ów  nieprzepłacony  Damazy,  szlagon, 
który  się  skrzywdzić  nie  da,  o  głosie  strasznie  donośnym  i  ru- 
chach nadto  wyraźnych,  o  sercu  miękkim  jednak  i  uczuciu  deli- 
katnym, pod  powłoką  wcale  gruboskórną!  A  jaka  młodzież  jego 
złota,  głęboko  sympatyczna  —  choćby  ów  syn  rejenta,  pozyty- 
wista niby  warszawski,  w  gruncie  romantyk  starej  daty,  za  pierw- 
szym pociągiem  serca,  instynktownie  się  rzucający,  ku  przerażeniu 
oj  ca-niepozy  ty  wisty . 

I  komedye  Blizińskiego  —  historyczne,  jak  » Zemsta «  Fredry; 
malują  obywateli  —  do  miasta  Bliziński  wcale  nie  zagląda,  Żyda 
i  chłopa  nie  zna  —  już  po  wywłaszczeniu,  ale  w  nałogach  patry- 
archalnych,  anormalnych  w  życiu  nowoczesnym,  wkorzenionych  od 
wieków,  i  ani  się  ich  pozbyć.  Na  każdym  kroku,  mimo  wszelkiego 
optymizmu,  wykazuje  Bliziński  głębokie  znawstwo  serc  i  umysłów 
swej  braci;  przy  tym  posiada  komizmu  wiele  i  tworzy  postaci,  epi- 
zodyczne choćby,  lecz  ich  nie  zapomnieć,  np.  owego  Brylańskiego 
z  » Przezornej  Mamy«,  którego  od  żony,  niby  bliźniaka  syamskiego, 
nic  odłączyć  nie  zdoła,  albo  owej  Pawłowej,  niańki-tyranki  »Mar- 
cowego  Kawalera«.  Tendencyi,  idei  żadnych  nie  przedstawiał; 
gdzie  się  na  moralizatora  umyślnie  sadził,  jak  np.  w  »Chwaście«, 
wyjałowiającym  nasz  grunt  społeczny,  powodzenia  nie  znachodził, 
wiernego  mu,   póki  same  obrazy  życia  szlacheckiego  przedstawiał. 

Szczególną  zaletą  komedyi  jego  jest  język,  szczero-polski, 
wypieszczony;  żadne  jego  tajniki  nie  były  Blizińskiemu  obce,  który 
przy  końcu  życia,  pełnego  zawodów,  badaniom  językowym,  nad 
czystością  jego,  nad  przysłowiami  jego,  z  miłością  się  oddawał  — 
a  mowę  tę  znał  we  wszystkich  odcieniach,  jego  Pawłowa  np.  to 
skarb  prawdziwy  dla  etnografa,  toż  to  niby  Sabała,  choć  na  rów- 
ninach i  w  spódnicy. 

Obok  Narzymskiego,  wcześnie  zgasłego;  Lubowskiego,  co  się 
do  każdej,  nawet  wkońcu  do  ibsenowskiej  komedyi,  seryo  czy 
nie  seryo  naginał;  Blizińskiego,  nie  naśladującego  nikogo,  o  ten- 
dencye  nie  pytającego,  ten  świat  szlachecki,  z  którego  wyszedł, 
malującego,  z  humorem  i  uczuciem,  jakiego  ani  Narzymski,  ani 
Lubowski  nie  posiadali,  —  popisywali  się  liczni  spółpracownicy. 
Najwytworniejszym  był  Zygmunt  Sarnecki,  obracający  się  z  zami- 


445 


łowaniem  w  świecie  wyższym  (»Zemsta  Pani  Hrabiny «  i  t.  &), 
pisujący  komedye  salonowe,  a  obok  nich  i  taką  »Febris  aurea«, 
z  pysznym  Lutnickim,  Panem  Damazym  schodzącym  na  psy,  z  do- 
robkiewiczem Gałdzinskim,  z  pytaniem:  dukaciku,  kto  cię  rodzi, 
praca  i  cnota,  czy  lichwa  i  występek?  Sarnecki,  zamiast  siły  roz- 
wijać, zszedł  na  dramatyzowanie  bajek  ludowych  (»Szklanna  Góra«, 
treść  i  motywy  z  »Bajarza«  jeszcze  czerpiąc)  albo  utworów  po- 
wieściowych: najlepiej  wypadły  mu  » Harde  Dusze*  z  »Bene  Nati« 
Orzeszkowej. 

Najwięcej  powodzenia  miał  Kazimierz  Zalewski;  komedye 
jego,  »Przed  Ślubem«,  »Małźeństwo  Apfel«  i  inne,  wykazywały 
talent  satyryczny,  obserwacyę  znakomitą,  zmysł  sceniczny;  od 
Francuzów,  jak  i  Lubowski,  przeszedł  do  naśladowania  Ibsena, 
dawał  niby  zagadki  publiczności  do  rozwiązywania  i  tematy  po- 
ważne (»Jak  myślicie?*,  »Syn«,  »Prawa  serca«  i  inne),  schodził  je- 
dnak stale  i  na  pole  najzwyklejszej  farsy,  chyba  pieprznością  (»Oj 
mężczyźni,  mężczyźni «)  się  odznaczając,  albo  do  melodramatów, 
dla  teatrów  ludowych  i  przedstawień  niedzielnych,  o  szwaczkach 
warszawskich  i  t.  d.;  na  polu  farsy  miał  niebezpiecznego  konku- 
renta w  Zygmuncie  Przybylskim,  autorze  » Wicka  i  Wacka«  i  tylu 
innych  fars  pociesznych. 

W  farsie  celował  przez  długie  lata  Michał  Bałucki  i  utratę 
dawnej  popularności  wkońcu  życiem  przypłacił.  Zaczął  jako  po- 
wieściopisarz  (Elpidon),  i  powieści  i  nowel  nie  rzucał  nigdy,  cho- 
ciaż powodzenie  »Radców  pana  Radcy«  do  sceny  go  odwabiło. 
Jak  Bliziński  światek  szlachecki,  maluje  on  mieszczański,  szczegól- 
niej krakowski,  chociaż  »Pipidówka«  jego  i  na  partykularzu  się 
mieści.  Życie  krakowskie  znalazło  w  nim  najwierniejszego  rysow- 
nika, nie  dawne,  wielkich  wspomnień  pełne,  ani  nowe,  artystyczne, 
ale  owo  szare,  przeciętne,  na  plantach  z  emerytami,  karmiącymi 
wróble  chlebem,  a  dziatwę  łakociami,  na  rynku  z  kumoszkami,  na 
linii  A  -  B  z  grubymi  rybami  i  drobnym  narybkiem,  z  tuzami  poli- 
tycznymi, finansowymi,  miejskimi,  z  różnymi  letkiewiczami,  karye- 
rowiczami,  nicponiami,  z  parentelą  ich  męską  i  żeńską,  protekto- 
rami i  protektorkami. 

Pierwsze  jego  występy  nowelistyczne  budziły  większe  zajęcie: 
» Młodzi  i  Starzy«  było  studyum  obyczajowym,  z  podkładem  ro- 
mantyczno -  idealistycznym,   z  powodu  świeżych  starć  wywołanym, 


—     446     — 

lecz  już  pierwsza  komedya  (»Radcy  pana  Radcy«  z  r.  1867)  zapo- 
wiadała przyszłego  farsistę,  któremu  ani  o  prawdopodobieństwo 
akcyi,  ani  o  subtelniejsze  cieniowanie  charakterów,  ani  o  język 
literacki  nie  chodzi,  który  ma  jeden  cel,  karykaturą  charakterów, 
dosadnością  języka,  graniczącą  z  trywialnością  zabawiać  salę,  ko 
micznymi  sytuacyami,  epizodycznymi  figurami,  że  się  od  śmiechu 
trzęsiemy.  Sypałyź  się  z  rogu  tej  naszej  Amaltei  dramatycznej 
krotochwile  i  farsy  i  bawiły  chwilowo  niewybrednych,  tylko  z  efe- 
ktami melodramatycznymi,  z  rewolwerem  i  trucizną  (np.  >Flirt«), 
z  czego  się  chyba  uśmiano,  a  on  na  seryo  bombę  puszczał,  z  ten- 
dencyami  nowymi  nie  umiał  się  sprawiać;  powoli  szczuplało  koło 
jego  wielbicieli,  i  coraz  obojętniej  przyjmywano  jego  obrazki  sce- 
niczne i  coraz  daremniej  walczył  on  przeciw  tej  fali  zapomnienia, 
grożącej  mu  pochłonięciem  jeszcze  za  życia.  Wszystko  to  rzeczy 
lekkie,  rzucone  tylko  z  gruba,  niewykończone,  element  ich  satyry- 
czny, niby  narzucony,  w  uwagach  i  szczegółach,  nie  w  całości  się 
ujawnia;  szare  postaci,  szara  akcya  — -  nic  nie  wzruszy,  nie  wstrzą- 
śnie, a  coraz  bardziej  wszystko  się  powtarza,  szarzeje.  Wyżej  sta- 
wały utwory  powieściowe,  liczące  się  ostrzej,  z  nędzą  i  blichtrem 
galicyjskim,  przeciw  klerykalizmowi  walczące,  sobkostwo  i  nieza- 
radność mieszczan  Pipidowskich  dotkliwie  chłoszczące;  lecz  i  tu 
szwankowała  nieraz  akcya,  a  charakterów  się  nie  pogłębiało. 

Z  farsami  Bałuckiego,  grubymi  i  płaskimi  nieraz,  konkuro- 
wali nie  tylko  Przybylski  i  Zalewski;  talent  dramatyczny  dziedzi- 
czył w  rodzinie  Fredrów  i  po  ojcu  hr.  Jan  Aleksander  o  wawrzyny 
sceniczne  się  kusił  —  lecz  ani  w  życiu,  ani  w  sztuce,  chociaż  wa- 
runki, zdawało  się,  były  wszystkie  po  temu,  nic  większego,  całego, 
nie  zdziałał  i  o  tej  niemocy  sam  aż  nadto  był  przeświadczony, 
więc  nie  wysilał  się  na  nic  innego,  prócz  jednoaktówek,  bluetek, 
żartów  scenicznych,  które  i  na  obce  sceny  drogę  znachodziły. 
A  kolegów  miał  licznych,  hrabiów  (np.  Koziebrodzkiego),  nawet 
i  aktorów  (Stanisława  Dobrzańskiego),  lecz  cały  ten  dział  traktu 
jemy  umyślnie  jak  najkrócej. 

Dramat  ludowy  pozbywał  się  powoli  szablonu  konwencyo- 
nalnego,  chłopków  rozśpiewanych  i  roztańczonych,  przytupujących 
dziarsko,  z  szopek  chyba,  nie  z  życia  wziętych.  Najlepsze  rzeczy 
dawał  Gąlasiewicz,  krocząc  w  ślady  »Emigracyi  Chłopskiej «  An- 
czyca,  w  »Ciarachach«,  »Ławie  Czartowskiej«,  » Wspólnych  winach«, 


—     447     — 

gdzie  i  język  chłopski  wierniej  oddawał  i,  bynajmniej  nie  zaśle- 
piony w  ludzie,  wad  jego  nie  ukrywał,  a  mimo  to  przymioty  głę- 
bokie i  cechy  trwałe  wykazywał:  przeważał  jednak  u  niego  element 
komiczny,  tragicznych  nie  wyławiał  i  sentymentalnymi,  melodrama- 
tycznymi  wcale  nie  gardził,  np.  we  »Wspólnych  winach«,  pan  wy- 
dziedziczony i  chłop-dziedzic  rozrzewnieni  sobie  w  ramiona  padają. 

Obok  niego  Staszczyk,  Świderski  i  inni  sił  próbowali;  tylko 
dramat  miejski,  przedmieszczański,  najmniej  znachodził  miejsca; 
farsa  lokalna,  z  takim  powodzeniem  po  wielkich  miastach  zagrani- 
cznych uprawiana,  u  nas,  na  warszawskim  czy  lwowskim  bruku, 
kwitnęła  i  kwitnie  słabo.  Sztuki  ludowe  za  to,  widowiska  niedzielne, 
cieszą  się  wielkim  powodzeniem,  szczególniej  osnute  na  podkładzie 
historycznym,  czy  o  Sobieskim  pod  Wiedniem,  czy  o  Kościuszce  — 
wielkiego  jednak  wyboru  niema;  najlepszą  może  dała  Juljan  Mors 
z  Poradowa  (pseudonim  Elżbiety  Bośniackiej ,  piszącej  powieści 
i  t.  d.),  Przeor  Paulinów,  t.  j.  patryotyczną  bardzo  i  wcale  efekto- 
wną rzecz  o  Kordeckim. 

Jak  powieść,  tak  i  dramat  się  specyalizuje,  rozgląda  po 
świecie,  bada  różne  warstwy  —  specyalność  taką  uprawiał,  złamany 
wcześnie  życiem  i  nędzą,  sam  aktor  wędrowny,  Szutkiewicz,  autor 
»Popychadła«  i  in.,  słabszych  rzeczy  scenicznych,  autor  powie- 
ściowy zarazem,  w  »Jednym  z  wielu«  i  innych  te  same  postaci 
z  życia  naszych  paryasów  sztuki  dramatycznej  wystawiając;  skoro 
się  za  to  pole  najbliższej  obserwacyi  wychylał,  nie  dopisywały  mu  siły. 

Gorliwych  naśladowców  znajdują  obcy,  Ibsen,  Praga,  Suder- 
mann,  Hauptman,  Becąue  i  inni,  górujący  w  przekładach  nad  na- 
szym repertuarem  własnym,  zdobywającym  się  raczej  na  przedrze- 
źnianie ich  tematu  i  sztuki.  Brak  u  nas  ciągłości,  wysiłków  stałych; 
jak  często  pojawia  się  sztuka,  zapowiadająca  nową  siłę,  cóż  kiedy 
ta  zapowiedź  nigdy  się  nie  sprawdza;  tak  było  z  »Leną«  Jasień- 
czyka  (Karczewskiego),  co  się  potym  na  powieść  ludową  i  krytykę 
przerzucił;  z  »Minowskim«  Mańkowskiego;  były  liczne  komedye 
Stanisława  Graybnera  (najlepsza  może  » Maruder «,  człowiek  innych 
zapatrywań  i  czasów)  i  pani  Mellerowej  (»Fałszywe  blaski«  i  inne); 
nie  przechodziły  jednak  z  repertuaru  do  literatury,  zdjęte  raz 
z  afisza  nie  wracały  na  scenę.  Wszystko  to  pomijamy. 

Zupełnie  odosobnioną  jest  twórczość  Aleksandra  Świętochow- 
skiego (Okońskiego).  Pierwszym  dramatem,  » Niewinny mi«,  zdawało 


—     448     — 

się,  wkraczał  i  on  na  tory  dramatu  czy  komedyi  d  these,  lecz 
z  każdym  następnym  wycofywał  się  coraz  bardziej  od  ubiegania 
się  o  sceniczność,  i  z  licznych  jego  rzeczy  późniejszych  tylko  nie- 
które jeszcze  wystawiano,  żadna  do  stałego  repertuaru  nie  we- 
szła —  z  wielką  stratą  dla  sceny  i  publiczności,  opędzających  swe 
potrzeby  produkcyą  obcą  i  tandetą  domową;  publiczność,  rozba- 
wiona farsami  marki  paryskiej,  choćby  firmy  Sardou  lub  Rostanda, 
nie  ocenia  piękności  i  zalet  dramatów  Świętochowskiego;  tylko 
czytelnik  do  nich  zawsze  wraca  —  pomimo  wszelkich  braków  tak 
zwanej  sceniczności  i  innych,  jakie  im  wyrzucano.  Niepospolite  to 
utwory  i  zostaną  na  zawsze  w  literaturze,  kiedy  o  innych,  bardzo 
scenicznych  i  bardzo  mile  witanych,  ani  bibliograf  nawet  nie  wspo 
mni.  Z  Asnykiem  wysuwa  się  Świętochowski  na  samo  czoło  lite- 
ratury polskiej  w  okresie  jej  pozytywistycznym. 

Talent  Świętochowskiego  jest  wybitnie  publicystyczny,  sty- 
lowy; w  dziełach  jego,  jak  u  Krasińskiego,  poruszają  się  idee,  nie 
ludzie  i  czasy.  Wcześnie  zasłynął  pozytywista  warszawski,  w  go- 
rących walkach  między  starymi  a  młodymi  niosąc  sztandar;  z  pod 
jego  świetnego  pióra  wychodziły  owe  artykuły  programowe,  »My 
i  Wy«  i  inne,  którymi  się  upajała  młodzież  postępowa,  które  ją- 
trzyły do  krwi  naszych  zachowawców.  Chociaż  pierwszy  ferwor 
minął,  stawał  Świętochowski  zawsze  na  strażnicy  społecznej  i  Po- 
seł Prawdy  (tygodnika),  w  Liberum  Veto  zwalczał  nielitościwie 
wszelkie  safandulstwo  i  sobkostwo,  szowinizm  i  kastowość,  uprze- 
dzenia wyznaniowe  i  stanowe,  przesądy  i  atawizmy,  a  zwalczał  je 
owym  stylem  brylantowym,  ciętym,  pełnym  świetnych  antytez, 
dowcipu,  jakiemu  polsczyzna  naszych  najwytworniejszych  stylistów 
rzadko  dorównywa,  nigdy  go  nie  przewyższa.  Zalety  stylu  i  myśli 
przeniósł  Świętochowski  i  do  swoich  dramatów  i  (nielicznych) 
nowel. 

Styl  ten,  błyszczący  dowcipem  a  raczej  ironią  i  finezyą 
nadzwyczajną,  święci  prawdziwe  tryumfy  w  dyalogach,  gdzie  prze 
ciwnicy,  gracze  o  równej  sile,  odrzucają  sobie  na  przemiany  argu- 
menty, lekkie  docinki,  uszczypliwości  dotkliwe.  Niesposób  zapomnieć 
takiej  szermierki  na  słowa,  np.  ekskochanki  i  jej  eksuwodziciela 
w  »Ojcu  Makary m«,  albo  odbijania,  jak  w  palancie  czy  lawn- 
tennisie,  owych  rzutów  zręczności  i  dowcipu  w  » Pięknej «  lub 
»Aspazyi«  lub  w  dyalogu- noweli  »On  i  Ona«.  Za  prostotą,  niewy- 


—     449     - 

muszonością,  nie  ubiega  się  nigdy  ten  dyalog,  i  można  go  słusznie 
o  przerafinowanie  oskarżać,  lecz  przypomina  on  pierwszorzędnych 
stylistów  świata,  francuskiego  (Woltera)  i  rosyjskiego  (Hercena),  albo 
Courriera,  pamflecistę,  podkopującego  monarchię  burbońską  i  or- 
leańską skuteczniej,  niż  wszelka  opozycya. 

Myśl  Świętochowskiego,  to  myśl  spółczesna  tych  filozofów 
i  przyrodników,  na  których  dziełach  wzrósł.  Determinista,  zaprzeczy 
wolnej  woli  człowieka,  pokaże,  jak  on  bez  świadomości  winnym 
się  staje,  bo  winnym  stać  się  musi;  darwinista,  w  świecie  ludzkim 
te  same  żądze  i  namiętności  uznaje,  co  i  w  zwierzęcym,  więc  jego 
samicę  -  Piękną  oblegają  samce,  chciwi  połowu,  i  jeśli  go  nie  od- 
noszą, nie  zasługa  to  jej  zasad  ani  stałości,  ani  wierności,  ślubo- 
wanej mężowi:  to  tylko  na  ten  raz  rzecz  się  nie  udała;  wobec 
»pięknej«  brzydka  kobieta  nawet  racyi  bytu  nie  posiada  —  walczyć 
na  talenty,  umysł,  serce,  to  próżna  rachuba;  lepiej  odrazu  samo- 
bójstwem przed  upokorzeniem  strasznym  się  wycofać.  Nie  inne  są 
i  jego  idee  społeczne:  jako  gorący  ich  rzecznik  występuje  autor 
i  w  obrazach  ze  świata  starożytnego,  staje  się  wyznawcą  uczło- 
wieczenia kobiety,  uznania  praw  jej  myśli,  skruszenia  więzów 
wszelkiej  niewoli.  W  takiej  »Aspazyi«  rażą  jej  hasła  nowoczesne; 
już  ona  marzy  o  zabezpieczeniu  renty  na  starość,  na  razie  tylko 
dla  obywateli  ateńskich,  a  Eurypides  jego  to  nie  tylko  nowoczesny 
pesymista,  ale  dźwięczy  w  słowach  jego  już  ta  nuta,  na  której 
niebawem  Strindberg  i  Przybyszewski  waryacye  wygrywać  będą; 
przecież  twierdzi,  że  świata  naprawić  nie  podobna,  bo  ta  maszyna 
odrazu  źle  zbudowana,  najwadliwszą  zaś  jej  sprężyną  jest  kobieta, 
co  swą  przewrotną  miłością,  jak  rdzą,  przeżera  najtwardsze  serca 
męskie  —  ale  Aspazya  zbija  go  słusznie:  rzuć  klątwę,  Eurypidesie, 
na  arystokratyczną  rozpustę,  z  której  zepsutych  piersi  wyssałeś 
tę  niezdrową  gorycz...  wierzę  tobie,  że  znasz  tylko  przebiegłe 
żmije,  boś  innych  w  gnijącym  zbytku  nie  widział.  Są  to  anachro- 
nizmy umyślne,  chociaż  i  przypadkowych  (np,  o  amerykańskich 
ananasach  —  w  starożytności!)  nie  brak;  nie  Świętochowskiemu  po 
utartych  drogach  chodzić,  a  chociaż  on  w  szczegółach  historyę 
depce,  trudno  o  piękniejszą  wizyę  wyrafinowanej  kultury  ateńskiej, 
niż  sceny  w  domu  Aspazyi,  z  Sokratesem,  olśnionym  jej  wdzię- 
kami, z  kobietami-ptakami  burzy,  z  sofistami,  podłączającymi  świat 
starogrecki,  ze  świetną  nad  wszelki  wyraz  obroną  Peryklesa,   gdy 

DZIEJE    LITERATURY   POLSKIEJ   T.    II.  29 


—     450    — 

zbija  zarzuty  o  bezbożność  kochanki:  brylant  czystej  wody,  oprawa 
jego  godna  Platonowego  Krytona.  Czytając  te  rzeczy,  a  znając 
opinię  o  nich  naszego  ogółu,  wspomnisz  mimowoli  a  smętnie 
o  paraboli  ewangelicznej,  o  rzucaniu  pereł! 

Świętochowski  występuje  w  obronie  praw  indywidualnych 
albo  w  walce  z  hipokryzyą  wszędzie,  np.  w  trylogii  »Ojca  Maka- 
rego«  celibat  gromi  z  piorunującą  wymową,  a  politykę  koloniza- 
cyjną  państw  europejskich  na  wybrzeżach  Afryki  piętnuje  z  prze- 
rażającą dosadnością.  Najciekawszym  dla  niego  zagadnieniem 
pozostają  walki  duchowe  i  w  całym  szeregu  obrazów  epiczno- 
dramatycznych  kreśli  pochód  »Duchów«  przez  dzieje  ludzkości,  od 
jej  pierwotnej  dzikości,  gdy  się  nieprzyjaciół  pożera,  a  kobietą 
wspólnie  włada,  poprzez  barbarzyństwo  i  rozwydrzoną  kulturę  sta- 
rożytnego świata  aż  do  nowych  czasów.  Wykończone  dotąd  z  tego 
pochodu  myśli,  postępu,  miłości  trzy  obrazy:  we  wstępie  retory- 
cznym uosobiono  potęgi  kosmiczne,  rzucające  hasła  przyszłego 
rozwoju;  w  następnych  obrazach  znachodzimy  parę  ludzi  o  jednym 
nazwisku,  w  owych  trzech  stadyach,  walczącą  i  ginącą  stale  w  imię 
nowych  hasł,  jakie  się  dla  miłości  indywidualnej,  międzyplemien- 
nej  i  ogólnoludzkiej  z  biegiem  czasu  z  powszechnej  dzikości 
wyłaniają.  Wysmagana  przytym,  w  dwu  pierwszych  obrazach, 
z  zaciętością  iście  wolterowskiego  Ecrasez  rinfdme,  teokracya, 
w  zaczątku  swym  i  progresie;  w  trzeciej  wystawiono,  z  jaką  po- 
gardą, a  raczej  obojętnością  sfery  rządzące  przyjmują  nowe  hasła 
(chrześcijaństwa),  jak  tylko  niewolnicy  i  kobiety  do  nich  się  garną. 
W  dramacie  o  »Aurelim  Wiszarze«  napiętnował  Świętochowski 
»godziwość«  środków,  jakich  się  konkurencya  dla  uduszenia  nie- 
bezpiecznego człowieka  chwyta  i  niewytrawność  robotnika,  dają- 
cego się  od  byle  szui  podbechtać:  socyalistą  nie  jest  Święto- 
chowski! 

Zdawałoby  się,  że  wobec  takich  idei  niema  wcale  miejsca 
w  tych  dramatach  dla  par  gruchających.  Jest  tymczasem  gorzej. 
Erotyzm  jest  niemal  dominującą  nutą  w  Świętochowskiego  drama- 
tach, a  niebrak  go  i  w  nowelach  jego  (»On  i  Ona«  i  in.).  Nie  my- 
ślimy się  spierać  o  zasadę  Duchów,  skoro  przynajmniej  w  ostatnim 
obrazie  powstrzymał  się  autor  od  romansu  między  bohaterami, 
chociaż  przypuszczamy,  że  w  rozwoju  ludzkości  głód  może  więcej, 
niż  miłość,  zaważył;   razi  jednak  to  ciągłe  wplatanie  w  porę  i  nie 


-     451     - 

w  porę,  to  lubowanie  się  w  obrazach  erotycznych.  Jak  »Piękną« 
tak  i  »Reginę«  oblegają  samce;  i  Wiszar  żyje  tylko  dla  niej,  chu- 
cią bestyalską,  lecz  on  przynajmniej  z  Afryki  przybywa.  W  »Aspa- 
zyi«  jeszcze  najmniej  erotyzmu,  ale  rozwiozłość  starożytna  w  trze- 
cim obrazie  »Duchów«  aż  nadto  szeroko  traktowana.  Nadmiar  ten 
erotyzmu  nie  zastąpił  jednak  braku  prawdziwego,  lirycznego,  ser- 
cowego uczucia. 

