This is a digital copy of a book that was preserved for generations on library shelves before it was carefully scanned by Google as part of a project
to make the world's books discoverable online.
It has survived long enough for the copyright to expire and the book to enter the public domain. A pubHc domain book is one that was never subject
to copyright or whose legał copyright term has expired. Whether a book is in the public domain may vary country to country. Public domain books
are our gateways to the past, representing a wealth of history, culture and knowledge that's often difficult to disco ver.
Marks, notations and other marginalia present in the original volume will appear in this file - a reminder of this book's long journey from the
publisher to a library and finally to you.
Usage guidelines
Google is proud to partner with libraries to digitize public domain materials and make them widely accessible. Public domain books belong to the
public and we are merely their custodians. Nevertheless, this work is expensive, so in order to keep providing this resource, we have taken steps to
prevent abuse by commercial parties, including placing technical restrictions on automated ąuerying.
We also ask that you:
+ Make non-commercial use of the file s We designed Google Book Search for use by individuals, and we reąuest that you use these files for
personal, non-commercial purposes.
+ Refrainfrom automated ąuerying Do not send automated ąueries of any sort to Google's system: If you are conducting research on machinę
translation, optical character recognition or other areas where access to a large amount of text is helpful, please contact us. We encourage the
use of public domain materials for these purposes and may be able to help.
+ Maintain attribution The Google "watermark" you see on each file is essential for informing people about this project and helping them find
additional materials through Google Book Search. Please do not remove it.
+ Keep it legał Whatever your use, remember that you are responsible for ensuring that what you are doing is legał. Do not assume that just
because we believe a book is in the public domain for users in the United States, that the work is also in the public domain for users in other
countries. Whether a book is still in copyright varies from country to country, and we can't offer guidance on whether any specific use of
any specific book is allowed. Please do not assume that a book's appearance in Google Book Search means it can be used in any manner
any where in the world. Copyright infringement liability can be ąuite severe.
About Google Book Search
Google's mission is to organize the world's Information and to make it universally accessible and useful. Google Book Search helps readers
discover the world's books while helping authors and publishers reach new audiences. You can search through the fuli text of this book on the web
at|http : //books . google . com/
Jest to cyfrowa wersja książki, która przez pokolenia przechowywana była na bibliotecznych pólkach, zanim została troskliwie zeska-
nowana przez Google w ramach projektu światowej biblioteki sieciowej.
Prawa autorskie do niej zdążyły już wygasnąć i książka stalą się częścią powszechnego dziedzictwa. Książka należąca do powszechnego
dziedzictwa to książka nigdy nie objęta prawami autorskimi lub do której prawa te wygasły. Zaliczenie książki do powszechnego
dziedzictwa zależy od kraju. Książki należące do powszechnego dziedzictwa to nasze wrota do przeszłości. Stanowią nieoceniony
dorobek historyczny i kulturowy oraz źródło cennej wiedzy.
Uwagi, notatki i inne zapisy na marginesach, obecne w oryginalnym wolumenie, znajdują się również w tym pliku - przypominając
długą podróż tej książki od wydawcy do biblioteki, a wreszcie do Ciebie.
Zasady użytkowania
Google szczyci się współpracą z bibliotekami w ramach projektu digitalizacji materiałów będących powszechnym dziedzictwem oraz ich
upubliczniania. Książki będące takim dziedzictwem stanowią własność publiczną, a my po prostu staramy się je zachować dla przyszłych
pokoleń. Niemniej jednak, prace takie są kosztowne. W związku z tym, aby nadal móc dostarczać te materiały, podjęliśmy środki,
takie jak np. ograniczenia techniczne zapobiegające automatyzacji zapytań po to, aby zapobiegać nadużyciom ze strony podmiotów
komercyjnych.
Prosimy również o:
• Wykorzystywanie tych plików jedynie w celach niekomercyjnych
Google Book Search to usługa przeznaczona dla osób prywatnych, prosimy o korzystanie z tych plików jedynie w niekomercyjnych
celach prywatnych.
• Nieautomatyzowanie zapytań
Prosimy o niewysyłanie zautomatyzowanych zapytań jakiegokolwiek rodzaju do systemu Google. W przypadku prowadzenia
badań nad tłumaczeniami maszynowymi, optycznym rozpoznawaniem znaków łub innymi dziedzinami, w których przydatny jest
dostęp do dużych ilości tekstu, prosimy o kontakt z nami. Zachęcamy do korzystania z materiałów będących powszechnym
dziedzictwem do takich celów. Możemy być w tym pomocni.
• Zachowywanie przypisań
Znak wodny "Google w każdym pliku jest niezbędny do informowania o tym projekcie i ułatwiania znajdowania dodatkowych
materiałów za pośrednictwem Google Book Search. Prosimy go nie usuwać.
• Przestrzeganie prawa
W każdym przypadku użytkownik ponosi odpowiedzialność za zgodność swoich działań z prawem. Nie wolno przyjmować, że
skoro dana książka została uznana za część powszechnego dziedzictwa w Stanach Zjednoczonych, to dzieło to jest w ten sam
sposób traktowane w innych krajach. Ochrona praw autorskich do danej książki zależy od przepisów poszczególnych krajów, a
my nie możemy ręczyć, czy dany sposób użytkowania którejkolwiek książki jest dozwolony. Prosimy nie przyjmować, że dostępność
jakiejkolwiek książki w Google Book Search oznacza, że można jej używać w dowolny sposób, w każdym miejscu świata. Kary za
naruszenie praw autorskich mogą być bardzo dotkliwe.
Informacje o usłudze Google Book Search
Misją Google jest uporządkowanie światowych zasobów informacji, aby stały się powszechnie dostępne i użyteczne. Google Book
Search ułatwia czytelnikom znajdowanie książek z całego świata, a autorom i wydawcom dotarcie do nowych czytelników. Cały tekst
tej książki można przeszukiwać w Internecie pod adresem http : //books . google . com/
7/^3. 2j. 8^^o
HARVARD COLLEGE
LIBRARY
BOUGHT FROM THB
AMEY RICHMOND SHELDON
FUND
>
(^
n*
JULIUSZ SŁOWACKI
JEGO ŻYCIE I DZIEŁA
w STOSUNKU DO WSFÓŁCZESNŹJ EPOKI.
TOM PIBlŁWBSr.
¥
J.A^JLIKOWSKIEGO
v;e lwowie
mmi mmm
JEGO ŻYCIE 1 DZIEŁA
w STOSUNKU DO WSPÓŁCZESNEJ EPOKI.
PRZEZ
ANTONIEGO MAŁECKIEGO.
Tom pierwbst.
NAKŁADEM AUTORA.
Z DRUKARNI ZAKŁADU NARÓD. IM. OSSOLIŃSKICH.
Pod bespoir. san|dein uprzyw. dzierżawcy Alex. Yofl^la.
1866.
\/5iu' 7.-.-'j. ;.. ecc
HARVARD
|UNrVERS1TY|
LIBRARY
SEP 21 1959
ł 'i ** ■ ■ i
SPIS RZECZT
W TOMUE PIERWSZYM ZAWARTYCH.
•trona
Przedmowa \ . . • • IX
ROZDZIAł. h
UrodseDie poetj — słów kilka o j^^ rodzicach — szkolne cza-
sy-^ pierwsze objawy poetyckiego usposobienia. Pierwsza
przyjaźń i pierwsza miłośd. Bajronizm. Pierwszy krok
w świat rzeczywisty — urzędowanie w Warszawie. KsiąAc
Lubeeki, Dominik Liaiedii, Niemcewicz. Powstanie Li-
stopadowe — pierwsze wyst^ienie Juliusza jako poety.
Wyjasd z kraju 1
ROZDZIAŁ U.
Rok 1831 i pierwsza połowa 1832go. — Przybycie do Wrocła-
wia, a stąd do Drezna. Odyniec — okolice drezdeńskie.
Wyjazd do Londynu. Teatr londyński — Westminster —
Niemcewicz. Przeniesienie się do Paryża — niekorzystny
sąd o Francuzach — cmentarz Pere -ja - Chaise — teatra —
Lelewel i inni Polacy przybywający na emigracyą. Poeta
zamierza ogłosid zbiór swoich poezyi — wiadomość o pró-
bach jego nąjpierwszych — trudności znalezienia nakład-
cy — romans w języku francuskim. Druk rozpoczęty —
wiele obieci^ca znsjomośó — panna Kora — owacye i na-
dzieje wielkiego powodzenia. Lafayette — X. Praniewicz —
Skil)ieki. Dzieła wychodzą z pod prasy. Mickiewicz w Pa-
ryiu — pierwsi^ powód niesnasek pomiędzy nim a Sło-
wackim — wspomnienie pewnego zdarzenia w Wilnie. . 37
strona
ROZDZIAŁ IH.
Poesya polska przed rokiem 1830 — j^j stosunek do literatur
zachodnich — jdj główne wewnętrzne znamię. Odrcbnoś<S
wyobrafteń Juliusza Słowackiego — niepopulamośd jego
pierwszych publikacji. Czas pracy nad każdym z utwo-
rów ogłoszonych w r. 1832. Uwagi o poemacie Hugo
ł o dramacie Mindowe, — rozbiór Maryi Stuart. 62
KOZDZIAŁ IV.
Dalszy ciąg rzeczy zaczęta* w poprzedzającym rozdziale. Nieco
o powieści poetyckiej jako now^* formie poezyi. Biele-
cki — Mnich — Arab — Żmija. Ogólny^ wniosek.
Bąjronizm ,i jego ślady w poezyi polskiej 102
ROZDZIAŁ V.
Druga połowa roku 1832. Ukończenie poematu Lambro.
Smutne doniesienia z domu, ISTówb niesnaski z Mickiewi-
czem. Dziady. Nagły wyjazd z Paryża. P. Lenormand
i podróż do Genewy 181
ROZDZIAŁ VL
Rok 1833. — Pensy onat na przedmieściu genewskićm i jego
gospodynfe. Tryb życia Słowackiego w Grenewie. Nowe
stosunki i znajomości. Wrażenie francuskiej recenzyi jego
Poezyi. Teatr genewski. — Wiadomość o zgonie Zienko-
wicza. — Lambro oddany do druku, przedmowa do
niego. — Życie towarzyskie roku owego dośó zajmujące.
Boston — Eglantyna — Eliza. — Wiosna — różne figury
z dalekicb krajów sąsiadujące teraz z Słowackim — ro-
dzina Uwarow — Potopów — hrabina Seidwitz — misyo-
narz Wolf itd. — Wycieczki w góry okoliczne. — Uroczy-
stość szkolna — imieniny Juliusza. — W jesieni praca
nad Kordyanem 164
ROZDZIAŁ VII.
Zdanie o poemacie Lambro. Czy narodowość poezyi na tćm
polega, ażeby obrabiać materye brane Jedynie ze sfery
własnćj ? — Rozbiór Kordyana — kilka uwag o Dzia-
dach Mickiewicza i o (tarczyńskiego Wacławie . . 177
0trona
ROZDZIAŁ Vni.
Bok 1834 i 1835. — Wiura ^przeczucia. Śmierć babki. —
Egiantyna. Przykrości wygnania dają się czuć pod ka-
żdym względem. Smutne usposobienie. Skromne życzenia,
bez nadziei ich osiągnięcia. — Wieczorki genewskie. Pra-
ce i studya: Filozofia — Biblia — Georges Sand. W al-
ias — Mazepa — Balladyna — Horsztyński. —
Lepsze chwile — Nowa znajomość — Marya W. — Po-
dróż w mił^m towarzystwie i dalsze z tego następstwa. — '
Rozczarowanie — -trzy miesiące samotnego pobytu w gó-
rach. Przesilenie i no we^ ideały. ,W Szwajcaryi* —
Anhelli . 204
ROZDZIAŁ IX.
Rok 1836 do połowy 1837. — Przygotowania do podróży wło-
skidj — trudności pasportowe. Wyjazd do Rzymu — wra-
żenia — nowe znajomości , Krasiński. Neapol — Sor-
rento— poemat „Wacław". Podróż na Wschód. Gre-
cya — Egipt — Kairo — piramidy — spotkanie z przy-
jaciółmi koło Dendery. Teby — jazda na widUądach
ku Palestynie. Kwarantanna w £l-Arish. Jerozolima —
noc u grobu Chrystusa. Ruiny Balbe^u — Klasztor or-
miański na Libanie — spowiedź — „Ojciec Zadżu-
mionych**. Bajrut — powrót okrętem do Liwurny . . 248
PRZEDMOWA.
Oddając do rąk publiczności tę książkę o Juliuszu
Słowackim, uważam za poteebne wytłómaczyć się,
skąd mi przyszło na myśl pisać tak obszernie o czło-
wieku, który w społeczeństwie zajmował tylko skro-
mne stanowisko pisarza, a którego dziełom przy ca-
łej ich genialności sam nieraz niedostatki wytykam,
2e mnie z tej strony będzie zaczepiała krytyka, o
tem wcale nie wątpię. Niechże przynajmniej — jeżeli
nie rozbroi, to bodaj złagodzi surowość jej zarzutów
szczere i otwarte opowiedzenie, jak ta praca moja
powstała i w jakim celu była podjęta. Dała mi do
niej główny powód oddana do rąk moich w odpisie
korespondencya Słowackiego, prowadzona z róźnetni
osobami, z Zygmuntem Krasińskim, z Teofilem Janu-
szewskim, wujem poety, z Komelim Stattlerem, zna-
komitym niegdyś profesorem malarstwa w Krako^e,
a przedewszystkiem z matką. Do matki swojej pisy-
wał poeta nasz w stałych i częstych terminach i
zwykł jej był przez cał^ czas życia swego na emi-
gracyi szczegółowo zdawać" sprawę ze wszystkiego,
% czego się^tylko to życie jego splatało. Rozczytując
X
ten nader znaczny zbiór listów (jest ich tyle, że za-
pełniłyby dwa spore tomy), nie mogłem się oprzeć
w pierwszej chwili urokowi, jaki wywiera to rzeczy-
wiście bezprzykładne bogactwo wyobraźni, strumie-
niami rozlanej w owych potocznych i poufnych roz-
mowach nieznanego zupełnie dotychczas z tej strony
wieszcza; i porwany myślą, że to prawdziwy pamię-
tnik wewnętrznego życia poety, że to istna fotografia
najskrytszych poruszeń serca — zamierzyłem nakło-
nić koniecznie krewnych jego do bezzwłocznego ogło-
szenia tej całej korespondencyi Dalsze czytanie je-
dnakże d^o mi uczuć niebawem niestosowność tego
żądania. Nie tylko bowiem czas obecny zdaje się być
cokolwiek jeszcze za rychłym, żeby wszystko, co się
w niej mieści, bezwarunkowo można było drukować;
ale i tego nie mogę zataić, że kiedy się odczytuje
zbiór listów cały w jednym ciągu jeden po drugim,
doznawać się zaczyna z czasem przy tak wielkiej ich
obfitości -^ znużenia. Ostatecznie bowiem każdy list
jest tylko listem, choćby go pisał i genialny poeta!
Doniesienia o bieżących potocznościach życia, o zdro-
wiu, kłopotach, powodzeniu itp. zajmują tu zawsze
miejsce sobie właściwe; a nawet i najpoetyczniejsze
ustępy nie mogą się nie powtarzać w podobnym cią-
gle sposobie. W skutek czego czytający te wynurze-
nia pou&e trąd coraz bardziej zmyri dla rzeczy pra-
wdziwie niepospolitych, ginących w tym nawale po-
wszednich konwencyjności.
Nie uważając zatem jak na teraz za pożądane,
żeby korespondencya ta była drukowana w całości,
a nie mogąc z drugiej strony i tego z przekonaniem
XI .
swojem pogodzie 9 żeby pojedyncze z listów urywki,
wyjęte na chybi trafi ze związku, było wl»ściw6m
dawać do rąk pttblicanosci w sposób, jak ło uczynio-
no na przykład z listami Krasińskiego lat temu kilka :
wzi^em sobie za zadanie zużytkować ten materyał
inaczej. Postanowiłem z osnowy Kstów rozwinąć wą-
tek autentyczny życia Słowackiego tak mało komu
znanego dotąd dokładniej; a zapomocą lepiśj rozwi-
dnionego poglądu na tegoż życia koleje, rzucić też
nieco światła i na jego dzieła. I oto w taki to sposób
powstała książka niniejsza , poświęcona zarazem i bio-
grafii poety i krytycznemu rozbiorowi piam jego,
w odniesieniu do całego ogółu ówczesnych usiłowań
w literaturze nacaej, stanowiących jakby tło dla wy-
łącznego uwag moich przedmiotu. Przyznaję otwarcie,
że kiedym się zabierał do tój roboty, nie wystawia-
łem sobie, że się ona do tej objętości rozciągnie. Nie
ręczę nawet za to, czybym się był zabrał do niej,
gdybym to naprzód był wiedział. Ale zabmąwszy raz
w rzecz i spostrzegłszy się, w co ja wszedłem, iro-
chę zapóźno: nie chciałem się jiiż cofać po caiasie.
Prowadziłem tedy coraz dalej naprzód pracę zaczętą,
pocieszając się. nadziegą, że cokolwiek się stąd wy-
wiąże, nie będzie bez pewnego interesu a może i po-
żytku. Mianowicie zaś towarzyszyło mi w tern zajęciu
to przekonanie, że warto jest przypatrzeć się choćby
też raz jeden z bliska... życiuPoety! Warto poznać
. w tym autentycznym , z własnych świadectw utwo-
rzonym obrazie, z czego to u natur wyjątkowych,
noszących to chlubne miano, zazwyczaj splata się ów
Wątek uczuć, szałów, rzadkich pociech, częstszych
xn
bokści) mebiańskich natchnień i cierpień nieraz nąj*-
dotkliwazych, który tium ludzi, stojący u ich piede-
stalą, nazywa później sławnem żydem geniahiego ozlo-
wieka . . . Tyle o tem już pisano w romansach ! Każdy
wystawia sobie stan duszy tych ludzi nadzwyczaj-
nych — po swojemu. Prawdy bezwzględnej nie może
byc mgdy w takich wymarzonych i tylko z własnej
głowy branych opisach. Otóż zdarzyła się sposobność,
sposobność w literaturze naszej do tej przynąjnmiej
pory jedyna, że przy pomocy takiego zapasu własno-
ręcznych zwierzeń, wyrzeczonych w chwilach zawsze
stanowczych, pod wpływem uczuć zbyt świeżych, że-
by praypuszczać , że ten, co to pisał, fałdy swej togi
drapował sztucznie i^ stawał w postaci cdowieka któ-
ry pozuje... możemy krok w krok, jak cień za cia-
łem towarzyszyć jednemu z podobnych ludzi przez
cale pasmo dni jego i mieć jak na ^oni przed sobą
całą genezę i dziejów jego jako człowieka i natchnień
jego jako artysty. Dlaczegóż nie mielibyśmy korzy-
stać z tej sposobności? Nie miaiżehj wizerunek taki
mieć przynajmniej tyle wartości, co obrazy charakte-
rów i opisy przygód wymarzonych w fantazyi?
Ale odeprze niejeden na to : przecież Słowacki nie
był największym naszym poetą! jeżeli więc o to cho-
dziło: to należfidlo sobie wybrać kogoś takiego, któ-
ryby sprawiedliwiej mógł tu duźyć za pomnikowy
posąg wieszczego usposobienia. — Prawda! Autor Lilii
Wenedy niewątpliwie miał coś w duchu swoim choro-^
bliwego. Między dziełami , których ostatecznie dokoneJ!,
a tą potęgą jego poetyckiej zdolności, którą w poje-
dynczych tylko miejscach bije u niego całym, blaskiem
xin
łtnjdtaościy gdrieindziój zaś już tylko „dyini przez
fiłowa^^y nie ma należytego stosunku. StemwBzystkiśm
i ta anormalnośóy która nas w osobie jego uderza^
nie byłto symptom oderwany i czysto osobisty. Tc^
było znamię typowe czasu, to było cierpienie właści-
we mniej więc6j całśj tej generacyi , do którśj Juliusz
naleźi^. Już przeto dla tej jednej przyczyny uważam
życie j^o za przedmiot pod każdym względem godny
głębszego rozpatrzenia.
A zresztą — należy zawsze korzystać ze sposo-
bności, jaka się właśnie nadarza. Mickiewicz nie zo-
stawi po sobie takiego materyału do odtworzenia wi-
zerunku całego swego żywota; dlatego też niejedno
z źródeł jego natchnienia na zawsze dla potomnych
pozostanie zagadką.
— Obok Słowackiego, stawionego na pierwszym
planie, umieściłem w obrazie moim cały chór osób
różnych współczesnych, z którymi łączyły go bliższe
lub dalsze stosunki i o których często mówi w swp-
jój korespondenci^. Zdawało mi się, że nie mogą być
obojętne szczeg^y dotyczące ich doli, wpływów na
nich działających i okoliczności, śród których żyli.
Ścńąga się to gównie do tych pisarzów naszych, co
życie spędzili na yrjrgnamn. Jeżeli wreszcie szczególe
podobne wydają się może dzisiaj jeszcze ponmiejszej
wagi, nie będąc tak dalece nieznanemi rzeczami dla
. pokolenia dzisiejszego: to rozumiem, że nie będą bez
interesu dla późniejszych, do których tradycye żyją-
ce pomiędzy nami, dojdą tylko w drobnych okru-
chach. Cóżbyśmy dziś za to daJi, gdybyśmy tyle wie-
/
dj$ieć mogli na -pmjlfUęA o KiaaJcomito^oiach Ba»jdi
z zygmuntow^kiej epoki! Byłaby to melogiczBość, ivz-
bijać się za, mióclrobiuejazeini wiadomoetkanu, jeżeli
4akowe dotycĘi^ od dawoa zgari:ycl;Ly a j» nie waayć
sobie wspomniema dotyczące osób^ któryd^ mogiły
jeszcM w aaemi nie zaklęsły i zaledwie 'darnią poro-
simy. Przyjdzie czaa^ że i te grobowce znikną z przed
oczu żyjąc^cli, a wtedy będzie tern droższą wiado-
mość o wszystkich, którzy w gołębi ich spoczęli...
— Ze stroną opisową i historyczną dzieła mojego
połączyłem i część krytyczną. I wytłómaczyc się mu-
szę, dlaczego rozwodzę się tak obszernie nawet nie-
raz nad takimi utworai!ai Słowackiego, którym sam
wielkiego znaczenia artystycznego odmawiam. Dzieła
tego poety, niesłusznie przez ogół mało poszukiwane,
zaczęty od lat kilku tu i owdzie prawie znowu nad
zasługę i miarę entuzyazmowaó pewną liczbę czytel-
ników, zwłaszcza pcnniędzy młodzieżą. Według wszel-
kiego podobieństwa do prawdy, będzie się to z cza-
sem jeszcze powiększać. Przy takiej sprzeczności są-
dów i punktów widzenia — bardzo wiele zależy na
tern , ażeby sobie zdać raz sprawę oa usikiąjszydi
studyach opartą, tak ze zalet jako i przywar właści-
wych Słowackiemu. Krótkie wyroki na nic się tu nie
przydadzą, Doraźnie wypowiadane mniemania nikogo
jeszcze o niczem nie przekoni^y. Zresztą wszelkie
krytyczne rozbiory zdaniem mojem wtedy tylko mo-
gą być prawdziwie pożyteczne, kiedy nie ogranieiia-
jąc się do tego, żeby czy to naganą czy pochwałą
wi^ynąp na dalsze roboty krytykowanego pisarza, po-
rofisają pjtaoift dięgująoe dottDśnoścsi mró^ ineco po
za zakres 2)OT«£RSonego wlasiiie pr:(idd!imo<$u. Kieóh im
8ię tu woliK) będzie odm>ia6 do "Wi^lMój w takich
rzecsfiach powagi. Erytyki Łessyng* w jego „Hainbur-
skiej Dramatargii* objęte, s^ ciągle jeszcae pouczar
jące, chociaż mało która ze sztuk przez niego tam
Tozbi^*anycłL bywa jeszcze grywaną, a dio6by tylko
czytywaną {»^ez kogo . . . Daleki jestem od cŁęd przy*
pisywania moim krytycznym wywodom znaczenia, któ^
reby je zbliżać mogło do mistrzowskich rozbiorów
Łesssmga; ale godzi się każdemu iść w ślady za czło*-
wiekienx> ^rego sposób się uznaje za godny naśla-
dowsmda.
— Na zakończenie powiedzmy słówko, czy się go-
dziło robić użytek, przeznaczony dla wiadomości całej
publiki, z listów prywatnych. Poruszył to pytanie co
do Mickiewicza niedawnymi czasy znakomity nasz
krytyk Julian Klaczko i bardzo się stanowczo wy-
razi! za tóm, że „ogłaszanie poufiiych pism i listów
znakomitych w narodzie ludzi nie jest rzeczą ani tak
iuechybm'e godziwą, ani tak nad wszelką wątpliwość
pożyteczną, jak się to niejednemu wydaje." Rozró-
żniając pomiędzy łudź mi czynu, do których poli-
czył polityków > wojowników i dyplomatów, a mi-
strzami słowa i sztuki: uważa szanowny autor,
że tylko pierwszych uważany być może i prywatny
nawet żywot za godziwy przedmiot badań powsze-
chnych; podczas gdy osobistość drugich radby on
usunąć ile tylko być może z przed oczu ciekawych
natrętów , a to dlatego że biografia artystów i poe-
tów bywa prawie zawsze mikrografią ducha.
XVI
'BrzyzDAję chęime, że mogą niewątpliwie zdarzać
się wielkie przesady w nieoględnem traktowaniu pry-<
watnych stósonkow czyidlikolwiek , czy tam kto wal-
czył na świecie bronią, czy wreszcie pioitem. Stern-
wszystkiem zdaje mi się, że jednak podnosio do re*-
guły powszechnej zaleconej tu dyskrecyi nie móźna.
Koniec końcem, trudnoby było zaprzeczyć teniu, źe
pospolicie dzieła poetów wtedy dopiero zaczynają być
należycie zrozumiałe i pożyteczne dla wszystkich, kie-
dy się wie dokładnie, wśród jakich okoliczności one
powstały, to jest kiedy się dobrze zna przebieg życia
ich autora. A już to samo upoważnia do tego , aby
się starać zbogacić biografią jego szczegółami jaknaj-
doUtadniejszymi skądkolwiek bądź. Zresztą i iiajszczy-
tniejsza poezya, ażeby nie była próżnym blichtrem i
tumanem dla niedoświadczonych , powinna być popar-
tą życiem poety. Mam to przekonanie, że narodowi
służy wszelkie prawo do dochodzenia tego, co mu
poeta daje: czy to szych, czy złoto szczere? czyprze-
dewszystkiem wierzył on też w to wszystko, co sło-
wami swemi wygłaszał, i czy sam żył podług tego?
Gdzie bowiem rozdzirf nieprzeskoczny między pismem
a czynami, tam zwykle i czyny liche i pisma wielce
podejrzanej wartości !... A nakoniec nie zapominajmy
i o owem odwiecznem zdaniu, że mUura horret vacuum
Jak w świecie fizycznym, tak też i w biografiach zna-
komitych ludzi aż nadto często się zdarza , że się nie-
zapełnione niczem próżnie lubią zapełniać czemkolwiek.
bądź: w rzeczach fizycznych zapd;niają się wiatrem, a
w ludzkich — ploteczkami; a te nie zawsze wypadają
na korzyść osób, do których się ściągają.
ROZDZIAŁ PIERWSZY.
Urodzenie poety — słdw kilka o jego rodzicach — szkolne czasy —
pierwsze objawy poetyckiego usposobienia. Pierwsza przyjaźń i pierw-
sza miłoic. Byronizm. Pierwszy krok w świat rzeczywisty — urzę-
dowanie w Warszawie. Książę Lubecki, Dominik Lisiecki, Niemce-
wicz. Powstanie Listopadowe — pierwsze wystąpienie Juliusza jako
poety. Wyjazd z kraju.
^ Wśród litewskiego grodu, w ciemnej szkolnój sali
Siedziało dwoje dzieci — niezmięszani w tłumie.
Oba we współzawodnój wykarmienł dumie,
Oba wątłój postaci, marmurowo biali.
Młodszy wiekiem nadzieje mniejsze zapowiadał'.
Pierś mu się podnosiła ciężki^m odetchnieniem —
Włos na czole dzielony na ramiona spadał
I po nich czarnym, gęstym sypał się pierścieniem.
Widać, że włos ten co dnia ręką dziewic gładką
Utrefiony, brał blaski dziewiczych warkoczy. —
Ludzie nieraz, „on umrze'' mówili przed matką:
Wtenczas matka patrzała długo w dziecka oczy
I przeczyła z uśmiechem. Lecz w smutku godzinie,
Kiedy na serce matki przeczuć spadła trwoga.
Lękała się nieszczęścia, i myśląc o synie
Mie śmiała wyrzec: niech się dzieje wola Boga!
Bo w czarnych oczach dziecka płomień gorączkowy.
Przedwcześnie zapalony, trawił młode życie...**
i
2
,»MłodaZ7 wiekiem**, o którym mowa w tym wiersza, to wła-
6nie nasz poeta. Powyższemi słowy sam on siebie opisał w wier-
szu zatytułowanym ^Godzina Myśli^, zamieszczonym na koń-
cu in tomu Poezyi paryskiego wydania. Godzina Myśli poświę-
cona jest wspomnieniom lat szkolnych, wspomnieniom pierwszych
marzeń, pierwszych rozczarowań, pierwszej przyjaźni i pierwszej
miło&ci. Wiersz ten stanowi między materyalami, które mam
przed sobą, najważniejsze źródło do skreślenia wewnętrznego wi-
zerunku Juliuszu w tój życia jego epoce. Opowiadania osób, któ-
re pamiętają te czasy i patrzały na młodość jego, jakkolwiek
ciekawe i zajmujące, nie potrafiłyby zastąpić tych zwierzeń z pierw-
szój ręki podanych; dostarczają bowiem tylko szczegółów do
zestawienia samej zewnętranój strony tego obrazu.
Odbywał więc Juliusz szkoły ^wśród litewskiego grodu^,
w Wilnie. Tutaj także spędził najrychlejszy poranek życia, nim
jeszcze został do szkół oddany. Jednakże właściwym jego krajem
rodzinnym, krajem, który tyle razy w pismach swoich z wylą-
cznóm przywiązaniem wspomina jako swoje krainę,
„Gdzie po dolinach moja Ikwa płynie ,
Gdzie góry moje błękitnieją mrokiem"* —
nie byłato Litwa, lecz Wołyń. Urodził się w Krzemieńcu, dnia
23 sierpnia 1809 roku — z ojca Euzebiusza Słowackiego i matki
Salomei z domu Januszewskiój.
Ojciec jego zajmował wtedy jeszcze posadę profesora języka
polskiego w liceum krzemienieckiem , którą z rąk założyciela te-
goż zakładu, Tadeusza Czackiego, otrzymał był już w chwili
tójże szkoły otwarcia. Nie długo potem zamienił ją na profesurę
uniwersytecką. Właśnie bowiem w tymże roku 1809 ogłoszono
w akademii wileńskiej konkurs na katedrę lustoryi literatury,
czyli, jak to naówczas tam nazywano, na katedrę wymowy i po-
ezyi. W dowód stosownego uzdolnienia do objęcia tój profesury
zażądano rozprawy „O sztucj^dobrego w języku polskim
pisania**. W skutek tego — po upływie dziesięciomiesięcznego
przeciągu czasu, tyle go bowiem dozwolono do wykończenia żą-
danój pracy — zostało do Wilna nadesłanych kilka rozpraw tój
treści. Była pomiędzy niemi i praca profesora z Krzemieńca. Po
rozpoEnaniii wad i zalet wszystkich pism nadesłanych , komisya
rozpoznawcza, z profesorów akademii złożona, do którćj przede-
wszystkióm należeli sławny Grodfried Grodek, profesor filologii, i
rektor nniwcrsyteta Jan Sniadecki, pnyzn^ła, stanowcze pierw-
szeństwo Enzebinszowi Słowackiemu. W skutek tego nastąpiło
w roku 1811 ostateczne powołanie j^o na tę katedrę i przeniesie-
nie się rodziców poety naszego do Wilna.
Zawód Słowackiego jako profesora wszechnicy był tern uiy-
te(»niejszy, że przypadł na czasy, gdzie konieczna potrzeba t^j
profesury coraz dotkliwiej czuć się dawała. Przez cały oiroioletni
ciąg trwania odrodzonego pod kuratoryą X. Adama Czartory-
skiego uniwersytetu 'wileńskiego aż do owój chwili, przez cały
czas od r. 1803 do łSłl, katedra poezyi i wymowy ciągle tam
wakowj^a. Nauk tych nie wykładał tam aż pótąd żaden nawet
zastępca profesora. Wzywano wprawdzie ze strony uniwersytetu
od czasu do czasu różne ^co sławniejsze 'w epoce owój znakomito-
ści literackie i naukowe do objęcia rzeczonój posady : powoływano
na nią najprzód Kopczyńskiego, późniój Klarpińskiego , a dalój
Niemcewicza, nakoniec Fr. Xaw. Dmochowskiego i Woronicza.
Lecz wszystkie te kandydatury rozbijały się, o jakieś już to po-
lityczne, już osobiste i uboczne trudności, tak iż dopiero więc
w r. 1811 zasiadł na tój katedrze po raz pierwszy Słowacki. Był
to mąż wielce oczytany i światły. Wprawdzie więcej on wykształ-
cenie swoje zawdzięczał własnym swoim usiłowaniom, aniżeli mi-
strzom jakim i zakładom naukowym głośniejszo] sławy. Za grani-
cą bowiem za młodu na żadnych akademiach nie bywał. Krajowe
zaś szkoły, w których się kształcił, w tamtych jeszcze czasach
zbyt wysoko nie stały. Pomimo tego wszelako, przy gorliwóm peł-
nieniu obowiązków, przy rzetelnóm zamiłowaniu tak powierzonego
sobie przedmiotu, jako i młodzieży, działał Słowacki w zakresie #«
swoim z wielkim dla niój pożytkieln. Co większa, starał się i po-
sunąć dalój sarnę naukę, którą miał sobie poruczoną, jak o tóm
najlepiój świadczą pozostałe jego pisma*). Jak wiadomo, próbował
*) Pisma Euzebiusza Słowackiego wyszły w 4 tomach, w kiika-
nttftcie^Iat po sgonie autora, w Wilnie r. 1824 — 26.
on sił swoich nawet i na pola poezyi. Mianowicie wiele tłóma-
czył, np. Henryadę Woltera i różne ustępy z dzirf kilku- poe-
tów łacińskich. Ułożył wreszcie dwie tragedye oryginalne niezgor-
szym wierszem, t. j. Mendoga i Wandę. Sztuki te pisane są
wprawdzie zupełnie jeszcze na sposób dawny francuski, czyli jak
to zwykle nazywamy, klasyczny ; steinwszystkiem pamiętać tu na-
leży, że takie to już wtedy były u nas w tej- mierze powszechne
wyobrażenia. Nikt w tym rodzaju literatury nie pisał inaczej za
Księstwa Warszawskiego. W każdym razie tedy działanie takiego
profesora w&ród grona dzielnej litewskiej młodzieży obiecywało
W^ilnu jeżeli nie takie plony, jakie się — dzięki innym okoli-
cznościom — okazały w późniejszych latach, kiedy to liczył się
do uczniów uniwersytetu. Zan i Mickiewicz: -- to zawsze jednak
zapowiadało ono rzetelne i ważne, diociaż skromniejsze korzyici.
Do ziszczenia ich zupełnego atoli nie przyszło ; we trzy już bo-
wiem lata po przeniesieniu się swojóm dó Wilna t. j. w r. 1814
zakończył profesor życioi Umarł przedwcześnie w czterdziestym
drugim roku wieku, na piersiową słabość, któta o wiele rychlój
wycieńczała już siły jego.
Tyleśmy mieli do powiedzenia o ojcu.
Co się tyczy matki, to opowiadania wszystkich, którzy ją
znali, wtem się zgadzają, że jeżeli które z rodziców mogło uspo-
sobieniem swojóm wpłynąć na ów wyższy i exoentryczny nastrój
ducha Juliusza, to rozumieć to należy właśnie o matce, która
też w nim całe swoje szczęście widziała, dla której był on jedy-
nym celem życia, jej dumą, jój nadzieją, jej wszystkióm na zie-
mi. Ze strony syna także uiemniejsze było przywiązanie do matki.
Od pierwszego dziecięctwa swego aż do zgonu ^— przez wszystkie
życia koleje, czy to pod jej okiem wzrastając, czy trawiąc na
^% wygnaniu długie lata samotne, zawsze on ją z głębi serca, rze-
wnie , wyłącznie i niemal bym Tzekł religijnie czcił i miłował. Już
samo listy jego do niój pisywane przekonywają, że nie miał on
przed nią nigdy nic skrytego, nic coby zakrawało na tajemnicę.
Z szczerą ufnością dziecięcia i ze swobodą przyjaciela zwierzał
on jój się zawsze z każdej pociechy i nadziei, z każdój boleści i
troski j ze wszystkich uczuć , rojeń , a nawet czasem i szaleństw
5
drażliwego swego usposobienia. Ale bo była też to osoba rzadki^
giętkości ducha. Łączyła w sobie własności, ktArych harmonijne,
miłe dla wszystkich otaczających połączenie wjednój osobie tylko
się rzadko kiedy i chyba wyjątkowo spotyka. Łatwa, potoczna,
nadzwyczaj żywa , a jednak i czująca głęboko i z natury jakiegoś
już tęskniejszego nastroju — pociągiiiła ona ku sobie każdą szlachetniej-
szą naturę. Zawsze potrzebując czegoś takiego koniecznie, coby
j^. myśl żywszćm napełniało zajęciem , brała udział we wszyst-
ki^m, co tylko ją otaczało, i znajdywała w«obie nawet dla rzeczy
małych dość t^j skrzętnej drobuostkowości , która naturze niewie-
ściej dodaje tyle powabu , jeżeli się z nią kojarzy zmysł i głębsze
wyrozumienie także i dla spraw wyższych, dla spraw wynikają-
cych z obowiązków matki, obywatelki,- chrześcijanki... Matka
Juliusza wszystko to w sobie godziła. Sercem i wykształceniem
stawiona zupełnie na równi z duchowóm stanowiskiem syna, od-
gadywała mimowiednie, a czysto i pojmowała świadomie tajne
nieraz intencye jego poetyckich utworów. I nie tylko nie ukry-
wała przed ńira swojego zdania owszystkićm, cokolwiek jój prze-
łożył ; ale niekiedy nie szczędziła mu i wyrainój nagany , jeżeli
coś nie zupełnie smakowi jej zadość czyniło. Nagany takie przyj-
mował Jułiusz od ni^j — może od niej jednej — z bezwarunko-
wem poddaniem... Słowem, była pomiędzy temi dwiema natura-
mi jakaś tajemnicza a szczególnie ścisła sympatya. Wielu zaś
dostrzegało nawet pewnego wręcz podobieństwa pomiędzy matką
a synem, które im też tłómaczyło niejedne stronę skądinąd dzi-
wnie uderzającą w charakterze poety. A jeśli w dalszych ustę-
pach życia Juliusza rysy tego podobieństwa znacznie się zatarły,
a wyszły natomiast na wierzch pod niejednym względem różnice: —
to byłoto skutkiem dyametralnie odmiennych życia kolei , jakie
każde z nich przechodziło. A dalój było to następstwem i tój je-
szcze okoliczności, że poetyczne usposobienie matki było oczywi-
ście więcój biernóm , a kierowało nióm przedewszystkióm serce,
swobodnie i miłościwie na świat zewnętrzny zwrócone; podczas
gdy fantazya poetyczna syna, w sobie zamknięta, twórcza, lecz
dumna, brała raczej z siebie samej pęd ku temu wszystkiemu,
vr czem się miała objawić, nie wiele dbając o ńwiat i ładzi i o
całe otoczenie zewnętrzne.
Po zgonie £nz. Słowackiego osierociała wdowa opuściła Wil-
no i przeniosła się z jedynćm dziecięciem swojem, pięcioletniem
naówczas, napowrót w strony swoje rodzinne. Osiadła na nowo
w Krzemieńcu, w doma rodziców swoicłi Januszewskich, którzy
stale w tćmże mieście zamieszkiwali. Po upływie trzech lat je-
dnakie poszła powtórnie za mąż. Oddała rękę doktorowi Becu,
znowuż profesorowi uniwersytetu wileńskiego w wydziale lekarskim.
Dr. Becu był takie wdowcem i miał dwie córki niedoroste, po-
trzebujące macierzyńskiej opieki. Przybył tedy do Krzemieńca (r.
1817), umy&lnie dla odnowienia znajomości, i połączył się związ-
kiem małżeńskim z wdową po zmarłym swoim koledze. Tak na-
stąpiło tedy powtórne przeniesienie się onój rodziny na Litwę.
Juliusz znalazł teraz w pasierbicach swój matki, Hersylii i Ale-
sandrze, dwie przywiązane siostry, obsypujące go pieszczotami,
jak rodzonego brata. Do nich to więc odnosi się owa wzmianka
w przytoczonym wyżej ustępie z Godziny Myśli, o dziewicach
^gładkiemi dłońmi trefiących co dnia czarne włosów jego pier-
ścienie.** —
O szkolnych czasach i pierwszój młodości Juliusza niewiele
mam do powiedzenia. Tyle mi tylko wiadomo, że miało to byó
miłe dziecię, o pięknej ale bladój twarzyczce — nikłe ciałem i
zawsze słabowite. W czwartym roku życia odbył ciężką, kilko-
miesięczną, nader niebezpieczną słabość, z którój go ledwie przy-
wrócono do zdrowia. Tóm rychlój się za to obudzać w nim za-
częły duchowe siły i niepospolite jak na wiek jego zdolności. Za
życia jeszcze ojca zaczęto go uczyć czytać. Elementarzem j^o,
t. j. książką w dosłownym znaczeniu pierwszą, w którój poznawał
litery, była Iliada Homera przekładania Dmochowskiego. Dziwili
się wszyscy, że to czytanie sprawiało temu dziecku przyjemność
i że wyobraźnia jego zdążała za tymi obrazami wieszcza staro-
żytnego. W następnych latach, poduczony w początkowych przed-
miotach prywatnie w domu, został — za powtómóm przybyciem
do Wilna — oddany do szkół publicznych. Tu znowu się obja-
wiała we wszystkióm pewna przedwczesność calój jego organizacyi
duchowej. Objawiida się zai nie tyle v postęiMu^h naukowych,
chodai i pod tym względem liczył się zawsze młody Słowacki
do celujących uczuiów. Ale dateko więcój uderzała każdego jakaś
dziwna skłonnoić do samotnych marzeń , jakai tęskna fantasty-
czność chłopczyny . . .
Jak wiadomo, lata 1818—1824 w obrębie akademii wileń-
skiej — stanowić będą na zawsze w dziejach umysłowoici naszćj
czasy opromienione urokiem najpiękniejszych wspomnień i nigdy
niezapomnianych zdarzeń. Zdarzenia te sięgały daleko po za za-
kres urzędowej że tak powiem instrukcyi naakowej. Byłto brzask
nowij ery w myślach i pieśniach — świtanie nowego życia, ży-
cia rdzennie narodowego. Co tylko z młodzieży żyło duchowo,
podzielało ten prąd powszechny. Promienie jego dosięgały 'i niż-
szych szkół, z wysokości katedr akademickich. Poezya była jak-
by symbolem tych wszystkich uczuć , które młodzież ' łączyły.
Świeża sława Mickiewicza i jego rówienników silnie działała i na
najmłodszych wychowańców szkolnych zakładów litewskich. A je-
żeli na kim wywierało to wszystko potężne, wstrząsające wraże-
nie, to na Juliuszu. Oddźwiękła w sercu jego ta struna poety-
czna, która i bez tego już w duszy jego była napięta. Żądza
wielkiój autorskiój sławy zaczęła go już nawiedzać w dzieciństwie.
Niejednokrotnie on sam o tóm wspomina w listach swoich do
matki, pisanych już w późniejszym wieku na emigracyi. — „Droga
moja — mówi do niej np. w liście z d. 25 stycznia 1845 — ja
ośm lat mając przysiągłem Bogu w kościele katedralnym, że nie
będę przed grobem moim niczego żądał — a za to za grobem o
wszystko się upomnę.^ Albo w innym liście : — „W dzieciństwie,
kiedy byłem exaltowanie nabożny, modliłem się do Boga często i
gorąco, żeby mi dał życie poetyczne, choćby zresztą najnędzniej-
sze , — żebym był pogardzony przez cały wiek mój — i tylko że^
by mi za to dał niekniertelną sławę po śmierci**... A w owym
poemacie, z którego ustęp daliśmy na czele obecnego rozdziału,
wręcz wyznaje mówiąc o sobie, że
„Dziecko z czamemi oczyma,
Młodsze wiekiem, natchnieniom dało myśl skrzydlatą
I wypadkami myśli żyło w siódmóm niebie.
Więc przeczuł, że marzeniom da kiedyś wyrazy,
Ze się zapozna myślą z myślnym ludzi tłumem ,
Ma przed sobą krainę duchów do zdobycia*"...
W ogóle tedy cały tryb spędzonego jego dzieciństwa , wszyst-
kie jego zabawy, zajęcia, stosunki i zapędy okazują nam się
w obrazie, który jak upoważniał do najpiękniejszych nadziei o
tóm dziecku, tak też mógł wzbudzać i pewne obawy o jego dal-
.sze koleje... Jeżeli bowiem dumnie i poetycznie to brzmi, po-
wiedzieć o kim, że cały jego życia poranek nie był taki, jak
zwyczajnych ludzi : to z drugiej strony wiele prawdy i w tóm być
mogło, co później sam on wyrzekł o sobie z goryczą w jednym
z listów do matki (Paryż r. 1832): — ^Darujcie mi, bo ja w dzie-
ciństwie kształciłem się tak , abym nie był podobnym do ludzi —
a teraz dopiero pracuję nad sobą, aby być podobnym do człor
wieka"...
Teraz trzeba nam tu wspomnieć o dwóch okolicznościach na-
der ważnych w jego wieku młodzieńczym i bynajmniej też nie-
przepomnianych przez poetę w Godzinie Myśli. Jedną okoli-
cznością taką była przyjaźń najściślejsza, idealna, dozgonna, ja-
ką był zawarł od pierwszych ławek szkolnych z pewnym star-
szym od siebie kolegą. Pamięć jego często mu była przytomna
w późniejszym nawet wieku , na emigracyi. Nieraz w listach o
nim wspomina. Jego to też i wtedy właśnie miał na myśli , kiedy
mówił o owem dwojgu dzieci, niezmięszanych w tłumie,-
w szkolnój sali obok siebie siedzących. Jednóm z tych dzieci był
to, jak już wiemy, sam Juliusz. Drugiem zaś był ów j^ przy-
jaciel. Imię mu było Ludwik.
„Włosy miai jasne, kolor oczu lazurowy.
Ludzie na nim nadzieje budowali szczytne.
Pożerał księgi, mówił jak różne narody.
Do licznych nauk dziwnie palące czuł głody —
Trawił się. — Jego oczy ciemne i l)łękitne.
Jak polne dzwonki, łzawym kryształem pokryte
I godzinami myśli w nieruchomość wbite,
Tonąc w otchłań marzenia, szły prostymi loty
Za okresy widzenia, za wzroku przedmioty^...
A zatóm i usposobienie Ludwika uie było takie, jak reszty
uczniów, których oni obydwaj nazywali tet — tłumem. Miało
ono wiele podobieństwa do natury Juliusza, tylko że tu senty-
'mentalizm jui wyraźnie był chorobliwy. Kiedy bowiem młodszy
przyjaciel, Juliusz, jako poeta snuł sobie rojenia jakiei napo-
wietrzne i tylko w sferze idealnej: tymczasem „jego towarzysz
większy nauką i laty,** odnosił się w swoich nieokreślonych cier-
pieniach duszy bezpośrednio do otaczającego go świata rzeczywi-
stego, czyli jak się wyraża nasz autor, „nigdy od krain my-
śli nie odłamał życia, sprzągł razem i powiązał dwa
niezgodne światy.^ Z czego atoli takie tylko wynikały nastę-
pstwa, że
„Jako posągom nieraz braknie w rysach duszy.
Posągom jego myśli brakowało ciała;
Więc nieraz go śmiech ludzi, śmiech, co czucia głuszy.
Budził — i rzeczywistość zimna roztrącała.^
Byłto zatem najzupełniejszy Werteryzm, czyli owato sen-
tymentalna schorzałość i wycieńczenie ducha, które szczególniej
Niemców za młodu nawiedza i które oni technicznym terminem
zwykli nazywać Weltschmerz. — Młodzieńcem tym był Ludwik
Spitznagel, podobno syn jednego z profesorów wileńskich. Rychły
koniec jego życia był bardzo smutny, a nastąpił z przyczyn ró-
wnie niedocieczonych , a przynajmniej nieokreślonych, jak i posę-
pność całego życia nie miała właiciwie żadnego określonego powo-
du. Po ukończeniu szkół wileńskich Ludwik zapragnął słuchać
„wieków tajemnicy, wymówionój niepewną twarzą
hieroglifów,** to jest odbyć podróż na Wschód, zwłaszcza do
Egiptu. To mu poddało myśl poświęcenia się służbie publicznój
w zakresie dyplomacyi. Udał się przeto do Petersburga dla do-
kończenia nauk i przykładał się tam przez trzy lata szczególnie
do oryentalnych języków. Przygotowany wreszcie najzupełniój do
rozpoczęcia karyery, jaką sobie sam obri^, przydzielony już do
poselstwa jadącego „w piramid krainy** w charakterze dra-
gomana tegoż poselstwa — zajechał jeszcze na Litwę, ażeby się
10
połegnac^ z rodziną i przyjaciółmi. Załatwiwszy ju& wszystkie
sprawy, bawiąc na wsi , w pewnym domu zdawna sobie znajomym
i całej rodzinie jego życzliwym , kiedy po kilku dniacłi miłój za-
bawy już był na samom wsiadaniu, kiedy powóz, który go miał
uwieść daleko, właśnie co tylko się zatoczył przede dwór... od-
dalił się Ludwik niepostrzeżenie do jednego z oddaleńszych poko-
jów 1 — zastrzelił się. O rzetelnych powodach samobójstwa, jak
już wspomniałem, ani najbliżsi nawet przyjaciele nigdy się nie
dowiedzieli.
Ale bo też wnosząc z wszystkiego, zdaje się, że nie było
do tego żadnój rzeczywistój pobudki. Ogólny niesmak życia, excen-
tryczny rozstrój w umyśle, zwątpienie — a bezpośrednio może i
brak odwagi do rozstania się na czas nieokreślony z tą miłą zie-
mią rodzinną, która go właśnie z takim urokiem w domu przy-
jacielskim żegnała — oto prawdopodobnie najwłaściwszy powód
rozpaczliwego postanowienia, jakie Ludwik przywiódł do skutku,
skoro tylko mu przyszło stawić pierwszy krok w zakresie rzeczy-
wistego świata i praktycznego zawodu. Taki brak odwagi korzy-
stnie wprawdzie świadczy o rzewności serca, o głębi uczuć, o
idealności całej natury tego nieszczęśliwego młodzieńca. Dowodzi
zarazem jednak i tego , że mimo tych wszystkich zalet , właści-
wych wprawdzie głębszym tylko umysłom , odłogiem tam zalegała
i zeru się musiała równać ta męska praktyczna zdolność , ta ener-
gia woli, ta chęć dokonania czegoś pożytecznego w świecie, coby
go zbliżyć mogło do wymarzonego ideału, słowem ta cała druga
siła umysłu, bez rozwinięcia której sentymentalizm najpoetyczniej-
szy, najczystszy — ani ludziom ani sobie na nic się przydać nie
może.
Że ścisłe, codzienne, nierozdzielne pożycie z rówiennikiera
tak excentrycznego usposobienia, i to jeszcze w latach, gdzie
wszelkie wpływy najsilniej się w umysł wrażają, nie mogło być
bez następstw dla towarzysza młodszego laty i niniejsze,
jak sam o sobie rozumiał, zapowiadającego nadzieje: to
pojmie każdy. —
Trwalsze jeszcze ślady w nastrojeniu duchowem naszego po-
ety mogło zostawić po sobie inne uczucie, uczucie donioślejszego
jeszcze znaczenia, aniżeli przyjaźń, a któr6 zaznał także już
w latach szkolnych — miłość.
Przez owe trzy lata, gdzie się Ludwik poświęcał w Peters-
burgu nauce języków wschodnich, „dziecko zczarnemio-
czyma
„Poznało miłość. •— Pierwszą i ostatnią była —
I najsilniejsza z uczuć.... '^
Ale nim przywiodę dalsze wyrazy poświęcone temu wspo-
mnieniu, nie od rzeczy będzie udzielić tu kilka szczegółów, bez
wiadomości których dalsze opowiadanie nie byłoby zupełnie ja-
snem. Owoż rzetelne fakta co do tego epizodu pierwszój miłości
były następujące.
Bodzina profesora Becu zostawała w najściślejszej zażyłości
z domem Jędrzeja Śniadeckiego także profesora akademii. Przy-
jaźń mianowicie między córkami jednój rodziny a drugiój była
tego rodzaju, że czy to w mieście, czy na wsi (podczas waka-
cyi)^ było to jakby jedno grono prawie nigdy nierozdzielne. Ju-
liusz, młodszy wiekiem od panien, do grona tego oczywiście na-
leżał i tóm swobodniój się w nióm poruszał, że był niejako Be-
niaminkiem pomiędzy niemi wszystkiemi. Wiedzieć zaś trzeba , że
jak V tylu innych względach okazywała się w chłopcu pewna
przedwczesność , tak też i to jeszcze w nim uderzało, że piękne
rysy twarzy kobiecój sprawiały na nim już w owych latach czar
jakiś niewysłowiony. Był on zdolny godzinami całemi siedzieć u
stóp jakiej choćby też niekoniecznie młodej osoby i wpatrywać jej
się w oczy, jeżeli te oczy miały dla niego urok. Widać wrodzo-
ny ma już był pewien idealny, artystyczny, platoniczny pociąg do
niewieścich piękności, bez względu na wiek i tym podobne oko-
liczności uboczne. Otóż jedna z córek owego domu zaprzyjaźnio-
nego z rodziną Juliusza, Ludwika, zaczęła sama może o tóm nie
wiedząc, obudzać w nim coraz żywsze zajęcif. Zajęcie to było
oczywiście bez wzajemności; panna była bowiem podobno od nie-
go starsza, więc uważała go w porównaniu ze sobą za dziecko,
A j^o zapały za dzieciństwo, za dziwactwo, za szał poetycznój
fantazyi, którym się w najlepszym razie czas jakiś pobawić mo-
żna, ażeby go pótóm zimną przyjacielską perswazyą przywołać
12
do równowagi. Nie przeszkadzało to wszelako bynajmoićj zarodowi
nczaćy raz w sercu chłopca zbudzonych, rozwijać się coraz wię-
cej, tak iż w 17 roku życia rozgorzał całą namiętnością rozko-
chanego po raz pierwszy młodzieńca.
Jeżeli się godzi polegać na opowiadaniach^ podług których
przedstawiam te stosunki: powierzchowność osoby, o którój mo-
wa j nie miała w sobie nic tak nadzwyczajnego. Była to twarz
pełna wyrazu i życia — miła, świeża,. o czarnych oczach przy
płci białój i delikatno] — lecz z resztą, jak wiele innych. Ale
duchowo łączyła w sobie panna Ludwika wiele własności, zna-
mionujących głębszą naturę i zdolnych właśnie przeto sprawić
na drugim żywsze wrażenie. Tkliwa, czuła, ruchliwój wyobraźni,
wykształcona starannie, trochę nawet sawantka, nie bez skłon-
ności do poetycznych zachwytów i posuniętych czasami aż do ex-
centryczności uniesień — nic dziwnego, że wywierała ona jakiś
urok niepokonany na umyśle młodego poety naszego, którego po-
ciągało ku niój nie samo tylko to pokrewieństwo ich duchowego
nastroju, ale jeszcze i ta okoliczność w dodatku, że był on wte-
dy dopiero właśnie dążącym ku temu ideałowi , na wysokości któ-
rego tamta, jako doskonałość skończona, już mu się być zdawała.
I dalsze życie panny Ludwiki Ś. zawsze w niój okazywało osobę
mniój zwyczajnego usposobienia. Lecz mówić o tóm nie byłoby tu na
miejscu. — Owoż właśnie to wszystko działało silnie na wyobraźnię
Juliusza: pokochał, ubóstwił, i zdawało mu się, że kiedy on pod-
niósł się sercem na wysokość uczuć Abelarda albo Romea , to też
powinien być, równie jak tamci, i wzajemnie kochanym. Ale po
drugiej stronie nie podzielano bynajmniej tego przekonania. Tam
nie zapominano ani na chwilę, że odgrywać rolę Heloizy albo też
Julii w obec chłopca, który ledwie dzieckiem być przestał, na-
rażałoby tylko na^śmieszność. Przy całej tedy przyjaźni i życzli-
wój wyrozumiałości dla romantycznych uniesień młodego entuzya-
sty, nie chciała go panna ani łudzić ani też w nadziejach, jakie
powziął, utwierdzać; choć z drugiej znowu strony nie zdawało
jój się stósownóm doraźnie i wręcz niweczyć te nadzieje. Trwał
tedy przez czas jakiś pomiędzy nimi ten szczególny stosunek, to
q9rawiając w młodym marzycielu z&chwyty szczęścia, to go praej-
mając bolenia; to ma z ost wyrywając wyrazy awielbienia,
to znown gorzkie skargi i złorzeczenie. I w tć) też chwiejnoiei
pomiędzy jedną ostatecznością a dragą widzimy go i w później-
SEydi jeszcze^ latach , czy to kiedy w listacli do matki wspomina
mimocliodera o owycłi czasach i miejscach i stosunkach, czy kie-
dy je poetycznie malaje w Godzinie My&li. W nader czę-
stych wzmiankach listownych mówi zwykle o Ludwj^ tonem obra-
żonego, tonem niby obojętnym i chłodnym; ale widać ze wszyst-
kiego, że tam zupełnie co innego kryło się na spodzie serca, jak
sama tylko pamięć — minionej przeszłości. W Godzinie My-
śli zaś, pisanej w sześć albo pięć lat po czasie, gdzie się to
działo, wspomina o t^m w następujących wyrazach:
„Dziecko z czamemi oczyma
Poznało miłość. — Pierwszą i ostatnią była,
I najsilniejsza z uczuć, uczucia przeżyła.
'Widziałem go przy stopach dziewicy - anioła : —
Czamemi weń oczyma patrzała i bladła.
Myśląc o życiu dziecka, bo z wielkiego czoła
Przyszłość mu nieszczęśliwą jak wróżka odgadła.
Więc odwracała oczy, a wtenczas łzy lała.
Przed nią duszą dziecięcia jako karta biała
Czerniła się na wieki miłością daremną.
Ona go chciała wysłać na tę ziemię ciemną
Ze wspomnieniami szczęścia — chciała zbroić niemi
Przeciwko własnój duszy i czczym chwilom ziemi.
Więc kładła w niego marzeń i myśli tysiące,
A riowa jój tak były łagodne, tak drżące,
Że we wspomnieniach dziecka zlane, dały dźwięki
Podobne do miłości zeznanój wyrazu"...
Ale rzeczywiście — zeznań ój miłości ^oiniędzy nimi nie
było. Skończyły się tedy te sny urocze młodości rozejściem się
obojga^, każdego w inną stronę. Juliusz poszedł w swoje z uczu-
ciem zranionój dumy, cały zgorzkniały, z bajronicznóm rozczaro-
waniem i zwątpieniem o wszystkióm. Rozczarowanie to nie inając *
żadnego rzetelnego powodu i przypadając na wiek bardzo rychły,
14
inotoby jako prosty tylko objaw oiedojrzałoici moralD^j, nie za-
fiłogiwało wcale na wzmiankę w biografii autora Balladyny, gdy-
byśmy go i w kilka jeszcze lat późnićj, joż na emigracyi, nie
widzieli patrzącego na te rzeczy ciągle pod wpływem tychie sa-
mych ujemnych nsposobień. Tak np. powiada, ie po ow^j rozmo-
wie stanowczej, która koniec położyła wszystkiemu pomiędzy ni-
mi, M^IMidł bladą twarzą do ziemi, jak zabity słowami, domnym
wstydem drżą^ir, gdyż miał już wtedy dumę wielkiego człowieka"^...
.... „Wtenczas lat tysiące.
Wtenczas mu w oczach przyszłość stanęła daleka,
Świetna okrzykiem ludzi: — a z tymi obrazy
Obecna chwila czarnym łamała się cieniem.
Odrzuconą miłością, dumą, oburzeniem...
Serce jak kryształ w setne poryło się skazy,
I tak wiecznie zostało —
I nie było w nim wiary w szczęście ani Boga;
Ludzie w nim mieli druha , w myślach świat miał wroga!
On, w głębi duszy słysząc krzyk szczęścia daremny,
Mścił się, i gmach budował niedowiarstwem ciemny;
Ta budowa ciężkiemi myślami sklepiona.
Stała otworem ludziom; lecz by się w nią dostać,
Musieli wprzód, jak wielcy szatani Miltona,.
Zmniejszać się i myślami przybrać karłów postać...
— Grdyby teraz , obok tój tak posępnej barwy wewnętrznych
dziejów młodości Słowackiego, postawić obraz rzeczywistych sto-
sunków, w jakich wzrastał i wśród których przebiegał szkoły wi-
leńskie: okazał by się zaprawdę kontrast niemały pomiędzy wy-
marzonemi cierpieniami tego złamanego serca a istotną dolą, ja-
kiój zażywał!
Rzeczywiście bowiem zewnętrzne powodzenie młodego bajro-
nisty było jedno z najszczęśliwszych. Nie zbywało mu na niczóm.