Jak  encyklopedysta  francuski,  nie  grzeszy  nim  i  pozytywista 
warszawski;  wyrozumował  on  swoje  idee  i  postaci;  serca  w  nie 
nie  wlał;  one  żyją  tylko  z  łaski  jego  esprifu,  okazy  ciekawe, 
warte  poznania,  stworzone  na  chłodno  i  chłodem  nas  przejmujące. 
Czcimy  i  cenimy  mistrza  słowa  i  stylu  —  a  zasługa  to  wobec 
naszej  domorosłej  bezstylowości  i  lekkomyślności,  potęgującej  się 
w  używaniu  słowa  do  błędów  i  grzechów  przeciw  językowi,  nad- 
zwyczajna; imponuje  nam  myśliciel  jasnością,  konsekwencyą 
swoich  poglądów,  nie  wzrusza  nas  poeta:  abstrakcyom  jego  brak 
krwi.  Od  jego  kreacyi  dramatycznych  odbijają  dziwnie  niektóre 
nowelistyczne,  gdzie  właśnie  głęboką  sympatyę  ku  rozmaitym  upo- 
śledzonym, których  my  sami  krzywdzimy,  wyrażał:  nowele  o  Ca- 
peńku  i  t.  d.,  które  autor  niepotrzebnie  epigrafem  tendencyjnym 
zaopatrzał.  O  jego  filozoficznych  i  estetycznych  pracach  nie  wspo- 
minamy, jak  i  roli  publicystycznej  nie  tykamy. 

Na  dziele  Świętochowskiego  leżą  więc  i  głębokie  cienie  — 
popularnym  ono  nie  będzie  nigdy;  dla  tłumów  niczego  tam  niema; 
ale  myślący,  wykształcony  czytelnik  zawsze  do  nich  wracać  będzie. 
Nęci  go  szeroki  widnokrąg,  tak  rzadki  u  nas,  zapatrzonych  w  swoje 
cztery  ściany,  jakby  poza  nimi  świata  bożego  nie  było  —  Święto- 
chowski to  kosmopolita  duchem  i  treścią  swych  dzieł,  jak  np 
Goethe;  wabi  go  świat  klasyczny,  jak  Goethego,  chociaż  ani  Achi- 
leidy,  ani  Ifigenii,  człowiek  zbyt  spółczesny,  nie  wykuwał  —  wizyę 
tego  świata  ma  nie  mniej  jasną;  nic  doskonalszego  nad  jego  kró- 
tkie rzeczy  antyczne,  sceny  i  bajki.  I  »Aspazya«  jego,  mimo  wpro- 
wadzenia haseł  »organiczników«,  tchnie  pogodą  i  spokojem  antyku, 
pięknością  jego  linii,  słonecznością  jońskich  wybrzeży,  a  dykcya 
jej  prawdziwie  klasyczna,  jakbyś  ustęp  z  Symposyonu  odczyty- 
wał —  »kawior  dla  pospólstwa«,  szczególniej  dla  naszego. 

Jak  nad  komedyą  Narzymskiego,  Lubowskiego,  Zalewskiego 
panowały   wpływy   francuskie,   później  ibsenowskie,   tak  odezwały 

29* 


—     452     — 

się,  w  osłabiały m  echu,  hasła  dramatu  modernistycznego,  jeżeli 
jednym  mianem  kierunki  najróźnorodniejsze  ogarniać  wolno.  Mae- 
terlincka,  Schnitzlera  i  Wolzogena  publiczność  nasza  nie  tylko 
w  tłumaczeniach,  ale  i  w  naśladowaniach  ze  sceny,  witać  mogła. 
Jak  dawniejsi,  Lubowski  i  Zalewski,  płaszczyki  Ibsenowskie  swoim 
figurom  narzucali,  zapowiadał  się  podobnie  na  jego  drogach  nowy 
talent,  Bog.  Jaksa  Ronikier,  i  naturalizmowi  i  pesymizmowi  i  in- 
nym izmom  hołdujący,  lecz  sukcesy  »Nieszczęśliwych« ,  »Czy 
warto «  i  innych  dramatów  obniżały  się  z  każdym  nowym,  aż  opadł 
autor  na  poziom  melodramatyczno  -  kryminalistyczno  -  naiwny,  na 
sensacyjność  najpośledniejszego  gatunku;  z  niej,  zdaje  się,  on  się 
nie  podniesie;  przerzucił  się  świeżo  na  inne  pole,  noweli  a  la  Mau- 
fiassant,  podkasałej,  i  wziął  się  do  redagowania  niegdyś  tylko 
humorystycznego  a  teraz  i  » towarzyskiego  «  »  Kury  era  Świąte- 
cznego^ 

Silny  talent  dramatyczny  objawiła  pani  (Śnieżko)  Zapolska, 
chociaż  to  talent  może  więcej  reżyserski,  niż  poetycki;  ma  zmysł 
budowy  sztuki  —  co  u  naszych  największych  nawet  bardzo 
chroma;  zna  i  oblicza  efekty  sceniczne.  Zaczęła  od  powieści 
i  nowel  naturalistycznych,  obniżając  wielkie  koncepcye  i  metodę 
Zoli  do  koncepcyi  » Kaśki  Karyatydy«,  służącej  ze  wsi,  zdrowej 
i  młodej,  z  krwią  burzliwą,  którą  temperament  i  lowelasy  lwowscy 
najpodrzędniejszej  marki,  traktujący  wybraną  sińcami,  w  błoto 
wdeptali. 

Pociąg  do  teatru  i  szkoła  paryska  odwabiły  ją  od  romansu 
i  noweli,  chociaż  ich  całkiem  nie  zarzuciła,  do  dramatu  i  wystawiła 
szereg  ciekawych  sztuk;  taka  jej  »Małka  Szwarcenkopf«  zaimpo- 
nowała zewnętrzną  znajomością  świata  żydowskiego,  chociaż  od 
» Lejby  i  Siory«  u  nas  nie  nowy  temat  wykształconej,  a  rzuconej 
w  świat  najgrubszych  przesądów  i  uprzedzeń  dziewczyny.  Melo- 
dramatyczności,  na  którą  »Małka«  choruje,  nie  było  w  »Żabusi« 
którą  już  tak  stworzono,  tak  jej  w  główeczce  i  serduszku  (War- 
szawka bez  słówek  zdrobniałych  się  nie  obejdzie)  ułożono,  że 
i  męża  i  przyjaciela  zdradzać  musi:  kreacya  znakomita,  pełna  życia 
i  prawdy,  podczas  gdy  pendant  do  niej,  »Mężczyzna«,  zbyt  typ 
jeden,  kobieciarza  czy  babiarza,  nie  mężczyzny  uogólnia;  inne  rze- 
czy, np.  »Życie  na  źart«,  w  szczegółach  bardzo  trafne,  w  fabule 
bardzo  zajmujące,  w  części  satyrycznej  (o  młodzieży  złotej,  o  życiu 


-     453     — 

lwowskim)  znakomicie  oddane.  Najlepsza  może  jej  komedya 
»Moralność  pani  Dulskiej«,  tym  razem  z  życia  krakowskiego,  na 
burżujów  strasznie  rozźarta.  Obserwacya  jej  gubi  się  nieraz  w  zbyt 
drobnych  szczegółach,  tak  było  i  w  powieściach,  jakie  pod  pseu- 
donimem Maskofa,  »Zaszumi  las«  i  in.,  z  stosunków  w  Królestwie, 
z  tragedyi  »czynowniczych«  i  żandarmskich,  ogłaszała.  I  najnowsze 
jej  powieści,  szczególniej  o  warszawskiej  »Tuśce«  i  jej  progeni- 
turze,  rozmach  pióra,  bystrość  obserwacyi,  akcya  zajmująca  od- 
znacza. 

Talentów  dramatycznych  a  raczej  występów  obiecujących, 
stale  przybywa.  Daniel  Zgliński  po  » Jakubie  Warce«,  zbyt  bogatym 
w  melodramatyczne  efekty,  niejasnym  nieco,  Ibsenowskim,  zamilkł 
rychło;  Tadeusz  Konczyński  zainteresował  »Otchłanią«,  chociaż 
całkiem  niesłusznie  posądzano  go  o  zużytkowanie  świeżej  wtedy 
katastrofy  finansowej  lwowskiej;  była  to  rzecz  przypadku,  nie 
umysłu.  »Otchłań«  pochłania  Podosockiego  cynika,  polującego  na 
bank,  na  zagarnięcie  wszelkich  wpływów,  ujęcie  w  swoich  rękach 
steru  spraw,  finansów,  polityki  może  i  dyskredytującego  wielkie 
dążenia  niecnymi,  podłymi  środeczkami,  oddającego  się  przytym 
rozpuście  cynicznej,  zdemaskowanego  przez  Katona-Hanusza,  wła- 
snego teścia.  Epizody  doskonałe,  dyalogi  krótkie,  charakterystyczne; 
całości  szkodzą  nierówności  w  głównym  charakterze,  melodrama- 
tyczność  wielu  scen,  teatralne  nadto  »czarne«  osoby  i  ich  pognę- 
bienie. 

Następny  dramat,  »Kajetan  Orug«,  wcale  nie  był  postępem; 
Orug  to  niby  Wokulski,  jest  i  Lalka,  chociaż  rzecz  kończy  się 
inaczej,  wcale  nie  lepiej  —  zdradzając  miejscami  naiwność  nad- 
mierną. 

Ciekawszą  jest  powieść,  »Śladem  tęsknoty «,  studyum  natury 
artystycznej,  zachowującej  się  niby  Goethe  w  Sesenheim.  Stefan 
Krzywoszewski  po  powodzeniu  »Ogrodniczki«  o  większe  się  rzeczy 
(»Małe  dusze«)  kusił.  Maciej  Szukiewicz  próbował  tematów  Suder  - 
manowskich  w  »Ułudzie«,  lecz  zwrócił  się,  spaliwszy  na  ołtarzu 
Maeterlincka  tajemniczo-nastrojowy  »Kwiat  pleśni«,  jak  Tetmajer 
»Sfinksa«  albo  Rydel  »Matkę«,  ku  dramatowi  symboliczno-alego- 
rycznemu,  w  »Arfie«.  Arf  wyraża  pochód  wybranych  ku  ideałom, 
przerwany  —  zawsze  na  chwilę,  nigdy  na  zawsze  —  odstępstwem 
od  drogi,  zwabieniem  się  na  szatańskie  ułudy  zmysłowe;  myśl  sa- 


-     454     - 

ma  dosyć  pospolita,  od  Fausta  wszystkich  trapiąca,  w  mniej  po- 
spolite, lecz  nie  bardzo  wyraźne  kształty  odziana;  zmysł  dla  mo- 
tywów i  scen  ludowych  wykazywał  już  fantastyczny  » Śnieg « 
z  Mrozem  i  Zawieruchą,  Szymonem  i  Magdą. 

Powszechną  zwrócił  uwagę  J.  Kisielewski  dwoma  dramatami 
ze  światka  krakowskiego,  artystycznego  i  studenckiego,  w  zetknię- 
ciu ich  z  filisteryą.  »W  Sieci«  wystawia  Julkę,  malarkę  młodziutką, 
talent  oryginalny,  kompromitującą  całą  swą  przyszłość  wyjściem 
za  mąż  za  kochającego  ją  wprawdzie,  zresztą  dla  jej  sztuki  naj- 
obojętniejszego  »mydlarza«:  ona  zrzeka  się  ideałów,  nie  będzie 
o  głodzie  i  chłodzie  marzyć  i  tworzyć  obok  ukochanego  Jerzego, 
poety  w  duszy  i  życiu;  ona  nie  wstanie,  aby  wydobyć  się  z  sieci, 
którą  w  domu  przezorna  mamunia  ją  oplatała;  spotyka  się  z  Je- 
rzym na  maskaradzie,  aby  es  war  so  schon  gewesen,  es  hat  nicht 
sollen  sein  z  nim  przez  czasy  i  liczby  odmieniać;  pyszne  typy 
epizodyczne;  energiczny  protest  młodości  i  sztuki  przeciw  banalnej 
prozie  życiowej  i  starczej  zgryźliwości. 

Inną  ^katastrofę  w  »Karykaturach«  wystawił:  młody  Relski 
zawiązał  sobie  nieopatrznie  życie;  jego  ułuda  trwa  krócej  jeszcze, 
niż  u  Szukiewicz owego  Kiryłły  (w  »Ułudzie«),  bo  też  kontrast  tu 
jeszcze  większy,  między  człowiekiem  wykształconym,  wyższych 
aspiracyi  pełnym,  a  dziewczyną  najprostszą  —  lecz  pozostanie  on, 
jak  Kiryłło,  sam  na  sam  ze  zwichniętym  na  zawsze  losem;  kary- 
katurami są  i  koledzy  jego  i  on  sam,  i  tohu  —  wabohu  schadzek 
studenckich,  nadludzi,  ludowców,  artystów  in  spe  i  t.  p.  oddane 
przepysznie,  jak  i  drugi  okaz  mieszczańskiej  rodziny  —  mydlarzy. 
Lecz  »Sonata  Cierpienia«  nie  powiodła  się:  taki  tu  stek  okropności, 
coś  niby  z  *  Upiorów  t  —  córka  śpiewaczka  traci  tu  głos,  jak  tam 
syn  rozum  —  zdublowanych  zbrodniami  z  »Rosmersholmu«,  nie- 
szczęściami zewsząd,  że  widocznie  przeibsenował  autor,  i  sądu 
o  jego  uzdolnieniu  —  »W  Sieci«  i  »Karykatury«  wziął  on  z  naj- 
bliższego otoczenia  —  wydawać  nie  można,  mimo  całego  uznania 
dla  plastyki  jego  figur  i  zręczności  w  prowadzeniu  dyalogu;  tym 
bardziej,  gdy  z  dramaturga  przedzierzgnął  się  w  recenzenta  dra- 
matycznego. 

Mniejszą  jest  sztuka  Zofii  Wójcickiej,  kroczącej  w  »Dyletan- 
tach«  i  »Psysze«  torami  Kisielewskiego,  wzorującej  ten  sam  światek 
pseudoartystyczny,  w  walce  z  otoczeniem  i  brakiem  rzeczywistego 


—     455     — 

talentu,  ukrytego  tam,  gdzie  go  nikt  nie  dostrzegał,  wydmuchiwa- 
nego na  próżno  u  innych;  światek  początkujących  nawet  gimna- 
zistów. Również  dramat  Kaweckiego,  poczęty  z  najbliższej  obser- 
wacyi,  dał  karykaturalne  niemal  udramatyzowanie  anegdotki 
życiowej  (»Dramat  Kaliny «):  pomysł  sam  był  świetny  (budowanie 
dramatu  życiowego  dla  sztucznego),  lecz  miejscami  nadto  naiwnie 
przeprowadzony;  następne  sztuki,  wymęczone,  życia  scenicznego 
nie  miały,  prócz  najnowszej,  » Szkoły «. 

Każdy  sezon  przynosi  nowe  dzieła,  talenty,  lecz  z  sceny  do 
literatury  nie  wiele  przechodzi.  Budził  np.  oczekiwania  Tadeusz 
Rittner  grubo  efektowną  »Sąsiadką«  (śmiercią  głodową),  ale  już 
w  »Maszynie«  zawiódł,  zmory  biurokratyzmu  bynajmniej  nie  ucie- 
leśnił. Feldmana  »Cień«,  z  dyalektyką  Biórnsonowską,  również  się 
nie  utrzymał,  jak  i  Orkana  dramat  familijny,  Ibsenowski.  Powieścio- 
pisarz  Krechowiecki,  od  dramatu  artystycznego,  przeszedł  do  spo- 
łecznego, w  »My«  przywódców  socyalistycznych  w  Horze  dema- 
skując bez  litości  —  naturalnie  zabronili  socyaliści  nasi  wysta- 
wienia sztuki,  wolności  wszelkie  tylko  dla  siebie  i  swoich 
zastrzegając;  tego  samego  tematu  próbował  Świeżawski  w  dusi- 
cielach Ludu«.  Demimond  znajduje  rysowników  liczniejszych,  np. 
Gorczyńskiego  w  »Bagienku«,  z  studenteryą  warszawską;  bardziej 
efektowną  »Aszantkę«  Perzyńskiego  i  t.  d.  Tak  zapełniają  coraz 
nowi  przybysze  szeregi  ustępujących  (np.  Wł.  Rabskiego,  co  z  mło- 
dzieńczym ferworem  w  »Ascecie«  celibat  a  w  »Zwycięźonym«  kom- 
promisy kompromitujące,  bo  z  sumieniem  własnym  dla  pięknych 
oczu  zwalczał,  i  i.). 

Z  starszych  dramatyków  wymieniamy  jeszcze  ciekawą  postać, 
należącą,  niby  sujet  mixte  (nasza  to  niegdyś  specyalność  pań- 
stwowa, porozbiorowa),  do  dwu  literatur.  Lwowianin,  Alfred  Nossig, 
debiutami,  dramatycznymi  i  powieściowymi,  szczególniej  młodzież 
postępową  porywał,  póki  na  czoło  syonizmu  się  nie  wysunął. 
Człowiek  nadzwyczajnej  wielostronności:  publicysta,  ekonomista 
(dla  »rewizyi«  socyalizmu  doktrynerom  socyalistycznym  nienawi- 
stny), rzeźbiarz  nawet,  dzisiaj  głównie  na  polu  niemieckim  pracuje, 
lecz  stosunków  z  literaturą  polską  dotąd  nie  zerwał  zupełnie.  Na- 
wiązał je  niegdyś  deklamacyjną  »Trajedyą  Myśli«  (Giordano  Bruno 
i  inkwizycya),  napastowaną  acz  bez  skutku  przez  c.  k.  prokura- 
toryę;  dramatem  historycznym  żydowskim,  »Bar  Kochbą«  (tu  spo- 


—     456     — 

tkał  się  z  bardziej  poetycznym,  mniej  scenicznym  dramatem  Fa- 
leńskiego),  wolnym  jeszcze  zupełnie  od  zakusów  syonistycznych; 
najbardziej  zaś  powieścią  lwowską  (za  przybycia  Cesarza  do  Lwowa 
w  r.  1880),  » Janem  Prorokiem «,  z  szerokim  rozmachem  epicznym 
życie  młodzieży  akademickiej  i  artystycznej  i  nurtujące  tam  prądy 
kreślącą.  Teraz  buduje  autor  dramat  nowy,  ideowy,  dramat  wyższy, 
przyszłości,  ale  że  czyni  to  dotąd  wyłącznie  w  języku  niemieckim, 
pomijamy  te  ciekawe  próby. 

W  ostatnich  czasach  wysuwa  się  na  czoło  produkcyi  drama- 
tycznej, historyczno-narodowej,  autor,  zapowiadający  się  pierwotnie 
jako  nadzwyczajnej  siły  i  bezwzględności  zarazem  parnflecista 
i  satyryk,  nicujący  w  »sielankach«  i  »facecyach  sowizdrzalskich^ 
niemiłosiernie  wszystko  i  wszystkich,  literatów,  publicystów,  bur- 
żujów, w  wycieczkach  aż  nadto  osobistych,  karykaturalnych,  gro- 
teskowych, Adolf  (Neuwert)  Nowaczyński.  Poważniejsze  były  studya 
jego  literackie,  nieraz  głębokie  i  trafne,  o  swoich  i  obcych  mo- 
dernistach, pisane  świetnie,  acz  nie  bez  przesady  i  maniery  (»Wczasy 
literackie «  i  in.).  Od  nowel  i  szkiców  (np.  w  » Zwierciadle  małpim «), 
gdzie  się  i  nad  kawiarnianymi  »kwiatami«  znęcał,  przechodził  do 
jednoaktówek  kostycznych,  pieprznych,  z  błotka  galicyjskiego  za- 
czerpniętych —  gdy  nagle  przerzucił  się  do  przeszłości,  Reja 
(w  szkicu  i  komedyi  babińskiej),  Dyabła  Łańcuckiego,  Węgier- 
skiego po  kolei  na  deski  sceniczne  wyprowadzając,  a  nowe  »hi- 
storye«  planując.  Już  dotychczasowe  próby  miały  stosunkowo 
znaczne  powodzenie;  odzywa  się  w  nich  temperament  silny,  nie 
wahający  się  przed  żadnym  środkiem,  ze  stylem  żywym,  czasem 
aż  nadto  jaskrawym;  wprawna  ręka  i  oko  dla  efektów  scenicznych; 
dziwne  spoufalenie  z  ludźmi  i  czasami,  przedstawianymi  stale  w  zu- 
pełnym dezabilu,  nie  w  pozie  akademickiej,  zawsze  sztywnej;  mniej 
szczęśliwy  był  w  samym  wyborze  tematów,  z  których  tragicznej 
grozy  czy  intrygi  ciekawej  wycisnąć  nie  mógł,  bo  jej  w  założeniu 
nie  było.  Najbardziej  imponuje  język,  archaizujący  szczęśliwie, 
rubaszny  aż  nadto,  to  znowu  błyskotliwy,  dowcipny,  chociaż  nie 
brak  mu  czasem  i  przedrzeźniania  prostego.  Od  neurastenicznej 
produkcyi  pseudohistorycznych  dramatów  odcinają  się  już  teraz 
dramaty  Nowaczyńskiego  werwą  i  stylem;  żyłki  satyrycznej  nie 
utracił  autor  i  w  »historyach«,  tym  one  ciekawsze. 

Również   nie   od   dramatu   zaczął,    chociaż  całkiem   jemu  się 


-     457     — 

wkońcu  oddał,  ba,  nawet  nie  od  słowa  polskiego  wyszedł  autor 
bardzo  głośny  jakiś  czas  i  wpływowy  (ale  tylko  na  »podatne« 
ingenia),  dekadent,  Stanisław  Przybyszewski.  Przeszczepiony  z  ziemi 
kujawskiej  na  grunt  obcy,  przejął  się  w  Berlinie,  w  obcowaniu 
z  artystami  ponurej  Północy,  z  Strindbergiem  czy  Munchem, 
z  Młodymi  Niemcami,  w  orgiach  (fantastycznych,  wizyonerskich, 
nie  realnych),  w  nadzwyczajnym  podniecaniu  nerwów  muzyką  szo- 
penowską, szałem  erotycznym,  nadużywaniem  alkoholu  —  wszel- 
kimi zarazkami  dekadentyzmu  i  modernizmu,  Nietzschem  i  Tołstym, 
satanizmem  i  anarchizmem,  pogardą  filistra  i  jego  etyki  i,  sko- 
pawszy nogami  głupie  sumienie  (ów  organ  szczątkowy  świata  mo- 
ralnego, poczucia  obowiązków)  i  wstrętną  rzeczywistość,  wzniósł 
się  nadczłowiek,  wstrząsł  posadami  świata,  zaczął  burzyć  dla  sa- 
mego burzenia  —  aby  ugiąć  się  przed  kobietą;  znieważał  ją,  aby 
płciowość  na  ołtarzu  ludzkości  wystawił;  rozpasał  wyobraźnię 
i  nadzwyczajną  moc  słowa,  aby  kręcić  się  w  zaczarowanym  kole 
»Astaroty«  i  »Androginy«.  Wszystkie  jego  poematy  prozą,  po- 
wieści i  dramaty  nastrojone  na  jeden  ton  i  nużą  wkońcu  mimo 
nadzwyczajnej  błyskotliwości  formy,  paradoksalnych  aforyzmów, 
zawrotnych  głębi  przepaści,  odsłaniającej  obok  naszej  samowiedzy 
i  woli  —  pęcherzy  nadętych,  które  nam  jako  tako  pływanie  po  fali  ży- 
ciowej umożliwiają,  nie  realnych  zresztą  —  jakiś  »drugi  mózg, 
który  zupełnie  inaczej  myśli,  który  sobie  ze  mnie  kpi,  cały  mój 
rozsądek  wywraca «,  tę  drugą  duszę,  nagą,  ukrytą  poza  świado- 
mością, niespokojną,  męczącą  się  i  szarpiącą  wiecznie,  którą  zwy- 
kły śmiertelnik  mazgaj stwem,  brakiem  charakteru,  słabością  woli 
nazywa,  a  w  stopniu  wyższym  za  chorobę  uznaje  i  do  domów 
zdrowia  odsyła.  I  życie  jest  złem,  dziełem  szatana  i  wyraża  się 
najpełniej  w  stanie  chorobliwym,  w  ekstazie,  w  nerwozach;  wstrę- 
tny jest  człowiek  zdrowy,  wieprzowaty,  jakby  go  Słowacki  mistyk 
nazwał  —  bydlę,  pijące  wodę  i  chodzące  w  jarzmie,  sam  sobie  je 
narzuciwszy.  Czytając  te  rzeczy,  przepyszne  w  szczegółach,  z  wi- 
zyami  nadzwyczajnymi,  niepokojące  i  burzące,  nie  odpędzisz  przy- 
krego uczucia,  jakie  gnębi  trzeźwego  w  towarzystwie  opiłych, 
zdrowego  w  szpitalu  maniaków,  Saula  między  prorokami,  nie  wie- 
dzącego, czy  oni  wieszczą  nową  ewangelię  na  seryo  czy  tylko 
z  filistra  okrutnie  drwią.  Odmienił  Przybyszewski  słowa  ewangelii: 
nie  znalazłszy  uznania  między  obcymi  —  chyba  Strindberg  jedyny 


—     458     - 

ocenił  duszę  subtelną  ze  śladami  geniuszu,  marzącą  o  najwyższej 
sławie,  odstąpiwszy  z  nienawiścią  od  niego  —  wrócił  do  swoich 
i  między  swoimi  znalazł  adeptów,  kornych  czcicieli,  ślepych  naśla- 
dowców i  nałożył  swe  piętno  nawet  na  umysły  niezwyczajne; 
czego  pod  »Czarnym  Prosięciem«  nie  dokonał,  w  Krakowie,  Lwo- 
wie i  Warszawie  synagogę  szatana  budował.  Ale  czar  nowego 
Mefista  prysł  rychło;  zaczadzone  głowy  trzeźwiały  tym  bardziej, 
skoro  mistrz  sam  w  dramatach  na  odmienne  tory  wkraczał, 
o  związku  między  winami  a  karami  przebąkiwał  coraz  śmielej. 

Pisał  po  niemiecku,  i  śladów  niemczyzny  nie  wyzbyła  się 
odrazu  jego  polsczyzna;  pierwsze  jego  prace,  z  pominięciem  stu- 
dyów  estetyczno-psychologicznych  o  północnych  malarzach  i  pisa- 
rzach, wątku  powieściowego  nie  miały  wcale  lub  mało;  były  to 
analizy,  wylewy,  samobiczowanie  owej  nagiej  duszy,  wyznania  bo- 
lesne na  temat  żywiołowej  roli  kobiety  we  wszechświecie  i  nie- 
skończoności bólu,  cierpienia,  z  których  się  światy  odradzają;  tak 
było  w  »Vigilien«  i  »Totenmesse«.  Potym  nastąpił  romans  o  Falku, 
»Homo  sapiens«  —  tytuł  chyba  ironiczny,  skoro  o  homo  insipiens 
mowa,  ale  dzieło  samo  bynajmniej  nie  ironiczne;  włożył  w  nie 
autor  nadto  własnych  przejść  i  własnych  myśli  —  t.  j.  trylogia 
»Na  rozstaju «,  »Po  drodze«,  »W  Malstromie«:  tłumaczenia  na  pol- 
skie dokonywał  autor  sam,  ale  to  nie  tłumaczenie  dosłowne,  raczej 
przeróbka.  Historya  zawsze  ta  sama:  zdeptanie  serc,  poświęcającej 
się,  naiwnej,  wierzącej  Marit;  uwiedzienie  narzeczonej  przyjaciela, 
Izy,  sprzeniewierzanie  się  i  jej  i  wracanie  do  niej  z  siłą  niepoha- 
mowaną; wstręty  przytym,  doznawane  od  Olgi.  Z  tego  błędnego 
kółka  nie  wyrwie  się  bohater,  szamocący  się  ciągle  z  samym  sobą, 
w  niesłychanej  rozterce  instynktów  czy  popędów,  z  odziedziczo- 
nym sumieniem,  zawsze  upadający,  zawsze  robiący  to,  czego  nie 
chciał,  i  zdobywający  się  na  szumne  tyrady,  aby  sobie  i  bliźnim 
oczy  zamydlać,  o  musie  jakimś,  co  mu  po  trupach  kroczyć  każe, 
o  nadczłowieczeństwie,  bez  sumienia  i  litości,  jak  natura,  srogim, 
wspaniałym,  dobrotliwym.  I  nie  chodzi  o  szczegóły  zewnętrzne; 
całe  światło  skupione  na  stanach  i  aktach  duszy  samej;  powieści 
te  to  znowu  tylko  analizy  psychiczne,  jak  przedtym  »Wigilie«,  jak 
»De  profundis«  potym,  rozdzierający  jęk  duszy,  niezdolnej  się 
oprzeć  popędom,  wizy  om,  przeświadczonej  o  swej  niemocy  i  agonii: 
para    kazirodcza    kończy   samobójstwem.    W   »Dzieciach  Szatana« 


—    459     — 

przekształca  się  satanista  Gordon  w  anarchistę;  najwięcej  tu  opo- 
wiadania, ale  najsłabsza  to  powieść,  najmarniejszy  bohater,  płwa- 
jący  na  własne  dzieło  zniszczenia  —  dla  zniszczenia,  wyższy  od 
bohaterów  podobnego  romansu  Dostojewskiego  tym,  że  ma  choć 
samowiedzę  swojej  dętej  wielkości. 

Odtąd  zwrócił  się  Przybyszewski  ku  dramatom,  pisując  obok 
nich  już  tylko  studya,  o  Słowackim  czy  o  Kasprowiczu,  albo  ale- 
gorye  i  wizye,  »Nad  Morzem«  czy  »W  Godzinie  Cudu«  —  w  stylu 
strasznie  nierównym,  egzaltowanym,  wybuchowym,  w  obrazach 
gwałtownych  niesfornej  wyobraźni,  lubującej  się  w  nadziemskich 
widziadłach,  czarnych  słońcach,  miastach  skalnych,  stapiając 
w  jedno  barwy  i  zapachy,  głosy  i  dotknięcia.  W  dramatach  temat 
znowu  ten  sam;  w  »Dla  Szczęścia «  przypomina  bardzo  Mlicki  Falka, 
Helena  owę  Marit,  a  Olga  Izę;  »Złote  Runo«  i  »Matka«  osnute  na 
wiarołomstwie,  lecz  nastąpiła  znacząca  zmiana  —  owo  zdeptane 
sumienie,  to  wąż,  co  kąsa  stopę  po  nim  depcącą;  nie  opuści  jad 
jego  organizmu;  czyny  popełnione  bezwiednie  niemal,  mszczą  się 
okropnie.  Moralność  tryumfuje  więc  na  całej  linii,  lecz  zwycięstwo 
to  Pirrusowe;  ono  nie  orzeźwia  ani  wytrzeźwia,  tylko  do  dawnych 
bólów  dodaje  nowe,  tak  dojmujące,  że  samobójstwo  wywiera  urok 
nieprzeparty.  I  tak  karze  złośliwa  natura  za  grzechy,  które  sama 
w  serce  wszczepiła;  karę  wymierza  sobie  serce  samo  za  własne 
złe  podszepty;  sprawiedliwości  boskiej  czy  ludzkiej  niema,  jest 
tylko  niezmienny  porządek  rzeczy,  a  kto  go  przełamie,  na  śmierć 
skazany.  Dramaty  zbudowane  wcale  efektownie,  chociaż  przełado- 
wane dyalogami,  a  nie  wszystkie  ich  postaci  odpowiadają  wyso- 
kiemu mniemaniu  autora  o  sile;  » Matka «  wprowadza  temat 
Klitemnestry,  Egista  i  Oresta:  młodzieniec,  wracający  do  domu,  do- 
myśla się  powoli  strasznej  prawdy  i  opuszcza  ten  dom,  wrogi  mu 
odtąd;  w  skróceniu  byłby  dramat  zyskał  na  sile.  Nastroju  Maeter- 
linckowskiego  próbował  autor  w  »Gościach«,  gdzie  za  winy  dawne 
i  wyrzuty  ciągłe  ostateczny  rachunek  się  wypłaci  i  my  przybliżanie 
się  katastrofy  ciągle  odczuwamy. 

Podobnie  nastrojowym  był  i  » Śnieg «,  co  pochłonie  ślady 
zdeptanej  wiary  małżeńskiej,  za  słabej,  by  się  oparła  wpły- 
wom demonicznej  kobiety.  W  dramacie  alegorycznym  czy  baje- 
cznym siły  jeszcze  mniej  dopisały;  był  i  tu  zatarg  głównie 
erotyczny. 


—     460     — 

Najznakomitszym  z  całej  » Młodej  Polski«  jest  malarz  i  poeta, 
Stanisław  Wyspiański,  wyrosły  w  tradycyach  Krakowa,  na  gruncie 
jego  sztuki  (pod  okiem  Matejki)  i  jego  wspomnień.  O  malarstwie 
jego,  oryginalnym,  nie  przymilającym  się  pobieżnemu  wzrokowi 
filistra,  odstraszającym  go  raczej,  nęcącym  głębią  i  samoistnością 
pomysłu  i  stylu,  może  dałoby  się  niejedno  powtórzyć,  co  i  dla 
poezyi  jego  charakterystyczne.  Jest  to  epik  i  dramatyk;  jako 
epik,  przynajmniej  w  rapsodach  o  Bolesławie  Śmiałym,  całkiem 
podążył  za  »Królem  Duchem«,  z  którego  oktawami,  z  jego  kolo- 
rytem bajecznym  (części  niewydanych  przez  poetę  za  życia),  z  jego 
wizyami  świata  słowiańskopolskiego,  narzucającymi  się  naszej  wy- 
obraźni, jako  realne,  i  z  rozwiewnymi  marami  jego  wyobraźni 
współzawodniczyć  może.  Oryginalnym  jest  jego  »Kazimierz  Wielki«, 
jedyny  w  swoim  rodzaju,  odgrywający  się  w  r.  1869,  gdy  zwłoki 
królewskie  odkopywano  na  Wawelu.  W  początku  poematu  towa- 
rzyszy nam  znowu  Słowacki;  jak  jego  Her,  Armeńczyk,  ścigający 
widmo  Sławy-Polski,  nie  zaczerpnie  wody  letejskiej,  podobnie 
i  Kazimierza  od  źródlisk  rzeki  niepamięci  odwodzi  jakiś  głuchy 
jęk  i  szmer;  zapomnieć  —  byłoby  zawinić,  więc  choć  palony  stra- 
sznym pragnieniem,  choć  dusza  łaknęła  »być  jako  dziecko  czystą 
i  niewinną,  nie  znać,  co  będzie,  i  nie  znać,  co  było«,  wraca  do 
trumny  wawelskiej  i  widzi  wdzierającą  się  doń  zbłąkaną,  bezpań- 
ską czeladkę,  z  Matejką  i  Szujskim  na  czele;  nie  rozumie  na  razie 
ich  skarg  i  smętków,  pyta  się  zdziwiony,  jakąż  to  chwałę  wskrze- 
szać, gdzie  zapadła,  któż  sławę  ich  pohańbił  i  podeptał,  gdzie  króle 
nasi,  następcy  dziedziczni,  jakie  ofiary  miłości  przepadłe;  lecz 
przemawia  do  niego  jęk:  bądź  wskrzeszon,  stań  się,  duchu;  więc 
woła  on  naród  na  wiekowe  wiece  i  przypatruje  się  mu.  Smutny 
ogarnia  go  widok;  naród  ten  tak  się  w  swą  przeszłość  weśnił, 
schodził  we  wszystkie  grobowe  piwnice,  tak  ich  ten  grób,  te  tru- 
mny weselą,  że  jakby  innych  radości  nie  znali,  tylko  te,  gdy 
cmentarze  światłem  ścielą,  w  najświetniejsze  się  szaty  przybie- 
rali —  co  gorsza,  tylko  wtedy  oni  i  zgodni  i  ofiarni.  Zresztą  roz- 
rywają ich  kłótnie;  nawet  wodzy  narodu,  a  raczej  samozwańczy 
jego  prorocy  rozstajne  wskazując  mu  drogi,  wzajem  się  w  słowie 
jęli  lżyć  i  winić,  aż  wyrośli  na  olbrzymie  duchy  trwogi  —  wtedy 
zerwało  się  widmo  królewskie  do  czynu,  ugodziło  młotem  w  mó- 
wcę, a  naród  obaczył   się  wolny  od  szarpania   się  swoich  bogów. 


—     461     - 

Pełniej  wyraził  się  poeta  w  dramatach.  I  tu  nie  schodził 
między  ludzi  wyfraczonych  i  wyróżowanych,  nęcili  go  pierwotni, 
bajeczni,  jak  mistrza  jego,  Słowackiego,  a  że  z  polskich  niw  mi- 
tycznych wiele  wycisnąć  się  nie  da,  sięgnął  do  świata  greckiego, 
naturalnie  nie  do  »Aten«  Świętochowskiego,  lecz  do  »Iliady«, 
którą  rysunkami  (do  tłumaczeń  Rydla)  opatrywał,  do  mitów  hero- 
icznych, o  Meleagrze,  o  Laodamii:  mity,  co  spółczesnego  roman- 
tyka najrychlej  zwabią:  przecież  Laodamia  i  Protezylas  to  pierwo- 
wzór ultraromantycznej  »Lenory«!  Lecz  pogodę  i  sloneczność 
grecką  zamącił,  tęsknotą,  przeczuciami,  nastrojami  modernizmu, 
i  łamią  się  proste  linie  klasyczne  w  mrocznej  i  namiętnej,  w  sennej 
i  tęsknej,  księżycowej  nocy,  i  uczucia  ludzi  przeczulonych,  pozba- 
wionych wszelkiej  równowagi  dla  nadmiaru  boleści  czy  szału, 
walczą  z  posągowymi  kształtami,  z  formą  im  właściwą.  Na  kon- 
traście tym  zyskują  postaci  mitów  prastarych,  nowym  życiem  du- 
chowym natchnione;  jak  »Aspazya«  Świętochowskiego,  tak  i  »La- 
odamia«  Wyspiańskiego  dają  łudzącą,  idealną  wizyę  świata  staro- 
greckiego. 

Polskiego  artystę  ciągnie  jednak  wszystko  ku  swoim.  Jeszcze 
przed  »Meleagrem«  próbował  sił  w  »Legendzie«,  nowym  obrobie- 
niu w  szeregu  długim  wszelakich  Wand.  I  tu  wniósł  powiew  mo- 
dernizmu, i  starego  Kraka  i  córkę  dziewicę  naszymi  nerwami 
obdarzył,  trwogami  i  przeczuciami,  niespodzianymi  u  samej  kolebki 
narodu  —  lecz  może  bardziej  nęciło  go  malowanie  owych  czarów 
podwodnych,  świata  rusałek  i  topielic,  potęg  żywiołowych,  tajem- 
niczych, uroczych,  jak  niksy  Boecklina.  Rosły  mu  coraz  bardziej 
skrzydła  i  z  coraz  potężniejszym  wzlotem  unosił  się  nad  rzeczy- 
wistością, nad  światem  naszym  lub  nam  blizkim. 

W  »Klątwie«  posągowe  formy  tragedyi  klasycznej  wypełnił 
ludem  z  Bronowie;  winnych  ściga  fatum  gniewne,  i  trwoga  klątwy 
i  jej  skutków  matkę  występną  wraz  z  dziećmi-aniołkami,  bo  zgrze- 
szyła z  księdzem,  płomieniom  wydaje:  ze  wszystkich  utworów 
Wyspiańskiego  ten  najsilniej  na  ziemi  osadzony,  najgłębsze  sprawia 
wrażenie:  w  otoczeniu  przesądnym,  do  obłędu  doprowadzona 
matka  -Nioba  sama  dzieciom  grób  gotuje  i  w  furję  się  przemienia: 
wobec  niej  bledną  inne  postaci,  szczególniej  winny  jej  nieszczęściu 
ksiądz  młody,  co  sercu  pofolgował. 

Ze    wsi    przerzucił   się  do  obozów  i   roztrząsał    wewnętrzne 


—     462     — 

sprawy  naszego  1831  r.,  w  » Lelewelu «  przeciwstawiając  fanatyka  - 
idealistę,  demagoga,  z  frygijską  czapką,  i  arystokratę- dyplomatę, 
mżącego  o  tronie:  wobec  tych  dwu  osób  wszystkie  inne  całkiem 
ustępują.  Skupił  się  świetnie  w  jednoaktówce,  w  »Warszawiance«, 
przeraźliwie  smutnej,  nie  dlatego,  że  narzeczony  Maryi  ginie,  że 
ona  przeczuwa  i  odczuwa  wieść  o  zgonie  jego,  i  sprawdzi  ją, 
choć  nikt  jej  słowami  tego  nie  wyzna  —  ale  smutnej  tym,  że  ci 
wodzowie,  i  dzielni  i  do  poświęceń  się  rwący,  we  własną  sprawę 
nie  wierzą,  i  niema  serca  w  ich  piersi  lub  zbladło  ono  i  tak  się 
trzęsło,  jak  liść  olchowy  —  jak  u  Wenedów  niegdyś. 

» Legion «  to  dramat  najfantastyczniejszy,  i  pomysłem  i  wy- 
konaniem; wizye  to  apokaliptyczne  o  znaczeniu  wieszcza-ducha, 
wyolbrzymiałym  nadmiernie,  jakby  poeta  tą  siłą  niezłomną,  której 
w  Chłopickim  nie  odnalazł,  stokrotnie  obdzielił  nie  piewcę  »Pana 
Tadeusza«,  lecz  Konrada-mesyanistę,  KonradaTowiańczyka,  kieru- 
jącego nawą  ducha  polskiego,  ku  odrodzeniu. 

A  jeżeli  i  ta  łódź,  wiedziona  przez  fale  straszne,  nie  dotrze 
do  brzegu?  gdzież  szukać  siły?  w  ludzie,  z  nim  się  zlewać  —  to 
nadzieja  ostatnia.  Rzeczywiście  zaczynamy  się  z  ludem  bratać,  na- 
wet na  tej  ziemi,  gdzie  widmo  Szeli  i  »rabacyi«  jeszcze  nie  za- 
klęte na  zawsze.  Jakżeż  wygląda  to  bratanie?  Odpowiedź  daje 
»Wesele«,  co  poetę,  znanego  dotąd  głównie  w  kółkach  artystów 
krakowskich,  szarpanego  przez  krytykę  malarza,  poetę,  co  na 
scenie  nawet  »Warszawianką«  silniej  stanąć  nie  zdołał,  odrazu  sła- 
wnym i  popularnym  zrobiło.  Dobry  to  znak,  że,  pieszczeni  zwykle 
przez  własnych  poetów,  dzieci  zepsute,  strawiliśmy  nielitościwą  tę 
satyrę. 

Słowacki,  co  naród  swój  po  swojemu,  ale  namiętnie  kochał, 
chłostał  strasznymi  cięgami  i  kadłub  szlachecki  i  pawia  narodów  — 
nie  inaczej  Wyspiański.  Już  w  » Kazimierzu  Wielkim «  i  zapatrzenie 
w  trumny  i  przechwałki  próżne  i  niesforne  rady  wprost  wyrzucał; 
teraz  użył  broni  zjadliwej,  ironii  gorzkiej  i  nikogo  nie  oszczędził. 
Z  niesłychaną  niedyskrecyą  obrał  świeży  fakt,  ślub  druha-poety 
z  dziewczyną  wiejską,  fakt  nie  pierwszy  w  Krakowie  zresztą, 
i  z  tego  faktu  wysnuł  fantastyczne  obrazy,  przybierające  coraz 
większe  rozmiary,  jakich  może  autor  sam  w  początku  nie  przy- 
puszczał. Prawdę  mówią  sobie  z  otwartością  rubaszną  i  osoby 
same  i  jeszcze  ostrzejsze  wypowiada   autor  samym  przeprowadzę- 


—     463     - 

niem  tematu.  Długi  czas  nie  zawiązuje  się  żadna  akcya,  choć  ruch 
szalony:  w  izbę  na  scenie  wpadają  z  przyległej  pary  tańczące 
i  nietańczące,  by  na  chwilkę  wytchnąć,  wrażeniami  się  podzielić, 
poflirtować;  przesuwają  się  w  ciągłej  zmianie  ludzie  z  miasta, 
poeta,  dziennikarz,  pani  radczyni  z  córeczkami,  i  ludzie  ze  wsi, 
z  księdzem,  Żydem  i  dziadem,  i  tu  już  sypią  się  owe  ostre  przy- 
cinki i  o  panach,  co  nie  chcą  chcieć,  i  o  tej  komedyi  bratania, 
pociągającej  na  razie,  bo  nowej  i  barwnej  —  no,  pan  się  naro- 
dowo bałamuci,  panu  wolno,  pan  to  przecie  jutro  zrzuci.  Czy  nie 
kończył  się  na  tym  pierwotny  pomysł?  lecz  dał  się  autor  unieść 
zapalnej  swej  a  lotnej  wyobraźni.  Nie  pora  to  wprawdzie  Dziadów, 
jesienna,  ależ  i  w  zapusty  moźnaby  sprosić  gości  zaświatowych,  któ 
rych  bieda,  piekło  dręczy,  których  duch  się  strachem  męczy  i  do 
wyzwoleństwa  się  rwie;  prozaiczne  weselisko  nie  starczy  autorowi, 
chce  on  poetyczności  dla  was  i  chce  ją  rozdmuchać  (prawi  jego 
Żydóweczka-modern),  poeta  jego  w  lot  to  podchwytuje,  zgadzają 
się  państwo  młodzi  i  nawet  chochoła  —  słomianego  z  sadu  zapra- 
szają; skoro  północ  zacznie  bić,  do  nas  tu  na  izbę  przyjdź,  spro- 
wadź jeszcze,  kogo  chcesz. 

Duchy,  przychodzące  w  akcie  drugim,  wypełzły  niby  ze 
wnętrza  tych  osób,  którym  się  zjawiają,  ucieleśniają  na  chwilę 
najtajniejsze  ich  strachy,  pożądania,  myśli.  Poecie  zjawi  się  bohater 
jego  myśli,  niby  Zawisza  Czarny;  dziennikarzowi  Stańczyk  —  roz- 
mowa obu  najznamienniejsza,  najbardziej  gryzącą  ironią  zaprawna; 
gospodarzowi  —  sam  Wernyhora,  z  obrazu  Matejki  i  z  tragedyi 
Słowackiego  zstępujący  na  jaw,  bo  przybliżył  się  czas.  Ale  gdy 
Stańczyk,  Szela  i  inni  nikną  bez  śladu,  zostawił  Wernyhora  ważne 
rozkazy  gospodarzowi:  rozesłanie  wici,  zgromadzenie  ludu  przed 
kościołem,  nadsłuchiwanie  tententu  i  wręczył  mu  złoty  róg;  go- 
spodarz, po  narodowemu,  zasnął,  kiedyby  właśnie  najpilniej  czuwać 
i  krzątać  się  należało;  wygodny,  z  siebie  na  Jaśka  ciężar  rozkazów 
zrzucił  i  nastąpiło,  co  u  nas  niezawodne  —  w  ostatniej  chwili  za- 
brakło tego,  co  najważniejsze.  Wrócił  Jasiek,  naród  w  gorączko- 
wym, osłupiającym  oczekiwaniu,  z  zapartym  oddechem,  każdy 
szmer  uchem  łowi  —  lecz  nie  ozwie  się  róg,  od  którego  miał  się 
wzmódz  taki  duch,  jaki  nie  był  od  lat  stu,  bo  Jasiek  go  zgubił, 
gdy  za  czapką  z  pawiem  piórem,  co  ją  wicher  unosił,  w  lesie  się 
chylał.    I  skamienieli  wszyscy   wsłuchani  w  ton,  który  już  nie  na- 


—     464     — 

dejdzie  i  z  letargu  wyrywają  ich  powoli  nuty  ciche,  spokojne,  wsi 
wesołej,  wsi  szczęśliwej  —  nic  nie  słysom,  nic  nie  słysom,  ino  granie, 
ino  granie,  i  zwiędły  chochoł  przygrywa  im  i  szydzi:  miałeś,  chamie, 
złoty  róg,  miałeś  chamie,  czapkę  z  piór  —  ostał  ci  się  ino  sznur. 
»To  tak  w  każdym  z  nas  coś  woła  —  jakaś  historya  wesoła, 
a  ogromnie  przez  to  smutna«. 

Alegorya  poetycka  to  nie  program  polityczny;  od  męża  stanu, 
nie  od  poety,  wymagamy  wskazania  dróg  i  celów;  poeta  wypełnił 
zadanie,  jeśli  wzruszył  słuchacza,  zatrzasnął  łańcuchem  długich 
rozmyślań,  jeśli  porwał  nas  w  górę,  skąd  komedyę  -  maskaradę 
u  dołu,  tłum  rozbawiony,  bezmyślny,  wielkich  dzieci  rozglądamy: 
tego  zadania  dopełnia  »Wesele«.  Owszem,  moglibyśmy  spytać,  czy 
i  ono  jeszcze  nie  łudzi,  czy  nie  realniejsza  jego  parodya  ów  »Po- 
grzeb«  (Laskowskiego),  gdzie  artysta  Stanisław,  chłop  od  głowy, 
od  nóg  szlachcic,  rozczarowany  pyta:  czy  ten  lud  już  nic  nie  kocha, 
czyż  w  tej  chacie  nic  nie  bije,  czyż  pierś  chłopska  —  pustka, 
step?  —  gront  przed  wszyćkim,  woła  tu  Kacper  przez  sen  — 
ziemię  kocha,  co  mu  rodzi  chleb,  krzyż  przy  drodze,  w  polu  pług, 
co  mu  dano  to  i  ma  —  ale  to  nie  złoty  róg! 

Mimo  tych  zastrzeżeń  krytycznych,  nie  sposób  nie  podziwiać 
oryginalności  i  śmiałości  pomysłu  i  wykonania.  Scenki,  mimo  swej 
lapidarnej  stylizacyi,  wrażają  się  w  wyobraźnię;  widzimy  te  fizyo- 
nomie  i  te  stany  psychiczne,  mimo  wszelkiej  oszczędności  rysów 
i  szczegółów;  kontury  są  ostre,  wyraziste,  nieraz  aż  na  karykaturę 
zakrawają  (postać  »Nosa«);  myśl  głęboka,  patryotyczna,  boleje  nad 
tym,  że  nas  bawią  malowanki,  zapóźne  żale  i  swary,  biadania  nad 
winami  niepopełnionymi,  nawoływa  do  czynu,  abyśmy  się  nie  dali 
znowu  uśpić  graniem  Chochoła,  a  nadewszystko  wznosi  się  ten 
język,  z  chłopska  rubaszny,  silny,  zdrowy,  rodzimy.  Ale  poeta 
trafia  na  » śpiących  rycerzów«  i  nie  zbudzi  ich  do  czynu  cud  — 
złoty  róg,  powiodą  ich  tony  najmarniejsze,  najcodzienniejszego, 
trywialnego   tańca  Miłości  i  Śmierci,  rzępolonego  przez  Chochoła. 

Zasadnicze  rysy  »Wesela«  (i  »Kazimierza  Wielkiego«)  powta- 
rzają się  i  w  » Wyzwoleniu*  (1903  r.);  ta  sama  faktura,  przesuwanie 
się  cieni  czy  figur  z  jasełek  czy  komedya  deVarte,  brak  akcyi, 
nadmiar  symbolów;  ten  sam  pesymizm,  jeszcze  bardziej  zgorzkniały; 
protest  wymowny  przeciw  poezyi  i  poetyzowaniu  doli  i  roli  naro 
dowej,  przeciw  wszelkim  zakusom  samobójczym,  przeciw  apoteozie 


—     465     — 

śmierci  i  przeszłości.  Jak  Kazimierz  między  politykami  wiecowymi, 
występuje  »Konrad«  Mickiewiczowski,  ale  nowy,  między  aktorami 
na  scenie  narodowej ;  tłoczą  się  około  niego  statyści  i  protagoniści, 
przedstawiciele  stanów,  warstw  i  hasł  najrozmaitszych,  aż  do 
poezyi  modernizmu,  kryjącej  straszne  nic  pod  najzdobniejszym 
szychem  —  niby  maski,  niby  upiory  z  »Dziadów«;  rej  wodzi 
między  nimi  Geniusz  romantyzmu  polskiego,  zapatrzony  w  prze- 
szłość, w  Wawel  i  groby  jego,  wiodący  do  niego,  »byście,  nikcze- 
mność  widząc  ciała,  ujrzeli  okiem  żywym  kres,  śmierć,  która  cudu 
działa«;  czar  jego  słów  pryska  pod  nawoływaniem  Konrada,  biją- 
cego w  głowę  jego  słowami,  niby  młotem:  » złudo  wielkości,  oto 
chcesz  ująć  nas  sidłem  piękna,  co  zamarło  i  zgasło,  i  jęk  chcesz 
obudzić  w  piersi  naszej,  a  nie  wołanie  radości;  kochanku  ruin 
i  zapadłych  uroczysk  chwalco...  piewco  dróg  błędnych  i  stróżu 
labiryntów  wodzisz...  w  sklepiska,  skąd  wyjścia  niemasz,  jeno  ogniki 
świecące  próchnem  (autor  używa  prozy  w  przemowach,  a  wier- 
szów  w  »dydaskaliach«)  —  poezyo  precz,  jesteś  tyranem !«  I  wy- 
zwala się  Konrad  z  jej  pęt  w  imię  czynu  —  chcę  ludzi,  ludzi, 
woła,  lecz  znajduje  tylko  aktorów  i  wszystko  udane  i  miota  się 
bezsilny,  opuszczony,  na  scenie,  skąd  się  wydobyć  nie  może.  »Tu 
dramatowi  temu  koniec,  lecz  myśl,  ten  chybki,  lotny  goniec,  po 
za  ten  dramat  polatuje«.  Nie  poezya  to,  raczej  sugestya;  dośpie- 
waj  sobie  czytelniku  czy  widzu,  coby  autor  miał  czy  chciał  po- 
wiedzieć: końcową  dziewką  bosą  nie  wiele  zyszczesz. 