Wszystkie jego potrzeby opatrywała matka, odgadując najskry-
tsze życzenia jedynaka. Nie zaznał, co to sieroctwo, co to życie
pośród obcych, co to samotność i tęsknota za domem rodzicie!*
skim, co to wreszcie niedostatek... Miał rodzeństwo przybrane,
które go^ kochało jak rodzonego brata, i tyk oMe najszczęiliwi4J
w otoczenia swojóm codziennym. Na łonie miłającłj, dobrej ma-
tki dano nm było przepędzić cały życia poranek. Co się tyczy
wychowania — i tntąj cznwano opatrznie i troskliwie nad wszyst-
ki^m. Czego go nie nczono w szkołach publicznych, to ma było
ndziehme za pomocą lekcyi prywatnych. Środków na to wszystko
było w tym doma dostatkiem. Uczył się mazyki; dawano mu
lekcye języka angielskiego , rysonka , tańca; malował, — miał
książek, ile tylko chciał i jakich tylko żądał. W szkołach ota-
czało go grono miłych towarzyszy, pomiędzy którymi był liczony
do celujących. Wakacye, spędzał rok rocznie na wsi, w rozko-
sznych Mickanach, położonych nad Wilejką niezbyt daleko od
Wilna. Była to majętność krewnych jego ojczyma, czy też na-
wet własność samego doktora Becu. Z jakąż Itibo&cią, jakże tę-
sknie rozpamiętywał nieraz Słowacki w listach do matki pisanych
w póżniejszóm życiu, o tych cudnych okolicach, o tej upajającej
woni lasów sosnowych , o kwiatach polnych i łąkach zielonych owój
ukochano) wioski litewskiój , w której mu lotem błyskawicy w ta-
kiej swobodzie duszy ubiegały wakacye !... Gdyby, powtarzam, poró-
wnać więc młodość jego z dziejami młodości innych — gdyby ją
porównać z losem na przykład Brodzińskiego . . . Kiedy Brodziński
był jeszcze drobnem dzieckiem, srodze poniewierała go macochai.
Ojciec o niego nie dbał wcale, tak iż tylko chyba w czeladnicy
pomiędzy służbą, albo na wsi pomiędzy dzieciakami wiejskiemi był
dla niego jakiś przytułek. Kiedy się już chłopcem podniósł nieco
od ziemi , bito go w szkółce parafialnój rózgami , za to że sobie
z owym nieszczęśliwym katechizmem niemieckim nie umiał nigdy
dać rady. Kiedy chodził do gimnazyum, morzooo go głodem, bo
go niedt)ały i niezaradny ojciec na stanoyi zawsze najniefurtnn-
niój umieszczał. A w wyższych klasach morzono go znowu innym
głodem — głodem duchowymi Boć zabraniano mu pod najsurow-
szą karą wszelkich książek nieobjętych w ciasnym ówczesnym re-
gulaminie szkolnym; a to, czego dozwalano, takie było jałowe, tak
dalekie od wszystkiego, czego serce pragnęło, że na przykład dzieła
Kochanowskiego już były kontrabandą, za którą trzeba było od-
siadywać kozę... Żył więc ciągle w niedostatku, biedzie, pcmie-
16
widFcd — w updu»7eniu i sieroctude . . . Mie z&ał co to ukisk
rodzicielski, co to kierunek życzliwej ręki, co to pragnienie —
najskromniejsze, najałoszniejsze a zaspokojone! Wzrastał jak ta
płonka polna, wystawiona bez opieki na wszelkie słoty i wia-
try. Do wysokoici tego wszystkiego, w co Słowacki codzień opły-
wał, Brodziński się nie wznosił ani marzeniem! A przecież —
miał i autor Wiesława dosyć tij tkliwości serca i tżj żywAj wy-
obraźni, ażeby czuć boleśnie, w jakich żyje stosunkach!...
\ W r. 1824 nawiedziło dom rodziców Juliusza nieszczęście:
,Li,. i •^^^'^' ojczym jego, profesor Becu, wśród dziwnego zbiegu okoliczności
uderzony piorunem zakończył życie. Smutny ten wypadek nie 1^7-
warł jednak zbyt niekorzystnych następstw na dalszą dolę 151e-
tniego już natenczas jego pasierba, ani też na los żony i córek
zmarłego. Pozostały bowiem majątek wystarczał dostatecznie na
przyzwoite utrzymanie caiój rodziny; a opieka takiej matki spra-
wiała, że brak głowy domu czuó się dotkliwie nie dawał. Szło
więc i potom wszystko swoim trybem, prawie równie pomyślnie,
jak przedtóm. Po skończeniu gimnazyum przeszedł Juliusz do uni-
wersytetu. Jego siostry powychodziły za mąż. A pani Becu, cho-
ciaż jój od czasu śmierci męża z wielu przyczyn bardzo posmutnia-
ło na Litwie, a wielce ją ciągnął ku sobie rodzicielski domek
w Krzemieńcu, mieszkała jednak i nadal w Wilnie przez cały
czas studyów syna uniwersyteckich , ażeby go tam nie pozostawiać
samego. Jego ciągła słabowitość i ta niewprawa w radzeniu o sa-
mym sobie, która mu już była wrodzon%, wiązały ją do miejsca.
Zresztą w r. 1826 przerwał Słowacki na czas jakiś kursą
uniwersyteckie i odbył kilkomiesięczną podróż nad morze Czarne,
do Odessy. Odbył ją już to dla rozrywki i roztargnienia, już
ażeby użyć kąpieli morskich, poleconych mu przez lekarzy z po-
wodu jakichś dolegliwości piersiowych. Pokrzepiony na siłach,
powrócił potom jeszcze do Wilna, ażeby dokończyć nauk, cho*
daż nie zdaje się, żeby był wtedy zamierzał poświęcić się ja-
kiemu zawodowi, któryby wymagał studyów akademickich u-
wieńczonych ezaminami albo patentem doktorskim. Jeszcze i
następnego roku pisał list do stryja Erazma Słowackiego, adwo-
ii
kata w Żytomierzu i właściciela dóbr w okolicy, (ogłoszono list ieH
w Gazecie Codziennej warszawskiej 1860), w którym o dalszych
planach swoich w niepewności przemawia , to skłaniając si§ myślą
kn projektom- kilkoletniój podróży do Włoch, w którymto kraju
moźeby i na stałe zamieszkał, to zno^u marząc o nabyciu jakiój
wsi na Wołyniu w okolicy Earzemieńca, z którego biblioteki lice-
alnćj spodziewał się korzystać, jeżeliby miał jaki stały pobyt
w pobliżu.
Dopiero wreszcie rok następny (1828) rozstrzygnął onę nie-,
pewność, jakby się pokierować dalój na świecie; rozstrzygnął ją
zaś w taki sposób, jaki, ile się zdaje, nie wchodził wcale w da-
wniejsze plany. Stanęło bowiem na tóm , że się Słowacki zdecy-
dował oddać służbie rządowej i to w zakresie administracyjnym.
Z t^o powodu i syn i matka pożegnali się teraz z Wilnem;
pierwszy, ażeby się przenieść do Warszawy; matka zaś, ażeby
odetchnąć tem ożywczóm powietrzem, które dla niój wiało już
tylko od stron rodzinnego Wołynia. Żyli tam jeszcze — w Krze-
mieńcu samym — jej sędziwi rodzice i tęsknie jedynaczkę swoje
przyzywali do siebie. I bracia jej obydwaj , Jan i Teofil Janu-
szewscy, byli także w tamtych stronach osiedli. Co większa — żo-
ną jednego z nich, Teofila, była od niejakiego czasu właśnie je-
dna z pasierbic matki Juliusza, Hersylia Becu. A zatem i część
wileńskiój niegdyś rodziny oczekiwała już teraz na nią w Krze-
mieńcu. To wszystko skłoniło tedy panią Becu do powzięcia po-
stanowienia, że się ze synem po raz pierwszy w życiu na czas
nieco dłuższy rozstanie, puści go do Warszawy samego, a sama
obierze dom rodzicielski za miejsce tymczasowego pobytu, pókiby
się Juliusz jako nie rozporządził i ostatecznie nie ustalił losu
swojego na świecie.
Nastąpiło tedy w rzeczonym r. 1828 rozstanie się z stolicą
Litwy. Podróż do Krzemieńca odbyli jeszcze oboje razem. Pra-
gnęli bowiem dziadostwo osobiście pobłogosławić wnukowi przy
tym pierwszym jego kroku w zakres praktycznego zawodu. Przy
tójto więc sposobności odwiedził Juliusz raz jeszcze owo miasto,
w którem się zrodził i przepędził pierwsze lata dziecięctwa. Kie-
dy po kilku tygodniach wesołego i pełnego rozrywek życia wśród
Tom 1. 5
18
grona całój rodziny, które mu jak sen słodki spłynęły, przyszło
mu nareszcie w świat daleki z murów Krzemieńca wyjeżdżać, to
się rozstawał z temi wzgórzami, które go znały cłiłopięciera , i
z krewnymi i z ukoclianą matką niewątpliwie ze łzą w oku i
ciężkiem sercem; ale tego w tój rycliłej wiośnie życia swojego nie
mógł on biedny przypuszczać, że to była ostatnia jego bytność
w tych stronach... że z tych wszystkich drogich osób nie zoba-
czy jednych już nigdy , drugich zaś miał wprawdzie raz jedyny
jeszcze w życiu swojóm oglądać, ale w okolicznościach tak smu-
tnych i na ziemiach tak odległych i przez ciąg chwili tak krótkiój,
że i z niemi to jego żegnanie się ówczesne było rzeczywiście jak-
by ostatniem pożegnaniem...
Za przybyciem do Warszawy, przedstawił się księciu Lube-
ckiemu, naówczas ministrowi skarbu, i wszedł w poczet bezpła-
tnych pracowników w będącym pod jego sterem wydziale rządu
ówczesnego królestwa polskiego. Książę przyjął go dobrze i był
już korzystnie uprzedzony o osobie młodego aplikanta. Przyobie-
cał mu swoje protekcyą, i w rzeczy samój okazywał się zawsze
dla Słowackiego dosyć życzliwym. Bezpośrednim naczelnikiem biu-
ra, do którego przydzielono Juliusza, był Dominik Lisiecki, pi-
sarz znany w literaturze z nieźle dokonanych tłómaczeń niektó-
rych autorów francuskich. Byłto zwolennik klasycyzmu, raianowi
cie wielbiciel Kornela i Woltera, którychto właśnie w latach
młodszych przekładał. Ale miał on zmysł i dla nowszych poja-
wów literatury; zaczem poszło, że spolszczył i Lamartina utwory
niektóre, a wreszcie i inne rzeczy, np. Nieszpory Sycylijskie
Delavignego. Ta żyłka poetyczna dyrektora wydziału ułatwiła
Juliuszowi serdeczniejsze zbliżenie się do niego. Zawiązały się te-
dy między nimi przyjacielskie stosunki, tyle pożądane dla niedo-
świadczonego młodzieńca, rzuconego w sam wir nieznanego mu
świata i obcych zgoła żywiołów. Za jedną znajomością poszły i
drugie. Odszukał Odyńca , z którym , lubo młodszy, miał zapewne
jakąś znajomość już z Wilna. Odyniec bawił wtedy od lat już
kilku w Warszawie; jako poeta zażywał już pewnój wziętości,
dawszy się poznać publiczności z rozmaitych wierszy i ballad,
których zbiór we dwóch tomach był wydał jeszcze roku 1825.
19
W owym czacie, kiedy Słowacki do Warszawy przybył, był on
zajęty właśnie drnkiem swojej Izory (1828). O ile wnosić można
z listów, później z emigracyi pisanych, musiało ' i ze Stefanem
Witwickim zajś<5 poznajomienie już w owych czasach warszawskich.
Ale nie przypadli sobie jakoś do serca, przynajmniój Słowacki
zawsze o nim wspominał zlekceważeniem i w sposób, który prze-
konywa, że go nie lubił. Czy znalazł sposobność zbliżenia się do
Brodzińskiego, tego powiedzieć nie umiem. Również niepewną jest
rzeczą, czy się widywali z Lelewelem, choć go dobrze znać mu-
siał z wileńskich jeszcze czasów. Najwięcej wrażenia sprawił na
nim Niemcewicz, sędziwy patryarcha pomiędzy całą ówczesną in-
telligencyą warszawską , prezes Towarzystwa Przyjaciół Nauk , je-
den z najzasłużeńszych i najpopularniejszych ludzi nie tylko w sto-
licy, ale i w całym narodzie. Złożył mu Słowacki pierwszą swoje
wizytę w jego wiejskićm mieszkaniu w Ursynowie, małój pod sa-
mą Warszawą wioseczce, która jak wiadomo, była aż do r. 1831
Niemcewicza własnością i jemu też zawdzięczała tę nową swoje
nazwę. Zawiózł tam Juliusza do niego hr. Tomasz Potocki. Było
to w miesiąca wrześniu 1830 r. Ponieważ to pierwsze zbliżenie
swoje do czcigodnego starca sam on szczegółowo matce w dni
kilka potom listownie opisał, i list ten — jedyny z przedemigra-
ćyjnych czasów — odszukany został pomiędzy ich papierami:
miło więc pewnie będzie czytelnikom moim odczytać tu dosłownie
z niego cały ustęp dotyczący rzeczonej okoliczności.
...„"W tych dniach wiele bardzo miałem chwil nadzwy-
czaj przyjemnych. Pamiętasz kochana Mamo, że dzień 23
sierpnia jest dniem moich urodzin. Wymówiłem się z tóm
kiedyś dawniej przed jednym z moich znajomych, i zdzi-
wiłem się bardzo, kiedy mnie w ten dzień zaprosił na wie-
czór kawalerski. Nie spodziewałem się, żeby kto w War-
szawie myślał o moich urodzinach ; przyjemnie mi więc było,
gdy młodzież zebrana przypijała do mnie szampanem. Sta-
ruszek jeden po polsku ubrany siedział w końcu stoła; zda-
wało mi się, że kochany Dziadunio był na jego miejscu.
Winogrona — kawony — melony Wołyń mi przypominały
i jeszcze bardziój dopomagały illuzyi.— W kilka dni potem,
jednego poranka przyjechał do mnie Potocki, prosząc że-
bym z nim jechał do Ursynowa , maleńkiej wioseczki Niem-
cewicza. Muszę więc Mamie opisać obszernie tę wizytę. Ur-
20
synów leży o maleńką milę od Warszawy za Mokotowem.
Śliczny był ranek — trochę zimny — i mgła lekka jesienna
pokrywała rozległe i piaszczyste równiny Mazowsza. Myśl,
że jadę do starego poety, który wiek Stanisława Augusta
z naszym wiekiem łączy, zajinowała mnie bardzo; nad!to
niepewny byłem , jakie mnie tam spotka przyjęcie , bo Niem-
cewicz przez kobiety popsuty, bardzo się zrobił kapryśny. —
Nareszcie stanęliśmy u celu podróży — pojazd nasz zatrzy-
mał się w alei, w której z daleka widaó już było dom po-
ety — nie kazaliśmy jechać dalej , bo Niemcewicz stał przed
gankiem — podobnio więc jak L. do Częstochowy, zbliżali-
śmy się pieszo z sercem skruszonem. Przywitał nas dosyć
obojętnie — zaczął rozmowę o Wilnie rąbiącym tonem Jana
Śniadeckiego. O źle ! pomyślałem sobie , na toż przyjecha-
łem tutaj, żebym mu potakiwał? Szczęściem że rozmowa
ta prędko się skończyła. — „Panie Hrabio, rzekł do Poto-
ckiego, wszak znasz mój Ursynów, oprowadź pana Słowa-
ckiego po piękniejszych miejscach — ja się muszę tymcza-
sem przebrać.** To mówiąc, ukłonił się nam i wszedł do
domu , a my poszliśmy chodzić po ogrodzie. — Śliczny sta-
rego Ursynów, zarosły wielkiemi drzewami, bardziój do dzi-
kiego lasu niż do ogrodu podobny — w wielu miejscach
małś widać łąki, na których wybiera paszę jedyna krowa
Niemcewicza. Z tój krowy, jak mi sam mówił — ma dwa
złote na tydzień przychodu. Przyszliśmy wkrótee do małej
altanki z kory, na której wszyscy podróżni piszą wrierszyki
na pochwałę Niemcewicza; żaidnego jednak napisu nie wi-
dać, bo je staraszek zdzierać każe przez skromność. Usia-
dłem w altanie — Potocki stał nademną, a widząc że je-
stem nadzwyczaj smutny i blady, zapytał ^nie o przyczynę.
Myślą odpowiedziałem mu, iż szczęśliwy, kto może tak pi-
sać, jak Niemcewicz — słodko i przyjemnie, bez triEtwienia
się własnym ogniem ! Szczęśliwy... odpocznie na starość w tak
cichym domku, wtenczas gdy na grobach młodszych od nie-
go ludzi trawa porastać będzie! — Wtóm lokaj przysłany
od Starego zaprosił nas na śniadanie. Właśnie trzeba było
śniadania, żeby przer^'ać bieg marzeń!... Usiedliśmy po
obu bokach Nienicewicza , i podano herbatę z pasztetem na
zimno. Wymówiliśmy się od jedzenia i przestaliśmy na sa-
m^j tylko rozmowie. Przy nogach Niemcewicza siedziały
dwie maleńkie dziewczynki; są to córki jego kamerdynera,
którym często pozwala swawolić z sobą. Jedna z nich przy
gościach kilka razy mu mówiła: „Pan jesteś tak głupi jak
ja** — a stary z uśmiechem przyjmował ten grzeczny kom-
plement.— Przy śniadaniu Potocki zaczął omie prosić, że*
21
bym co przeczytał Niemcewiczowi. Staruszek oświadczył mi
także cłięć słyszenia moicli robót, chociaż wprawdzie dosyć
obojętnie. Kazał zdjąć herbatę — kazał się jednój dziew-
"fczynce w twarz pocałować, a zapytana od niego: kto je-
steś? — odpowiedziała: żona Panów a. Potom kazał im
odejść i cicho się sprawować. Opatrzyłem się na przypadek
w trzeci akt tragedyi Mindowe. Na wezwanie powtórne
staruszka czytać zacząłem. Niemcewicz słuchał z początku
siedząc t)okiem odwrócony; gdy przyszło do drugiój sceny,
w którój Mindowe zrywa z Krzyżakiem : obrócił się nagle —
i czoło jego pomarszczyło się — widać było znacznie natężo-
ną uwagę — patrzał mi w oczy, jakby chciał mnie całego
przeniknąć, a oczy ma szare, przenikliwe i wielkiemi naje-
żonę brwiami , jak oczy Jana Śniadeckiego. Przy końcu dru-
giój sceny wykrzyknął głośno: ach! czemuż tej tragedyi
grać nie można ! Ten wykrzyknik bardziój mi pochlebił , niż
wszystkie potem dawane pochwały. — Czytałem dalej —
słuchał cierpliwie; kiedy skończyłem, powiedział: „Cie-
szę się, iż przed śmiercią widzę, że jeszcze zostanie w Pol-
sce poeta, co ma tak wielki talent i duch obywatelski utrzy-
ma." Potem dodał: „przepisz Pan tę tragedyą na kilka
rąk — warto , niech czeka szczęśliwszych czasów ! . . . Chciał-
bym ją całą czytać** Odtąd stary przypatrywał mi się
z uwagą— ^a przy pożegnaniu powiedział mi jeszcze: — „Cie-
szę się, iż' poznałem takzacjiego młodzieńca." — Prawda, jak
to po staropolsku ?"
Z powyższego listu wynika, że miał tedy Juliusz i w War-
szawie przyjaciół, którzy mu daWali serdeczne dowody przywią-
zania, i że zdarzały musie chwile, które go przenikały uczuciem
szczęścia. Jednak w ogóle stolica nie podobała się naszemu poe-
cie. Zrażała go do Warszawy szczególniej ta okoliczność , iż przy-
wykły do pięknych okolic Wilna i Krzemieńca, tutaj już nie znaj-
dywał nic podobnego. Często o tóm w późniejszych nawet listach
wspominał. Dla zwyczajnego człowieka obojętną to jest rzeczą,
jakie tam jest położenie miejsca, w którem się życie spędza; ale
w oczach poety ma to ważność niemałą. Prócz tego nie mógł też
Słowacki zasmakować w tćj robocie suchej biurowój , która z obo-
wiązku miała stanowić pierwszorzędne jego zajęcie; ile że go za-
przątano samemi prawie pracami mechanicznemi , to jest kazano
po prostu przepisywać... Drażliwy umysł Juliusza przyjmował to
jako umyślne upośledzanie, które miało być następstwem jego
22
nie dotó dostojnego położenia towarzyskiego. Uważał zaś to sobie
za tem dotkliwszą krzywdę, że wszakże pracował w biórze ró-
wnie bezpłatnie , jak ci wszyscy, którzy byli protegowani . . . ^Mój
wielki niegdyś protektor — mówi uszczypliwie o księcia Lubeckim
w jednym z późniejszych listów — zaraz mi chciał dać pensyą:
nie przyjąłem jej. Cóż to pomogło? byli tam hrabiowie — ja
przepisywałem!... Nie zostawiono mi nawet przekonania, że by-
łem użyteczny, lub że nim kiedyś byc mogłem*. . .
Tymczasem nadeszła jesień 1830, a z nią i koniec Listo-
pada, i wypadki listopadowe. Wywarły one zaraz w najpierwszój
chwili na Słowackim wstrząsające wrażenie. Dał się porwać tym
entuzyazmem, który całą ówczesną ludność stolicy, a mianowicie
młodzież ogarnął. Wyrazem tego usposobienia było kilka liry-
cznych jogo utworów, na przykład Oda do Wolności, Hymn
do Bogarodzicy, Kulik, wreszcie Pieśń Legionu litew-
skiego, które tak ściśle rymowały z powszechnym zapałem
w chwilach owych pamiętnych. Obiegając w licznych odpisach,
podawane z rąk do rąk — one to dopiero rozsławiły w, najdal-
szych kołach imię nowego poety, którego talent znali przedtem
najbliżsi tylko znajomi. Ogłaszane w pismach peryodycznych , a
niektóre drukowane i w osobnych broszurach*) — pieśni te sta-
wiały Słowackiego w obec całego kraju w szeregu idących przo-
dem ,. powołujących cały naród do czynu . . .
Po upływie atoli pierwszych tygodni listopadowego powstania,
zaczęły owe pełne ognia popędy u niego stygnąć i ustępować
miejsca innym uczuciom. Nadzieje z razu tak jasne, zaczęły się
ćmić i osłaniać chmurami — trudno wyrzec stanowczo , czy chmurami
*) Tak na przykład wyszła osobna broszura pod tytułem „Oda
do Wolnośei i Hymn przez Słowackiego. W Warszawie w dru-
karni stereotypowój przy ulicy królewskićj w pałacu Dembowskich
Nro. 1066. r. 1830. ** Format ćwiartkowy, stron 8 i 2 nieliczbo-
waue. Tę Odę do Wolności zamieściłem w HI tomie Pism pośmier-
tnych. Hymn (do Bogarodzicy) jest w cdycyi lipskićj. — Również
znany mi jest jako osobne pisemko: „Kulik Polaków przez Ju-
liusza Słowackiego. Warszawa, 1831.'' 8o, stron 8 nieliczbowanych. —
To więc były nąjpierwsze poety naazego publikacye.
23
trwogi o przyszło&ć kraju , czy tylko osobistego Wstrętu do wszyst-
kiego, 00 się tam działo. .Zwątpienie, niesmak, niemożność jakaś
dłuższego wytrwania wśród stosunków, w jakich się widział, bra-
ły odtąd coraz więcej górę nad eicentiycznem usposobieniem po-
ety. Przyszło nareszcie do tego , że powziął już na początku mar-
ca zamiar porzucenia Warszawy — i zaopatrzywszy się w for-
malny pasport ze strony ówczesnego rządu polskiego, rzeczywiście
wyjecbał za granicę już dnia 8 marca 1831 roku.
Byłto krok, który jak się okazało później, miał być wżyciu
jego stanowczym. Owato chwila, ów wyjazd tak rychły z kraju,
rozstrzygnął nie tylko 6 calem dalszem życiu jego jako człowieka,
ale i o powodzeniu jego w zawodzie, któremu całe szczęście oso-
biste poświęcił, w wzniosłym zawodzie poety... Gdyby Słowacki
był pozostał w kraju , lutnia jego byłaby niezawodnie strojniejsza ;
niebo jego poezyi byłoby niewątpliwie mniej chmurne. I cóż go to
wyprowadziło z ojczyzny? Co go rzuciło na niepewne fale wy-
gnania? Dlaczegoto przyszło jemu rozpoczynać już wtedy to bo-
lesne życie bez celu, wśród żywiołów obcych, w okolicznościach
które tak rychło zdarły z oczu jego wszelkie one illuzye, które
lubo ułudne, przecież niezbędne są człowiekowi poniekąd, ażeby
sobie nie obrzydzał tych znikomych kształtów istnienia? Czyż mu
przewodniczyła, kiedy się na tułactwo sam wskazał, owa myśl
podno^ąca i wielka, która w kilka miesięcy póiniej tylu innych
miała prowadzić na zachód? czy szła powtarajam przed nim ta
gwiazda wiary, że to jeszcze jedyny, że to ze wszystkich, jakie
były, ostatni sposób 'spełnienia w obec świata i Boga obowiązku,
który jest najwznioślejszym na ziemi? — Nie! W tej myśli Sło-
wacki z krajem się swoim nie żegnał. Byłaż to zatem tylko chi-
mera poetycka, która go pchnęła w nieznane obszary świata, za-
ludnione ideałami nieokreślonych pragnień ? Czy wreszcie kazało mu
tak sobie postąpić życzenie matki, trwożnej może o swego jedy-
naka wśród niebezpieczeństw otaczającej go wojny?..
Na te pytania trudno jest odpowiedzieć stanowczo.
Pierwszy list Słowackiego, z zagranicy pisany, od takich się
słów zaczyna:
ii
-Kochana Mamo! zadziwisz się zapewne odbierając ode
mnie list datowany z Wrocławia. Dop^niając woli kochanej
Mamy, która aż nazbyt z moją chęcią zgadzała się, wyje-
cłiałem za granicę''...
Z tych słów zdawałoby się wynikać , że zatóm matka to ka-
zała mu oddalić się z Warszawy. Ale dodatek, że się to życze-
nie matki i z jego chęcią zgadzało, nasuwa przekonanie, że mieć
musiał Juliusz jednak i inne jeszcze, swoje własne powody do wy-
jazdu za granicę.' Nakoniec i życzenie matki musiało być chyba
kiedyś tam dawniej i bez żadnój nalegliwoścf, więc nawiasowo
tylko wypowiedziane, kiedy tak dalój ciągnie Juliusz zdanie to
na początku listu owego stawione:
^I teraz z wielkim strachem oczekuję listu od Mamy,
czy Ci się mój wyjazd podoba, czy nie. (Z listu z d. 17
marca 1831 , pisanego z Wrocławia)."
Dalój w tymże liście spotykamy znowu takie wyrazy:
„Wyjechałem w podróż 8 tego miesiąca — wyjecha-
łem w nocy — smutno mi było — zdawało mi się, że
uciekam: i teraz jeszcze często się kłócę z mojem sumie-
niem" ....
W liście następnym (z dnia 12 kwietnia) powraca znowu do
dziwnego wyjazdu swego z Warszawy i tak się tłómaczy:
„W biurze nie było żadnych widoków — nawet to
biuro , gdzie byłem , zaczęło być źle uważane, z powodu ....
Trzeba było iść do wojska, miałem aż nadto do tego chę-
ci — Los jakiś rządzi moją karyerą i widzę, że zawsze
będzie mi na przeszkodzie stawał"...
W innych miejscach korespondencyi jego z owych miesięcy
spotykają się wyrażenia, które dowodzą, że mu żal, że go na-
wet wstyd było, że wśród takich okoliczności, jak ówczesne, wy-
dalił się z Warszawy. Były chwile, gdzie się wahał, czyby nie
wrócić... Zdaje się, że i rodzina w Krzemieńcu z frasunkiem i
nieukontentowaniem przyjęła wiadomość o tóm. Do nmtki pisał
Juliusz (d. 6 lipca 1831) :v
^Dzięki Ci Matko, za wszystko, co robisz dla syna,
który czuje, że nie jest godzien teraz, aby kto o nim pa-
niiętał i jeszcze go kochał. O Mamo moja, nie gadaj teraz
przed nikim o mnie, aby mnie teraz zapomniano. Może
potom znajdę sposób zyskania szacunku w moim kraju...
i*
tmię moje nie moie hj6 teraz na żadnym groHe wyryid-^
ale przyjdzie chwila"* •..
Wujowi zaś swemu, który snąć tę ucieczkę Juliusza czy
żartem, czy seryo kładł na karb nieodwagi albo wstrętu do służby
w wojsku, odpowiedział, jak następuje:
„Teofilu kochany, jeśli mi chcesz wiele zgryzot oszczę-
dzić, niech w twoich listach nie przebija taka ironia, jak
. w ostatnim przy pisku. Chciałem — nie mogłem być uży-
tecznym Ojczyźnie"...
Wszystkie te u»tępy z listów Juliusza sprawiają w pierwszój
chwili wrażenie, jakby mu ciężyła na sumieniu jakaś wina upo-
karzająca. Wyjazd jego z Warszawy wygląda jak tajemnica, na
dnie którój ukrywa się coś, czego niemiło wyrazić po właściwóm
imieniu. Pozory wszystkie mówią przeciwko niemu. Jakakolwiek
była to sprawa, która go spowodowała do porzucenia kraju w ta.
kiej chwili, w jakiój go rzucał, w każdym razie było to coś,
z czem nie do twarzy autorowi Bogarodzicy i Kuliku...
Taką się ta rzecz wydaje, jeżelibyśmy sądzić o niój mieli
wedle pozorów. A jednak —
Ja nie mam bezpośredniego faktu, na mocy którego mógł-
bym tu stanąć w obronie Słowackiego. Rzetelny powód jego wy-
jazdu pozostał tajemnicą na zawsze. Zdaje mi się jednak, że
przenikam tę tajemnicę. Byłato okoliczność, która przynosi raczój
zaszczyt sercu, aniżeli ujmę sile charakteru młodego poety. Po-
mimo tego, tak się wtedy rzeczy złożyły, że nie mogła ona
żadną miarą być powiedziana ani matce, ani krewnym. Powody
dostateczne nie dozwalają mi zagadki tój wytłómaczyć już na tóm
miejscu. Znajdzie ją czytelnik dopiero wyłuszczoną między zda-
rzeniami z r. 1832. Gdybym to, co tu mam w myśli, wypowie-
dział już teraz, wyglądałoby to tylko na luźną hipotezę i na nic
więcej. W tamtym rozdziale domysł mój się okaże podparty tylu
przemawiającemi za trafnością jego okolicznościami, że zdaje mi
się, iż nikt o istocie prawdy wątpić wtedy już nie potrafi.
Bądź jak bądź, tymto więc krokiem, tym wyjazdem wcze-
snym z Warszawy Słowacki w 22 roku życia zamknął nieroz-
myślnie pierwszą połowę zawodu swego na ziemi. Pierwsza ta ży^^
Tom Ł 4
cia jego epoka, fip^ona na ojczystej ziemi — upłynęła mu mię-
dzy swymi, poiród stosunków normalnych i godzi się dodać: pod
wielu względami nader pomy&Inych. Od owćj chwili poczęła się
epoka droga: życie na wygnaniu, poniewierka między obcymi,
wieczna tęsknota do ojczyzny, nieustająca świadomość czczości
życia bez celu , gorzkie zawody przy każdym kroku , ciągła walka
z przeciwnościami , niekiedy z niedostatkiem— i ten cały długi sze-
reg tysiącznych cierpień, z jakich się splata smutna dola tułacza,
Takieto życia .koleje otwarły się teraz dla naszego poety — na
zawsze, aż do samego zgonu I Czy exystencya wśród takich oko-
liczności wpłynęła na podniesienie czy na spaczenie tój potężnój
poetyckiój zdolności, jaką go obdarzyła natura, to się okaże w dal-
szych rozdziałach. z'
BOZDZUŁ DRUGI.
Bok 1831 i pierwsza połowa 18d2go. Prsybjcie do Wrocławia, a
stąd do Drezna. Odyniec — okolice drezdeńskie. Wyjazd do Londy-
no. Teatr londyński — Westminster — Niemcewicz. Przeniesienie się
do Paryia — niekorzystny s%d o Francuzach — cmentarz Pere-la-
Chaise — teatra ^~ Lelewel i inni Polacy przybywający na emigracyą.
Poeta zamierza ogłósid zbiór swoich poezyi — wiadomość O próbach
jego nąjpierwszyeh — trudności znalezienia nakładcy — romans w ję-
zyku fisncuskim. Druk rozpoczęty — wiele obiecująca znajomości — -
panna Kora — owacye i nadzieje wielkiego powodzenia. Lafayette —
X. Praniewicz — Skibicki. Dzi^ wychodzą z pod prasy. Mickiewicz
w Paryża — pierwszy powód niesnasek pomiędzy nim a Słowackim —
wspomnienie pewnego zdarzenia w Wilnie.
Od pierwszo] chwili wydalenia się Słowackiego z kraju roz-
poczyna się jego korespondencja z matką. Korespondencya ta re-
gularna, szczegółowa, prowadzona bez przerwy aż do ostatnich
dni życia, leży w całej zupełności przedemną. Od tój pory może-
my tedy iść za poetą naszym krok w krok i nawet własnemi je-
go słowy opowiadać o niejednóm zdarzeniu.
Wyjechał z Warszawy dnia 8 marca 1831 r. Wyjechał
smutny i bez dtudzeń co do sprawy publicznój.
^Nudną miałem drogę — pisał w pierwszym liście, z d.
17 marca datowanym z Wrocławia — czas dosyć brzydki;
wyjechałem w nocy — smutno mi było — zdawało mi się,
że uciekam; teraz jeszcze często się kłócę z mojóm sumie-
niem. Mamo moja, śliczny kraj opuściłem, i może już do
niego nigdy nie będę mógł powrócić**...
Jechał właściwie ku Dreznu, ale trzeba było przejeżdżać
przez terytoryum pruskie. Kiedy się przez granicę przeprawił,
odebrano mu pasport, który micd wystawiony od rządu warszaw-
skiego, i kazano zatrzymać się w Wrocławiu, obiecując dać nowy
pasport, pruski. Czekając na ten dokument, przepędził Słowacki
w Wrocławiu dwa tygodnie i dni kilka pod ścisłym policyjnym
nadzorem. Stał w łiotelu Goldene Gans i nudził się w tóm mie-
ście niemiłosiernie; do czego się w części i ta przyczyniała oko-
liczność, że prawie nie znał wcale języka niemieckiego.
„Nie lękajcie się jednak o mnie (pisał żartobliwie w je-
dnym z listów ówczesnych); mówię już i ja trochę tym ję-
zykiem i nie jestem przymuszony , chcąc jeść zaglądać do
rozmówek, jak nasz poczciwy Kł. A propos rozmówek,
książeczka, którąś mi kochana Mamo przy moim odjeździe
z Krzemieńca do tłómoka włożyła, nieraz mi tu usługuje;
ale uczę się pierwój frazesu, a potem go recytuję w ksią-
żeczkę nie patrząc. To jest bardziej honorowo**....
Wseszcie dano mu pasport praski, wystawiony do ^rancyi.
Słowacki wyjechał jednak do Drezna, w zamiarze dłuższego tam
atrzymania się. Przybył do Drezna w sam wielki Piątek. Stanął
w hotelu pod złotą Koroną. Pierwszóm miejscem, do którego
się za przybyciem do miajsta udał, był kościół.
„Zaraz wyszedłem na miasto — pisze w liście z dnia
12 kwietnia — albowiem mówiono mi, że w katolickim
kościele ma być ładna muzyka. I słyszałem śpiewy. Trafi-
łem właśnie na psalm śpiewany przez Tarąuiniego na jakąś
bardzo smutną nutę. Pier^^szy raz słyszany głos tego rodza-
ju— wreszcie cichość kościelna (bo była to właśnie chwila,
kiedy księża gaszą po jednaj trójkąt obstawiony palącemi
się świecami), wszystko to niewypowiedziane na mnie spra-
wiło wrażenie... Po obiedzie znowu .wyszedłem na miasto,
w nadziei iż chodząc po ulicach, napotkam gdzie Odyńca*).
*) Odyniec przedtem miesekał w Warszawie i tamto aię z nim,
jak już wyżćj nadmieniłem, bh'żej zapoznid Słowacki. W r. 1829
puścił się atoli autor Izory razem z Mickiewiczem w podróż do
Włoch; a właściwie podążył do niego nasamprzód do Petersburga,
gdzie (w miesiącu maju) wsiedli obydwaj na okręt i puścili się mo-
rzem bałtycki to do Lubeki „ stamtąd do Berlina (tu pierwsza znajo-
mość z Garczyńskim) , a ą Berlina na Pragę , na Wejmar i przez
Szwąjcaryą — do Włoch. Zimę z 1829 na 1830 przepędzili razem
w Rzymie. W maju (1830) zrobili wycieczkę do Neapolu, a stąd
zwiedzili i Sycylią. W ciągu lata zwrócili się do Włoch północnych,
a wreszcie nawiedzili powtórnie Szwąjcaiją, tak iż w sierpnia już
20
Błądząc różnejni drogami, zachodzę na wielki rynek. Spo-
strzegam jakąi najpiękniejszą cukiernię — Baldioiego; nad
drzwiami napisano: Cafć de 1' Europę. Ha! myślę sobie,
Odyniec musi być w Europie... Wchodzę na pewno, i za
pierwszym rzutem oka postrzegam naszego poetę, który mi
zaraz na moje zapytanie To Cz^^tyrdach? odpowiedział
Aa!...*) I nie prZez jedno tylko Aa!., wyraził niepospo-
lite zadziwienie. Krótko mówiąc, ucieszyli&my się oba ze
spotkania , i zaraz wziąwszy się za ręce poszliśmy do Odyń-
ca kwatery. Tam wyrządził mi wielką przysługę, bo zaraz
przez swojego gospodarza, który jest wielkim przyjacielem
Polaków, wynalazł dla mnie prywatną stancyą, która tak
jest niedroga, iż po warszawskich mieszkaniach zdaje mi
się, że mi tu za darmo przychodzi. Za 6 talarów na mie-
siąc mam* ładny salonik o pięciu oknach (a przez każde
okno, jak powiada Odyniec, inną widzę panienkę). Salonik
cały umeblowany I)ardzo ładnie', nawet z lampą alabastro-
wą, tylko trochę zapyloną; słowem że mogę wieczorami
lampę zapalać i bajronizować. Żeby zaś o wszystkich przy-
jemnościach mieszkania dać wam wyobrażenie, donieść mu-
szę, że oprócz ładnego widoku na plac wielki, na kościół,
znajduję przyjemność patrząc na ładną córkę mojój gospo-
dyni. Panienka mówi po francusku, i ładnie gra na forte-
pianie. Waryacye Czernego zawsze mi Wilno i was wszyst-
kich przypominając...
Cały ton tego listu przekonywa, że pierwszy czas pobytu
w stolicy saskiej nie był dla Juliusza zbyt przykry.
-Bardzo mi się to miasto podoba, bo przez długi po-
byt w Warszawie stęskniony byłem po pięknych okolicach;
tutaj zaś są prześliczne.^ —
Oprócz Odyńca znalazł w Dreźnie kilku innych jeszcze ro-
daków: Platera, Chwaliboga, Mikulicza; pannę Czacką, dobrą
matki swojój znajomą; Komara, jenerałową Dąbrowską, panią
stanęli w Genewie. (Tu pierwsza znajomość Mickiewicza ze Zygmun-
tem Krasińskim). W wrześniu dopiero czj październiku (1830) roz-
stali się ze sobą obydwaj towarzysze podróży. Mickiewicz powrócił
znowu do Kzymu, któreto miasto dopiero w r. 1831 na wiosnę opu-
ścił; a Odyniec prosto z G-enewy udał się do Paryża. Po upływie
kilku miesięcy spędzonych w Francyi przeniósł się do Niemiec i jui
od początku 1831 r. stale przemieszkiwi^ w Dreźnie.
*) Zakończenie jednego z najpiękniejszych Sonetów Krym«
• kich Mickiewicza.
30
Szymanowską z doma Poniatowską i t. d. Niektórzy baidli w Dre*
źnie z oałemi rodzinaihi i byli już znani Słowackiemn z War-
szawy. Szczególniej uprzejmie był przyjmowany w domu pani
Dobrzyckiój.
Poczciwa ta staruszka Polka, są własne słowa Juliu-
sza, ma córkę, która jest pierwszą damą dworu. Ta odda-
wna zachwycona hymnem Bogarodzica, przyjęła mnie
z otwartemi rękoma; a nad moim Kulikiem, któi-ego je-
szcze nie znacie — płakała."
W towarzystwie poufalszych znajomych robił wycieczki do
saskiej Szwajcaryi i przeglądał celniejsze ciekawości drezdeń-
skie. Grunes Getvdlbe nie sprawiło na nim takiego wrażenia, jak
mu to obiecywano. * •
Wszystko ładne, bogate, ale bez gustu; tak że mi nic
nie zostaje w pamięci. Ostatnia tylko sala mocno mnie za-
jęła. Widok tylu brylantów razem zgromadzonych nosi na
sobie cechę jakiójś wielkości, jako szczególny w swoim ro-
dzaju Ciekawszym jest daleko zbiór zbroi starożytnych
(Bustkammer)\ znajduje się w nim dwóch rycerzy na ko-
niach, doskonałe dających wyobrażenie o ówczesnych wal-
kach. Widzieć to dla poety i dla malarza bardzo potrze-
bne— Śliczne są okolice Drezna! Wczoraj panna Dobrzy-
cka i pani Asthon Angielka zaprowadziły mnie do Brysnitz
nad Elbą. Nie widziałem, jeszcze w życiu piękniejszego miej-
sca. Siedzieliśmy z pół godziny na płaskim szczycie świąty-
ni podobnój do chłodnika Tetydy w Zofijówce. Byliśmy za-
wieszeni nad Elbą. Z drugiej strony rzeki śliczne równiny,
z prawej strony w odległości ładne Drezno, a okna domów
przy zachodzącóm słońcu paliły się jak tysiączne lampy.
Kilka statków z rozpiętemi żaglami płynęło po wodzie, i
kilka czółen rybackich. Oto jest obraz, który tak wprawia
w smutne zamyślenie, że. przez cały czas pomimo etykiety
słowa do dam nie przemówiłem.... Najczęściój chodzimy
z Odyńcem do Wielkiego Ogrodu na spacer; dziwimy
się tam często, jak Niemcy mogą cały dzień przepędzać
nad szklanką piwa, z cygarem w gębie. Gdzie się tylko
zbliżyć do tłumu, wszędzie o nas gadają, i lubią nas. Go-
spodyni, u której mieszkam, i córka gospodyni także bar-
dzo mnie kochają. Pierwsza mówiła , iż chciałaby mnie mieć
przez całe życie w swoim domie — druga, iż jeżeli by
chciała mieć brata, to takiego, jakim ja jestem. Pierwszy
raz w życiu jestem ideą doskonałości**....
31
"Wkród takich tedy rozrywek i zB,ję6. i^ynął rott czas w Dre-
źnie— na pozór niby doić przyjemnie. Wieczory przepędzał w to-
warzystwie, albo też na operze włoskiej, w której bardzo sma-
kował. Dni zapełniał pracą, jeżeli go nie odrywało od niój zwie-
dzanie jakićj pięknej okolicy lub różnych miasta tego osobliwości.
Praca jego ograniczała się w owych tygodniach do samego czyta-
nia, gdyż to było lato. Trzeba zaś wiedzieć, że była to już taka
j^o właściwość, iż dopiero z jesienią poczynała się dla niego po-
ra zapału do pracy twórczej. Przez wiosnę zaś i lato (podobnie
jak niegdyś Kniaźnin) nie czuł w sobie zazwyczaj żadnój chęci
do pisania, I nie przymuszał się też do tego. Było mu to wła-i
ściwe przez całe jego życie i często też o tern i sam później wspo-
minał. I wtedy także pisał te słowa do matki: ^Przeczytałem
wiele ważnych dzieł. Nic teraz nie piszę — to mój zwyczaj
w lecie"...
W gruncie rzeczy wszelako było już i w owej porze niejc;-
dno, co ma zamącało ten tryb życia pozornie tyle uprzyjemnio-
ny. Żal, że wyjechał z kraju, trapił go ciągle, i to z biegiem
czasu w coraz wzrastającej progresyi. W pierwszych dniach by-
tności swojój w Dreźnie wyrażał się tylko: — „Źle jest trochę, żem
wyjechał za granicę . . . Prz^z czas jakiś miałem zamiar do Was
powrócić." Ale już w półtora miesiąca późniój (dnia 6 lipcaj znaj-
dujemy natomiast owe wyżój już przytoczone utyskiwania:
„O* mamo moja , nie gadaj teraz przed nikim o mnie,
aby mnie teraz zapomniano.... Tmię moje nie może być
teraz na żadnym grobie wyryte — ale przyjdzie chwila!"
Drugie, co mu dokuczało, była to niespokojność o to, co
się tam dzieje z matką i z resztą rodziny.
„Gdyby nie ta niespokojność, która nmie dręczy o
Was, kochani moi, byłoby mi bardzo dobrze w Dreźnie."
Wyrozumiemy ten zabijający niepokój, jeżeli wystawimy so-
bie stosunki, w jakich oni tam wtedy żyli. Słowacki wyprawiał
do nich list za listem, a nie odbierał od nich przez długie czasy
ani litery. Przez całe cztery pierwsze miesiące, od chwili wyją- .
zdu swego z Warszawy, nie otrzymał ani jednego słowa od ma-
tki! Tymczasem wiedział aż nadto dobrze o niebezpieczeństwach^
LJLf
32
Jakie im groziły i ze strony grasującej wła&nie na Wołyniu cho-
lery i z powoda wojny, kt4Sra z wszystkiemi swemi okropnościami
zdawała się wisieć już po nad prowincyami owemi.
A trzecia troska była o siebie — o swoje własną przyszłość,
o której nasz dobrowolny tułacz nie umiał sobie utworzyć ani
nawet wyobrażenia... Natura jego, skądinąd tylu uposażona da-
rami, ale nad wszelki wyraz niepraktyczna — cala przeszłość je-
go, przebyta pod kierunkiem życzliwej l)0 macierzyńskiej ręki,
lecz zawsze ręki obcej , więc biernie: wszystko to stawiało teraz bie-
dnego tego młodzieńca na rozdrożu, na którem radzić sobie nie
umiał. Z otuchą podjąć walkę życia, ażeby przezwyciężyć tru-
dności:— to było nad jego siły. — „Napiszcie mi, co ja mam ro-
bić? gdzie się obrócić? jaki jest stan naszych interesów?" — oto
takiemi słowami przemawiał do rodziny, w zupełnym braku wiado^
mości, co z sobą począć. Stan interesów, o który się dopytywał,
byłby bardzo pomyślny, gdyby byli oboje z matką mogli żyć ra-
zem i tworzyć tylko dom jeden ; a w razie rozłączenia, gdyby by-
ły choć widoki, że Juliusz zajmie z czasem pozycyą, której ko-
rzyści przyjdą w pomoc dochodom z prywatnego majątku. Ale
widoków takich teraz nie było . . . Sława literacka — wprawdzie uśmie-
chała się do niego, choć w pewnój jeszcze oddali ; ale na materyalne~
korzyści % tego tytułu, w okolicznościach jak ówczesne, bynaj-
mniój liczyć nie było można. Otóż, co mu szczególniój odbierało
otuchę. Wprawdzie miał żyć z czego chwilowo, gdyż mu matka
dostarczała, czego potrzebował na utrzymanie. Ale, myślał sobie,
co będzie dalój?
Były tedy przyjemne, ale też były i gorzkie, a nawet bar-
dzo gorzkie chwile w owem drezdeńskióm życiu młodego emigran-
ta i pozostały też tego ślady w korespondencyi. Tak na przykład
po pierwszym liście nareszcie odebranym od matki , pisał jój mię-
dzy innemi, co następuje:
„W przytomności Odyńca czytałem list Twój, kocha-
na Mamo. Nie mogłem się wstrzymać od płaczu, czytając
list o Twoim nagrobku. Ponieważ łzy te miały świadka,
nie chcę ich zataić, tak jak wiele innych łez, wylewanych
samotnie*^. . .
I
Koniec końców, w lipcH (1831) układał sobie dakzy platt
taki, iż cliciał czafi jaki6 zabawić jeszcze w Dreźnie, a potćm
z dziwnymi projektami pojechać dalój.
„Wyjadę przez Szwajcaryą do Nei^olu, tam znajdę
w jakim klasztorze, jak mi mówił H. za małą cenę mie-
szkanie i jak najmniej&zćm obchodzić się będę starał. Przy-
jemność zaciszy wszystkie mi przyjemnoćci zastąpi — czuję
że mi j^j potrzeba."
Rozpaczliwe postanowienie I pomyśli sobie czytelnik. I poeta
nasz czuć musiał tosamo, skoro przerwał list na tych wyrazach,
a nazajutrz , wśród dnia jasnego , tak pisał dalćj :
-Niech Was to bardzo nie obchodzi, co tutaj, napisa-
łem; albowiem pisałem to wieczorem, a w wieczór zawsze
jestem w stanie gorączkowym. Żeby nie te myśli, bardzo
by mi było dobrze w Dreźnie**...
Kiedy się zatóm tak bił z myślami i układał sobie wyjazd
na południe, nastąpić mający za kilka dopiero miesięcy: zaszła
nagle okoliczność, która go rzuciła nie na południe, lecz na za-
chód i północ; i nie za kilka miesięcy, ale natychmiast. Całego
więc pobytu Słowackiego w Dreźnie było tylko 4 miesiące nie-
spełna.
^Dnia 25 lipca spokojnie sobie siedziałem w Dreźnie,
i zrana zapijałem niemiecką kawę. Wtem drzwi się otwie-
rają, wchodzi nieznajomy Jegomość i powiada mi, że przy-
wiózł listy z kraju , z którymi jak najprędzój do Paryża i do
Londynu mam jechać*". (Były to zatem listy dyplomatyczne, pi-
sane w sprawie publicznój do rządów francuskiego i angielskie-
go. Do listów dołączono i fundusz na podróż , co wszystko Sło-
wacki opisywał matce w dalszej osnowie listu figurycznie,
ażeby jój nie skompromitować. Ten ustęp pomijamy. Dalój
pisał tak:) „Zaraz jeden z moich przyjaciół ofiarował mi
bryczkę na resorach krytą, i tak w trzy godziny po ode-
braniu listów, extrapocztą ruszyłem do Paryża. Wszystko
koło mni^ mijało jak cienie latarni czarnoksięskiej — po-
dróżowałem dzień i noc, jak Gryzomir Krasickiego, i nie
wiele więcój od niego widziałem. Były kraje, przez które
ze strachem przejeżd^łem — płaciłem po królewsku! O go-
dzinie 12 w południe wyjechałem z Drezna — nazajutrz
rano byłem w Lipsku, wieczorem 26go byłem wWejmarze —
interesowało mnie to miasto, jako będące miejscem pobytu
Grothego — bardzo ma ładną postać... Przez noc przeje-
Tom I. 5
84
chałem pnez Erfurt — Saxgotha — a nad ranki^n piłem
kawę w Eiienach... śliczne miasteczko, a jeazcze pięknięj-
fiza droga, która z niego dalćj prowadzi między ogromnemi
górami. W Fałdzie zatrzymałem się godzinę, dla naprawy
powozu — znalazłem tam w oberży chłopca, co pisze hi-
storyą terażniejszój wojny — czyli biografią generałów — tmr-
dzo dobrze. Dnia 28 z )rana byłem w Frankfurcie , tam ba-
wiłem godzinę dla zmienienia moich wexlów. O południu
byłem w Mognncyi — śliczny Ren — jaka szkoda, że na
niego dłużój popatrzeć nie mogę!... Potem przeleciałem
śliczne prowincye reńsj^ie — dnia zaś 29 wieczorem wje-
chałem do Metz. Co za przepyszny widok ! Miasto uillumi-
nowane, jako rocznica rewolucyi francnskiój. Lud tysiącami
tłoczy się po ulicach. Miałem interes do Prefekta Departa-
mentu — był na balu. Zabłocony i bez koszuli prawie, bo
kołnierz schowałem pod chustkę, poszedłem na bal. Może-
cie sobie wystawić zadziwienie i jeszcze inne jakieś uczucie,
z któróm byłem przyjęty. Krótki interes, który miałem do
Prefekta, odbywszy pojechałem dalój. Szkaradna Francya —
miasteczka gorsze od naszych miasteczek— nędza !. . W po-
łudnie minąłem Yerdun — wieczorem w Ghalon sur Mar-
ne złamał mi się powóz — zostawiłem go tam i kazałem
przedać na rzecz sUadek zbieranych. 31 lipca o godzinie 12
w południe wjeżdżałem do Paryża. Postylion mój wiózł mnie
najpiękniejszemi ulicami, i jemu winienem, żem widział
Paryż. Zajechałem do pani Ł. P. Prosiła mnie, żebym po-
szedł spać. Usłuchałem jej rady i przespawszy 4 godziny,
piątą mego pobytu w Paryżu obróciłem na zwiedzenie Pa-
lais Royal i na posilenie żołądka, co uskuteczniłem w pierw-
szym paryskim traktyerze. Prawda że z pożytkiem wojażu-
ję?... O godzinie 5tój wieczorem już siedziałem w chaise
de poste i leciałem do Londynu. Przez całą noc widziałem
uilluminowane miasta i miasteczka, bo jeszcze ciągnęły się
fety. Nic mi się szczególnego nie zdarzyło, oprócz (jak mó-
wił świętój pamięci S.) oprócz powtarzam, że tylko co się
nie spaliłem. Chwała Bogu, że się skończyło na szlafroku,
który leżał podemną i zupełnie spłonął, na pole od surdu-
ta i na kawałku kołnierza od płaszcza. Wszystkiemu temu
winne cygaro, odtąd też ani cygarów ani lulki nie palę —
ale nie tak z bojaźni, jak dla nadzwyczajnej tego drogości
w Londynie. Ale wróćmy do podróży. Nazajutrz wieczorem
po wyjeździe z Paryża, to jest 1 sierpnia przejeżdżałem
przez Boulogne sur m^r — widziałem morze — przyjemne
przypomnienie Odessy. 0 11 godzinie w nocy wjeżdżam do
Calais — z Paryża mil 37. Śliczny ten widoki latami mor-
skich, bo każda inaczej się pali dla rozróżnienia. Stanąłem
w hótd de Bourbon. Okropnego mi wypłatali figla! Pa-
qnetbot ń vapeur odszedł bezemnie. Nająłem więc statek,
co mnie niezmiernie kosztował, ale za to byłem panem
okrętn, i wszyscy byli na moje rozkazy. Musiałem zaś ko-
niecznie nająć statek, bo czekać była niepodobne do jutra.
Wjeżdżając do Dover, kazałem zatknąć francuski pawil-
lon — i miło mi było, kiedy pytającym się i tłumnie ze-
branym na brzegu Anglikom majtkowie odpowiadali, kto i
skąd jedzie. — Śliczna Anglia! murawa zieleńsza, a pia-
sek czerwieńszój farby, co pejzażom oryginalny nadaje wi-
dok. Każda garić ziemi uprawiona — śliczne miasteczka!
Kanterbury jak mały Łondynik wygląda. O godzinie 5tćj
z rana dnia 3go sierpnia stanąłem w Londynie^....
Kiedy po tylu trudach podróży i ł>ezwłocznóm oddaniu listów,
gdzie należało, rzucił się Słowacki w hotelu na łóżko, nie prze-
budził się aż na trzeci dzień dopiero , tak był zmęczony ! Prze-
budził się z fluxyą. Ale doznawał pocieszającego uczucia, że i
on teraz był pożyteczny sprawie; a doznawał go tern bardziój,
że sprawa ta, jak mu się wtedy zdawido, w skutek interwencyi
dworów, do wywołania którój i on się w maleńkiój części przy-
czynił, miała niebawem wziąć obrót wcale pomyślny. Nie dziw
więc , że znajdujemy też w liście z Londynu wyrazy, jak na przy-
kład te:
„Mogę teraz doznawać przyjemności , bo zrobiłem rzecz
wielkiej wagi — to co było w mojój mocy... O moi mili,
rodzina nasza będzie zdrowa!*^
Będąc już w Londynie, nie chciał go porzucać, nie poznaw-
szy miasta choć powierzchownie ; najij^ sobie tedy na caij miesiąc
mieszkanie prywatne wraz z umeblowaniem i wiktem. Płacił za
to wszystko razem póltrzeciej gwinei na tydzień, to jest polskich
złotych 105. Przepędził- w stolicy Anglii czas od 3 sierpnia do
pierwszych dni września. Uczył się języka angielskiego, którego
początki były mu już udzielane w Wilnie. Bywał też często na
teatrze i zachwycał się grą sławnego naówczas artysty dramaty-
cznego, niezrównanego w rolach zwłaszcza szekspirowskich, na-
zwiskiem Kean. W ogóle podobał mu się bardzo sposób, w jaki
Anglicy przedstawiają tragedye. O teatrach paryskich zdania te-
go późniój nie wyrzekł, kiedy je poznał. — Między innemi zna-
omościami zawiązał też z niektórymi literatami londyńskimi sto-
sunki. Jeden z nich namówił go do napisania broszury o wypad
kach warszawskich , które świat polityczny tyle naówczas zajmo
wały, a nie były dokładnie znane nikomu z cudzoziemców. Sło
wacki napisał ją po francusku, Anglik przetłómaczył na angiel
skie i wydał pod swojem imieniem. Tytuł broszury nie jest mi
wiadomy, ani też nazwisko owego Anglika. Przyniosło to nasze
ma autorowi 50 dukatów dochodu, właśnie więc tyle, ile go po
byt w Londynie kosztował, zliczywszy wszystko. Miał tedy to po
cieszające przeświadczenie, że to dłuższe zatrzymanie si^ jego
w Londynie nie przymnożyło matce wydatku, jako i podróż do
Anglii także nie zrobiła żadnego uszczerbku skromnym jego fun-
duszom. — Londyn bardzo mu się podobał.
„Wiele miałem w nim — powiada w liście już po wy-
jeździe z Anglii pisanym (z d. 10 września 1831] — chwil
zachwycających. Przyjemne miasto ! Wszedłszy na sam^* ku-
lę wieży św. Pawła , rzuciłem okiem w około i pomimo nie-
zmiernej wysokości wieży, z żadnej strony końca miasta nie
było widać. Domy aż za horyzont się rozciągały, i pyszna
Tamiza z ogromnymi mostami, i za ostatnim mostem las
ogromny masztów, i nad brzegami Tamizy do obelisków po-
dobne kominy machin parowych, z których wylatują kłęby
czarnego dymu — wszystko to* tworzy widok zachwycający.
Groby w Westminster zwiedzałem także, ale dla przygoto-
wań koronacyjnych nie mogłem dobrze widzieć kąta poe-
tów, który mnie najwięcej interesował. Dziwny ma pozór
dziedziniec Westminsteru , brukowany grobowymi kamienia-
mi — i widok tych ludzi, co sobie bez uwagi' stąpają po
napisach i czasem zastanawiają się, czytając je pod noga-
mi... Takie groby mają ci, którym sława nie otworzyła
' drzwi kościoła, a którzy chcą jednakże jak najbliżej sławnych
ludzi spoczywać.** —
Przy końcu pobytu Słowackiego w Londynie przyjechał tam
i Niemcewicz (a zatóm ku końcowi sierpnia).
„Widywałem się ze staruszkiem — mile od niego przyj-
mowany. Wyrzucał mi, że mojej tragedyi litewskiej (Min-
dowe) grać nie kazałem. Staruszek trochę chory — smu-
tny— i niepewny przyszłości. Ale Bóg czuwa nad nami*"...
Kiedy przyszła godzina wyjazdu i pożegnania się z gospo-
darstwem domu, jako też z innymi mieszkańcami jego, którzy
37
^rezyscy pod -tymiż co on warankami zasiadali z nim razem do
wspólnego stołu: miał Juliusz znowu miłą chwilę. Przekonał się
bowiem, że i pod obcem niebem, że i w krajach okrzyczanych
za materyalne, można znaleśi* serca poczciwe i niewątpliwe sym-
patye dla doli narodu, którego był członkiem.
^Nie możecie sobie wystawić, powiada, z jakióm wy-
laniem się, z jaką czułością żegnali mmc Anglicy. Ręka
mnie bolała od ściskania się — wszyscy wstali od stołu,
co u Anglików jest niesłychaną rzeczą , aby mnie odprowa-
dzić do powozu. "*
Podróż joi^o 'skierowana była do Paryża, ale nie odbyła się
tym razem bez przygód.
„W nocy wyjechałem z Londynu. Nad rankiem staną-
łem w Dower — tam cały dzień czekać musiałem na odej-
ście statku parowego. O 4tej po południu puściłem się na
bardzo wzburzone mor/e. Im dalćj płynęliśmy, tern było okro-
pniej. Calais choć mała cieśnina, ale niezmiernie burzliwa.
O godzinie iOtej w nocy ciemność była okropna i (aUi tak
wzburzone, że przelatywały przez pokład. Znużony i drę-
czony morską słabością, poszedłem do kabiny czyli do sa-
lonu. Dziwny widok, ze czterdzieści osób leżało na sofach
i na podłodze — szczęściem miejsce maleńkie na sofie zna-
lazłem — skurczyłem się i zasnąłem. A jednak pomyślałem
sobie przed snem, iż się może gdzie indziej przebudzę. O
godzinie I2tej w nocy obudzono miUe rozmową. Dowiedzia-
łem się z rozpaczą prawie, iż do portu Calais wpłynąć by-
ło niepodobień8tw(»m , bo tegoż ranka przy wejściu do por-
tu rozbił się okręt i nocą niebezpiecznie było cjraijać go.
Znów więc kilka godzin morskiej słabości. Wracamy do
Dower, lecz nimeśmy wrócili, wiatr ustał, i napowrót ka-
pitan skierował do Calais, dokąd o godzinie 8mej z rana
przybyliśmy. Śliczne było słońce wschodzące na morzu, mia-
łem więc wyobrażenie burzy.**
Po tych przeprawach, bez żadnych już przeszkód dostał się
do Paryża. Przybył tam w zamiarze stałego na czas jakiś zamie-
szkania— około 6go albo 7go września i zaraz urządził się w wła-
snym kąciku, po swojemu. Miał, jak mówi w liście do matki,
śliczny mały pokoik, z mahonio^ł^mi meblami i marmurowym
kominkiem, który mu wielkie przyjemności obiecywał na zimę.
Dopytywał się zaraz o znajomych; ale okazało się, że nie zastał
tych, których najwięcój widzieć życzył sobie. Mickiewicz miano-
38
wicie i Górecki byli wprawdzie czas pewien przedtem w Paryżu;
ale przed jego jeszcze przyjazdem opuścili Francyą i bawili na-
tenczas w Dreźnie.
Paryż nie zrobił na Słowackim przyjemnego wrażenia; równie
i Francuzi wcale nie odpowiedzieli jego oczekiwaniom. Porówna-
nie z Londynem i z Anglikami, które się mimowolnie samo przez
się nastręczało, wypadło już w pierwszój chwili na niekorzy^
Francuzów.