Nie  poezya  to,  o  posągowych  kształtach,  o  liniach  stałych; 
jak  muzyka  działa,  i  nie  da  się  dokładnie  zsumować  czy  obliczyć, 
ani  wytknąć  nią  dróg  pewnych,  ale  rozmarza,  unosi;  to  protestu- 
jesz, to  dajesz  się  porwać.  Wymagania  autora  wielkie;  satyra  jego 
bardzo  dotkliwa:  zginęliśmy,  można  śmiało  o  jego  przedstawicie- 
lach Polski  powiedzieć.  Ciekawa  rozmowa  Konrada  z  maskami, 
t.  j.  myślami  własnymi,  co  mu  zamąciły  wzrok,  jak  je  odprawia, 
wypełnia  akt  drugi.  W  symbolach  autor  rozkochany,  ale  nie  zawsze 
uchwycisz  ich  znaczenia.  Rażą  najbardziej,  gdzie  splata  z  rzeczy- 
wistością np.  Nocy  Listopadowej  i  jej  bohaterów  czy  wyrodków, 
symbole  starogreckie,  kłócące  się  strasznie  z  Belwederem  i  t.  d.  — 
ależ  i  w  tej  Nocy  nie  o  jej  historyę,  o  jej  przebieg  chodzi  (od 
czegóż  pamiętniki  prozą?),  lecz  o  dusze;  rozgrywają  się  sceny  na 
pozór  całkiem  realne,   ale  to  złudzenie,   walkę  duchów   tylko  roz- 

OZIEJE    LITERATURY    PCLSKiEJ    T.    II  QA 


—     466     — 

strzyga  poeta.  I  zdaje  się  ciągle,  jakby  najgłębsze,  nieuświadomione 
wcale  podkłady  czy  instynkty  odkrywał.  Wrażenie  niektórych  scen 
wręcz  wstrząsające  —  mimo  ich  rozbicia  wyłania  się  smutna  ca- 
łość i  zginęliśmy,  znowu! 

Autor,  jak  Słowacki,  chorobą  nękany,  rozwija  zadziwiającą 
czynność:  sceny  dramatyczne  i  epiczne  gonią  jedna  drugą.  Lubi 
się  powtarzać  t.  j.  wraca  ciągle  do  tych  samych  tematów:  nie 
opuszcza  go  ani  Noc  Listopadowa  ani  tragedya  na  Skałce  a  zara- 
zem w  świecie  starogreckim,  homerowym,  jak  w  domu  się  czuje. 
Wizye  i  zmory  jego,  bardzo  nieuchwytne,  czepiają  się  byle  jakiej 
tkanki  (np.  gdy  w  »Akropolis«  zstępują  w  noc  wielką  postaci 
z  arasów  flamandzkich,  zawieszonych  w  tumie  Wawelowym); 
i  mieszają  się  obrazy  starogreckie  z  biblijnymi  i  jakiemuś  Apolli- 
nowi  Chrystusowi  drogi  się  torują;  dowolność  wielka  w  snuciu 
nowych  wątków,  np.  w  »Achileis«,  łączącej  modernizm  z  tradycyą 
rapsodów;  ale  pomysły  bywają  świetne,  język  zawsze  pyszny, 
uwagi  często  głębokie  (np.  i  w  rozbiorze  » Hamleta*).  Popularnym 
Wyspiański  nigdy  nie  będzie,  nadużywając  alegoryi  i  symbolów, 
już  dla  tajemniczości  i  rozwiewności  swych  fata  morgana,  przypo- 
minając twórczość  Słowackiego  —  mistyka,  acz  od  innych  podstaw 
wychodzi.  Nadzwyczajna  cechuje  go  rozrzutność  talentu:  równo- 
cześnie i  »Cyda«  Kornelowego  przerobił  i,  jako  pendant  do  Achi- 
leidy,  dramat  o  powrocie  Ulisa  wystawił.  Wraca  jednak  stale  do 
tematów  polskich;  w  dramatach  jego  nie  osoby,  lecz  idee  się  na- 
ruszają; ich  rozwój  przyszły  cięży  nad  bohaterami,  nad  » Bolesławem 
Śmiałym «,  nad  św.  Stanisławem  (»Na  Skałce «,  z  światem  duchów 
i  rapsodów  słowiańskich,  garnących  się  do  mocarza  ducha,  do  bi- 
skupa); silniej  oparł  się  na  gruncie  historycznym  w  tragedyi  o  Bar- 
barze i  Zygmuncie,  którą  wykończa;  i  tę  tragedyę  zaklął  w  formy 
klasyczne,  greckie. 


ROZDZIAŁ  DWUDZIESTY    PIERWSZY. 
POWIEŚĆ   NAJNOWSZA. 


Rozmaitość  jej  kierunków.    Reymont.   Żeromski.    Nasze  powieściopisarki.    Zakończenie. 

Realistyczną  stała  się  powieść  u  nas  pod  piórem  Prusa 
i  Sienkiewicza,  ale  realizm  ich  inny  od  spółczesnego,  francuskiego. 
Literatura  polska,  jak  angielska,  jak  rosyjska,  zmysłom  i  chuciom 
nie  służy,  wstrzemięźliwa,  czysta  —  więc,  jeśli  Sienkiewicz  drasty- 
cznych rzeczy,  np.  w  »Rodzinie  Połanieckich«,  dotyka,  nie  będzie 
ich  z  Francuzami,  Niemcami,  Włochami,  rozwałkowywał,  nie  po- 
minie ich  wprawdzie  milczeniem,  ale  w  kałuży  czy  błocie  ani  na 
chwilę  nie  zastrzęgnie.  Prus  chyba  w  »Faraonie«  tylko,  zmysło- 
wości folguje,  przy  czym  temat  egzotyczny,  oryentalny,  za  wy- 
mówkę mu  służy;  w  polskich  unika,  jak  Sienkiewicz,  wszystkiego 
co  wstrętne,  nieczyste;  zmienił  się  ten  charakter,  od  Przybyszew- 
skiego, przedtym  od  Zapolskiej,  nie  na  długo  jednak. 

Wspominaliśmy  już  o  naturalizmie  pani  Zapolskiej  w  jej 
» Kaśce  Karyatydzie«,  »We  krwi«;  był  on  tylko  naleciałością  obcą, 
naśladownictwem  Zoli,  i  to  niezdarnym,  bo  obserwowaniem  naj- 
drobniejszych, nic  nie  znaczących  szczegółów,  nie  wznoszącym  się 
nigdy  do  syntezy  albo  symbolu:  znaczenie  poddasza  warszawskiego 
czy  ciupki  lwowskiej  i  pod  mikroskopiczną  obserwacyą  w  Ventre 
de  Paris  albo  Au  bonheur  des  Dames  nie  urośnie  nigdy;  tak 
samo,  gdy  przyszła  moda  na  sugestyę,  »Janka«  pani  Zapolskiej 
aż  do  Paryża  za  studentem  uciekła  i  tam  zmarniała. 

Nieco  oryginalniejszym  był  już  realizm  Sygietyńskiego;  jego 
» Wysadzony  z  siodła «  np.,  dzieje  butnego  szlachcica,  schodzącego 

30* 


—     468     — 

na  popychadło  u  córki-kokoty  i  żebrzącego  posady  portyera  u  jej 
uwodziciela-amanta,  nie  pozostawia  pod  względem  drastyczności 
szczegółów  fizycznych  nic  do  życzenia,  tym  bardziej  szwankuje 
psychologia;  do  tego  pisuje  Sy gięty ński  mało,  w  ostatnich  dzie- 
sięciu latach  np.  wydał  tylko  »Wrażenia«,  szkice  nowelistyczne, 
i  oddaje  się  coraz  wyłączniej  krytyce  i  dziejom  sztuki. 

Realizm  i  naturalizm,  ale  reporterski,  cechuje  liczne  romanse 
Artura  Gruszeckiego.  Mistrz  to  w  odnajdywaniu  coraz  nowych, 
dotąd  nietkniętych  tematów,  na  ziemi  i  pod  ziemią,  w  Warszawie 
i  na  prowincyi,  w  salonach  i  na  turfie,  na  Śląsku  i  w  Węgrzech, 
w  Galicyi  i  na  Mazowszu.  Pierwsze  jego  powieści,  tendencyjne, 
ze  sfer  ziemiańskich  (»Tuzy«,  cukrownicy  na  prowincyi)  aż  do  wiel- 
kopańskich  (»Rugiwojscy«),  nie  przedstawiały  wiele  nowego;  to 
samo  kreślili  dawniej  i  lepiej  Korzeniowski  i  Kraszewski.  Dopiero 
od  »Hutnika«  i  »Kretów«  wpadł  Gruszecki  na  właściwy  swój  tor, 
za  mistrzem  Zolą.  Ciężkie  życie  w  hutach,  wobec  wyziewów  tru- 
jących cynku,  cięższe  w  kopalni  węgla,  głęboko  pod  ziemią  zagro- 
żone wodą  i  ogniem,  wybuchem  gazów  i  załamaniem  się  brył 
uwidocznił  w  szeregu  postaci,  hutników  i  górników,  wystawionych 
do  tego  na  zdzierstwo  nieludzkie  przedsiębiorców,  Żydów,  szty- 
garów; nie  oszczędził  nam  żadnej  okropności  w  pożyciu  »sularza« 
Uraczą  i  jego  rodziny  nieszczęsnej,  znarowionej,  w  tragedyi  Pa- 
kosza  i  Butnego  u.  Grotków;  wszelkie  szczegóły  bytu  górniczego, 
urządzeń  kopalni,  aż  do  wpływu,  jaki  ta  denerwująca  praca  na 
ludzi  wywiera,  aż  do  ich  wizyonerstwa,  przesądów,  gwałtowności, 
oddane  z  największą  troskliwością,  na  podstawie  autopsyi  i  nota- 
tek. Tak  samo  wystudyował  autor  »Szachrajów»  na  giełdzie  war- 
szawskiej, Żydów  i  Niemców,  Strauchfelda,  Salinau  i  innych,  kro- 
czących za  milionami  po  drodze,  usłanej  trupami  łatwowiernych 
ich  ofiar,  Danborskich  i  innych.  W  każdej  aktualnej  kwestyi  zabie- 
rał głos:  walkę  polskiego  z  żywiołem  niemieckim,  na  Śląsku, 
przedstawiał  nieraz,  w  »Szarańczy«  i  w  »Zwyciężonych«:  ze  zwy- 
ciężonych na  razie  mogą  wyjść  kiedyś  zwycięzcy,  silni  swą  soli- 
darnością, chociaż  wrogowie  przemagają  ich  stokroć  wpływami, 
zasobami  materyalnymi  i  umysłowymi,  całą  potęgą  państwową, 
eksploatowaną  w  celu  wynarodowienia. 

Nawet  poza  Karpaty  sięgnął  Gruszecki,  w  »W  Tysiąc  lat«  Wę- 
grów, znęcających  się  nad  Słowakami;  między  Słowakami  —  Wę- 


—     469     — 

grzy  u  niego  wszyscy  na  jedno  kopyto  —  rozróżnia  on  ostrożnych, 
biernych,  przedajnych,  od  młodzi  gorącej,  szarpiącej  się  do  nie- 
wczesnego czynu.  Gdy  »Dla  Miliona«  kreślił,  udał  się  do  Bory- 
sławia, Drohobycza  i  Schodnicy,  wszystko  podpatrzył,  obliczył, 
złożył  i  z  lekką  zmianą  nazwisk  albo  i  bez  niej,  swoich  Floryań- 
skich,  Krausbergów  i  Van  Haećhtów  wystawił.  Wobec  tej  gonitwy 
za  aktualnością  i  dokładnością  schodzi  artyzm  u  niego  całkiem  na 
bok;  autor  zadowala  się  byle  jaką  fabułą  konwencyonalną  i  do- 
prowadza ją,  byle  jak,  do  końca,  albo  raczej  urwie  ją,  wystrzałem 
z  pistoletu  czy  spadnięciem  cegły  na  głowę. 

Stale  bywa  tło  o  wiele  ciekawsze,  niż  sama  fabuła  i  jej  bo- 
haterowie; miewa  też  Gruszecki  świetne  pomysły,  chociaż  nie  wy- 
zyskał ich  należycie,  np.  owego  »Nowego  Obywatela«,  Polaka, 
nie  licującego  już  z  żywiołem  rodzinnym,  więc  oskarżającego  ten 
żywioł  o  nieszczerość,  o  brak  serca,  gdzie  sam  tylko  brakiem  wy- 
chowania i  ogłady  grzeszy.  Albo  jak  sprzągnięcie  owej  pary,  syna 
Strauchfeldów  i  córki  Danborskich  się  mści  i  t.  d.  Specyalizacya 
taka  reporterska  prowadzi  wkońcu  do  tego,  że  p.  W.  Gąsiorowski 
dał  nam  »Pigularza«,  t.  j.  powieść  o  farmaceutach  i  subjektach, 
jakby  każde  studyum  fachowe,  każda  »ankieta«  musiała  się  konie- 
cznie powieścią  wyładować. 

Do  naturalistów  zaliczają,  dla  jaskrawości  kolorytu  i  dla  nie- 
wybredności  wyrażeń,  Adolfa  Dygasińskiego;  nadto  relistyczne 
obrazki  sielskie  (»Dramata  Lubądzkie«;  istotne  dramaty  chłopskie 
i  t.  p.)  usprawiedliwiają,  jako  tako,  tę  nazwę.  Dygasiński  to  typ 
bardzo  ciekawy,  niezwykły;  od  nauki  i  pozytywizmu  —  najgorliw- 
szy jego  wyznawca  —  od  popularyzowania  wiedzy,  od  zakusów 
czysto  pedagogicznych,  wyzwoliły  go  i  wkońcu  poezyą  czystą  na- 
tchnęły —  zwierzęta!  Inni  bydlęcieją  między  ludźmi,  on  się  idea- 
listą między  wikami  i  psami,  zającami  i  mysikrólikami  odrodził. 
Przyrodnika,  jakim  się  stawał,  do  przyrody,  do  Nadnidzia  jego, 
do  chłopów  nie  tylko,  ale  do  pilnej,  sympatycznej  obserwacyi 
życia  zwierząt  nęciło,  nie  dla  prostych  celów  dydaktycznych  — 
haec  fabuła  docet  —  lecz  dla  »godów  życia«  samych,  dla  orze 
źwienia   siebie  samego  w  odmładzającym  stoku  Żywy  i  Krasopani. 

Więc  przed  Kiplingiem  jeszcze  sięgnął  do  tajników  byto- 
wania Butnych  i  Azorów,  odczuwał  ich  walki  i  troski,  smutki 
i  radości  i,  co  w  księdze  przyrody  wyczytał,   tym  nas  obdarował, 


—     470     — 

życiem  wróbli  pod  strzechą  i  kaczek  na  stawie,  wiecznie  przestra- 
szonych zajęcy  i  wron,  staczających  z  jastrzębiem  walki. 

W  obserwacyi  doli  chłopskiej  zastąpią  go,  i  lepiej  i  wyra- 
ziściej, inni;  nikt  nam  nie  zastąpi  naszego  Brehma  —  nowelisty. 
Opisywał  on  nawet  zwierzęta  przedpotopowe,  np.  pana  »Jędrzeja 
Piszczalskiego«,  z  pysznymi  sylwetkami  *bytu  szlacheckiego  przed 
uwłaszczeniem,  z  jego  pieczeniarzami  i  gracyalistami,  z  fantazyą 
i  animuszem  Panie  Kochanku  en  miniaturę.  W  ostatnim,  symbo- 
licznym dziele,  hymnie,  wyśpiewanym  dla  przyrody,  dla  słońca 
i  miłości,  wrócił,  już  nie  do  personifikacyi,  ale  do  apoteozy  tej 
przyrody,  i,  gdy  »Gody  życia«  wyśpiewał,  śmierć  mu  pióro  z  rąk 
wytrąciła, 

Był  czas,  kiedy  z  Dygasińskim  Klemens  Junosza  (Szaniawski) 

0  wawrzyny  w  obserwacyi  doli  chłopskiej  i  szlacheckiej  walczył, 
Junosza,  którego  życie  jeszcze  cięższą,  smutniejszą  dolę,  niż  Dy- 
gasińskiego,  przedstawia,  w  pośpiesznym,  nadsilnym  tworzeniu  dla 
kawałka  chleba.  Więc  płodność  jego  zatrważająca;  więc  o  pogłę- 
bieniu i  stylizowaniu  utworów  niema  nawet  mowy.  Ale  i  Junosza 
odwojował  sobie  specyalność,  gdzie  go  również  nikt  tak  łatwo  nie 
wyręczy,  —  Żydów  »pająków«,  ich  moralności  i  strategii,  ich 
rzadkich  upadków  i  stałych  tryumfów.  Żyd,  sama  sól  szlacheckiego 
bytu,  tylko  bywał  gościem,  na  scenie  i  w  powieści,  epizodem,  ka- 
rykaturą; wyjątkowo,  w  celu  ściśle  społecznym,  zajmowali  się  nim 
Niemcewicz  i  Orzeszkowa;  jeszcze  bardziej  wyjątkowo  ^zstępowali 
w  szczegóły  tego  życia,  dla  niego  samego,  Orzeszkowa  i  Zapolska, 
jeżeli  pominiemy  literaturę  żargonową,  chociaż  o  polskich  Żydach 
traktującą,  lecz,  dla  obcego  języka,  z  literatury  polskiej  się  wyłą- 
czającą —  literaturę  żargonową  znał  u  nas  jedyny  Junosza  —  i  prace 
Żydów-autorów,  Feldmana  głównie.  I  Junoszę  właściwie  zajmuje 
nie  Żyd  sam,  Żyd  chederu  i  bożnicy,  kahału  i  talmudu,  w  chałacie 
i  patynkach,  hussyt  czy  purec,  lecz  Żyd -pijawka  i  Żyd -nędzarz, 
w  zetknięciu  z  »Czarnym  Błotem «  i  z  jego  mieszkańcami,  od  kwi- 
lenia w   kolebce    aż    do    spacerów    pod    kolumnadą    karlsbadzką. 

1  rzucił  na  papier  nieskończony  szereg  tych  postaci,  od  Łaciarza, 
przekonanego  o  jedynej  prawdzie,  że,  jeżeli  żyć  chce,  to  spać  nie 
może,  a  jeżeli  spać,  to  mu  się  życia  wyrzec  wypadnie,  aż  do 
owych  Gancpomaderów,  Zwanzigów  i  Kaltkuglów,  koniokradów, 
przemytników,  podrabiaczów  wszystkiego,  od  paszportów  do  anty- 


—     471     — 

ków;  lichwiarzów,  spekulantów  i  giełdowców.  Powija  się  im  noga; 
to  chłop  zrozpaczony  pięścią  Chaskiela  uśmierci,  to  sąd  nieraz 
zwinnemu  działaczowi  przez  całe  lata  w  próżni  szamotać  się  każe; 
to  inne  nieszczęścia  na  maruderów  się  obalą  —  ale  gros  armii 
kroczy  zwycięsko  po  trupach  chłopskich  i  szlacheckich  do  tryumfu, 
do  wyłowienia  ostatniej  kopiejki  ze  skurczonej  dłoni  chrześcijań- 
skiej. I  w  pochodzie  tym  subtylizują  się  pokolenia:  Gancpomader 
w  siedm  lat  dopiero  na  wartości  rubla  się  poznał,  wnuk  jego 
zato  już  trzyletni  w  lombard  grywa;  i  wytwarzają  się  filozofowie, 
jak  Uszer  Engelman,  uczący  ziomków,  by  zbyt  silnie  nie  zdzierali; 
i  dobrodzieje  ludzkości,  odpłacającej  się  im  grubą  niewdzięcznością, 
gdy  z  sieci  Pająków  wydobywać  się  stara. 

Na  cały  ten  świat,  tak  nam  obcy,  a  tak  dla  nas  ważny,  spo- 
gląda Junosza,  właściwie  bez  powziętego  z  góry  hasła  antysemi- 
ckiego; może  to  i  nie  jego  jedynie  wina,  jeśli  z  tych  niezliczonych, 
powtarzających  się  szkiców,  noweli,  powieści,  tendencya  przeziera. 
Spółczucia  z  szlachcicem-Syzyfem,  uginającym  się  pod  nieznośnym 
brzemieniem  owych  wiecznych,  groźniejszych  od  trąby  archanioła 
pytajników:  skąd?  jak?  kiedy?;  z  chłopem,  wyzyskiwanym  kon- 
certowo; z  Żydem-biedakiem  samym,  przecie  nie  dla  wszystkich 
gody  życia  zastawione  —  nie  wypiera  się  Junosza  nigdy,  i  przez 
śmiech,  rubaszny,  dowcip,  płaski,  czuć  te  łzy  zatajone.  W  głębie 
psychologiczne  on  nie  wchodzi,  fabuł  nie  splata,  ale  postaci  ży- 
dowskie, ekonomskie,  szlacheckie,  albo  choćby  ów  nauczyciel  ła- 
ciny w  »Czwartym«  i  do  umoru  śmieszne  i  do  łez  poruszające. 

Do  wielkich  kreacyi,  o  rozmiarach  iście  epicznych,  wzniósł 
się  naturalizm,  wszechstronne,  dokładne  odtwarzanie  życia  samego, 
w  dziełach  Wł.  St.  Reymonta.  Talent  dojrzewał  nadzwyczaj  szybko, 
w  sześciu,  siedmiu  latach  wybił  się  na  sam  przód  naszego  powie- 
ściopisarstwa.  Powodzenie  zawdzięczał  Reymont  szkicom  z  życia 
trup  wędrownych,  co  znał,  jak  najlepiej,  i  z  pod  strzech  wieśnia- 
czych, skąd  sam  wyszedł.  »Komedyantka«  jego  nie  jest  tylko  zbio- 
rem wzorków  z  trupy  nieśmiertelnego  »Samego«,-  »Capińskiego«; 
historyę  bohaterki  dopowiadają  »Fermenty«  i  trwa  długo,  nim  panna 
Janka  Orłowska  wyburzy  się  do  ostatka  z  fermentów  młodości, 
tęsknoty,  niezadowolenia  z  płaskim  otoczeniem,  z  artystycznych  po- 
pędów, nim  żona  niesforna,  matka  przykładna  sfilistrzeje  do  tyla, 
że  towarzysz  jej  były  ze  sceny  i  wielbiciel  nielada  splunie  i  w  świat 


—     472     — 

ruszy  na  chłód  i  głód,  byle  daleko  od  niej  i  od  jej  atmosfery. 
A  gdy  by  ź  »Fermenty«  kończyły  się  typami,  jej  i  najbliższych, 
np.  Grzesikiewiczów,  z  którymi  zżyć  się  nie  może;  ależ  stacya 
kolejowa,  Bukowiec,  skąd  w  świat  ucieka  i  dokąd  złamaną  przy- 
wiodą napowrót,  obfituje  w  tyle  innych  typów,  maniaków  —  oj- 
ciec jej  przynajmniej  umysłowo  nieuleczalny,  ale  ów  Zwierkowski 
np.  —  histeryczki,  mamusie,  siostrunie  i  t.  d.,  obfituje  opowiadanie 
w  tyle  epizodów,  pogrzeb  Rochowej  np.,  a  zapełnione  tylu  prze- 
pysznymi obrazami,  lasu,  jazdy  sannej,  od  czego  aż  oddech  zapiera, 
że  nie  sposób  nie  podziwiać  tego  piętrzącego  się  aż  nadmiar  bo- 
gactwa, tej  niewyczerpanej  siły  twórczej  autora. 

Nadmiar  ten  fantazyi,  obserwacyi,  pamięci  rozsadził  nawet 
wiązanie  następnej  wielkiej  powieści,  » Ziemi  obiecanej*.  Tłem  jej 
»nasz  Manszester«,  Łódź,  jej  życie  przemysłowe,  jej  milionerzy, 
Niemcy  i  Żydzi,  nasi  dyrektorowie-dorobkiewicze  i  nasze  ofiary 
wyzysku.  Gdy  w  »Bawełnie«  Kosiakiewicza  sama  fabryka,  jej  urzą- 
dzenie, praca  fabryczna  są  na  pierwszym  planie,  u  Reymonta  rasy 
i  narodowości,  semicka,  niemiecka,  polska,  owa  trójka,  Moryc, 
Baum  i  Borowiecki,  a  za  nimi  cała  fala  innych,  łotrów  wielkich 
i  małych,  lwic  i  samic  najrozmaitszych,  przewala  się  w  rozpędzie 
epicznym,  porywa  nas  przez  wszystkie  fazy  i  szczegóły  życia 
łódzkiego,  od  buduarów  milionerek  do  piwiarni  nocnych,  od  orgii 
z  szampanem  do  opatrywania  chorego  chłopca  na  potu  —  w  tym 
wirze  głów,  barw,  głosów,  ruchów,  planów,  podłości,  słabostek, 
namiętności  gubią  się  niemal  rysy  podstawowe;  pasorzy  ty -epizody 
rosną  kosztem  całości  w  nieskończoność;  lodzermensch  Borowiecki 
przestaje  nas  zajmować  swoją  niesumiennością,  bezczelnością,  sła- 
bością woli  w  gruncie,  samą  żądzą  użycia,  górującą  nad  wszystkim, 
wreszcie  ostatecznym  przeobrażeniem  w  filantropa,  z  nudów  i  prze- 
sytu, zagłuszony  owym  rozgardyaszem  piekielnym,  ginący  w  ol- 
brzymim, barwnym,  jaskrawym  aż  nadto  obrazie.  Wrócił  jeszcze 
raz  Reymont  do  Capińskiego  et  consortes  i  uroczą  Liii,  odbijającą 
od  tła  najpospolitszego,  najpoziomszego,  niemal  przeanielił,  oku- 
pując tę  przesadę  sylwetkami  jej  otoczenia,  jedną  pocieszniejszą 
i  tragiczniejszą  nad  drugą;  ale  to  chyba  ostatni  hołd  u  ołtarza 
Talii  prowincyalnej  złożony. 