„Londyn jest zupełnie oryginalnym, Paryż podobny do
innych miast, do Warszawy... W Paryżu piękne pałace i
ogród Tuilleryjski z swemi drzewami bardzo piękny; ale
cóż za podobieństwo do ogromnego parku James w Londy-
nie, gdzie po obszernej murawie rozrzucone olbrzymie drze-
wa i pasą się najpiękniejsze trzody, i naokoło ogromne pa-
łace z drzewami pokazują się wpół zamglone tą atmosferą,
która dodaje wielko&Ci i nieskończoności widokom angiel-
skim**. . .
Równie niekorzystnie sądził i o mieszkańcach Paryża.
„Wiele zbiegłem świata, pisał w jednym z późniejszych
listów (20 października 1831) — żyłem z Anglikami, bo mi-
sie podobali, z Francuzami nie żyję. Mam do nich jakąś
nieprzezwyciężoną odrazę. Taka nieszczerośó . . . i tak wiele
gadają! Samotny prawie przepędzam dzień cały." ...„Jeden
najmilszy z wieczorów, który miałem w Paryżu, był na
cmentarzu Terę la Chaise, Nic nie widziałem piękniejszego
w tym rodzaju. Za miastem wzgórze bardzo rozległe, któ-
rego' pochyłość cała gęsto okryta grobami i zarosła cyprysa-
mi, przez które z trudnością przedrzeć się można. Rożne
drogi krzyżują się w tym lesie — w cyprysach mnóstwo
róż miesięcznych, bladych ale kwitnących wiecznie. Czasem
ognistym kwiatem błyśnie geranium. Groby wszystkie podo-
bne do siebie , najczęściej małe kolumny z białego marmuru.
We środku na górze jest mała kaplica. Stamtąd wzrok po
murawie, z wierzchołków cyprysowych utworzonej, spada
na dół i z dala w dymie błękitnym pokazuje się cały Pa-
ryż ze swymi gmachami. Nad nim, gdy byłem, zachodziło-
słońce. — Czarne wozy ciągle tam przez główną ulicę prze-
jeżdżają — ale pogrzeby tu bardzo ciche — u nas tak Ży-
dów chowają. — Dochodząc do cmentarza , pełno ogródków i
sklepików, obwieszonych wiankami z świeżych i z sztucznych
kwiatów. To charakteryzuje Francuzów. Każdy za kilka
groszy dobrze pokaże innym swoje boleść, a kiedy da kil-
3d
kanale 9 to kwiaty z płótna aż po roku dopiero trzeba
będzie odmienić.^
Takisam wyrok potępiający znajdujemy i o teatrach paryskich.
„Byłem na kilku teatrach — nie możecie sobie wysta-
wić, jak Francuzi szkaradnie grają tragedyą. Każdy wiersz
przez nadprzyrodzone głosu przechodzi gamy. W publiczno-
ści żadnego gustu, na piękne kawałki świszczą — nic nie
lubią, tylko małe komedyjki. W każdej musi być Dej al-
gierski. Tego wiecznie dręczą, i zdaje im się, że to jest
sława narodowa. Byłem na takim wodewillu — zupełnie
podobny do Siedem razy jeden. Francuzi rozpływali
się.**
Takie to były pierwsze wrażenia , które na naszym wędrowcu
sprawiła stolica Francyi i stosunki tamtejsze. Z ui^ywem jakie-
goś czasu sądy jego o tem wszystkiem zmieniły się cokolwiek.
Pobyt w Paryżu zaczynał być przyjemniejszym dla niego przy-
najmniój o tyle, że nazbierało mu się wiele znajomości. — tak
między rodakami już dawniej zamieszkałymi w Paryżu, jak przy-
bywającymi coraz licznićj dopiero za jego tam bytności — na emi-
gracyą. Został też wprowadzony do domu XX. Czartoryskich i
szczegółowo matce w listach swoich opisuje poniedziałkowe ręce-
pcye w hotelu Lambert, na których bywał przyjmowany gościn-
nie. Za jedną znajomością szły drugie. Do hr. Platerów (Ludwi-
kostwa) był zamówiony raz na zawsze na wieczory czwartkowe;
oprócz tego pełno w listach jego wzmianek o różnych Polakach,
z którymi już w pierwszych miesiącach pobytu swego w Paryżu
znajomości albo pozawięzywał albo poodnawiał. Leonard Chodźko,
Antoni Górecki, Lelewel, Władysław i Cezary Platerowie, Mi-
chał Podczaszyński , Oleszczyński rytownik, Michał Skibicki, —
oto kilka nazwisk więcej znanych z pomiędzy większej liczby ro-
daków, których znał, widywał i o których w listach swoich
wspomina. —
Co się tyczy Lelewela, który przybył do Paryża zaraz po
upadku powstania i spotykał się ze Słowackim przy różnych emi-
gracyjnych uroczystościach, widzę się tu zmuszonym dodać, że go
nasz poeta nie lubił. Wyrażał się w listach o nim zawsze z wiel-
ką goryczą. Oto na przykład, co o nim pisał z okazyi rocznicy
29 Ustopada obchodzonej w Paryżu w r. 1831.
40
^Rej wodził na tym wieczorze znajomy niegdyA w Krze-
mieńcu tancerz,- dzisiaj zjedzony przez mole biblioteczne,
cbudy, z dwoma czerwonemi plamami na policzkach, które-
mu do ozdoby jeszcze wąsy przybyły." (z listu z d. 10 gru-
dnia 1831).
Przy innój sposobności, z powodu polecenia ,* które mu przy-
słano z domu , ażeby się kłaniał Lelewelowi :
„ELłaniałem się , powiada, kutasom u botów, które
mile to przyjęły. Wy je uwielbiacie, szczęśliwi! Nie wiecie,
Co to jest bliższe poznanie ludzi. Jestto U prophctc voiU
de Korashan, tak go nazywamy ze Skibickim." {d. 7 mar-
ca 1832).
Niesnaski podobne pomiędzy pierwszemi naszemi znakomito-
ściami niewarteby były wspomnienia, i chętniebym je był pozo-
stawił ^w letejskich zapomnienia falach", gdyby nie okoliczność,
że mi się później przyjdzie w rzeczy nader ważnćj do tego, co
tu teraz powiedziałem, odwołać. W tymto celu — lubo ze wstrę-
tem — wypisałem pcmyższe miejsca z korespondencyi Juliusza;
i konstatuję niniejszem fakt stanowczej niechęci, już w owym
czasie mającej miejsce , pomiędzy tymi dwoma pisarzami naszymi.
Stosunki te z emigracyą nie wystarczały jednak idealnym, a
raczój exaltowanym pragnieniom Słowackiego. Źródłem ostatecznem
takowych była tęsknota do kraju, choć może zupełnie świadomie
sam sobie wtedy jeszcze nie zdawał z tego sprawy. Dlatego też
usposobienie jego ówczesne bardzo było niejednostajne. Czasem
znajdujemy go rozpływającego się w jakichś błogich uczuciach
szczęścia i miłości ku ludziom;* a bywały znowu chwile, gdzie go
nudziło i ziębiło śmiertelnie całe owo otoczenie jego paryskie.
Wtedy sądził o niem z lodowem szyderstwem, z odtrącającóm,^
pogardliwóm lekceważeniem! To też oczywiście pozostały i w li-
stach ślady to jednych uczuć, to drugich. Są wprawdzie miejsca
w korespondencyi (zresztą tak rzadkie, iż to śmiało do ustępów
wyjątkowych zaliczyć można) gdzie pisał:
^Mamo! Nie śmiem Ci napisać, że mi teraz lepiej na
świecie, niż kiedykolwiek było; bo sobie wyrzucam, że ja
mogę być bez ciebie, kochana matko, szczęśliwy! Ale wi-
dząc, jakto wielu ludzi teraz lubi ranie i kocha i mogę
41
pomedzieó uwielbia, nie wstydziłabyś się swegO syna.*' (list
z d. 7 marca 1832 r.).
Jednakie obok podobnych zwierzeń , daleko więcćj dałoby się
przywieść ustępów, w którycli zupełnie innym tonem przemawia.
„Wiele mam teraz znajomych (pisał na przykład d.
10 grudnia 1831); ale żadnego miłego , żadnego z którymby
mi było żyć przyjemnie. I chciałbym jak najprędzój wyrwać
się z Paryża do jakiego cichego miasta Włoch, żeby samo
miasto mogło przemawiać do mojej wyobraźni; bo Paryż
bardzo prozaiczny — szkaradny — ani tak świetny, jak był
kiedyś dawniój. Trzyma mię w Paryżu jedynie nadzieja,
że będę mógł drukować. Ale już tyle moich nadziei
na niczóm spełzło." —
Albo weźmy inne miejsce (z listu z d. 24 stycznia 1832 r.):
„Towarzystwo moje w Paryżu bardzo się powiększyło.
Wielu mam nawet szkolnych kolegów; ale wszystko nie ci,
• którychbym sobie życzył. Słowem, że nie mam prawie to-
warzystwa. Życie moje bardzo jednostajne , i gdybym go so-
bi» literaturą nie urozmaicał, nudribby było. Najlepiój je-
stem z jednym Anglikiem, z którym często wieczory prze-
pędzam 1 chodzę na spacer. Temu winienem, iż po angiel-
sku już trzepię, a rozumiem wszystko doskonale. Jedną
więc z moich największych przyjemności jest, to, jeżeli się
jaki romans nowy Coopera albo Walterscota pokaże —
Życie moje, jak mówiłem, jest więc bardzo jednostajne;
zrana wstaję o godzinie lOtej — piję herbatę w domu —
potom piszę — potom idę czytać gazety — o czwartój idę
na obiad , gdzie się schodzi wielu Polaków. Tam się zawsze
widzę i gawędzę z godzinę z A. Góreckim, dawniój pierw-
szym poetą (?). Jest on teraz w Paryżu, przyjechał z Dre-
zna — i zrobił mi wielką przyjemność , przywożąc mi ukło-
ny od ładnój Saxonki, córki mojej gospodyni..."
Dwa te wyjątki z korespondencyi wystarczą, ażeby zrozu-
miał to czytelnik, że Paryż Słowackiego niczóm tedy w murach
swoich nie więził; i że jeżeli w nim bawił, to tylko w nadziei,
że może znajdzie tu dla dzieł swoich nakładcę, albo też jakim
innym sposobem te dziecięta duszy swojój, jak był zwykł płody
swoje nazywać, potrafi wyprawić pomiędzy ludzi.
A było w owym czasie kilkoro już tych dzieciąt w samotnej
Słowackiego pracowni. Dotąd nie miałem jeszcze sposobności po-
Tom I. Q
42 •
wiedzenia cbo6 główka o autorskich jego zajęciach. I w t^m miej-
scu także jeszcze nie pora rozgadania się o nich. Tyle jednakże
nie zawadzi już tutaj mimochodem nadmienić, że zaczął poeta
nasz sił doświadczać w tym zawodzie wymodlonym sobie od Bo-
ga, już w rychłym wieku. Z rzeczy napisanych na szkolnej jeszcze
ławie nie pozostało ani śladu, choć było to tam tego pewnie nie-
mało. Co powstało po wyjściu ze szkół — w latach uniwersyte-
ckich i za pobytu jego w Warszawie — z tego dopiero to i owo
przechowywid u siebie w tece. ' Małą próbę tój najrychlejszej Sło-
wackiego poezyi zamieściłem na czele tomu Igo pism jego po-
śmiertnych, których wydanie staraniom moim udało się przywieść
do skutku. Duma ukraińska była pisana w Wilnie w roku
1826. Na rok 1827 przypadają cztery Sonety, widocznie utwo-
rzone pod wpływem wydanych właśnie rokiem pierwój sonetów
Mickiewicza. Owocem roku 1828 był poemat pod napisem Szan-
fary — blada kopia owój poezyi oryentalno - angielskiój , która
wtedy dostarczała natchgienia i starszym od SłowackiegS pisarzom
w kole mianowicie literatów litewskich (Al. Chodźko, Julian Kor-
sak itp.). — Wszystkie te próby były dość słabe, jak na mło-
dzieńca już kończącego uniwersytet i udającego zajaśnieć kiedyś
takim blaskiem poetyckiój potęgi. W Warszawie dopiero zaczął
się ten olbrzymi talent raźniój rozwijać. W roku 1829 napisał
poemat Hugo i dramat Mindowe. W 1830 przybył do tego
Mnich, Bielecki, Marya Stuart, jako też cztery owe
wspomniane przezemnie już przy innój sposobności liryczne jego
utwory (Kulik — Oda do Wolności — Bogarodzica — Pieśń Le-
gionu litewskiego), zaimprowizowane w skutek politycznych zda-
rzeń zaszłych na końcu owego roku i ogłoszone drukiem. Na
początku roku 1831 powstała pieśń pierwsza Żmii...
To są wszystkie prace lat jego młodocianych, o których do-
szła do mnie wiadomość*). Wnosić jednak należy, że musiało ich
*) Wła4nie kiedym miał te arkusze pisma mojego* odesłać już
do drukami, przjmiesiono mi numer 32 (z r. 1866) Kłosów war-
szawskich, w któiym zamieszczona jest bezimiennego autora kore-
spondencya z Brukselli, a w nićj szczegóły o odszukanym rękopisie
43
hj6 i więcej jeszcze: jeśli choć w części tylko jest prawdą to co
pisał do matki swojej żartobliwie Słowacki przybywszy do Wro-
cławia w roku 1831 zaraz po wyjeździe z Warszawy za granicę:
jakichś młodzieńczych poezyi Słowackiego, których między pośmier-
tnymi poety mego papierami ja nie znalazłem. — « Autor Lilii We-
nedy — pisze autor rzeczondj korespondencyi — zagubił przypad-
kowo w pTząjeździe przez Niemcy najpierwsze (?) poezye swoje, pi-
sane w Warszawie 1829 roku. Póśni^ przez cały eiąg życia napró-
ino szukał tego rękopisu. Dopiero po śmierci poety, przed niedawnym
czasem dostała się ta książeczka w ręce , które zapewne będą umiały
zrobid z ni^j użytek. Szacowna tę puściznę stanowi niewielki zeszyt
(stron 154, format 16kowy), oprawny w czerwony, złocony, safiano-
wy papier, zapisany w całości własna ręką poety, z rysunkami, esa*
mi i floresami jego własnej ręki.
yNa końcu t^J książeczki znajduje się następująca notatka:
9 9 Warszawa 15 listopada 1830 r.
,, Oddałem dó cenzury, a wkrótce oddam do druku moje wier-
sze: Maryą Stuart tragedyą, Jana Bieleckiego powieś<^, Hu-
gona, Ifnicha i Araba. Jakiż będzie mój zawód literacki?''"
jy Niezmiernie ciekawe (mówi dal^j autor korespondencyi) są w t^j
książeczce notatki pod napisem: Wydatki i przychody z dzieł
moich:
9 9 Za wydrukowanie Bogarodzicy zapłaciłem złp. 200. Wy-
płacili mi księgarze Gałęzowski, Zawadzki i Węcki, Merzbach, Hu-
gues i Kerman, Brzezina i Kenkel, razem wszyscy złp. 144. Straci-
łem na Bogarodzicy złp. 56.
9, Za wydrukowanie Kulika zapłaciłem złp. 263. Wypłacili mi
księgarze złp. 163. Strachem na Kuliku złp. 100.*'' —
Wreszcie donosi korespondent, że się w rzeczonej książeczce
mieścid mają elegie, melodye, dumania, sonety, urywki i rozmaite
drobne wiersze; i udziela w Kłosach na próbę „Piosnkę dzie-
wczyny", która zdaje się byd ustępem z jakieś dłuższój całości.
Skoro tylko (dawniój jeszcze) się dowiedział^n z pism peryody-
cznych o eiystencyi tego zbiorku poezyi, udałem się listownie do oso-
by będącój w ich posiadaniu, prosząc o pozwolenie wcielenia ich do
powszechnego zbioru pism Słowackiego pozgonnych, których wydanie
ta we Lwowie właśnie się wtedy przeprowadziło. Gdyby tego po-
trzeba była, ofiarowałem się złożyd i honoraiyum, byleby tylko za-
pewnić tym rzeczom ocalenie, a wydaniu mojemu nadać zaletę isto-
tn^i kompletności. Nie wiem, czy list mój nie doszedł owych „rąk,
które (jak się autor brukselskićj korespondencyi wyraża) będą umiały
zrobić z odszukanego rękopisu użytek"; czy też raczćj tam osądzono,
że ten użytek koniecsnie moBi być zrobiony. viribas separatlB: — dość
44
„Wszystko moje z sobą niosę , to jest mały tłomoczek,
a w tłomoczku trochę bielizny i... mnóstwo wierszy. Szka-
radne wiersze ! wagę mego tłomoka do 46 fantów podniosły**.*.
Dajmyż na to, że w tych słowach było wiele przesady. Ja-
kikolwiek jednakże mógł być stosunek między ową trochą bielizny
a wierszami: zawsze przypuścić można, że było tam pewnie ma-
teryału zadosyć , ażeby czem zapełnić parę tomików. — Od owego
czasa upłynęło znowu kilka miesięcy. Minęło lato — i jesień ; na-
deszła zima, na początku której, jak to wyżej już powiedziałem,
u Słowackiego zazwyczaj krynice poetyczne wzbierały. Dawne za-
soby warszawskie zapewne pomnożone zostały znowu jakim świe-
żym przybytkiem. Było tedy co drukować, i gorąco tego pragnął
młody poeta. Ale życzeniu temu stał na przeszkodzie brak fun-
duszu potrzebnego na pokrycie kosztów z tego wynikających. Na-
dzieja znalezienia nakładcy pomiędzy wydawcami z rzemiosła roz-
biła się bardzo rychło o nieprzezwyciężone trudności. Pomiędzy
rodakami było wprawdzie niemało takich, którzy robiłi Słowa-
ckiemu wyrzuty, iż niczego nie drukuje; ale takiego, któryby
się ofiarował z materyalną pomocą do ogłoszenia dzieł jego, ta-
kiego między nimi nie było! Szukać go i wyciągać rękę po datek,
jakby po jałmużnę — tego Juliusz nie chciał. Wynikło tedy ze
wszystkiego bardzo rychło to smutne przeświadczenie, że jeżeli te
dzieła miały kiedy być ogłoszone, to chyba własnym nakładem.
Ale skądże go było wziąć, kiedy autorowi zaledwie wystarczało
na życie? Przez czas jakiś, zaraz za przybyciem do Paryża, no-
sił on się z myślą , że może na innej drodze trafi do celu. Najdo-
nośniejszą i najprędzój wynagradzającą pracę autorską gałęzią
w literaturze francuskiój było już i w owych latach powieściar-
stwo. Słowacki władał nieźle językiem francuskim; ułożył sobie
zatem napisać romans po francusku , pomyślany na tle stosunków
ie starania moje pozostały bez skutku. Wcale nie racsyła osoba do-
tycząca odpowiedzieć na mój list. Skończy się pewnie na tćm , ie te
rieczy albo przepadną, albo kapaniną pojawiać się będą w pojedyn-
czych numerach jakiego dziennika emigracyjnego, który tu w kraju —
przy i tak juA zbytecznej masie najrozmaitszych pism peryodycznych —
mało przez kogo b§dzic^ czytany.
45
pokkich. Honorarynm, któreby za niego od Franciusów otrzymał,
zamierzał włożyć w wydawnictwo swoicli poezyi. Chociaż się za-
wsze wzdrygał przed myślą pisać coi, że tak powiem, na obstalu-
nek, za pieniądze i dla pieniędzy: wtedy jednak przez wzgląd
na to, że nieraz wiele robi miłość kochającego ojca dla swoich
dzieciąt, potrzebujących sukienki, w którójby się narwiecie
ukazać mogły, — wziął rzeczywiście pióro do ręki i zaczął pi-
sać powieść francuską. Było to w styczniu 1832 roku. Znaj-
dujemy o tim w jednym z listów z owego ^ czasu następującą
wzmiankę :
^Kręcą mi się po głowie teraz wszystkie anegdoty; bo
powiem wam pod sekretem, iż piszę romans po francu-
sku — z naszych oryginałów. Scena na Ukrainie — głó-
wnemi osobami są ś. p. szlachcic, co obchodził święta Ce-
rery (podobno jakiś Marchocki) , i drugi co podróż do Tur-
cyi czy do Anglii odbywał (Rzewuski), a trzeci geometer
Zszantyr, znajomy wam ze sztuki śpiewu i iunych dosko-
nałości. Wszystko sprzężone z wielu fikcyami i z długiemi
rozmowami w guście Walterscota, i z dhigimi obiadami —
w guście tegoż autora i Niemcewicza i w guście Polaków.
Słowem będzie to chef d'oeuvre, za które mi powinni za-
płacić jako za takie. Mam już 5 rozdziałów i tylko mi
jeszcze 25 nie staje — to bardzo niewiele! Ale nie mówcie
o tern nikomu, bo wystawiając żywe oryginały, można się
kiedy z nimi spotkać. J* aurai cependant la prócaution de
faire pórir mes personnages h la fin de la pi^ce — pour
qu'on ne puisse plus les retrouver dans le monde; stąd
możecie sobie wystawić, że będzie wiele krwi rozlewu —
uniknę tego, połowę osób wieszając^...
Z samego tonu baraszkującego, jakim tu sam autor o dzie-
le swojóm przemawia, wynika, że nie przywięzywał doń żadnego
znaczenia i traktował je jako robotę rzemieślniczą. Jakoż zdaje
się, że się na owych pięciu rozdziałach rzecz też podobno urwa-
ła; ani bowiem nic takiego nigdy z druku nie wyszło, ani też
nie wspomniał już drugi raz o tem Słowacki w korespondencyi.
Ziściło się zatem i przy tej sposobności, co był już dawniój na-
pisał: ^za pieniądze pisać nie mogę zupełnie; ile razy o tem my-
ślę, imaginacyą mam zupełnie skrzepłą, "" itd.
Skoro tedy znikąd nie było widoku otrzymania zasiłku na
46 .
owo przedsiębiorstwo, udał się po pomoc ostatecznie do matkL
Zapytywał rodzinę, czyby nie można podnieść jakiego kapitału —
i pisał w tym interesie jak następuje:
„Za kilka tysięcy wdzięczny wam będę. Widzicie sami,
że dla mnie nie ma innego widoku, jak te nieszczęśliwe
poezye. Czyż mnie ta' nadzieja, jedyna nadzieja w mojem
życiu, zawiedzie? Innych snów wielkości nigdy nie miałem.
Innój nie spodziewałem się karyery. Kiedy z małego ułom-
ku znany byłem wszystkim Polakom w Paryżu i Dreźnie;
kiedy jeszcze dotąd każdy poznając się ze mną wykrzyka:
a! to autor Bogarodzicy: czegóż spodziewać się mogę
na przyszłość? Przynajmniej nie zapomnienia! Oskarżajcie
mnie więc, iż trzymam się tego, co mi najwięcej w życiu
zrobiło przyjemności. Jeżeliby mi się szczęśliwie z wydaniem
poezyi powiodło, to mam zamiar pojechać do 'Hiszpanii —
a stamtąd do Neapolu morzem, a przez Rzym i Wenecyą,
Tryest, Wiedeń wrócić kiedyś do Was, jeżeli będzie można.
Jakbym był szczęśliwy, gdyby mi się te projekta udały!**...
Powiedzmy jednak już w tśm miejscu nawiasem, że ta myśl
powrotu do ojczyzny nasuwała mu się wtedy tylko przelotnie,
W istocie bowiem nie wchodziła ona wtedy w stałe jego projekta.
W innych listach, pisanych około tegosamego czasu, budował on
sobie zupełnie inne plany.
„Wasz kraj tak mi się pięknym teraz wydaje, kiedy
nie mam prawie nadziei widzieć go kiedy. O powrocie ani
myśleć, bo powiedzcie, cobym ja teraz tam robił? Różnica
kosztów bardzo mała, czy tam, czy za granicą"...
I w innóm miejscu:
M Często sobie myślę, jeżeli mi Bóg w moim zawodzie
poszczęści, jeżeli będę miał jakie przychody, co wynosić bę-
dą z 5000 franków na rok: wtenczas matko, przyjedziesz
do Drezna — tam życie bardzo tanie — najmiemy sobie
jaki wiejski domek pod miastem — i może będzie nam do-
brze! Drezno bardzo lubię i radbym tam wrócić.** —
Matka poczciwa zrozumiawszy żądanie syna, dotyczące ow^j
sumy na druk poezyi, uczyniła niezwłocznie j co tylko mogło, tak
iż już list Juliusza z d. 7 marca 1832 r. zaczynał się od słów:
„Mamo kochana ! nie uwierzysz , jak teraz jestem szczę-
śliwy! I tobie to, Matko moja, winienem jedynie szczęście
47
jakiego jeszcze doświadczać mogę. Od tygodnia zajęty
jestem drukiem moich poezyi. Za dwa miesiące bę-
dziesz je Mama miała. To taksamo^ jakbyó mnie zobaczy-
ła — bo ja nie jestem niczćm innóm, jak mojemi poe-
zyami**...
Z dalszego toku listu dowiadujemy się o wszystkich niemal
okolicznościach ubocznych, które towarzyszyły oddaniu pod prasę
owych poezyi. A że wiąże się z tóm i inny jeszcze szczegół, o
którym w biografii Juliusza zupełnie pnsemiłezećby nie można: —
przytaczam tedy rzecz tę całą własnemi jego słowami:
^W poniedziałek , d. 22 lutego , siedzę rano u siebie;
aż wchodzi jakiś człowiek z worem pieniędzy na plecach i
oświadcza mi , że ma mi do wypłacenia 3000 franków. I na-
tychmiast składa mi na stole całą sumę w biletach, razem
z listem od Mamy. Od tej chwili inne zaczęło się dla mnie
życie.... Zaraz nazajutrz rano poszedłem do drukami Pin-
nard o druk się układać, i tam zastałem bardzo ładną pan-
nę Pinnard (najstarszą), której narzeczony zawiaduje dru-
karnią. Ten narzeczony był bardzo grzeczny dla mnie. Uło-
żyłem się o druk, i dwa tomy będą mnie kosztować nie
tak wiele, jakem się spodziewał. (Kosztowały go 2000 fran-
ków, jak w innem miejscu nadmienia). Potom zostałem
z panną Pinnard i z tą długo gadaliśmy. Chodźko mówił
mi, iż odemnie o trzecią część biorą taniej, niż brali za
dzida Mickiewicza. Widzicie, że dobrze to poznawać się
z panienkami — dobrze się zostać przy kominku i o czóm
innem niż o interesach pogadać""...
W pięć dni później opisywał Słowacki matce bytność swoje
na obiedzie u panien Pinnard, na który był proszony, i. powiada
ćo następuje:
„Znalazłem tam Chodźkę (Leonarda). Średnia z pa-
nien, których jest trzy, nazywa się Kora. Śliczna 1 zupełnie
taka, jak sobie wystawiałem Korę, heroinę Mohikanów. Dziew-
czynka młoda, ma lat 15 i coś hiszpańskiego w twarzy.
Ale ja nieszczęśliwy więcój daleko podobałem się pannie
Pinnard najstarszój, która coś nasawantkę zakrawa. A po-
nieważ mam dobre uszy, podsłuchałem jój rozmowy z Chodź-
ką. Mówiła mu, że mnie znajduje bardzo do rzeczy i z do-
wcipem. A on jej na to odpowiedział: maiSj les Polonais
ne sofit pas betes! Zaśmiałem się skrycie z jego odpowie-
dzi. Widzicie więc, że zdarzają się chwile, kiedy wasz Ju-
lek dowodzi, że Polacy nie są głupimi! — Po obiedzie zo-
4d
stałem dam 2 tMumami, i panna Kora ipiewała mi i^licsne
romanse. Siedząc tak przy kominka, słuchając muzyki,
przypomniałem sobie ciche domowe wieczory w Wilnie. Na-
zajutrz posłałem Korze kilka ładnych romansów, które na
teatrze słyszałem.^ —
W niespełna miesiąc potom, znowu pisał matce tyle jeszcze
o tejże okoliczności.
^ZacząłeiQ dziś rano pannę Korę po polsku uczyó. Dzi-
wne prawddwie moje lekcyel Starsza siostra bardzo z tego
kontenta. Przypominam sobie, że raz, kiedy jój mówiłem,
jak miłość chłopców ukształca, odpowiedziała mi, że i pan-
ny się kształcą. Chce więc zapewne, aby się panna Kora
uformowi^. Bardzo dobrze. Zdaje mi się jednak, że na zły
wpadła sposób; panna Kora płakała cały ranek, nim ja
przyszedłem. Dziwna dziewczyna! Mówiłem wam, że Hi'
szpanki ma zakrój. Wieczór razem ze Skibickim na wło-
skiój operze pierwszych w Europie słuchałem śpiewaków:
a jednak — nudziłem się...
I jeszcze raz, w tymże liście — wraca do ow^j dziewczynki
z okazyi innego zdarzenia.
„W Paryżu cholera! Z rana przyszedłszy do drukarni,
zastałem całą skonsternowaną. Chłopiec mały I51etni umarł
na cholerę. Musiałem pójść do salonu cieszyć i upewniać
panny, aby się nie lękały. Wystawcie sobie, że kiedy chło-
piec konał, kiedy wszyscy rzemieślnicy stali w około bladzi
i przerażeni, tak że nikt się tknąć chorego nie. ważył —
moja kochana Kora sama otworzyła mu usta i dawała le-
karstwo. Gdy się o tern dowiedziałem, chciałem gwałto-
wnie w obecności wszystkich chwycić ją i ucałować — szczę-
ściem że rozwaga przybyła mi w porę."
W ciągu tego wszystkiego, druk poezyi postępował raźnie
naprzód. Uwaga rodaków na emigracyi żyjących zwracała się co-
raz więcój na młodego poetę i zdarzały się różne okoliczności,,
które go zachęcały w jego zawodzie, ośmielały w rozumieniu o
sobie, a częstokroć też niestety bałamuciły i psuły. Podsycały
bowiem tę próżność i dumę i miłość własną, którą mu wprawdzie
wszyscy chętnie wybaczymy, był to łwwiem bardzo młody czło-
wiek natenczas, ale która ostatecznie nie należała bynajmniój do
warunków jego powodzenia autorskiego w przyszłości. Raczój prze-
ciwnie! Jedne okoliczność taką sam szeroce opisał. Byłto dzień
40
25 marca, przeznaczony na obchód uroczysty roczni<iy litewskie*
go powstania. *
JL rana odebrałem list z wielu podpisami , między któ-
rymi ZDaidował się podpis JuUieoa starego (wydawcy Reyae
Encyclopódiąue, znanego z życzliwości dla naszych), list za-
klinający mnie, abym na posiedzeniu literackiem czytał.
Siadłem więc do roboty i w kilka godzin napisałem odę,
w której nmiećciłem kilka myśli z różnych poematów. Przy-
szedł wieczór — ogromne zgromadzenie — nmóstwo dam
polskich i francuskich, młodych i ładnych. Lafeyette prezy-
dował — wszyscy czytali po francusku -^ Lelewel także.
Czytano wiersze francuskie ~ potom na końcu Wicepre-
zes obracając się do zgromadzenia rzekł, że towarzystwo
uprosiło największego z poetów polskich (?!), aże-
by po polsku deklamował, a stąd wzywa Pana Słowackie-
go, aby zasiadł miejsce. Pan Słowa<;ki nie zasiadł, lecz
stojąc mówił — co? trudno opisać. Rzucałem całem zgro-
madzeniem — potom rozłamałem wiersz ody, i powiedzia-
łem jedne śliczną historyczną powieść w trzydziestu wier-
szach, — znów wróciłem do ody — i zakończyłem myślą
z Lambra wyjętą. Wypiszę ją tu:
„Ja będę śpiewał i dążył do kresu,
Ożywię ogień, jeśli jest w iskierce....
Tak Egipcyanin w liście z aloesu
Obwija zwiędłe umarłego serce:
Na liściu pisze zmartwychwstania słowa —
Chociaż tern liściem serce nie ożyje,
Lecz od zepsucia wiecznie się zachowa,
W proch nie rozsypie Godzina wybije,
Kiedy myśl słowa tajemną odgadnie;
Wtenczas odpowiedź będzie w sercu — na dnie**. . • .
„Po skończeniu Prezes ściskał mnie za rękę i gadałem
z nim przez chwilę — starzec interesujący! Francuzi mó-
wili, iż z taką duszą deklamowałem, że wszystko rozuinie-
li prawie. Kiedy po skończeniu spojrzałem na tłum dam —
pbaczyłem oczy jednój śiicznój tak irapertynencko zwrócone
na mnie, że moje musiałem odwrócić — i znów spojrzałem, i
jeszcze tosamo spojrzenie. Żeby tak długo, tobym zwaryows^.
Potom słyszę głos jednój damy po polsku pytającej się wszy-
stkich o mnie. Byłato pani B. którą w Dreźnie znałem. Ta skoro
mnie spostrzegła, przyleciała z krzykiem: „Ach! serce Pa-
na!" Odpowiedziałem, że się cieszę, jeżeli się jój moje ser-
ce podoba. Potźm wymawiała mi, że u niej nie byłem. Pa-
tom pytała mię , czy mam przy sobie pugilares , bo mi chce
Jon I. 7
M
2apisa6 swój adres. Gdybym go był miał, to ręczę ie wpn^
gilaresie znalazłbym potóm coi ciekawszego nii adres, bo
to sawantkaj Ale ja z najzimniejszą krwią wziąłem ze sto-
łn pióro i kawałek papieru i dałem te materyaly nieroman-
tyczne, co znacznie zapał jej osłabiło, tak iż tylko o mie-
szkaniu samom dowiedziałem się. Potom w kilka dni byłem
na wieczorze u Platerów, gdzie znów nowe obojój płci zbie-
niem pochwały, gdzie pan JuUien znów się do mnie przy-
siadł i upewniał, że Odę zrozumiał^...
Podobnie odurzały go także dochodzące ze wszech stron
wieid o recenzentach, o tiiómaczach itd. już gotowych do rozsławie-
nia imienia jego na wszystkie końce świata i tylko oczekujących
t natężoną niecierpliwością wyjścia drukujących się poezyi.
^Dowiedziałem się — pisał z niezachwianą ufnością w ich
C)Wodzenie, w tymże samym liście — że już jeden z Po-
ków temperuje pióro, aby rozbiór moich poezyi pisać....
Mam już mojego księgarza, który będzie moim księgarzem
na zawsze, tak jak Murray Byrona — i będzie mnie oszu-
kiwał... Lemaitre, jeden z francuskich poetów, wziął do
tłómaczenia mego Mnicha i Araba. Skibicki pisze do
Revue Encyclopódiąue o moich poezyach, i tam będą umie-
szczone dwa Łemaitra tłómaczenia... Sienkiewicz (Karol)
dowiedziawszy się, że ja wydaję teraz poezye, pisał do Bł.
z Anglii, każąc mi się kłaniać i prosząc, abym mu jak
•-najprędzój poezye moje przysłał, bo je 4hce na angielski
język tłómaczyć. Widzisz, kochano matko, jak to ja będę
zaraz w dwóch językach figurował. Sienkiewicz spodziewa
się wziąć za to znaczne pieniądze, i pewny jestem że
wszyscy moi tłómacze lepiój niż ja wyjdą. Miło mi wre-
szcie, że to Sienkiewicz tłómaczyć będzie — i mimowolnie
przypomniałem sobie Mikulskiego, który mi radził niegdyś
poezyi zaniechać, mówiąc że Sienkiewicz daleko większym
odemnie był poetą, a przecież tęgo błahego i głupiego rze-
mioda zaniechał. Wykolę kiedyś oczy Mikulskiemu, posy-
łając mu po angielsku tłómaczone moje poezye.^*)
*) Nie od rzecsy może będzie już w tćm miąjscu nadmienić, że
oprócz przekładu na jęsyk francuski Bogarodzicy i Araba,
dokonanego przez Łemaitra, żadno z tiómaczeń tu zapowiedzianych
do skutku nie przyssło. Skończyło się to więc na niedossłych pro*
jektach s jedn^' strony — a na płonnych nadsiąjach z dmgićj. . —
Przekład Łemaitra wyszedł 1833 r. w Beyne, i takie w osobn^
odbitce.
Al
Przytoczone nst^y wystarczą, aleby czytelnik powźi^ wyo-
brażenie o stopnio Uogiego upojenia, jakióm odarzi^ poetę —
przed ogłoszeniem jeszcze poezyi — ryczałtowe pocliwały ze stro-
ny osób bezpośrednio go otacząjącycli, osobiście jemu życzliwycli,
zresztą oUnionycti nowowscliodzącą gwiazdą jego poetyckiej sła-
wy. Cieszył on się t^j sławie swojój, jak dziecko cacku, za
którem dawno, za którćm długo goniło, a teraz ma je już tak
blisko przed sobą, że dość wyciągnąć rękę, ażeby je pochwycić.
Było to jedyne pragnienie jego na ziemi, jedyna namiętność, po-
wiedziałbym: jedyna sprawa, która go przywięzywała do świata.
Dla tej marnój sławy potomnój wszystkiego się wyrzekał. Teraz
zdawało mu się — po raz pierwszy w życiu, w życiu tak jeszcze
młodóffl, że ją posiadł nareszcie. Przebaczmyż mu, że go tu
zdybujemy na rojeniacli, które tchną taką dozą miłości własnój
i dumy. Coby to było, gdyby się te rojenia były ziściły od
razu!. . •
Były jednak chwile, gdzie się Juliusz w tóm wysokióm ro-
zumieniu o sobie i cokolwiek miarkował; gdzie mu na myśl przy-
chodziło, że ani na uwielbieniach ludzkich, ani też na własnych
o sobie samym mniemaniach tak bardzo nie należy polegać. Opo-
wiada w tymże samym liście matce np. następujące zdarzenie.
„Byłem na mszy żałobnój , którą jeden z moich przy-
jaciół kazał odprawić za duszę zmarłego ojca. Celebrował
X. Praniewicz, Polak ze Żmudzi, który aż po Ameryce
wałęsał się i od 5 lat w Paryżu, usługę ołtanową pełni,
wielki oryginał I Potom ksiądz zaprosił nas na śniadanie.
Ksiądz jest poetą — pisze — drukuje, czyli sztychuje
z muzyką swoje wiersze — i te nam śpiewał przy forte-
pianie. Nic dziwniejszego, jak ta melodya! Najwięcój mi się
podobała strofa, w której książę Poniatowski mówi do
przechodnia:
Jakom marszidek francuski
Narodowi temu wiemy,
Z mojemim szedł na kraj pruski
Przez Sasy, ów naród mierny.
I ja i Skibicki otrzymaliśmy po exemplarzu dzid,
przy których Baka byłby tak mierny, jak kraj saski. Ksiądz
sądzi, iż jest wielkim poetą. Pochwały nasze utwierdziły
go w tóm mniemaniu. Była to jednak scena dla mnie na-
ucsająca, aby mniój ufać railoici mrławj^ — mm^j pochwa-
łom cudzym — scena bardzo potrzebna; bo czy uwierzycie,
że dowiedziawszy się o śmierci Gothego, pomyślałem sobie,
^iż Bóg go wziął z tego świata, aby dla mnie wydającego
Ipoezye zrobił miejsce na świecie?... Matko moja, widzisz
jak szczerze piszę ten dziennik . — piszę nawet ^upie ipoje
marzenia^... itd.
Wreszcie nadeszła chwila (było to d. 12 kwietnia 1832 r.),
gdzie leżały już przed nim gotowe obydwa tomy „Poezyi Ju-
liusza Słowackiego** i gdzie matce przesyła radosne do*-
niesienie :
„Mam poezye moje! I pierwszy dzień ich wyjścia był
dla mnie źródłem niewysłowionych przyjemności. Matko mo-
ja, cóż Ty, cóż wy wszyscy o waszym Julku powiecie?
Matko moja , zdaje mi się , że Ciebie tei poezye nie zmar-
twią — chyba zasmucisz się tymi kilku błędami drukar-
skimi , których Twój szalony Julek uniknąć nie mógł. Zwła-
szcza pod koniec Żmii błyszczą te omyłki straszliwym bla-
skiem. — Dziś obaczyłem u Pinnard regestr ludbu idawnych,
zawarty w biografii Gontemporains , a pod literą S. taki
porządek: Skrzynecki Jan, Słowacki Euzebiusz, Słowacki
Juliusz, Smuglewicz Franciszek, Sniadecki Jan, Śniadecki
Jędrzej itd. Widzicie, że w dobrom jestem towarzystwie.
Ucieszyło mnie to bardzo. Jestto najsławniejsza biografia.
Ciekawy jestem, co o mnie piszą — będę się starał dostać
jój. To dziwniejsza, że ta biografia wyszła wprzód, nim za-
cząłem drukować moje poezye ; a stąd niewiem , z czego mnie
tam sławnym zrobili ? . . . Posyłam Wam exemplarze z pod-
pisami. Nie wielu osobom posyłam [było takich exemplarzy
13J, a to dlatego, aby moich podpisów nie pospolitować,
aby te osoby, które odemnie dzieło otrzymają, wiedziały,
że ja je szczególniój szanuję i kocham.... A Tobie, kocha-
na Mamo, jakimże sposobem mógłbym dać poznać, że Cie-
bie jeszcze z pomiędzy tych wszystkich osób odróżniam?
Czy Ty nie odgadniesz. Matko, co czułem podpisując dla
Ciebie exemplarz?... Na drugi dzień po wyjściu źlzieł,
Oleszczyński , sławny sztycharz , prosił mnie, abym mu por-
tret mój zrobić pozwolił. Jak wyjdzie, przyślę go Wam.
Wiesz , kochana mamo , że tyle tu mam uwielbienia od mo-
ich rodaków, że mię już krytyki nic nie obchodzą. Martwię
się tylko błędami druku; ale spodziewam się, że będę mógł
prędko drugą edycyą wydać i te błędy zginą"...
58
W tym sensie list ten nieco się jeszcze' przedłoia; nakonieo
kończy go Jnlinsz temi słowami;
„Bądźcie zdrowi i szczęśliwi — ja jestem szczęśliwy.
I gdyby nawet 2000 franków, wydane na druk dzieła, nie
wróciły się, to powiem, żem nie drogo szczeńcie knpił.^
To wydawanie dzidl, te róine zajęcia, jakie z tego wynika-
ły w dalszych następstwach, wyczerpywi^ i czas i całą my&l
młodego poety do tego stopnia, że wszelkie inne względy zupeł-
nie im ustępywały miejsca na pierwszym planie. Znajomoió z pan-
ną Korą, tyle zrazu obiecąjąca , zeszła z czasem do rzędu rzeczy
ubocznych, obojętnych. Minął miesiąc cały i więcej, odszedł list
jeden i drugi, i ani słówkiem nie donosił w nich matce, co się
dzieje z panną Korą. Ale matka była zaciekawiona — skłaniała
się ku przypuszczeniu, że milczenie właśnie dowodzi, iż uczucie
żyje i wzrasta... w końcu wzręcz zainterpellowała jedynaka
swojego, jak ta rzecz jest? Na interpellacyą otrzymała odpowiedź
taką (d. 4 lipca 1832):
„Milczenie moje nie dowodzi, abym się szczerze zako-
chał Kie! Wszystko, jak było, wiernie opiszę, choó może
śmiesznym się wam wydam. Przez grzeczność kiedyś powie-
działem pannie Korze, że ją kocham. Ona mi się także
przyznała, że mię kocha — a wtedy zapytałem ją, co zro-
bi, jak ja ją kochać przestanę? Odpowiedziała mi, że się
otruje, albo że się utopi; a z tćj odpowiedzi widać, że się
urodziła na brzegach Hiszpanii. Od tego czasu postanowiłem
dowieść jój, że się ani zab^e ani utopi, chociaż ją kochać
przestanę. I zacząłem kaprysić i przyprowadzałem ją do
gniewu ; dawałem uczuć , że jeszeze dziecko — słowem mści-
łem się na niój za wszystko), co kiedykolwiek od wietrznie,
jak mówi B. Zaleski , ucierpiałem. Nie wiem , z jakiój przy-
czyny, ale wpadła w goirączkę-~w gorączee miała deliryum, a
z tego siostry musii^ się tajemnicy jój serca dobadać. Widmie,
że nadto zły byłem w mojóm postępowaniu, postanowiłem
aby mnie zapomniała. Powiedziałem jój to, i przez miesiąc
nie poszedłem do nich. Pozaprzeszłój niedzieli przechodząc
przez aleję Tuilleries ogrodu, wśród tłumu wyelegantowa-
nych dam ujrzałem znów pannę Korę z siostramL Ukło-
niłem się z daleka i przeszedłem. Ale pani Barateau , także
jój siostra, posłała swego kuzyna, żeby mię szukał i przy-
prowadził. Wróciłem więc do miejsca, gdzie damy siedzia-
ły—z bardzo wesołą twarzą; si(i,dłem przy nich na krześle —
54
gadałem przez godzinę — panna Kora czerwieniła się i bla-
dła. Potom damy wstały — musiałem pani Barateau ofia-
rować rękę i odprowadzić do domu. Przecłiodząc przez most
królewski, Kora, która szła naprzód, zatrzymała się i za-
pytała, z którego to mostu la ducłiesse de Guicłie rzuciła
się w Sekwanę. Uczułem, że to zapytanie było delikatnem
przypomnieniem mojój niestało^i i uśmiecłinąłem się, kiedy
pani Barateau, która kiedyś znała księżniczkę de Gaiche,
zaczęła długo na zapytanie Kory odpowiadać. Od tego cza-
su widziałem je znów kilka razy w ogrodzie — siadam przy
nicli czasem na kwadrans... Ale dość o tem, już i tak
czuję, że się Wy ze mnie śmiać będziecie."
W dalszych listach nieraz jeszcze napotykają się dorywcze
w/niianki o tym stosunku. Wynika z nich, że Słowacki bywał
w tym domu potem znowu często, i siadywał pomiędzy panienka-
mi nie kwadranse, ale nieraz długie godziny.
„Bawi mnie otwartość Kory — pisał krótko potem
w jednym liście — wszystko mi gada jak pacierz."
Albo w innóm miejscu:
„Smutno mi — ale co robić? jutro pójdę do Kory.
Może kiedy mi zacznie patrzeć w oczy i uśmiechać się,
może ten smutek rozproszy; choć dalibóg, nie kocham jej..."
I bez tego zapewnienia okazuje się jasno , że o miłości pra-
wdziwój nie mogło być mowy co do jego osoby. Być może, że
gdyby mu Kora przy własnościach, jakie miała, była zaimpono-
wała czómś wyższóm« niepospolitóm , a choćby wreszcie i samą
tylko niewzajemnością : byłaby może wzięła znajomość ich inny
obrót. Bo młody nasz autor zajmował się wprawdzie łatwo i l)ar-
dzo lubił wiedzieć o tóm , że sprawił na kim wrażenie ; ale ażeby
się u niego odezwało i serce, do tego potrzeba było siln^;o wzru-
szenia wyobraźni , a tę rozbudzały tylko twarde , uporczywe i nie-
pokonane trudności, które bodły dumę. Takimto sposobem wzro-
sło u niego przywiązanie ku Ludwice, choć odpłacane niewzaje-
mnością, do rozmiarów może nie takich, jak je wystawia w Go-
dzinie Myśli, ale zawsze niepospolitych. Pod tymiż warunka-
mi byłaby może trwalsze sprawiła wrażenie i ta I51etnia dziew-
czynka o hiszpańskich rysach twarzy przy naiwności francuskiej.
Ale Kora zbyt skwapliwie przyznała się do uczuć, jakie w niej
55
wzbudził. A to wystarczyło, ażeby wspomnieniom pierwszej miło-
ści zapewnić i nadal wyłączne miejsce w wyobraźni Juliusza.
To też właśnie do tegoż listu , w którym w taki sposób mó- .
wił o Korze, dołączył Słowacki z powodu ogłoszenia dzieł swoich <
i bilet do Ludwiki S. Przerwał nim kilkoletnie milczenie, jakie
trwało pomiędzy nimi jeszcze od czasu wyjazdu z Litwy. Matce
zaś przesłał takie zlecenie:
^Mamo moja, choćbyś miała dwa exemplarze,*) tp
jeden poślij Ludwisi — koniecznie! koniecznie!... List ten
odeślij, ale tak, żeby pewnie doszedł i żeby go przeczyta-
ła... O gdyby ona odpisała do mnie! Ale nie spodziewatioi
się..."
Przez cały ciąg czasu, gdzie się to wszystko działo, Adama
Mickiewicza nie było w Paryża. Autor Walenroda bawił naten- .
czas w Dreźnie, następnie przez tygodni kilka w Poznańskióm;
a potom... po zajęciu przez Rosyan Warszawy, znowu wrócił do
Drezna. Tu osładzał sobie owe chwile bolesne towarzystwem Odyń-
ca i Stefana Garczyńskiego , do którego się szczególniej przywią-
zał. W miesiącu czerwcu czy lipcu roku 1832 opuścił wreszcie
stolicę saską i przyłączył się dobrowolnie do tego zastępu wy-
gnańców, którzy w nieprzerwanym szeregu , różnemi drogami przez
Niemcy ciągnęli coraz dalej na zachód. Z końcem lipca stanął
w Paryżu.
W listach Słowackiego dawniejszych, datiyących z pierw-
szych miesięcy jego pobytu we Francyi, znachodzą się nieraz
wzmianki, że nie znalazł i że nie znajduje ciągle tych osób około
siebie, którychby sobie najwięcój życzył. Kogo mianowicie przez
to rozumiał, tego nigdy nie powiada. Ale imię Mickiewicza pra-
wie zawsze tam bezpośrednio potom następuje wspomniane, z do-
łączeniem doniesienia, gd^ie właśnie wtedy przebywał. Godzi się
tedy ze wszech miar wnosić, że z Adamem to głównie pragnął
spotkać się gdzie na czas trwalszy Słowacki, i że zatóm nie miał
wtedy jeszcze żadnych uprzedzeń przeciwko jego osobie. Przytacza
*) Mówi o tych exemplarzach dzieł swoich, których był kilka-
naicie wyprawił dla rosdania pomiędzy znajomymi.
"n
56
Czasem wiersz, wyfaz, myil jaką, wyjętą z dzid Adama, i to
tonem, który dowodzi, że go za potęgę poetycką oznaWał. Ale
po upływie kilku miesięcy, już w stolicy Francyi spędzonych, uro-
sła wziętoSif Juliusza. Nazwano go ńa publicznćm rodaków i Fran-
cuzów zebraniu — największym poetą polskim. Pojawiły się dwa
tomy jego PoezyL Pierwsze wrażenie, jakie te poezye na emigra-
cyjno) czytelników masie sprawiły, było dla autora bardzo po-
cłilebne. Nie dziw zatóm, że po tóm wszystkióm nie był to już
zupełnie tensam Juliusz, który za przybyciem swćm do Paryża
skarżył się na to wlistacłi, że nie zastał tam Mickiewicza. Owoż
więc spełniły się teraz owe jego niezbyt dawne jeszcze życzenia:
miał Adama wreszcie w Paryżu! Jakiż się zawięzuje pomiędzy
nimi stosunek?
W liicie z d. 30 lipca tyle tylko o tćm matce sucho i na-
wiasowo donosił:
i ^Mickiewicz dziś przyjechał do Paryża. Ale nie pójdę
! pierwszy do niego. Jeżeli się zechce poznaó ze mną, to
I dobrze.""
W tydzień potom zapisywał sobie w dzienniku, co nast^uje:
nOd kilku dni przyjechał Mickiewicz. Żaden z nas nie
chciał zrobić pierwszego kroku do poznania się; a było kil-
ka osób, którym mówił, że mnie chciałby widzieć. Starano
się więc sprowadzić nas gdzie razem i poznać. Dzii zeszli-
śmy się na wielkim obiedzie. Mickiewicz improwizował —
ale dosyć słabo. Po obiedzie, kiedy chodziło towarzystwo
po ogrodzie , Mickiewicz przystąpił do mnie^ [a zatóm pierw-
szy krok zbliżenia zrobiony był według tego świadectwa
przez Mickiewicza!] ^i zaczęliśmy sobie nawzajem mówić
komplementa. Mówił mi, że mnie znał dzieckiem... przy-
pomniałem mu owę jego , wizytę u nas, /gdy się zszedł tak
nieszczęśliwie z Janem Sniadeckim.*) Śmiał się z przypo-
*) Zdarzenie, do którego się ta wsmianka odnosi, było nastę-
piU%ce. Wiadomo, ie w pierwszych czasach pojawienia się romanty-
zmu w naszćj poezyi , do najżarliwszych przeciwników tego kierunku
należał Śniadecki, profesor astronomii i wysłużony rektor akademii
wileńskićj. W skutek rzetelnych i wielkich zasług położonych przez
niego w poprzednich czasach, było znaczenie tego męża i naówczas
jeszcze w akademii takie , jak żadnego drugiego profesora. Jego zda-
nia nadawały niq*ako ton i kierunek zachowania się względem t^
mnienia. Potem przypomniał mi, że intt Malewski mojd
wiersze za granicę przysłał... Kiedyśmy zabmęli w kom*
kwesty! i innym profesorom. Zacz^m poszło, źe jak n^odzież imiwe]>
sytecka garnęła się bez wyjątku pod sztandary nowych pojcd w tój
walce literacki^ : tak znowu profesorowie , a mianowicie starsi , stali
uporczywie po stronie klasyków. Otói wiSród dośd naprężonych sto-
sunków między jedną stroną a dmgą, pojawił się r. 1822 pierwszy
tomik Poezyi Adama Mickiewicza. Zawiers^ głównie ballady, oprócz
ballad także kilka poezyi ulotnych , a między niemi i wiersz zatytu-
łowany RomantycznoiSd, w którym poeta wręcz rzucił rękawicę ,, ,
kierunkowi reprezentowanemu przez Śniadeckiego , i nawet jego osobę ^,
dośd wyraźnie pod figurą mędrca ze szkiełkiem w osnowę rzeczy '■>
wprowadził. Zdarzyło się , że włainie po odczytaniu tego tomiku Śnią-
decki nieukontentowany i cały pod wrażeniem niesmaku rzeczy, któ-
rych piękności nie pojmows^ , odwiedzi kolegę swego Dra Becu, któ-
ly jak wiadomo był ojczym Juliusza. I zastaje u niego przypadkowo
liczniejsze towarzystwo, a między innymi także i Mickiewicza! Cóż
robi? Udaje, że go nie spostrzegł; że nie wie wcale, iż on tutaj
obecny. I zaczyna mówić o niedorzeczności i śmiesznościach poezjri,
których tom włainie rąk jego doszedł — w sposób nie tylko sarka-
styczny, ale i w najwyższym stopniu upokarzający dla autora, a to
tóm bardzaój , że i gospodarz domu , rozochocony tóm niby nieporo-
zumieniem, dopomagał Śniadeckiemu w tym niewczesnym zapędzie,
wyzywając go do coraz dalszych uszczypliwości. Mickiewicz milczii.
Był on wtedy jeszcze w towarzystwie osób starszych nieśmiały, i
znajdywał się nadto o tyle w położeniu arcyfałszywóm , że miał przed
sobą sarnę hierarchią w zawodzie nauczycielskim, do którego i sam
wtedy jako profesor szkół kowieńskich należał. Oprócz tego był on
z różnych przyczyn i osobiście zawisły od tćj starszyzny; nie śmiał
zat^ wręcz wystąpić w własnój obronie. Milczał .więc: i tak skoń-
czyło się owym razem na jego tylko upokorzeniu. Ale im tego nie
zapomniał! Wziął ten objaw literackiego antagonizmu ze strony Śnia-
deckiego i gospodarza domu za coś więcój , bo za jeden z licznych
dowodów usposobienia ich nieprzyjaźnie zwróconego przeciwko
rozbudzeniu ducha w ogóle w gronie litewskiój młodzieży.
Że się w tćm mylił, tego mógłby nam dowieść sam żywot Śniade-
ckiego w całości wzięty — żywot poważny i do samego zgonu bez
skazy. Ale w sporach ówczesnych grały namiętności i rozdrażnienia.
Życzliwego pobłażania ani wyrozumienia nie było ni z jednćj strony
ni z drugićj. — Takie więc wrażenie wyniósł ze sobą Adam z owego
wieczoru. I zachował je długo w pamięci, i nie darował. W trzeciej
części Dziadów objawił sąd swój o ludziach owego obozu niemiło-
Tom I. 8
plementa, kiedy mu mówiłem, że go uważam za pierwszego
poetę, jeden z Polaków stojący za mną i podchmielony za-
pewne, powtarzał jak echo: nadto jesteś skromny — i temi
słowami pomieszał zupełnie nasze rozmowę . . . Podczas obia-
du Cezary PI. biegał i zapraszał nas na wieczór artystów
do siebie. Byłto wieczór z męszczyzn samych złożony. Chopin
sławny fortepianista grał nam... gadaliśmy różne poezye,
słowem że dobrze nam zszedł wieczór... Wielu było Wo-
łynianów — wiele wypiliśmy szampana. Wieczór ten był
naśladowaniem świetnych wieczorów, które tu dają artyści
francuscy. Na takich wieczorach muzycy najpierwsi grają,
malarze przy stolikach rysują karykatury i często korzy-
stają z twarzy przytomnych sawantek — wojaźerowie opo-
wiadają swoje podróże — uczeni swoje odkrycia, itd
W kilka dni potem u Straszewicza był drugi taki wieczór,
ale jak zwykle z długich przygotowań nic się nie klei , tak
też na tym wieczorze nudziliśmy się śmiertelnie od 10 do 2
w nocy. Pod koniec jednak Chopin upił się Ji prześliczne
rzeczy improwizował na fortepianie...**
Przy podobnych sposobnościach widywali się zatem obydwaj
poeci. Znajomość ich byłaby się może powoli zamieniła w zaży-
łość coraz ściślejszą, tóm bardziój, że nie było i bez literackich
stosunków, które ich ze sobą utrzymywały w jakimkolwiek związ-
ku. Założone zostało w łonie emigracyi Towarzystwo Literackie.
Prezesem tego towarzystwa był Mickiewicz. Miał sobie do pomo-
cy przydanych kilku radców towarzystwa. Jeduym z nich był
Juliusz Słowacki w skutek wyboru kolegów. A więc były stałe
pewne dni takie, gdzie się obydwaj schodzili i gdzieby się ko-
niecznie byli powinni zrozumieć i zbliżyć do siebie. A przecież —
pomimo tego wszystkiego — do zbliżenia między nimi nie przy-
szło! Nieprzebytą tamą pomiędzy nimi, na długie czasy, stanęła
pogłoska przyniesiona przez niewiem kogo skwapliwie Słowackie-
mu o Mickiewiczu , jakoby on w gronie swoich przyjaciół miał był
zganić poezye jego. Pisał Juliusz o tóm do matki (pod datą d.
3 września 1832), jak następuje :
Biernie, i przynajmnićj co do niektórych pomiędzy nimi niedprawie*'
dl iwie. Lecz to miało naati^pić dopiero późnićj. W czasie, kiedy roz-
mawiał z nim o tćm Słowacki , tćj części Dziadów jeszcze nie było.
50
n Jeden z Polaków mówił mi zdanie, jakie dał Mickie-
wicz o moich dwu tomikach... powiedział, że moja poe-
zya jest śliczna.... że jest to gmach piękną ar-
chitekturą stawiany — jak wzniosły kościół...
ale w kościele Boga nie ma!.. Prawda że śliczne i
poetyczne zdanie? podobne do jego sonetu pod tytułem Re-
zygnacyal"...
Od tego czasu już się Juliuszowi nic w Mickiewiczu nie po-
dobało. Raziły go wszystkie właściwości jego indywidualizmu, tak
te, które dotyczyły powierzchowności, jak i wewnętrzne. 2 po-
wodu pewnego wieczoru u XX. Czartoryskich, donosił na przykład
takie szczegóły (w liście z d. 4 października):
„Na wieczorze był i Mickiewicz. Nie możecie sobie
wystawić, jak po liderlichosku wygląda — z pomiętym od
koszuli kołnierzem i we fraku zasmolonym! Zbliżywszy się
do mnie, powiedział: jeżeli teraz co porodzę, to będzje coś
zapewne o oku dziecięcia, które dziś widziałem. Na oku
tóm jest napis Napoleon Empereur — i to oko ciągle tkwi
w mojój pamięci. — Zdziwiłem się niezmiernie, że się jego
imaginacya tak tem okiem, zapewne udanóm, a może szkla-
nóm, dla wyłudzenia pieniędzy wsadzonem, zapaliła. Wo-
l^bym, żeby pisał o dziecku ze złotymi zębami . . . Strasznie
mnie zaczynają nudzić moi ziomkowie..."
Niemniój ciekawa jest wzmianka, rzucona w liście o miesiąc
późniejszym (z d. 9 listopada):
„W tych dniach wychodzi z pod pras panien Pinnard
tom czwarty Mickiewicza, zawierający trzecią część Dzia-
dów. Jeszcze jój nie znam. Ale Mickiewicz bardzo już
ostygł w poezyi. W rozmowach ciągle religią na plac wy-
prowadza — uniewinnia Papieża, nawet bullę! Słowem, że
mi się jako obecnie żyjący człowiek nie podoba" . . .
Że zdanie o tóm ostygnięciu Mickiewicza w poezyi nie ze
wszystkiem było prawdziwe, a mówiąc wręcz i otwarcie, że było
fałszywe nawet: o tóm przekona czytelnika sama uwaga, że
były to czasy, gdzie Adam pracował nad największóm swóm
dziełem, nad Panem Tadeuszem! Ale pozornej prawdy mogło je-
dnak być nieco w owem spostrzeżeniu Juliusza. Weźmy na przy-
kład list Mickiewicza do Odyńca z dnia 8 grudnia 1832 r. a
zatem około tychże czasów pisany,*) a znajdziemy w nim nieje-
*) Listy te ogłoszono w warszawek i (^j Gazceiu Codziennćj
1860, i także w Czasie 1860, Nr. 165 i nast.
60
dno, co za komentarz posłotyóby mogło do powyższego sądu o
jego naówczas niepoetyczności. Mówi w nim Adam o sobie na
przykład jak następige:
^Pifizę teraz poema bzlacheckie, w rodzaju Herman
i Dorotliea (Gotłiego); już ukropiłem tysiąc wierszy. Po-
doba się bardzo szlachcie tutejszej. Duch poetycki czu-
ję wsobie; ale tyle miałem zgryzot z wiadomej
tobie przyczyny, tyle kłopotów korrekty (około
trzeciój części Dziadów, i Ksiąg Narodu), i prócz tego
tyle różnych bazgrań, rozprawek, artykułów,
projektów, że sam nie wiem, jak czasem mogę
kilkanaście wierszy skleić.''
A w miesiąc późoiój pisał jeszcze tak ;
^Ja tu żyję niemile śród żywiołów obcych. Jedni mnie
nienawidzą, drudzy krzywo na mnie patrzą — doktrynery
mają za waryata. Wszyscy głupi solennie, krzykliwi i nie-
dołężni... Paryż tak obrzydziłem, że ledwie już mogę wy-
trzymaó** itd. (Mick. do Odyńca - Paryż 28 stycznia 1833).
Był zatóm Mickiewicz w owych czasach rzeczywiście na
wskroś skwaszony i zgorzkniały. I jeżeli się to jego usposobienie —
jak jest prawdopodobnóm — dawało czuć całemu jego otoczeniu,
to szczególniej raziło oczywiście naszego poetę. Ten bowiem ani
sam już wtedy sympatycznie na Adama nie spoglądał, mając
osobiste swoje żale do niego, ani też nie był i przez niego sym-
patycznie widziany. Kierunek bowiem ówczesnój -autorskiój czyn-
ności Słowackiego nie podobał się Mickiewiczowi. Był tedy po-
między nimi mniój więcój tensam stosunek, co w pierwszych
czasach między Schillerem a Gróthem, kiedy ten ostatni powró-
cił z podróży włoskiój i żył cały w ^przypomnieniach owój har-
monijnej, niczóm niezamąconój , posągowo spokojnój klasyczności
starożytnych arcydzieł, jakich się tam napatrzył, — a tu mu
przyniesiono z wielką wrzawą uwielbienia Ardinghello Hein-
sego, Zbójców Schillera i inne początkowe utwory tego poety
właśnie co tylko wydane. Aż mrowie przeszło GSthego na ten
zgrzyt t)olesnych, żywotnych, genialnie wypowiedzianych — ale
zawsze dyssonanc ! Poznanie się jego z Schillerem odbyło się bar-
dzo ozięble. I wiele czasu upłynęło, nim się ostatecznie zbliżyli
do siebie i pojęli i polubili. Otóż mutatis mutandis — podobny
61
zachodził stósnnek i teraz pomiędzy obydwoma poetami naszymi.
Ziozumieć się oni nie mogli. Każdy z nich szedł inną drogą.
Ażeby się o tern przekonać, że w samój rzeczy szedł jtiż
wtedy każdy z nich drogą odmienną, trzeba nam o tćm nieco
szczegółowiej pomówić. O Mickiewiczu wszelako rozwodzić się tn
nie będziem. Czego on żądał i pragnął, jak pojmował wtedy za-
danie swoje, emigracyi i naroda naszego: to każdemu z czytelni-
ków moich byćby powinno wiadomem. A ktoby mniój jasne miał
o tem wyobrażenie, niechże weźmie do ręki jego Księgi Narodu
i Pielgrzymstwa , a znajdzie w nich cale wyznanie wiary tak po-
litycznej jak społecznój tego genialnego poety. Pismo to powstało
właśnie w r. 1832, a żatóm słuszme uważane być może za zwier-
ciadło i że tak powiem, za manifest jego ówczesnych przekonań. —
Juliusz Słowacki nie miał wtedy jeszcze, ile mi się zdaje,
tak jasno wytkniętych ' kierunków przed sobą. I wiek jego nie
był jeszcze po temu i cała natura jego więcój była jakaś nierze-
czywista, irracyonalna. Mickiewicz przy całej swój podniosłości
nieskończenie przewyższał go realizmem. Mickiewicz szukał wszę-
dzie żywiołów pozytywnych, dodatnich; szukał pewnika, dogma-
tu:— Słowacki marzył, poetyzował... Pierwszy wiedział zawsze,
do czego dążył i co zamierzał: — drugi łatwiej byłby podobno
z tego zdał sprawę, czego nie chciał; sformułować zaś dobitnie
żądań i pragnień swoich dodatnio: — tego w żadnój porze życia
swojego, a tóm mniój wtedy nie byłby pono potrafił. Stemwszy-
stkióm instynktowo miał i on jednak swoje kierunki przed sobą.
Szedł pewną drogą i w owym już czasie; i jakkolwiek nie łatwą
jest rzec%ą oznaczyć, w jaką stronę pęd jego natchnień się
wtedy najprzeważni^j skłaniał, niepodobieństwem to jednak nie
jest. Inaczej tego wszelako dokonać nie zdołamy, jak jedynie
przez szczegółowy rozbiór jego dwutomowej ówczesnój publikacyi.
Sądzimy przeto , że nie nadużyjeray cierpliwości czytelnika , jeżeli
w następnym rozdziale przystąpimy do tego krytyczno - estety*
cznego zajęcia i na czas jakiś przerwiemy opowiadanie o dalszych
kolejach jego żywota.
ROZDZIAŁ TRZECI.
Poezya polska przed rokiem 1830 — j^j stosunek do literator sa-
chodotch — j^j główne wewnętrzne znamię. Odrębność wyobrażeń
Juliusza Słowackiego — niepopolamość jego pierwszych publikacji.
Czas pracy nad każdym z utworów ogłoszonych w r. 1832. Uwagi
o poemacie Hugo i o dramacie Mindowe, ' —
rozbiór Maryi Stuart.
Podejmujemy trudne zadanie. Sądy o dziełach Słowackiego
są do tój pory nieustalone. Są tacy, którzy się nad niemi entu-
zjazmują i radziby je położyli w literaturze na pierwszym miej-
scu. Ale też nie brak i na my&lących inaczej. Ci je odkładają
po przeczytaniu bez szczególnego wrażenia, a często z pewnym
niesmakiem. Tak jest dzisiaj , tak było od pierwszój chwili ich
ogłoszenia. Przytoczyli&my powyżój z listów autora kilka ustępów,
z których widno, ile dowodów uznania odbierał on od podobnie
my&lących za to zbogacenie poezyi polskiój swemi iwieżo wydanemi
dziełami. Zanosiło się zrazu, wedle własnych ,poety świadectw,
na różne przekłady i krytyczne onych rozbiory. A przecież po-
mimo tego, w dalszóm kole czytelników ani w emigracyi ani w kra-
ju — nie sprawiły wielkiego wrażenia te pierwsze tomy Słowa-
ckiego Poezyi. W ogóle przeszły one poiród głębokiego milcze-
nia. Nie wiemy o żadnój takiej w pismach tamt^o czasu recen-
zyi, o którój by warto było pamiętać i dzisiaj jeszcze. Utwierdza
nas w tóm i sam poeta, kiedy późniój — na czele przedmowy
do tomu ni— gorzkiemi słowy skarżył się na tę obojętność^ ogółu:
^Nie zachęcony pochwałami, nie zabity dotąd krytyką, rzucam
63
iom trzeci w tę otchłań milczącą, która pierwsze tomy połkną
la.*" — NieakontentowaDy z powodu, te do pierwszych tomńw
wkradło się kilka pomyłek drukn, wspomniał był poeta w jednym
z ówczesnych listów, że ma nadzieję poprawić takowe w dmgiój
edycyi. Przypuszczał więc, ie potrzeba tójże da się uczuó nieza-
długo. I to go takie zawiodło. Do powtórnego dzieł tych wydania
nie przyszło wcale za życia autora, pomimo że się sprzedawały
późniój nawet za cenę znacznie zniżoną...
Jestże to wszystko okoliczno&cią, któraby bezwarunkowo
iwiadczyła przeciw artystycznej wartości pierwszych jego utwo-
rów? Mniemanie takie — zdaje mi się — byłoby mylnóm. Ale
trudno jednak nie wyprowadzić stąd wniosku, że poezya Słowa-
ckiego snaó nie odpowiedziała ówczesnój czy potrzebie czy też
smakowi narodu. Musiał być więc między jego poezyą a tóm wszy-
stkióm, co literatura nasza wydała poprzednio, jakiś rozstęp, ja-
kiś brak związku a raczój ciągu, dla którego się to nowe jój
zbogacenie nie wydawało zbyt ważnóm.
Dla wyjaśnienia tej rzeczy, uważam tu za potrzebne rzucić
kilka uwag, które się będą może niejednemu wydawały zbocze-
niem od właściwego przedmiotu. Sądzę jednak, że mi czytelnik
zboczenie takie wybaczy przez wzgląd na ważność rzeczy, o któ-
rą chodzi. (Chodzi bowiem o poszukanie sobie w naszych sądach
o Słowackim takiego punktu wyjścia, któryby był i sprawiedli-
wym względem niego i dalekim od tój znowu poUażliwości , któ-
raby uwłaczała inn3rm naszym pisarzom.
Uważam za pożądane, ażebyśmy jak najdokładniój uprzy-
tomnili tu sobie, jakieto czasy pierwszy występ Słowackiego ja-
ko pisarza poprzedziły i jakichto zastał on na niwie swojój ry-
chlejszych pracowników.
Poprzedziło go owo dziesięciolecie (1820 do 1830), które
tak świetnie rozpoczęło epokę naszój nowój, naszój narodowój
poezyi. Epoka ta płjmie jeszcze i za dni naszych, chociaż wno-
sząc ze wszelkich oznak zdaje się , że prawdziwa płodność i wiel*
kość tego literatury okresu już przeminęła. Czasy jój wypełniły
się — o ile to poezyi, a nie prozy dotyczy, już z rokiem 1848.
Boć późniejsi , młodsi pisarze— to już tylko Epigonowie starszych..*
64
Wciąga rsecxooego dziesięciolecia przyłączył się do pozosU'
łego z dawniejjazych jeszcze czasów Niemcewicza nasamprzód —
długo pizedtóm zapoznawany Kaźmierz z Rrólówki. Potćm
zajaśniał w całój pełni blasku umiłowany od wszystkich Adam.
A za nim odezwał się od stepów ukraińskicti ów „słowiczek"' po-
ezyi polskiój, Bohdan ZaleskL A potem nadszedł smętny
Maicseski; a niebawem wjego ślady ponury, groźny, ale pocią-
gająco] energii — Goszczyński... Równocześnie z nimi zajęli
pod przeważne panowanie swoje — . na długo — dzielnicę poezyi
przez tamtych wcale nietkniętą dwaj równie znakomici pisarze,
Korzeniowski i Alexander Fredro. Ci siedmiu, zdaniem
mojóm , stali przez rzeczonych lat dziesięć na czele ruchu w za-
kresie poetyckiego działu literatury. Niektórzy z nich przeszli
prędko i. szli samotnie : był takim naprzykł^ niezapomniany po
zgonie, choć mało znany za żydia, autor Maryi. Inni działali
otoczeni całą drużyną duchów pokrewnych, chociaż niższych ta*'
lentem. Około Mickiewicza gromadzili się Odyniec i Zan i Chodźko
Alexander i Korsak. Nieco opodal stał skłaniający • się więcój
ku Brodzińskiemu Witwicki^-^a jeszcze dalój Tymon Zaborowski,
Godawski, G^Srecki itd. itd.
Równocześnie niemal poczęte i bez przerwy dalej tn^^ające
działanie tylu naraz znakomitych talentów zl>ogaciło poezyą na-
sze niejednym takim utworem, że każdy z nich byłby na się
przez długi czas ściągał uwagę wyłączną, gdyby się nie był mu-
siał dzielić rozgłosem z tylu innymi utworami pierwszego rzędu,
przybywającymi rok rocznie do skarbów literatury.
W roku 1820 pojawił się Wiesław. W 1821 odegrano
w Warszawie pierwszą komedyą Fredry, Geldhaba. W 1822
¥ryszły Ballady Mickiewicza. Dumy Zaleskiego także przypa-
dają na owe lata, choć w całym zbiorze pojawiły się znacznie
późniój. W 1823 ukazała się Grażyna i pierwsze ' części Dzia-
dów. W 1825 Sonety Mickiewicza, Mary a Malczeskiego,
Od yń ca zbiorek poezyi; wreszcie pierwszy nasz romans histo-
ryczny, Jan z Tęczyna przez Niemcewicza. W 1826 pierwsze
dramatyczne utwory Korzeniowskiego; Pojata Bernato*
wicza; pierwsze dwa tomy Komedy i Fredry. W 1821 przybył
u
zamek Kaniowski Goszczyńskiego^ W 1828 I^onrad Wal-
lenrod. W 1830 Mnich Korzeniowskiego; trzeci tom komedyi
Fredry; T. Zaborowskiego Damy Podolskie; nakoniec wdzię-
ciae Witwickiego Pieóni Sielskie i Biblijne.
Taki jest poczet dzieł pierwszój dani w dziejach odrodzonej
naszej poezyi. Te są imiona i czyny bezpośrednich Słowackiego
poprzedników. Dalsza kol6j obejmuje już prace i tych co tylko
wąx>mnianych, i świeżych znowu sił poetyckich, które wystąpiły
na scenę dopiero po wypadkach r. 1831. Pierwszyin co do czasu
był w szeregu tych nowoprzybyłych, tych młodszych, władnie
nasz poeta, Juliusz Słowacki. Inne znakomitości pierwszego rzę-
du, a tejże generacyi — to zwrócony tęsknóm okiem w prze-
szłość narodu Wincenty Pol (od r. 1833), wyjątkowo prze-
dłużający trwanie tego okresu aż do dni naszych; a dal^ zgasły
przedwcześnie i dlatego nmiejszój sławy Stefan Garczyński
(także od 1833); nakoniec proroczy, pod kolizejskim krzyżem
natchnienia szukający wieszcz Irydyona i Komedyi Niebo-
skiój (1834).
Szereg prawdziwych mistrzów słowa nie kończy się oczywi-
ście z SLrasińskim. Zajaśniała i po nim jeszcze niejedna gwiazda
na niebie poezyi polskiój. Lecz mówić o nich nie należy już do
naszego przedmiotu. Nam chodzi o porównanie poezyi naszój tak
zwanej romantycznej przed rokiem 1831, ze stanowiskiem i ar-
tystycznym sposobem Słowackiego w owymże czasie. Powiedz-
myż więc choć w kilku słowach, co stanowi owój poezyi odrę-
bne znamię i zasługę około sławy narodu.
Jednóm z Równych następstw wystig>ienia Mickiewicza i in-
nych jemu współczesnych było podniesienie poetyckiój literatury
polskiój na wysokość europejskiego znaczenia. Od tegoto dopiero
czasu weszła poezya nasza znowu w bezpośrednie zatknięcie z tra- "^
dycyami* postronnych literatur, zajmąjących odpowiednie wiekowi
stanowisko. Pisarze nasi dawniejsi z małym wyjątkiem byli wię-
cój naśladowcami, i-to wzorów, które i same słabo, nawet ko-
'szlawo już tylko odtwarzały starożytny klasycyzm. Świat staro-
żytny zbyt się już był odsunął; studya nad nim w przeszłym
wieku , mianowicie we Francyi , zeszły do nicości zaponmianój pra-
Tom L 9
6«
wie nauki. Najzagorzalsi niby wielbiciele mistrzAw rzymskich i
greckich nie mieli trafnego wyobrażenia o istotnych wamnkach
wielkości tych niegdyś niedościgłych potęg artyzmu. Pomimo nie-
ustającej gadaniny o konieczności trzymania się We wszystkiem
przekazanych przez starożytność przepisów — literatura francu-
ska nigdy nie zbliżyła się do tych wzorów choóby tyle tylko, ile
się u nas w XVI wieku zbliżyó do niej potrafił Kochanowski.
Śmiech wzbudza patrzeć na lękliwośó i zarozumiałość tych dwo-
raków wersalskich , kiedy na usprawiedliwienie swoich małodusznych
nowostek odwołują się ciągle to do Arystotelesa, to do Horacego
lub Quintyliana, to wreszcie do tragików greckich, których dzie-
ła znane im były chyba tylko z urywków, z przekładów lichych,
a najczęściój zaledwie pewnie z powieści. Literatura poetycka
Francuzów była więc właściwie tylko karykaturą klasycyzmu;
stanowiła począwszy mianowicie od połowy przeszłego wieku , w ob-
szarze nowoczesno) europejskiój poezyi , jakiś zacofany, wyjątkowy
zaścianek ; i nie byłaby mogła ani na chwilę nosić nazwy wielkiej
literatury, gdyby nie była własnością narodu, który pod innym
względem nadawał ton całemu społeczeństwu i imponował.
Mimo to wszystko — kierunek tójto właśnie literatury wy-
tykał więc drogi naszyn( pisarzom z epoki księstwa warszawskie-
go i poprzedzających ją czasów stanisławowskich, którzy po wię-
kszój części na tój roli naśladowców i cudzego powodzenia admi-
ratorów poprzestawali. Nie ściągam tego, co tu mówię, oczywi-
ście do Krasickiego, który zatrzyma w piśmiennictwie na zawsze
niopoślednie znaczenie; ale Krasicki góruje tylko albo dowcipem
albo rozumem; nigdy uczuciem i wyobraźnią. Inni jego współcze-
śni, lubo czasem nie bez znamion wyższój poetyckiej zdolności,
wystarczali — że tak powiem, na miejscowe i tylko tymczasowe
potrzeby. Naród własny nucił ich piosnki: dalszy świat i wtedy
i potom mało kiedy co o nich słyszał. Nie miano bo też u nas
wtedy jeszcze żadnych do szerszój słaWy uroszczeń i chętnie po-
przestawano na chlubie, że się komu zdarzyło napisać coś takie-
go, co żywo przypominało jakiego zawołanego rymotwórcę z za
Renu, albo w razie szczęśliwszym jaką tiradę z umianój wtedy
przez wszystkich literatów naszych na pamięć Eneidy...
67
Od roku 1820 począwszy, wszystko się to zmieniło. Poeci
nasi młodsi, dostrajając — pod artystycznym względem — lutni
swoicli na wysokość tonu, jakim brzmiała wtedy prawdziwa
poezya w krajacli postronnych , zaczęli czerpać natc^niąń z własnej
krynicy narodu. Po^ raz pierwszy w mówię polskiej odżyły wtedy
po&taci dawno minionych wieków, wskrzeszone z całą świeżością
narodowej prawdy i siły; pieśń gminna — ta skromna, ale wie-
kuiscie zielona bluszczu gałązka, wiążąca dzień dzisiejszy z epo-
ką pierwszych pokładów rodzimej cywilizacyi , rozwinęła się w po«
emat i wyśpiewała niejedne z tajemnic sztuki, o których się da-
wniej nie marzyło poetom; wrące uczucia piersi własnej teraz do-
piero znalazły wyraz rymujący i z stanem duszy poety i z wyją-
tkowem położeniem narodu. Pękły skrzepłe skorupy bezdusznej
konwencyjności — natura wzięła górę nad sztuką — retoryzm
ustąpił miejsca sile połączonej z prostotą — sentymentalną czu-
łość zastąpiła rzewność i łzy gorące: po raz pierwszy od czasu
Kochanowskiego stała się pieśń polska znowu prawdziwem zwier-
ciadłem doli społecznej, i dyktowały ją idee w narodzie naszym
wykołysane i będące dzisiaj pokarmem, wiarą, przyszłością naszą...
Właśnie z tego powodu zajęła poezya polska względem współ-
czesnej europejskiej stanowisko nietylko równej między ró-
w n em i , ale co większa : okazała się jej najistotniejszym dośpiewem
i niejako uzupełnieniem. Jestto jakby ton w akordzie niezbę-
dny dla dokonania jego harmonii — ton trzeci, ostatni...
Pierwszorzędne potęgi poetyckie w dawniejszych epokach
pojawiały się prawie zawsze z osobna. Społeczeństwa całe, wieki
całe składały się na wydanie mistrza, któryby uwagę więcej niż
swego tylko narodu zwrócił na siebie. W trzynastym wieku Dan-
te, w czternastym Petrarka, na początku dopiero szesnastego
Ariosto. O pół wieku później słynęli trzej prawie równocześni
mistrzowie, lecz każdy z innego był narodu: Kamoens Portugal-
czyk, Tasso Włoch, Koclianowski Polak. Zajaśniał w kilkadzie-
siąt lat po nich Szekspir — to był Anglik. Na przestrzeń siedm-
nastego wieku przypadaji^ Calderon i Milton — każdy znowu z in-
nego końca świata. Potem nastało w literaturze powszechnej dh-
gie milczenie, pozornie tylko przerywane płonną gędźbą dwora-
68
czych , małodusznych , szkolnie adresowanych rymotwórcow. — Od
połowy dopiero ośmnastego wieku daje się widzieć jedyne w swo-
im rodzaju zjawisko. Poezya prawdziwa odżyła. Powstał cały za-
stęp poetów, rowieśnych i coraz młodszych , którzy się do jój
chóru jeden po drugim łączyli. Najprzód widzimy ich w Niem-
czech: Klopstok, Lessing, Herder, Wieland, Btirger, Gothe i
Schiller. C3i siedmiu, otoczeni całą drużyną mniejszych talentów,
zapełniają wiek ośmnasty i podnoszą w kraju swoim sztukę na
coraz wyższe szczeble potęgi. A kiedy w r. 1805 zabrakło Niem-
com Schillera, Gothe zaś już się więcej niż poezyą, zajmować
zaczął teoryami światła i metamorfozy roślin : odezwał się od gór
szkockich głos nowy, powszechną na się zwracający uwagę, go-
dny tamtych antecedencyi i z natchnienia i z całego kierunku.
I tutaj znowu działało całe grono współczesnych, przodowali mu
zaś ci trzej europejskiego rozgłosu, wielcy poeci: Walterscot
(od roku 1805), Tomasz Moore (od 1806), Byron (od 1808).
To był więc drugi ton w akordzie nowoczesnej europejskiój po-
ezyi. Między 1824 (zgon Byrona) a 1830 (ostatnie prace Wal-
terscota) dogasa i w angielskiej literaturze głębsze natchnienie.
Lecz płonie ono już świętym ogniem gdzie indziój : — Brodziński,
Mickiewicz i ci wszyscy, którzy ich otaczali, dzierżyli w rękach
swoich już lutnie.
W chwilach, kiedy to piszę, zamiera zdaje mi się już i ten
ton trzeci. A nie słychać niestety nigdzie w świecie, żeby się
ten akord dalój rozwijał. Na wierszokletach i rymotwórcach nie
zabraknie w żadnym języku. Będzie sobie rzempoliła muzyczka,
bez którój obejść się już ludkowie nie mogą. Ale co się tyczy
prawdziwych poetów, to się zdaje, że na długie czasy w bieżącej
dziejów epoce zamknięta zostrfa złota ich księga. W rachubach
zatopiły się dni obecne, społeczeństwa tegoczesne pozbyły się na-
wet biernej zdolności rozumienia wielkich idei. Turkot fabryk
przegłusza wszystko na świecie, a posunięta do cynizmu pozio-
mość teraźniejszych instynktów wybornie rymuje z rytmem tego
turkotu. Kto wie, czy ów zbióg tylu naraz pierwszorzędnych zdol-
ności, w literaturach ostatniego stulecia, nie był oznaką jakiega
przesilenia w duchu społeczeństw? Może się poezya rozstawała
69
z rzeczywistokią życia na dłuższe czasy, i właśnie przeto, jak ta
lampa zgasnąć mająca, chciała na pożegnanie zabłysnąć jainiej-
szem światłem....
W skutek takiego właśnie, jakeśmy go w powyższym okre-
ślili, stosunku między literaturą naszą a powszechną, poezya pol-
ska — mimo całój swojej skądinąd odrębności — okazuje się,
zwłaszcza też w pierwszych czasach, w pewnej zawisłości od tra-
dycyi celniejszych mistrzów postronnych. Dla tćj teżto właśnie
przyczyny nazywała się ona wtedy romantyzmem. Sama nie
wiedząc, jak przychodziła do tej nazwy, składała ona mimowol-
nie przez to jakby świadectwo swojej solidarności z angielską i
niemiecką poezyą, które u nas w owych czasach uważano za ro-
mantyczne. Okoliczność ta nie dowodzi jednak niczego przeciw
oryginalności naszego piśmiennictwa. Oryginalność bezwarunkowa
w ogóle może być tylko przymiotem albo literatur tak niepiśmien-
nych i że powiem samorodnych, jak naprzykład ludowe pieśniar-
stwo serbskie z czasu walk narodowych z Turkami, albo też ta-
kiój wyjątkowej literatury, jak starożytna grecka. Tamte nic je-
szcze nie wiedzą o sztuce dalszego świata. Grecka zaś będąc
w dziejach naszej cywilizacyi pierwszą artystyczną literaturą, mu-
siała się z konieczności i sama z siebie i samodzielnie rozwijać.
Ale o żadnóm z późniejszych a większego znaczenia piśmiennictw
europejskich tego już powiedzieć nie można; gdyż każde z nich
mniój lub więcój posiłkowało się zasobami poprzednich. Podobnie
też więc i nasi poeci brali z zewnątrz- i popęd i pierwszy kieru-
nek w swojóm że się tak wyrażę uzdolnieniu technicznóm; czer-
pali z studyów obcych wzorów świadomość artystycznych wyma-
gań itp. Po za te zewnętrzne względy nie posuwa się jednak u
nich to ich pokrewieństwo z obcymi pisarzami. Nie sięga ono
prawie nigdy aż do istotnej dzieł osnowy, która nie tylko brana
jest zawsze z obrębu rzeczy ojczystych, ale nawet tonem, t)arwą
i dążnością odpowiadała jak najwierniej powszechnemu nastrojowi
ducha narodowego, jakim ten nastrój był wtedy. Prace naszych
poetów sąto prawie zawsze dzieła tchnące jakąś błogą, serdeczną
i miłościwą pogodą ducha. Ton pieśni polskich wprawdzie jest
przeważnie smętny i łzawy; mimo to jednak widać tu wszędzie
70
silną wiarę w opiekę Opatrzności nad światem — w grunt natury
ladzkiój ostatecznie szlachetny — w prędzej czy później zapewnio-
ny tryumf idei dodatnich nad potęgami fałszu i złego, przeczące-
mi im i czasowo tłumiącemi ich panowanie nad światem. To też
zwątpienie, rozpacz, bunt ducha, przekleństwa odtrącające, te
tak przeważne znamiona poezyi nowoczesnej angielskiej, równie
wtedy były nam obce, jak metafizyczna mglistośó, właściwa nie-
jednemu z pisarzów niemieckich, i ta skłonność do gubienia się
w nieznurtowanój ziNumie. Nasze ideały mają zawsze coś realne-
go — wydobywamy je z pod serca naszego, cierpimy za nie; a
po nad wszystkióm unosi się religijna miłość Ojczyzny, głębiej i
czyściój pojęta, niż w którejkolwiek innój literaturze. —
Na takieto czasy, śród takiej w literaturze dążności i po
tych zdarzeniach stanowiących jej odrodzenie — przypadło więc
wystąpienie Słowackiego jako autora dwutomowej jego publikacyi
z r. 1832. Nim przystąpię do szczegółowego przeglądu rzeczy w tychże
tomach zawartych, uważam za potrzebne rzucić najprzód i o nich
kilka ogólnych spostrzeżeń. Określenie to stanowiska Słowackiego
wobec innych pisarzów wyjaśni nam najdokładniej, dlaczego te
pierwsze dzieła jego nie zostały tak przez naród przyjęte , jak się
tęgo autor spodziewał.
Zacznijmy mówić o tem, poczynając od dobrej strony. — Zna- ,
mieniem znakomitój jego i pierwszorzędnej zdolności, choć nie
rozwiniętój jeszcze zupełnie, jest w tych dziełach przedcwszystkióm
zewnętrzną forma. Mimo tak młodego wieku poety — język , styl,
wiersz, koloryt, obrazowanie i co tylko stanowi zewąętrzną szatę
poezyi, dosięgło już tutaj takiego wydoskonalenia, że pod tym
względem nie ustępował początkujący ten pisarz żadnemu z ów-
czesnych poetów naszych. — Niemniój świadczy o rzetelnych za-
letach już tych młodocianych jego utworów ta okoliczność, że ta-
kowe na dłuższej z nimi znajomości nie tracą. Roboty miernych
talentów ^ykle najwięcej się podotMiją przy pierwszóm czytaniu.
Biorąc je po raz drugi do ręki , ogarnia czytelnika nuda — i nie-
podobna już wtedy pojąć, że się to mogło za pierwszym razem
podobać. Z pismami Słowackiego ma się rzecz po większej .częśc^
71
{irzeciwnie. Im się dhiftćj nad niemi zaAtanawiasz , im je esęiciej od-
etytojesz, tim więcej w Dich wykrywasz niezaprzeczonych zalet.
Zalety te są w znacznej mierze na pierwsze spojrzenie jakby nie-
widzialne dla czytelnika. Zdaje ci się, jakby one dopiero zwolna
z dzieła występowały i odsłaniały ci się w miarę zajęcSa, zjakUm
na nie spoglądasz. Najwięcej jednakie to w pracach Słowackiego
podnieić należy , że je owiewa jakiń nrok tonn , jakiś czar kolo-
rzu dziwnie poetycznego, który się zresztą nsuwa z pod analizy.
Nie jestto my&l głęboka, niejestto owa wiessStza mądrońć i intui-
cyjne znawstwo si&rcA ludzkiego , nie jestto wreszcie v^ni też siła
woli męskiój, skłaniająda do podziwti w tworach mistrzów pierw-
szego rzędn. Z tego wszystkiego mało znajdziesz w dziełach, któ-
re mamy przed sobą. Ale uderza cię w nich natomiast . jakii
wdzięk nieopisany, jakiś dziwnie melancholijny urok poetyczne-
go na świat spojrzenia/) Jestto zdaniem mojem, właśnie
*) Nie potrafię rzeczy t^j lepi^ wyrand, jak przez porównanie.
Bawiąc w rokn 1864 w Beymie, csęsto lachodziłem do basyliki św.
Pawła, podiwigni§t^ 9 perzyny, w jaką ją obróeił pożar w r. 1823,
a będącej właśnie obecnie na dokończeniu. Pomijając zewnętrzną świą-
tyni t^ powierzchownośi! , która się stósowad musii^a do pierwotnej
Btrnktoiy i z powodu wielkiej prostoty oczekiwań dzisiejszych nie za-
spakaja, całe j^ wnętrze — jestto najwspanialszy pomnik wszystkich
sztuk pięknych w połączeniu, na jaki się tylko zdobyd móg^ w naj-
wyższym wysiłku swoim wiek obecny. Nie wiedzieć, co tam więc^
podziwiał!, czy bogactwa materyi^, czy^ olejne obrazy, mozaiki i
freski pierwszych mistrzów tegoczesnych , czy rzeźby, ciy las kolumn
dźwigających dęiar sklepienia, czy zmyślność, z jaką ściany kościoła
wyłożono płytami marmurowemi najrozmaitszych, a zawsze nąjwyszu-
kańflzych gatunków. Bazylika ta ma pięć naw. Nawa środkowa otrzy-
muje światło z góry z przepysznych okien o malowanych szybach.
Nawy poboczne poprzestają jeszcze na szybach tymczasowych ze
■akia Ińałego. Otóż właśnie z tęgo powodu szczególny mię tam za-
wsze udefsfd kontrast Chodaż już i w polMCzaych nawach Iwzyliki
każdy szczegół, ile wykończony z całym wytworem, zmusza każdego
do podziwiania tylu w jednóm miąjsea nagromadzonych arcydzieł: — -
to kiedy się jednak dojdzie aż do nawy środkowej , wtedy piękność tak
całości, jak pojedynczych przedmiotów przybiera rzeczywiście jakiś
urok nieopisany ! Światło lejące się tęczami z różnołiarwnych okitn
t^j nAwy, idealianje nieskończenie tę część kościoła. Wszystko zdije
się być onriane jaki^mś tohnieBiem błogićm dla oka i dla ducha.
Ii
'■ strona talentu Słowackiego, która go naj wybitniej odróioia od
wszystkich innych naszych poetów, która stanowi najistotniejssą
cechę jego oryginalności, która mu zapewnia nawet wobec wię-
kszych od niego mistrzów stanowisko wyjątkowe w literaturze.
Piped jego okiem widne są wszystkie barwy tęczowe poezyi roz-
lanój po rozłogach życia ziemskiego. Najnikłejsze, najtajemniejśze
objawy jój przytomności pomiędzy nami, mówią do jego wyobra-
źni : jesteśmy ! Gdzie wzrok zwyczajnego usposobienia . pie widzi
nic, jak pospolite kształty żywota, gdzie ucho najczulsze nie sły-
szy, jak tylko rytm powszedniego toku wydarzeń: Słowacki tam
umie dopatrzeć i dosłuchać się jakby ostatnich westchnień tęsknych
tój melodyi , która w poranku dziejów ludzkości była regulatorem
życia na ziemi, a dziś już prawie zupełnie się wyniosła z obsza-
rów bytu rzeczywistego. To też za dotknięciem jego ręki prze-
mienia mu się wszystko jakby w jakiś eter powiewny. Nie tyle
jeszcze przekonywają o tem autorskie' jego utwory, ile listy, tak
zresztą od niechcenia pisane, że co tylko po imieniu nazwie, co
tylko wedle sposobu swego opowie , na czóm tylko spocznie okiem :
wszystko to przyobleka się w barwy, w kształty, w tony, o ja-
kich drugim, na tosamo codzień patrzącym ani się marzy. Owoż
więc, co nazywam spojrzeniem na świat — nie z woli, nie przez
sztukę, lecz z bezpośredniój natury poetycznóm, w ściślejszóm sło-
wa tego znaczeniu. —
Lecz właśnie ten dar oglądania wszystkiego jedynie w cu-
downych światłach poezyi przyprawił poetę naszego o stratę zdol-
ności pojmowania rzetelnych świata tego stosunków w ich warun-
«■ ■ II -.,'«■
Sscsegółj aptywajt^c w t^ toni kolorów w jakąś ogromną jedność,
tworsą harmonią miękką, falistą, krągłą, która dziwnie odhija od
naw pobocznych, jeżeli się pod wpływem właśnie tego wrażenia, rsu-
ci teraz okiem w ich wnętrze. Podziwiane co tylko tychże pięknolci
i najwyższe sstuki wysiłki zdają się byó teraz jakby z innego świa-
ta ; sprawiają wrażenie , jakby je nnrosiło jakieś zimno północy. Wszy-
stko się zdaje surowdm, ostróm, twardśm, istniejącym z osobna i
tylko dla siebie. Owożto kontrast sposobów oświetlenia t W pobocznych
nawach — to jeszcze koloryt zwyeząjn^ , powszedni^ rzeczywistości ;
.a tam — to koloryt poezyi , atmosfera nadziemska , stworzona sztuką.
;Do tegoto więc rodzaju oświetlenia w malarstwie ja przyrównywam
' ^M yQoA , co w poezyi tak często właśdwóm jest Słowackiemu.
u
kach rzeczywistych. Jest on na podobieństwo owych wieszczów
mitycznej starożytności, którym bogowie w zamian za lutnię do
rąk podaną i za poetyckie jasnowidzenie, odj^^Ii widzenie przyro-
dzone i zamknęli oczy na wszystko, co ich zewnątrz otaczało.
Słowacki nie miał zmysłu dla niczego, co się tylko zowie rze-
czywistością. Zrażała go ona, bo mu nie była piękną; oburzała
gd,"^-b(^ nie była mu zrozumiałą. Stanowisko jego względem wa-
runków, w jakich żyó ludziom wypadło, ponieważ je sobie sami
tak a nieinaczej stosownie do natury swej ustanowili, było naj-
zupełniej ujemnem , wszystkiego odmawiającem , zaprzecznóm. Nie
przyznającym' uprawnienia do bytu^ uważając je za bezwarunko-
wą negacyą tego, co być ma, w konsekwencyi też upatrywał we
wszystkióm, co ten normalny porządek świata naszego wstrząsa,
zakłóca i targa, eo ipso za piękność, za poezyą, słowem za przed-
miot godny współczucia poety. Nie zdając sobie sprawy ani z po-
budek ani też z godeł, if imieniu których jedynie Volno jest
w danój chwili wyzywać do walki ten ład normalny, na zbudo-
wanie którego składały się pokolenia, narody, wieki całe trudu,
cierpień i ofiar, poświęcał pióro swoje najczęściej i najchętniej
takimto właśnie walkom rozpacznym , bez względu czy je wszczy-
nają siły do tego upoważnione, czy też raczej grzeszna, zbłąkana
tylko niemoc duchowa, w złudne przyodziana pozory bohaterstwa
i poświęcenia. I oto właśnie, w czem się pomylił, w czem się
rozminął nie tylko z duchem poprzedniej poezyi naszój, ale i
z instynktem lepszój części społeczeństwa narodowego.
Nie tylko w tej młodzieńczej życia jego epoee, ale i pó-
źniej dążność ta, choć potem nieco złagodzona, nieraz się prze-
bija w jego pismach. Nawet kiedy pracował nad Erólem-Duchem,
ostatniem swojóm dziełem, widzimy go stojącego twardo przy
takiem przekonaniu. Oto je w tym poemacie wręcz wypowiada
w następujących wierszach, które tern chętniej tu przytaczam, że
nie mogły one znaleść pomieszczenia w drukowanym kontexcie tego
utworu z powodu, iż były rzucone luźnie gdzieś na brzegu jednój
z kart manuskryptu.
„Ujrzałem wtenczas straszną tajemnicę,
Że duchy wszystkie lecą tam, gdzie boje^
Tom 1. 10
b
u
Gdzie się trzaskają serca i przyłbice;
A z miejsc, gdzie dacha sen ma łoże swoje,
Uchodzą: dziwna w pośmiertnych różnica
Z tymi, co wieczne tu marzą pokoje
I chcieliby mieć świat opasły,, zdrowy —
Piekielni, z których drwi anioł globowy!
^0! fałszu, ludziom z- ciała niewiadomy,
Tęsknoto, królów spokojnych "płacząca !
Wiedz, że ten lepszy, co na krew łakomy
Zda óię jak orzeł, lud o lud roztrąca^... it.d.
Nie podlega wątpliwości, że w tych strofach jest wiele pra-
wdy. Spokój, sen ducha, nieczynność — to martwośó; bój, ruch,
prąd naprzód — ^ to przyrodzone prawo duchowe. Ale gdyby to
zdanie Słowackiego postawić w jego sposobie na czele wszelkich
prawd innych i zrobić zeń regulatora postępków dla wszystkich
ludzi: w coby się to wtedy zamieniła ta ziemia nasza i życie
na niój?
Ale to jeszcze nie wszystko. Na tóm tle wyobrażeń, stano-
wiących u Słowackiego przez cały jego zawód to co nazywamy
pospolicie filozofią poety, daje się widzieć w młodzieńczych jego
latach jeszcze jedna doktryna, a dzieła jego z roku 1832 są
prawie wszystkie właśnie wyrazem takowej. Słowacki przypu-
szczał dwie niejako natury ludzkie. Zwyczajny ogół — mniejsza o to,
czy z głów koronowanych, czy z nędzarzy złożony — to gawiedż,
to \, tłum". Po za tym tłumem zdarzają się, wprawdzie rzadko i
wyjątkowo, ludzie całem niebem różni od zwyczajnych kreatur
ludzkich. Sąto wedle poety duchy wyższe, jakby przez przypadek
tylko i nieporozumienie przysłane na ten na&z padół. Czy to są
istoty dobroczynne dla rodzaju ludzkiego? Czy oni wytykają tu
bliźnim swoim lepsze drogi żywota? Czy zostawiają po sobie
w czynach, w śladach lepiój przepędzonego życia, wdzięczną pa-
mięć po sobie? — Bynajmniój! Nasz autor pojmuje tę ich wyż-
szość, tę ich demoniczną wielkość w zupełnie przeciwny sposób.
Są to duchy, z którymi on wprawdzie sympatyzuje calem sercem
i aż za nadto, które jednakże mimo tego i same są najhieszc^ę-
75
śliwsze i dla drngich złowrogie. Między warankami ich szczę&cia,
a tern co świat zwyczajny poczytuje sobie za szczęście, nie ma
iadoej wspólności. Co ludzi cieszy, dla nich Jest niczóm; co ludzi
zaprząta i zaspakaja , ich nudzi ; a czego ' oni pragną , to przy
tych okolicznościach, jakie są, wcale nie może hyi osiągniętóm
na ziemi. Są to więc otchłanie uczuć gorejących, góry woli tra-
wiącej się w sobie, są to tytany: ale postawione po za wszelkim
stosunkiem ze światem i z tem , co na nim jest. Wielkości takie
nazwałaby matematyka nieobliozonemi, niewymiernemi
wielkościami (irrationales , incommensurabiles). Ich życie między
resztą rodu ludzkiego — jestto zdaniem autora, jedno pasmo '
cierpień, zawodów, jęków, krzywd, zbrodni, przekleństw i wszel-
kiego rodzaju rozdźwięków. Jest jakby jakiś wiszący nad ich gło-
wami fatalizm, który wszelkiej ich styczności z ludźmi taki za-
wsze nadaje obrót, że oni sami celu swego nie osięgając , niweczą
wszystkie warunki spokoju i szczęścia drugich. To też marzą oni
ciągle o samobójstwie, narzekają na przesyt życia, celu żadnego
przed oczyma nie mają, nic ich nie wiąże do świata, gardzą
ludźmi, nienawidzą wszystkiego, na czóm świat stoi: i narobiw-
szy zamętu i klęsk na całój drodze swego żywota, przeklinani,
przeklinając, kończą marnie, jako niby ofiary przewrotności świa-
ta i zwyczajnój natury ludzkiej. ,— Do togoto typu odnieść należy
i Araba i Mnicha i Mindowę i Bieleckiego i Żmiję i Botwela
w Maryi Stuart. Tak rozmiłowany był nasz autor w ideałach tego
rodzaju , że ciągle więc jednego człowieka w dziełach swoich wpro-
wadza, pod zmienionem tylko zawsze nazwiskiem! Wielka musiała
być w nim wtedy gorycz dla ludzi , kiedy ten temat mizantropii
i zwątpienia nie ustępował mu z oczu!
Oczywista rzecz, że tego rodzaju doktryna, pozbawiona wszel-
ki(^j podstawy, nie mogła trafić do przekonania powszechnego,
kiedy się ukazały te pierwsze tomy Poezyi Słowackiego. Ogół nie
mógł wcale rozumieć, o co autorowi chodzi? Dzieła poprze-
dnich poetów były im zrozumiałe, bo tchnęły miłością ku ludziom.
Społeczeństwo polskie jest z natury dobroduszne, optymistyczne.
Nie raz ono aż zbyt daleko się posuwa, spodziewając się wszy-
stkiego, co najlepsze; wierząc w dobrą wolę wszystkich; kochając
76
to co swoje , co ludzkie -^ nawet z błędami ! W tóm się więc az
do owego czasu dążność poezyi, która pragnęła podnieść ludzi,
ale ich wzgardą nie odtrącała, z usposobieniem społeczności' na-
szśj spotykała na jednej drodze. Punkt wyjścia Słowackiego wcale
Inie był z takicli przypuszczeń. Miłość ludzi, jakimi są stworzeni,
nie należała wcale do jego przymiotów. Stawiał jako ideały, jako
• bohatery w swoich dziełach takie natury, które (choćby indirecte) ^
dowodzić miały, jakie to życie jest nędzne, a my sami jacy
maluczcy i podli! Choćby to była i prawda: — to i jakiż sku-
tek być może takich dowodzeń? Uderzać na błędy, na głupstwa
ludzkie... rozumiem. Ale cóż pomoże utyskiwać nad naturą
człowieka ? My tego nie zmienimy ! Wyrzekać na to — jestto to
samo, jak kiedyby kto wyrzekał, że w styczniu jest bardzo zi-
mno, a w lecie znowu gorąco. — I społeczeństwo nasze wie o tern,
że bywają pomiędzy ludźmi natury wyjątkowe , że się zdarzają cza-
sem duchy potęgi i zdolności większej , aniżeli zwyczajna. Ale wysta-
wiamy sobie stosunek onych do reszty ludzi zupełnie inaczój. Prawdzi-[
^ie wielki człowiek — to chluba wieku, to największy dar boży, jakiego
dostępują narody, to dobroczyńca społeczności, która go posiada.
Przejdźmy teraz do szczegółów i rozpatrzmy się bliżej w tern
wszystkiem, co w sobie mieściły tomy wydane roku 1832. Na-
samprzód wypada oznaczyć kolój rzeczy w nich objętych, nie po-
dług tego jak je autor uporządkował w wydaniu, gdyż to nic do-
wodzi niczego, ale podług czasu, w którym nad każdem dziełem
pracował. Miałem przed sobą podręczny Słowackiego exemplarz
obu tomów. Są w nim zapisane ołówkiem własną jego ręką notki
dające o tern wiadomość, kiedy i gdzie co było pisane. Można
zatem z autentyczną pewnością ustanowić porządek chronologiczny
utworów, o których mowa; był on następujący:
Hugo był pisany w Warszawie, 1829 roku, w sierpniu.
Mindowc — także w Warszawie, tegoż roku, w listopa-
.dzie. Praca nad nim ukończona była w jednym miesiącu.
Mnich przypada na luty 1830 roku — w Warszawie.
Bielecki na lipiec tegoż roku — tamże.
Marya Stuart zajęła, równie -jak Mindowe, jeden miesiąc
77
czasu. Była pisana w Warszawie v roku 1830, od 17 września
do 18 października.
Arab powstał w listopadzie 1830, tamże.
Żmija był płodem różnycli czasów. Pieśń pierwsza rzuco-
na była także jeszcze w Warszawie, w miesiącu lutym 1831, a
zatem krótko przed wyjazdem za granicę. Druga pieśń przyby-
ła w Dreźnie, w lipcu 1831. Trzecia w Paryżu, w wrześniu.
Czwarta tamże, w październiku. A zatem zapełnia poemat ten
prawie cały rok 1831 , przy pracy nad nim ciągle przerywanej już
to przez zdarzenia tego roku, odwodzące uwagę autora w inne
strony, już przez same zmiany pobytu, niemniój przyczyniające
się do roztargnienia.
Do SkibicJciego wiersz powstał dopiero w Paryżu w lu-
tym 1832.
Nie mam zamiaru wchodzić z równą szczegółowością w rozbiór
wszystkich tych poezyi. Niektóre z nich nie wytrzymują zgoła
krytyki i nie ma się co nad niemi rozwodzić. Tak na przykład
myślę, że i najzagorzalsi wielbiciele Słowackiego zgodzą się na
to, że najrychlejsza między wyliczonemi powyżej jego rzeczami
wypadła nader słabo. Ani przez inwencyą, ani przez wykonanie
poemat ten nie sprawia wrażenia na czytelniku. Charakter Hugona, / /
głównej osoby, tak dorywczo i ołówkowe tylko' rzucony, że ani
sądu o nim ani współczucia dla niego mieć niepodobna. Wszy-
stko zaś psuje do reszty ten brak prawdopodobieństwa , rażący
przy każdym kroku. Jestto zatem tylko próba młodzieńcza z ro- :
dzaju tych, któreśmy ogłosili na początku pierwszego tomu dzieł
Słowackiego pozgonnych.
Przejdźmy do Hindowy. — Przedewszystkiem najwłaściwszą J
będzie powtórzyć , co o tej sztuce sam autor rozumiał wtedy, kie-
dy oddawał ją do druku. — „Niech mi wolno będzie wyznać,
(mówi on w notach dodanych na końcu sztuki), że sam czuję
najlepiej wszystkie niedostateczności dramatu Mindowe, a części
przynajmniej błędów starałem się w Maryi Stuart uniknąć. Mam-
że jeszcze z szczerszą otwartością postąpić? raamże wyznać, że
Mindowe jest najmłodszym z płodów w dwóch tomach zawartych,
] '8
napisany przed trzema laty^ kiedy autor miał lat — . Ale nie,
zamilczę o wieka autora, bo to byłaby nadto słaba i bezużyte-
czna obrona, i możeby słusznie jakie z pism peryodycznych powie-
działo, iż kiedy nie na tytule dzieła, to przynajmniej w przypi-
sach o przywileje małoletnich upominam się.*) I tak: Mindowe
powinien był w t^e dziecinnej pozostać. Wiecznieby w niej po-
zostid , gdyby nie dziecinne moje przywiązanie do kilku scen pierw-
szego aktu, i do całego aktu trzeciego''
Że to, co tu mówi Słowacki, było jego przekonaniem rze«
telnem, a bynajmniej nie pochodziło z jakiejś udanej skromności,
którato skłania niekiedy autorów do spowiadania się przed czy-
telnikiem z tych lub owych uchybień częściowych, aby krytyka
tóm pewniej pochwaliła całość ich dzieła: o tćm świadczy i ta
jeszcze okoliczność, że się w tymsamym sensie o tej sztuce wy-
raził i poufnie w liście do matki. Zdaje się, że musiała ona coś
zganić w układzie tego dramatu. Na to jej tedy odpowiedział po-
eta słowem krótkióm ale dobitnym: — „Tragedya Mindowe wiem
że bardzo daba — oprócz kilku scen." (Z listu z d. 30 lipca
1832 r.)
C Na tym wyroku i mybyśmy mogli najzupełniej poprzestać.
Miejsc pojedynczych wyższym nacechowanych talentem nie brak
wprawdzie tej sztuce , wrażenia odpowiedniego jednakże całość nie
sprawia. Co samo już świadczy albo o jakiómś niefortunnem za-
łożeniu całego pomysłu, albo o jakiejś wadliwości w jego przepro-
wadzeniu, albo o obojgu. Wadliwe przeprowadzenie rzeczy — jest-
to innemi słowy pewien niezwiązek pojedynczych części, choćby
z osobna najpiękniejszych, pomiędzy sobą i w stosunku do cało-
ści. Że dzieło niniejsze zarzutom pod tym względem podlega, te-
go nie ma co dowodzić. Sam autor to już przyznał. Za to nie
wiem , czy by się był zgodził — w owej chwili przynajmniej — na
to, coby powiedzieć należało o głównym pomyśle tego dramatu,
r- Z nazwą tragedyi wiążą się zawsze wysokie wymagania.
*) Miał lat wtedy właśnie 20. A zatćm prawie tyle, ile ich
miał Schiller, kiedy pisał pierwszą swoję tragedyą, die Bduber. Zre-
sztą wzmianka, że to był najmłodszy z płodów wtedy wydanych, o
lyle jest niedokładna, że Hugo napisanie jego poprzedził.
Zapewne ażeby tego aniknąć, nazwał po^ta obecny swój ntwor
skromniejszóm mianem obrazu historycznego. Nie na wiele
ma się to jednak przydało. Najprzód bowiem, jeżeli czóm nie
jest Mindowe, to właśnie obrazem wieku. Do tego musiałby był
Słowacki podejmować zupełnie inne stndya. A potćm, jak nada-
nie nazwy tragedyi takiemu utworowi, który nią nie jest, nie
czyni go jeszcze tragedyą: tak też odwrotnie zatytułowanie sztu-
ki jakiój poematem dramatycznym, obrazem history-
cznym itp. nie przeszkadza jój bynajmniej być tragiczną kreacyą,
jeżeli tylko ma po temu wewnętrzne i prawdziwe warunki. Rzecz
się ma podobnie i w tym razie. Mindowe nie może być inaczój
przedmiotem krytycznych uwag, jak tylko właśnie jako tragedyą,
do rodzaju którój najwięcej się zbliża.
Powiedzmyż, co jest, co ma być tragicznym w obecnóm
dziele? — W ogólności otrzymuje każdy utwór znamię tragiczne
albo przez odpowiedni tok zdarzeń, stanowiących to co pospo-
licie nazywają bajką dramatu, albo przez charakter działa-
jących w nim osób. Zazwyczaj jedno nie może być bez drugiego,
bo gdzie jest pierwsze, tam się znajdzie samo z siebie i drugie;
jednakże bywa zazwyczaj pewna po tój alba po owój stronie prze-
waga. Stosując to do Mindowy, zdawać się wprawdzie może na
pierwszy rzut oka , że poeta oparł się tu głównie na przedmiotowój
stronie osnowy; że wyrazem i przeprowadzeniem tój idei, która
kierowała jego wyobraźnią kiedy obmyślał układ dzieła, chciał
mieć mniej więcój następujący przebieg wydarzeń:
Mindowe porzucił wiarę ojców. Z pobudek politycznych,
dla zaspokojenia dumy swojój , dla powiększenia granic pań-
stwa , wdał się w związki z Krzyżakami , przyjął koronę kró-
lewską, a z nią (wprawdzie obłudnie i tylko na pozór) i
chrześcijaństwo. Naród oburzył się nad taką wzgardą bo-
gów ojczystych. Stanął przeciw wiarołomcy. Własna matka
rzuciła na głowę jego przekleństwo. Na nic się nie przy-
dało, że potom Mindowe odrzucił maskę przybraną, do po-
gaństwa powrócił i Krzyżaków zdradził. Przekleństwo matki
musiało się dopełnić. Zerwany węzeł wierności narodowój
nie mógł być powetowany. Mindowe ginie, a z nim i całe
potomstwo jego. Na jego tronie zasiada Trojnat, wiemy re-
ligii narodu.
8Ó
Po głębszem zastanowieniu jednak upada przypuszczenie, żęty
z tego punktu widzenia dała się wskazać główna waga tej sztuki.
Najprzód bowiem bezpośredni cios, spadający na głowę kró-
la, nie pocliodzi ze strony zbuntowanego ludu, ale od Dowmunta.
Dowmunt mści się za krzywdę osobistą, a nie z religijpych po-
rodów. Co większa — ów Trojnat, który ostatecznie obejmuje
rządy nad Litwą po strąceniu Mindowy, nie ma co do głównój
rzeczy żadnej nad tymże wyższości. Nie jest on typem dążeń
przeciwstawionych roli, jaką stryj jego odegrał. Chociaż bowiem
jest poganinem i być nim nie przestaje , to i on jednak osięga
tron książęcy także nie inaczój, jak tylko przy pomocy Krzyża-
ków: jest z nimi sprzymierzony, przyrzeka, „że się nie będzie
nigdy wdzierał do pruskiej dzielnicy**, że „usługę Krzyżaków
w wiecznej zachowa pamięci**. Nic się zatem przez jego na tron
wstąpienie na Litwie nie zmieniło. Tak przed katastrofą, jak po
katastrofie — białe habity z czarnym krzyżem na piersiach z ró-
wnym wpływem występują na scenie przy każdej sposobności.
A zatem okazuje się , że tragiczność tej sztuki nie może po-
legać na akcyi. Tok zdarzeń nie zawiera w sobie żadnej idei tra-
gicznej. Szukajmyż przeto, czego nam trzeba, gdzieindziej —
"w charakterach.
Charakterów w tej sztuce jest kilka z pewną siłą i konse-
kwencyą rzuconych. Plastyczna, marmurowa postać Rognedy
jest jak z jednego odlewu. Posągowy to pomnik macierzyńskiej
miłości na tle szorstkiego wieku i nieogrzanej uczuciem chrześci-
jańskióm dzikości. Lecz to osobistość stawiona w tój tragedyi
na drugim planie. — Wybornym typem staroHtewskiój siły jest
także Lutuwer. Mistrzowska scena jego skonania (w akcie czwar-
tym) jestto jeden z najszczęśliwszych ustępów w całym dramacie
i nie pozostawia nic do życzenia. Ale i z Lutuwerem tylko się
mimochodem zapoznajemy i spotykamy go zaledwie trzy razy
w całym przebiegu sztuki. — Z wielkim wdziękiem rozpoczęta rola
nieszczęśliwój Aldony zrazu obiecuje wiele; od połowy Illgo
aktu jednak i ta postać przestaje zajmować widza, spadłszy na
poziom prostój kopii szekspirowskiój Ofelii. — Heidenrich,
Wojsiełko, Mindowe — są to typy jednego stępia, ale
81
llindowe przerasta ieh wszystkich p^ekcyą w swoim i^idząja i
zarzuca cieniem cały obraz dramatu. W teku Mindowy zbiegają
się wszystkie nici rozbiegłych zdarzeń. Oo niemi kieruje, on je
wszystkie porusza. Jego wola, jego czyny, jego cierpienia — oto
punkt, okdo którego się wszystko gromadzi.
Rozbierzmyż teraz rolę, jaką autor dał odegrać bohaterowi
sztuki. Przyznając z góry, że takowa ma w sobie wszelkie tragi-
czności pozory, starajmy się wyrozumieć, czy te pozory nie są
złudne ; czy W charakterze Mindowy daje się dostrzóc coi takie-
go, coby jego działanie w tym kierunku jak się ono rozwija, upo
ważniało i dawało mu prawo do walki, jaką jest całe człowieka
tego życie?
Tragiczno^ roli Mindowy nie jest wynikiem jego położenia,
jego stosunku do świata, śród którego żyje. Ona wynika z jego
własnej natury, ona jest w nim i tylko w nim samym. Jestto czło-
wiek , jakby na. to zrodzony, ażeby cie poszanować niczyjego pra-
wa na świecie , ażeby zdeptać wszystko , co dla drugich miłe i
drogie, ażeby uważać za igraszkę rąk swoich wszystko, co go
tylko otacza — i piętrzyć zbrodnie na zbrodniach — i wiedzieć
że to źle — i l)oIeć nad tóm i cierpieć, — a jednak nie móc
czy też nie chcieć zejść z tój drogi fatalnój.
Czy tacy ludzie zdarzają się na świecie? Bywają pono nie-
kiedy — dzięki Bogu , że bardzo rzadko ! W utworach poetyckich
można się częściej z nimi spotykać. Dzieła Byrona przedewszy-
stkióm w nie obfitują. Byron też dopiero jest właściwie ojcem po-
dobnych typów w poezyi jako natur upoważnionych do
bytu.
Sąto niby półbogi w p(»'ównaniu z zwyczajną małością ludz-
ką. Ale -ta ich półboskość nie sięga po za własne rozumienie o
sobie, a w najlepszym razie nie sięga po za pewną, błyszczącą
jak szych, wspaniałość słów, uczuć i pragnień, których jedynem
źródłem bezdenna egoistyczna duma. Sąto^ zatem olbrzymy w za-
chceniach, a w działaniu prawdziwe karły! Burzyciele szczęścia
ludzkiego za życia, a w godzinie zgonu szatany. Zdaje im się^
że cały ich zawód na ziemi byłato jedna nieustająca krzywda^
Toml. 11
82
jakiej doznawali od ludzi : podczas gdy w rzeczy sam^j
dręczycielami drugich.
Czy Słowacki widział swogOMindowę wtakiem świetle przed
sobą? Czy wiedział o tóm, że jego bohater nie jest niczym wię-^
cój, jak demonem upadłym? Otóż właśnie w tern cały obłęd po-
ety, że tego nie wiedział; że owszem rozumiał, i^ w nim prze-
ciwstawia zwyczajnej naturze ludzkićj osobistość doskonalszej "or-
ganizacyi, \9łaśnie przeto upoważnioną do zakłócania szczęściem
wszystkich i każdego na ziemi...
Zresztą gdyby się można zgodzić na wprowadzenie postaci,
jakem ją tutaj określił, w zakres dzieła osnutego na najdawniej-
szych dziejach Litwy pogańskiej : — przyznać trzeba ku pochwale
poety, że ją i z konsekwencyą przeprowadził i nieraz umiał uwy-
datnić tę abstrakcyjną wielkość, jaka niewątpliwie jest jednym
z przymiotów podobnych demonicznych osobistości.
Dążność ta otrzymała w dziele obecnem tyle nawet po nad
wszelkim innym względem przewagi , że czytelnik nieraz — mimo
woli i mimo wiedzy — sympatyzuje z jego bohaterem! Słysząc
dumne, niekiedy prawdziwą potęgą tchnące odzywania się j(f o,
skargi jego zaprawione dojmującą goryczą, rozkazy jego wyda-
wane głosem, przed którym wszystko się korzy, — zapominamy
niemal o czynach, na któreśmy własnem okiem patrzeli, o czy-
nach zadających kłam owój wyniosłości, owej poezyi wyrazów.
Jeżeli naprzykład Mindowe (w akcie I) przemawia do Krzy-
żaków:
„Kiedy nie będę królem, będę księciem Litwy,
Będę was darł i palił, rabował i łupił.
I teraz nadtom drogo tytuł króla kupił.
Jeśli miałbym pochlebiać i ważyć w umyśle
Słowa , które wymawiam , mówiąc to co myślę.
Ci wolno nie gadają, których jarzmo gniecie.
Ale mnie kto da prawa? kto mi zwiąże mowę?
Czy jest gdzie jaki drugi Mindowe na świecie?
Albo może wasz Papież jest drugi Mindowe?"
Albo kiedy się (w akcie II) skarży na posępne przeznaczę'
ue swoje:
83
^Sam więc jestem , sam jestem ! Walczyć, szerzyć mordy,
Śledzić spiski — trucizną chłodzić spiekłe wargi,
Wędzidłem krwawem ściągać dzikie ludu hordy t-
To moje życie... usta nie wydadzą skargi...
Nie wiedzą, że ja cierpię"...
Albo kiedy przewidując bliską zagładę, obsaczony zbunto-
wanym narodem (w akcie V) mówi do Rognedy:
„Matko, czujesz? — przez okna tij gotyckiej sali
Kwitnących jodeł płynie balsamiczne tchnienie...
0 Litwo moja, syn twój na ciebie się żali!
Zdradzasz go" . . .
Albo wreszcie , kiedy (w akcie ^) żegna się ze swoim zamkiem:
„O zamku, co przetrwałeś długie wieków burze.
Ciebie naprzód powita jutro słońce jasne ,
Ja ciebie żegnam.,. Zamku! na wysokiój górze,
Byłeś ty gniazdem orła, orzeł ciebie wsławił,
W tobie zasypiał, w tobie zwykł łupy pożerać
1 nieraz cię krwią ofiar niewinnych zakrwawił;
Ale czyż orzeł w gnieździe powinien umierać?"
Któżby nie słuchał słów takich z pewnóm współczuciem i
nie rozumiał, że ma głębszą naturę przed sobą? A tymczasem
złóż, oblicz, oceń całe pasmo j^o działania — rozważ, co ten
bohater w jaśniejszych chwilach sam o sobie i to bez najmniej-
szej mówi przesady, — naprzykład w pierwszój scenie aktu Illgo.
„I któż się odważy
Zajrzeć w głąb tego serca, w tę przepaść rozpaczy
I zbrodni?
Ja sobie nie przebaczę, nikt mi nie przebaczy,
Najmniejsza z moich zbrodni, a wielka z pozoru,
Żem się krwią zmazał —
(pokazując sztylet)
Patrzaj, tą krwią wypisane
Wszystkie są moje czyny na tej rdzawój stali...
Ty chcesz czarniejszych zbrodni ? ty chcesz duszę ciemną
Przejrzeć aż do dna? patrzaj! pod berłem z żelaza
84
Lud po^, ciemny, dziki czołga się pode mną.