Coraz  bardziej  nęcił  go  lud,  występujący  u  niego  dotąd 
epizodycznie  (np.  ów  niezrównany  opis  pogrzebu  i  stypy  w  »Fer- 


—     473     — 

meritach «)  lub  w  nowelach,  z  których  najznakomitsza  »Sprawie- 
dliwie«,  zepsuta  przy  końcu  niepotrzebnie  efektami  melodramaty- 
cznymi.  I  wystąpił,  jak  w  epopei  łódzkiej,  tak  teraz  w  epopei 
chłopskiej,  »Chłopi«,  najpełniej  obraz  życia  wiejskiego  roztaczając, 
na  jaki  się  dotąd  literatura,  nie  tylko  nasza,  zdobyła. 

Ten  pociąg  do  ludu,  tak  znamienny  dla  naszych  poetów, 
tryumfujący  u  Wyspiańskiego,  nurtujący  niegdyś  w  Sienkiewiczu, 
nim  się  w  Homera  szlachecczyzny  przerodził,  stał  się  osobliw- 
szym  tytułem  chwały  dla  Reymonta.  Dać  nam  poznać  wieś,  ciche 
jej  dramaty  i  groźne  konflikty,  na  tle  przyrody  w  cudownych 
jej  opisach,  z  całą  powagą  i  wszystkimi  słabostkami  naszych  Pia- 
stów, nie,  jak  dotąd  najczęściej  bywało,  z  punktu  widzenia  eko- 
nomskiego  czy  łyków,  niemogących  się  chamowi  dosyć  wydziwić, 
lecz  z  wnętrza  wsi  samej,  w  jej  własnym  oświetleniu,  z  najgłęb- 
szym wniknięciem  w  psyche  chłopską,  w  rozmiarach,  a  nieraz 
i  w  stylu  homerowym  (np.  w  opisie  Zaduszek,  może  nawet  nieco 
fantastycznie  wyolbrzymionym)  —  oto  niespożyta  zasługa  Rey- 
monta. Nie  schodząc  do  tworzenia  w  gwarze  wiejskiej,  nie  waha 
się  nawet  w  opisy  i  słowa  swoje  wplatać  terminów  chłopskich, 
i  »kiej«  i  »nikiej«  i  »se«  i  t.  d.;  w  rozmowach  bohaterów  skrupu- 
latnie ich  język  zachowywa  —  ale  również  głęboko  przejął  się 
ich  uczuciami,  sposobem  myślenia,  poglądami  na  świat.  Więc  nie 
tylko  w  Bronowicach  schodzą  do  ludu,  i  w  Warszawie  potrafią  go 
wyczuć  i  oddać  —  bez  tendencyi,  takim  jak  jest.  Siłę  Reymonta 
stanowi  obserwacya,  czysto  epiczna,  on  patrzy  i  pisze  obrazami, 
pełnymi  życia  —  las  sam  żyje  u  niego,  nie  tylko  ludzie;  humor 
mu  nie  obcy,  chociaż  częściej  satyrą  pióro  jego  trąci;  studyuje 
dusze,  lecz  w  analizy  psychiczne  wyjątkowo  się  wdaje,  uczucio- 
wość zato  mu  obca. 

Tego  mistrza  realizmu  nie  dosięgają  inni,  chociaż  znacznie 
dawniej  na  polu  literatury  się  dosługujący  i  również  pewne  sfery 
wyłączniej  studyujący.  Taki  Maryan  Gawalewicz  np.  wielkie  mia- 
sto, Warszawę,  obrał,  próbując  dawniej  najrozmaitszych  tematów, 
nawet  z  dramatami  występując  i  legendy  Matki  Boskiej  do  ilu- 
stracyi  Stachiewicza  dopisując.  »Dwa  pokolenia «,  »Mechesy«, 
»Szubrawcy«,  » Warszawa «  wreszcie,  to  dla  niego  najbardziej  zna- 
mienne w  całym,  na  liczbę  bardzo  bogatym  dorobku  literackim. 
To  przemysłowców-Niemców  w  dwu  pokoleniach  wystawi,  jak  się 


—     474     — 

asymilują  z  tubylcami,  jak  z  własnymi  cnotami  cnoty  otoczenia 
się  kojarzą,  albo  jak  obce  przywary  i  miejscowych  jeszcze  dobie- 
rają; przechrztów  znowu  ze  wszelkimi  antagonizmami,  nowymi 
i  dawnymi;  opinię  publiczną  i  jacy  szubrawcy  ją  u  nas  wyrabiają; 
życie  warszawskie,  po  redakcyach,  knajpach,  salonach  —  lecz  tu 
właśnie  szczegóły  raczej,  choćby  obojętne,  niż  treść  samą,  wyraził. 
Wobec  nadzwyczajnej  jędrności  stylu  Reymonta  czy  Żeromskiego 
odbija  jego  rozwlekłość,  jego  ciągłe  powtarzanie  się;  brak  mu 
rzewności,  głębokości,  mocy,  jego  obrazy  ciekawią,  nie  wzruszają, 
nici  sympatyi  między  bohaterami  a  czytelnikiem  nie  nawiązują 
się;  ale  obserwacya  bystra  i  prawdziwa,  nie  waha  się  przed  do- 
tkliwą ironią  np.  w  kreśleniu  świata  literackiego. 

Obok  tej  wielkomiejskiej  galery  i  tworzył  oddawna  Wincenty 
Kosiakiewicz  swoją  małomiejską,  swoich  »Gąsiorkowskich«  i  nie- 
zliczonych innych,  » Latkowskich «  i  t.  d.,  »W  małym  miasteczku «, 
z  prawdą,  humorem,  uczuciem  —  nie  wytrwał  jednak  w  ważkiej 
tej  sferze,  którą  zresztą  wcześnie  i  na  świat  dziecięcy  —  niegdyś 
też  jego  specyalność  —  rozszerzył;  próbuje  teraz  głównie  nowel 
społecznych,  nieraz  wcale  obszernych,  np.  »Plama«;  albo  artysty- 
cznych, choćby  z  życia  cyrkowego,  obcego.  I  jego  zrobiła  miłość 
zawiedziona  poetą;  poezyami,  wytwornymi  wcale  co  do  formy, 
tętniącymi  głębokim  uczuciem,  goryczą,  rozczarowaniem,  bólem 
nieudanym,  zadziwił. 

Z  fejletonistów  przechodził  w  szereg  powieściopisarzów 
Stefan  Krzywoszewski  (»Zmierzch«;  »Pani  Julia«),  nie  darmo  na 
mistrzach  stylu,  na  Francuzach,  wyćwiczony,  i  żywo  odbija  od 
naszej  domorosłej  szarzyzny  werwa,  giętkość,  barwność  jego 
prozy  —  większych  rzeczy  dotąd  nie  stworzył,  po  nad  francuski 
temat  trój  katu  małżeńskiego  nie  wyszedł,  ale  obrobił  go  wcale 
nie  szablonowo:  figury  artystycznej  kolonii  polskiej  w  Paryżu  od 
żyły  pod  jego  piórem,  a  i  na  domowym  gruncie  obserwować 
umie;  i  w  dramacie  (»Małe  dusze«)  sił  próbował;  najbardziej  podo- 
bała się  jednoaktówka  (» Piękna  Ogrodniczka «),  większe  rzeczy 
(»Małe  dusze«;  »Tęcza«)  stałego  powodzenia  nie  zdobyły;  wkońcu 
wrócił  autor  do  publicystyki  (wydawca  bardzo  poczytnego 
»Świata«). 

Właśnie  od  jego  stylu  odbija  styl  A.  Konara,  patrzącego  na 
świat    przez    szary   pesymizm  i  piszącego,   jak  widzi.    Znamienny 


—     475     - 

rys  spoiny  jego  kreacyi  powieściowych,  opuszczanie  się  jego  bo- 
haterów a  raczej  bohaterek,  nie  ich  proste  ofilistrzenie  się,  jak 
w  »Fermentach«  Reymonta,  lecz  spadanie  z  wyżyn  rojeń  czy  su- 
kcesu nieraz  aż  na  samo  dno  życia;  tak  ginie,  po  dniach  tryumfu 
artystka-śpiewaczka  w  »Jesieni«,  tak  wszystkie  trzy  » Siostry  Ma- 
linowskie«,  gdy  z  cudzych  piórek  wyleniały,  sroczkami  się  okazały 
i  dobrze  jeszcze,  kiedy  po  starciu  ułudy  młodości  i  sentymentu 
uczciwość  i  dbałość  matki  rodziny  ich  fochy  i  dąsy  przeważy; 
tak  » Panny  «  staczają  się  w  grób  czy  na  ulicę.  Warszawę  zna  Ko- 
nar i  z  niej  motywy  swe  pesymistyczne,  z  zabarwieniem  satyry- 
cznym, czerpie,  z  jej  światka  mieszczańskiego,  i  w  dramacie  (»Gą- 
sienice«)  wzorki  brał. 

Od  realistów  co  do  obserwacyi,  romantyków  co  do  fabuły, 
bardzo  niewybrednych  co  do  wysłowienia,  czasem  wręcz  niepo 
prawnych,  roją  się  nasze  odcinki  po  dziennikach  i  książki  po 
czytelniach,  nie  należą  jednak  do  literatury:  rzeczy  hr.  Wincentego 
Łosia,  pisane  z  przerażającą  łatwością,  sklecone  byle  jak,  ciekawe 
tylko  typami  z  wielkiego  świata,  do  którego  sam  autor  należy; 
więcej  nierównie  temperamentu  i  prawdy  mają  powieści  Abgar 
Sołtana  (Abgarowicza),  z  życia  szlachty  podolskiej,  z  dokładną 
znajomością  tego  wesołego,  hulaszczego  światka  (»Klub  Nietoperzy « 
i  t.  p.);  Kazimierz  Rojan,  spłodził  w  krótkim  przeciągu  czasu, 
dziesiątek  tomów,  z  życia  towarzyskiego,  lwowskiego  (»Dusze 
artystyczne«,  ze  strasznie  dowolną  »psychologią«,  z  »kawałami«,  na 
jakie  dziś  czytelnika  właściwie  się  już  nie  bierze,  np.  w  »Mu- 
szce«  i  in.). 

Już  to  u  nas  wszystko  na  opak;  milczą  ci,  którzy  mają  coś 
do  powiedzenia,  taki  Ignacy  Dąbrowski  lub  Wacław  Berent;  po 
świetnych  początkach,  zarzucili  obaj  na  długi  czas  pióro;  Wacław 
Berent  wystąpił  z  bardzo  realistycznym  »Fachowcem«:  bohater 
jego,  student,  dał  się  wziąć  na  lep  utyskiwaniom  nad  brakiem 
wykształconego  robotnika;  rzuciwszy  więc  studya,  poszedł  do  fa- 
bryki i,  choć  »gryfu«  niema,  wytrwa  przy  warsztacie  i  z  inteligenta 
stoczy  się  powoli  na  robotnika-pijaka;  nadzwyczaj  ciekawy  i  sub- 
telny autoreferat  psuje  się  chyba  tym,  że  ostatnich  jego  kart  taki 
robotnik  nie  mógł  już  dopisać.  Po  latach  wypłynął  Berent  w  »Chi- 
merze«,  jako  modernista  najczystszej  wody:  jego  »Próchno«  samym 
tytułem  sferę  oznacza,  artystów-schyłkowców,  muzyków,  malarzów, 


—     476     — 

dziennikarzów,  aktorów,  trapionych  głodem  sławy,  sceny,  kobiety, 
albo  fizycznym,  chorych  na  brak  woli  albo  na  suchoty,  na  nad- 
miar autoanalizy,  rozdmuchiwanie  swych  uczuć;  wykolejeni  z  rów- 
nowagi umysłowej,  jeden  drugiego  coraz  bardziej  pogrąża,  straszy, 
dręczy;  szydzą  ze  świata,  z  siebie,  aż  kończą  samobójstwem  — 
jest  tu  i  Nietzsche  i  Przybyszewski,  wszelakie  grzechy  miłości 
i  wyuzdanie  zmysłowe  na  tle  alkoholicznym,  są  wizye  i  symbole, 
ale  jest  i  nadzwyczajny  wysiłek  umysłowy,  styl  błyskotliwy,  kon- 
trasty i  paradoksy  rażące,  charakterystyki  tych  dekadentów  świe- 
tne, a  całość  głębokim  bólem,  szczerym  niepokojem  własnym 
przejęta  —  czujesz  prawdę  tych  bolesnych  wyrzutów,  zgrzytów 
sumienia,  skarg  namiętnych.  Potym  znowu  zamilkł  autor  na  długo, 
spolsczając  znakomicie  Nietzschego,  nie  tworząc  oryginalnie. 

4-  Ignacy  Dąbrowski  zwrócił  uwagę  »Śmiercią«,  pamiętnikiem 
ostatnich  dni  suchotnika,  ważącego  się  między  bezbrzeżną  rozpa- 
czą a  złudną  nadzieją,  jakie  go  myśli  trapią,  jakiej  »taktyki«, 
wobec  lekarzów  czy  przyjaciół  używa;  studyum  psychologiczne, 
przejęte  miłością  i  głęboko  wstrząsające;  potym  dawał  tylko  kró- 
tkie rzeczy  i  jakby  się  od  słowa  całkiem  odwrócił,  w  czynie  altru- 
isty cznym  zadowolenia  moralnego  jedynie  szukając;  wracał  do  no- 
weli (»Szukamy  Cię«). 

Ze  znaczeniem  Reymonta  zrównał  się,  a  raczej  prześcignął 
je  Stefan  Żeromski.  Sztuka  jego  bynajmniej  nie  epiczna;  on  nigdy 
mas  w  ruch  nie  wprawia,  nawet  najobszerniejsza  kompozycya, 
rozpada  się  u  niego  na  szereg  szkiców  nastrojowych,  nieraz  tylko 
wybuchów  liryzmu,  nie  posuwających  naprzód  opowiadania,  prze- 
rywających je;  nie  przedstawia  więc  epicznej  całości.  Poprzedziły 
je  nowele  i  szkice.  O  fabułę  mało  chodziło;  autor  nie  opowiada, 
opisuje  z  nadzwyczajną  drobiazgowością  —  lecz  nie  byle  co, 
tylko  co  charakterystyczne,  przyrodę,  nie  dla  niej  samej,  ale  dla 
dostrojenia  jej  do  stanu  dusz  swoich  wybranych.  Nie  pogardzi 
realizmem,  choćby  najwstrętniejszym  —  ale  czytelnika  nigdy  nim 
nie  urazi,  bo  odczuwa  się  niezbędność  tego  rysu  czy  obrazu.  Pe- 
symista na  pozór  straszny,  zgorzkniały;  znęca  się  nad  bohaterami 
swymi,  prześladuje  ich,  nielitościwy,  ale  i  ten  pesymizm  nie  razi, 
podkład  jego  bowiem  nie  szyderstwo,  nienawiść  czy  zawiść,  lecz 
głęboka  miłość  bliźniego,  ból  nad  rozdarciem  tego  świata,  nad 
niemożliwością    służyć    ideałom    zarazem    i    szczęściu    własnemu. 


—     477     — 

W  imię  tych  ideałów  nie  uznaje  żadnych  kompromisów,  im  po- 
święci wszystko  —  wdzięczność  i  przywiązanie  synowskie,  miłość 
wybranego  dziewczęcia.  Doktor  Piotr  wrócił  do  kraju;  stary  ojciec 
dla  niego  jednego  żył,  nawet  ludzi  krzywdził,  aby  mu  środków 
niezbędnych  dostarczać,  jest  teraz  u  szczytu  szczęścia;  ale  w  tej 
chwili  rzucił  syn  próg  gościnny,  skoro  się  domyślił,  na  czyj  koszt 
to  się  chował,  i  wyjechał  znowu  za  granicę,  obarczony  przekleń- 
stwem ojcowskim,  aby  jak  najrychlej  pieniądze  te  zwrócić.  Do- 
ktor Judym,  acz  z  sercem  rozdartym,  rzuci  swe  wielkie  szczęcie, 
bo  wie,  że  krępowałoby  go  w  spełnianiu  obowiązków.  Jakżeśmy 
dalecy  od  wszelkich  idyl  Kraszewskiego  i  Orzeszkowej ,  Jeża 
i  Sienkiewicza! 

Demokrata  to  z  przekonania,  nie  na  pokaz  tylko  swe  zasady 
noszący;  mózg  i  serce  już  ma  tak  nastrojone;  inaczej  myśleć, 
czuć  ani  potrafi.  Więc  roznamiętnia  go  wszelki  widok  wyzysku, 
niesprawiedliwości,  ucisku  —  ale  nie  wybucha  krzykiem,  skargami, 
wyrzutami:  jego  Piotr  i  słówka  nie  traci;  żona  pocztmistrza 
(»Ananke«)  rzuca  męża,  idzie  z  dziećmi  w  świat  na  najstraszniejszą 
nędzę,  bez  gestu  niemal:  ona  i  na  chwilę  zostać  nie  może  przy 
spodlonym,  choć  on  się  tylko  dla  niej  i  dla  tych  dzieci  spodlił; 
dusza  jej  czysta,  dotknięcia  brudu  nie  zniesie  —  ucieka  przed  nim 
wdał;  i  Judym  nie  kwili  żałośnie:  z  zaciśniętymi  ustami,  by  ry- 
kiem bólu  nie  zdradził,  idą  oni  w  świat,  pełnić  obowiązek.  To 
pełnienie  —  obowiązku,  bez  handelków  i  szachrajstw  ze  szczę- 
ściem, światem  i  z  sobą  samym,  proste,  bezmyślne  niemal,  tego 
uczy  nas  Żeromski,  tego  nie  uczył  nas  żaden  powieściopisarz 
przed  nim,  nas,  którym  taka  nauka  więcej  potrzebna,  niż  komu- 
kolwiek innemu,  którzyśmy  na  wszystko,  tylko  nie  na  Katonów 
stworzeni,  stałym  pobłażaniem  sobie  i  innym,  najbardziej  sobie 
szkodzący.  I  dlatego  bije,  mimo  bezbrzeżnego  smutku,  wiejącego 
na  nas  z  tych  kart  wymownych,  w  nich  źródło  prawdziwego  po- 
krzepienia serc;  gorycz  to,  ale  gorycz  uzdrawiająca,  dla  żołądków, 
zepsutych  cukierkami  wzajemnej  admiracyi,  ustępstw,  miłości,  po- 
błażania. • 

Temat,  jaki  Ibsen  we  »Wrogu  Ludu«  opracował,  obrał  i  Że- 
romski w  »Ludziach  bezdomnych «.  Że  prawdziwy  przyjaciel  ludu 
(inni  powiedzą  —  kusiciel  ludu  i  pod  tym  też  tytułem  Świeżawski 
ludowców   na  scenę  wprowadził)  musi  być  człowiekiem  bezdom- 


—     478     — 

nym,  tego  domyślił  się  bohater  Ibsenowski  na  końcu  swej  karyery, 
gdy  już  zapóźno,  gdy  omotany  swą  rodziną  na  rękach  i  no- 
gach —  sam  musi  być  człowiek,  woła  post  festum;  doktor  Judym 
od  tego  hasła  zaczyna,  i  nie  zrazi  go  zdziwienie  i  sarkazmy  ko- 
legów, i  prowadzi  on  walkę  w  zakładzie  kąpielowym,  a  gotuje  się 
do  nowej  w  kopalni.  Anioł,  nie  kobieta,  przechodzi  przez  jego 
drogę,  miłość  usypia  w  nim  czujne  sumienie  na  chwilę;  gotowo 
ono  do  kompromisu,  ale  przypadek  je  budzi;  odkąd  zaś  p.  dyre- 
ktora kopnął  nogą  do  stawu,  niema  już  dla  Katona  powrotu, 
i  myśmy  dumni  z  tego,  chociaż  ani  się  nam  wierzyć  chce,  że  nas 
nie  tylko  na  mazgajów  Płoszowskich  i  filistrów  Połanieckich  stać, 
ale  że  i  lwy  Judymy  między  nami  się  rodzą  —  a  jeżeli  nas  wzrok 
nie  myli,  to  i  w  Joasi  dostrzegamy  czegoś  więcej,  niż  gąski 
i  trusi,  niż  Anieli  i  Maryni.  Judym  to  jedyny  prawdziwy  ideał, 
jaki  nasza  belletrystyka  najnowsza  wydała,  nie  Borowiecki  to,  ani 
Połaniecki,  ani  Wokulski.  Że  go  szewcowa  rodzi  —  a  któż  z  nas 
bez  winy? 

To  co  do  zasad  —  a  wykonanie?  Że  budowa  całkiem  luźna, 
że  się  rzeczy  pozornie  wcale  nie  wiążą,  np.  rozdziały  o  bracie 
i  bratowej,  albo  ów  pamiętnik  Joasi,  że  się  w  innych  opowiadanie 
wcale  nie  posuwa  —  bardzo  słusznie,  ależ  to  rzeczy  takiej  cudo- 
wności, że  żadnej  byśmy  dla  planu,  dla  całości,  nie  poświęcili; 
pamiętnik,  niestety,  pisał  Żeromski,  nie  zdobyłaby  się  na  niego 
żadna  Joasia.  Wszystkie  opisy  przyrody  są  pierwszorzędnej  pięk- 
ności. Styl  niesłychanej  jędrności,  daleki  od  rozlewności  Rey- 
monta i  Sienkiewicza;  jego  refleksye,  wybuchy,  opowiadania 
i  opisy,  to  nie  woda  letnia  naszych  powieściopisarzów,  lejąca  się 
bez  końca,  to  ekstrakt  jakiś  czy  kwas  siarczany,  żrze  i  pali,  burzy, 
nie  uspokaja;  dla  większej  wyrazistości  nie  obawia  się  autor 
wprowadzać  prowincyalizmów,  wzbogacać  mowę,  broniącą  się  na- 
próżno  od  włazów.  Ale  o  treści  i  formie  powtórzyłbym,  co  Mi- 
ckiewicz o  Goszczyńskim  powiedział;  znać  wpływ  Dostojewskiego 
i  Tołstego  —  największy  jednak  wywarło  życie,  posępne,  na  smu- 
tne naprowadzające  myśli,  lubujące  się  niemal  w  zgrzytach,  okro- 
pnościach, znajdujące  ukojenie,  poza  ludźmi,  na  łonie  przyrody, 
w  którą  się  wpatrzył  i  wsłuchał  artysta,  z  której  wydobywa  je- 
dyne obrazy  niezmącone,  jasne. 

I   w  »Popiołach«,   powieści   historycznej  z  czasów  legionów, 


—     479     — 

występują  te  same  zalety.  Pierwszorzędna  siła  opisowa:  walka 
z  krą  na  Wiśle  czy  z  wilkiem,  szturm  Saragosy,  gdzie  każdy  dom 
w  fortecę  z  zasadzkami  i  zdrajcami  się  zmienia,  czy  zdobywanie 
Sandomierza,  aż  do  rewji  wileńskiej  przed  Napoleonem  —  każdy 
obraz  wpija  się  w  pamięć  plastyką  i  barwnością  słowa  a  choćby 
przerażającą  okropnością  szczegółów.  I  znowu  marnieją  najlepsze 
siły  i  serca,  zmiażdżone  losem  nieubłaganym,  szydzącym  z  zabie- 
gów i  planów  ludzkich:  i  powieść  historyczna  przeistacza  się 
w  jedno  wielkie  oskarżenie  tej  historyi,  co  każdy  żar  tylko  w  po- 
pioły przetwarza;  głębokiej  ironii  autorskiej,  nieubłaganej  analizy 
jego  nie  ukołyszą,  nie  złudzą  żadne  tryumfy,  żadne  powodzenia 
chwilowe.  Całości  epicznej  nie  stworzył  jednak:  zbyt  rozpada  się 
na  szereg  luźnych  obrazów  opowiadanie  —  bez  właściwego  bo 
hatera,  wątku,  spójni;  każdy  z  tych  obrazów  natomiast  porywa 
i  olśniewa.  Od  powieści  historycznej  (i  rzeczy  drobniejszych)  wró- 
cił autor  do  aż  nazbyt  realistycznego  kreślenia  nędzy  miejskiej 
w  » Dziej  ach  grzechu  «. 

Dwiema  powieściami,  »Żywot  i  myśli  Zygmunta  Podfilipski ego « 
i  »Sprawa  Dołęgi*  zdobył  Weyssenhoff  ogólne  uznanie,  choćby 
już  dla  subtelnej  ironii,  tak  niezwykłej  u  nas,  przyzwyczajonych 
do  grubszych  efektów;  w  »Podfilipskim«  odczuwał  tę  ironię  i  gru- 
boskórny czytelnik.  Sam  Podfilipski,  założyciel  do  istniejących  od 
dawna  na  świecie  fakultetów  nowego  »polskiego«  (czytaj  »Pola- 
czków«),  nie  bawił  się  w  pamiętniki,  ale  wielbiciel  jego  cichy  za 
niego  je  spisał  i  niedźwiedzią  mu  oddał  przysługę,  bo  oświecił 
postać,  której  zawdzięczaliśmy  podniesienie  turfu,  towarzyskości, 
europeizmu,  jednym  słowem,  propagandę  kultury  między  barba- 
rzyńcami i  wstecznikami;  zaczynamy  na  nią  z  podejrzeniem  i  nie- 
dowierzaniem spoglądać;  mimo  to  ujęlibyśmy  się  nawet  za  nim 
i  nie  chcemy  go  za  autorem  o  łajdactwa  (z  Falbanką  i  Kutyłowi- 
czem)  pomawiać.  Otóż  ta  fine  fleur  kosmopolityzmu,  tak  godnie 
reprezentująca  naród  w  Monaco  i  na  bulwarach,  rozsiewa  tyle  mą- 
drości życiowej,  tak  dyskretnie  filtruje  w  nasze  tępe  łby  prawdziwe 
pojęcia  o  patryotyzmie,  sztuce,  wierze,  pracy  społecznej  i  t.  d.,  że 
uciekamy,  zatykając  nos  i  uszy. 