Przycisnąłem go całym ogromem ciemnoty,
Bojaiń już nosi w sercu, chytrość yr miejscu cnoty.
Patrz, jak ów ciemny Litwin na moje skinienie
Ucłiyla korne czoło, piersi krzyżem znaczy,
Cłio<5 wolałby przy piersiacłi czuć węża pierścienie, ^
Niż ten krzyż nienawistny... Któż mi to przebaczy?"
Jeżelić tak: to jakże jemu mówić do ojczyzny z wyrzutem:
„O Litwo moja I syn twój na ciebie się żali,
Zdradzasz go"*.
W innóm miejscu (w akcie Vtym) powiada o sobie:
„Bezbożny — zbójca — tyran — obłudnik — morderca.
Jedna z tych zbrodni ludzkie wypali sumienie :
Jam wszystkie spełnił — zimno I Znużony po zbrodniach
Głębiej teraz spać będę i w grobowe cierie
Przejdę , przy jasnych wiosek krzyżackich pochodniach.
Ach matko, ciężkie, ciężkie było moje życie!
. Czułem, choć twarzą boleść wskazywałem rzadko.
Nikt mnie nie kochał** ! . . .
Ta skarga: nikt mnie nie kochał! nie jestże to istne
szaleństwo w ustach takiego człowieka?
Owoż — przeprowadzenie zawodu takiej demonicznej natury,
takiój że powiem irracyonalnój wielkości ducha, powołanój
do czynu w rozległym zakresie działania władcy narodu — zdaje
mi się że było artystycznym zamiarem autora Mindowy. Zadanie
wielkie, zadanie godne znakomitego poety. Ale trzeba sobie było
zdać z tego sprawę, czy się kreśli wizerunek demona, czy ide-
ału. — Nie chodzi wprawdzie o to, ażeby bohaterami dramatów
były same idealne postaci. I ujemne żywioły mogą niekiedy no-
sić na sobie znamiona wielkości. Poezya złego nie wyklucza z swe-
go obszaru. Bohaterem szekspłrowej tragedyi Ryszard Illci jest
niemal szatan wcielony. Ale Szekspir wiedział o tem, że to bicz
boży, na to tylko tutaj przysłany, żeby wyprzątnąć plac z nie-
przydatnych do niczego rumowisk. Nie wzbudzał w widzach dla
niego ani współczucia ani uwielbienia. Nicość moralna nie jest
tam zatóm bynajmniój osłoniona wszystkimi urokami poezyi, aż
85
do sladnego pnsybrania pozorów tego, czćm nie jest, i przemie-
nienia się w przedmiot zachwytu poety. U Słowackiego tfii w tćm
dziele ma się rzecz właśnie przeciwnie.
Pomiędzy utworzeniem Mindowy a dokonaniem Kąryi Stoart
upłynęło trzy kwartały czasu, zapełnionego innemi robotami poe-
tyckiemi. Bierzemy jednakie pod rozbiór ju£ w tem miejscu ten
późniejszy ntwor * Juliusza , ponieważ je forma dramatyczna do
siebie zbliża; a dalej ponieważ chcielibyśmy pod bezpo&redniem
wrażeniem uwag rzuconych co do Mindowy, ocenić . — sprawdzić
niejako te słowa poety w domówieniu do rzeczonego dzieła po-
wiedziane: „Sam czuję najlepiej wszystkie niedostateczności Min-
dowy, a części »przynajmniój błędów starsdem ńę w Maryi Stuart
uniknąć.*^
W rzeczy samój przyznać to poecie należy, że drugie jego
dzieło sceniczne z wielu miar od tamtego jest wyższe. Już sam
początek jego wzbudza wielkie oczekiwanie. Zawiązanie intrygi
zręczne. Nakreślenie charakterów zdaje się być szczęśliwe, wyko-
nane ręką pewną i wprawną. Wstępne sceny przemawiają dora-
źnie do wyobraźni i coraz więcej obudzają zajęcia. Csij akt pierw-
Ay, równic jak dragi, prowadzone są w sposób chlubnie świad^
czący, że się talent poety przez ten czas rozmógł, dojrzał, spo-
tężniał. Uchybień, jakie wytknąć należało Mindowie, nie znajdu-
jemy tu ani śladu. Go krok miejsca silne, porywające, przesil-
enie pomyślane, wyrażone najcudniejszym wierszem, jakim kiedy-
kolwiek pisano po polsku. Już pewność czytelnika ogarnia, że
ma przed sobą utwór pierwszego rzędu , jedne z j)ereł dramaty-
cznój poezyi naszej. Wtem — rozpoczyna się akt III., a w nim
coś się akcya zaczyna wikłać — ogniwo łańcucha zdarzeń, dotąd
prowadzonego tak dzielnie, pęka — charaktery owiewa jakby
mgła jakaś, która nie dopuszcza dojrzeć aż w samo ich wnętrze —
coś się w nich paczy, zdaje się, jakby się ich role poprzemienia-
ły — współczucie widza chwieje się . . . lecz nie uprzedzajmy sądu
czytelnika naszego. Zacznijmy raczej rozbiór, od czego go rozpo-
86
czą6 nalepy, od wyjaśnienia głównej intencyi antoni, od zdania
sobie sprawy z roli pierwszorzędnej w dramacie, z charaktem
Maryi.
Jestto młoda, żywych uczuć, luźnych zasad i wątłej woli
kobieta, stawiona ironią losu na tronie narodil, z którym oprócz
prawa do dziedzicznój nad nim władzy, żadna ją wspólność nie
łączy. Obyczajami zbliżona do Francyi, gdzie jój upłynęły naj-
rańsze lata młodo&ci; sercem najściślej złączona z Rzymem, któ-
rego religijną zwierzchność uznaje ; gorących katolickich przekonań —
objęła rządy nad krajem, który się od jedności kościoła oderwał,
uporczywie obstaje przy nowych wyobrażeniach, w posępnym ry-
gorze swego purytanizmu spoziera z oburzeniem i wzgardą na tę
miękkość obyczajów zamorskich, co ton nadają na dworze Maryi
Stuart. Pospólstwo stolicy w zapędzie fanatycznym nie tylko Iży
publicznie wyznanie swojój monarchini, ale i czynnie znieważa
przybytek „papistycznego** jej nabożeństwa. Jeden z sekciarzy,
przywódca ludu , posuwa się i dalej jeszcze. Oto namawia już ga-
wiedź do stanowczego wypowiedzenia jej posłuszeństwa nawet ja-
ko panującej, do otwartego buntu. „Zburzcie, zburzcie to
gniazdo, woła wskazując na jój pałac królewski, a odlecą
kruki!** — A wyższe stany? Wyższe stany patrzą na to wszy-
stko obojętnie. Nie widać w nich żadnego współczucia dla znie-
ważonej. Czują mniój więcej tosamo, co pospólstwo; tylko że
miarkują uczucia swoje rozsądkiem i jeszcze trzymają się w kar-
bach uległości pozornej.
Ale poeta nie poprzestał na odsłonieniu tój tylko jednej tru-
dności w zawodzie swój bohatórki. Droga Maryi nie z tej tylko
przyczyny prowadzi po nad krawędzią przepaści, że ją widzimy
w przedmiotowo) kolizyi, gruntująoój się na okolicznościach poli-
tycznych, zewnętrznych, na okolicznościach, których ona nie wy-
wołała. Jest jeszcze inny szkopuł , o który się rozbić może łódka
jej spokoju i bezpieczeństwa, a tym szkopułem jest jej własna
osobistość. Tamte trudności dotyczą jej tylko jako królowój; te
jój dotyczą jako kobiety.
Marya jest młodą, dobrą, a nadewszystko — ona jest pię-
kną! Wywiera urok i pociąg jakiś nieopisany na wszystkich, któ-
1
87
nj bliższy, którzy częstszy przystęp do ni^j znajdują* W tej mie-
rze jest jakai jakby fatalność przywiązana do j6j osoby. Wpra-
wdzie ogół naxt>da nie podlegU tćj sile jej niewieściego nroku.
Przesądy, sekciarstwo, niechęci z jednój, a brak nfnoici z dru-
giej strony utrzymują zbyt wielki przedział między krajem a tro-
nem. To też mało ma przyjaciół królowa szkocką. Ale kto się
liczy do jej otoczenia, do jej przyjaciół — rycerze jej orszaku —
dworzanie wierni, którym serce jój lepiej jest znane, ci wszyscy
pod wpływem jej czarującój osobistości muszą się żegnać z spo-
kojem ducha ! Marya zapala miłość , na kogo tylko z nich spojrzy.
Wszakżeż nawet najmłodszy w całem ich gronie , paź królo-
wej — niedorosłc pacholę i prawie dziwię jeszcze — rozmarzo-
ny tóm słodkiem upojeniem, jakiego w jej otoczeniu doznaje,
z uniesieniem, w bezwarunkowóm oddaniu całego swego jestestwa
na usługi swej pani, takiemi oto słowy maluje uczucia, jakie ona
w nim rozbudziła:
„Czy ja kocham królowę? Jakież dam dowody? , T
Kocham ją jako matkę, siostrę, jak anioła.
Taki jestem szczęśliwy! dzień cały od rana
Przepędzam przy jej stopach, — nieraz na kolana
Spadnie mi róża napół uwiędła z jej czoła;
Nieraz jej twarz ochładzam złocistym wachlarzem,
Twarz spłonioną jasnymi rmnieńca szkarłaty;
Nieraz schylonej kornie przed boskim ołtarzem
Trzymam książkę modlitwy, lub niosę kraj szaty.
Szczęśliwy jestem !". . .
Z takich samych uczuć, tylko w namiętniejszy sposób, mógł-
by się spowiadać i Rizzio, nadworny lutnista królowej, i nie-
jeden inny jeszcze, gdyby — byli tyle naiwni, co ów paź mło
dy, i nie woleli t^o, co czują, tego co sobie roją, do czasu
zamykać w sercu.
Wprawdzie za urojenia drugich nikt odpowiadać nie może.
Ale na Maryą spada jednakże część winy za te jaskrawe uwiel*
hienia jój powierników. Niekoniecznie to bowiem mimo jój wie-
dzy i mimo jej chęci zapalają się te płomienie. Marya jest już
88
t Datury zalotna. Kienadarefnnie te£ pierwszą życia wiosnę spę-
dziła nad brzegami Sekwany.
^Niedawno w kraju Franków na królewskim dworze
Kochałam wszystkłcłi, równo od wszystkich kochana.
Z dziecinnym śmiechem nowe widziałam klejnoty^
Z dziecinnym ńmiecłiem ciche słyszałam westchnienie,
Z uśmiechem przed zwierciaidłem trefiłam włos złoty,
Przeplatając różami trefione pierścienie.''
Ka kwiatach tedy, na skrzydłach motylka, jak sen ułudny,
lekko uleciała j^j przeszłość. Za przybyciem do Szkocyi skończy-
ły się te dni jasne. Widzi się tu przyjmowaną ozięble, samotną
i opuszczoną przez naród; czuje, wie nawet o tóm, że jest po-
dejrzywaną i niemal znienawidzoną. Temci milój, tern wdzię-
czniój przyjmuje hołdy od tej szczupłej liczby przyjaciół, jaka ją
jeszcze otacza. A chociaż w tym lub owym odgaduje uczucia ży-
wsze i śmielsze i gorętsze, niżby może należało: bawi się niemi,
cieszy się niemi , bo to jej próżności pochlebia , bo tkliwe jej ser-
ce nie chciałoby odtrącającym słowem nikomu, jego rozkosznych
marzeń przerywać — a wreszcie, wszakże to już jest wszystko
„co jej rozjaśnia tę pustynię ciemną,** do którój przy-
równywa smutny swój zawód na ziemi!
Z tego zachowania wynikają oczywiście następstwa, które
szkodzą jój sławie i bynajmniej nie przyczyniają się do umocnie-
nia jój stanowiska na tronie. Świat wie o tóm, że stosunek mię-
dzy królową a mężem jej Henrykiem Darnley, jest od pewnego
czasu bardzo jakoś oziębły. Powszecłme mniemanie oskarża ją o
miłostki z dorodnym Włochem , z poetycznym harfiarzem nadwor-
nym, z Rizziem. Mniemanie to podziela także i tytularny król
Szkocyi, małżonek Maryi Stuart, Co większa, i Hizzio nawet —
sam rozmiłowany w królowój nad miarę — bynajmniój nie jest
daleki od uwierzenia temu , że doprawdy osoba jego jest dla kró-
lowej nieobojętną. Na karb tego, co sobie roi, poczyna też on sobie
z panami i dostojnikami królestwa z takióm zuchwalstwem , w spo-
sób jak dla przybylca i człowieka w jego podrzędnóm położeniu
tak niestosowny, że tóm bardziój jeszcze samochcąc utrudnia pa-
ni swojój wszelkie porozumienie z narodem. Marya Stuart je-
8d
dnakże i tego Wszystkiego za nic sobie nie waży. Poczytując się
za nietrinną, nie poczuwając się do tego, o co ją posądzają, &mia- /
ło wyzywa opinią ludzka.
Wprawdzie przychodzi jój na myśl, £e mogą czasem szko-
dzić nawet i same pozory, że „czyste zwierciadło skazić
może i lekkie tchnienie^. Ale duma monarsza co prędzej
ją napowrót sprowadza na tę pochyło&ć, po którój idzie, gdyż —
„Któż ma prawo mnie sądzić? ja osądzę siebie! ^,1 J^ ji
Łndzie są a stóp moich , nademną Bóg w niebie^ !
Co najwięcój jednakże w całym tym stosunku jest niebezpiecznóm,
to że serce Maryi nie jest zajęte żadnym żywszóm, trwalszem,
rzetelniejszym uczuciem , a koniecznie zdaje się potrzebować głęb-
szego zajęcia. Jój mąż , Henryk Damley , nie jest człowiekiem,
któryby potrzebom tego serca wystarczał , któryby je osobą swoją \
zapełnił. Niedołężna to natura! Ograniczony, słaby, lękliwy — /^
namyila się w nieskończoność nad wszystkióm. Rozbiera po tysiąc
razy swoje nędzne położenie, swój upokarzający stosunek wzglę-
dem kraju, względem żony, względem jój zalotników. Szemrze
pokątnie na jój postępowanie, zazdrości jój władzy królewskiój,
którą tylko tytularnie z nią dzieli* I w tójsamój chwili drży
I na same myśl, że się może królowa obraziła o oo na niego!
i Przyjaciele jego chcieliby w nim rozbudzić jakieś poczucie go-
dności. Nik, błazen jego nadworny i towarzysz nieodstępny
(o którym powiedzmy tu choć nawiasowo, że jestto może naj*
wdzięczniejsza rola w csdym dramacie i najgłębsza natura ze
wszystkich figur w nim działających), Nik smaga go nielito-
ściwie dojmującemi szyderstwy. Popychają wszyscy nieboraka
to w tę stronę, to w owę. Rozdmuchują w nim iskrę zemsty.
On też nieraz zapala się okrutnie — przyznaje im wszelką słu
szność — grozi wszystkim zapalczywie.*, ale czómże im grozi? —
oto że się wreszcie już postanowił, nad położeniem końca temu
wszystkiemu — namyślećl
Taka chwiejna kreatura, taka bezwarunkowa nicość męszczy-
zny nie była oczywiście stworzona na męża Maryi Stuart. Jeżeli
Henryk znaczył coś kiedy w jój oczach, to te czasy daWno mr
^^' Zgoda i porozumienie małżeńskie spadły między nimi do
Tom I. iS
90
pustej formy. Darnley rzadko się też pokazuje na pokojach kró-
lewskich. Trawi czas najwięcej z błaznem swoim, w wiejskiem
ustroniu. A w sercu Maryi — próżnia nicżem nie zapełniona !
W tym stanie rzeczy potrafił zbliżyd się do boku królowej
człowiek, którego niepospolita, zagadkowa istota od razu zapala
jój wyobraźnię. Jest on obecnie także rycerzem w jej orszaku;
nazwisko jego Botwel. Postać zadumana — ponura — smutna,
o bladej twarzy. Trawią i dręczą go od dawna pragnienia jakiejś
nieokre&lonój wielkoici, pragnienia przechodzące wszelki zakres
rzeczy do osiągnienia podobnych. Jeden z tych. typów bajrońskich,
nigdy niezadowolonych z niczego , którym się .przeto snuje ciągle
myil zal)ój8twa po głowie. — Oto jakiemi słowy sam Botwel za-
poznaje nas z sobą:
„Na wybladłej twarzy
Qorzkł uśmiech i wzgarda : — nie patrz, co jest we mnie.
Któż się we wnętrze grobu zaglądać odważy?
Nie zniszczyły nmie .zbrodnie , jestto sytość życia;
Gorące serce wrzało we nmie od powicia.
Teraz jestem znużony, zimny — umrzeć muszę "^ ...
Z tą tedy tajemniczą joaturą, z tym ducłiem kolosalnych
zapędów, ale jakby napiętnowanym cechą potępienia na czole,
spotyka się na drodze życia swobodna, bezpieczna, zalotna żona
Darnleja. I to spotkanie stawia ją znienacka, niebawem w po-
łożenia, z którego się bezkarnie wycofać — graniczy niemal z nie-
podobieństwem. Aż dotąd postępowanie królowej szkockiej mogło
być w wielu względach niebaczne, mogło upoważniać do krzy-
wdzących podejrzeń, mogło w oczach rygoryzmu jej purytańskich
poddanych być i nagannem : — w własnóm wszelako sumieniu nie
miała ona sobie dotąd do zarzucenia żadnój przewiny. Igrała
wprawdzie z uczuciami, które być nie powinny igraszką; bawiła
się miłością, którą tylko w drugich wzbudzała; szła po śliskiej,
stromój ścieżce, lecz ani przypuszczała, że ta ścieżka może
prowadzić i ku przepaści. Naraz spostrzega, że się zapędziła za
daleko. Widzi się w pętach uczucia, które z uśmiechem na twa-
rzy tylekroć wyzywała bożka rnio. Czuć zaczyna całą wagę, całą
potęgę tej siły, której się nierozmyślnie poddała. Sumienie wła-
91
sne przemawia do niej z goryczą, że to, co dotąd nazywała tyl-
ko swych nieprzyjaciół potwarzą, może niezadługo i sama o so-
bie za drugimi powtórzy-.
Wr^ym pędem toczy się odtąd ten prawdziwie tragiczny
przebój pomiędzy wzrastającą coraz bujniej w sercu Maryi miło-
ścią i demoniczną potęgą, którą na niej posępny Botwel wy wie -
nc, a słabym oporem reflexyi i sumienia, jaki zdolna stawió
obydwom. Do tragicznego obrotu rzeczy przyczyniają się i ubo-
czne okoliczności, przypadkowe zdarzenia, następstwa nieprzewi-
dzianych , obojęttaych założeń dawniejszej daty. Takto i^wykle
się objawia w zawikłanych sprawaoh ludzkich ironia losu. Pod
wpływem tego wszystkiego wynikają z nawiązanego ogniwa pierw-
szej przewiny coraz nowe, coraz fatalniejsze , coraz wręcz wy-
stępniejsze wypadki, aż wreszcie przychodzi do świadomego i
umyślnie zamierzonego morderstwa, wykonanego na własnym mę-
żu, i do wystawienia się na ostatnią wzgardę i ohydę narodu.
W objęciach zbrodniczego kochanka, przed którego tajemniczą
istotą w końcu i isama się wedryga, obarczona żalem i wy-
rzutami sumienia, w ostatniej scenie widzi się Marya zmuszoną
zstąpić z stopni tronu swojego, w rychłój ucieczce szukać ocale-
nia przed sprawiedliwą pomstą własnych poddanych. Ustępuje te- '
dy z granic ojczyzny. Razem z Botwelem — znienawidzonym,
idzie powierzyć się niepewnym losom tułactwa między obcymi. A
ostateczny kres jej zawodu r— smutna dola ofiary, na śmierć z ręki
kata wskazanej, wśród ciemnych mnrów angielskiego więzienia-^
odsłania jej się jak wizya — w dalekiój perspektywie, na tle
obrazu, który przed oczyma jej ducha niewidoma ręka roztacza.
To katastrofa i rozwiązanie dramatu.
Tyle miidem do powiedzenia o głównym zamiarze, jaki au-
tor dziełu swemu podłożył. Takem pojął charakter bohaterki ^
tego dramatu. >
Ramy obrazu Słowackiego są zatem jak widzimy , dość szczu-
płe. Nie zamierzał on , jak Schiller w swojej tragedyi tegoż tytu-
łu, wciągnąć w zakres dzieła swojego całego historyzmu danój
epoki. W głębi zdarzeń na pierwszym stawionych planie, nie
•dsłania żadnych przebojów dziejowych ogólniejszego znaczenia,
T ~
92
których związek z zabiegami ładzi dramatu podnosiłby l)ohaterlLę
i tych co ją otaczają, na wysokoić prawdziwie historycznycłi po-
staci. Nie cliciał korzystać nawet z owój kolizyi połityczno - dzie-
jowej, ukazani} w głębi sceny w sposób tyle obiecujący na sa-
mym początku sztuki, z kolizyi mówię między narodem a panu-
jącą z powodu sprzecznych religijnych przekonań* I zaniedbał
zupełnie wyprowadzić z tej sceny następstw , któreby- w jakiój-
kolwiek mierze wpływały na tok dramatu w dalszój jego osnowie.
Zgromadził natomiast całe światło obrazu właściwie na jednej
tylko postaci. Spoczął wzrokiem swoim ^ na niepospolitych rysach
jój indywidualnój natury, na nadz^7czajnych kolejach jej życia,
uważanego z ogólnie ludzkiego stanowiska. I tak stawił przed so-
bą zadanie, które mimo że sprowadza koronowaną osobistość
dziejową na poziom pry^^atnej niemal niewiasty, tyle jednak ma
stron w wysokim stopniu zająć jeszcze mogących wyobraźnię ka-
żdego, tyle warunków prawdziwej dramatyczności , że krytyka
patrząca, jak sprawiedliwie, tego tylko, co dać autor zamierzył,
a nie czegoby sobie kto może życzył; nie ma pod tym względem
nic do zarzucenia poecie.*)
Nawet więcój jeszcze o&mieliłbym się powiedzieć na korzyić
pomysłu służącego tu za główne założenie dramatu. Wspomniałem
już wyżój o tragedyi Schillera, osnutój na tym samym ustępie
dziejów szkocko-angielskich. Daleki wprawdzie jestem od rozumie-
nia, żeby arcydzieło to niemieckiego tragika nie miało być jako
skończony utwór sztuki, wzięty w całym swoim ogóle, nie-
porównanie wyższóm od obecnej sztuki Juliusza. Gdyby atoli cho-
dziło o porównanie ze sobą samych tylko bohaterek w jednym
utworze a drugim, to zdaje mi się, że porównanie takowe wypa-
dłoby pod artystycznym względem ostatecznie na korzyść takiój
Maryi Stuart, jak ją poeta polski w dziele swojóm wprowadza*
*; To jedno chyba- możnaby tu nadmienić, ie niewłaściwie na-
zwał autor dzieło swoje, pomimo tak ścieśnionego zakresu, history-
cznym dramatem. Historycznym nie jest on wcale, chociaż zna i
historya ludzi , którzy w nim występi^j^. On jest tylko psychologi-
cznym obrazem serca ludzkiego i jego namiętności. Ale mniejsza
o tytuł!
Heroina Schinera jest nierównie mniój dramatyczna. Bardzo mało,
włiCściwie nic wcale nie przyczynia słę ona osobą swoją do tój
gorzkiej doli, jakiój doznaje. J6j cierpienia, jćj smutny koniec,
nie sąto wyniki winy, którąby byłą zaciągnęła sama; sąto wszy-
stko raczćj, jak wiadomo, następstwa okoliczno&ci od ni^j nieza-
widycli. O tyle zawód jej tedy jest tylko bierny. CSerpi — jako
słaba ofiara obcój przemocy; upada — niewinnie.
^Warunkiem prawdziwój tragiczności w losach cdowieka jest
nieodzownie pewien własny i umyilny współudział jego w powo-
dacłi, które na posępny obrót jego doli wpłynęły. W klasycznej
tragedyi greckiej mogło odgrywać przeważną rolę przeznaczenie,
fatalizm. Zgodde to było z ówczesnemi wyobrażeniami o warun-
kach szczęścia i nieszczęścia ziemskiego. Nam. nowoczesnym wsze-
lako pojęcia takie nie wystarczają. W nas wrażeń prawdziwie
tragicznych nie wzbudza widok samój tylko bierności cierpienia.
Nam trzeba i czegoś więcej — własnój współwiny tego, który
cierpienia te znosi.^
Greninszowi tak potężnemu jak Schiller, nie mogły oczywi-
ście nie być wiadome i najgłębsze tajemnice sztuki, którój był
mistrzem. Znał on dokładnie warunki tragicznych założeń i roz-
porządzał samowładnie sposol>ami sprawiania za pomocą dzieł po-
etyckich, wrażeń, o jakie nam tutaj chodzi. To też bierność roli
zbyt idealnej Maryi Stuart w jego utworze, była tylko skutkiem
nieuniknionym samego wyboru rzeczy, samego przedmiotu dzieła.
Ograniczył się t)Owiem Schiller do samych ostatnich chwil zawo-
dn swej bohaterki. Kreśląc ujmujący jój obraz na tle posępnem
angielskiego więzienia, czuł on i. sam najdokładniej pewien brak
samodzielnego mchu, brak, że tak powiem inicyatywy dramaty-
cznej w jój roli, jaki z tego nieuchronnie wynikał. Lecz umiał
go zakryf^ poniekąd, a nawet sowicie go wynagrodził innym spo-
sobem. Wprowadził bowiem w dziele swojóm Maryą nie tyle jako
charakter przerastający zwyczajny poziom niewieści pod wzglę^
dem ogólnie ludzkim, ale jako postać historyczną, stawioną na
piedestału jój dziejowego znaczenia, z wszystkiemi znamionami
wieku i kn^u, na tle których ją zapamiętała historya. Wprowa-
dził ją jako typ pewnych uroszczeń dynastycznych, pewnych pr^e
04
konau religgDyob j któryoh samo pojawienie się w jój osobie na
ziemi angielskiej, chociaż było przypadkowe i bez żadnych nie-
przyjacielskich zamiarów, już tu zostało poczytanym za wyj^n^ie
do boju, i 4ciąga na się nieuchronnie odwet ze strony interesów
miejscowych, tamtym ideom przeciwstawionych. Tak więc boha-
terka Schillera, jako katoliczka, jako prawa dziedziczka tronu
Tudorów, której się lękać osobi^ie musi Elżbieta, a z nią i
kaAdy jej poddany, jeżeli jest zwolennikiem panującego kościoła, —
jako przedstawicielka pewnych godeł przywiązanych mimo jej woli
do jij imienia, występuje w tragedyi przecie wyzywająco i nieja-
ko zaczepnie. I z tego punktu widzenia uważana, odzyskuje po-
niekąd to pełne znaczenie dramatyczne, na jakiem jej zbywa ja-
ko osoblsŁoćci indywidualnej, jaka kobiecie, która zakończyła już
z światem! nie zamierza mieszać niczyjego spokoju.
Słowacki wybrał sobie inną chwilę życia Maryi Stuart. Roz-
winął w ramach swego obrazu właśnie pierwszą połowę jij pełne-
go przygód zawodu. Ukazał jćj wizerunek z całym urokiem nie-
wieścim, jakim właśnie w owych czasach tyle jaśniała; z ową
dumą monarszą, która później dopiero miała doznać upokorzenia;
z pędem temperamentu niezłamanego żadnymi jeszcze ciosami lo-
su, pod wrącym skwarem namiętności, jakie się właśnie dopiero
rozbudzały w jej sercu. Rola tak pomyślana łączy w sobie wszel-
kie warunki świetnego powodzenia na scenie. Postępki i przeboje,
uczucia i koleje, .jakie bohaterka jego popełnia, stacza, przecho-
dzi — są tu wypływem jij własnej inicyatywy. Odpowiedzialność
za wszystko spada jedynie na nią. Źródło wszystkiego, co czyni, i
wszystkiego, co cierpi, jest w niój samój.
Równocześnie zpowyższem uznaniem artystycznych zalet wy-
boru, poczuwać się musi jednakże krytyka i do obowiązku po-
stawienia zapytania: Czy z materyału takich czynów i takich
cierpień daje się stworzyć dzieło, któreby równie zadość
czyniło i etycznemu także zadaniu dramatu, ile jest
pewnem teatralnych efektów? Czy przygody indywidualne takiej
osobistości, jak Marya Stuart w owej życia epoce, są zdolne
przyjąć na się to znamię głębsz.ój intencyi , tę idealną barwę pra-
wej poezyi, do znajdywania którój w dramatycznych kreacyach
95
jui nas przyzwyczaili -wielcy mistrzoirle dawniejsi na tern polo
literatury?— Nie śmiałbym żadną miarą rzeczy powyższym zapyta-
niem objętej zaprzeczyć bezwarunkowo. Rozumiem raczij,- że co
do tego względu zależało wszystko już tylko od talentu, a raczćj
od zręcznciści poety w ciągu pracy nad ^zczegółowem wykonaniem
utworu. Mianowicie stanowiła tu o rzeczy całej owa' czujna ba-
czność artysty i psychologa, ku temu najusilniej zwrócona, ażeby
każdy krok na tej przepadzistej pochyłości ku zbrodni był czy to
odpowiedniemi zajściami poprzedniemi , czy wyjątkowym stanem
duszy działającego należycie i dostatecznie uzasadniony. Często-
kroć się i najjaskrawszy występek okaże jako tylko tragiczna,
nieuchronna konieczność chwili, jeżeli go stawisz na tle okoli-
czności, które towarzyszyły jego spełnieniu. W ogóle przed try-
bunałem poezyi łatwiój jest zdać rachunek z przewinień, jak
przed wszelkimi sądami świata. Prawdziwe są słowa Byrona:
^Bywają zbrodnie, z których rdzę ohydy
Zdejmuje chwila — bywają pokusy
I nieuchroiine i takie potężne,
- Że z niemi boju naturze nie wszczynać.*)
Tymto sposobem- może więc nie byłoby niepodobieństwem zreha-
bilitować w dramacie imię kobiety, nie najlepiój zapisane w hi-
storyi. Wydatne, usilne, z przyciskiem dokonane odsłonienie w jej
charakterze gruntu , nie mającego w stanowczy sposób żadnój spół-
ki z poziomą i powszednią pospolitością kału ziemskiego i — co
jeszcze ważniejsza — nieustanne a konsekwentne utrz) mywanie
w widzach przez cały przebieg dramatu wiary w onę lepszą czą-
stkę jój serca — potrafiłoby zdaje mi się doprowadzić do tego,
iżby słuchacze — nawet w obec jej przestępstw stanowczego potę-
pienia godnych skądinąd, byli raczój przejęci współczuciem lito-
ściwóm i tą czcią wielkiemu przynależną nieszczęściu, aniżeli zi-
mnym wstrętem oburzenia i zgrozy.
Ale temu zadaniu poeta nasz , zdaniem mojem , nie sprostał.
W ogóle" 6 Waga jego nierównie mniej była zwrócona na potrzebę
pokonania trudności wynikających z etycznych wymagań dramatu,
*) Byroiia Werner, Akt II, scena 2.
dd
jak na osi^gaDie silnych poetyckich efektów. I ta to via4me oko-
licsDOÓć odebrała utworowi jego ów wdzięk muzyki rzewnie prze-
mawiającej do serca, owę wspaniałość obrazu, pod któr^o bar-
wami cziyemy przytomność jakieji wielkiej idei, słowem ono
znamię wyższćj kreacyi, jakiego brak podobno&my wszyscy uczuli,
kiedyśmy mieli przed niezbyt dawnym czasem sposobność widzenia
Maryi Stuart odegranej na scenie. * j
Cziyę w wysokim stopniu i pociąg i potrzebę nawet popar-
cia tego, co tu powiedziałem ogólnie, dowodami opartymi na
szczegółowych takich ustępach dzieła, gdzie pod wspomnianym
względem kompozycya Maryi Stuart zdaje mi się być niedosta-
teczna. Odsuwam jednak od siebie pokuszenie, jakiego w tój
mierze doznigę, a to z przyczyny, ie przewiduję, iż wywody po-
dobne, jeżeliby być miały wyczerpujące, powiększyłyby za nadto
objętość tego dzieła i — co gorsza, nadałyby mu mimowolnie ja-
kąś cechę polemiczną, którą, ile tylko być może, chciałbym usu-
nąć z uwag dotyczących pisarza, którego nie ma już pomiędzy
nami. W własnym interesie poety niechaj mi tedy będzie wolno
tę przynajmniej dołączyć tu tylko jeszcze uwagę, że niedostatki,
jakie upatruję w praktycznóm przeprowadzeniu tak tego dramatu,
jak i wielu innych młodzieńczych dzieł Słowackiego, nie tyle mi
się widzą skutkiem jakiegoś niedopatrzenia, jakiójś, jeślibym miał
nazwać rzecz po własnóm imieniu, niezdolności techniczno], ile
raczój wynikiem odrębnego sposobu artystycznego, i prawiebym
powiedział — maniery, jaka mu w pierwszych latach jego zawo-
du była właściwa i stanowiła wtedy jedno z najwybitniejszych
znamion jego ory^nalnoścL
Jeżeli który z pisarzy naszych, to właśnie Juliusz uważany
być może zdaniem mojóm za szczególnego wyobraziciela roman-
tyzmu w poezyL/ Romantyzm — jestto jeden z owych wyrazów,
o których znaczemu można mówić bardzo dhigo i powiedzieć bar-
dzo wiele, a jednak nie wyczerpnąć wszystkiego. Na to jednak
zgodzi się każdy podobno, że przywiązane są do jego istoty i pe-
wne odrębności co do ducha i pewne właściwości co do formy.
*) Była dana na scenie lwowski^ dwa rasy w ciągu roku 1862.
ii
Pomijając zuprin^m milczemem tamte, a mając w obecnej chwili
tylko te ostatnie na oku, przyznajmy sobie, że romantyzm
formy — wprawdzie nie z istoty rzeczy, lecz bardzo często w sku-
tku, de facto, wychodzi na tosamo, co genialny kaprys, co nie-
zawisłość najzupełniejsza od wszystkiego, co pozytywne, co jakie-
mukolwiek rozważeniu podlegające, co przez techniczne wymaga-
nia kompozycyi warunkowane. \
Poeta hołdujący przesadnie temu kierunkowi sztuki, w cią-
gu pracy okdo szczegółów dzieła rozpoczętego poczyna sobie we-
dle nąjswobodniejszego widzimi-się swojego; i rzucając jeden rys
tak, drugi owak, ma zwykle swoje przyczyny, dlaczego w taki
właśnie je sposób rzucił. Lecz to są tylko jego przyczyny. Zda-
rza się czasem, że nie ma i żadnych przyczyn; ale mu coś ma-
jaczy, jakby je miał; i to nieokreślone, jemu samemu niedościgłe
poczucie wystarcza, aby kierowało już jego ręką. Jeżeli go wqK>-
maga w pracy prawdziwe natchnienie i wielki talent, to poczucie
owo go nie zawiedzie. W przeciwnym razie — zawiedzie go nie-
zawodnie i to na bezdroża dziwactwa, na trzęsawiska marzyciel-
stwa, na jakich tak często na początku tego stulecia widywano
owych to poetów niemieckich kuszących się rywalizowali z sławą
Gothego i Schillera, których w literaturze tój znają pod imieniem
romantyków i którzy — powiedzieć można — zdyskredytowali
to godło.
Com tu powiedział w (^óle, nie zamierzam tego oczywiście
stosować literalnie do poety, już w pierwszych latach czyi^iości
swojój pisarskiój tak znakomitego, jak nasz Słowacki. Miał wsze-
lako i on pewne swoje nawyczki , którychbym się nie wahał kłai^
głównie na karb źle zrozumianego romantyzmu. Jego odrębny
sposób rozwijania osnowy poetyckiój zależał — pod względem te.
chnicznego artyzmu — natóm, że więcój on zawsze tylko mi
trącał i napomykał, nawięzywał i urywał, jednóm więc słowem,
szkicow&ł i fragmentyzował , aniżeli żeby miał był wszystkie przej-
ścia kreacyi swojój wykonywać szczegółowo, w równój mierze i
w nieprzerwanym ciągu.
Gała sztuka jego (w dziełach przypadających na pierwsze la-
ta zawodu, o tych bowiem tu jedynie mówię), polega na tóm:
Tom I. 13
08
nucwi pełnemi garściami światła na stanowcze tylko momenta, a
resztę zostawiać w cieniu , jeżeli nie zupełnie po za ramami obra-
zu. Sprawiać wielkie wrażenia sporadyczne — oto główny cel je-
go tworzenia. Czegoby zai cało&ci niedostawało, niech sobie tam
tego ezytelnik własnym przemysłem dopełni I' —
Byli, trafiają się może jeszcze, wielcy i godni europejskiej
riawy artyści dramatyczni — tak aktorzy, jak i śpiewacy sceni-
czni, którzy początkowe sceny sztuk i w ogólQ wszystkie oboje-
tniejsze ustępy oddawali zazwyczaj z umyślnóm jakiómś zaniedba-
niem i bezbarwnością, ażeby za to w chwilach rozstrzygających
błysnąć niespodziewanie całą świetnością talentu i samym kontra-
stem wrażeń najpotężniój olśnić publiczność. Owoż w podobny zu-
pełnie sposób występują i w dziełach naszego poety szczegóły wy-
kończone tóm jaskrawiój na widok, im mniej są podniesione po-
śledniejsze partye utworu. Te świetne chwile w jego kreacyach
sprawiają wrażenie jakoby grup rzeźbiarskich, plastycznem dłu-
tem ciosanych; ale zato przestrzenie pomiędzy jedną taką gru-
pą a drugą traktowane są od niechcenia, często lekkomyślnie,
co się zowie, byle zbyć. Owoż - gdyby to zaniedbywanie się,
gdyby to homeryczne w miejscach niektórych zasypianie odnosiło
się do wiersza, do języka, do innych tym podobnych zewnętrzno-
ści poetyckich: — nie byłoby nić zgoła do powiedzenia przeciwko
przyswojeniu sobie takowego sposobu. Ale najgorsza w tern, że
się ono — nawet w rodzaju poezji tak realizmem przesiąkłej,
jak dramat, u Juliusza właśnie do zupełnie czego innego ściąga.
Albowiem wiersz autora Maryi Stuart jest owszem w każdej czę-
ści dzieła mistrzowski, język jego zawsze się iskrzy brylantami
najczystszćj wody? Natomiast niedbałość epizodyczna, o jakiój
mowa, dotyczy u niego samejże rzeczy, obmyślenia osnowy, doty-
czy' samój kompozycyi , wiązań budowy, częstokroć samychżę^ fun-
damentów. I to jest właśnie fatalna strona tej maniery^ wielce
po^abniSj skądinąd. Cóż bowiem z tego, że stanowczo chwile i
wydatniejsze ustępy wwiększóm dziele poetyckióm będą w sobie
oddane z cidą świetnością geniuszu ? Jeżeli tych chwil walnych po wo-
dy, jeżeli tych ustępów potężnych wiązanie polega na jakichś
kruchych, wątłych i że tak powiem, uproszonych tylko premisachi
90
a luTtycznój próby nie wytrzymuje : w takim razie i to wszystko,
co na tóm oparte, zawisło jakby w powietrzu i nie może wywie-
rać prawdziwie głębokiego wrażenia. Uderza i podoba się w pierw-
szej oliwili: po dłuższem zastanowieniu nie zaspakaja.
Tak na przykład piękną jest niezaprzeczenie scena YI aktu
trzeciego w Maryi Stuart, scena, gdzie się Rizzio po raz
ostatni żegna z królową i gdzie zostaje zamordowanym. Jeżeli je-
dnak zważymy, że Rizzio miał wedle rozkazu Maryi wyjechać
niezwłocznie i jeszcze tej nocy, i że były bardzo ważne powody,
ażeby jak najrychlój odjechał, i że też już stanęło natóm (w osta-
tniej scenie aktu II) , że się już więcej nie pokaże na j^j poko-
jach:— to prawdziwie nie wiedzieć, jakiej okolicznoóci przypisać
to widzenie się jego jeszcze z królową? W pewnój recenzyi uczy-
niono uwagę,, że się Marya w Włochu kocliała i że dlatego więc
jako dawnego kochanka, przyjmtye go jeszcze u siebie, ażeby dę
z nim pożegnać. Ale przypuszczenie takie nie ma żadnej podsta-
wy. Świat wprawdzie posądzał królowę o te miłostki. W rzeczy
sam^j nie było ich jednak między nimi. Bo czyż w takim razie
mogłaby ona mówić w monologu (w scenie YII aktu II):
^ Wszak z dawna mnie oburoza czarne podęjfaenie,
Myślą, że kocham Rizzia*"...
Czyżby wreszcie, w takim razie, mogła się była ostatnia
scena aktu II odbyć takim tonem pomiędzy nimi, jak jest skre-
ślona w dramacie? A zatim niepodobna jest wymyśleć sobie ża-
dnego dostatecznego powodu, dlaczego Rizzio po tóm wszy-
stkiem, co zaszło, otrzymuje to wezwanie do Maryi, zwłaszcza że
t^oż samego czasu ma się przecież pojawić w jij komnacie i
Botwel, także przywołany tam przez nią. Cóż więc jest? Oto
poeta musiał wprowadzić owego wieczora czy nocy Włocłia do
pokojów królowój , gdyż u stóp to jój miał być Rizzio koniecznie
zamordowany. Lecz zupełnie zaniedbał'* uzasadnić tój jego niespo-
dziewanój bytności o tój porze w tóm miejscu; i cierpi na tóm
budowa sztuki. —
Weźmy innyprzykład.— Kiedy po zamordowaniu już Rizzia
i po oddaleniu się jego zabójców, Marya omdlała odzyskuje przy-
• 100
tonino&ć i spostrzega przybyłego tymczasem do jój komnaty Bot-
wela: wtedy rzuca się rozpaczliwie sama w jego objęcia —
^0 niech teraz te światła, te pochodnie zgasną!
Żeby mój wstyd ukryły... Kocham cię Botwelu!
Nie jest to czas nkrywaó i taić uczucia,
Rzucam się na twe łono, już jestem zgubiona""!
To zwierzenie, które wśród takich okoliczności, tak bez ogródki
czyni Marya Stuart kochankowi swojemu, zdaje się być oparte na
głębokiój sfnajomości serca ludzkiego. I gdyby tak się rzeczy mia-
ły, jak je sobie Botwel tłómaczy:
mW dobrą trafiłem godzinę.
Wieki trzebaby czekać na takie wyznanie ,
A teraz ją zdradziły rozpacz , obłąkanie^ ....
zwierzenie to byłoby rzeczywiście , jak tam ktoś o tóm powiedział:
^psychicznie uzasadnione!"^ Byłaby to wielka exkuza dla bohaterki
dramatu, ie upada; i wielka zasługa poety, że tój sprawie taki
dał obrót. Lecz to zwierzenie się królowój, jako i samo przyby-
cie Botwela o tej porze w to miejsce, nie jest bynajmniej^ przy-
padkowe. Wszakże on już poprzednio przez pazia królowój zOstał
tu zawezwany na tę godzinę, na jój wyraźny rozkaz! (Obacz
scenę n w akcie III.) Dalój Harya Stuart nie teraz dopiero
rzuca się' w tę przepaść, w jaką się mis^a dla niój obrócić ta
miłość ku Botwelowi , bo już w scenie poprzedniój (w scenie YII
aktu II.) widzieliśmy ją, co się zowie, przygotowaną i zdecy-
dowaną do tego kroku.
^0 teraz przybądź do mnie! przybądź tu Botwelu!
Przybądź! nie mam korony i nie mam pierścienia —
Przybądź I już się nie lękam Boga i potwarzy,"" i t. d.
A zatem, nie jestto bynajmniój następstwem okropnój do-
piero chwili owój i ^rozpaczy"" i ^obłąkania,"" że się rzuca
Marya sama w jego objęcia. Choćby bowiem te okropności wszy-
stkie i nie były zaszły, choćby był Rizzio jeszcze przy życiu: to
byłoby się stało i wtedy nawet tosamo. Bo i cóż byłaby powie-
działa królowa Botwelowi przybywającemu do niój w nocnój po-
rze i na jej własny rozkaz? — Podobno mniej więcej tosamo,
GO i teraz z jój ust usłyszał! —
101
Albo cały ten pomysł (w akcie Y.) z ową lampą płonącą
pned ołtarzem, którój Botwel koniecznie uparł się użyć do pod-
palenia prochów pod Henrykiem Darniejem, ażeby go wysadzić
w powietrze — . Marya Stuart wzdryga się na taką my&l &wię-
tokradzką. Czyni, co tylko może, ażeby nie dopu&cić do tego.
Cała scena dotycząca tćj chwili jest pełna wielkich wrażeń tra-
gicznych. Jeżeli jednak rozważymy, że wszystek ten opór czynio-
ny jest przez kobietę , która przed chwilą męża swego już własną
ręką intencyjnie zamordowała, (boć wiedziała ona o tóm, że
truciznę zabójczą, a nie napój usypiający leje w czarę podaną
mu do wypicia, skoro konwulsyjnie drżała jój ręka w chwili, kie-
dy ją do nićj wlewała ; skoro powiedziała wyrazy :
-Przeprasza, jakby leżał w imiertelnój pościeli!
Człowiek, co może jutra, jutra nie zobaczy,
U stóp moich klęczący błaga przebaczenia**) i t. d.
jeżeli mówię rozważymy, że taki potwór kol^iecy, jakim jest już
Marya Stuart po owej piekielnój scenie w wiejskim domku mę-
żowskim, wzbrania się teraz pozwolić lampy do podpalenia miny,
gdyż to jest lampa święcona: — to wygląda to wszystko, jakby
na puste tylko jakieś ceregiele 1 Tragiczność wrażeń na myśl taką
ulatuje, a natomiast zostaje tylko niesmak i tóm większy wstręt
do osoby, którój wyobrażenia okazują się tak anormalnie po-
mieszane ....
Owoż w takich to niedokładnościach kompozycyi upatruję
ostateczną i najgłówniejszą przyczynę, dlaczego Marya Stuart
zaspakajając w tylu najświetniejszych ustępach w tak wysokim
stopniu wymagania artystyczne, nie czyni jednak zadość
etycznym dzieła poetyckiego warunkom. ' Jeżeli w którem dzie-
le, to w tój właśnie tragedyi uderza to ogólne spostrzeżenie co do
natury całego sposobu, właściwego Słowackiemu w początkowych
latach jego poetycki^ czynności, że bez porównania więcej jego
jest rzeczą porywać, zadziwiać i zapalać wyobraźnię swego
czytelnika czy widza, aniżeli umieć zająć myśl jego i prowadzić
ją krok za krokiem, jak służebnicę woli swojój — do celu, o który
chodzi.
ROZDZUŁ CZWARTY.
Dalszy ci^g rzeczy zaczętej w poprzedzaj ącym rozdziale. Niec(? o po-
wieści poetyckiej jako now^j formie poezyi. 'Bielecki — Mnich —
Arab — Żmija. Ogólny wniosek. Byronizm i jego ślady
w poezyi polskiej.
Reszta ówczesnych utworów Słowackiego, Jan Bielecki, Mnich,
Arab, Żmija — wszystko to ujęte jest w formę tak zwanej po-
wieści poetyckiej. Jesttó sci&Ie biorąc, mieszany rodzaj po-
ezyi, w tym kształcie prawie zupełnie nieznany przed wystąpię-'
nieiu aa początku tego wieku najcelniejszydi poetów angielskich.
Za głównego twórcę tój formy uważać można najwłańciwiój Byro-
na, który w tymto sposobie wykonał najznakomitsze swoje i naj-
więcej europejskiego rozgłosu sprawiające utwory. Za tym przy-
kładem rozeszła się wziętość powieści poetyckiej niebawem na
wszystkie literatury postronne. Poeci polscy także ją przyswoili
sobie niebawem. Oł>ok Mickiewicza Grażyny, była Mary a
Malczeskiego pierwszym w literaturze naszój stanowczym przykła-
dem tego rodzaju poezyi i służyć może za jeden z najdóskbnal-
szydi wzorów kiedykolwiek wykonanych^ w tym kształcie. Prze-
waża W nim oczywiście pierwiastek opowiadawczy i opiso-
wy; to też przynależy forma rzeczona głównie dziedzinie Epiki.
W gruncie rzeczy atoli poemat, o jakim mówimy, mało ma wspól-
ności z naturą owych plastycznych, szerokióm korytem zwolna a
majestatycznie się toczących kreacyi, jakich przykłady najwyda-
tniejsze znajdujemy w rozległych epopejach starożytności, a prze-
dewszystkiem w Iliadzie i Odyssei. Powieść poetyczna kipi spa-
dzistóm łożyskiem, na spienionych falach, ujętych w wąslue ko-
103
ryto. Nie rozlewając się bynajmniej, jak tamte, na cały obszar
przedmiotowego życia danój epoki, nie przywięznjąc żadnej wagi
do wydiEitnego w rzeźbiarski sposób postaciowania szczegółów: pę-
dzi ona 00 prędzój naprzód w ńlady za jednym tylko pnnktem,
a tym punktem — osoba samego bołiatera.
Na pozór wiele w tóm wszystkióm podobieństwa do toku,
do rytmu dramatycznych kreacyi. Ale bo też je^t w tóm wszy-
stkie i coś więcój, jak pozór. Jak się w dramacie przed oczyma
naszemi zlewa zewnętrzno&d zdarzenia i wewnętrzno6ó
nczncia (namiętność) w genezę czynu, wakcyą: — tak i w skład
tój nowój, tej romantycznój formy epizmu wchodzi już cały za-
sób artystycznych potęg liryki. Uczucia osobiste poety, jego smę-
tnośó, żal, nienawiść, jego zwątpiałość i zrozpaczenie, jego zapał
ożywczy, i miłość i ogień namiętny, słowem — co tylko wre na
dnie własnego jego serca — wszystko to znajduje tu wyraz bez-
pośredni i wplata się jak idealny duchowy wątek w materyalną
osnowę przedmiotu pieśni.
Utwór taki sprawia na słuchaczu wrażenie, jak kiedyby kto
spoglądał na ruch przesuwających się widzeń wywołanych do ży-
cia czarodziejskim pędzlem malarza, przy odgłosie jakiejś napo-
wietrznej muzyki, która ten świat kolorów owiewa tonami i uzu-
pełnia.
To zespolenie dwóch odrębnych żywiołów poezyi tóm więcój
jest wdzięczne i dla poety dogodne, że dozwala jego natchnieniu
najzupełniejszój swobody. Wolno mu tu, kiedy zechce, spocząć
na pewnym} Jistępie z całóm rozmiłowaniem w szczegółach fla-
mandzkiego malarza; wolno mu znowu dawać się porwać pędo-
wi, w którym całe partye obrazu zbywane być muszą kilku za-
ledwo ogólnymi rysami. Wolno mu snować wątek powieści, jak
kolój rzeczy wymaga; wolno mu zwikłać go nagle, urwać, rzucić
zasłonę zagadki na najciekawsze ustępy, i zwracając wyobraźnię
słuchacza ku innym ogniwom tego łańcucha zdarzeń, wprowadzać
inne widoki, ażeby— niezadługo i te znowu porzucić. Słowem: im
więcój rozmaitości, swobody i subjektywizmu autora w rzeczach
tego rodzaju: tóm też więcej zwykle wrażenia.
Talentowi Juliusza z samej natury rzeczy odpowiadał nąj-
Id4
wła&dwićj ten rodzaj pracy. Ptóby zastósowaiiia tej metody do
utworów dramatycznych nie zawsze były na miejscu. Natomiast
w poematach, o których rzecz obecnie, znalazł on się że talŁ po-
wiem, na własnym grancie. To też bodaj które pomiędzy rychlej-
szemi jego dziełami tak od razu trafiło do powszechnego czytają-
cych smakn, jak Jan Bielecki, którego utworzenie przypada
właśnie na tę przestrzeń czasu poirednią, jaka była pomiędzy
napisaniem Mindowy a Maryi Stuart. — Lesław Łukaszewicz,
autor znanego Rysu dziejów piśmiennictwa polskiego,^
jak wiadomo, nie był wielkim krytykiem; ale tóm pewniój zato
znajdujemy w zdaniach jego o dziełach autorskich odgłos wyobra-
żeń, jakie powszechnie popłacały naówczas pomiędzy czytających
ogółem. Owoż w edycyi dziełka swego ogłoszonój we dwa. lata po
śmierci poety (w edycyi z r. 1851), mówi Qn o Bieleckim w ta-
kich wyrazach: „We wszystkiem, oo muza Słowackiego wyśpie-
wała, znajdziesz ustępy piękne, a całość zawsze niesmaczną. Po-
spolicie dziwaczy. Tylko powieść Jan Bielecki udała mu się.^ —
Tosamo niemal donosił o tój powieści matce i sam poeta, a to
zaraz po pierwszóm dzieł tych wyjściu z pod prasy.
„Początek Jana Bieleckiego jest nie do rzeczy.*) Je-
dnak Bielecki jest najwięcój chwalony przez wielką liczl)ę,
której takiój cichój poezyi potrzeba^....
Równocześnie zdaje się ze słów powyższych i to zatem je-
szcze wynikać, jakoby autor sam tak wielkiój wagi do tego swe-
go utworu nie przywięzywał. Że przynajmniej stawiał Żmiję i '
Maryą Stuart o wiele wyżej: to nie podlega wątpliwości
żadnój.
Przedmiot poematu wzięty jest w części z kronik, w części
*) Bzecijwiście wstęp ńo Bieleckiego jest niestosowny i bez ża-
dnego związku z całością. Ale bo też^jestto ustęp późnićj dopiero
doczepiony. Boć poemat sam pisany był jeszcze r. 1830 w Warsza-
wie, a. wstęp jest daty o rok cały pÓźniejszćj. We wstępie są już
zużytkowane wrażetaia, jakich doziwł autor 1831 r. w Londynie, kie-
dy zwiedzał Westminster , z czego też potćm zdawał w takisam spo-
sób sprawę matce listownie. Takie przystawki późniejssćj daty za-
zwyczaj się nie udają.
m
z ustnej iradycyi, przywiązanej do głównych miejsc zdarzenia , A
mianowicie do Brzeżan (w Galicyi wschodniej).
Współczesny zdarzenia temu Bielski w Kronice Polskiój
tyle o Bieleckim ^apisał, że kiedy w r. 1589 Tatarzy wwielkiój
liczbie na Podole i Buś wtargnęli, plądrując z niezmierną szkodą
dla okolicznych mieszkańców: zaszło z nimi kilka potyczek, mię-
dzy któremi bitwa pod Baworowem była jedną ze znaczniejszych.
Bitwy tój wprawdzie pohańcy nie wygrali , owszem od tój dopiero
chwili Jęli ustępować''. Ustępowali wszelako z niemałą ilo&cią za-
branego w niewolę ludu i szlachty. Z tych niektórzy złożywszy
okup niemały, wyszli na wolność po niedługim czasie. „A Kory-
cińskięgo — są słowa dziejopisa — Bielecki mając z nim z dawna
przyjaźń, darmo puścjł. Był ten Bielecki Polak Lublinianin herbu
Jamna, jedna się poturczył i przyjechał z Turek do Polski za
króla Stefana, i tu chciał mieszkać; jedno że przecie swój wiary
dej odstąpić nie chciał. Ejról Stefan chcąc go najwięcój do po-
selstwa zatrzymać, żęto umiał język tatarski i turecki, nazna-
czył mu był opatrzenie pewne na Podolu; ale król diJ, a pano-
wie wzięli. O co rozgniewawszy się Bielecki, zbiegł do Tatar i
Tatary na ojczyznę swą nawiódł.*' —
^ ' Xiakonf czne wyrażenie Bielskiego: król dał, a panowie
wzięli, uzupełnia cokolwiek podanie brzeżańskie. Przechowała
się w nióm pamięć, że jeden z rodu, którego własnością niegdyś
były Brzeżany, z rodu Sieniawskich , wioskę Bieleckiego gdzieś
położoną w sąsiedztwie najechał, dworek szlachcica wraz z cha-
tami włościan puścił w perzynę, a na ostatek całe to miejsce
pługiem kazał zaorać i w puste pole zamienić.
Taki więc był surowy materyał poematu. Zdarzenie to przed-
stawiało różne strony, na których mogła była spocząć wyobraźnia
poety. I tak ^ najbliższe może , co się tu nasuwało jako wdzięczny
temat do obrobienia — byłato ta zagadkowa postać poturczonego
Polaka na tle zygmuntowskiej epoki! Widzieliśmy zadni naszych
kilka przykładów podobnój zamiany krzyża na księżyc, a poczci-
wój nazwy polskiej na jakiegoś beja lub paszę. Ale to były ma-
newra polityczne — komedye, dowodzące nibyto wielkiój dyplo-
macyi i miłości ojczyzny u tych, co się na owe awantury puścilL ^
Tom I. 14
ió6
szczęść im tam Boże na tój drodze! Jeżeli jeszcze dzii my&lą,
że nie popełnili wielkiej niedorzeczności , tóm lepiej dla nich. W 'wy-
jątkowym naszóm położeniu dzisiejszem wszystko to jednak daje
się, jeśli nie chwalić, to przynajmniej rozumieć. Ale wtedy!
W czasach tak normalnych, takiej głębokiej wiary, w cza-
sach gdzie sobie z religii jeszcze żartów robić nie pozwalano —
byłto wypadek dziwnie nierymujący ze wszystkiem, na czim tyl-
ko ta rzeczpospolita stała. Jakichże to chyba nadzwyczajnych po-
trzeba było kolei losu, żeby się była mogła wyrobić taka osobi-
stość, jak owa przez historyka odmalowana! Szlachcic polski —
poturczony — wrócił do kraju — otrzymał od króla opatrzenie,
jest wolny i niezawisły — i mimo tego nie chce czy nie może
„złój wiary swojój odstąpić.* Ileż w tóm wszystkióm zagadek!
Ile domysłów się tu nastręcza względem przeszłości Bieleckiego,
względem jego związków z drugą ojczyzną, względem jego własnej
indywidualności, czego wszystkiego historya wcale nie odsłoniła.
Była wtedy w młodszóm gronie poetów naszych w ogóle wielka
skłonność do obrabiania przedmiotów oryentalnych. Sam Słowacki
hołdował tój skłonności. Otóż nastręczała się tu jedyna w swoim
rodzaju sposobność uczynienia zadość temu pochopowi przejętemu
od Byrona i Moofa, nie rozmijając się przeto z rzeczywistą tra-
dycyą i narodową i nawet historyczną.
Albo rzućmy okiem na inną stronę tejże tradycyi. Autor,
któryby był obdarzony pewnym zmysłem dziejowym, któryby dla
natchnienia swego szukał podstaw więcój przedmiotowych, byłby
się tu uczepił tych słów kronikarza: Król dał, a panowie
wzięli, i byłby podniósł głównie ów fałsz odwieczny w sto-
sunku możnowładców dawnój Polski do braci młodszej, do szla-
chty, która choć z prawa we wszystkióm niby równa magnatom,
była w rzeczy samój jednak ciągle przez nich traktowana z od-
trącającym lekceważeniem. Z tegoto fałszu wynikły u nas wszystkie
klęski publiczne. Wszechwładność panów taka, jak była w da-
wnej Polsce, nie byłaby mogła mieć miejsca, gdyby prawa im
przynależne a prawa niższój szlachty były rozgraniczone. Rozgra-
niczenia tego nie dopominali się możnowładcy, bo zagarniając przy
każdój sposobności dla siebie wszystko, co się zwało wolnością
107
szlachty, więcej posiadali mocy, n\ibj im takowej była dać mo<
gła mgdalej choćby posanięta fonua rządu oligarchiczna. Bozgra-
niczeDia t^o nie zażądała i szlachta ^ bo jej milej było znosić i
nadużycia, a chlubić się dogmatem że szlachcic, na zagrodzie ró-
wny wojewodzie, aniżeli przyznfić, że ta równość — to tylko
urojenie, i poprzestać n$K czómś skromniejszem. Ani tedy od je-
dnych, ani od drugich nie wychodziła imcyatywa do ustanowienia
stosunku, któryby kładł wreiszcie koniec temu systematycznemu
przechytrzania się obu stanów. Zamęt pojęć , jaki w tęj mierze
panowaf, zakończył się dla całego państwa — jego upadkiem, a
nim jeszcze do tego przyszło, sprowadzał na osoby pojedyncze
w ciągu wieków bardzo często katastrofy równie jaskrawe , cho-
ciaż się takowe skrupiały tylko na nich samych i ich rodzinacL
Przykładów takich dzieje dostarczają podostatkięm. Owoż i w tym
razie z danego materyaiu dawała się wysnuć kreacya szerszych
rozmiarów, rdzennie trafiająca w samo serce naszych instytucyi i
obyczajów, w którój żyłyby i kipiały namiętności, może najdalej
posunięte i najwięcój też tradycyjne ze wszystkich, jakie tylko
były znane dawnemu społeczeństwu naszemu.
Słowacki,- wierny stanowisku, jakie zajął w poezyi, szuka-
jący wszędzie ideału wedle swego punktu widzenia , pochwycił rzecz
z innój zupełnie strony. Jego fantazya zajęła się tu tylko wido-
kiem walki jednego ze wszystkimi, widokiem krzywdy, ja-
kiej doznaje od świata szlachetny, niewinny, słabszy... W całym
szer^u ogniw, stanowiących łańcuch zdarzeń , jakie sobie wysnuć
można z podania o Brzeżanach i o Bieleckim , poecie naszemu naj-
poetyczniejszym się zdawał — nie tyle jeszcze ów pęd namiętny,
stromą drogą prowadzący człowieka do zbrodni, byleby tylko się
zemścić: ile ów nadmiar cierpień, dojmujących po zemście, już do-
konanej a w taki sposób. Owoż to położenie tragiczne człowieka,
który nawet po spłaceniu swej krzywdy widzi się pod stopami
tryumfującej przemocy; ten żal do świata, że go tenże zmusił do
czynów, których on sam nie może sobie przebaczyć ; to osamotnienie
na świecie istoty, dla której ani za życia nie ma nigdzie miejsca po-
między ludźmi, ani nawet po śmierci nie będzie kawałka ziemi
na mogiłę — to były motiwa w calem onóm wydarzeniu dziejo-
10Ś
wóm, dla których zwrócił Słowacki na przedmiot ten nwagę. One
też jedynie wprowadza w ramy obraza, wykluczając lustoryzm i
wszystko inne, jako przybory obojętnój treści.
„Co było w kraju? nie skreślę do razu.