W  »Sprawie  Dołęgi«  ironia  mniej  dotykalna  i  wrażenie  tym 
samym  o  wiele  głębsze;  z  Podfilipskim  prędko  się  sprawisz,  cho- 
ciaż   my    się    i   z   szujami    ceremoniujemy    —    ależ    towarzystwo 


—     480     - 

warskie  z  augurem,  z  hrabią  Karolem  na  czele!  Wszystko  to,  »pu- 
stokwiaty«,  jak  jedne  z  heroin  w  » Wojnie  i  Pokoju«  słusznie  prze- 
zywają; owocu  z  nich  nie  będzie,  i  próżno  Dołęga  —  też  lucus 
a  non  lucendo  —  do  akcyi  ich  wzywa;  pochodzić  około  własnych 
interesów  albo  pobawić  się  w  dyplomacyę  i  dać  się  na  dudków 
wystrychnąć,  życie  z  elegancyą  i  szykiem  zmarnować,  pozować 
we  wszystkich  postawach,  na  nic  innego  się  nie  zdobędą.  W  tym 
tonie  zabójczej  ironii  utrzymywana  też  cała  powieść,  i  nie  wiemy, 
dlaczego  Weyssenhoff  dysonansem  ją  kończy,  owym  figlem,  jakie 
nerwy  rozigrane  księciu  Andrzejowi  płatają,  wyciągającemu  ręce 
•do  » ziemi «,  jakby  Ślimak  z  »Placówki«.  A  drugi  figiel,  to  owe 
odwiedziny  księżniczki  Halżki  u  Dołęgi,  taki  niesłychany  wybryk 
przeciw  wszelkiej  te?me,  że  trzeba  całej  powagi  pana  inżyniera, 
aby  tej  scenie  choć  pozory  correcfu  zachować;  jemu  choć  nerwy 
nie  grają, .  bo  mogłaby  się  zabawka  gorzej,  niż  z  Hellówną, 
skończyć.  Nie  wiedzieć,  co  w  tej  powieści  więcej  podziwiać,  czy 
naturalność,  niewymuszoność  tonu,  niedostępnego  nie  tylko  naszym 
literatom,  ale  i  Ohnetom  i  Quidom  e  tutti  quanti,  wprowadzają- 
cym na  scenę  lub  do  powieści  niemożliwych  arystokratów  i  ma- 
gnatów; czy  bystrość  obserwacyi;  czy  sztukę  nadzwyczaj  dyskretnych 
cieni  i  półcieni,  uwypuklających  każdą  postać;  czy  prawdziwość 
ową,  zdzierającą  zasłony  równo  z  Podfilipskich,  jak  i  z  war- 
skiego  towarzystwa.  Judymowi  w  czarnej,  burzliwej  nocy  gwiaz- 
deczka błyszczy  —  przed  Karolami  i  Andrzejami  tylko  próżnia 
i  nicość,  Okopy  świętej  Trójcy  leżą  tutaj  obok  Waru.  »Synem 
marnotrawnym «,  ze  sfery  pokrewnej,  w  Nizza  i  Monako,  zmniej- 
szyło się  jednak  powodzenie,  chociaż  powieść  na  obszerniejsze 
zakrojona  rozmiary  a  niektóre  jej  postaci  znakomite.  Satyrą  poli- 
tyczną zakończył  na  razie  autor  swe  obrazy. 

Literaturę  naszą  odznacza  wybitnie  narodowy  charakter,  nie 
iylko  w  głównym,  w  ujęciu  tematu  i  w  zasadach  podstawowych, 
ale  i  zewnętrznie,  w  samym  wyborze  tematów,  czerpanych  z  na- 
szego otoczenia,  z  naszej  przeszłości:  tak  było  dawniej,  i  dziś  się 
to  nie  zmieniło;  »Quo  Vadis«,  »Myrtala«,  »Faraon«,  »Rzym  za  Ne- 
ronów^ to  tylko  wyjątki.  Z  dalekich  krajów  jeden  jednak  splótł 
się  z  życiem  polskim  nierozerwalnie,  Sybir,  i  nasze  wycieczki  bo- 
realne  znachodzą  oddźwięk  w  literaturze  dosyć  wcześnie,  nie  tylko 


—     481     — 

w  pamiętnikach  Kopecia,  Felińskiego,  ale  nawet  w  »Anhelim« 
i  w  » Brankach «  Deotymy. 

Najnowsza  belletrystyka  uchwyciła  ten  wdzięczny  temat, 
w  szkicach  i  nowelach  najpierw  Adama  Szymańskiego,  potym 
i  Sirki  (Wacława  Sieroszewskiego).  U  obu  temat  niby  ten  sam, 
wykonanie  najodmienniejsze.  W  szkicach  Szymańskiego  nie  żyje 
Sybir  własnym  życiem;  nasi  to,  Maćki,  Mazury,  Srule  z  Lubar- 
towa, Hanusie  na  tle  sybirskim,  pożerani  tęsknotą  za  swoimi,  za 
krajem,  wojujący  daremnie  z  Bogiem,  z  przyrodą  niemiłosierną, 
z  ludźmi  jeszcze  straszniejszymi,  z  upadkiem  własnym,  w  trage- 
dyach  cichych,  przejmujących  na  tym  tle  borealnym.  Wypukłość 
opowiadania,  głęboka  sympatya  ku  nieszczęśliwym,  nowość  tematu 
zapewniły  Szymańskiemu  powodzenie  wielkie,  lecz  zamilkł  po  dwu 
tomach  »Szkiców«  i  przeszedł  wkońcu  do  pedagogiki. 

Talent  Sieroszewskiego,  silny,  zrównoważony,  nerwów  i  hi- 
steryi  nie  zna;  więc  rzucony  nawet  między  Jakutów,  nie  złamie 
się  ani  ugnie,  spojrzy  grozie  w  oczy,  weźmie  się  z  nią  za  bary 
i  wyjdzie  tryumfujący.  W  długoletnim  pobycie  poznał  Sieroszew- 
ski kraj  i  ludzi:  etnograficzne  dzieło,  »Dwanaście  lat  w  kraju  Ja- 
kutów*:, świadczy  znakomicie  o  talencie  spostrzegawczym  poety- 
etnografa.  Stąd  zaczerpnął  treści  do  swych  nowel,  »W  matni «, 
»Na  kresach  lasów«,  »Czukcze«,  »Brzask«  i  stworzył  owę  nowelę 
etnograficzną,  której  dotąd  nie  mieliśmy,  ubodzy  nawet  we  wła- 
ściwe i  własne  opisy  podróży,  skoro  lekarz  warszawski,  Tripplin, 
najhojniejszy  ich  dostawca,  nie  z  autopsyi  pisywał. 

W  obrazach  Sieroszewskiego  i  przyroda  sybirska  i  tubylcy 
jej  oddani  z  epiczną  dokładnością  i  przedmiotowością;  nie  ukrywa 
autor  poza  jej  grozą,  poza  zabójczym  tchnieniem  jej  mrozów, 
majestatyczności  i  piękności  rozlanych  jej  wód,  szumiących  jej 
lasów,  a  z  pod  dzikiej  pierwotności  jej  plemion,  wobec  spustoszeń 
ospy  i  głodu,  z  pod  nieufności  i  nienawiści,  przebijają  się  pędy 
ludzkiego  uczucia,  poświęcenia  i  miłości  bez  granic.  I  pozostał 
Sieroszewski  malarzem  egzotycznej  przyrody,  w  »Risztau«  wpro- 
wadził nas  na  szczyty  kaukaskie  —  a  dokonał  przytym,  tak  mi- 
mochodem, i  krytyki  ewangelii  o  pracy  ręcznej  i  rolnej  Tołstego, 
i  nie  wytrzymała  ona  tej  krytyki  —  w  powieściach  najnowszych, 
chińskich  i  koreańskich,  zaznajamia  nas  ze  światem,  którego,  po 
dziełach   Lwowianina   Boyma,   po  odezwach   polskich  Bogdychana 

0Z1EJE    LITERATURY    POLSKIEJ    T.    II.  31 


—     482     — 

Do  Imcp.  Nicefora  Czernichowskiego  w  Mandźuryi  i  XVII  wieku, 
pióro  polskie  nie  tykało. 

Na  pierwszy  plan  wysuwa  się  w  szkicach  Sieroszewskiego 
zawsze  przyroda  sama,  w  nieskończonej  odmienności  widoków,  od 
tundr  zlodowaciałych  do  rozkosznych  gajów  kaukaskich;  ludzie 
bywają  i  sztafażem  na  tle  oryginalnym  egzotycznej  przyrody. 
Lecz  i  oni  nabierają  osobliwszego  znaczenia:  nie  zadowala  się 
autor  rzutem  ich  pobieżnym,  zgłębia  i  te  głowy  naiwne  i  te  serca 
czułe,  pod  korą  barbarzyństwa,  uprzedzeń,  nieufności,  usprawiedli- 
wionej aż  nadto,  i  uwydatnia  nam  dramaty  wstrząsające  w  walce 
z  przyrodą  i  ludźmi,  różnice  społeczne,  namiętności  burzliwe. 
Z  tubylcami  mieszają  się  jego  rodacy;  co  z  tego  zetknięcia  wy- 
nika, jak  ułudy  humanitarne  nieubłagana  rzeczywistość  rozwiewa, 
jak  się  myśl  i  serce  przekształca,  odda  równie  dosadnie.  Pokaże 
nam  nakoniec  rozmaite  typy  nasze,  europejskie,  jak  się  w  najbliż- 
szym życiu  między  sobą  modyfikują,  jak  odzywają  się  w  nich 
tęsknoty,  dążenia,  których  nie  zaspokoi  nigdy,  ani  przyroda  sama, 
ani  praca  ręczna,  pozostawiająca  ducha  marzeniom,  rwącym  coraz 
bardziej  od  idyli  egzotycznej  w  świat  myśli  i  ludzi  czynu,  między 
swoich. 

Gdy  tak  najnowsza  powieść  społeczna  i  obrazy  przyrody 
zostawiły  daleko  za  sobą  i  artyzm  i  wartość  ideową  i  oryginal- 
ność »Połanieckich«  i  »Listów  z  podróży«,  historycznej  powieści 
nikt  z  nowszych  na  wyżyny  trylogii,  »Quo  Vadis«  i  »Krzyźaków«, 
a  nawet  »Faraona«,  wydźwignąć  nie  zdołał.  Potęga  artyzmu  i  re- 
alizmu Sienkiewiczowego  wlała  wprawdzie  nowe  życie  w  formy, 
jak  się  zdawało,  ostatecznie  przestarzałe;  wzrosło  zamiłowanie 
do  nich;  dzieła,  poczęte  nawet  samoistnie,  jeszcze  przed  pocho- 
dem tryumfalnym  Trylogii,  niezawisłe  od  niego,  teraz  dopiero  na 
widok  publiczny  się  odważyły. 

W  krótkich  odstępach  pojawiły  się  prace  Kaczkowskiego, 
stawiającego  nadto  wysokie  żądania,  krytykującego  w  ich  imię 
wcale  ostro  »  Ogniem  i  Mieczem*;  lecz  jego  własnym  pracom, 
mimo  sumienności  i  obszerności  studyów  przygotowawczych, 
mimo  rozległości  widoków,  brakowało  rozmachu  epickiego,  jawnej 
wiżyi  przeszłości,  porywających  wyobraźnię  i  uczucie  obrazów 
i  konfliktów.  O  romansach  historycznych  Kazimierza  Glińskiego 
i  Wiktora  Gomulickiego  już  wyżej  wspominaliśmy. 


—     483     - 

Najpłodniejsi  na  tym  polu  —  Adam  Krechowiecki  i  Teodor 
Jeske-Choiński. 

Krechowiecki  (redaktor  » Gazety  Lwowskiej «  i  jej  » Prze- 
wodnika naukowego  i  literackiego«,  próbujący  sił  i  w  dramacie), 
natura  artystyczna,  człowiek  wysokiej  kultury,  sferę,  którą  z  ob- 
serwacyi  i  spółżycia  zna,  »Naszych  naj młodszych «,  artystów  i  ary- 
stokratów ,  w  » Jestem «  malarzy  i  innych  prawdziwie  kreśli; 
w  romansie  historycznym  od  wieku  XVII  zaczął  (»Starostą  Zy- 
gwulskim«,  t.  j.  Dyabłem  Stadnickim)  i  po  wycieczkach  w  średnio- 
wiecze z  Maćkiem  Borkowicem  (»Szary  Wilk«,  z  nadmiernie  na- 
gromadzonymi okropnościami)  i  »Fiat  lux«  (rzeczą  okolicznościową, 
o  Jadwidze  i  Jagielle,  z  powodu  jubileuszu  ich  uniwersytetu)  do 
XVII  wieku  wrócił.  Zamiast  trylogii  dał  tetralogię,  chociaż  ani 
na  Ukrainę,  ani  w  szwedzkie,  ani  tureckie  walki  głęboko  nie 
wstępywał;  sprawy  pruskie  i  wyznaniowe,  Kalkstein  i  Łyszczyński, 
czasy  Michała  i  Sobieskiego,  całkiem  go  pochłonęły.  Jak  w  »Krzy- 
źakach«  zakon,  tak  w  tetralogii  jego  (»0  tron«)  wielki  kurfirst 
w  Królewcu  owę  potęgę  przedstawia,  zagrażającą  bytowi  Rzeczy 
pospolitej,  konsekwentną,  nieubłaganą,  mściwą,  kryjącą  się  z  za- 
miarami do  czasu.  Łyszczyński,  alumn  niegdyś  jezuicki,  potym 
ateusz  mniemany,  jego  siostra,  konkurent  jej  niefortunny  i  za  to 
na  Łyszczyńskich  się  mszczący,  wystudyowani  wcale  głęboko; 
niektóre  figury  epizodyczne,  np.  ów  drab-bohater  lwowski,  Atel- 
maier,  życiem  tryskają  —  mieszczańska  to  replika  Zagłoby,  bardzo 
udatna;  lecz  w  całości  przeważa  nieraz  historya,  podlewana  tylko 
owym  sosem  romantycznym;  i  sam  temat  główny,  Kalkstein  - 
Łyszczyński,  ani  fortunnie  wybrany  ani  najlepiej  związany. 

Choiński  od  krytyki  do  romansów  przeszedł.  Najwymow- 
niejszy to  i  najbezwzględniejszy  rzecznik  konserwatyzmu  a  prze- 
ciwnik pozytywizmu  —  moźeby  go  nawet  za  silne  mrozy  czy 
nizki  stan  Wisły  odpowiedzialnym  czynił,  wynika  to  przynajmniej 
ze  »Złotego  Runa«:  bohater  jego  to  podlec,  póki  w  Buchnera 
wierzy,  chociaż  przyczyn  podłości  nie  w  Buchnerze,  tylko  w  »Po- 
laczku«  upatry warny. 

W  szkicach  i  krytykach  rozbijał  w  puch  (wraz  z  Ładą-  ks. 
Gnatowskim)  pozytywistów,  ich  literaturę  i  ich  ideały;  w  roman- 
sach i  dramatach  własne  wystawiał,  bez  osobliwszego  powodzenia, 
nawet  ze  świata   żydowskiego,   coś  na  modłę  »Uriela  Akosty«;  aż 

31* 


-     484     — 

społeczne  dzieje  rzucił,  a  dawnym  i  obcym  się  poświęcił.  Powziął 
bądź  co  bądź  myśl  niezwykłą;  z  cyklami  Kraszewskiego  czy 
Freytaga  zawodnicząc,  zamierzał  wystawić  przełomowe  chwile 
dziejów  ludzkości  europejskiej,  od  przejawów  chrześcijaństwa  na 
tle  rzymskim  aż  do  nowszych  czasów.  Wykonał  dotąd,  nie  bez 
powodzenia,  kilka  ustępów  owej  epopei:  »Gasnące  słońce«  upadek 
starożytności  zapowiada,  uginanie  się  jej  na  zewnątrz  pod  strasz- 
nym naciskiem  barbarzyństwa,  a  rozsadzanie  wewnątrz  przez  nową 
wiarę  —  »Ostatni  Rzymianie«;  potym  w  nagłym  nieco  przeskoku, 
ze  stulecia  V  w  XI,  »Tyara  i  Korona«,  o  Kanosie,  o  Grzegorzu 
i  Henryku;  potym,  bliżej,  nowele  prowansalskie,  z  czasów  i  moty- 
wów trubadurskich.  Autor  studyuje  owe  epoki  wcale  sumiennie, 
opowiada  nieraz  zajmująco,  lecz  efektów  wyzyskać  nie  umie, 
ślizga  się  nieco  po  powierzchni,  tonów  właściwych  z  materyału 
nie  dobędzie,  do  rozmaitości  sytuacyi  i  osób  dostroić  się  nie 
zdoła  —  głównie  zaś,  nie  udaje  się  mu  wiązać  należycie  fabuły 
powieściowej  z  historyą,  oboje  toczy  się  obok  siebie,  historya 
przeważa  zupełnie  nad  powieścią. 

Specyalny  rejon  dziejowy  wymierzył  sobie  Wacław  Gą- 
siorowski,  czasy  napoleońskie,  które  u  nas,  mimo  »Pana  Tadeusza«, 
stale  pomijano.  Zaczął  Gąsiorowski  pod  pseudonimem  Jana  Mie- 
roszewicza  zawód  belletrystyczny  rzeczami  satyrycznymi  (»Zginęła 
głupota«,  później  »Zięć  firmy  Fajnbund  i  Sp.«),  oryginalnymi,  jak 
» Pamiętnik  nowonarodzonego«  albo  owym  fachowym  studyum 
o  »Pigularzu«,  lecz  nowelami  i  obszernymi  powieściami  (»Rok 
1809«)  do  »Hurraganu«  się  dobrał;  wystudyował  epokę  aż  do 
drobiazgów  i  z  rozmachem  epickim,  wikłając  fabułę  po  romanty- 
cznemu, ją  przedstawia:  lecz  nie  o  Korsykanina,  idzie  mu  o  Po- 
niatowskiego, Raszyn,  hrabinę  Walewską  i  t.  d. 

Bliższe  czasy  traktują  nasi  powieściopisarze  wyjątkowo; 
nowsze  katastrofy  nieraz  dostarczają  motywów,  ale  opracowanie 
bywa  mało  albo  wcale  nie  literackie;  najnowsze  stosunki,  stan 
umysłów  młodzieży  galicyjskiej  odtwarzali  Alfred  Nossig  i  Wil- 
helm Feldman;  unieśmiertelniono  nawet  ugodowców  warszawskich 
i  ich  akcyę  w  dziełach  »Sclavusa«;  w  »Podniebiu«  E.  Paszkowski 
wystawił  propagandę  ideową  publicystów  warszawskich,  ludzi 
z  poddasza,  z  wielką  werwą,  acz  nieco  stronniczo.  Inne  rodzaje 
powieści  nie  kwitną;    dla  powieści   symbolicznej    czy  alegorycznej 


—     485     - 

wierszów  się  chwytają.  Humorystycznej  powieści  nikt  umyślnie 
nie  uprawia,  nawet  nowele  humorystyczne  należą  u  nas  do  rzad- 
kich; przeważa  satyra,  np.  u  Zygmunta  Niedźwiedzkiego,  nienawi- 
dzącego filistrów,  przedrzeźniającego  ich  nielitościwie  (choćby 
np.  wystawiając  skrofulicznego  redaktora  i  jego  frazesy  wobec 
kobiet  Zulów,  tryskających  zdrowiem  i  siłą),  wyładowującego  za- 
wody i  żale  swe  w  cięgach  po  grubej  skórze  i  odpowiedniej  mo- 
ralności »mydlarskiej«,  przypominającego  nieco  Guy  de  Maupas- 
santa.  Humorem  chyba  starsi,  Bałucki  (najczęściej  i  najniewybredniej), 
Prus  i  Sienkiewicz  celowali. 

Niezmąconą  pogodą  ducha,  płynącym  stąd  humorem  i  nie- 
odstępnym odeń  optymizmem  górował  nad  wszystkimi  jedyny, 
malujący  w  »słońcu«,  Sewer  (Ignacy  Maciejowski).  Bardzo  późno 
zabrał  się  do  literatury,  z  » Obrazami  Anglii«,  gdzie  długie  lata 
przebywał,  nim  w  Krakowie,  a  raczej  na  wsi  pod  Krakowem 
osiadł,  nawet  dramaty  z  życia  angielskiego  (np.  »Pojedynek  szla- 
chetnych«,  jedna  z  naszych  pierwszych  prac  konkursowych),  zje- 
dnały mu  sławę,  do  tematów  angielskich  wracał  i  w  ostatnich 
nowelach  nieraz.  Ani  Londyn  ani  Kraków  nie  były  jego  terenem; 
że  on  potomek  nieodrodny  tych,  których  stary  Bielski  próżno  do 
życia  miejskiego  nakłaniał,  okazały  jego  (przeważnie  nowele,  rza- 
dziej) obszerne  powieści,  poświęcone  ludowi  krakowskiemu,  Żyd- 
kom  nawet  »nad  Rudawą «,  jego  dramat,  » Marcin  Łuba«,  jeden 
z  najlepszych  całego  repertuaru  » sielskiego*.  W  dramacie  przed- 
stawia wstrząsający  konflikt:  do  związku  przeciw  ojcu  wyzyski- 
waczowi stanie  własny  syn,  wykształcony  ludowiec,  w  obronie 
gminy,  pokona  ojca  kutwę,  który  się  sam  zabije;  ale  nie  zyska, 
a  raczej  postrada  ufność  tych,  którym  względy  synowskie  po- 
święcił. Lecz  już  »Dla  świętej  ziemi«,  inny  obrazek  dramatyczny, 
wypadł  pogodniej,  chociaż  namowy  bogacza  mogły  poskutkować, 
a  Antek  i  bez  pieniędzy  wrócić;  ta  nuta  wesoła,  pogodna  brzmi 
coraz  donośniej  w  prozaicznych  powieściach;  nie  żeby  Sewer 
nie  widział,  żeby  przeczył  nędzy  i  nieszczęściu  i  występkom; 
cóż  z  tego,  on  wybiera  same  tematy  » bajecznie  kolorowe«. 
Lud  i  przyrodę  ukochał  i  przeciw  minorowym  tonom  naszej 
spółczesnej  literatury  życie  ze  strony  godów,  nie  pogrzebów 
wystawiał. 

Obok  chłopka  nęcili  go   artyści  —  wydawał   przecież   przez 


—     486     - 

kilka  kwartałów  » Życie «  krakowskie  naszym  modernistom;  więc 
»U  progu  sztuki*  i  w  innych  i  wędrownym  komedyantom  po 
Szutkiewiczu  i  Reymoncie  się  przypatrywał.  Od  ludowego  i  arty- 
stycznego tematu  wyjątkowo  w  dalsze  się  sfery  wymykał,  np. 
gdy  koleje  Żyzmy,  swego  Żydka  z  nad  Rudawy  wystawiał,  ale 
w  kantorach  i  redakcyach  nieswojsko  mu  było,  stąpał  po  gruncie 
obcym  wcale  mepewnym  krokiem.  Głęboko  wstrząsły  nim  przej- 
ścia ciężkie,  zawody  i  katastrofy,  przyjaciela,  Szczepanowskiego, 
i  z  innej  strony,  niż  Gruszecki  (»Dla  miliona«),  w  wielkim  ro- 
mansie » Ponad  siły«  wystawił  nieznuźonego  pracownika  -  idealistę 
na  owym  tle  »naftowym«,  poświęcającego  wiedzę,  siłę,  środki 
dla  stworzenia  krajowi  olbrzymich,  zyskownych  przedsięwzięć 
i  upadającego  pod  brzemieniem  nad  siły.  I  to  romans  »history- 
czny«  —  przewijają  się  w  nim  ciągle  znane  osobistości,  od  mi- 
nistra prezydenta  do  parlamentaryuszów  i  geszefciarzy.  Postać 
to  nadzwyczaj  sympatyczna,  właśnie  tym  optymizmem,  dalekim 
od  wszelkiej  sentymentalności,  podbijającym  urokiem  świeżości, 
młodości,  ufnej  w  siły,  w  szczęście,  wierzącej  w  ideały  —  chyba 
w  szkole  angielskiej,  życiowej  raczej,  niż  literackiej  (bo  Dickensa 
i  innych  wcale  nie  naśladuje),  pozbył  się  pesymizmu,  autoanalizy, 
przesądów  stanowych:  czasami  jednak  idealną  strunę  aż  nadto 
przeciągnął,  np.  w  dramacie  »Duch  Czasu «,  bohaterkę  wystawiając 
egzaltowaną,  raczej  Judymowi  do  pary,  niż  poczciwemu,  ale 
nie  dalekiemu  » dziedzicowi  Będzińskiemu «,  co  do  swej  hrabiny 
powróci. 

Zarzuty,  jakie  niegdyś  powieści,  jak  i  całej  literaturze  naszej 
czyniono  (jeszcze  przed  dwudziestu  laty),  jakoby  nadto  mało 
była  ludową,  nadto  szlachecką,  wobec  dzisiejszego  jej  rozwoju 
zupełnie  zamilkły;  Reszetnikow,  Uspieńskij,  Złatowrackij,  Gorkij  — 
im  wszystkim  możemy  przeciwstawiać  pierwszorzędne,  nieprze- 
ścignione  talenty,  Orkana  i  Dygasińskiego ,  Reymonta  i  Se- 
wera —  w  Żeromskim  i  Kasprowiczu  krystalizuje  się  najczyściej 
pierwotna  natura  polska,  bez  wszelkiej  domieszki  szlacheckiej. 

Obok  tych  głównych  przedstawicieli  powieści  najnowszej 
roi  się,  właśnie  na  jej  polu,  jako  najdostępniejszym,  od  coraz 
nowych  debiutów.  Wszystkich  wyliczać,  ani  sposób,  ani  potrzeba; 
niepodobna  jednak  przemilczeć  Tadeusza  Jaroszyńskiego,  artysty- 
malarza,  co  » Chimerą «  (sztuką- wizyą,   której  artysta  barbarzyńca, 


—     487     — 

Ordon,  nie  podoła,  nie  ucieleśni  wymykającej  się  wykonaniu 
technice)  i  » Miastem «  (tytuł  zbyt  obszerny  dla  fiasko  erotycznego 
szanownego  lekarza),  na  uznanie  szczere  zasłużył:  postaci  i  sceny 
występują  jak  żywe,  dar  obserwacyi  znakomity.  Jan  Augustyno- 
wicz w  » Księdzu  Procie,  historyi  ludzkiej «  kardynalną  zasadę 
naszą  (Głupcze,  o  księżach  dobrze  mów  —  wołał  Słowacki  jeszcze), 
przekroczył  i  sylwetki  duchowieństwa  parafialnego  wcale  nie  bu- 
dujące wystawił,  ale  od  tego  wystudyowanego  starannie  obrazku 
dalsze  » Pociągnięcia  pęzlem«  mniej  korzystnie  się  odbiły.  Irzy- 
kowski wystąpił  z  nieco  pretensyonalnym,  niby  na  umiejętnej 
psychologii  (doświadczalnej)  opartym  »Pałubą«  i  czytelnika  raczej 
znużył.  Dalej  Orsyd,  kochający  się  w  nadto  nierównych  tonach; 
Orwicz,  kreślący  z  zamiłowaniem  artystów  (jak  i  Tetmajer  lub 
Zbierzchowski);  Grubiński  i  inni. 