Jeden cień tylko maluję obrazu**...
Oczywiście wypadło właśnie z tego powodu niejeden szczegół,
ze strony surowego materyału podany, przekształcić inaczej, aby
początki i powody katastrofy odpowiadały założeniu. Rozstęp mię-
dzy opowieścią poety a podaniem polega głównie na "tem~," źe po-
danie ukazuje w Bieleckim renegata już od pierwszej chwili jego
powrotu do kraju; w poemacie zaś był on wprawdzie kiedyś za
młodu w niewoli tureckiej ] ale wrócił z niej niestorczony. Dopie-
ro późniój krzywda, jakiój od magnata doznaje, rzuca go na dro-
\ gi zdrady kraju i wiary. — Wszystkie te premissa zresztą zby-
wa autor jak najkrócej. Jestto dla niego tylko rusztowanie do
budowy, którój ostateczne odsłonienie przypada na drugą dopiero
połowę poematu. Ze słów urywkowych dowiadujemy się tedy w po-
czątkowych pieśniach tyle jedynie o tern, że działo się to za pa-
nowania króla Stefana. W brzeżańskim zamku żył możny, dumny
starosta — mieszkanie jego przepychem nie ustępowało w niczem
grodowi królów. Ale na czole magnata od niejakiego czasu zawi-
sła chmura jakaś posępna. Jakaś skryta troska dręczyła go taje-
mnie , pomimo skarbów i włości i tłumu sług i tej szaty złocistej,
w którój jaśniał. Od tygodnia poczęły się do zamku jego nieusta-
jące zjazdy ... W komnatach jego gościnność i uprzejmość i bie-
siady huczne. Znikła z groźnego możnowładcy oblicza zwyczajna
duma. Otworzył na oścież serce dla okolicznój szlachty i karmi
ją i poi i schlebia chodopachołkom. Pozwala się rozlegać fb do-
mu swoim swobodnie hucznemu gości swoich gwarowi. Po tygo-
dniu takowój uprzejmości wypływa wreszcie oliwa na wierzch.
,)Hój! szlachta znacie Bieleckiego Jana? —
Dawniej w niewoli gnił u Bisnrmana,
A dziś się z pany w jednym stawi rzędzie,
Jak król udzielny w darowanój grzędzie...
A kiedy zamki walą się pod gromem:
On podparł domu walące się ściany
10f9
I tak spokojnie między uiemi żyje
I tak Bzczęiliwy, że nad jego domem
Co wiosny bocian nowe gniazdo wije..«.
Z dalszój mowy wynika, że ten więc szlachcic podły, jak
n\ę starosta o Bieleckim wyraża, miał z nim jakąi zwadę i wy-
toczył sprawę przed króla.
„I jam był winien, winien był Sieniawskil! —
I oko w oko przed króla obliczem
Widziałem wroga!.. Nie próżno przychodził:
Król go pochwalił, zachęcił, nagrodził;
Nie spojrzał na mnie i odprawił z Biczom 1 . . . "
Przy łaskawej pomocy życzliwój braci , która właśnie spija wino
starosty, znajdą się jeszcze jednak sposoby powetowania tej krzywdy...
^0! dzisiaj ptaka ja wypłoszę z gniazda
Jękiem i dymem, iskrami płomieni!...
Bracia — noc widna! niedaleka jazda!
Słyszałem, dzisiaj Bielecki się żeni;
Nim wróci, niech mi Pan Bóg dopomoże.
Dom zrzucę, spalę, grant domu zaorzę^...
Temu wezwaniu okazuje się zgromadzona szlachta powolną:
^Miodem i winem i ucztą zagrzany
Tłum szlachty powstał z ochotnym oklaskiem —
Już most zwodowy pod kopy ty dzwoni". —
W drugiój pieini przenosi nas autor w wnętrze kościoła.
Rzecz się dzieje w Brzeżanach. Dla dopełnienia obrzędu ślubnego,
staje tu przed ołtarzem Bielecki, Anna i cały orszak weselny:
tymczasem dom pana młodego — w niedalekiej odległości od
BrAżan — prawie wyludniony z mieszkańców, nie ma nikogo,
eoby go bronił przed tą hałastrą, niosącą mu jmiszczenie. Ta
napaśó nie wchodzi tu w ramy obrazu. Jesteśmy świadkagii tyl-
ko sceny ślubnój, która zresztą, równie jak poprzednie ustępy,
zbyta jest ogólnymi tylko rysami. Tak młodożeniec, jak panna
młoda — ' sąto jeszcze tylko typy powszechne. Do wnętrza ich serc
nie zazieramy. Co tu o nich słyszymy, ściąga się więcej do ich
powierzchowności, do ich ubioru, do 4)rszaku, który im towarzy-
szy. Nawet ich uczucia są tylko zwyczajnym w razach podobnych
f^
lip
nastrojem doazy. Gdyby nie te kilka Asozegótow, które urywkowo
w poprzedzającej pieini rzucił był o Bieleckim starosta, to boha-
ter poematu byłby dla nas człowiekiem . zupełnie nieznajomym,
diociaź; go w tym ustępie mamy tak blisko przed ^bi|.— Podobnie
urywkowo opowiedziane jest i przybycie młodożeńców do domu
Bieleckiego. Domu tego -już nie znajdują. W miejscu, gdzie przed
kilku jeszcze dniami był dwór i wioska, znajdują tylko rolę &wfe-
żą zaoraną i głuchoń(^^ Cała ta więc .sytuaeya znowuż naznaczona
tylko kilku rysami Zdaje* się, jakby poeta słów żałował dla
wszystkiego , co go dopiero prowadzi do właieiwego tem&tu. Nawet
burza uczuć, obudzonych w bohaterze poematu tą dojmującą krzy-
wdą, zbyta jest cała w tych- kilku wierszach:
^Patrzą, nie wierzą... Sam Jan staje, słucha,
Blednieje — nagle z tłumu się wyrywa,
A w tłumie była ci<Aoió straszna, głucha.
Wkrótce Jan wrócił — prędko jak błysk gromu
Stanął przed ioną obłąkany, blady.
Na jego szatach widać krwawe ilady...
— ^Anno,^ rzekł, ^ Anno wracaj! nie mam domu!
Nie wrócę z tobą, obelga dotkliwa!'
Zniósłbym nieszczęńcie , lecz nie zniosę sromu.
Już mnie domowe szczęście nie omami:
Wracaj o Anno! ty l>ędzie8Z ą^zęśliwa,
W twojóm objęciu zalałbym się łzami.
• Ja nie mam domu!...^ Zadrżał i spiął konia,
I jak wiatr szybko poleciał przez błonia''.
I oto już wszystko, co o tern mówi poeta.
Odtąd Bielecki zupełnie znika ze ^eny. Przez niemały Utesu
przeciąg ani wie&ci, co się z nim dzieje. Żona po nim już przy-
wdziana żałobę... Ody wtóm nagle zapowiada się znowu bliska
jego w stronach owych obecność przez owo tajemnicze zlecenie
przysłane Annie, ażeby się i ona także znalazła na balu masko-
wym, który wyprawia w zamku swoim starosta.
Na tymtp balu — w przedostatniój pieśni — przychodzi do-
piero do takich zdarzeń, że ów aż dotąd dla nas prawie niezna-
jomy staje się nieprawdę najwydatniejszą postacią poematu. Tu
111
dopiero odsłania się w nim typ tego demonizma, tćf dzielności
pchniętej na pnepa&cisle' śźlaEi źaguby,' o którSj wizerunek je-
dynie chodziło autorowi. — Jakich . przejtó w usposobienia duszy
trzeba było, ażeby z normalnego człowieka przedzierzgnąć się
w podobnego demona, tego poemat nie odsłania. Ani riowa na-
wet o tóm, co się zewnętrznie działo z Bieleckim od chwili,
gdzie&my go stracili z oczu. Ale wynagradza nas za to poeta go-
towym widokiem tego, czćm on jest teraz, kiedy znowu staje
przed nami. Cała postać Bieleckiego tak jest zmieniona, '£e za.
pierwszóm spojrzeniem własna żona go nie poznaje. Podobne prze-
istoczenie zaszło i w zewnętrznych jego stosunkach. Pokazuje się
ł)owiem, że aby wywrztó zemstę na magnacie, który go skrzy-
wdził, człowiek ten wyparł się wiary, ojczyzny i przeszedł na stro-
nę najż^ętszych jej nieprzyjaciół. Zbratawszy się z Tatarami,
„Czoła złocistym przysłonił turbanem
I wiarę złotym księżycem naznaczył."
Po takim czynie, jako wódz^rdy pohańców, naprowadził na
Polskę zi^on tatarski. Nie wahał się spławić we krwi tysiąca
chat i dworków', których mieszkańcy nie zawinili mu w niczóm,
byleby tylko zawisł ten pioriin zagłady i po nad zamkiem starosty.
I owoi woli j^o dzieje się zadoić. Znienacka, kiedy się w gro-
dzie brzeżańskim sproszeni goście bawią w najlepsze, zalały tłu-
my najezdoów wszystkie sienie i komnaty zamkowe. Bielecki
„Leci na czele i służbę pom^a,.
Nikogo dotąd uderzyć nie raczył,
Miecz j^o w pochwach — on wzrokiem żaby a!
Już wpadł do sali, zaraz za nim w ślady
Straszny wiatr zawył na ściany zanikowe,
Światła zadrżały, zgasły ^ tylko blady
Świecił się promień lamp w alabastrowe
Ukrytych głazy... Wpadł jak śmierci. mara
I wyjście mnogą wartą zabezpiecza....
Pan Brzeżan z mieczem stał w obec Tatara.
Błysnęły szabli obrazy . święcone ,
I padł starosta na twarde granity. —
112
ZtAmiai aię Tatar. •• imiechem obadzone
Zabrzmiało ecbo — był to jęk kobiety".,.
At dotąd zdrada i luiciiroić wiodły iśieleckiego do celu jak-
by po drodze różami tylko usłanej. Dosięgnął pragaień swoich
nakomec. Widzi dumę, która zniazczyła całe szczę&cie jego na
ziemi, powaloną u stóp swoicłi i skarconą strasznie. Nie będzie
już ten magnat nikogo krzywdził na świecie I I pierwszy Iiaust
z podanego do ust zemsty puharu zdawał się słodki. Ale słody-
cze takich upojeń prędko się przemieniają w truciznę. Na najwyż-
szym zenicie swoim Bielecki słyszy jęk , jak echo złowieszcze czy-
nu, którego się dopuścił. Ten jęk przyzywa go do iwiadomoici —
powiada mu, co uczynił. Ten jęk najdroższej mu na ziemi istoty
staje się dla niego luisłem cierpień stokroć dotkliwszych, aniżeli
kfóywdy, które aż dotąd ód drugich znosił. Własne sumienie się
w nim odzywa i mówi mu, że taka zemsta — ' to sromota, to
dopiero ze wszystkich upokorzeń — największe ! Teraz dopiero ów
▼róg jego, nibyto zwyciężony, rzucił go pod stopy swoje — na
wieki I Dotąd miał on do czynienia z nim jednym tylko *. od tój
chwili obraca się przeciwko niemu cała ojczyzna, koicioł, rodzina
własna. "Komu tylko miła cześć prawa, komu tylko święte, co
jest świętością, gardzi nim i odtrąca od siebie. Jest wymazanym
z liczby synów ziemi, co go zrodziła. Ze społeczności kościoła
wyrzuca go klątwa biskupia. Rozbudza się w winowajcy bolesna,
niczćm nie zagłuszona świadomość zbrodniarza, wywołańca. A mi-
mo tego, nie przestcK on jednak należeć sercem do tych wszy-
stkich, którzy go odtrącają — gdyż żyć po za ich sferą nie może I
Cała ostatnia część poematu, zawierająca w sobie ten obraz
cierpień człowieka odepchniętego t>ezIitośnie przez całe społeczeń-
stwo, wykonana jest z taką siłą uczucia, z taką głęboką prawdą
poezyi, że śmiało ją stawić można na równi z celniejszemi pię-
knościami naszój literatury. Szczególnie zaś podnosi wartość rze-
czonego ustępu idealna postać Anny, z dziwnym urokiem stawio-
na na samym przedzie obrazu w pieśni ostatniój. Jestto niejako
kontrast serca, przeciwstawionego bezduszności instytucyi, zdol*
nych tylko potępiać bezwarunkowo. W osobie Anny wcielił poeta
całe współczucie i że tak powiem, solidarność swoje z tym posę-
113
{myn ideiUem , jaki sobie w postaci Bieleckiego wymarzył. , AnnA
bynajmniej nie tai tego przed sobą, że czyny jćj męża są wobec
ludzi i Boga występne wielce i grzeszne. Z jękiem rozpaczy,
mdlejąca, ujrzała go idącego po tój drodze zbrodniczej* Ale ta
kobieta ma serce ! Przyznając zbrodnię , umie ona wniji&ć i w po-
budki takowej. Odgaduje kohłecznol<5 , która jij męża skłoniła do
fiowzięcia takiego postanowienia. Lituje się nad nim i w jego
upadku,- jako go miłowała za, dni szczęśliwszych. Słowem: Anna
rozumie Jana. To też porzaca bez wahania i dom rodzicielski i
kraj ojczysty, byle tylko nie opuścić opuszczonego przez wszy-
stkiclL I towarzyszy mu wiernie przez całą jego wędrówkę aż do
samój godziny zgonu. A kiedy mu Awiat na ostatek i grobu na-
wet w nielito^i swojój odmawia, onato słabemi dłońmi swojemi
grzebie dla niego mogiłę. I czując wźród tój ostatniój posługi, si-
ły coraz bardziój mdlejące, nadaremnie do drzwi cerkiewnych po-
wtarzając stukanie, ażeby Bóg się zmiłował, kiedy ludzie nie
mają dla niój litości: niknie biedna z wysilenia nad grobem —
niedokopanym ! Gaśnie w niemej boleści zwolna, Jako w Bogu
tonące modły — jako daleki śpi^w", i usypia przy zwłokach mę-
ża — na wieki.,.
Najpiękniejszy ten ustęp na samym końcu powieści — miała
to być ze strony poezyi niejako rehabilitacya człowieka, którego
twardy porządek ziemski potępił nazwiskiem zdrajcy, a nad któ-
i^m anioł boży w postaci kobiety owej — zapłakał. I te łzy czy- ^
ste miłości i zlitowania tak zaważyły na szali onego żywota, do
połowy złożonego z przestępstw, a do drugiej połowy z cierpień,
że i my potomni sympatyzujemy ostatecznie z bohaterem tój sta-
ropolskiój tradycyi.
Jeżeli jednak z nim sympatyzujemy, to tylko pod następu-
jącym zastrzeżeniem. Widzę się tu zmuszonym przypomnieć, co
się już wyżej powiedziało w ogóle o formie powieści poetyckiój,
że wielką w niej odgrywa rolę owa urywkowość i epizodyczność,
pozwalająca autorowi dobrą część swego zadania co krok pozo*
stawiać własnemu domysłowi czytającego. Owoż i w tym razie od
czytelnika to jedynie zależy, zapełnić sobie własną wyobraźnią tę
przerwę, jaka przypada na środek poematu, kiedy to Bieleckiego
Tom L 18
114
po zmEZCZ^jnn jego wioski z oczu tracimy, aż do powtórnego jego
wystąpienia na scenę, w roli przywódcy Tatarów. Doznana ze
strony starosty obelga i krzywda, a przy niej i ogołocenie z ca-
łego mienia, jak są opowiedziane przez autora, mogły wprawdzie
i musiały zrodzić w sercu szlachcica namiętne pragnienie zemsty.
Jednakże dalekie to wszystko jeszcze jest od jaskrawości pobu-
dek, jakieby zajść musiały, zanimby się człowiek w położeniu
Bieleckiego ówczesnóm puścił na takie drogi zapamiętałej żądzy
odwetu! Wyprzóć się wiary ojców swoich i nie tylko zapomnieć
0^ ojczyźnie, ale ją jeszcze spławić w powodzi krw'i niewinnej —
to śą' rzeczy, o które się nie tak łatwo pokusić. Łatwiej to wszy-
stko pomyśleć i zamierzyć, aniżeli wykonać. Prędzej się kto od-
waży na wszelką inną zbrodnię^ choćby największą, choćby naj-
przeciwniejszą naturze ludzkiój , niżeli na to. Doprowadzenie rze-
czy takiój do końca jest wynikiem długiego pasma planów i środ-
ków i obmyślonych sposobów, które potrzebują dla siebie i czasu
długiego, zanim zrodzą ostateczny swój owoc. Owoż właśnie z tego
powodu szał namiętny, któryby pchnął kogoś na razie ku stronie
takiego postanowienia , sto razy tymczasem by się ulotnił ł ostygł,
zanimby dzieło doszło do skutku.
Jeżeli zatem patrzymy na Bieleckiego i w tój jeszcze chwili
jego zawodu z pewną wiarą w prawdę poezyi: to chyba już je-
dynie dlatego, ponieważ wych^odzim z przypuszczenia, iż nie zale-
żało na tóm autorowi , żeby przedeptać , że tak powiem , krok za
krokiem tę całą przestrzeń, jaka człowieka dzieli od normalnego
usposobienia aż do najwyższej burzy wszelkich żywiołów w jego
jestestwie. Wyobrażamy sobie na przykład, że się Bielecki po-
przednio w inny sposób i niejednokrotnie kusił o dokonanie zem-
sty; że wszystkie jogo usiłowania wywarcia jój w granicach, że
tak powiem, względnie godziwych, były wobec przemocy, wobec
przezorności magnata nadaremne; przypuszczamy, że tymczasem
mogła i niejedna nowa obraza zajść ze strony tryumfującego mo-
żnowładcy, która serce szlachcica już i bez tego zranione, tóm
zapamiętalszym bólem porwała... Słowem poddajemy się wraże-
niu, jakbyśmy słyszeli z ust poety, że on tę całą lokale pośre-
dnich pobudek, 2^ażegających coraz silniój, wiodących coraz nie-
115
I aohronniej człowieka do ostateczności, otwiera dla naszej wyobra-
źni,' ale zakrywa dla oczu naszych, i że im ukazuje wtedy dopie-
ro znowu swego człowieka , kiedy ten stanął już na samym szczy-
cie tego szału i opętania, które jak ogień piekący ppzbawia go
odpowiedzialności za wszystko, co przedsiębierze w tym stanie...
Rzecz o Kniehu i Arabie zbędziemy krótko. Sąto utwory
joż z tego powodu mni§ znaczenia mające, że były tylko od-
biciem wrażeń wzbudzonych obcem natchnieniem. Rozczytywanie
dzieł poetów angielskich a mianowicie Moora i Byrona, których
fantazya lubiła się zasilać zasobami wschodniego świata, poddido
Słowackiemu myśl przeniesienia i swoich także ideałów na tło
stosunków oryentalnych , chociaż ich wtedy nie znał jeszcze ina-
tzej, jak tylko z książek. Utworzenie obu poematów było prze-
dzielone pracą nad innemi rzeczami. Mnich powstał przed Bie-
leckim, zaraz po ukończeniu Mindowy. A Arab należy do płodów
najpóźniejszych w obu tych tomach, gdyż tylko Żmija jest jeszcze
późniejszej daty. Rzecz dziwna, że wartość tych dwóch oryental-
nych powieści, nieskończenie nierówna, ma się w odwrotnym
właśnie stosunku do czasów, w których jedno i drugie powstało.
Arab, pomimo wybornego wiersza i wszystkiego, coby rzóc mo-
żna na pochwałę o jego zewnętrznój formie, jestto prawdziwy
lapsus ingenii ; podczas gdy Mnich , pominąwszy pewne nieprawdo-
podoT)ieństwa w szczegółach, poniekąd wytrzymuje krytykę.
Głównym tematem jest i tutaj odstępstwo wiary i tradycyi
ojczystej. Szczególna rzecz, że ta właśnie materya tak często
zaprzątała wtedy wyobraźnię młodego poety. Między siedmiu jego
pracami objętemi w obu tych tomach , cztóry obracają się właśnie
około tego motiwu. Mindowe zmienia religią z rachuby i nieszcze-
rze. Bielecki z konieczności. Żmija udaje chrzieścijanina z powodu
przypadkowych okoliczności. Jeden tylko Mnich zostaje apostatą
z całą wiarą, że dokonywa zmiany na lepsze, i czyni to zwolnój
woli. Są zatóm, jak widzimy, pewne odcienie w szczegółowym
przeprowadzeniu tój myśli; ale grunt rzeczy jest zawsze jeden i
116
następstwa czynu tesame. Prowadzi to zawsze^ do osamotnienia
jedńÓBtkf nk tl& tatłój reszty sobie podobnych i do nieuchronnej
walki z ogółem, ani zdolnym zrozumieć pobudek tój apostazyi,
ani też skłonnym do przebaczenia takowej. Ta kolizya była tedy
ciągłym przedmiotem rozmyślań Słowackiego przed rokiem 1831...
Poeta stawia przed nami zakonnika jakiegoś w klasztorze na
górze Synai, zdającego spowiedź z całego iycia, spowiedź osta-
tnią, gdyż wątek życia tego człowieka właśnie się kończy. Mło-
dość jego, pełna świetności, nie taki zapowiadała mu koniec. Syn
zwierzclmika jednego z najdzielniejszych pokoleń arabskich, przy?
wodził i sam za młodu nieraz w napadach na karawany.
„Niegdyś na czele pokolenia ludu
Scigidem w piaskach z płócien miasta błędne*^.'
Nie chodziło mu przy tern bynajmniej o zdobycz, o po-
mnażanie skarbów dziedzicznych. Szukał niebezpieczeństw, bo
gardził spokojem życia. Walki miały dla niego urok , bez względu
na to, jaki ich skutek. Przygody j trudy, niewczasy były potrze-
bą jego ducha.
„Niegdyś szczęśliwy wśród nędzy i trudu.
Pogardy okiem patrzałem na nędzę '*...
„Marzyła dusza!... Ileż razy w spieki
Ścigałem w stepach znikome obrazy '^..
Gdy więc tak często bez celu zapędzał się ten młody Arab
w stepy bezludne, zdawało mu się razu jednego y jakby słyszał
jakieś przeciągłe a melodyjne tony, które mu z daleka wiatr za-
chodni przynosił.
„Wypuszczam konia i gonię za śpiewem;
Śpiew ten brzmiał w niebie, na ziemi, dokoła —
Góraz doganiam wyraźniejsze tony,
Wkrótce ujrzałem złoty krzyż kościoła:
Tym smutnym śpiewem brzmiały wasze dzwony.**
Prześliczne jest miejsce, gdzie dziki ten syn pustyni opisuje
^•rwflze wrażenie , jakiego doznał za wnijściem do chrześcijański^
iwiątnicy:
tl7
^Wchodzę — stanąłem przy ciemnym filarze,
W oczach się lśniły złociste ołtarze,
Wyście śpiewali i światła palili.
Sdana jak niebo gwiazdami okryta;
Każda kolumna jak palma stepowt,'
A na jćj 'czole złoty liść rozkwita,
A pod jej stopą skała marmurowa.
Promień z barwionych bijąc szyb kościc^a,
Niósł z sobą obraz na szkle malowany,
A potem w dymie kadzideł zbłąkany,
W mglistych błękitach utworzył anioła.
Nie znałem wówczas sztuki malowidła.
Widziałem tylko, że anioł nade mną
Roztaczf^ złotem malowane skrzydła,
Spływał i patrzał w duszę moją ciemną**...*
Wrażenia te tak silnie wstrząsnęły duszą Araba, że porzu-
cił wiarę ojców i został chrześcijaiuuem.
^ \,Ty mówisz, mnichu, że to dzieło cnotj^? —
Ale Bóg ciężką zesłał na mnie karę!
Dni moje gorzkie zatruły zgryzoty: ^
Wszyscy odbiegli, bracia się zaparli,
Sam ojciec przeklął: — ^Idź wyrodne dziecię!
Idz w świat! i zostań sam jeden na świecie^**...
Ta klątwa ojca spełniła się dosłownie. Młody renegat, ode-
pchnięty i nienawistnie prześladowany przez swoich, ziścił nawet
sam owo straszne przeldeństwo. Zaczepiony przez brata, zabił go,
nie wiedząc w chwili czynu, komu śmiertelną ranę zadaje. Na-
padnięty potem przez ojca, uszedł wprawdzie przed jego gniewem
i przywdziawszy habit zakonny, zagrzebał się w owym samotnym
klasztorze. Lecz i tam dosięgła go fatalna siła przekleństwa. Prsy
odpieraniu napadu jiAiejś tłuszczy Aral)ów, którzy w nocy, znie-
nacka, uderzyli na klasztor, żeby go złupió, jegoto oręż powalił
tri^lfp herszta owego tłumu. Klasztor został ocalony, ale się oka-
aało, że tym hersztem — był jogo ojciec...
Tak więc (nie przeczę, że wielkiw kontem podobi<^twa do
118
prawdy!) jaga własna ręka spełniła w całćj grozie owę klątwę oj-
cowską.
^I pokolenie płacze- po swym królu;
A jam ostatni z królów pokolenia,
Jako pszczół giatka, gdy w wymarłym ula
Siedzi posępna nad córek grobami,
I sama szuka grobowego cienia.^
Mógłby teraz zażywać spokoju, kiedy wyginęli jut wszyscy,
którzy mu go zamącali, gdyby,., nie własne jego serce! Onoto
zaczyna się teraz domagać pray swoich, których zaspokoić nic
nie potrafi na ziemi. Świat nowy, w który przeszedł , murem opa-
sany klasztornym, nie odpowiada jego pragnieniom, nie czyni za-
dość jego ideałom, i nie może być jego światem! Takie życie,
to śmierć przed zgonem, to martwość! Pod kapturem zakonnym
„Myśl moja wyschła, jak źródło stepowe,
Ja sam jak palma usycham i więdnę^...
Nawet pacierze tych ludzi, których już widzi w myśli snu-
jących się około trumny, w której go zamkną, gdy umrze: —
martwe to modły, zimna to boleść!
„Niosą kir, kobierce
I światła w rękach i zakryte czoła;
Modlą się za mnie — lecz nawet pozoru
Nie ma boleści ! . . . Zimne mnicha serce
I modły zimne jak mury klasztoru !'^
Domierza tedy życia/ w chrześcijańskim klasztorze, ale wi-
dzi się w nim jakby wygnańcem z innego świata, jakby obcym
pośród obcych. A tamten świat, do którego myślą powraca „cho-
ciaż łza jego, pamięć przodków plami:^ już się także
odsunął od niego przepaścią nieprzebytą na wieki! Ani więc tu,
ani tam — nigdzie — nie ma dla niego miejsca ! Żył samotnie —
umiera z uczuciem opuszczonego przez wszystkich, z wiedzą, że
i za grobem nie znajdzie swojej sfery. Żałuje przeszłości, którą
zmamow;ał, rozpacza o przyszłości, której nie zasłużył. Ostatnia
jego wola zaleca, aby mu wykopano gdzie na samotnych stepach
grot)owiec, wśród jakiej kwietnój oazy, gdzie może drzewa czul-
sze będą, niżeli serca ludzkie.
m
l)rngi poemat, zatjtdoiRrany Arab, nwaiam ta poroniooy
płód excentryczn6j . . . mizantropii raczej; 'aniiellfaritazyi; "Sło-
wacki tak 8ię wżył" w ten świat ideałów ujemnych , ii mu się
udawało, ie doić nienji w ten ton nienstająoój zwady z całym
rodem człowieczym, żeby zagrać melodyą, icby stworzyć poemat.
Przesuwa tu przed oczyma naszemi wichrzącego, jak uragan
stepowy, nie człowieka, ale demona jakiegoS, którego przeszłość
zgoła niewiadoma, a tómsamóm i powody całój jego w^iekłoici
zwrSconej przeciwko ludziom. ITTe znam żadnego dżieSa, nletylka
Sfbwackiego', ale w całej literaturze, naszój i postronych, w któ-
r^mby treść całij owój wtedy przez niego wyznawanój doktryny
była wypowiedziana tak wręcz i l)ez żadnej ogródki, jak właśnie
w tym poemacie. Jestto najlepsza satyra, jaką dla zdyskredyto-
wania stanowiska takowego tylko było można napisać. Sądzi się
sama i nie ma potrzeby dłużój się nad tą rzeczą rozwodzić.
Przystępuję do ostatniego z utworów, które zamierzyłem ro-
zebrać w tym rozdziale, ^0 Żmii; i zdaje mi się że się nie roz-
minę z przekonaniem ludzi mających zdrowe zdanie o tego ro-
dzaju rzeczach, jeżeli powiem, że ten oryentalno- ukraińsko -hi-
storyczno - fantastyczny poemat o sześciu pieśniach nie tylko z wyż-
szego, to jest etycznego punktu widzenia, ale nawet i pod wzglę-
dem artystycznym uważać trzeba za pracę, która się zupełnie nie
ndała^ autorowi. Pozostawia ona przy czytaniu niesmak jakiś
,wielce niemiły, którego powody zdaje mi się, nie polegają jedy-
nie na zbyt rażących nieprawdopodobieństwach, jakie się tu spo-
tykają , ale jeszcze i na czómś więcój. Autor sądził o tóm wszy-
skióm inaczój. Nazwał utwór ten romansem poetycznym
z podań ukraińskich i zamieścił go na samom czele tomu
pierwszego w przekonaniu, że to jest najdoskonalsze dzieło j^o
ze wszystkich, które wtedy ogłaszał. Oto, cowtój mierze pisał do
matki, która jak się zdaje musiała była w ogóle zrobić jakąś
mniój korzystną uwagę o budowie niektórych jego utworów.
^Zdanie Mamy jest zupełnie słuszne; ale przeczuwam,
że postrzegany przez Mamę" brak w całościach jest skutkiem
120
rozpierzchłych pie&ni Żmii. Muszę vięc ta wam wyzna-, łe
ten nieporządek w akładzie jest koniecznym , te Żmija zda-
niem mojćm i wszystkich jest najdoskonalszym z moich po-
ematów. 'JM«i z najsławniejszych naszych krytyków {?). po-
Wl0dztał o mme przeczytawszy Żmiję, że oały naród oiył '
^ w pieńni; te tam, gdzie inni z murów cegiełki dobywali, ja
całe mury wzniosłem. Cieszy mnie, że Żmiję wszyscy znaj-
dują najlepszym, bo to jest mój ostatni poemat; widać więc,
że postępuję i kształcę się^. (dnia 30 lipca 1832 z Paryża).
Ta wzmianka o zdaniu owego „najsławniejszego z krytyków"
dostarcza tylko jednego przykładu więcój na to, że jeżeli w in-
nych literaturach krytyka jest wielką dźwignią i dla powodzenia
pisarzów i do kierowania smakiem czytającego ogółu: — ^ u nas
rzecz się ma wcale przeciwnie. Tak zwani krytycy nasi — z ma-
łym wyjątkiem, począwszy od pierwszych czasów, gdzie się zja-
wili — uczynili wszystko , żeby *iedyś powiedziała o nich ta karta
dziejów literatury, która tę sprawę podniesie, że gdyby autoro-
wie i zdrowa częśó społeczeństwa byli poszli za nimi: byłoby się
wreszcie skończyło na tem, że u nas czarne byłoby białóm, ro-
zumne niedorzecznóm , chorobliwe szczytnom, oklepane jedynie
uprawnionóm i t. d. Dałaby się z tego textu napisać bardzo cie-
kawa monografia i warto, żeby się kiedy kto zajął tym przed-
miotem. Bajka Krasickiego o Młynarzu, synu jego i ośle mogła-
by tu służyć za illustracyą do każdój karty; i wyszłyby na wierzch
rezultaty zabawne i ciekawe, choć niekoniecznie pochlebne, atom
mniój budujące... Go się tyczy autora Żmii, snąć go łudziła albo
ta okoliczność, że było to najmłodsze dziecię jego ducha, albo
mu też może to pochlebiało, że cała osnowa tego poematu by-
ła jego własnój inwencyi. W notach dodanych na końcu poe-
matu wyraźnie zwraca też autor na to uwagę, że „romans tu
tunieszczony jest prawie zupełnie utworem imaginacyi.** Z dal-
szych' słów wynika, że wszystko, co przejął gotowego z podań
przeszłości do ułożenia sobie tak rozległego przedmiotu, ograni-
czało się do następujących bardzo mało ważnych punktów oparcia.
Jest gdzieś na Ukrainie wał ogromny, nazywany przez lud wa-
łem Żuui; ten zaś zdaniem niektórych miał być jednym z pierw-
szych i najdawniejszych wodzów Zaporoża... Wiadomą dalój
jest rzeczą, ie Kozacy na łodziach swoich, które nazywali czaj-
kami, podejmowali nieraz dalekie wyprawy morskie, i czasem
zapędzali się aż pod miiry samego Garogrodu. Oprócz tego jest
znowa wzmianka w którymś pamiętniku polskim, że razu pe-
wnego został jakiś Basza turecki wzięty w niewolę przez Ko-
zaków i był trzymany na pośmiewisko w klatce, jak drugi Baja-
zet . . . Nakoniec opowiada Beauplan w znanym swoim opisie Ukra-
iny sposób, w jaki Kozacy i Tatarzy polować byli zwykli na
sumaka. Tenże pisarz wspomina też o jakichś ruinach zamku,
wzniesionego niegdyś wysoko po qad wodą na jednej z wysp dnie-
prowych. I oto już wszystko, z czego samemu dopiero wypadło
autorowi dosnuć sobie reszty osnowy dla zapełnienia poenxatu o
sześciu pieśniach. Nie bywszy. zresztą sam nigdy ani w okolicach
nad Dnieprem, ani też w krajach tureckich, któreto światy
obydwa służą tu na przemian za scenę zdarzeń, zmuszony był
puśció wodze fantazyi i ledwie śię tedy owędy wiadomościami
z dmgiój ręki zasilał, jakich ma dostarczali Beauplan, Grądzki,
Zaleski, Goszczyński, a głównie poeci angielscy, malujący oryen-
talne stosunki.
Powyższe okoliczności oczywiście nie mogły być po temu, że-
by dzieło tak założone rozlegle, wypadło tak korzystnie, jak się
tego można .było spodziewać już po autorze Maryi Stuart i Bie-
leckiego. Z tejto' głównie przyczyny koloryt Żmii jakoś zanadto
jest mglisty, "^wątpliwy. Sfera tego poematu zanadto jest fanta-
styczna, jak na poemat tradycyjny w rodzaju na przykład Zam-
ku Kaniowskiego; a zanadto ma znowu t>arwy historyczno-
miejscowej, jak na utwór czystój fantazyi w sposobie Aryosta.
Jest to tak dalece i jedno i drugie zarazem", że ostatecznie czyni^
wrażenie rzeczy, o którój się mówi, że jest ni to, ni owo....
Ale te wszystkie niewłaściwości nie byłyby mogły Żmii —
przy talencie poety — tak stanowczo zaszkodzić, gdyby nie inna
pomyłka, na którą warto zwrócić uwagę. Żeby rzeczy nie prze-
dłużać, pomijam miłczeniem gwałtowne naciągnięcia i nieprawdo-
podobieństwa, na które dzieło to laboruje w wysokim stopniu, a
które zbyt są rażące, żeby potrzeba było je wykazywać. Nie po-
wiem ani. słowa o chorobliwośd figury odgrywającej tu główną ro-
Tom I. 10
122
lę, bo musiałbym chyba tylko powtórzy(C, com w ogóle o ludziach
Stowackiego powiedział. Zato podnoszę uchybienie, którego się au-
tor tylko w samym Żmii dopuścił, a które zdaniem mojóm głó-
wną jest tego przyczyną , że utwór ten w czytaniu męczy i nuży.
Uchybienie to upatruję w posiińiętem po za wszelkie granice mia-
ry rozstrzeleniu pojedynczych ustępów Żmii. Niepodobieństwem
jest dla czytelnika, aż do środka pieini piątój (a zatóm przed-
ostatniej), ogarnąć tu okiem wiązania łączącego poszczególne zda-
rzenia i epizody w całość. — Skądinąd podnosi to wprawdzie ar-
tyzm dzieł poetyckich, jeżeli miesza się do ich składu i cokol-
wiek nieprzenikniouój na razie tajemniczości. Wyłożenie wszystkie-
go od razu jakby na dłoni — z rozmazującą najmniejsze drobnostki
expozycyą, spospolitowałoby tylko osnowę poematu. Taka zupełna
ewidencya może być tylko zaletą prozy, a nie poezyi. Ale autor
nasz przesadził ta w dobrych chęciach, i posunął ubieganie się o
tę kunsztowną nieprzeniknioność w budowie Żmii do tego stopnia,
że zamiast czytelnika zaciekawić temi ciągłemi zagadkami, które
jnn poddaje, raczój go czyni wreszcie obojętnym na wszystko.
W pierwszej pieśni maluje w obszernych ramach łowy na
sumaka. Ponieważ wcale. się nie domyślamy, jaki te łowy zwią-
zek mieć mogą z głównóm założeniem powieści , czytamy je z roz-
tai^ieniem, życząc sobie co prędzej końca. Następuje pieśń dru-
ga, a w niój wprowadzenie nowój zupełnie postaci, Xeni. I tu
znowu ani sposób dorozumieć się, co ta epizoda ma za związek
z łowami, i co ona znaczy w całości poematu? Dociekamy, kto
jest ta Xeni? Przypominamy sobie, żeśmy coś podobnego już i
gdzieindziój widzieli — w Zamku Kaniowskim. Natrętna kochanka
Nebaby nawet imieniem się nie różni od zagadkowej postaci wtój
części „Żmii^. Ale Słowacki daje domysłom naszym inny obrót,
wkładając w sam środek tego epizodu długą „Powieść koza-
eką" o Rusałce w sposobie dumek Zaleskiego. Tym ustępem
najmityczniejszej osnowy najzupełniój zbija nąs z tropu, na któ-
ryśmy już już wpadali. To też przeczytaliśmy całą część drugą
dzieła i znowu nie rozumiemy nic! W nadziei, że nam zagadkę
wyjaśnią dalsze karty, przystępujemy do pieśni trzeciój. Ale tu
zastępuje nam drogę znowu inny obraz, obraz zbrojnój wyprawy
123
czajek kozaokieh na morze Czarne. Czujemy się tu wprawdzie
joż na gruncie głównych wypadków; ale się wychyla znowu inny
przedmiot nadaremnych dociekań naszych, Zulcma. Wprowadza
ją poeta tak tajemniczo,, że się o;5lonioną być zdaje całemi war-
stwami mgły nieprzejrzanej. W pieśni czwartej przychodzi na peł-
nóm morzu do boju między czajkami Żmii a jalumś okrętem tu-
reckim. Selim, syn baszy i dowódcy tego okrętu, ginie w tój
walce, sam basza pierzcha. Lecz kto ten Selim? kto ten basza?
jakie znaczenie tej potyczki na morzu? czy było to tylko zajście
przypadkowe, czy też ma bliższy z^^iązek z główną osnową? —
I to wszystko — jeszcze zagadka! I w piątej nawet pieśni cała
pierwsza połowa ma znowuż wszelkie pozory ustępu nienależącego
do rzeczy. Chodzi tu o wzięcie w niewolę jakiegoś baszy natol-
skiego, które też i przychodzi z wielkim trudem do skutku. Do-
pito wreszcie od środka tej części Żmii, naraz zaczyna się wy-
jaśniać, że te wszystkie pasma rozpierzchłe, które w pojedyn-
czych pieśniach nużyły i niecierpliwiły uwagę, tworzą całość je-
dnolitą i dopełniają się wzajem. Łowy na sumaka — Xeni ze
swojóm dziecięciem — powód istotny wyprawy na miasta muzuł-
mańskie — zapalczywa walka z Selimem — szalona nienawiść ku
baszy, którego Żmija nareszcie pochwytuje w niewolę — zagadko-
wa osobistość Zulemy itd. wszystko to nagle staje się teraz zro-
zumiałem, usprawiedli^ionem 5 dodałbym że się staje i pięknem,
gd^by było rzeczą ludzką , przeistoczyć naturę wrażeń — już ode-
branych. Ale wrażenia odebrane należą do przeszłości, a ta stę-
gła jest i nic działać wstecz na nią nie może. To też przez to
zanadto późne odkrycie nader sztucznego węzła powieści mało się
zmienia na lepszo ostateczny sąd czytelnika o dziele, które już
jest przeczytanym i w ciągu czytania nie bardzo zajmowało.
Stanęliśmy, u kresu. Znamy teraz już ducha tych pierwszych
prac Słowackiego, na mocy szczegółowego tychże rozbioru, i poj-
^srajemy wszyscy podobno, ileto prawdy było w owych słowach
•Mickiewicza, że poezya tego młodego wieszcza - to gmach, sta-
124
wiany piękną architekturą jak wzniosły kościół, tylko ie w ko-
ściele tym Boga nie ma. Zdanie to na razie oburzyło Juliusza.
Bo też jprawdopodobnie nie rozumiał on jeszcze wtedy, co ma
.właściwie Adam zarzucał. Słowa te na pierwszy rzut oka wyglą-
'tlają iia zarzut bezbożności. Do bezbożności Słowacki ani w ży-
ciu własnym, ani w pismacłi swoicłi się nie poczuwał. Lecz Mi-
ckiewicz miał też zupełnie co innego na myśli i wyrzekł to, co
rozumiał, w formie przenośni, a nie w dosłownym sobaio. Nie
wytykał on tu Tjraku religii , ale brak rzeczy , która t^msamem
jest w poezyi, czem jest obecność bóstwa w kościele; wytykał
brak tego, co stanowi cel wszelkiej sztuki, a tem jest: wiara
w lepszą cząstkę człowieka i w możność doskonalenia się jego tak
jako jednostki, jako i w zbiorowości. Skeptycyzm społeczny zabija
wszelkie popędy działania , a* tómsamem znosi i podstawa samejże
poezyi, tój najpotężniejszej dźwigni z materyalizmu ku ideałom.
W kilka lat potom i samemu autorowi Żmii otworzyły się
oczy na ten brak w początkowych jego kreacyach. Już w trzy
lata po ogłoszeniu takowych, przyznał si^^ matce, że „znienawi-
dził swoje pierwsze utwory i że czuje potrzebę, aby coś jasnego
najpełniało jego karty, aby więcój łez było w słowach". . . A pod
koniec życia jeszcze surowiej o nich sądził. „Wstyd mi — mówił
natenczas — wielu melancholii byrońskich. Strach, aby one nie
zaraziły innych."
W samćj rzeczy, byłato tylko jakaś naleciałość skądinąd,
której się w młodszych latach wielki ten talent poddawał. Byro-
nizm — pojmowany i przesadnie i jednostronnie — oto , co przyjął
Słowacki nie tylko za regulatora w pracach swoich autorskich,
ale poniekąd nawet i w życiu. I w życiu swojem , zwłaszcza za mło-
du, był on w wyobrażeniach i sądach, w nałogach i imaginacyj-
nych cierpieniach swoich, co się zowie bajronistą. Było w tem
z razu coś sztucznego; lecz wzrósł młody nasz poeta i dojrzewał
pod wpływem tego kierunku tak konsekwentnie i systematycznie,
że mu się to bajronizowanie wreszcie przemieniło w drugą naturę.
Ale bo też młodość Juliusza przypadła właśnie na czasy naj-
głośniejszój sławy i największej w świecie umysłowym przewagi te-
125
go genialnego człowieka. W7g<Mt>wanie i»zewagi tój pocayna się
od roku 1824, roku śmierci Byrona. Wprawdzie był Byron już
i za życia przedmiotem powszechnego podziwu. I wielbiciele jego
i antagoniici (a było ich pomiędzy Anglikami niemało), w ttm
jednem się między sobą zgadzali, że był tó geniusz pierwszego
rzędu. Stemwszystkióm aż do r. 1824 wyjątkowe, niezwyczajne,
częstokroć gorszące okoliczności jego życia rzucały cień niekorzy-
stny na wszystko, co tylko wychodziło z pod jego ręki. Oskarża-
no go o rzeczy, które popełnił i których nie popełnił. Do nieko-
rzystnych o nim pogłosek, które miały po sobie słuszność, docze-
piło się — nie powiem drugie tyle, ale nieobliczone mnóstwo
baśni i potwarzy ohydnych, wylęgłych w bujnej wyobraźni jego
nieprzyjaciół lub też tych bezmyślnych plotkarzy, którzy choć go
nie widzieli na oczy, umieli jednak rozpowiadać o nim, jakby go
znali najlepiej. Z tak mętnych źródeł* wyrobiła się o nim z cza-
sem opinia — w Anglii i po za Anglią — najbałamutniejsza
w świecie. I na mocy tej opinii nie tylko ryczałtem potępioiK) ży-
cie jego prywatne, ale potępiano i cały zawód jego jako pisarza.
Dzieła Byrona miały rzeczywiśde więcej związku z osobistością
autora, aniżeli by to powiedzieć można o jakimkolwiek innym
pisarzu. Rzadko tylko i wyjątkowo podejmował on , przedmioty,
któreby nie potrącały o zdarzenia rzeczywiste-, których był świad-
kiem, uczestnikiem lub sprawcą. Dodajmy do tego, że wszystko
co pisał, lubił otaczać umyślnie jakąś tajemniczością. Przy takich
okolicznościach ani się było można spodziewać spokojnego i bez-
stronnego sądzenia jego utworów. Chcąc je rozumieć, trzeba było
znać wewnętrzne dzieje poety, a te zaledwie najbliższym przyjaciołom
Byrona były wiadome. Liczba takowych była bardzo mała, wre-
szcie nikt ich natenczas nie słuchał. To teź- nawet najżyczliwsi,
pod wpływam ołnegających po eałej Europie plotek, dziwnie so-
bie tłómaczyli jego kreacye. Przypomnijmy sobie tylko na przy-
kład, co Gothe w szczególny sposób rozpowiada oznaczeniu Man-
freda, w rozprawce pisanój w kilka lat po ogłoszeniu tego
dramatu, ale jelcze za życia autora! Jeżelić więc tak niepodle-
gły, tak bystry i życzliwie dla Byrona usposobiony umysł nie był
zdolny ani przeniknąć prawdy, ani też w jej czystem świetle spo"
126
glądać na jego twory: oóż dopiera m K7obiraienie mog^ mieć o
nich cała massa zwyczajnych czytelników?
Dopiero tedy po śmierci jego nastąpiło, qzego się zresztą i
sam Byron spodziewał. Znajdują się w pamiętniku jego te sło-
wa: — ^Sprawiedliwo&ć będzie mi wymierzona wtedy dopiero,
kiedy ta moja ręka, która to pisze, będzie tak zimna, jak ser-
ca, które życie moje zatruły.^ — Począł się teraz objawiać na-
gły a stanowczy zwrot wyobrażeń, w kierunku ku zupełnej re-
habilitacyi zmariego, ku apoteozie nawet, choć do takowej zno-
wu nie było dostatecznych powodów. Zwykłe to zjawisko w kole-
jach sądów ludzkich , zawsze skłonnych do przeskoku z jednój
ostatecznoici w drugą... Zmiękły serca surowe na sarnę wjleńć o
zgonie wieszcza. Zgon ten zbyt wczesny, w 37 roku życia, w po-
rze najwyższej siły jego geniuszu — zgon idealny i prawie boha-
terski, na klasycznój ziemi Hellady, w chwili jój wybijania się
z pod barbarzyńskiego jarzma na niepodległoić , wśród usiłowań,
które odepchnięty od własnej ojczyzny Byron nie tylko majątkiem
własnym sowicie wspierał, lecz i pieśnią natchnioną to wywoły-
wał, to unieśmiertelniał — zgon ten mówię pod tylu względami
chlubny i nadzwyczajny rozbroił zaciętość wszystkich. Teraz do-
piero — odezwali się wielbiciele poety. Z dokumentami w ręku
przemówili przyjaciele zraarłega Pojawiły się równocześnie bio-
grafie, pamiętniki, wspomnienia, listy, rozmowy i tym podobne
pisma dotyczące Byrona. Odparto fałsze, uchylono potwarze,
odsłoniono zalety i piękną stronę zgasłego życia. Stanął rzetelny
wizerunek poety — wizerunek poetyczny nad miarę, uwieńczony
aureolą cierpień i krzywd, w znacznój części niezasłużenie do-
znanych — w moralnym względzie daleki wprawdzie od ideału i
ze wszystkiemi znamionami krewkości ludzkiej , ale dlat^o oie
gorszy od tysiąca innych, którym pomimo t^o przecie nikt nie
zamącał pokoju. W miarę takiój rehabilitacyi osoby autora, za-
częto odtąd w świetle rzetelnój prawdy i o czynach jego poety-
ckich sądzić inaczój, i to pod względem ich moralnego znaczenia;
artystycznej potęgi bowiem nie odmawiano dziełom jego i przedtóm.
Gdy się to wszystko działo w ojczyźnie poety, wzięła i dal-
sza Europa z zajęciem żywszem na nowo dzieła Byrona do ręki.
127
f
Były OBe jej już znane w pewnej części i dawniej z sporadycznych
przekładów francuskich i niemieckich, z których najrychlejsze
przypadają na czasy przed rokiem jeszcze 1820. Ale właściwie
teraz dopiero zaczęto na wyścigi na najrozmaitsze języki tłóma-
czyć wszystko, co tylko pochodziło z pióra Byrona. Nie było w Eu-
ropie literatury, na którejby obliczu w latach owych nie pojawił
się już mniej, już więcej wydatny odblask natchnień tego poety.
Temu powszechnemu prądowi nie mogła się oprzóó i nasza
literatura. Wjrfyw Byronizmu w Polsce, przed rokiem 1830 i
przez kilka jeszcze lat potem , był w samej rzeczy większy może,
niż się to dzisiaj niejednemu wydaje. Zestawienie przekładów dzieł
Byrona na polskie nie daje wprawdzie ani o czasie, ani o sto-
pniu tego wpływu dokładnego wyobrażenia. Gdybyśmy bowiem
z nich o tem mieli brać miarę, to wypadłoby wnosić, że przewa-
ga bajronizmu zaczęła panować u nas na dobre dopiero około r.
1833; all)Owiem najlepsi nasi tłómacze tego poety wtedy dopie-
ro wystąpili.*) Tymczasem wniosek taki byłby zupełnie 'mylny.
*) Notuję tu najcel niej szych :
Julian Korsak (Więzień Csyllona 1880, L^ra 1883). Adam
MickiewicB (Giaur 1834). A £. Odyniec (Korsarz 1884, Na-
rsecsona z Abydos 1838, Niebo i Ziemia 1841, Mazepa 1843).
Franciszek Morawski (Więzień Czyllonu 1841, Manfred, Ma-
zepa , Oblężenie Koryntu , Paryzyna 1 853). Józef Paszkowski
(Manfred, Kaim 1842). Antoni Zawadzki (Werner, Żale Tassa,
Narzeczona z Abydos, Wyspa 184G). Antoni Czajkowski (Beppo,
około tegoż czasu; Don Juan, w rękopisie). W. hr. Baworowśki
(Childe Harold 1856, Don Jnan 1868). Michał Budzyński (Chil-
de Harold 1857, Proroctwo Dantego 1858). Adam Pajgert (Wy-
spa 1859). Michał Chodźko (Manfred 1860).
Pierwsi nasi przekładacze Byrona , Bruno hr. Kiciński (Kor-
sarz, Oblężenie Koryntu 1820) i Władysław Ostrowski (Dzie-
wica z Abydos 1821, Giaur 1830), nie mieli sił po temu, żeby dzlS
jeszcze można było kłaśd jakiś przycisk na ich przekładach. Pierwszy,
to jest Kiciński , tłómaczył zresztą tylko z francuskiego, a nie z ory-
ginała— Przed rokiem także jeszcze 1830 spolszczył niektóre pieiSni
Byrona przecudnym wierszem Mickiewicz (Pożegnanie Childe Harolda—*
Sen — Eutanazya). Lecz to są rzeczy krótszej objętości.
Oprócz tych wszystkich co tylko wymienionych , było jeszcze po
r. 1834 kilku innych mnićj zai^użonych Uómaczów polski^ Byrona.
m
Od ozasa bowiem pojawienia się Pie&ni Janusza, Komedyi
Nieboskiój i Pana Tadeasza, a zatem wła&aie od r. 1833i34
poezya nasza zaczęła brać taki obrót, ie bajronizowanie , jeżeli
się kiedy wynurzyło na nowo, to należało już w każdym razie
do zjawisk wyjątkowych i mniej też cenionych w piśmiennictwie.
Tem bardziój zato zajmował ten kierunek umysły między 1824
'a 1833. O czem ażeby się przekonać, nie doić jest dopatrywać
posępnych barw bajronowskich na Me takich kreacyi pierwszego rzędu,
jak na przykład Zamek Kaniowski albo Marya; lecz trze-
ba spojrzeć na płody poetów i rymotworców pomniejszych. Na-
śladownictwo tych pisarzów przesadne, a wreszcie entuzyazm bez-
warunkowy dla dzieł Byrona i dla wszystkiego, co tylko tchnęło
tym duchem , musiał w gronie młodszej mianowicie generacyi prze-
chodzić wtedy wszelkie granice , skoro jeden z ludzi naszych najwy-
trawniejszych a zarazem najwyrozumialszych , Brodziński, widział
się zmuszonym w tym przedmiocie głos zabierać po kilka razy,
przestrzegając w cierpki sposób przed niebezpieczeństwem grożą-
cóm z tój strony literaturze. Brodziński zaprawdę nie nal^ał do
liczby przeciwników nowego zwrotu poezyi. Owszem, onto był,
który się głównie przyczynił do nadania jój takowego kierunku.
Z samej zasady byłto zatem w owój kwestyi sędzia bezstronny.
A jednak w rozprawach jego krytycznych z czasu przed r. 1830
znajdujemy częste wycieczki przeciw tej manii ogamiającój umysły.
Oto, co na przykład pisał był o tóm w rozprawie O Exal-
tacyi i Entuzyazmie:
^Byron pędzlem najwięcój poetycznym zaciera wszelką poe-
zyę tego i przyszłego świata. W nieśmiertelności i nieskończono-
ści same tylko nicość pokazuje i chciałby, żeby człowiek do ni-
czego nie przywiązany, niczemu nie ufający, wkoło boleścią i ni-
Wyczerpającą o nich wszystkich wiadomość znaleść można w dobrym
artykule bibliograficznym przez K. Estreichera zamieszczonym w Roz-
maitościach Lwowskich r. 1859, Nr. 17 i 18.
Dzięki usiłowaniom wymienionych pisarzy, posiadamy obecnie
całego już niemal Byrona przełożonego na polskie. Nie znalazły tłó-
macza dotąd tylko jeszcze następujące (większe) utwory: Marino
Faliero, Dwaj Foskarowie i Sardanapal. —
ooicią zagrożony, sam w sobie piekło wzniecił i w nićm się stra^
wił. Nie Wirgiliusz, jak Dantemu, nie Muza, jak wszystkim
poetom, ale zły duch otwiera mu, równie jak jego Kaimowi, i
serca ludzkie i indaty nadziemskie, kryjąc we wszystki&m rzą-
dzącego Boga. Nadto, umiał on słaI)OŚciom ludzkim nadać nie
tylko powab, ale i pewny pozór wyższoki, którój źródłem i ce-
lem jest tylko namiętność w sobie ograniczająca człowieka i kłó-
cą go z sobą samym....
^ Czuję, na jak wiele się ważę, mówi dalój Brodziński, czy-
niąc podobne uwagi o geniuszach tak słusznie wsławionych. Prze-
cież zważając na pochop do naśladowania poetów, którzy tak
oddzielnem byli zjawiskiem, godzi się w sprawie prawdziwój poe-
zyi przemówić. Byron sam tylko mógł być takim , jakim był poe-
tą. Próżno każdy usiłuje trafić jego drogą do celu. Od niego
poczęli młodzi poeci gwałcić swoje pogodne uczucia, nosić w ser-
cu sami nie wiedzą jakie tajemnice, i gorzko marzyć i szukać
tego, co właśnie w pełności mają. Niknie w nich poetyczna na-
iwność; wiosnę życia szpecą nienaturalnie, liściem jesiennym od
zarazy pożółkłym. Miasto tkliwego udziału ze światem, który ich
nęci do siebie, kłócą się z nim; wyszukują starannie, ażeby tę-
sknić do czegoś, rozbierają swoje uczucia, jak bohaterowie sceny
francuskiej swe położenia i w sprzeciwieństwie z własną naturą
chcą znaleść poezyę^...
Za te słowa o Byronie gromił późniój Brodzińskiego Mickie-
wicz z katedry w Ck)ll^ge de France.*) I rzeczywiście zdaje się
być na pozór wiele przesady w tych sądach Brodzińskiego o
duchu lorda -poety. Wszelako krytyk nasz nie polemizował też
z nim samym, ale z jego naśladowcami, o których śmiało po-
wiedzieć można, że więcej w utworach ich bajronizmu, aniżeli
w samym Byronie. U tego bowiem zawsze jest takt artystyczny
i pewna miara we wszystkióm. Są zawsze okoliczności, które
demoniczność postaci jego albo łagodzą , albo przynajmniój tłóma-
czą; które pozwalają jój się pojawiać, lecz że tak powiem w for-
mie koncesyi. Bajroniści przeciwnie przyjęli wszystkie desperacye
*) Obaci Kurs roku Ugo, lekćya 29,
T«ni L 17
130
bajrońskie za wątek uprawniony sam przez się, 2a materyał go-
towy— za rudę czystego złota, którą tylko topić i przelewać
w posągi. I dlatego też miał rozważny autor Wiesława zupełną
słuszno&ć, kiedy wypowiadał przekonanie, że naśladowanie tego po*
ety może być dla nas daleko więcej szkodliwym , niż wszelkie inne
naśladownictwo. Jeżeli zaś co samym skutkiem usprawiedliwiło te
Brodzińskiego obawy , to właśnie rola w jakiój wystąpił na po-
czątku swego zawodu oto nasz młody poeta! Bajronizm jestto
klucz jedyny, za pomocą którego zrozumieć. można, jak człowiek
genialny, tylu nadzwyczajnymi warunkami usposobiony na pra-
wdziwego wieszcza narodu, mógł się przez czas tak długi zaprzą*
tać ideałami, które były po za wszelką wspólnością z grun-
tem naszego poczucia narodowego. Qzy zwrócimy uwagę nasze na
ogólne idee podłożone dziełom, któreśmy co tylko przebiegli, jako
pomysły zasadnicze , czy też na ludzi w nich działających : w je-
dnym i drugim razie wniosek nasz nie będzie inny, jak tylko
że te wszystkie typy były odbiciem (dodajmy mocno skrzywio-
nómJ) tradycyi byrońskich.
ROZDZIAŁ PIĄTY.
Droga połowa rol^u 1832. Ukończenie poematu L ambr o. Smutne
doniesieifia b domn. Nowe niesnaski z Mickiewiczem. Dziady. Nagłj
wyjazd z Pai7ia.'P. Lenormand i podróś do Genewj.
Ogłoszone poezye stanowiły przez kilka miesięcy po ich wy-
daniu główny przedmiot, na który była zwrócona nwaga autora.
W listach swoich z owego czasu często do tego punktu powraca,
jułto udzielając matce wiadomości o t^m , co o dziełach jego emi-
gracja sądziła, już odpowiadając na uwagi, jakie o nich przesy-
łała mu rodzina jego z Krzemieńca. Były bo też i szczególne
przyczyny, dla kt<Sryeh pragnął, aby to pierwsze jego wystąpienie
dobrze było przyjęte. Miał on już wtedy w tece materyału nowe-
go dosyć na zapełnienie trzeciego tomu. Poemat L ambro już
był ukończony w r. 18?2 (i to w pierwszyclTifiiesiącaćh). CŁo3zi-
ło więc znowu o fundusze na pokrycie dalszych kosztów nakładu,
a miała ich dostarczyć dopiero sprzedaż dwóch tomów wydanych?
z którą jednak nie wiodło się tak pomyślnie księgarzom , jak się
z razu autor spodziewał. Dlatego też ogłoszenie trzeciego tomu
wypadło odłożyć na czas późniejszy...
Pomiędzy listami, jakie z powodu dzieł ogłoszonych poeta
nasz od różnych osób odbierał , doręczono mu i słów kilka z Wil-
na—od Ludwiki Ś. Przypominam, że posłał j^j był w lipcu
jeszcze exemplarz dzieł swoich w darze, a przytem i list, z po-
wodu którego równocześnie pisał do matki: „O! gdyby ona odpi-
sała do mnie! Ale nie spodziewam się**... CM;óż nad spodziewa-
nie jego, po trzech miesiącach — z początkiem października —
podziękowanie za pamięć od Ludwiki nadeszło.
132
„Ile z listu sądzić mogę, Ludwisia nie gniewa się za
pamięć moje; owszem gniewa się, że za mało pamięci o
niój w książkach. Oto są słowa z jej lista: — ^^Miło mi
było w moj^j cichój samotności przebiegać te odcienie myśli
i nczuć znajomój mi duszy. W tych tworach poetę tylko
widać — chował się człowiekr— ; nieraz się jednak człowiek
zdradził, a ja go poznałam... Żadnej już nie czytam k«iąż-
ki ; ale poezye Pana jak przyjaciela dawnego, nie jak książ-
ki przyjęłam, i tak zostaną u mnie, póki ja jeszcze cier-
pieć będę na ziemi.**" (Z listu z d. 8 Grudnia 1832 r.).
Na to spostrzeżenie, że się w utworach jego poetyckich ukry-
wał człowiek, rzucił autor taką uwagę:
y,Spodziewam się, że jak wydrukuję Lambro, to mnie
nie będzie obwiniać, że się kryję z mojemi uczuciami. My-
ślę tylko nad tem, że trudno go będzie tam przesłać, bo
Lambro straszny"...