Starych  torów  powieściowych,  idealizujących,  romantycznych, 
szlacheckich,  trzymają  się  nie  autorowie  nasi,  lecz  autorki;  w  po- 
wieści o  wiele  znaczniejszy  ich  udział,  niż  w  dramacie  i  poezyi. 
O  nowelach  Konopnickiej  i  romansach  Zapolskiej;  o  Orzeszkowej 
i  Morzkowskiej  już  wspominaliśmy;  obok  nich  staje  długi  szereg 
nazwisk  i  pseudonimów:  od  przedwcześnie  zgasłej  Kazimiery 
Chłędowskiej,  natury  wysoce  artystycznej,  nerwowej,  nerwowe 
bohaterki  z  wielkim  kunsztem  kreślącej,  aż  do  również  przedwcze- 
śnie zgasłej  Maryi  Paprockiej  lub  Ludwiki  Godlewskiej,  poprzez 
nowele  i  powieści  Kowerskiej,  Suszczyńskiej,  Walewskiej;  Estei, 
Hajoty,  Ostoi;  Wandy  Grot-Bęczkowskiej,  Wójcickiej,  Jeleńskiej  i  i. 
Mimo  rozmaitości  talentów  i  kierunków  nie  wahamy  się  sku- 
piać osobno  nasze  autorki;  skupienie  takie  nie  jest  przypad- 
kowe ani  dowolne.  Mniejsza  z  tym,  że  historycznych  roman- 
sów nie  pisują;  że  przeważnie  nowelę  uprawiają;  spólne  mają  one 
zbyt  łatwe  idealizowanie,  mianowicie  bohaterów;  świat  męski  znają 
za  mało  i  nie  mogą  się  weń  wmyślić;  autor  mężczyzna  maluje 
kobiety  trafniej,  przyznają  to  panie  same,  do  mężczyzn  zaś,  kre- 
ślonych u  naszych  autorek,  my  się  rzadziej  przyznawać  możemy. 
Wpadają  więc  łatwiej  w  przesadę;  grzeszą  nieraz  patosem,  de- 
klamacyą,  sentymentalnością;  główna  ich  wada  —  jednostronność: 
amory,  erotyzm,  uwicie  gniazdka  rodzinnego,  na  tym  kończy  się 
ich  świat,  męski  zaczyna.  Niedbałość  w  kompozycyi,  rozwlekłość 
i  wielomówność,   brak  artyzmu,  nieraz  i  nadzwyczajna    banalność 


-     488     — 

powszedniość,  fabuły  i  wystawienia  —  bywają  grzechem  ich  pier- 
worodnym. Na  pociechę  nasze  stwierdzamy,  że  w  innych  literatu- 
rach bywa  gorzej,  że  do  tych  braków  przybywają  inne,  gorsze* 
np.  cynizm  wyuzdany. 

A  pociesza  nas  i  jeszcze  coś  innego:  autorki  nasze,  jakby 
w  ślady  Orzeszkowej  wstępując,  chociaż  nieraz  »Połanieccy« 
u  nich  dominują,  bronią  najskuteczniej  hasł  rodzimych,  trądy cy i 
i  ogniska;  nawet  »feministki«  nasze  nie  burzą  niczego,  żadnej 
»emancypacyi«  nie  hołdują;  to  nie  ich  wina,  że  dochodzą  tylko 
do  wyznań,  np.  w  takim  rodzaju:  » demoralizowaliśmy  i  ogłupia- 
liśmy anioły  -  kobietki  przez  wieki,  a  teraz  one  nas  demoralizują 
i  ogłupiają...  dla  człowieka  wyższego,  który  w  teoryi  przyznaje 
kobietkom  człowieczeństwo,  są  w  praktyce  kurki,  koliberki,  kotki 
i  t.  d.«;  że  ze  słów  tych  nie  brzmi  tylko  »silna  nuta  rewindykacyi« 
jakiejś  osobliwszej  » etyki  żeńskiej*,  dowodzi  fakt,  że  w  całej 
Europie  zaczyna  się  i  u  mężczyzn  budzić  sumienie  wobec  dotych- 
czasowego upodlenia  kobiety. 

Celniejsze  miejsce  w  szeregu  autorek  zajmuje  Marya  Rodzie- 
wiczówna, niewyczerpana  w  pomysłach,  produkująca  z  nadzwy- 
czajną łatwością,  okupująca  braki  stylu  i  kompozycyi  szlachetną 
tendencyą.  Żywi  kult  silnych  natur,  trudu  i  obowiązku,  i  jej 
»Dewajtis«,  Litwin  wrosły  w  ziemię,  jak  dąb -olbrzym,  zjednał 
jej  odrazu  serca.  Podobnie  wyidealizowała  bohatera  »Szarego 
Prochu «,  zniemczałego  na  poły  Litwina  -  Australczyka;  nim  osta- 
tecznie z  rodziną  zerwie,  jeszcze  raz  ją  pan  Lorenz  odwiedzi,  na 
ten  szary  proch  z  politowaniem  patrzy,  lecz  budzą  się  instynkty 
przynależności,  poświęcenia  i  ofiarności,  i  pozostanie  Wawrzys 
między  swoimi,  jeden  z  ich  przodowników.  Satyry  używa  rzadko: 
najbardziej  nad  obywatelstwem  galicyjskim  rozsroźyła  się  w  »Lwie 
w  sieci «. 

Emancypacyi  nie  sprzyja,  owemu  wywracaniu  świata  na 
opak,  nadmiernej  żądzy  wiedzy  u  kobiet,  mających  strzedz  świę- 
tego ogniska  domowego,  rodzinnego  (ciocia  Skarszewska  w  »Ką- 
dzieli«).  Poczciwość  tendencyi  przebija  w  tych  i  wielu  innych 
powieściach,  gdzie  obok  mężczyzny,  pełniącego  obowiązek  społe- 
czny, wynoszącego  znowu  na  wierzch  ziemię,  tonącą  mu  już  pod 
nogami,  kreśli  obraz  kobiecej  miłości,  cichej,  pokornej,  zrezygno- 
wanej,    wkońcu   tryumfującej,    naśladując    niby    Zacharyasiewicza 


—     489     — 

(»Ona«,  »Róża  Jerychońska*,  »Klejnot«  i  t.  d.).  Że  jej  bohaterowie 
i  bohaterki  (np.  ekonomówna  Kazia  z  » Wrzosu «,  z  wiejskiej  dzie- 
wczynki we  wzór  grandę  damę  warszawskiej  odrazu  przeobrażona), 
cudów  dokazują  i  doświadczają,  mniej  razi,  póki,  jak  Dewajtis 
i  inni,  ziemi  się  trzymają,  z  ludźmi  i  rzeczami  znanymi,  na  gruncie 
poleskim  i  litewskim  się  stykają,  wytrwałej  pracy  około  zagród 
i  serc  oburącz  się  imają,  swoją  mową,  ze  wszelkimi  jej  prowin- 
cyalizmami,  się  wyrażają.  Lecz  zmysł  rzeczywistości  opuszcza 
Rodziewiczównę,  skoro  się  w  sfery  wielkopańskie  przenosi  i  o  »Błę- 
kitnych«,  o  Magnacie,  Kwiecie  Lotosu  albo  o  awanturach  ultra- 
romantycznych  (w  »Ryngrafie«)  rozprawia.  Właściwą  jej  dziedziną 
pozostanie  na  zawsze  wioska  litewska  z  tradycyjnym  w  niej  ży- 
ciem, z  pielęgnowaniem  dawnych  cnót  i  hasł,  jakich  żadne  modne 
nie  zastąpią;  wycieczki  w  stosunki  i  światy  fantastyczne,  snucie 
niesłychanych  awantur  nigdy  się  jej  nie  udaje;  nawet  z  konfliktu 
w  »Nieoswojonych  Ptakach «  (niedobranej  parze  z  artystą  cyganem) 
dobrze  nie  wybrnęła. 

Naj dzielniej  włada  piórem  Ostoja,  noweli  nie  przekracza; 
styl  jej  jędrny,  męski;  w  idealizacye  się  nie  bawi,  pesymistycznie 
nastrojona  nie  łudzi  nas  obrazkami  kolorowymi,  patrzy  prawdzie 
życiowej  śmiało  w  oczy,  realistyczne  i  naturalistyczne  kreśli  szkice 
różnych  ludzi  zmarniałych,  doli  zwichniętej,  np.  w  » Królowej «, 
samobójstwem  opłacającej  iluzye,  niepogodzonej  z  losem.  Daleko 
pozostają  za  nią  Esteja  i  Hajota,  ciekawe  chyba,  gdy  obce  ziemie 
(afrykańskie  nowele  Hajoty,  romanse  amerykańskie  Estei)  z  wrażeń 
własnych  odtwarzają,  nie  wznosząc  się  ponad  banalność  na  własnej 
niwie,  chociaż  Esteja  w  kilku  większych  powieściach,  »Mgławicach« 
i  in.,  i  męskim  talentom  dorównywała.  Obszerne  powieści  Kower- 
skiej,  Suszczyńskiej  i  Walewskiej  tendencyą  braki,  konwencyonal- 
ność  fabuły  i  stylu  okupywać  muszą;  Walewska  przypomina  Gru- 
szeckiego traktowaniem  rzeczy  aktualnych,  stosunków  polskonie- 
mieckich,  życia  służących  i  t.  d.  Z  życia  nauczycielek  wydobył 
»Jan  Świerk«  powieść  spółczesną  »Z  szarej  przędzy «:  doświadcze- 
nia nauczycielki  we  wsi  ruskiej,  zacofanej  strasznie,  i  podkrakow- 
skiej, napełnionej  już  ludem  fabrycznym,  nieufność,  jaką  tu  i  tam 
zwalczać  musi,  jak  miłość  powszechną  zaskarbia,  w  pamiętniku 
jej  wyłożono  bardzo  sympatycznie,  ciekawo,  pouczająco;  i  tu  do- 
plątała    się    jednak    sentymentalno  -  egzaltowana  miłość    dziedzica, 


—     490     — 

odepchnięta  przez  nauczycielkę;  stosunki  z  księdzem,  z  dworem, 
z  radą  szkolną  okręgową,  z  towarzyszami  pracy  przedstawiała 
autorka  bardzo  realnie. 

Exterus  (L.  Godlewska)  perypetyom  miłosnym  całkiem  się 
oddała,  chociaż  ostrej  krytyki  się  nie  wyrzekła,  szczególniej 
w  » Dobranych  Parach «  szydząc  z  mężczyzn,  łapiących  się  na 
»Siostry  Malinowskie*  tym  bardziej,  im  więcej  sami  wykształceni 
i  do  wyższego  życia  dążą,  pokutujących  ciężko  za  zawód  czy 
nieposłuszeństwo  instynktowi,  jakim  się  kierują  różni  najpośle- 
dniejszego  gatunku  epuzerowie  i  najlepiej  na  tym  wychodzą;  naj- 
wymowniej  wykazuje  krótkowidztwo  tych,  co  owym  fatalnym 
trojakim  b  (belle,  bonne,  betę)  u  kobiety  się  zadowalają  i  albo 
piekło  sobie  gotują  albo  ustępując,  zsuwając  się  coraz  niżej,  bez 
wiedzy  i  woli,  wszelkich  zasad  i  ideałów  się  wyprzysięgając, 
w  błocie  zagrzęzną.  Marya  Paprocka,  zmarła  jeszcze  przedwcze- 
śniej,  kreśliła  przejścia  panny,  z  pensyonatu  czy  klasztoru  w  świat 
wstępującej,  jej  złudzenia  i  rozczarowania.  Najwyżej  stanęła  chyba 
pani  Z.  Rygier-Nałkowska,  autorka  » Kobiet «,  » Księcia «  i  i.,  z  ty- 
pami kobiety  spółczesnej. 


Trudno  o  silniejsze  kontrasty,  niż  te,  jakie  literatura  polska 
XIX  wieku  przedstawia.  W  wiek  ten  wkraczaliśmy  po  zupełnym 
utraceniu  bytu  politycznego,  niby  bez  podstaw  odrębności,  nie  wy- 
tworzywszy nawet  bogatej  literatury  samoistnej,  coby  poczuciu 
odrębności  wyraz  dawała.  Frazesu  o  przetopionym  już  w  obce 
bryły  narodzie  nie  ukuł  dopiero  »serwilistyczny«  Albertrandi,  uno- 
sił się  on  nad  ogółem  w  roku  1802,  gdy  go  po  raz  pierw- 
szy Dmochowski  użył.  Zdawało  się,  że  po  narodzie  i  pamięć 
zaginie. 

Ale  to  było  złudzenie;  utrata  niepodległości  nie  znaczyła 
bynajmniej  utraty  i  bytu  narodowego:  wieki  się  nań  składały 
i  ukrzepiły  go  tak,  że  i  w  największych  burzach  i  grozach  — 
a  ileż  to  się  nad  nim  w  ciągu  XIX  wieku  przewaliło!  ostał  nie- 
wzruszony.   Zewnętrzny   wyraz   znalazł   on   właśnie   w  literaturze 


—    491     — 

co  narodowi  służbę  oddała,  jaką  żadna  inna  literatura  w  równej 
mierze  poszczycić  się  nie  może:  dochowała  bowiem  do  pomyślniej  - 
szych  czasów  światło  poczucia  narodowego;  uchroniła  je  przed 
zagaśnięciem;  podniecała  je  własnym  żarem;  walką  na  pióra,  gdzie 
siła  brutalna  nie  rozstrzyga,  zastąpiła  nierówną,  orężną:  to  cel 
i  zadanie  naszej  literatury,  wypełnione  świetnie.  Dziś,  kiedy  mroki 
powoli  się  rozsuwają,  możemy  ocenić  doniosłość  tej  służby  oby- 
watelskiej. Ona  stanowi  podkład  i  cechę  i  naszej  nowej  literatury: 
nie  o  sarnę  estetyczną  rozrywkę  ani  o  bezinteresowne  hołdy, 
pięknu  składane,  rozchodziło  się;  przepojona  ona  duchem  patryo- 
tycznym,  wypełnia  te  obowiązki,  jakie  w  szczęśliwszych  społe- 
czeństwach nie  na  barkach  literatury  wyłącznie  ciężą.  Bywały 
a  nawet  potęgują  się  odmienne  pojmowania  właściwych  torów 
narodowych  —  ale  cel  przyświeca  wszystkim  jednaki. 

Pracowaliśmy  i  pracujemy  nieznuźenie,  tak,  że  po  utracie 
bytu  politycznego,  nie  wyrobiwszy  wielkiej  literatury  narodowej 
przedtym,  póki  państwo  narodowe  istniało,  stworzyliśmy  ją  teraz 
dopiero.  Utraty  owego  bytu  nie  zrównoważy  wprawdzie  sama 
literatura,  sztuka,  umiejętność;  ta  strata  utrudnia  nadzwyczaj 
pracę,  stawia  nas  z  góry  w  warunki  najniekorzystniejsze.  Mimo 
napełnia  otuchą,  że,  chociaż  w  gronie  narodów  politycznym 
nie  zabieramy  głosu,  nie  mamy  w  nim  odrębnych  przedstawicieli, 
mimo  to  podnosi  się  głos  nasz  coraz  donośniej  na  szerszej  arenie. 
Zawdzięczamy  to  naszej  sztuce  —  o  której  w  tej  książce  nie 
było  mowy,  i  naszej  literaturze,  której  rozwój  staraliśmy  się 
przedstawić. 

Niezraźona  żadnymi  przeciwnościami  podjęła  ta  literatura 
pracę  wieków  ubiegłych;  zasilona  nowymi  sokami  wydała  z  siebie 
niebawem  pędy  olbrzymie,  strzelające  ku  niebu  romantycznemu, 
nieśmiertelnie  wielkie  i  piękne.  Pragnienia  jej  i  proroctwa  mesyań- 
skie  zawiodły  —  nie  u  nas  zresztą  jedynych;  potoczył  się  rozwój 
świata  innymi  torami;  mimo  to,  nie  utraciły  znaczenia  jej  ideały 
i  jej  służba  tym  ideałom.  W  niej  wyrosła  nasza  literatura  górna, 
a  cechą  jej  najbardziej  znamienną,  patryotyzm  płomienny.  I  nie 
zatarła  się  ta  cecha  ani  później,  gdy  romantyzm  i  mesyanizm 
ustąpiły  nowym  prądom,  gdy  w  zmienionych  warunkach  najnowsza 
powstawała  literatura. 

Znamionuje  ją  nadzwyczajna   ilość,  wartość,   blask   talentów; 


-     492     — 

nawet  tak  ekskluzywne  literatury,  jak  francuska  i  włoska,  i  tak 
dalekie,  jak  amerykańska,  wcielają  coraz  obficiej  płody  jej  między 
własne.  Znamionuje  ją  nie  tylko  świetność,  lecz  i  czystość  jej 
szat:  nie  zdołały  jej  zabrukać  nawet  szały  erotyzmu  modernisty 
cznego,  na  grunt  nasz  przeszczepionego;  czystość  ta  z  pruderyą 
niewczesną  nic  nie  ma  spólnego,  nie  wyklucza  bynajmniej  realizmu 
i  naturalizmu.  Znamionuje  ją  służba  gorliwa  ideałom  społecznym 
i  narodowym,  miłość  bliźniego,  podporządkowanie  interesów  oso- 
bistych ogólnym,  okupywanie  dawnych  błędów  i  grzechów.  Zna- 
mionuje ją  coraz  silniejsze  przejmywanie  się  sprawami,  już  nie 
narodowymi  tylko,  lecz  wręcz  ludowymi,  demokratyzacya  idei 
i  ludzi.  Jako  najswobodniejszą,  najzupełniejszą  wyrazicielkę  naszej 
spólnej  pracy  umysłowej,  cenimy  literaturę  wyżej,  niż  inne  narody, 
a  za  służbę  naszej  niepokalaną  winniśmy  jej  wdzięczność,  której 
wyrazem,  niezupełnym  i  nieudolnym,  jest  i  ta  książka. 


koniec. 


SPIS  OSOBOWY 

(TOMU  PIERWSZEGO  SIĘ  NIE  OZNACZA). 


Abraham  Władysław,  II,  320. 
Adalberg  Samuel,  II,  337. 
Albertrandy  Jan  II,  9. 
Aleksy  św.  (legenda),  43. 
Anczyc  Władysław  Ludwik,  II,  408. 
Anonim  (około  r.   1570),  187. 
Antigamerat,  15. 
Askenazy  Szymon,  II,  330. 
Asnyk  Adam  (EI...y),  II,  396. 
Aspis  Bogumił,  II,  359. 
Augustynowicz  Jan,  II,  487. 

Baka  Józef,  373. 

Balcer  Oswald,  II,  319. 

Baliński  Karol,  II,  251. 

Baliński  Michał,  II,  225. 

Bałucki  Michał,  II,  445. 

z  Bambergu  Oto,  7. 

Bandtkie  Jan  Wincenty,  II,  11. 

Bandtkie  Jerzy  Samuel,  II,  12. 

Baranowicz  Łazarz,  215. 

Barbara,  królowa,  96. 

Bardziński  Jan  Alan,  326. 

Barszczewski  Jan,  II,  223. 

Bartoszewicz  Julian,  II,  219. 

Bartoszewicz  Kazimierz,  II,  322. 

Baryka  Piotr,  247. 

Bazylik  Cypryan,  151,  485. 

Belmont  (Blumenthal),  II,  340. 

Bełcikowski  Adam,  II,  338. 

Bem  Antoni  Gustaw,  II,  330. 

Bentkowski  Feliks,  II,  11. 

Berent  Wacław,  II,  475. 

Bernatowicz  Feliks,  II,  31. 

Berwiński  Ryszard  Wincenty,  II,  245. 

Biegeleisen  Henryk,  II,  322. 

Bielawski  Józef,  419. 


Bielowski  August,  II,  205. 
Bielski  Joachim,  146. 
Bielski  Marcin,  145,  185. 
Birkenmajer  Ludwik,  II,  320. 
Birkowski  Fabian,  219. 
Bliziński  Józef,  II,  443. 
Bobowski  Mikołaj,  II,  345. 
Bobrowski,  II,  331. 
Bobrzyński  Michał,  II,  315. 
z  Bochni  Adam,  69. 
Boczyłowic  Jakub,  250. 
Bogufał,  10. 
Bogurodzica  (pieśń),  10. 
Bogusławski  Władysław,  II,  334. 
Bogusławski  Wojciech,  446;  II,  11. 
Bohomolec  Franciszek,  441. 
Bona  (romans),  278. 
Borkowski  Józef,  II,  209. 
Borowski  Leon,  II,  57. 
z  Brodni  Wacław  (Ubogi),  41,  46. 
Brodziński  Andrzej,  II,  17,  49. 
Brodziński  Kazimierz,  II,  49. 
Bronikowski  Aleksander,  II,  36. 
Broscyusz  Jan,  224,  281. 
z  Brudzenia  Paweł  Włodkowic,  26. 
z  Brudzewa  Wojciech,  26. 
Brzozowski  Karol,  II,  402. 
Brzozowski  Stanisław,  II,  335. 
Budny  Bieniasz,  277. 
Budny  Szymon,  115. 
Budzyński  Wincenty,  II,  196. 
Bujnicki  Kazimierz,  II,  301. 
Buława  Ernest  (Tarnowski),  II,  222. 
Bułharyn  Tadeusz,  II,  224. 

Cedrowski  Jan,  369. 
Cegielski  Hipolit,  II,  222. 


494 


Celichowski  Zygmunt,  II,  324. 
Celtis  Konrad,  35. 
Cenowa,  II,  216. 
Chęciński  Jan,  II,  264. 
Chlebowski  Bronisław,  II,  339. 
Chłędowski  Kazimierz,  II,  319. 
Chłędowski  Walenty,  II,  205. 
Chmielowski  Benedykt,  379. 
Chmielowski  Piotr,  II,  336. 
Chodakowski  Zoryan  Dołęga,  II,  22. 
Chodkiewicz  Aleksander  hr.,  II,  14. 
Chodźko  Aleksander,  II,  121. 
Chodźko  Ignacy,  II,  290. 
Chojecki  Karol  Edmund,  II,  196. 
Chołoniewski  Stanisław,  II,  222. 
Chotomski  Ferdynand  hr.,  II,  18. 
Chróściński  Wojciech  Stanisław,  381. 
Chrzanowski  Ignacy,  II,  337. 
Ciekliński  Piotr,  195. 
Cieszkowski  August,  II,  230. 
Cinciała  Andrzej,  II,  216. 
Czacki  Tadeusz,  II,  6. 
Czahrowski  Adam,  191. 
Czajkowski  Antoni,  II,  248. 
Czajkowski  Michał,  II,  195. 
Czarnecki  Zygmunt  hr.,  II,  325. 
z  Czarnkowa  Janko  18. 
Czartoryska  Izabela  ks.,  II,  3. 
Czartoryski  Adam  ks.,  II,  3,  200. 
Czartoryska    (Wirtemberska)    Marya   ks., 

II,  31. 
Czartoryski    Adam  Kazimierz   ks.,    448, 

451 ;  II,  6. 
Czechowic  Marcin,  47,  115,  156. 
Czerwieński  Bolesław,  II,  359. 
Czyński  Jan,  II,  192. 

Daminaeus,  163. 
Daniłowski  Gustaw,  II,  432. 
Dąbrowski  Ignacy,  II,  476. 
Decius  Justus  Jodocus,  62,  74. 
Dembowski  Edward,  II,  224. 
Dembowski  Leon,  II,   192. 
Deotyma  (Łuszczewska  Jadwiga),  II,  305. 
Derdowski  Hieronim,  II,  326. 
Długosz  Jan  (Longinus),  80. 
Dmochowski    Franciszek   Ksawery,  454, 

458. 
Dmochowski  Franciszek  Salezy,  II,  124. 
Dobrzański  Jan,  II,  210. 
Dowkont  Szymon,  II,  224. 
Drużbacka  Elżbieta,  398. 
Drzewiecki  Karol,  II,  264. 
Dubiecki  Maryan,  II,  338. 
Duchińska    Seweryna    (Pruszakowa),    II, 

307. 
Duchiński  Franciszek,  II,  309. 


Dygasiński  Adolf,  II,  469. 
Działyński  Tytus,  II,  216. 
Dzieduszycki  Jerzy,  275. 
Dzieduszycki  Maurycy,  II,  211. 
Dzieduszycki  Wojciech,  II,  359. 
Dziekoński  Józef  Bohdan,  II,  248. 
Dzierzkowski  Józef,  II,  296. 

Ehrenberg  Gustaw,  II,  246. 
El...y  (Asnyk),  II,  355. 
Erzepki  Bolesław,  II,  324. 
Estreicher  Karol,  II,  318. 

Faleński  Felicyan,  II,  395. 

Falimirz  Stefan,  85. 

Feldman  Wilhelm,  II,  322. 

Felińska  Ewa,  II,  304. 

Feliński  Alojzy,  II,  15. 

Feliński  Szczęsny,  II,  400. 

Fijałek  Jan,  II,  320. 

Filleborn  Seweryn,  II,  248. 

Finkel  Ludwik,  II,  319. 

Fioł  Swajbold,  64. 

Fortunat,   153. 

Fredro  Aleksander,  II,  27,  260. 

Fredro  Andrzej  Maksymilian,  255. 

Fredro  Jan  Aleksander,  II,  450. 

Frowin,  15. 

Fryc  Andrzej  (Modrzewski),  75,  135. 

Gabryela  (Żmichowska  Narcyza),  II,  304. 

Gadomski  Jan  (Ładą),  II,  480. 

Gallus,  7. 

Gałka  Jędrzej,  32. 

Garczyński  Stefan,  wojewoda,  420. 

Garczyński  Stefan,  II,  121. 

Gaszyński  Konstanty,  II,   196. 

Gawalewicz  Maryan,  II,  473. 

Gawiński  Jan,  329. 

Gawłowicki  Szymon,  322. 