Zresztą ówczesne życie Słowackiego w Paryża nie nabiendo
wcale w oczach jego powabów. Znajomość z rodziną p. Pinnard
była utrzymywana, ale jakoś od niechcenia. Z samą panną Korą
to zrywał, to zawięzywał znowu; lecz stosunek ten nie obiecywał
długiój przyszłości — mimo jój przywiązania do niego. To też
wyobraźnia jego łatwo zajmowała się innemi wrażeniami , przy
lada sposobności — zawsze przelotnie i zawsze w taki sposób, że
serce jego wtóm wszystkióm wcale nie brało udziału. Więcej ono
było przystępne dla uczuć przyjaźni, choć i w tym względzie nie
było ono otwarte dla byle kogo. Z pomiędzy małej liczby osób,
które wtedy w bliższych zostawały stosunkach z poetą naszym,
był może jeden tylko, o którym powiedzieć można, że go łączyła
z« Słowackim prawdziwa przyjaźń. Byłto człowiek cierpiący, scho-
rzały, nierokujący długiego życia; nazywał się Zienkowicz. Do
niegoto ściąga się, co tu przytaczam z jednego z listów pisanych
w owym roku do matki:
„Odebrałem znów list z Wersalu. Wspominam, o nim
dlatego, że słowa napisane na końcu, „twój do śmierci**,
' przez człowieka, który wie sam, że jest jej tak bliskim,
dziwne na mnie i wstrząsające uczyniły wrażenie. Skąd ten
człowiek mógł zawrzóć w dwóch słowach tyle poezyi ! . . . O
godzinie Hz rana wyjechałem do Wersalu, który leży o
dwie nasze mile od Paryża. Zienkowicz wyszedł na moje
133
spotkanie, ale w drodze ominął się ze mną. Przyjechawszy więc,
nie zastałem go w domu , lecz wkrótce nadszedł. Mieszka-
nie jego znpehiie wiejskie. Za domem ma niewielki ogródek,
zarosły trochę dzikimi chwastami i opuszczony, ale bardzo
miły dla mnie, bo właśnie pisząc moje pamiętniki dzieciń-
stwa (Godzinę Myśli), tak się rozmarzyłem w przeszło-
ści, że koniecznie dzień jeden musiałem przepędzić w ci-
chym wiejskim domu. Ogród piękhym tni się wydawał —
było tam kilka Winogradów rozpiętych na murze, — morel
owocem okryty — kilka kwitnących róż — gruszki pachną-
ce — i naokoło mur szary,* a w kącie ławka z drzewa i
nadpróchniała , gdzie córka gospodyni musi co dnia szyć i
pracować, bo koło ławki widać dwie zachowane na pniu
róże blade i już osj pojące się z liści. Na tój ławce usie-
dliśmy, i często przerywając rozmowę, zastanawiałem się
słuchając tój wiejskiój ciszy. Wszystko było zgodne z tą
ciszą; nawet ten młody człowiek, który siedział koło mnie
i oddychał ciężko — blady — i za kilka tygodni może
także cichy i śpiący. — O piątój godzinie siedliśmy z nim
do domowego obiadu. Jak zwykle u chłopców, było dobre
wino, porter angielski, a wtenczas rozmowa zacj^ęła się we-
selsza. Do stołu posługiwała nam córka gospodyni ISletnia
dziewczyna, bardzo do Hersylki (przyrodniój siostry Juliu-
sza) podobna. Stawałem w jój obronie, ile razy mój towa-
, rżysz, jak zwykle, cierpki trochę w chorobie, gniewał się na nią
za uchybienia w potrawach popełnione, bo c2ęsto widział,
że nie dopełnili jego rozkazów, gdy chciał aby potrawy li-
tewskim były zrobione sposobem. Chcąc raz dziewczynkę
zmieszaną wywieść z ambarasu, poprosiłem ją o pacłmiąoy
różowy groszek zatknięty w jej pelerynce. Wybiegła do
ogródka i narwała mi mnóstwo groszków, ale w przyniesio-
nym bukiecie poznałem groszek, który zniknął z jej pele-
rynki, bo wszystkie inne może umyślnie przez nią były
zerwane ciemniejszego koloru. Udając, że tego nie spostrze-
głem, powiedziałem do ni^j: ja nie o te kwiaty, ale tylko
o twój różowy groszek prosiłem. Uśmiechnęła się — zaru-
mieniła i odpowiedziała, pokazując na bukiet: ii est fó, oh!
Yous le reconnaissez bien. — Bardzo mi się podotuila ta deli-
katna scena, i bądź pewną moja Mamo, że żadnóm sło-
wem nie zniszczyłem jej uroku. Potem Zienkowicz oporzą-
dził litewski kaliszan, taki jakeśmy w Wilnie pijali. Było
tam piwo, porter, wino, syrop z konfitur, cukier, cynamon,
cytryna i grzanki, słowem było wszystko, co tylko się mo-
gło w wazie pomieścić... a tak był dobry, że się nawet
mojój dziewczynie podobał ... Po obiedzie poszliśmy do kró-
134
lewskiego pałacu, a kiedyimy wychodzili, dziewczynka wy-
szła za mną na ulicę — i patrzała długo: — odwróciłem
się jeszcze z daleka — uśmiechnąłem się i lekko schyliłem
głowę. Chodziliśmy długo po parku — i słońca krąg czer-
wony zachodził za drzewami, tak że nań patrzeć można
było. O godzinie 9tój wsia<Uem do dyliżansu i tak szczę-
śliwie, że sam jeden w nim jechałeni. Przez całą drogę ma-
rzyłem — jeżeli chce Mama wiedzieć o czim — to o dziew-
czynce. I wkrótce ujrzałem coraz gęściejsze latarnie —
potom elizejskie pola — a potem ogłuszył mnie huk miasta.
O godzinie 1 Itćj wysiadłem na oświecono] gazem ulicy Ri- .
voli. — Wracając do domu, ujrzałem w jednej bra-
mie starca w porządnym surducie z tak schyloną siwą gło-
wą na piersi, że twarzy dojrzeć nie można było. W obu
rękach trzymał kapelusz, ciemność nadawała mu jakąś wiel-
kość nieszczęścia. Wrzuciłem mu do kapelusza pieniądz
miedziany, bo mi przyszła myśl, że to może być udana
wstydzącej się nędzy postać. Stał nieporuszony — milczał.
Wstyd mi było myśli krzywdzącej starca — wróciłem śię i
rzuciłem do kapelusza pieniądz srebrny: — milczał... To
milczenie tak mnie zastanowiło, że gdybym miał pieniądz
złoty przy -sobie, wróciłbym i chciałbym był, żeby je-
szcze raz milczał.... Kochana Mamo! nie czytaj nikomu
tego listu, bo mnie wezmą za głupca, że będąc w Paryżu,
piszę o dziewczynie, co mi dała groszek, i o żebraku, któ-
ry milcząc przyjął jałmużnę**... (dnia 30 lipca 1832).
Oprócz Zienkowicza miał Słowacki w owych czasach w Pa-
ryżu drugiego jeszcze towarzysza, z którym się świadczył i co-
dziennie widywał. Był nim wspomniany już wyżej Michał Ski-
bicki, tensam, któremu przypisane są Arab i Mnich wraz
z wienzem umieszczonym na czele tych utworów. Oprócz tych
dwóch; nie ma w listach śladu, żeby był wtedy w emigracyi kto
inny jeszcze bliższy serca Juliusza. Jest wzmianka (w miesiącu
lipcu r. 1832) o. przybyciu do Paryża Bohdana Zaleskiego,
ale oł)OJętna.
y, Spotkałem dziś rano Boh. Zaleskiego ; zaszedł mi dro-
gę i poznał z daleka, choć bardzośmy się mało znali przed
tóm."
Jest zapisek o Stefanie Witwickim, że także przyłą-
czył się do grona żyjących na wygnaniu, ale z dodatkiem bynaj-
135
mnićj nie iwiadczącym o wielkiej życzliwości. Jest słów kilka o
Łeleweln, lecz niekorzystnych:
nC^owiek z kutasami u botów (tak Sł. zwykle Łele*
wek w tój korespondencyi nazywał) jak antreprener w kło-
potach, tiuci szacunek u ludzi, bo się ciągle intrygą zaj-
muje i W' tutejszej babilońskiej wieży pomieszał języki.
Smutno tu patrzeć na to, co się tu dzieje "".., (list z dnia
9 listopada 1832).
Jest notatka o pani Ilofmanowój , ale także sucha, jeżeli
nie uszczypliwa.
„Jest tu panna niegdyi Tańska i pisze, jak słychać,
opisanie Paryża dla dzieci — może to być bardzo ładne.
Zdaje się, jakoby się tu cała literatura przeniosła, to jest
literatura młoda — literatura kobieca, garbata trochę —
literatura kłótliwa trochę, paszkwilowa — a została się
tylko u siebie literatura klasyczna czyli niema^ . . .
To też w strony ojczyste, do grona rodziny, w przyszło&ć,
która go kiedyś ze swymi miała połączyć, najbardziój się lubił
przenosić my&lą Słowacki z tego gwaru i wiru krzyżujących się
stosunków, jakie tworzyła ówczesna emigracya. Miło&ć matki i
przywiązanie rodziny miały go wynagrodzić za wszystko.
„Gdyby ludzie o wszystkiem nie zapominali — pisał
d. 9 listopada 1832 — ty matko i mój ojciec zostawiliby-
ście mi na świecie wielu przyjaciół. Ja... nie powinienem
ndeć syna, bo nawet dla siebie jednego przyjaciela znaleść
nie mogę — cóżbym mu więc zostawił?^ —
Nadzieja, że odzyska kiedyś miejsce straoone przy familij-
nym stole i że znajdzie wszystkich i wszystko na dawnóm miej-
scu -- ta nadzieja najwięcój w nim podtrzymywała otuchę. Nie-
raz i obojętny przedmiot w Paryżu nasuwał mu na myśl to jego
ulubione marzenie. Oto na przykład pisał razu jednego coś matce
o wybornych brzoskwiniach francuskich, i to mu przypomniało,
że niegdyś o nich w Wilnie i Jan Sniadecki z pochwałami wspo-
minał.
„Kiedyś i ja na starość z Wami zasiędę do stołu, jak
Jan — z siwym włosem i z biidemi najeżonemi brwiami.
Wtenczas będę gadał o paryskich brzoskwiniach**...
Nadzieje jego atoli zamierały jedna po drugiój — za do-
tknięciem o twardą rzeczywistość. Listy nadsyłane mu z kn^a
136
często były zwiastunami bolesnych zdarzeń. Wyczytywał w nich
to o tym, to o owym z pomiędzy dobrych znajomych , przyjaciół,
nieraz i krewnych, że go skrzydła płynącego czasu zmiotły do
grobu. Prawie równocze&nie doniesiono mu włainie w ciągu owych
miesięcy o imierci AIexandry, przyrodniej jego siostry w Wilnie
za mąż wydanćj, i o jego wuju Janie Januszewskim, że powo-
dem długiego niepowrotu jego w r. 1831 z obozu powstańców po-
dolskich nie była, jak zrazu przypuszczano, niewola, lecz zgon
w jednój z potyczek. Po rozstrzygnięciu w taki sposób długiej
niepewnoici o losie męża, wdowa po nim pozostała (Julia) zdro-
bnóm dziecięciem (Stasiem) ściągnęła także do Krzemieńca z Wierz-
chówki, w którój aż dotąd mieszkali. Cała tedy reszta rodziny
zgarnęła się w jedno miejsce, obsiadła jedno ognisko.
nJak Wam teraz dobrze być musi (pisał w liicie z d.
3 wrze&nia) tak wszystkim razem w waszym spokojnym
Krzemieńcu! Wystawiam sobie Wasze koło domowe, i Me-
lankę maleńką, kręcącą się koło smutnego Stasia. Jak Wam
teraz dobrze być musi! Ale jak mi okropnie myśleć, że
kiedyś, powróciwszy do was, nie zastanę tylu osób. A tak
często marzyłem, jakto ja kiedyś będę w domu Olesi, jak
będę z Julka odwiedzał podrosło Julinki. Nie możecie sobie
wystawić, jak to jest trudno oddalonemu o mil kilkaset
pomyśleć sobie, że to wszystko snem nie jest— Wilno bez
Olesi! Wierzchówka bez Julki!..."
W miesiąc póżniój otrzymał doniesienie, że i tój Melanki,
którą sobie wystawiał kręcącą się w familynóm kółku w Krze-
mieńcu, nie ma już w domu rodziców! Była to jego siostra cio*
teczna, córka drugiego jego wuja, Teofila Januszewskiego; dzie-
cina przez całą rodzinę, a azczególniój przez naszego poetę bar-
dzo umiłowana. W żadnym prawie liście on tej maleńkiój nie
pomijał milczeniem; lubił się przypominać jój dziecinnój pamięci i
zawsze zapytywał, co tam porabia? Z Drezna jeszcze (1831) list
jeden pisząc, żartobliwie jój obiecywał, że jak powróci do Krze-
mieńca, będzie ją uczył po niemiecku, „bo ładny to w ustach
dam język." A teraz mu doniesiono, że to dzieciątko zgasło...
Wyjmuję kilka ustępów z listu pisanego pod bezpośrednióm
"^ttOffakm dfawilj (d. 4 października 1832):
ni
-Wczoraj rano o godzinie dtój położyłem si^, aby za*
snąć. Zaledwo zamykałem oczy, usłyszałem stukanie do drzwi
— list od Was — senny siadłem do czytania -^ list ten
spadł cięitarem na rozigrane i drżące prawie zmysły... O!
bo też nigdy nic podobnego nie czytałem, jak ten list Ma-
my. W nim taka ogromna poezya smutku, że nikt, nikt
z żadnych pisarzy do niej się nawet nie zbliżył. Matko mo-
ja! tyle w liście twoim prawdziwej boleści -r- tak wiemój^
że płakałem, czytałem -^ i znów płakałem. Potom na ka-
wałku papieru leżącym na stoliku napisałem trzy nagrobki
i posyłam je — nie przemienione.
Nagrobków, o których tu mowa, żądano od niego w Kicie.
Jeden miał byd dla Melanki, drugi dla Ołesi, a trzeci dla Jana
Jamiszewskiego.
„Gdybym ja był szczęśliwszym (pisze dalej, zwracając
mowę do rodziców umarłej), tobym Wam może przywiąza-
nie dzieci zastąpił. Ale ja złym jestem kaznodzieją szczę-
ścia. Te dni mną całym zatrzęsły, a kiedy to piszę, zalany
jestem łzami i czuję, że uczucia moje są skrzywione, bo
wstrząśniony smutkiem, znajduję w nim jakąś głupią, poe-
tyczną , exaItowaną rozkosz . . . Darujcie nu — bo ja w dzie-
ciństwie kształciłem się tak, abym nie był podobny do lu-
dzi-— a teraz dopiero pracuję nad sobą^ aby być podobnym
do człowieka"...
„I znów na wasz list spojrzałem — i wiersz na-
pisany przez kochanego Dziadunia zdaje mi się najsmutniej-
szym, bo on mi się wydaje, jak jakiś anioł-duch z tamtego
już na wpół świata wyglądający, który wśród (baczących
zawsze jedne i znane mi napisał słowa: „Ja ciebie mój ko-
chany wnuku pozdrawiam i powodzenia życzę." Ta jedno-
tonność słów robi te słowa tak uroczystemi, że mi się zda-
ją błogosławieństwem Boga... Więc Dziaduniu kochany,
klękam przed Tobą i przyrzekam Ci, że wnuk twój będzie
umiał kiedyś, jak twój syn starszy, dhig wypłacić, którego
Ty dla starości wypłacić nie mogłeś... I Ty, koełiana Ba-
buniu, nie wstydź się wnuka wierszoklety » bo on oprócz
wierszy ma jeszcze do rozrządzenia życie -^ a może Bóg
mu pozwoli skonać, jak skonali —
„Mamo kochana, czuję jak Tobie teraz smutno!
List Twój Mamo zasmucił mię, ale razem piękność jego
jest tak zachwycająca, że prawdziwie dumny jestem. List
ten, jeśli kiedyś o mnie pisać będą, wykryje tajemnicę ca-
łą, że jeżeli miałem jaką poezyą w sercu, to ją od Ciebie
wziąłem. Zwłaszcza to wyrażenie: „Mama powtarza,
Tom I. 18
188
biech się dzieje wola Boga; ja zaś wspomnia*
wszy na ciebie, niezdolna do wyrzeczenia słów
tych** itd. jest ogromnym obrazem Matki, która nawet
przed Bogiem dzieci swoje zakrywa — i Bogn nawet, je-
i^liby miał syna jej zabtó ,- broni. Te słowa miłości i przy-
wiązania Twego do mnie, z dnszy wyrwane, słowami moje-
mi zapłacone byó nie mogą, lecz całóm życiem**...
Ale przejdźmy od tych smutnych rzeczy do więcej obojętnych,
do potocznych szczegółów w Słowackiego korespondencyi.
„Żebyście Wy wiedzieli — pisąj do krewnych dnia 9
listopada 1^32 — jak ten świat nudny! Zupełnie inny, niż
nam się wydaje. Zwłaszcza Paryż — jestto prawdziwe wię-
zienie dla człowieka bez wielu pieniędzy. Bo w innóm mia-
steczku, a nawet mieście, cudzoziemiec wchodzi zaraz do
dobrych towarzystw. Tutaj zamknięte są domy. Trzeba mieć
kabryolet własny, żeby się otworzyły. Zwłaszcza teraz no-
blesa wyniosłą się prawie z Paryża — la bourgeoisie, ta
brylantowa poczwara, która zajęła jój miejsce, nie przypu-
szcza do siebie, tylko bogatych. Chcąc zainteresować jaką
damę, trzeba po angielsku gadać — udawać Anglika, bo
widzą, że Polacy nie mają pieniędzy. Udawać zaś Anglika,
jestto udawać głupca i oryginała, bo takimi są Anglicy.
W jednym tylko względzie Paryż mi się lepszym wydał,
niż o nim marzyłem. Gdy t)owiem do nas kto z Paryża
przyjedzie, zaraz ma jakiś dziwny spiczasty kapelusz, jakiś
frak wywrócony, itd. W Paryżu zaś przeciwnie; nie widzia-
łem tu elegantów tak jak u nas z połkniętym kijem — z na-
krochmalonym halsztuchem. Wszyscy skromnie i zgrabnie
ubrani. Dbierać się zaś można, jak hię komu podoba. Śmia-
łobym tu wyszedł na ulicę w dziadowskiej lisiurce, którą
niegdyś jak syn marnotrawny dziadkowi zarwałem. Widzia-
łem tu nieraz ludzi trochę podstarzałych na modnym spa-
cerze w jesieni przechadzających się w błękitnym jasno wa-
towanym szlafroku , na frak zamiast płaszcza wdzianym. —
Jeżeli chcecie sobie Julka wystawić, chodzi on w dni mniój
zimne w długim aż po kostki ciemno ceglastym surducie
krojem angielskim na jeden rząd guzików zapiętym, który
mi już drugą zimę służy; w dni zimne w granatowym pła-
szczu z długim kołnierzem i z bobrowym futrem , które mam
od koehanój Mamy; a w dni ciepłe, w czarnym tużurku
krótkim** . . .
Podobne wzmianki nawet o garderobie zdarza się nieraz czy-
tać i przy innych sposobnościach w jego korespondencyi. Słowacki
130
nie był elegantem z profesyi i nie prsynrięzywał 4o odzieży zbyt
wielkiego znaczenia. Ale była inna przyczyna, dla której nie tyl-
ko lubił uważać na swoje powierzchowność, ale i chwalić się przed
matką, że o tych drobnostkach nie zapomina. Oto chodziło mu
o pewną rehabilitacyą całego rodzaju poetów, oskarżanych cazwy-
czaj o zaniedbywanie się; a przyczyniało się może do te^o i tro-
chę opozycyi z powodu znanego antagonizmu...
„Zostawszy raz poetą — chcę ujść powszechnej nagany,
która nasz ród wystawia jako opuszczony i niedbały — i nie
chcę, aby mnie tak jak Mickiewicza, do domu gry (?) nie
Wpuszczono, bo go służący wzięli za lokaja i dali odpo-
wiedź, że ma źle zawiązaną chustkę...*" (list z d. 30 lipca
1832).
Pomimo ciągłych wyrzekań na Paryż, na Francuzów i na
Emigraeyą, z którą rad nierad musiał się stykać — za nadej-
ściem jesieni 1832 Słowacki z konieczności godził się i na dalszy
pobyt w tóm mieście. Żeby nic ziębnąć w pokoiku swoim przez
zimę , kazał go urządzić zawczasu więcćj na sposób polski.
„Dzisiaj zabezpieczyłem się od zimna — pisał dnia O
listop. 1832. Kazałem sobie piec postawić, bo kominek
wiele mi zjadał drzewa i ciepła nie dawał, — a pracując
wieczorami, trzeba było ciągle o ogniu pamiętać, i to roz-
rywało moje uwagę."
Plany zajęć i rozrywek na całą zimę także już były zrobio-
ne. Przy pracach, które mu same płynęły z duszy, spróbował
wtedy po raz drugi roboty, która mn miała dostarczyć środków
do ogłoszenia Ulgo tomu Poezyi.
„W tym miesiącu byłem sześć razy na * tragedyach
francuskich... dla poznania się lepiej z Francuzami tera-
źniejszymi i z grą aktorek: albowiem pod sekretem powiem
Ci Mamo, że piszę tragedyą dla jednego z tutejszych tea-
trów; nie wiem jednak, czy mi ją przyjmą i zechcą wy-
stawić, i czy zechcą zapłacić'*...*) ^^
♦) Międcy papierami po śmierci poety przez rodzinę jogo przy-
wiezionymi do kraju , rzeczywiście znaleziono dwa małe urywki z firań-
cuskiego dramatu pisanego jego ręką, a poprawianego gdzieniegdzie
innćm piamem, zapewne przez jakiego rodowitego Francuza. Urywki
te 8% z końca sztuki: jeden z czwartego, drugi z piątego aktu (Mu-
naktL ona zatćm stanowić kiedyś całość skończoną). Była pisana proią,
140
Aieby się uzdolnić do jak najpomyilmejszego dokonama in*
Bych utworów, które obmy&lal, żądał w tymże lifcie od matki
niriLtórych książek polskich.
^Joilibyń mogła, kochana Mamo, to mi przez jadącą
.siostrę Michała (Skibickiego) przyślij dzieła Jana Kocha-
nowskiego, które masz w swojej szafce; a jeżeli można, to
dostańcie także przekładu Jerozolimy przez Piotra, bo
mi tu te dwa dzieła dla języka bardzo są potrzebne. Teraz
albowiem nie mam, jak tylko Trembeckiego; i uważam, że
mój styl twardnieje nieznacznie**...
Wreszcie donosił rodzinie i o zabawach, jakich sobie w cią-
gg tój zimy dla urozmaicenia czasu pozwalać postanowił: kiedy
wtóm nagle zaszło zdarzenie, które te wszystkie jego projekta
pokrzyżowało stanowczo.
Niepomału zdziwić się matka musiała, kiedy wyczytała w li-
fcie Juliusza już w miesiąc później doniesienie następujące.
-Kochana Mamo! pobyt mój w stolicy naghyla się już
do końca. Za dni kilkanafcie wyjeżdżam do Genewy. Po-
trzeba zmusza mnie do wyjazdu, więc i dobrze, że mnie
przynajmniój w poetyczniejsze krainy posyła. Wiele miałbym
pisać o tym miesiącu, ale nie wiem, jakiemi słowy^...
(Z listu z d. 8 grudnia 1832).
Jaka potrzeba zmuszała go do wyjazdu z Paryża, z tego się
matce nie tłómaczył. Przytoczył natomiast wiele różnych powo-
dów, mających niby usprawiedliwić to nagłe jego postanowienie.
„Przez kilkanafcie dni, które poprzedzą mój wyjazd,
* będę ciągle zwiedzał teatra, bo mi się zdaje, że do
Paryża nie prędko, a może i nigdy nie powrócę.
Bo tu przykro — drogo — niespokojnie. Między nami cią-
głe zwady — a w tych zwadach wykrywają się tak puste
głowy, że aż to obraża dumę narodową. A potem, będąc
w Genewie, między Paryżem a Florencyą, któżby do Pa-
ryża wracał? Pisałem już, że interes zmusza mnie
miała za treść sprawę Beatryczy Cen ci, którą później opracował
Słowacki wierszem po polsku. Ale osnowa polskiego dramatu znpeł*
nie odstępiąje od. pomysłu, wedle którego, ile wnosić można, rzecz
ta była przeprowadzona w sztuce francuskiej. — Urywki rzeczone zbyt
mi się zdały mało znaczące, żeby je zamieszczać w zbiorze pism
Słowackiego pośmiertnych.
141
do wyjazdu. Ale zapewne z własnej woli w Genewie zo-
stanę na mieszkanie i wiele sobie obiecuję przyjemności, i
listy moje może ciekawsze będą, jak Wam doniosę o mie-
szkania Russa, Woliera, a nadewszystko jak pielgrzymkę
na Mamy ińtencyą odprawię i zwiedzę Coppet, gdzie pani
Stał^l mieszkała. Może na wiosnę znajdę sobie gdzie mie-
szkanie nad jeziorem genew^ićm w jakim wiejskim dom-
ku— i tam oddam się rozmyślaniom nad marnościami świa-
towemi, bo ja stworzony jestem do życia mniszego, spokoj-
nego, i w najładniejszych miastacli tworzę sobie samotność —
ale nudną, przerywaną łiukiem powozów, rozmową nadnycb
znajomych. Więc mnie nie obwiniaj Matko, że cichszej sa-
motności szukać l)ędę"...
I w drugim liście potem pisanym, już datowanym z Gene-
wy (z d. 30 grudnia 1832) nie wyspowiadał się Juliusz, co ma
tak zaciężyło na sercu. Rzucił tylko nawiasem wzmiankę o osta-
tnich chwilach pobytu swego w Paryżu, która tern bardziej mo-
gła każdego zaciekawić:
„Powiem Ci jeszcze, moja Mamo, że mnie w jednera
zgromadzeniu ziomków proszono na klęczkach prawie, aże-
. bym został. Ale już było zapóźno, przygotowania do podró-
ży już były porobione*'...
Dopiero po upływie całego niemal roku dowiedzieli się kre-
wni rzetelnej przyczyny, która Słowackiego wypędziła z Paryża.
Świadczy ona może o zbyt daleko posuniętej drażliwości u niego;
rozważywszy jednak wszystko, przyznać należy, że w jego poło-
żenia trudno było, inaczej sobie postąpić. Rzecz tak się miała.
Pod sam koniec roku 1832, w miesiącu listopadzie czy gru-
dniu^ ^wyszło w Paryżu dzieło, o którego mającóm niebawem na-
stąpić ogłoszeniu donosił już poprzednio matce swojój Słowacki.
Pgjawiła się -Dziadów Część trzecia. W jednój scenie tego
utwora występuje, jak wiadomo, figura, której tam dano ogólną
naz^jg^^DoJk torą. Zajmuje ona jedno z przedniejszych miejsc na ca-
łym planie obrazu, ale jest wystawiona w takióm świetle, że
odpowiedzialność za te wszystkie bezprawia, jakie się działy w Wil-
nie w latach 1823 i 1824, spada na nią w znacznej części i to
z tim większą sromotą, że jestto rodak i członek ciała uniwer-
sytecki^o, którego więc obowiązkiem było zasłaniać od gwałtów
142
młodzież niewinnie prześladowaną; a on tymczasem (kiała w po-
emacie Mickiewicza jako intrygant podżegający jeszcze podejrzli-
wość Nowosilcowa tak przeciw młodzieży jak profesorom, i nie
wstydzi się być jego nadskakującym j)ochlebcą, a nawet denun-
cyantem wręcz oskarżającym profesora liistoryi Lelewela i kura-
tora uniwersyteta księcia Czartoryskiego o spiski przeciw rządowi
w gronie uczniów utrzymywane. *
Mickiewicz wprawdzie nie nazwał w Dziadach po imieniu te-
go doktora. I stądto może też poszło, że stawiwszy go jako figu-
rę typową, z wyobraźni wziętą^ a nie z rzeczywistości, pozwolił
sobie nie tylko intrygi z historypzncmi zdarzeniami rzeczywiście
związek mające na karb jego położyć, ale dodał do nich jeszcze
i kilka rysów dokomponowanych , (na przykład owo zajście nie-
ludzkie z X. Piotrem itp.) które same jedne wystarczałyby naj-
zupełniój na to, żeby każdego potępić na całą wieczność...
Wiedział oczywiście każdy, kto tylko z zajściami czasu owe-
go jakokolwick był obeznany (a któż ich w emigracyi nie znał
natenczas?), że tą figurą bezimienną był profesor medycyny w uni-
wersytecie wileóskim Dr. Becu, rzeczywiście od piorunu w roku
1824 zabity, jak to i w Dziadach jest przedstawione.
Czy oskarżenie podobne ojczyma Słowackiego było uzasadnio-
ne i sprawiedliwe?
Nam późniejszym, oddalonym od czasu i , miejsca zdarzeń,
w obec takiój powagi jak autor Dziadów — trudno zaiste zaprze-
czyć temu dzisiaj stanowczo. Sądzę atoli, że był to w każdym
razie jeden z tych smutnych przykładów, w jakie pierwsze lata
*po upadku powstania 1831 roku szczególniej były obfite, przy-
kładów mówię ryczałtowego piętnow^ania ludzi nieraz niewinnych
znamieniem odstępstwa, zdrady i Bóg wie jakich przekroczeń.
Chociażby nie żyli jeszcze ludzie, co pamiętają te czasy, a którzy,
o ile mi się mówić z nimi zdarzyło, po większej części zgadzają
się na to, że się tym krokiem względem profesora Becu dopuścił
Mickiewicz grubej przesady: to już samo porównanie rzeczy, jak
jest dana w Dziadach, ze znanóm pisemkiem Lelewela „Nowo-
silcow w Wilnie, "^ okazuje, że musiał być Mickiewicz, kiedy
143
tikłads^ t§ scenę, w dziwnym jakićm4 ttizdraźnienio. Wychodząc
z t^o punktu widzenia,^ można i ti^eba wprawdzie wierzyć, że
wypowiadał autor Dziadów to co pisał, w najgłębszym przekonaniu
i w najlepszych zamiarach, i że się czuł podniesionym na wyso-
kość, z któr^ giną przed okiem drobne względy na pojedyncze
osoby, w oł)ec zamiaru podniesienia pewnej idei; pomimo tego
wszystkiego zaprzeczyć tego jednak nie można, że przedstawienie
jego scen wileńskich z r. 1823 więcój było poetyczne, nil zgodne
z prawdą, a sądy o osobach niektórych" w wysokim stopniu po-
legły na uprzedzeniu.
Lelewel był naocznym świadkiem, a nawet jednym z głó-
wnych aktorów całego tego dramatu. Był on nadto osobistym
przeciwnikiem stronnictwa w uniwersytecie wileńskim, po którego
stronie stał Becu. Co większa, i Lelewel miał przekonanie, że
profesor ten czynnie się i umyślnie przyczynił do oddalenia jego
z katedry wraz z niektórymi innymi jeszcze profesorami. Nie by-
ło" tedy powodu , ażeby winę profesora Becu Lelewel zmniejszał, i
widać też po całym sposobie , jakim rzeczy te opisuje , że mu by-
najmniój na tem nie zależało , ażeby go od zarzutu oczyścić. Prze-
ciwnie! sądzi on o nim z uprzedzeniem; o zachowaniu się jego
opowiada namiętnie. I cóż mu więc takiego zarzuca? Jestże naj-
mniejsze podobieństwo pomiędzy winą, jaką mu przypisuje histo-
ryk, a ową rolą, w jakiój go wystawił w dziele swojóm poeta?
Bynajmniójl podobieństwa, stosunku nawet między jednćm przed-
staiKeniem a drugióm nie ma żadnego...
^ WpcMnkie grulw są i Lelewela zarzuty przeciw niektórym"
procesorom, a między nimi i przeciw Doktorowi Becu. Stern-
wszystkiem, kto tylko całe przedstawienie rzeczy w wspomnio-
nóm dziełku Lelewela przejdzie z uwagą i rozwagą bezstronną:
' niepodobna żeby nie widział, że grzeszyła niewątpliwie jedna
strona, ale grzeszyła i druga. Tu podejrzliwość — tam zaciekłość,
tu brak umiarkowania i taktu w*"postępówaniu, a tam przebie-
riinie znowu miarki w sądach o dążności i postępkach przeci-
wnego obozu: — takieto były na nieszczęście w ówczesnój inteli-
gencyi litewifciój przymioty, od których wymówić nie można ani
ednych ni drugich.
144
Starsi nie pojmowali w ówczesnych okolicznoiriach innćj
drogi ku lepszój, ku upragnionej prźyszłofci: jak drogę jawną,
pewną ^ bezpieczną -^ drogę. opartą na podwalinach danego stanu
rzeczy — wiród pracy powolnej wprawdzie i niejaskrawij , ale
trwałym skutkiem wynagradzającej za trudy. W podziemne kno-
wania żadnój wzbudzić w sobie nie mogli wiary. Lękali się entu-
zyazmu, którego kierunek ^nął w mistycznych jakichś sferach
extazy, a doniosłość przekraczała wszelkie granice rzeczy prawdo-
podobnych, a nawet możliwych.
Dla młodszych profesorów i dla całój uniwersyteckiój mło-
dzieży mało wtedy miało uroku , co nie nosiło piętna tajemmczo-
ści i nie wiało wonią zakazanego owocu. Niepokonana moc jakaś
parła całą tę generacyą ku rot)otom, o których ostatecznych na-
stępstwach bodaj który z nich samych miał wtedy jasne wyobra-
żenie. Oda do młodości była ich pieśnią. Gorąca wiara w to,
cz^o wszyscy pragnęli, przy wzgardliwym odrzucaniu na bok
wszystkiego, oo wyglądało na kalkuł — to była modła postępo-
wania tego zastępu.
W owych czasach nazywano to wszystko romantyzmem. Ale
wiedziano już wtedy dobrze, że się w tej nazwie ukrywało coś
więcśj, jak same kwestye dotyczące poezyi lub estetyki...
Takie były dwa stronnictwa w łonie społeczeństwa naszło,
których głównóm ogniskiem był w owym czasie uniwersytet wi-
leński. — Stronnictwo gorętsze zwyciężyło. Jego hasła wzięły
z czasem na całą rozległość kraju zupełną przewagę nad instyn-
ktami przeciwnój partyi. Go tylko szczytnego posiadamy w litera-
turze — zawdzięczamy niewątpliwie popędowi i świetnój inicya-
tywie, jaka była dana z tój strony. I po za literaturą nawet —
wszystkie pierwszorzędne sprawy nasze publiczne od owego czasu
począwszy, były prowadzone kierunkiem, jaki narodowi wytknęło
i ciągle potem wytykało przekonanie tychto zwolenników peryo-
dy€znte obudzać się mającego w społeczeństwie naszóm zi4>ału i
wiary w cudowność polityczną. Łatwo tedy było Mickiewiczowi —
w uczuciu odniesionego tryumfu... wprawdzie tryumfu nie pod
murami Warszawy, ale tylko w zakresie myśli i niedałej jak
145
między swymi — łatwo mu było w roku 1832 na owych f^kooik*
nych, pneńcigniętyoh, już w mgle zapomnienia ginących przeci-
wników nięgdyi 9wego zastępu rzucać gromy wzgardy i potępienia !
Ale dzić--kiedy dalszy przebieg romantyzmu owego w poli-
tyce leży już przed nami doprowadzony do ostatecznych kresów,
i owoce jego dojrzałe jak na dłoni widne są wszystkim : ^ dzii
zdaje mi się^ ani sam nawet Mickiewicz ani Lelewel nie śmieli-
by juz w podobny sposób jak dawniej sądzić o ludziach owój
epoki*.\
^' Czas wreszcie powiedzieć to sobie, że może ci starzy i ni-
by zacofani antagoniści Łelewelowski^' partyi w uniwersytecie wi-
leńskim nie byli wcale ani tacy obskuranci, ani tacy obojętni
dla knyu, za jakich ich okrzyknięto wśród walki! Mieli oni ro-
zum 1 kochali ojczyznę równie dobrze, jak drudzy! A że się nie
mogli z młodszymi godzić na sposoby, jakimiby jój służyć: —
za to winować ich nie należy.
Za to winować by można, tylko znękane, ciężkie i ciągle
jeszcze chore społeczeństwo nasze, na któróm się ci młodsi prze-
rachowali potężnie, a które ludzie przeciwnego tamtym obozu
snąć dobrze znali. Wedle tego, jakiem je znali, miarkowali oni
swoje postępowanie. Ich przekonaniem było: wprzód ogół narodo-
wy odrodzić, a potom — przyszłości to pozostawić, co tamci
czynić chcieli od razu, jakby wszystkie okoliczności już były
przygotowane do tego.
Ale wróćmy do rzeczy. Samo się rozumie, że co tu mó-
wię o profesorach wileńskich umiarkowańszych dążności, ro-
zumiem o ogólnym kierunku tychże postępowania,
a nie o pojedynczych krokach bez taktu, jakich się niejeden
i między nimi pod uciskiem prześladowania dopuścił czasem. Zu-
pełnie zaś tego , co powiedziałem , nie ściągam do takich zaprzań-
ców i nikczemników, jak na przykład Pelikan, późniejszy rektor
uniwersytetu, który zajmował zgoła odrębne stanowisko...
Go się tyczy doktora Becu, sam Lelewel w jednóm miejscu
broszury swojej, w nocie dodanej niżój textu na dole, a zatóm, jak jest
prawdopodobna, dopisanój później , kiedy już był ochłonął z pierw-
szój niechęci przeciwko niemu, sam Lelewel przyznaje, że byli
Tom 1. 19
14«
kotedsy, którzy rzeczonego profesora dla osobistych
uraz „zamierzali złośliwie zgubić;^ że nie brakło nawet i
na takich uczniach uniwersytetu , co dawnićj w domu jego bywali,
a potćm dostawszy się do kozy, „plątali wesoło i nieszko-
dliwie** (?) profesora w sprawę, za którą zostali uwięzieni. A
więc i jego stanowisko było zachwiane. I jemu groziło niebezpie-
czeństwo. Broniąc się z konieczności przeciw złośliwości jednych,
a lekkomyślności drugich, może nie trafiał zawsze na sposoby
najstosowniejsze ; może powodując się zbytecznie osobistóm rozdra-
żnieniem i żalem, postąpił sobie w czem niezupełnie, jak należa-
ło; lecz trzebaż było zaraz rzucić bezwarunkowego potępienia ka-
mieniem na człowieka, który w pracowitym zawodzie swoim cale
życie przeżył bez skazy, dopędzał późnego wieku wśród czci po-
wszechno) i miał, jak to sam Lelewel wzmiankuje, i przedtóm i
wciągu owego śledztwa najściślejszą przyjaźń z Janem Snia-
deckim?! Ta jedna okoliczność, ta jedna rękojmia, ta jedna da-
ta o przyjaźni ze Sniadeckim już zdaniem mojem wystarcza,
żeby mu nie przypisywać winy, o jaką go może wtedy w Wilnie
posądzano chwilowo. Charakter tak nieposzlakowany, wzrok tak
bystry, znajomość pobudek ludzkich taka wytrawna, a nadewszy-
stko owa sarowość zasad, która Śniadeckiego przez cały ciąg
życia j^o jako osobistość tyle podnosi po nad innych ludzi tych
generacyi, nie byłaby mu pewnie dozwoliła żyć w poufałym sto-
sunku z kolegą, któryby stał na jednój linii z intrygantami, jak
Pelikan albo ta inna hołota, która się obławiała w zyski i ro-
sła w honory przy owój sposobności...
Wspominana tu Lelewela broszura, w sposobie pamiętnika
traktująca o owych czasach i stosunkach wileńskich, obchodzi
nas tu bliżej z innój jeszcze przyczyny. Została^.onfi ogłoszona
drukiem po raz pierwszy w Warszawie w ciągu listopadowego
powstania, w pierwszych mieMącach roku 1831. Zważywszy, że
w niójto właśnie ojczym Juliusza w takióm świetle jest przed-
stawiony; dalój, że wyjazd Słowackiego z Warszawy już w mar-
cu tegoż roku nastąpił nagle, tajemniczo, bez dostatecznych po-
wodów takich, z którychby się było można wytłómaczyć przed
matką; dodając do tego i to nareszcie, że we wszystkich listach
147
swoich Słowacki odtąd nie wspomina nigdy o Lelewelu inaczej,
jak tylko w wyrazach świadczących o namiętnej niechgci i z gry-
zącem szyderstwem : — zdaje się być rzeczą więcej niż prawdo-
podobną , że tej» jego jakby ucieczki z Warszawy --- bez planu,
w świat obcy, byle daleko, w ciągu wojny z niejakiem jeszcze
powodzeniem trwającej — nie mogło być co innego powodem, jak
wŁaśnie owa broszura! Dla mnie przynajmniej jest to wniosek, o
którego trafności wcale nie wątpię. Niepodobieństwem było dla
Słowackiego oddychać dłużej atmosferą miasta, które zdawało mu
się, że patrzało na bezkarną zniewagę imienia, które jego matka
nasłła. Nio śmiał jej wyznać, że dlatego wyjeżdża z kraju, po-
hieważ jeden z mężów składających rząd najwyższy w stolicy,
człowiek w dniach owych może najpopularniejszy w narodzie, któ-
rego przeto trudno było niepokoić wtedy o rzeczy czysto prywa-
tne . . . dopuścił się takiej krzywdy względem dobrej sławy jej mę-
ża. Dlatego to wtedy wolał osłonić milczeniem, co go właściwie
wypędziło z Warszawy. Dlatego też i w późniejszych listach tak
się o tern mimowolnie nieraz wyrażał, że tylko za pomocą ta-
kiego tej zagadki wytłómaczenia można i wyjazd i dziwne o j^j
pobudkach napomknięcia i niechęć ku Lelewelowi w korespoo-
dencyi jego zrozumieć.*)
Jeżeli go zaś już ta publikacya Lelewela tak boleśnie wtedy
dotknęła: tómcł bardziój uczuć musiał teraz tę nową krzywdę,
jaką rodzinie jego wyrządził wDziadach Midkiewicz. Nie prze-
to tylko, że tu mniemana wina jego ojczyma dosięgała rozmia-
rów prawdziwie monstrualnych. Lecz wszakże to było dzieło, któ-
re czytane być miało i odczytywane przez wszystkich! To był
poemat — to był Mickiewicza poemat ! . . . Pamiętniczek Lelewela,
szorstkim stylem pisany, mógł ugrzęznąć w rękach samych tylko
uczonych, samych historyków z zawodu; ani z rzeczy ani z formy
nie mógł sobie obiecywać nieśmiertelności. Dziady były dziełem poety,
na którego zwrócone były oczy każdego, kto tylko język polski
rozumiał. Broszury Lelewela nie znała matka Juliusza i nigdy
*) Obacz miejsca odnoszące się do całćj tćj sprawy na stronit
24 i 25, 40 i 135 niniejszego dzieła.
148
się ojej exy8teiK5yi nie dowiedziała, jak. o tern wnosić można
na pewne z milczenia o tóm dziełku w listach do ni^j pisanych.
Lecz możnaż było przypuszczać, żeby i Dziady rąk jij dojść ni-
gdy nie miały? Lelewel wreszcie, w czasie kiedy drukował swoje
książeczkę, był zupełnie obojętnym człowie^kiem dla Słowackiego.
Ani wiek, ani stosunki, ani zawód nie zbliżał ich obydwóch do
siebie. Inaczój rzecz się miała z Mickiewiczem. Jeżeli już iKe dla
innych powodów, to przez sam wzgląd na obecno&ć Juliusza na
emigracyi w Paryżu, przez wzgląd na to, że to brat jego młod-
szy po bitni, że z nim koleguje w przełożeństwie nad Towarzy-
stwem Literackióm — już dla tych mówię przyczyn nie godziło
się Mickiewiczowi obierać' sobie właśnie jego ojczyma za ofiarne-
go'kozła, któryby dźwigał cały ogrom wzgardy poety dla wszy-
stkich samolubów i zaprzańców, jacy tylko byli i kiedykolwiek
być mogli...
• To też łatwo sobie wystawić, co się po przeczytaniu tój
ksiątki dziać musiało w duszy naszego poety tyle zawsze draili-
wego, a tak serdecznie przywiązanego do Matki... Oto, co jój
pisał w rok dopiero po wyjeździe swoim z Paryża , kiedy ona
wiedziała już skądinąd o wszystkióm :
„Więc wiecie o Adamie I Och! teraz dopiero powiem,
ile mię kosztowało przdamanie pierwszego popędu dumy!
Skórom przeczytał, chciałem się koniecznie strzelać z nim
i natychmiast posłałem list do Michała fSkibickiego^ przy-
jaciela mego, aby mi pomocy swojój użyczył. Przyszedł
MiShid wieczorem, i różnemi radami odwiódł mnie od za-
miaru. Była to jedna z przyczyn, dlaczego do Genewy
wyjechałem — i teraz nie uwierzycie, ile męki cierpię, ile-
kroć ludzie chcą zdanie moje o Adamie usłyszeć. J^ienawi-
dzę go!... Wyjątek zmojój przedmowy*) on obciął i umie-
ścił w pisemku, ale tak obciął, że mu dał całkiem inne
znaczenie — pozór jakiejś uszczypliwości. A przedmowa moja
jest raczój mojóm usprawiedliwieniem i wszyscy, którzy
ją całą przeczytają, przyznają, że Adam zo złą wiarą po-
stąpił. Onto bowiem o dziełach literackich w pisemku pi-
*) Mówi o przedmowie do Ulgo tomu Poezji, obejmającego
L ambr o. O utworze tym, który wyszedł w pocztu roku 1888,
bodziemy niśćj mówili osobno.
140
sał. — Nic mi nie pozostaje, jak okryć Ciebie Matko mo-
ja, promieniami takiój sławy, aby Cię inne ludzi pociski
dojść nie mogły. I muszę tego dokonać — Bóg mię sam
natchnął — łw rozwinął w myśli moj6j wielkie dzieło/)
Część pierwszą za kilka dni posyłam do draka i teraz
przepisuję. Wierz mi Matko droga, że się nie zaślepiam,
iem to dzieło osądził po napisania obcego człowieka roz-
. wagą... i drukuję bezimiennie. Będzie to równiejsza walka
z Adamem**... (Z listu rokiem później pisanego z Genewy
d.*"30 listopada 1833).
— Kiedy już zapadło niecofhięto postanowienie przeniesienia
się do. Szwajcaryi, rozpoczęto przygotowania do bezzwłocznej po-
dróży. Wśród najrozmaitszych zajęć, jak to bywa na wyjezdnóm,
przyszła do głowy myśl Słowackiemu odwiedzić jeszcze sławną na-
ówczas wróżkę paryską,' pannę Łenormand. Było to w sarnę wilią
Bożego - Narodzenia.
^Dwoma dniami przed wyjazdem Michał rano wchodzi
do mnie i pośród rozmowy wspomina coś o sławnej pannie
Łenormand. Musisz ją Mama znać z reputacp, bo ona
niegdyś Cesarzowi wróżyła. — Ułożyliśmy natychmiast pro-
jekt iść do panny Łenormand. Szczęściem wiadoma nam
była ulica, gdzie mieszkała; dom zaś, w którym żyje ta
Sybilla, oznacza napis nad bramą: ^Łibrairie de Mile Łe-
normand.** Wchodzimy do sieni, wita nas stara duguenna
pytając, czy przyszliśmy na konsultacyą. Odpowiadamy, że
tak , i wpuszczeni jesteśmy do pokoju ładnie umeblowanego,
w którym całe ściany okryte obrazami rozmaitych cudów
przyrodzenia i śród tych malowideł wisi ogromny portret
samej wróżki, w aksamitnój czarnój sukni, ze złotą u do-
łu frenzlą i w zamyślonój postaci odmalowany. Kilka osób
przybyłych przed nami czekało na kabałę, słychać było
w drugim pokoju ciągłe mruczenie czarownicy. Wpuściła
nas nareszcie do swego pokoju. Jak wygląda, opiszę: Jest-
to baba stara, lat ma ze 60, otyła, niska, z garbem na
Clecach, ubrana w szarej sukni, na głowie mnóstwo lo-
ków i na nicfa na bakier aksamitny ogromny czarny beret,
jak męska czapka; rysy twarzy ma zupełnie polskie, tro-
chę ciocię P. przypomina. Siadła na krześle z poręczami^
*) Stosuje się to do Kordyana, który b^ł napisany w rok
po wyjściu Dsiadów, w TSenewie.
150
przy biurku z wytartem suknem, na biurku leżało mnóstwo
kart rozmaitej wielkości. Usiedliśmy oba przy biurku. —
Zapytana, odpowiedziała, źą ceny w:różbj są rozmaite, od
6 aż do 60 franków. Prosiliśmy o sześciu-frąnkową przy-
szłość. A więc przyznacie sami, że ludziom, co po O fran-
ków płacą za głupstwo , nie mogła wielkich cudów przepo-
wiedzieć. Zadała mi pierwszemu następujące pytanie: „w któ-
rym miesiącu rodziłem się'/" — „w Auguście;** „którego
dnia?"* — ^23;** „Jaka pierwsza litera imienia?** — **J.5
"pierwsza litera kraju?** — „P.** „Jaki kolor najwięcej lu-
bię w ubiorze?** — „czarny.** „Jakie zwierzę najwięcój lu-
bię?** — wpsa.** „Jakiego zwierzęcia najbardziej niecier-
pię?** — „pająka.** „Jaki kwiat najl)ardziej lubię?** — „ró-
żę.** Na tóm zakończyła, i wziąwszy talią kart zwyczaj-
nych, ułożyła z nich długi szereg, dwie zawsze karty od-
rzucając. Potem wzięła ogromne karty, z dziwnymi wize-
runkami, i kazała mi z nich ¥rybrać jedenaście lewą ręką,
inne zaś odrzuciła. Potom z trzeciej, równie ogromnój ta-
lii kazała mi wybrać 23 karty; z wybranych ułożyła ogro-
mny wachlarz i z wachlarza zaczęła wróżyć, jak excytarz
jednym głosom i niezmiernie prędko. Wróżby zupełnie po-
spolite; między innemi powiedziała, że będę się dwa razy
kochać; że rozpoczynam podróż, której mi rozpoczynać nie
radzi aż do odebrania pewnych wiadomości; że dopiero
w dziewięć miesięcy będę miał stałe o losie moim wiadomo-
ści; że jestem zdatny, ale radzi mi wykończyć to, com
naszkicował; że między 27mym a 28 rokiem mojego życia
będę bardzo szczęśliwy, że w tych latach wiele dla mnie
zajdzie wypadków. Oto są wszystkie prawie przepowiednie;
ostatnia tylko dosyć interesująca. Michałowi nie powiedziała,
że zaczyna podróż; a ponieważ jej mówił, że kocha konia,
wróżyła mu, że się na polu walki odznaczy. — Tumani
baba i niczóm zbywa chorych na zdrowy rozsądek pacyen-
tów/) — Po tak przepędzonej godzinie wyszliśmy z Micha-
*] Ażeby* zaspokoić czytelnika ciekawość i powiedzieć ma o wy-
padku tych przepowiedni, póki pamięta jeszcze o wróżbie; nadmie-
niam, że jednak w tym pojedynczym razie niekoniecznie ^baba tu-
maniła!* Niejedno się z jćj zapowiedzi spełniło rzeczywiście.' I tak,
co sie tyczy dwukrotnego zakocliania — okaże się niżćj, że w tćm
było wiele prawdy, chociaż nie trzeba brać rzeczy w zbyt ścisłym
sensie. Obietnica szczęścia i czasu obfitego w wypadki między 27 a
28 rokiem życia, ściągn^a się wprawdzie do skromniejszych nieco
rozmiarów, bo tylko do podróży do Woch i na Wschód, odbytćj
łem do ogrodu Łnxenibo«rg. Gadaliimy długo drwiiie z sie*
bie nawzajem, a pot^m mimowolnie wpadliby w długie
zamyślenie, aż on pierwszy odezwał się : „Wiesz, szkoda, że-
śmy t>abie nie dali po 60 franków, może by nam oo wię-
cej powiedziała.^ Odpowiedziałem śmiechem na te jego sło-
wa, malowały one doskonale łatwowierność człowieka, zdra-
dzały go aż do głębi serca. Ale ja także wyznać mnszę i
jemu to wyznałem, że także przez czas zamyślenia na tę
same myśl wpadłem. "^ (List z dnia 30go grudnia 1832
z Genewy).
W wilią wyjazdu pożegnało grono bliższych znajomych Sło-
wackiego obiadem na cześć jego wyprawionym przez któregoś
z przyjaciół. A nazajutrz, dnia 26 grudnia, w sa^o więc drugie
święto Bożego Narodzenia, o godzinie 7mej wieczorem wsiadł do
dyliżansu.
„Przyjaciele, z których jeszcze dwóch przy powozie
mnie czekało, stali wokoło, gadając zo mną przez okna ka-
w t. 1836 — 37. Stćmwszystkićm , chociaż nie były to czasy bar-
dzo szczęśliwe, to były one jednak jeszcze stosunkowo naj-
szczęśliwsze, w ci^ćm życiu poety od chwili wyjazdu jego ua
emigracyą , a nawet i aąjobfitsze w wypadki , a przynąjmnićj w przy-
gody. A co ze wszystkiego najdziwniejsza, to że trafiły właśnie na
wiek jego oznaczony!
Byronowi, kiedy jeszcze był chłopcem, wróżyła także wieszczka
jakaś, nazwiskiem Msr. Williams. Przepowiedziała mu, że rok wieku
dwudziesty siódmy i trzydziesty siódmy będzie dla nie-
go niebezpiecznym. , Jedno się rzeczywiście sp^iło,*' pisał Byron
w swoich pamiętnikach , stosując rzecz do swego ożenienia , które
przypadło właśnie na rok jego 27my. „Nie zapomnę nigdy 2go sty-
cznia 1815. Było mi, jak gdyby podpisywali mój wyrok śmierci.
Łady Byron (młoda panna) była jedyną spokojną osobą w ci^ćm to-
warzystwie. Ksiądz wymówił nazwisko moje ffJszywie; matka narae-
czonćj wrzeszczała; ja drżałem jak osowy listek, dawałem odpowiedzi
niedorzeczne i nazwałem żonę po ślubie Miss MUlbank (nazwisko pa-
nieńskie)*... Tak tę rzecz opisywał B3nron w kilka lat po owym
ślubie złowieszczym, który zatruł mu całe życie goryczą. Nie upły-
nęło wiele czasu i okazało się , że i druga przepowiednia ow^j wróż-
ki mii^ się spełnić. Mając właśnie lat 86 i kilka miesięcy, poeta
zakończył życie.
Więc wierzyć przepowiedniom ? — Nie zawsze ! Ale zdarzają się
czasem rzeczy na ziemi i na niebie, o których się nie śniło naszym
filozofom... Byron w nie wierzył, Walter Scott także, i Rousseau,
i Gotho, i Napoleon — i wiele innych wielkich łudził
153
rety... i przy iwieUe latami dziwnie się Wydawała postać
wychudła i bkda sucliotnika (Zienkowicza), który się wy-
wlekł z mieszkania i stał nierochomy na deszczu. Widzę go
dotąd przed sobą, jak .mówi Szekspir, oczyma duszy mojój,
choć go mo&e oczyma głowy nigdy jui nie zobaczę. Ruszył
. dyliżans, to ogromne zwierzę, nadziane różno - narodowym
tłumem, i jechaliómy długo przez ciemne ulice, potom przez
pont Neuf, a potom przez ulice, na których nigdy nie
byłem, choć blisko półtora roku siedziałem w Paryżu. Itak
zakończyłem paryski epizod mojego życia. W nocy nie mo-
gąc rozerwać niczóm mojój uwagi, przebiegłem myślą mój
pobyt w tem mieście — i nic nie znalazłem przyjemnego —
żadnego wspomnienia, prócz chwili, w którój przyniesiono
mi pierwsze dwa tomiki moich poezyi.**
A znajomość z panną Korą? — Nie ma o niój wzmianki
w tóm rozmyślaniu poety o najbliższej swojćj . przesdości. Poże-
gnanie się ich obojga było, zdaje się, z jego strony olwjętne; dla
niej było hurdzo bolesne.
-Powiem ci Mamo, że mnie kilka osób w Paryżu ża-
łowało, mówi Juliusz w innóm miejscu tegosamego listu.
Kora płakała i z drugiego pokoju było słychać łkanie; a
kiedy wyszła do salonu, czerwone miała tak oczy, że sio-
stry za rzecz potrzebną uznały mówić przedemną, że ma
mocny katar mózgowy, nad czóm bardzo ubolewałem.^
Ale wróćmy do przerwanego opisu podróży.
^Przejeżdżałem przez ładną Francyą — ładną nawet
w zimie, bo pola, choć skrzepłe, zachowują jednak zieloną
barwę. W dyliżansie, w którym jechałem, znajdowało się
kilku Francuzów, którzy na górach wysiadali z powozu i
szli piechotą. Zacząłem ich naśladować i często po całej
mili uchodziłem. Co dziwniejsza jeszcze, że w towarzystwie
• naszem znajdował się jeden sławny szybko -biegacz., który
się w Paryżu popisywid i któremu dotrzymywałem kroku. —
Towarzysze moi pierwsi znudzili się pieszemi wędrówkami i
na końcu samotny musiałem je odbywać. Wszedłszy na je-
.. dnę górę, spotkałem się po raz pierwszy z zimą; murawa
była cab szronem obsuta, futro u mego płaszcza obmarzło;
wyprzedziłem z daleka dyliżans i stanąłem sam jeden, a
widząc naokoło skały, waszemi imionami próbowałem ich
eclia... Jechałem przez Tonnerre-Dole; wszędzie śli-
czne okolice. Nakoniec trzeciego dnia , o godzinie piątój z ra-
na, przyjechaliśmy do St. Laurent, położonego na górze
Jura, skąd trzeba było wziąć sanki, aby przebyć śnieci
158
t^j góry. Sanki dano nam snipełnie do naszych bud podo-
bne. Towarzystwo dyliźansowe w dwie się budy zabrało, bo
było już nas tylko czterech. Siedliśmy więc, ja z moim
ciągłym towarzyszem Szwajcarem w pierwsze sanie, dwódi
kupców francuskich w dHigie, na trzecie spakowano rzeczy
i ruszyliśmy z górki na górkę. Go za rozkosz — inióg da-
wno niewidziany — tu sanna, tu po gołoledzi sanki nad
przepaścią groią zatoczeniem się. Go za rozkosz jechać na
południe sankami! — O 7mćj zaczynało się rozjaśniać. Je-
chaliśmy brzegiem doliny Mijou, która się kilka mil cią-
gnie. W dolinie między sosnami stcgą opuszczone szalety,
domki, w których latem pasterze mieszkają. Na końcu do-
liny widać wielką bramę, to jest górv z dwóch stron spły-
wają i kończą wąwóz, a w tóm ujścm doliny kawał mgły
wisiał do ziemi, jak srebrna kortyna. Słońce oświecało ten
zimny i zamarzły obraz. — W oberży samotnej na górze Jura
jedliśmy obiad, a po obiedzie pokrzepieni, zaczęliśmy nową
podróż z góry na dół. Dosyć wam powiedzieć, że prędkim
kłusem jechaliśmy z tej góry godzinę, i porzuciwszy naj-
piękniejszy czas na górze, wpadliśmy nagle w krainę mgły,
tak że spojrzawszy na otaczający naokoło i na ^iący na
ziemi obłok, nie mogliśmy prawie wmówić w siebie, żeby o
tej porze na szczycie góry słońce świeciło. Zjechawszy z Ju-
ra, wpół godziny stanęliśmy na gruncie Szwajcarów, w oj-
czyźnie Wilhelma Telia. Jechałem koło Ferney; widzia-
łem z daleka zamek Woltera i kościółek, który Bogu po-
stawił.— Ferney mnićj na mnie zrobiło wrażenia, niż sama
droga. Przez 12 godzin widząc śniegi wokoło, o was ma-
rzyłem, marzyłem o dawnóm dzieciństwie, o dniach prze-
pędzonych między sosnami. Tak mi było miło i smutno ra-
zem , że wam t^o wystawić nie potrafię. — O półtor^ mili
od Genewy znów siedliśmy w dyliżans na kołach i o 5tój
wieczór wjechaliśmy do miasta. Teraz patrzcie na początek
listu, a będziecie mieli wyobrażenie, jak pierwsze chwile
w tej mieścinie przepędziłem.**
Początek listu był taki:
„Nie masz smutniejszej dla mnie chwili, jak ta, w któ-
rej przybywam do obcego miasta. D;(isiaj o 5tój wieczór
przyjechałem do Genewy, wniosłem się do hotelu pod Wiel-
kim Orłem i nie mogąc po nocy włóczyć się po niezna-
nym mieście, kazałem sobie do pokoiku przynieść herlMtty
i przy ogniu kominka marzę i piszę list ten do kochanój
Mamy.** (Wszystko z listu datowanego z Genewy dnia 30
grudnia 1832).
Tm Ł «0
/
ROZDZIAŁ SZÓSTY.
Rok 1833. — Pensyoaat na przedmieściu genewskidm i jego gospo-
dynie. Tryb życia Słowackiego w Genewie. Nowe stósanki i znąjo-
moćci. Wrażenie francuski^* recenzyi jego Poez3ri. Teatr genewski. —
Wiadomość o zgonie Zienkowicza. — Lambro oddany do druku,
przedmowa do niego. — Życie towarzyskie roku owego dośd zajmu-
jące. Boston — Eglantyna — Eliza. — Wiosna — różne figury z dale-
kich krajów sąsiadujące teraz z Słowackim — rodzina Uwarow —
Potopów — hrabina Seidwitz — misyonarz Wolf itd. — Wycieczki
w góry okoliczne. — Uroczystość szkolna — imieniny Juliusza. —
W jesieni praca nad Eordyanem.
Zaraz nazajutrz po przyjeździe do Genewy zoalazł tam Sło-
wacki kilku ze swoich dawnych znajomych, i ci ma dopomogli
w wynalezienia mieszkania. W ich towarzystwie i wśród stosun-
ków genewskich wcale przyjemnych, po niewielu już dniach, owe
przykre uczucia, jakich doznawał w pierwszej chwili za przyby-
dem do tego miasta, ustąpiły miejsca usposobienia nie tytko zno-
jnemu, ale nawet bez porównania swobodniejszemu, aniżeli
w Paryżu.
^Genewa jest niezmiernie drogą — pisał dnia 5 sty-
cznia 1833, w dalszym ciągu listu, z któregośmy dali ustę-
pów kilka w poprzedzającym rozdziale — i wszyscy, nawet
najbogatsi cudzoziemcy mieszkają w tak nazwanych pen- *.
syonatach. Pochodziwszy trochę, znalazłem bardzo pię- ■
kny pensyon w wiejskim domu o kilkadziesiąt kroków od"'
miasta położonym (aax Paąuis Nr. 10 pod Genewą). Ko-
sztuje mnie na miesiąc 130 franków, bez opału. Szczęśli-
wie bardzo, że się do tego pensyonu dostałem, bo moi
ziomkowie mają w nim dobrą opinią. Gospodyni pensyonu
nazywa się Mme. Pat i eg. Jeżeli zobaczycie Grocholskiego
m
lab Kosiebki^ó, powiedzcie im, że zaraz na wstępie za-
pytała mi się panna Pat t eg, czy ich znam; i odtąd cią-
głe mi o nich gada. Oni kiedyś mieszkali u tej samej pa-
ni , trzy razy przejeżdżając przez Genewę : ale wtenczas pen-
syon był w mieście, dziś zaś zmienił lokal i akrywa się
w ogrodzie między świerkami i sosnami.