Gawroński    Franciszek    Rawita,    II,  332. 

Gąsiorowski  Wacław,  II,  484. 

Gdacyusz  Adam,  213. 

z  Gielniowa  Władysław,  44. 

Giller  Stefan,  II,  359. 

Gizewiusz  Herman  Marcin,  II,  216. 

Glaber  Andrzej,  65,  84. 

Gliński  Kazimierz,  II,  412. 

Gloger  Zygmunt,  II,  338. 

Głowacki  Aleksander  (Prus  Bolesław),  II, 

370. 
Godebski  Cypryan,  II,  19. 
Godlewska  Ludwika  (Exterus),  II,  495. 
Gołębiowski  Łukasz,  II,  232. 
Gołuchowski  Józef,  II,  124. 
Gomulicki  Wiktor,  II,  410. 
z  Goniędza  Piotr,  109. 


495     — 


Gorczyczewski,  II,   13. 
Górecki  Antoni,  II,   17,  127. 
Górnicki  Łukasz,  87,  194. 
Górski  Jakub,  139,   164. 
Górski  Konstanty,  II,  321. 
Górski  Stanisław,  165. 
Gościecki  Franciszek,  389. 
Gosławski  Maurycy,  II,  72. 
Goszczyński  Seweryn,  II,  78,  126, 
Grabowiecki  Sebastyan,  189. 
Grabowski  Ambroży,  II,  209. 
Grabowski  Michał,  II,  288. 
Grabowski  Tadeusz,  II,  313. 
Grochowski  Stanisław,   191. 
Groddeck  Gotfryd  Ernest,  II,  4, 
Grodziecki  Adam,  297. 
Grotkowski  Jan,  302. 
Groza  Aleksander,  II,  242. 
Gruszecki  Artur,  II,  468. 
Gruszczyński  Jan,  191. 

Haller  Jan,  73. 

Hasilina,  35. 

Heidenstein  Reinhold,  235.' 

Helcel  Antoni  Zygmunt,  II,  208, 

Herbest  Benedykt,  130. 

Hirschberg  Aleksander,  II,  310. 

Hirszband    Napoleon    (Jellenta    Cezary), 

II,  432. 
Hodi  (Tokarzewicz  Józef),  II,  334. 
Hoene- Wroński,  II,  183. 
Hoesick  Ferdynand,  II,  337. 
Hofman  Karol,  II,  193. 
Hofmanowa  Klementyna  (z  Tańskich),  II, 

34,  194. 
Hozyusz  Stanisław,  65,  120. 
Hubę  Romuald,  II,  220. 

Unicka  Marya,  II,  308. 

J...  Antoni  (Rolle),  II,  331. 
Jabłonowski  Aleksander,  II,  338. 
Jabłonowski    Jan    Stanisław,    383,    391. 
Jabłonowski  Jan  Aleksander,  383. 
Jabłonowski  Józef  Aleksander,  383. 
Jabłonowski  Stanisław,  383. 
Jadwiga  królowa,  19. 
Jagodyński,  329. 
Jan  Łodzią,  biskup,   18. 
Janczar  (Michał  Konstantynowie),  77. 
Janicius  Clemens,  70. 
Jankowski  Czesław,  II,  421. 
Jankowski  Placyd  (Dycalp),  II,  301. 
Janocki  Jan  Daniel,  431. 
Jański  Bohdan,  II,  193. 
Januszkiewicz  Eustachy,  II,  194. 
Januszowski  Jan,  139. 


Jaraczewska  Elżbieta,  II,  33. 
Jarochowski  Kazimierz,  II,  274. 
Jaroszyński  Tadeusz,  II,  487. 
Jasieńczyk  Maryan  (Karczewski  Wacław), 

II,  432. 
Jełowicki  Aleksander,  II,  194. 
Jemiołowski  Mikołaj,  221. 
Jenike  Ludwik,  II,  433. 
Jerlicz  Joachim,  221. 
Jeske-Choiński  Teodor,  II,  483. 
Jeż  Teodor  Tomasz  (Miłkowski  Zygmunt), 

II,  354. 
Jocher  Adam,  II,  225. 
Juniewic,  373. 
Junosza  Klemens  (Szaniawski),    II, 

470. 
Jurkowski  Jan,  235,  246. 
Juszyński  Hieronim,   432;  II,  42. 

Kaczkowski  Zygmunt,  II,  290,  282. 
Kadłubek  (magister  Vincenclus),  7. 
Kajsiewicz  Hieronim,  II,  193. 
Kalimach  Filip,  34. 
Kalinka  Waleryan,  II,   199,  314. 
Kaliński  Jan  Damascen,  320. 
Kallenbach  Józef,  II,  321. 
Kamieński  Henryk,  II,  186. 
Kamiński  Jan  Nepomucen,  II,  65. 
Karbowiak  Antoni,  II,  432. 
Karłowicz  Jan,  II,  337. 
Karmanowski  Olbrycht,  344. 
Karpiński  Franciszek,  437. 
Kasprowicz  Jan,  II,  421. 
Kaszewski  Kazimierz,  II,  334. 
Kawecki  Zygmunt,  II,  455. 
Kętrzyński  Wojciech,  II,  320. 
Kiliński  Jan,  467. 
Kirkor  Adam  Honoryusz,  II,  542. 
Kisielewski  Jan  August,  II,  454. 
Kiszka  Lew,  215. 
Kitowicz  Andrzej,  466. 
Klaczko  Julian,  II,   197. 
Klonowie    Sebastyan   Fabian    (Acernus), 

132,   192. 
Kłodziński  Adam,  II,  205. 
Kmita  Jan  Achacy,  196. 
Knapius  Grzegorz,  220. 
Kniaźnin  Franciszek  Dyonizy,  439. 
Kochanowski  Jan,  178. 
Kochanowski  Jędrzej,  196. 
Kochanowski  Mikołaj,  197. 
Kochanowski  Piotr,  319, 
Kochowski  Wespazyan,  348. 
Kolberg  Oskar,  II,  328. 
Kołłątaj  Hugon,  452. 
Komornicka  Marya,  II,  434. 
Konar  Alfred,  II,  474. 


—     496 


Konarski  Stanisław,  402. 
Konczyński  Tadeusz,  II,  453. 
Kondratowicz  Ludwik    (Syrokomla  Wła- 
dysław), II,  235. 
Konopnicka.  Marya,  II,  400. 
Kopczyński  Onufry,  463. 
Kopeć  Józef,  466. 
Kopernik  Mikołaj,  26. 
Korczewski  Wit,  103. 
Kordecki  Augustyn,  317. 
Korsak  Julian,  II,  240. 
Korsak  Rajmund,  II,   19. 
Korytyński,  391. 
Korzon  Tadeusz,  II,  330. 
Korzeniowski  Józef,  II.  262,  279. 
Kosiakiewicz  Wincenty,  II,  474. 
Kościelski  Józef,  II,  402. 
z  Koszyczek  Jart,  84,  86. 
Kotarbiński  Józef,  II,  334. 
Kozłowski   Stanisław    Gabryel,    II,    441. 
Kozłowski  M.  K.,  II,  421. 
Koźmian  Andrzej  Edward,  II,  214. 
Koźmian  Kajetan,  468;  II,  14. 
Koźmian  Stanisław,  II,  321. 
Krajewski  Aleksander,  II,  412. 
Krakowowa  Paulina,  II,  418. 
Krasicki  Ignacy,  419. 
Krasiński  Zygmunt,  II,  170. 
Kraszewski  Józef  Ignacy,    II,    271,  346. 
Kraszewski  Kajetan,  II,  421. 
Kraushar  Aleksander,  II,  331. 
Krechowiecki  Adam,  II,  455,  483. 
Kremer  Józef,  II,  208. 
Kromer  Marcin,  103,  120,  161. 
Kropiński  Ludwik,  II,  33. 
z  Krosna  Paweł,  67. 
Krowicki  Marcin,  110,  118. 
Kryński  Adam,  II,  334. 
Krzycki  Andrzej  (Cricius),  70. 
Krzywicki  Ludwik,  II,  337. 
Krzywoszewski  Stefan,  II,  474. 
Kubala  Ludwik,  II,  319. 

Lam  Jan,  II,  441. 

Lange  Antoni,  II,  432. 

Laskowski  Kazimierz,  (El),  II,  433. 

Lelewel  Joachim,  II,  140. 

Lemański  Jan,  II,  434. 

Lenartowicz  Teofil,  II,  252. 

Leszczyński  Andrzej,  307. 

Leszczyński    Stanisław,   król,   377,  400. 

Lewestam  Henryk  Fryderyk,  II,  432. 

Libelt  Karol,  II,  213. 

Limanowski  Bolesław,  11,  413. 

Linde  Samuel  Bogumił,  454;  II,  38. 

z  Lipnicy  Szymon,  48. 

Liske  Ksawery,  II,  322. 


Lubieniecki  Krzysztof,  200. 

Lubieniecki  ,Stanisław,  208. 

z  Lublina  Biernat,  81. 

Lubomirski  Jerzy,   124.  * 

Lubomirski    St.-filsław    Herakliusz,    256, 

359. 
Lubomirski  Tadeusz  ks.,  II,  422. 
Lubowski  Edward,  II,  442. 
Lutoskwski  Wincenty,  II,  316. 

Laguna  Stosław,  II,  331. 

Łaski  Jan,  protestant,  108. 

Łaski  Stanisław,  75. 

Łętowski  Julian  (Książek  Władysław),  II, 

400. 
Łoś  Wincenty  hr.,  II,  475. 
Łoziński  Walery,  II,  297. 
Łoziński  Władysław,  II,  319. 
Łubieński  Stanisław,  225. 
Łukaszewicz  Józef,  II,  216. 
Łuszczkiewicz  Władysław,  II,  318. 

Maciejowski  Ignacy  (Sewer),  II,  485. 

Maciejowski  Samuel,  79. 

Maciejowski  Wacław  Aleksander,  II,  411. 

Magelona,  153. 

Magnuszewski  Dominik,  II,  26,6. 

Majer  Józef,  II,  208. 

Majewski  Erazm,  II,  345. 

Majewski  Skorochód  Walenty,  II,  38. 

Majorkiewicz  Jan,  II,  224. 

Malczewski  Anjtoni  II,  73. 

Malinowski  Lucyan,  II,  325. 

Malinowski  Mikołaj,  II,  222. 

Małecki  Antoni,  II,  267,  320. 

M-ski  Adam,  II,  421. 

Mańkowski  Aleksander,  II,  463. 

Marcinkowski  Antoni,  II,  13. 

Marrene  Walerya  (Morzkowska),  II,  442. 

Maricius  Simon,  141. 

Massalski  Tomasz,  II,  37. 

Maskiewicz  Samuel,  270. 

Mateusz  z  Krakowa  (Stadtschreiber),  26. 

Matuszewicz  Marcin,  392. 

Matuszewski  Ignacy,  II,  34. 

Mazanowscy   Antoni  i  Mikołaj,  II,  321. 

Mecherzyński  Karol,  II,  208. 

Meluzyna,  153. 

Miaskowski  Kacper,  347. 

Michaux  Aleksander  (Miron),  II,  359. 

Miciński  Tadeusz,  II,  431. 

Mickiewicz  Adam,  II,  56,  94. 

Mickiewicz  Władysław,  II,  349. 

z  Miechowa  Maciej,  74. 

Mierosławski  Ludwik,  II,  182. 

Minasowicz  Józef  Dyonizy,  409. 

Miniszewski    Józef  Aleksander,    II,  419. 


497 


Młodzianowski  Tomasz,  219. 
Mochnacki  Maurycy,  II,   192. 
Molińska  Julia,  II,  214. 
Molski,  II,  13. 

Moraczewski  Jędrzej,  i     217. 
Morawski  Franciszek,  Ii,  65,  102. 
Morawski  Kazimierz,  313. 
Morawski  Maryan,  316. 
Morsztyn  Jarosz,  320.  '»l 

Morsztyn  Jędrzej,  286,  352. 
Morsztyn  Stanisław,  355. 
Morsztyn  Zbigniew,  295,  308,  355. 
Muczkowski  Józef,  II,  208, 
Murzynowski  Stanisław,  102. 
Mycielski  Jerzy  nr.,  II,  318. 
Myszkowski  Piotr,  170. 

Nabielak  Ludwik,  II,  422. 
Naborowski  Daniel,  344. 
Narbutt  Teodor,  II,  222. 
Naruszewicz  Adam,  428. 
Narzymski  Józef,  II,  442. 
Nehring  Władysław,  II,  325. 
Nidecius  Patriciusz  Andreas,  133. 
Niedźwiedzki  Zygmunt,  II,  485. 
Niemcewicz  Julian  Ursyn,  445;  II,  22,  32. 
Niemojewski  Andrzej,  II,  427. 
Niemojewski  Stanisław,  270. 
Niesiecki  Kacper,  379. 
Norwid  Cypryan,  II,  251,  342. 
Norwid  Ludwik,  II,  342. 
Nossig  Alfred,  II,  455. 
Nowaczyński  Adolf,  II,  456. 
Nowicki  Franciszek  Henryk,  II,  414. 
Nowiński  Józefat,  II,  442. 
Nowopolczyk    Wojciech     (Novocampia- 
nus),  141. 

Ochorowicz  Julian,  II,  422. 

Odymalski  Walenty,  322. 

Odyniec  Antoni  Edward,  II,  265. 

Ogiński  Kazimierz,  385. 

Okolski  Szymon,  267. 

Oleśnicki  Zbigniew,  30. 

Olizarowski  Tomasz  August,  II,  241. 

Opaliński  Krzysztof,  332. 

Opaliński  Łukasz,  253,  278,  330. 

Opeć  Baltazar,  80. 

Oppman  Artur  (Or-Ot),  II,  411. 

Orkan  Władysław,  II,  373. 

Orzechowski    Stanisław,    76,    118,  135. 

Orzeszkowa  Eliza,  II,  361. 

Osiński  Ludwik,  II,  16. 

Osoliński  Józef  Maksymilian,    II,  3,  12, 

42. 
Ostoja,  II,  489. 
Ostroróg  Jan,  32. 

DZIEJE    LITERATURY   POLSKIEJ   T.    II. 


Otton  cesarz  (powieść),  153. 
Otwinowski  Erazm,  154. 
Otwinowski  Samuel,  208. 
Otwinowski  Waleryan,  208,  326. 

Padurra  Tymko,  II,  84,  204. 

Pajgert  Adam,  II,  259. 

Pajgert  Józef,  II,  205. 

Paprocki  Bartosz,  148. 

z  Paradyża  Jakub,  26. 

Parkosz  Jakub,  27. 

Pasek  Jan  Chryzostom,  271. 

Pauli  Żegota,  II,  313. 

Paweł  (Pauli)  Grzegorz,   114. 

Pawiński  Adolf,  II,  329. 

Pawlicki  Stefan,  II,  316. 

Pawlikowski  Mieczysław,  II,  312. 

Perzyński  Włodzimierz,  II,  477. 

Petrycy  Sebastyan,  251. 

Piasecki  Paweł,  261. 

Piekarski  Krzysztof,  279. 

Piekosiński  Franciszek,  II,  218. 

Pielgrzymowski  Eliasz,  311. 

Piłat  Roman,  II,  321. 

Piotrowski  Gracyan,  431. 

Piotrowski  Jan,   169. 

Piiamowicz  Grzegorz,  463. 

Plater  Włodzimierz,  II,  220. 

Plebański  Józef  Kazimierz,  II,  340. 

Plenkiewicz  R.,  II,  344. 

Pług  Adam  (Pietkiewicz  Antoni),  II,  359. 

Pociej  Hipacy,  215. 

Poczobut-Odlaniecki,  170. 

Podbereski  Romuald,  II,  411. 

Pol  Wincenty,  II,  228. 

Polikarp  mistrz  (dyalog   o    śmierci),  51. 

Poncyan,  86. 

Poniński  Antoni,  395. 

Porębowicz  Edward,  II,  321. 

Potocki  Antoni,  II,  341. 

Potocki  Ignacy,  454. 

Potocki  Jan,  II,  37. 

Potocki  Stanisław,  454;  II,  43. 

Potocki  Wacław,  317,  323,  335. 

Prochaska  Antoni,  II,  324. 

Pruszcz  Piotr  Jacek,  155. 

Przesmycki  Zenon  (Miriam),  II,  432. 

Przeździecki  Aleksander  hr.,  II,  411. 

Przybylski  Jacek,  458. 

Przybylski  Zygmunt,  II,  266. 

Przybyszewski  Stanisław,  II,  457. 

Przypkowski  Samuel,  208. 

Pszczółka  Mikołaj    (z    Błonia),    29,    38. 

Rabski  Władysław,  II,  342. 
Raczyński  Edward  hr.,  II,  216. 
Radziwił  Albrycht  Stanisław,  273. 
32 


498     - 


Radziwił  Mikołaj  Krzysztof  (Sierotka),  1 66. 

Radziwił  Udalryk,  409. 

Radziwiłowa  Franciszka  (z  Sanguszków), 

397. 
Rakowiecki  Ignacy  Benedykt,  II,  38. 
Rapacki  Wincenty,  II,  441. 
Rautenstrauchowa  Łucya  (z  Gedrojciów), 

II,  33. 
Rej  Mikołaj,  80,  89,   100,  104,   146. 
Reklewski  Wincenty,  II,   17. 
Rembowski  Aleksander,  II,  330. 
Reymont  Władysław,  II,  471. 
Rittner  Tadeusz,  II,  455. 
Rodziewiczówna  Marya,  II,  488. 
Rodoć,  II,  400. 
Roniker  Bog.,  II,  452. 
Romanowski  Mieczysław,  II,  243. 
Rossowski  Stanisław,  II,  429. 
Rożniatowski  Abraham,  322. 
Rybiński  Jan,  190. 
Rydel  Lucyan,  II,  426. 
Rysiński  Andrzej,  II,  411, 
Rzączyński  Gabryel,  II,  411. 
Rzewuski  Adam  Wawrzyniec,  II,  421. 
Rzewuski  Henryk  hr ,  II,  283. 
Rzewuski  Stanisław  hr.,  II,  343. 
Rzewuski  Wacław,  410. 

z  Sanoka  Grzegorz,  34. 

Sapieha  Aleksander,  II,  9,  38. 

Sarbiewski  Maciej  Kazimierz,  221. 

Sarnecki  Zygmunt,  II,  444. 

Sarnicki  Stanisław,   164. 

Seklucyan  Jan,  87,   100,  118. 

Sękowski  Józef,  II,  224. 

Semenenko  Piotr,  II,  411. 

Semkowicz  Aleksander,  II,  319, 

Siarczy ński  Franciszek,  U,  412. 

Siemieński  Lucyan,  II,  206,  210. 

Sienkiewicz  Henryk  (Litwos),  II,  373. 

Sienkiewicz  Karol,  II,   193. 

Siennik  Marcin,  152. 

Sieroszewski    Wacław    (Sirko),    II,   481. 

Skarbek  Fryderyk  hr  ,  II,  36. 

Skarga  Piotr,   125. 

Skimborowicz  Hipolit,  II,  411. 

Słowacki  Euzebiusz,  II,  419. 

Słowacki  Juliusz,  II,   129. 

Smoleński  Władysław,  II,  330. 

Smolik  Jan,  190. 

Smolka  Stanisław,  II,  315. 

Smotrycki  Melecyusz,  214. 

Sokolnicki,  46. 

Sokołowski  Maryan,  II,  322. 

Sokołowski  Stanisław,  124. 

Solikowski  Jan  Dymitr,  137. 

Sołtan  Abgar,  II,  475. 


Sowiński  Leonard,  II,  393. 
Sowizdrzał,  236. 
Spasowicz  Włodzimierz,  II,  339. 
Staff  Leopold,  II,  419,  430. 
Stalmach  Paweł,  II,  470. 
Stanisławska  Anna,  361. 
Starowolski  Szymon,  262. 
Staszic  Stanisław,    449;    II,    8,    11;  37. 
Stebelski  Włodzimierz,  II,  466. 
Sten  Jan,  II,  322. 

Stoiński  (Statorius)  Piotr,  108,  188. 
Struve  Henryk,  II,  329. 
Stryjkowski  Maciej   148. 
Surowiecki  Wawrzyniec,  II,  38. 
Sygietyński  Antoni,  II,  341,  467. 
Szajnocha  Karol,  II,  211. 
Szaniawski  Józef  Kalasanty,  II,  47. 
Szancer  Władysław  (Ordon),  II,  359. 
Szarzyński  Mikołaj,  189. 
Szaszkiewicz  Marcyan,    II,  204, 
Szczeniowski  Tytus,  II,  301. 
Szczepanowski  Stanisław,  II,  320. 
Szelągowski  Adam,  II,  455. 
Szlichtyng  Jerzy,  209,  296,  351. 
Sztyrmer  Ludwik,  II,  300. 
Szujski  Józef,  II,  314,  438. 
Szukiewicz  Aleksander,  II,  455. 
Szymański  Adam,  II,  481. 
Szymonowie  Szymon,  177,   230. 

Ścibor,  56. 

Śniadecki  Jan,  II,'  4,  9. 

Śniadecki  Jędrzej,  II,  4. 

Świdziński  Karol,  II,  219. 

Świętochowski  Aleksander  (Okoński),  II, 

327,  447. 
Świnka  Jakub,   13. 

Tarnowski  Jan,  111. 
Tarnowski  Stanisław  hr.,  II,  317. 
Terpiłowska  Julia,  II,  359. 
Tetmajer  Kazimierz,  424, 
Tetmajer  Włodzimierz,  II,  414. 
Tomaszewski  Dyzma,  II,  14. 
Towiański  Andrzej,  II,  112. 
Trembecki  Jakub,  308. 
Trembecki  Stanisław,  433. 
Trentowski  Bronisław,  II,  443. 
Trepka  Ostafi,  104. 
Tretiak  Józef,  II,  317. 
Tripplin  Teodor,  II,  455. 
Trzecieski  Andrzej,  153. 
Twardowski  Kacper,  239. 
Twardowski  Samuel,  314. 
Tylkowski  Wojciech,  220. 
Tymowski  Kantorbery,  II,   18. 
Tyszyński  Aleksander,  II,  224. 


—     499 


Uchański,  65,  107. 
Ujejski  Kornel,  II,  255. 
Ulanowski  Bolesław,  II, 
Unrug  Zygmunt,  369. 


316. 


Walewski  Antoni,  II,  315. 
Waliszewski  Kazimierz,  II,  343, 
Wapowski  Bernat,  74. 
Warmiński  ks.,  II,  325. 
Warszewicki  Krzysztof,  163. 
Warszewicki  Stanisław,  125. 
Wasilewski  Edmund,  II,  247. 
Wasilewski  Zygmunt,  II,  321. 
Wereszczyński  Józef,   148. 
Weyssenhoff  Józef,  II,  479. 
Węgierski  Tomasz  Kajetan,  434. 
Wężyk  Franciszek,  II,  17,  208. 
z  Wielunia  Jeronim,  83. 
Wieniawski  Julian  (Jordan),  II,  441. 
Wierzbicki  J.  S.,  II,  434. 
Wierzbowski  Teodor,  II,  342. 
Wietor  Jeronim,  83,  85. 
Wilczyński  Albert,  II,  298. 
Wilkońska  Paulina,  II,  301. 
Wilkoński  August,  II,  297. 
z  Wilkowiecka  Mikołaj,   160. 
Wilkowski  Kacper,  207. 
Windakiewicz  Stanisław,  II,  318. 
Wisłocki  Władysław,  II,  313. 
Wiszniewski  Michał,  II,  207. 
Wiszowaty  Andrzej,  209. 
Witkiewicz  Stanisław,  II,  341. 
Witkowski  Stanisław,  328. 
Witwicki  Stanisław,  281. 
Witwicki  Stefan,  II,  127. 
Wójcicki  Kazimierz  Władysław,  II,  221, 
Wójcicka  Zofia,  II,  454. 
Wojciechowski  Tadeusz,  II,  318. 
Wojkowski  Antoni,  II,  217. 
Wolan  Andrzej,  117,  141. 
Wolski  Marcin,   145. 
Wolski  Włodzimierz,  II,  249. 
Wołowski  Michał,  II,  441. 
Woronicz  Jan  Paweł,  II,   19. 


Wróbel  Walenty,  84. 
Wujek  Jakub,  124. 
Wybicki  Józef,  467. 
Wydżga  Jan,  Stefan,  272. 
Wyrwicz  Karol,  456. 
Wysocki  Włodzimierz,  II,  434. 
Wyspiański  Stanisław,  II,  460. 

Zabłocki  Franciszek,  443,  459. 
Zaborowski  Tymon,  II,  18. 
Zachar3'asiewicz  Jan,  II,  357. 
Zagórski  Włodzimierz,  II,  400. 
Zahorowski  Tomasz,  22. 
Zaleski     Józef     Bohdan,     Ił,     81,     89, 

123. 
Zalewski  Kazimierz,  II,  445. 
Załęski  ks.,  II,  320. 
Załuski  Andrzej  Chryzostom,  407. 
Załuski  Józef  Andrzej,  407. 
Załuski  Paweł,  398. 
Zamojski  Jan,  168. 
Zan  Tomasz,  II,  57. 
Zapolska  (Śnieżko)  Gabryela,  II,  452,  467. 
Zbylitowski  Andrzej,   190. 
Zbylitowski  Piotr,  328. 
Zdziechowski  Maryan,  II,  321. 
Zgliński  Daniel,  II,  453. 
Zieliński  Gustaw,  II,  243. 
Ziemięcka  Eleonora,  305. 
Zienkowicz  Leon,  II,  127,  193. 
Zimorowic  Józef  Bartłomiej,  232. 
Zimorowic  Szymon,  232. 
Zmorski  Roman,  II,  250. 

z  Żarnowca  Grzegorz,  117. 

Żebrowski  Jakub,  326. 

Żeligowski   Edward   (Sowa   Antoni),    II, 

268. 
Żeromski  Stefan,  II,  476. 
Żmichowska  Narcyza,  II,  304. 
Żółkiewski  Stanisław,  271. 
Żuławski  Jerzy,  II,  430. 
Żydowski,  363. 
Żygliński  Franciszek,  II,  248. 


OttGRAfil 
(DIT  AnC^fCA 
i  £POŁRI 
0)   RfiAROtfią 


m 


w 


Brttckner,  Alexander 

Dzieje  literatury  polskiej 
w  zarysie.     Wyd.  2 

t.  2 


PLEASE  DO  NOT  REMOVE 
CARDS  OR  SLIPS  FROM  THIS  POCKET 

UNIYERSITY  OF  TORONTO  LIBRARY 


■