^ Maszę Wam opisać pensyon Genewski. A naprzód
dom , w którym się mieści , potem gospodarstwa moich por-
trety skreślę — potem opiszę mój pokój — a potem mo-
ich towarzyszy. Dom leży trochę za miastem , ale wyszedłszy
z niego, w kwadrans można być na drugiej stronie Genewy.
Bo Genewa mniejsza jest prawie od Kamieńca, tylko domy
są stare i wysokie. Możecie sobie wystawić, jak jest mała,
kiedy pomimo największej drogości mieszkań, liczy tylko
24,000 mieszkańców. Otóż dom, w którym mieszkam, stoi
w ogrodzie za miastem , wysoki na trzy piętra , szary z zie-
loneipi okienicami. W ogrodzie najwięcćj jodeł i sosen, o
kilkadziesiąt kroków jezioro Genewskie, którego jednak dla
innych wiejskich domów z okien nie widać. — Pani Pat-
teg — jestto stara kobieta, przyjemnej twarzy i niezmier-
nie dobra. Przeczuwam , że gdybym kiedy zachorował , w j^j
domu nie byłbym jak obcy. Córka jej, panna Eglantyna
Patteg , wszystkiem w domu się trudni. Jest to panna ma-
jąca około lat 30 — ładną być dawniej musiała — teraz
pokazują się w nićj wady starej panny. Stómwszystki^m
bardzo przyjemna w konwersacyi, i dobrze gada o swoich
znajomych. Czule wspomina Groch, i KosieL, z uśmiechem
mówi o Ilkiewiczu, którego także znała, a który musiał
się bardzo zmienić od czasu, jakeśmy go widzieli, — bo
wystawiła mi go panna Pattek jako nadzwyczaj wesołego i
miłego w towarzystwie, — Przybywszy na pensyon , zastałem
w nim familią francuską — starego pana z żoną i synem,
bo tu i kobiety mieszkają w pensyonach. Ci państwo wczo-
raj wyjechali — jeden mi tylko więc został towarzysz —
jestto Francuz, ksiądz protestancki, z którym grywam
w szachy wieczorami. Mała ta liczba pensyonaryuszów po-
większa się nieskończenie w lecie. Wtenczas mnóstwo przy-
jeMża Anglików, często ładne przybywają Angielki — a
wtenczas pensyon staje się bardzo przyjemną wioską naszą.
Wszyscy się bez przymusu schodzą w godziny uczt — bawią
się — wieczorami pływają po jeziorze i późno przy księży-
cu wracają do domu. — Mam pokoik bardzo ładny, zupeł-
nie wiejski — z obiciem w kraty zielono karmazynowe —
biurko czeczotkowe— ogromny, ale ogromny fotel aksamitny,
w którym jak siędę, to mnie nie widać — i krzesła i sto-
15«
lek i piec okrągły — okna, jak zwyczajnie w Szwajcaryi,
z inałemi szybami — a przed oknami świerki — sosnę — dąb
stary — wiele krzewów — murawę teraz nawet zieloną —
i kłąb z róż. Okna moje są obrócone na wschód, będę więc
miał w -lecie słońce — i w ładny poranek otworzę sobie
okna i będę miał zapach róż — zapach balsamiczny jodeł.
Nie awierzysz Mamo/ jak mnie te jodły cieszą, jak mi
jest przyjemną ta wiejska cisza, która mnie w około ota-
cza. Zdaje mi się nieraz, że już osiadłem na wsi, abym
odpoczął po trudach życia. W domu, w którym jestem, zu-
pełnie mi uczuć nie dają, jakobym był za pieniądze , i to mi
jest bardzo przyjemnie. —
„W pensyonacie tym wstają wszyscy o 9tój rano — o
lOtej schodzą się do wielkiej sali na śniadanie, złożone
z jajek miękko gotowanych, z mięsa na zimno, z kawy
i herbaty. Ostatnie te dwa napitki przyprawiają tu dosko-
le — ale kawa w mieście jest niegodziwa. Potim rozcho-
dzą się wszyscy. Ja idę najczęściój do miasta, do salonu
lektury — odwiedzam moich znajomych — i znów o 4tej
schodzimy się na obiad. Ile razy jem obiad smaczno zgoto-
wany — dziękuję Bogu, żem się od paryskich traktyerów
wyzwolił — i czuję , że mi to daleko lepiój na zdrowiu. Po
obiedzie często ktoś z dam genewskich do piani Patteg
przychodzi z wizytą — i tak pozawczoraj wieczór przepę-
dziłem na rozmowie z panną Liną, jest to ładna z czame-
mi oczyma Szwajcarka — a we czwartek mam pójść do
jej rodziców na wieczór. O 9tej godzinie pijemy herbatę —
i potom przy kominku ciągnie się rozmowa, po którój ka-
żdy do swego pokoju odchodzi.**
Vf ciągu następnych tygodni i miesięcy przywykał Słowacki
coraz więcój do miejsca swego nowego zamieszkania, i do ludzi,
któnsy go otaczali. Ujrzał się tu bez wielkiego zachodu pośród
nader ożywionych stosunków towarzyskich, na brak których czę-
sto w Paryżu narzekał. Oto, co swoim Krzemieńczanom o tem
wszystkióm opowiadał (w liście z dnia 10 lutego 1833 r.):
^Go do mojego teraźniejszego położenia, bardzo miłe
życie prowadzę. Mieszkam u ludzi, którzy kazali mi Ma-
mie napisać, że mnie bardzo kochają i starają się tosamo
dla mnie uczynić, co chcą aby dla ich oddalonego syna
czyniono. Stara dama, pani Patteg, ciągle mnie się pyta
o moje chęci — gusta; wszystkiemu chce dogodzić — nad
zdrowiem mojóm czuwa — słowem, mogę Wam zaręczyć,
ż« bardzo godna i uczciwa osoba. Jej córiLa, pamia £glan-
15ł
tyiui^ banko mnie takte lubi — stara się bawi<S — w kil*
ku domacłi mnie zapoznała, a w domach tych przyjmują
mnie ze znaczną atencyą i rozróżniają od innych. Winien
jestem pannie £)glantyme, ie wprowadzony zostałem na ka-
syno i bywam na niem często dosyć. Kasyna tutejsze są
bardzo świetne. Szwajcarki, ładne blondyidd jak śnićg,
•mieszają się w kołach walca z zamyślonemi Angielkami,
których tu jest najwięcój< Tańcują tylko kontredanse, wal-
ce i galopady. Zaproszony byłem także na kilka balów przez
nieznajome dawanych osoby — dziwny to wcale zwyczaj!
Byłem na jednym z nich i z trudnością wyśledziłem prze-
czuciem prawie gospodynią, której się trzeba było ukłonić.
Ma takich balach tańcują mazura , i to mi największą spra-
wia przyjemność. Najprzyjemniejsza jednak część dnia dla
mnie jest ta, którą przepędzam w domu* Jestem zupełnie
na wsi — z rana po śniadaniu wychodzę z panną Eglanty-
ną do ogrodu. Czas tak niamy śliczny, że dzisiaj w lutym
chodząc w surducie, spotniałem. Ogród zawsze zielony, peł-
ny sosen i jodeł — niebo błękitne — a na horyzoncie wy-
soko wznosi się Mont-blanc śnieżny — lekko jak chmu-
ra skreślony — ; czasem wiankiem białój chmury okryty.
Wyrysuję Wam kiedyś i przyślę widok domu, w którym
mieszkam , wzięty z ogrodu. Chodząc tak z rana, często pan-
nie Eglantynie opowiadam różne przypadki mojego życia i zbie-
ramy fijołki, które się już pokazują. Kilka dni temu pani
Patteg umyślnie dla mnie dała wieczór i kilku Polaków za-
prosiła — kilka było dam ładnych. Bawiłem towarzystwo
jak mogłem, nauczyłem mazura — z trudnością przypo-
mniałem sobie z dziesiątek figur — i bardzo były panny
kontente. Potom ustawiłem wszystkie do angleza, i znów
im różne nasze figle pokazywałem. Wkręciłem wszystkie
w długiego gąsiora i tak się rozhasałem, żem im wszy-
stkie tańce pokazał aż do kozaka. W głębi duszy jednak
czułem nadzwyczajny smutek, wsponinienia tłumem cisnęły
się do głowy i napadały puste serce*...
^Mii^em jeszcze jedne wielką przyjemność. Jednego
wieczora przyszła do nas pani Morin. Jestto żona jednego
z pierwszych doktorów — bywam u nich — ona sama Wło-
szka — trochę sawantka , ale w miarę — ma ładną córkę,
która się nazywa Lina — i sama śpiewa prześlicznie meto-
dą włoską. Otóż pani Morin przyszła do nas wieczorem i
wśród konwersacyi powiedziała mi z uśmiechem : ^Młody N.
N. mówił mi dziś , że w jednym z dzienników francuskich
czytał długi i pochlebny artykuł o poezyach Juliusza Sło-
wackiego. Czy Pan znasz tego poetę? Udałem, że mnie ten
artykuł mało obchodzi; ale nazajutrz z bijąoćm semeni po-
biegłem do Sociótć de lecture, gdzie znajdują się wszy-
stkie dzienniki, i wynalazłem krytykę moieh poezyi w Re-
vue Europ6enne.*) Bardzo pochlebnie mówią: zaczy-
nają od wyjlcia na świat Bogarodzicy — dają tłóma-
czenie tego hymnu — pot^m mówią o Żmii z pochwałami —
potom przytoczony jest w tłómaczoniu wyjątek wiersza do
Skibickiego — rozbiór dość obszerny tragedyi , z cy-
tacyami — pochwała śmierci błazna i charakteru jego w Ma-
. ryi Stuart. Nakoniec tłómaczenie całego Araba wcale
niezłe. Jest wszędzie trochę ocukrowanej krytyki — ale
jest i to, że mam lat 22 i ie rzuciłem podstawy wielkiój
literackiój sławy, — Widziałem potom w Societó de le-
cture czytających artykuł o mnie — widziałem, jak jeden
dobywszy pugilaresu, imię moje zapisywał, nie wiedząc, że
tak blisko niego stałem -— a to mnie nadzwyczaj bawiło.
Wczoraj znalazłem w gabinecie czytających samego powa-
żnego pana Morin, który zapewne przez żonę wysłany, nad
rozbiorem moich poezyi siedział. Wszystkie damy moje zna-
jome starają się, aby tego żumalu dostaó — i wiedzieó, co
ja za jeden?"
„Właśnie rok temu, jak drukowałem w Paryżu poe-
zye. Pobyt w Dreźnie, w Londynie, w Paryżu — zupeł-
nie inne obrazy i bardzo odcieniami wydatne zostawił w mo-
jój pamięci. Pobyt w Genewie różni się zupełnie, i spodzie-
wam się, że utworzy obraz wspomnień najcichszy i naj-
przyjemniejszy; bo dom, w którym mieszkam, latem
napełnia się mnóstwem wojażerów. Bardzo to będzie korzy-
stnie dla mnie, że nie wychodząc z domu, będę się w ro-
żnych towarzystwach ocierał. Już teraz rozmowa moja ła-
twiejsza, dosyć mnie w salonie w dobrom świetle wystawia.
Pomaga mi w tóm rodzaj małój sławy, która rzuca jakiś
urok na moje rozmowy , a przynajmniój ludzi dobrze o mnie
uprzedza i często tłómaczy milczenie ftoje, które zgubiłoby
w opinii innych. I sam nie czując się w potrzebie ciągłego
gadania, gadam więcej, bo nie doświadczam żadnego przy-
musu".
O samóin mieście Genewie takich udzielał spostrzeżeń:
„Teatr tutejszy jest szkaradny, albowiem wiele jest
metodystów w arystokraćyi , którzy teatr aui zakasaną i zgu-
*) Zdaje się, że tento artykuł wyszedł pot^ i w osobn^ bro-
S2urce, wydao^' r. 1833 w Paryżu p. 1 NoUee tm Um poitki dś
JuUs Siowacki, podpisani' prses p. Lemaitre.
IM
boą nwafają zkbaMę. Obyeząje genewskie zadziwiają. N^^dsiś
Die ma mnićj intryg — ale wiele jest plotek, jak zwyczaj-
nie w miJćin mieicie. Zwyczaj tu jest, że panny same
chodzą po ulicach; zwyczaj także, że przed pobraniem się
młodzi ladzie kochają się po lat 10. Słowem, wiek tn zło-
ty trwa dotąd, i z tego względa miasto dziwną ma postać
moralną. Arystokracya tutejsza złożona z kopców i zegar-
mistrzów — nudna bardzo i płaska. Oto macie w kUku
słowach rys Genewy.** (List z dnia 10 lutego 1833,
z Grenewy).
Lubo oddalony znaczną przestrzenią od miejsca dawniejszego
swego pobytu, wiedział Juliusz jednak, co się dzieje w Paryżu,
odbierając mnóstwo lislów od znajomych tamtejszych; i porówny-
wając stan rzeczy tam, a około siebie, powtarzał bardzo często:
„lepiój mi jest w Genewie, niż w Paryżu"
W listach paryskich donoszono mu nieraz o osobach,^ któ-
re go szczególniój interesowany, o Zienkowiczu, o pannie Korze,
o Mickiewiczu i t. d. Wiadomości o Zienkowiczu były coraz smu-
tniejsze , wreszcie przysłano mu doniesienie o jego zgonie.
„Pisałem wam o moim wyjeździe — o moim chorym
przyjacielu.... Okropną odebrałem wiadomość — w kilka
dni po moim wyjeździe mocno zasłabł — był bez nadziei —
siedział nieruchomy na łóżku i ciągle powtarzał: „nie ma
Julka"* — a wymawiając te słowa pUkał. Kilku znajomych
ciągle go pilnowało — kilkoma dniami przed śmiercią ode-
braJ mój list — a list był wesoły, szalony prawie, bo nie
wiedziałem, że się tak źle miał. Czytano mu ten list —
płakał. Dnia 18 wjnocy o 10 godzinie wszyscy go opniclli
i został tylko służący. 'W pół godziny potom chory otwo-
rzył oczy — westchnął trzy razy i skonał. Pochowano go
na cmentarzu pere la Ghaise, gdzie tyle razy całe ran-
ki przepędzałem Matko moja, pomódl się za tego, któ-
ry kochał do śmierci twojego syna i któremu twój syn nie
w zamian nie dał, tylko łzę po śmierci^, (z Genewy dnia
10 lutego 1833).
O pannie Korze pisano ma z Paryża, że go zawsze wspo-
mina, — rumieniąc się, kiedy go kto inny wspomina. — „DndŁ
mego L ambra —mówił z tego powodu JuUosz do matki w tym
samym liście — przypoomi jój , jak niegdyś dmkająo poeaye cho-
dziłem do nich co ranka i gadałem z nią pi!zez dfaigie godziny.
MO
Bedsie j^j troebę smutno^ kiedy to irspoandenie pierwsrtj cichej
miłoici stanie j^j przed oczyma" ....
To jest ostatnia wzmianka o pannie Pinńard w korespon-
dęncyi Juliusza.
Nie długo potom, w początkach marca (1833), zaczął się
rzeczywiAcie druk tomu III Poezyi. Korektę mu arkuszami
z Paryża przysyłano. W maju było już dzieło gotowe i w rę-
kacli publiczności. Są zamieszczone w tym tomie : poemat w dwóch
pieiniach p. t. Ł ambr o, i następujące krótsze utwory: Hymn
do Bogarodzicy — Kulik — Pieńń legionu litewskie-
go (te trzy rzeczy ogłoszone już były poitizas listopadowego po-
wstania w Warszawie)— Duma o Wacławie Rzewuskim —
Paryż — i Godzina Myśli.
• Dla tego jednego poematu - pisał autor o Godzi-
nie Myśli"* do matki — chciałbym, abyście tom III czy-
tali kiedyś. Jestto poemat serca, w którym jest całe moje
dzieciństwo. Matko moja, kiedyś^ w Westminsterze naszego
kraju może mi dadzą kąt jaki I Śmiej się ze mnie, ale ja
czuję, że mam w sobie duszę sławy, która ze mną umrzóć
nie może"... (z listu z dnia t5 marca 1833).
Na czele t^o tomu Poezyi położył autor Przedmowę,
w którój się skarży na obojętność, z jaką przyjęto dawniejsze
jego publikacye. Między innemi rzeczami są w niój i następujące
ustępy :
„Minął ów czas błogi, chociaż mało korzystny dla literatury
nA6zć|i, kiedy umieszczona w Dzienniku Warszawskim
oda, duma lub ballada, nadawała imię poecie. Trzydziestu pre-
numeratorów dziennika (albowiem tylu ich było) rzucało nazwi-
sko nowe na woskowane posadzki salonów, i romantyczny poeta
brał chrzest, znajome nadający imię; nadto pisma czasowe dzien-
ne zamglonymi niemczyzną okresami rzucały z paszcz 8finxowych
zagadkę sławy autorskiój — szczęśliwy, kto ją zrozumiał, szczę-
śliwszy, kto w pokorze ducha niezroznmianój wierzył. Dziś dzien-
nikarze owi, tworzyciele literackich królów, milczą...
....^Szanuję szkołę religijną, owę wieczerzę pańską polskich
poetów, do którój zasiedli w Paryżu : — sądzę bowiem , że wypły-
wa z przekonania; że nie jest sztucznie natchniętą słowami Fry-
161
deryka Sdiłegk, który w katolickiej religii źródło jedyne poesyi
upatruje. Oddaliłem się wszelako od idącyeh tą drogą poetów;
nie wierzę bowiem, aby szkoła De-Ia-Menistów i natchmęta
przez nią poezya była obrazem wieku itd.**
Z powoda onój przedmowy pisał póćuiój — po wyjieiu już
dzieła — do matki, jak Dastępi]\)e:
^ .. „Od dni 20 wyszedł na &wiat tom nici moich
poezyi... Przedmowa krótka i gryząca trochę obraziła Mi-
ckiewicza. ZeffiSćiT^śię ^ jednSin' z małych plseftiek, ale do-
s^Tnie^^abrne. PoFakom tu mieszkającym podoba się ten
tom" bardzo — ale nie wiem , jak u Was sądzió będą lu-
dzie. O ten tom bardziój jestem niespokojny, nii o dwa
pierwsze. Napiszcie mi , jeżeli o nim co udtyszyde. Jeżeli
tak dalój płodną będzie moja iinaginacya, jeżeli co roku za-
cznę tomy nowe drukować, to wkrótce w waszój małój sza-
fce będziecie mi musieli poświęcić całą jedne police — a pa
mojój śmierci ten, co mię poznać zechce, będzie musud
miesiąc cały ze mną obcować. Takie są teraz sny moje*^...
(z listu pisanego w czerwcu 1833).
Cały zajęty planami coraz nowych utworów, czuł na wygna-
niu swojóm dotkliwie brak sposobności zasilania się ożywczóm źró-
dłem literatury ojczystój, zwłaszcza dawniejszój. Dzieła Kochano-
wskich, o które w Paryżu jeszcze prosił, nie nadchodziły. Nie ma
prawie listu, w którymby o nich nalegliwie nie przypominał.
Oprócz tych dwóch Zygmuntowczyków, żądadt jeszcze i Obrazu
wieku panowania Zygmunta III przez Siarczyńskiego.
„To dzieło wielkim byłoby dla nmie skarbem ! Ta ma-
ła biblioteka polska wiecznie mi będzie towarzyszyć, i będę
bogatszym od wszystkich moich kolegów. Co Ci tylko Ma-
mo wpadnie w ręce ze starych kronik, które się czasem po
rękach Żydów walają, to mi przyślij."* (list z d. 15 marca
1833).
Wśród tych rozmyślań o swojój przyszłój sławie i o drogach,
któreby go do niój zawiodły, wśród pracy nad pierwszend scena-
mi nowego dzieła (Kordyana?), której zwykle ranki poświęcał,
nie stronił w owych czasach Juliusz i od zabaw towarzyskich^
A było do nich wiele sposobności w domu pani Patteg.' Dawano-
amatorskie przedstawienia komedyi *- tańczono na wieczorkach
wiele,
Tom L «1
„Czy wierzycie — pisał w tymże li&de do krewnych —
ieja ta pierwszy azumuję towarzystwo? Kiedy tańczę, mło-
dzież iciga mnie oczyma i zgodnie mi pierwszego miejsca
ustępuje. Na ostatnim wieczorze zdziwiłem ją walcem tań-
cowanym tak, jak u nas tańcuje wojsko, to jest uderzając
ostrogami. Ja zaczynam mazura, ja prowadzę kotyliona i
pokazuję nowe figury, jakoto: z szalem, z czterema królami
kartowymi i t. p. Często gram do tańca na fortepianie — i
potem panna Patteg opowiada mi, co o mnie damy gada-
ją — i bardzo pochlebne rzeczy słyszę, e cz6m Wy z tru-
dnością wierzyć możecie. Widzieliicie mnie bowiem dzieckiem
nudnem, teraz zaś umiem czasem grać rolę wesołego chło-
pca, i tylko domowi widzą mnie smutnym i posępnym. Nie
odraża ich to jednak odemnie, bo moje położenie oddalone
od Was i od kraju usprawiedliwia tygodniowe spliny."
Kiedy nie było tańców, siadano do zielonego stolika i ba-
wiono się grą w karty.
-Wiecie jak najczęściój przepędzam wieczory? Oto przy-
chodzi do nas stara dama, zupełnie do pani Łebrun po-
dobna, z żywszą trochę imaginacyą. Otóż ta dama — pani
Patteg — ja — i minister protestancki, który u nas mie-
szka, zasiadamy do bostona. Gram doskonale w bostona —
i nieraz staje mi w myśli moje dzieciństwo. Bo pamiętam,
jak niegdyś jako dziecko leżąc na sofie w Mianowskiego je^-
szcze mieszkaniu, widziałem mego ojca, Rustema, Bogatkę
przy zielonym stoliku, i mówiono mi, że grają w bostona —
że do Słowackiego przyszli na bostona.*) Gra ta nie jest
tak nudną, jak mi ją wystawiano — owszem, daleko ła-
twiejsza od wista i ma tysiąc rozmaitości. **
Przy takióm zachowywaniu się, przy takiój łatwości w poto-
cznym towarzyskióm pożyciu—nie dziw, że Słowackiego w cichym
domku owym na przedmieściu Genewy wszyscy lubili. A szcze-
gólniój zdaje się, że go lubiła coraz więcój panna Egiantyna
Patteg.
„Dobrze z nią żyjemy (pisał w liście z dnia 15 mar-
ca) — zwierza mi się ze wszystkiego i mówi, że żadnój ze
swych przyjaciółek tegoby, co mnie, nie wyspowiadała.^
W miesiąc późniój uskarżał się gorzko poeta, że mu matka
pozwoliła tak (Uugo czekać na swój odpis.
*) Mianowski i Rustem byli koledzy starego Słowackiego, pro-
fesorowie wileńscy.
163
^Dwa miesiące, a racai^j cały miesiąc dragi tortury
moralne wycierpiałem. Go dnia czekałem posłańca z poczty
od godziny 1 1 do 2 , a .od drngiój godziny, kiedy już nie
było nadziei, rozpacz mnie porywała. Dopiero kładąc się
spać, my61ałem zadwu o godzinacli nadchodzącej poczty, i
tak było przez cały miesiąc... Kochana Eglantyna cieszyła
mię, jak mogła. Często cale ranki przepędzała na dziedziń-
cu, czekając pocztmistrza... Często widząc go mijającego
dom, biegła za nim lękając się, aby nie zapomniid był
wstąpić. Nie uwierzysz Mamo, jakito jest mój stróż anioł
ta Eglantyna. Ale teraz nie ma jój tutaj , wyjechała do
starój i chorej ciotki w Łionie i dopiero za dni cztema&cie
wróci.** (d. 24 kwietnia 1833).
Przez te dni czternaście starała się sama pani Patteg, ma-
tka Eglantyny, rozweselać rozmową smutnego swego lokatora. Ale
jój wysilenia, ażeby go rozerwać, nudziły Juliusza. Natomiast
była inna osoba, która lepiój znała tajemnicę, jak mu skrócić
chwile przemijające zanadto zwolna. Było jój imię Eliza. Oto,
co o niój pisał (d. 26 kwietnia):
« Właśnie teraz wracam z kościoła protestanckiego,
gdzie słuchałem pilnie kazania. Byłem tam, przyznam się
tobie Mamo, dla widzenia jednój miłój osóbki, która mi
wczoraj powiedziała, że będzie na kazaniu. Grdybym sobie
mógł wystawić, że podróżuję dla przyjemności — gdybym
sobie mógł każdój chwili powiedzieć: jeżeli zechcę, to Ma-
mę za dwa miesiące zobaczę, wtenczas obecne życie wyda-
wałoby mi się bardzo przyjenme. Panny nie opuszczają mię.
Dawniój Eglantyna chodziła ze mną po całych dniach po
ogrodzie — dziś, gdy jój nie ma, stokroć ładniejsza od niój
panienka odwiedza nas co dwa dni z matką. Dlaczego^ nas
odwiedza?., zapewne nie dla widzenia starój pani Patteg...
A zresztą, sądi sobie Mamo, jak chcesz, — ale prawdziwie
zdaje mi się, że glina, z której mię Bóg ulepił, nabrała
jakiegoś magnetycznego pociągu, który wiąże do mnie serca
panien... Eliza, tak się nazywa przychodząca do nas czę-
sto panienka, jestto osóbka mi^a, bardzo podobna do Ka-
zimiry Niepokojczyckiój — ma czarne oczy pełne iskier, wie-
le dowcipu i miłości w mówieniu, wiele prostoty i ma lat
około 24, (więc właśnie tyle, co i nasz poeta liczył ich sobie
natenczas. Eglantyna miała niestety lat wtedy już około 30).
Dawniój bywała u nas rzadko, tylko na wieczorach, wten-
czas podobała mi się bardzo — i ubierałem ją zawsze, gdr
wychodziła; a dlatego ją ubiendem, że podobał mi się jój
1«4
kapelusz . . • Wazystkie dśmy przychodią na moczory w ka-
pelufisach ogromnych z czarnej lewantyny, z tak wysokim
przodem, te nie dotyka kapelusz włosów. Kapełasee te na-
zywają eią caleche, kocze... i szpecą niezmiernie wycho-
dzące z balów damy. Otóż kapelusz panny Elizy, cboć do
wszystkich innych podobny, odróżniał się czarną koronką
szeroką i spadającą na czoło. Gdy się w niego ubrab, po-
dobna była do świeżój róży rozkwitłój na oknie gotyckióm;
więc dlatego ubiendem ją, gdy z wieczorów odjeżdżała. Ma-
tka jej jest wdową i ma córkę przy sobie i syna ładnego
w Paryżu. Życie jój matki teraz jest bardzo piękne. Grdy
widzi gdzie dom jalu osierocony śmiercią... dom, od któ-
rego wszyscy weseli odbiegli, tam najczęściej z córką prze-
pędza wieczory — u starych — u chorych. Eliza musiała
się nauczyć bostona — aby grywać w takich domach ze star-
cami i z nieszczęśliwymi; dlatego twarz jój nosi wyraz do-
broci i spokojnoścL Często chodząc z Elizą po ogrodzie,
obrywamy po listku margerytki. Raz gdy nie przyszh przez
dni cztery, chciałem jój dać do zrozumienia, że mi tęskno
bez niój: więc wstałem rano, poszedłem do miasta, kupiłem
śliczne dwa bukiety kwiatów, wróciwszy do domu, ułożyłem
je luuUadując Twój gust Mamo w układaniu bukietów, a
petom w ogrodzie zerwałem dwie maigerytki małe— i w śro-
dek ogronmego bukietu włożyłem. Bukiet ten posłałem Eli-
zie — ale od pani Patteg. Nie zawiodłem się, przypomnie-
nie się byłe skutecznóm — przyszła z Mamą wieczorem — i
mówiła mi, że złą była na margerytki naszego ogrodu, któ-
re j^ nieprzychylny dały wyrok. Widzisz Mamo, że znala-
da te dwa mide kwiatki, choć były w tysiącu ukryte. Ja
zawsze mnóstwo mam po niój riów cichych, łagodnych', smu-
tnych, z których tak widna miłość, że łój nie chcę zapy-
lać, ozy umie kocha; bo mówiła noi, że była smutną przez
4 dni , a ja nie pytałem , dlaczego. Gdy chciałem wiedzieć,
co robiła wczorajszego wieczora, odpowiedziała: Tak mi by-
1» smutoio, że położyłam się o godzn[ue 10 i czytałam. Jaką
kfii%ftkęf zapytałem.— Nowy Testament Kiedy jestem smu
tair, nic innego czytać nie mogę... i mówiła dalój: dziś ra
na ofaodiBwszy się, zdziwiłam się, że mi wesołe przycho
dziły myśli, i przeczułam, że dzień ten będzie szczęśliwy.
W tym dniu odebrała bukiet — i chodziliśmy po ogrodzie.
Dobra dsiewezynkAl Nie wi^n, czy Ciebie takie detale in
twenąją; ale te detak są ixłą rozmaitością mego żyda
barduUy mnie ząjmąją, niż mój ton md, który za 8 dni
wyjdzie z droka."*
IM
Byłeto rioiro, ktńrego sakdwo się spddiij9v«ć było można
2 twt Słowackiego j tyl© zawsze sąjętego swojemi pracami poety-
ckiemi. To też matka to przeczytawszy, pewnie co więcój tam
sobie pomy4łała o Elijie, jak tylko: «dobra dziewczynka!^
A trzeba właśnie było, że mu w dniach owych pisała, czy-
by nie było dobrze, gdyby sobie którą z tych panien, z któremi
miid tyle sposobności przestawać, upatrzył na towarzyszkę życia
i złagodził choć takim związkiem cłerpkotó samotności tułacza?
Tak praktyczne widoki nie przypadały jednak do myśli poetyzu-
jącego młodzieńca,
^Ty mi Matko piszesz o ożenieniu?"— odrzekł jej na to
w tym samym liście , gdzie właśnie tyle o Elizie donosił.
^Nie chciałbym niszczyć twoich marzeń — a jednak sdaje
mi się, że ja wiecznie na samotność skazany jestem, bo
mojej żonie ciężarem być nie myślę. Dosyć, że mm jestem
dla Ciebie...
-Mówią mi czasem ludzie, że ja mam wyżste zdolno-
ści. Po takich mowach ludzi często myślę z goryczą, że jest
tylu, którzy z małym talentem utrzymują całe rodziny —
zasłaniają je od niedostatku; a ja jestem jak niepotrzebne
ziele! Jestem nawet ciężarem cUa ciebie Mamo mcyal...
Przebacz mi, że taką drogę obrałem, ale wrócić nie mogę...
„Wierzę w przyszłe życie, bo to niepodobna, żeby Bóg
Ciebie nie nagrodził za to, że Ci dał takiego syna! Jedna
stara dama, przeczytawszy artykuł o mnie w BeTue £u-
ropóenne, napisała mi bilecik, w którym po wielu po-
chwałach nareszcie napisała : heureuse TOtre mdre ! Ona tak-
że jest matką. Więc myślałem sobie, że może ten wykrzy-
knik zagłuszy nieco słowa mego sumienia, które mi powia-
da, że Ty jesteś nieszczęśliwą przezemnie."
Wracając do projektów, jakie sobie matka układała, do pro-
jektów ożenieiiia Juliusza, te już dlatego były więcej niż tru-
dne do doprowadzenia do skutku, ponieważ uczucia jego, choćby
obudzone w sposób wiele obiecujący, zbyt rychło zawsze urywały
się jakoś.
O Elizie na przykład nie ma już ani jednój wzmianki w dal-
szój korespondencyi !
Byłoż rzeczywiście prawdą to, co pisał był niedawno przed-
tóm o sobie;
166
mO kochani moi ! smutno mi , smutno czasem ^ i czę-
sto — bo się już prz^ąbiam na obywatela iwiata! Już ąię
ani do miejsc, ani do osób, z któremi żyję, nie przywię-
zuję tak silnie , jak w dzieciństwie — i to jest jedną z wad
jakiój nabywa serce tułacza""... (d. 30 grudnia 1832).
...„Szczęśliwy, kto nigdy z oczu komina ojcowskiego
nie straci — kto jak liść uwiędły padnie u stóp drzewa,
na którym wyrósł!" (z listu z d. 22 września 1833 r.)
Byłoż, powtarzam, w samej rzeczy to tułacze jego życie
przyczyną, że się serdecznie nie był zdolny do nikogo przywią*
zać? Czy też może przeszkadzał temu ów obraz w pamięci jego
niezatarcie wyryty. ..obraz, który mimo. wszelkiój dumy i na prze-
korę najsilniejszym postanowieniom, ażeby zapomnieć o nim, cią-
gle rau się odnawiał przed oczyma?
,nKocIiana Mamo (pisał w czerwcu 1833), czy Ludwi-
ga S. wyjeżdża do Odesy? Spytaj ją, C2y o przyrzeczeniu
swojóm pamięta.*) Spodziewam się, że mój tom Illci po-
godzi ją trochę ze mną." —
Pośród zajęć, rozrywek i melancliolijnych rozpamiętywań,
któreśmy opisali powyżej, minęła tedy poecie naszemu pierwsza
zima w Szwajcaryi i nadeszły upragnione miesiące wiosny. Zakwi-
tły wonne bzy w ogrodzie Eglantyny — w parę tygodni późniój horyzont
domka jój matki zamknięty drzewami okrył się tysiącem róż —
nadeszło lato. Z początkiem każdego lata pensyonat pani Patteg
zwykł był napełniać się mnóstwem różnych podróżnych. Przygo-
towany na to Słowacki, cieszył się już naprzód owój rozmaitości,
jaką to w dom wprowadzi. Posłuchajmyż opowiadań jego, roz-
rzuconych po całój korespondencyi owego roku, o współmieszkań-
cach, których miał w ciągu lata 1833.
„W domie, w którym mieszkam, mijają się różne
cienie, jak w czarnoksięskiój latarni. Najprzód z jaskółka-
mi przyleciał pewien Anglo- Szkot — niezmiernie cichy i
nabożny — młody \ dziecinny. . . Kupił zaraz siatkę na mo-
tyle i cały ranek uwijał się z nią po ogrodowej łące. Jak
mi to boleśnie przypomniało moje dzieciństwo — Mickuny,
Wilejkę — lasy sosnowe i jeszcze coś — . To dziwnie, że
•) Prosił ją z Paryża jeszcze Juliusz o przysłanie sobie portre-
tu, któiy mu też ona nadesłać obiecała, leci póćnićj.
MW
joŁ teraz nie mogę łoirió motylów! Anglik ten po 2 tygo-
dniach pobytu z nami wyjechał do Lozanny*'...
„Dom po odjeździe Anglika został pustym przez czas
niejaki — wtem jednego poranka zwaliła się, jak lawina,
ogromna familia rosyjska, pani Uwaroff, córka ministra,
z dziećmi Z początku doznałem elektrycznego wstrzą&nie-
nia , — teraz bardzo dobrze jesteśmy, niezmiernie grzeczni
dla siebie. Pani Uwaroff sama już jest w dosyć podeszłym
wieku, żywa i krzycząca -^ córka najstarsza dosyć roz-
lana i szeroka, ma twarz przyjemną i ładne czarne oczy.
Włochy mało się odbiły na jój imaginacyi — została nieo-
ciosaną statuą. Ma sztambuchy, w których włoscy arty&ci
stosując się^ do jój gustu, wszystko jaskrawymi kolorami
malowali. Śpiewa, robiąc zawsze 3 omyłki w aryi każdój —
nigdy mniój, ani więcój. W notach ma mnóstwo polskich
teraźniejszych śpiewanych mazurków, które zapewne w ogień
pójdą za powrotem. — Młodsza jój siostra żywa i piękna, je-
szcze dziecko. — Synek mały w czerwonój huzarce łiafto-
wanój złotem bardzo dobry dziewięcioletni dhłopczyk. Przy-
jaciel syna karzeł lat ma 40,' łokieć i ćwienS wysokości,
twarz pomarszczoną , ale głowę nie nazbyt wielką ; uśmiecha
się do -wszystkich i nie jest bynajmniśj gniewliwym.— Przy
dzieciach guwerner — ze wszystkiego do Szantyra mierzą-
cego pola w Jaszunach podobny. Przy pannach gnwematka,
dwie panny służebne i służący. — Oto jest cała familia
wojażerów — zdaje mi się, że dostatecznie odmalowana.
Całe 3 piętra domu rozlegają się od ich krzyku; mówią
różnymi językami i nieraz mi się zdaje, że jestem, w Ba-
bilońskiój wieży. — Niedawno miałem rozczulającą scenę* z po-
wodu karła. Doniesiono mu bowiem, że jego ojciec umarł.
Wystawcie więc sobie tę małą figurkę upośledzoną; przy
herbacie — wyciągnął z kieszeni mi^ą chusteczkę do nosa
i ocierał łzy, które mu mimowolnie płynęły. Okropnie było
•myśleć, że on wracając do kraju, nie znajdzie osoby, któ-
raby go może jedna tylko nie z urąganiem przyjęła. Zosta-
ła mu wprawdzie siostra, która w Petersburgu lekcye na
fortepianie daje i z tego się utrzymT:ge. Po herbacie, kiedy
odchodził do swego pokoju, gdzie śpi na dwóch krzesłach,
przystąpiłem do niego i ścisnąłem go za ręce. Widać, że
mi wdzięczny był za to uściśnienie, ho od tego dnia wsta-
jąc z rana — i odchodząc wieczór, zawsze zbliża się do
mnie i biorąc rękę moje w dwie swoje małe rączki, ściska
z całój siły* — (list z czerwca 1833 r.).
Familia ta rosyjaka czas tylko krótki zabawiła v Oenewie.
Po ich odjeździe tyle jeszcze Słowacki donosił o mdi matce:
... „Z obu stron między nami panowała taka delika-
tność, żeśmy sobie uczuć nie dali różnicy narodowój. Zda-
je mi się nawet, że te osoby mnie dosyć polubiły; bo po
odjeździe w listach , pisanych do pani Patteg , dały mi dłu-
gie dowody pamięci. A panna Alexandra (starsza córka)
ocUeżdżając, zostawiła mi rysunek przez siebie zrobiony do-
mu wiejskiego, w którym mieszkał niegdyś Byron.**
Kiedy- jeszcze mieadudi ci Rosyame w owym domku gene-
wskim., urządzali różne wycieczki w okolice. W wyprawach tych
towarzyszył im czasem i Słowacki.
«Jeden z tych spacerów najprzyjemniejszy był na gó-
ry otaczające jedne stronę Genewy — góry, z którj^i^h mniej-
sza równa waszój zamkowój górze .... Damy jechały w dwóch
powozach, ja zai dostałem sobie dosyć niezłą szks^kę i tak
przyjechaliśmy aż do stóp SaHye. Tam wszyscy wsiedli-
śmy na osły, — moje iswierzątko największe i najmocniej-
sze prowadziło cały orszak, orszak wesoły, śmiejący się,
błyszczący różnymi kolorami sukien damskich. ' Na górze
czekało nas wiejskie śniadanie — na długim stole z desek —
pod gruszami i jabłoniami. Potom oczy nasze rzuciliśmy na
ogromną dolinę, po którój płynie kręty Rodan — jezioro —
w; końcu jeziora najeżona dadbami Genewa i kilkanaście
innych miasteczek — łąki — drzewa — słowem widok
ogromny — rozległy — prawdziwie prześliczny! Po górach
snuło się mnóstwo dzieci, ubranych fantastycznie w pióra,
1$ chorągwiami i muzyką. Były to dzieci Szwajcarów, ba-
wiące się w Niedzielę, jak przystoi na potomikow Telia.
Uformowani w dwa oddziały, snuli się po wąwozach, strze-
lali z pistoletów — podobni niegdyś do Julka Achillesa
w zbroi .... Kilka razy pływaliśmy w czółnach na jezierze.
Majtek, który na;s woziła był niegdyś przewoźnikiem Byro-
na, i dlatego często z nim wchodzę w rozmowę. Stary
wioślarz doU^ o niczóm nie gada, tylko o angielskim poe-
cie — zdaje mu się, że jakaś część sławy przy nim zosta- <
ła, przy długióm obcowaniu z lordem.... Między innymi
szcz^ółami opowiada, jak raz z Byronen^ poszli w zakład
o Iiąjdora, kto z nich prędzój na drugi brzeg jeziora dopły-
nie. Nie dziw, że mię Lord wyprzedził, powiada Maurycy
(tak się nazywa majtek), albowiem za Byronem płynęło
czółno i służący leżącemu na wznak Anglikowi lał do gar-
dła dobre wino, co nie mało w pływaniu dopomagało. Po-
wiada dafój, że przegrawszy zakład, oddał Byronowi luj-
dora, który się dłngo wzbraniał, ale nareszcie przyjąć mu-
siał. Dodaje wszelako Maurycy, że Byron chociaż dobrze
trzymsd się w wodzie, nie wiele robił drogi, bo miał ko-
szlawą nogę, nie większą od jego dłoni. Bardzo czasem
wielką przyjemność znajduję w rozmowach migtka, — i pa-
trzę na wielkich ludzi z tój samój strony, z jakiój się na
nich lud -zapatruje.
^Patrząc co dnia na szczyt góry Mont-Blanc,
przychodzi mi często na myśl Malczeski, który po śmierci
jednym " poematem tak wzrósł, że nawet głową przewyższa
naszych poetów. Przebiegając opisanie wejścia na górę Mont-
Blanc, znalazłem na ostatniój karcie między wyliczonymi I
bohaterami tego trudnego przedsięwzięcia imię Malczeskie- ^
gc^ ale J»kąIeczone tak, że gdybym skądinąd o jego wę-
drówce na tę górę nie wiedział, tobym się był o tożsa- ^
mości osoby nie domyślił. Nie wiem, dlaczego — ale myśl
o Malczeskim została głęboko w moich dumaniach utkwio-
na; zdaje mi się, że jest coś podobieństwa między nami, —
ale burza jeszcze mię nie złamała. Wiesz Matko, że teraz
jedyną modlitwą moją jest prośba, aby mi Bóg pięknie i
szlachetnie dał umrzóć; bo kiedy pomyślę, że wędrówka
moja może być długa — że przyjdzie na mnie nędza — że
mię duma moja zabije: to prawdziwie, że mię okropność
takiego losu przeraża. ** (z listu z dnia 15 lipca 1833).
W chwili kiedy to pisał, już familii Uwarow w domu pani
Patteg nie było. Zmieniły się dekoracye w następujących miesią-
cach, a raczój wystąpiły na scenę inne osoby, grające jak się
wyraża poeta, razem z nim tra^-komedyą życia.
Najprzód przybyła po nich znowoż rodzina Rosyan i na długo
w Miejscu osiadła.
Była to, jak u nas nazywają, poczciwa szlachta.
^Wdowa Potopof, ładna jeszcze kobieta, choć ma
w Bosyi córkę dorosłą — bardzo dobrego serca, łagodna
jak anioł i prosto - duszna. Kuzynka jój, panna Aneta, zu-
pełnie ze wzrostu i twarzy do Maryi Kukulnikówny podo-
bna — także bardzo dobra i prosta. Kuzyn obu tych dam,
pan Szaszin — brzydki z twarzy — ale szczery i otwar-
ty — nie mówi po francusku, tylko po rosyjsku. Z temi
osobami jestem, jak można najlepiój. Kuzynowi gadam, co
mi przez ^owę przejdzie — z panią Potopof także często
po rosyjsku rozprawiam.— Obok mego pokoju ma mieszkanie
Tom I. %%
llfO
la Comtesse Seidwitz, lat 65 — z wszelką grzecznoi^ią
dla dam to piszę , — trochę uróżowana — co dnia w innój
sukni — wygorsowana — krzyż dworu wiedeńskiego zawie-
szony na ogromnej kokardzie nosi przy boku, — za nią
zawsze lokaj Niemiec z dwoma poduszkami, które kładzie
gdziekolwiek baba usią&ć zamierza. Stćmwszystkićm jestto
bardzo dobra osoba — wesoła — przyuczona u dworu do
grzeczności — każdemu ma coś powiedzieć; bardzo lubi
kalambury — wozi ze sobą papugę , która kilka słów z okna
krzyczy, — a oprócz służącego' ma służącą Niemkę, którą
sama pilnuje i na klucz zamyka przed wielkiemi pokusa-
mi — a tak zamknięta panna oknem cały dzień wygląda —
i cały dzień śpiewa nicuczonym lecz • łagodnym głosem,
z akompaniamentem gitary. Biedna dziewczyna, inrawdziwie
jak papuga wygląda! Ta pani ta Comtesse' siedzi przy mnie
u stołu , ciągle mam z nią konwersacyą , ciągle wyciąga
szklankę, do której wina nalewam, a baba cukru na-
sypuje, a ja znów trochę wody dolewam — i jestem po-
dobnym do Ganimeda. — Z drugiej strony mego pokoju
mieszka Anglik — oryginał — łysy, z ogromnym nosem,
trochę głuchy, ograniczony i całą sławę swoje ufundował na
dobrem graniu w wista, i choć tu po 5 sous punkt gra-
my, on jakby o wielkie sumy chodziło, łaje, jeżeli który
z grających słowo przemówi. Wiecznie w spodniach nanki-
nowych i w tabaczkowym fraku ubrany. — Oto są osoby, któ-
re ze mną zajmują pierwsze piętro domu. Dół jest zajęty
salonami i pokojem jadalnym ; na drugióm piętrze mieszkają
gospodynie — dwie Angielki, matka z córką. Córka trochę do
Julki Michalskiój podobna — naiwna, żywa jak dziecko;
matka ładna jeszcze, tak że za siostrę córki mogłaby ucho-*
dzió. Przyjechały ładną karetą, z dwoma służącymi, widaó
że bogate — nazywają się Donnelan — jaidą na zimę
do Włoch. Nakoniec mieszka z nami Anglik Hamilton,
ładny chłopiec, wysoki, zamsze pięknie ubrany, mało nló-
wiący z powagą i przymusem — oto jest nasze towarzystwo.
(z listu z dnia 23 sierpnia 1833).
Nie było to jednak jeszcze całe towarzystwo Juliusza. Przy-
była bowiem późnićj nieco jeszcze jedna para do domu pani Pat-
teg — jakiś pan Wolf z żoną, duchowny anglikański, wysłany
z Anglii, ażeby ludzi na metodystów nawracał. Ten dowiedziaw-
szy się, że Słowacki jest autorem, przez cały ciąg pobytu wszy-
stkie osoby zaniedbywał,' a do niego się przyczepiał; posta-
171
nowił sobie bowiem wykierowa<5 koniecznie i jego także na meto-
dystę protestanckiego.
„O gdybyście widzieli — pisał o nim w liście z d. 22
września 1833 — jego tłustą, okrągłą postać — przy cha-
dej żonie — jego uśmiech jezuicki.... Gdybyście widzieli,
jak przy stule z jezuicką miną spożywa pokarmy: śmiali-
byście się, jak ci się śmieją, którzy z boku na nas patrzą.**
Z tem póżniój głównie z Anglików złożonem towarzystwem
odbywał Juliusz także niekiedy wspólne wycieczki w dalsze oko-
lice Grenewy. Jeden z nich szczegółowo opisał.
„Przepłynęliśmy jezioro i na drugiój stronie widzie-
liśmy dom , w którym mieszkał niegdyś Byron bawiąc w Ge-
newie. Dom ten teraz zamieszkały przez kogo innego, od-
dalony o 3 wiorsty od miasta — dom mały, murowany i
wcale pospolity. Nie wchodziliśmy do środka •— dziedziniec
nadzwyczaj smutny, otoczony stajniami — z drugiój stro-
ny ogród na schodzącej do jeziora płaszczyźnie. Wioska,
w którój mieszkał, nazywa się Cologny.*) Wracaliśmy po
jeziorze przy świetle księżyca. Nie możecie sobie wystawić,
co za przepyszne jezioro przy księżycu... z jednój i z dru-
giej strony błękitniejące brzegi mgliste — a w końcu jeziora
migające światła i rzędy oświeconych okien — to Genewa!
Z czwartój strony brzegów nie widać przy świetle księży-
ca. — Taki spacer byłby zachwycającym z miłemi osobami.
Ale wy sobie nie możecie wystawić, co to są Anglicy i
* Angielki! Jest trzech Anglików w naszym domu — żaden
z nich nawet jednój myśli swojój w głowie nie ma. Angiel-
ki także nie takie, jak je sobie wystawiałem — wcale nie
sentymentalne — i nigdy jeszcze z Anglikami nie było
w naszym domu interesującej rozmowy**....
Tak mówił o tóm w liście z dnia 22 września. A w mie-
siąc późniój, kiedy już wszystko w różne strony porozjeżdżało
się z owego ustronn^o zacisza na przedmieściu Genewy, znalazło
się w jego doniesieniach jednak wspomnienie zupełnie innym to-
•) Pobyt Byrona w tych miejscach nie był długi. Mieszkał on
tu tylko w ciągu lata 1816, porzuciwszy Anglią i co tylko roz-
wiódłszy się z żoną. Następnie, w końcu roku tego, przeniósł się
do Włoch. Wtymto domku powstał wi§c Sen — Więzień Chil-
lonu — Illda pieśń Childe Harolda i. pierwsze pomysły
Manfreda.
172
nem wypowiedziane o jednaj z osób należących do naroda, który
tak niekorzystnie wtedy osądzał.
„Pusty dom nasz — a dla mnie pustynią się zdaje
od czasu wyjazdu młodój Angielki, która tu mieszkała,
przez drzwi tylko oddalona odemnie, i z którą po cidych
dniach szaleliśmy. Prawdziwie, że dziwnie, jak wiele dotąd
we mnie dziecinnego, a czasem jak wiele splinu.^ (dm'a
27 października 1833).
W ciągu jeszcze pełnego lata, w miesiącu sierpniu, kiedy
cale towarzystwo owo ożywiało jeszcze dom pani Patteg, miał
Słowacki przyjemną scenę, którą opowiadał matce ze wszystkimi
szczegółami. Wizytator szkółek miejscowych uprosił gospodynią
domu, ażeby mu pozwoliła ogrodu swego na wyprawienie dzie*
dom festynu.
„Porobiono więc w ogrodzie wielkie przygotowania; 'ja-
koto zasadzono słup, na wierzchu którego zawieszone były
cacka dla dzieci — pozaczepiano na drzewach w alei hoj-
dałki — pozastawiano stoły: i do tak urządzonego ogrodu
o godzinie pierwszój weszły dzieci ordynkiem z bębnami
wojskowymi na czele i niosąc mnóstwo chorągiewek. Nie
uwierzysz Mamo, jaki to ładny widok 400 dzieci ładnie
ubranych, ubogich, bogatych — z jaką wesołością wchodzi-
li do ogrodu, jak mrówki rozsypali się po trawie, potem
znów około chorągiewek zasiedli. Pani Potopoff, która zo-
stawiła w Rosyi małego synka, chodziła między dziećmi,
szukając czy którego podobnego nie znajdzie — i łzy mia-
ła w oczach. Ja także — nie wiem dlaczego , oczy miałem
łez pełne i coś mię dusiło w gardle. Prawdziwie że nie
wiem, jakie to było uczucie. Człowiek najszczerzój płacze,
kiedy płacze nad sobą samym, a ja wtenczas żałowałem
siebie samego, że mię burza tak gwałtownie od wieku dzie-
cinnego oddzieliła... Podczas gier — cała nasza kompania
domowa siadła na ławce między dziećmi. Wtenczas przypo-
mniałem sobie Czackiego — przypomniałem sobie wła-
sne uczucia , jakich doznawałem , odbierając oklaski na exa-
minach — i prosiłem wizytatora, aby mi prezentował pierw- |
szego ucznia. Natychmiast wizytator przyprowadził mi za ' i
rękę małego 12 letniego chłopczyka, trochę chorego wten-
czas; wziąłem go za rękę, powiedziałem mu imię mojój
ojczyzny — zapytałem, czy ją zna? Powiedziałem mu kil-
ka pocili ebnych rzeczy i dałem mu ładny medal mój, pro-
sząc ażeby sobie kiedyś będąc starszym, przypomniał t^
178
chwiW* Wieoia, że podosus ł^ sceny wieła i^sytoamyob
łzy nńaio w oczach. Mały cUopczyk iciskał mię za rękę i
nie znalazł słowa na nstacli. Eglantyna mi pot^ mówiła,
ie chciałaby mię w tój chwili uściskać. — Dr^a Mamo,
są czasem chwite, w których my&lę, że Tybyś byhi ze mnie
konienta — (z lista z d. 23 sierpnia 1833),
Podobnie rzewnych, ale i miłych zarazem nczoó doznał Sło-
wacki w tymże samym miesiąca przy innój jeszcze sposohnoici.
Były to jego- urodziny — dzień sierimia 23ci: w dniu owym
rozpoczynał 25 rok życia. W wilią dnia tego doręczono mu lisi
z Krzemieńca, „który choó smutny, był mu najmiiszóm wiąza-
niem.^ Nazajutrz po odebraniu listu, w sam dzień urodzin, obu-
dził się o godzinie 7mój i spostrzegł rękę, która niq>rzód odchy-
liwaay firanki, rzuciła na jego łóżko bukiet kwiatów. Zapewne
bukiet ten będzie od Eglantyny, pomyślał sobie.
^, Przebudzony tak mile, nie mogłem i nie chciałem
spać dłużój, choć zazwyczaj do 10, to jest do ćniikdania
łóżko zalegam; ale pomyślałem sobie, że milój mi będzie,
pierwsze dwie godziny tego dnia Tobie Mamo poświęcić —
i oto piszę do Ciebie.*
Kiedy tak pisał, bukiet dany mu na wiązanie stał przed
nim — w głębi jednej róży w bukiecie spał sobie spokojnie zie-
lony żuk. „Zdaje mi się — są słowa Juliusza — że on ma teraz
los podobny do mnie — który spoczywam cicho w g^ębi pięknego
szwajcarskiego ogrodu''... Potem zszedł na śniadanie i zastał
pannę Eglantynę same, która go zniewoliła, aby przyjął od niój
złotą obrączkę.
'-"'■ „Obrączka ta otwiera się — i we środku napis: 23
Ao^t 1B33. — To dziwnie, że tak pamiętria o dniu moidb
urodzin, o którym kiedyś w zimie jeszcze mówflem — a
tego miesiąca zapytywany o dzień kilkakrotnie, nigdy nie
chciałem powiedzieć. Obrączkę tę, z pierścionkiem niegdyś
od babuni darowanym, na jednym palcu noszę.^
W dalszym opisie donosi o powinszowaniach ze strony nie-
których Polaków w Genewie bawiących, o obiedzie, na którym
pito jego i matki jego zdrowie, i o wieczorku, na którym tańco-
wano do 11 w nocy. —
Zwróćmy teraz uwagę nasze na autorską czynność poety —
na ile towarzyskich stosunków, któreśmy właśnie poznąlt Zajmo-
■»>^ ■■ — ^^^^w^^^^^i^^—
174
wafy fantazyą jego przez ciąg całego tego rokn pierwsze pomy-
sły do dzieła, którem, ile wnosi<S można, był wydany póżniój
poemąi pod tytułem Kordyan. Już w marcu (1633) donosił
matoe, że ranki poiwięca pracy nad jakimś nowym utworem.
W lipcu wspomniał o nim w sposób, źe wątpić nie można, iż
DMał na myśli to właśnie dzieło. Za nadejściem jednak lata, prze-
suwające się przez dom, w którym mieszkał, coraz nowe osoby
sprawiały mu tyle roztai^gnienia , że w tym wirze i zamęcie nie-
podobna mu było przedłużać pracy. Rzucił tedy pióro, z uśmie-
chom nieco szyderczym zwrócił oczy badawcze na oryginalne te
typy, z którymi pod jednym dachem się mieścił — i doznając
już to przyjemności w towarzystwie z tylu żywiołów różnych zło-
żonóm, już moralnego znużenia , bawił się — nudził — marzył —
wygrywał na fortepianie — czytał bardzo wiele ; ale nie pisał nic.
W ogóle nie czuł w sobie żadnego do poważnój pracy przez całe
te miesiące popędu.
„Napada mię czasami chęć czynniejszego życia," —
takiemi słowy opisywał usposobienie swoje w koresponden-
cyi z czerwca i lipca — „marzę o różnych projektach; ale
wszystko to napróżno .... Siedzę cicho i spokojnie nad
brzegami jeziora — i myślę o Was. Czasem jestem tak
odrętwiały, że potrzebowałbym, aby mię pszczoły Twojój
Mamo pasieki pokąsały. — Smutno mi, smutno!"...
Z nadchodzącą jesienią — i cisza w domu z powodu powoli
rozjeżdżających się gości i wrodzona właściwość, że o tój porze
właśnie zazwyczaj nawiedzała go jakaś konieczność poetyckiego
tworzenia — wszystko to zaczęło składać się na to, że owe pierw-
sze zarysy dzieła, jeszcze na wiosnę rzucone, nabierały w jego
wyobraźni coraz więcój ciała i kształtów.
„Tój zimy zamyślam pisać i pisać—mówił o sobie w liście
z d. 22 września: — jestem jak góra w połogu. Prawdzi-
wie nie wiem, jaka jest organizacya we mnie, że się tak
o pewnych epokach ożywia myślami — przepełnia — wy-
lewa — i znów jestem jak Turek (przez pół roku), po wy-
trzeźwieniu się z opium, zupełnie zimny i prozaiczny."
W październiku donosił:
„Anglicy i Angielki i wszystkie inne narody, które
przez lato dom nasz napełniały — z przyjściem jesieni unio*
m
^7 ^h i^^ jaskółki na południe. W towarzystwie saiuyck
tylko gospodyń domu możebym się nudził szalenie, gdyby
nie kraina marzeń i urojeń, która silniój niż kiedykolwiek
oddzieliła mię od ńwiata. Piszę wielkie ddeło — napisałem
już 1300 wierszy; ale to jest jeszcze niezóm w p<»ównanitt
do całój budowy ''•.. (z listu z d. 27go października 1833).
W końcu listopada mógł już zdać sprawę z dalszego postę-
pu pracy:
„Cały ten miesiąc pracowałem nad nowym poematem
i w dni 20 napisałem 2,200 wierszy. Czuję jakąi pociechę,
myśląc, że moja młodość nie jest zupinie straconą dla do-
bra Ojczyzny mojój. Przynąjmniój tak sobie powiadam i
słodzę tóm wszystko... Kapuiidki Koc|}yiow&kich odebrałem
z taką radością, jak gdybym witał' prz^ac^^ Będę je za-
wsze chowi^, bo notatki Ojca i Twoje kilka wyrazów, Ma-
mo, uświęciły je dła mnie. Czytam ciągle teraz oba dzieła
na przemiany i znajduję, że Treny są niezrównanój piękno-
ści. Uwagi Ojca mego po większo) części znajduję słuszne;
w niektórych tylko miejscach widzę, że go gust ówczasowy
klasyczny, a raczój francuski trochę obłąkał. — W tera-,
żuiieijsz^ poezyi Brodziński się najwięcój do Kochanowskiego
zbliża — ale jest od niego* niższy o trzy wieki. Oprócz tycH"
d[zieł nirwięcój teraz nie czytam , bo po całych dniach prze-
pisuję na gwałt mój nowy poemat, który nazywa się Kor-
dyan. Dziwpe to imię sam dla mego idealnego człowieka
znalazłem**. . . (z listu z dnia 30 listopada 1833).
Z^śamój skwapliwości przepisywania widać, ile zależało au-
torowi na jak najrychlejszóm w świat wyprawieniu tój ksiąiki.
Temu życzeniu stawały znowu w drodze zwykłe trudności z po-
wodu braku funduszów nakładowych. Za poprzednio wydane tomy
koszta zwracały się zwolna, bardzo późno i jak to mówią, tylko
kapaniną, a pewnój części takowych nawet pozbawiała go nierze-
telność osób do rozprzedaży użytych albo księgarzy, na których też
często wyrzeka.
„Ci, którzy je wyprzedają, tacy są hołysze, że mi
przycliody moje kręcą — i długo zatajają. Słowem przeko-
nywam się, że księgarze — jestto najgorsza klasa. Wszy-
scy do ^awadzki(6go podobni"*. . . (list zcL 23 sierpnia 1833).
Dało się jednak jakoś wszystko załatwić. W miesiącu sty-
czniu czy lutym następnego roku pojawił się w Paryżu poemat,
bez żadnój przedmowy i bez wyrażenia imienia autora, pod ty-
tliłem: Kordyan, ^Częić pierwsza Trylogii — Spisek
koronacyjny. Paryż 1834. 12® str. 159.
Autor dziełem tóm zamierzał rzucić rękawicę Mickiewiczo-
wi, pójtó w zapasy ze sławą jego: dlatego tet wydał je bezi-
miennie." -Będzie tak równiejsza walka z Adamem," wyrzekł przy
.wiadomej nam już sposobno&ci do matki. Stawiał Kordyana wyżij
nad wszystkie swoje aż potąd ogłoszone utwory. Obiecywd mu
wielkie powodzenie: ^Wyjicie na świat tego poematu będzie dla
mnie t)ardzo ważną epoką y"" — pisał mając przed sobą pierwsze
arkusze druku do korekty sobie przysłane (d. 3gd stycznia 1634).
I miał przekonanie, że ^osadził to dzieło swoje po napisaniu
obcego człowieka rozwagą.**
Nim się dalej zapuścim w rozpowiadaniu o kolejach życia
poety, zatrzymajmy się na tćm miejscu i pomówmy nieco o tój
jego świeżo wydanój publikacyi, jako też o utworacłi, które za-
pełniają wydany przed nią tom III. Przedsięwzięliśmy sobie bo-
wiem iść w ślady nie tylko za ruchem zdarzeń w życiu jego ze-
wnętrznych, ale i dopatrywać rozwoju wewnętrznój w nim siły,
którój miarą były dzieła z kolei wydawano.
ROZDZIAŁ SIÓDMY.
Zdanie o poeniaeie L ambr o. Czy narodowośd poezyi na ^m polega,
ażeby obrabiać materye brane jedynie ze sfery własnej? — Koebiór
Kordyana — kilka uwag o Dziadach Mickiewicza
i o Garczyńskiego Wacławie.
W wydanym w roku 1833 tomie trzecim Poezyi Słowackie-
go zajmuje główne miejsce „powieść poetyczna^ w dwóch pie-
śniach naiswana Ł ambro. Rzecz wzięta jest z historyi nowo-
greckiój , z drugićj połowy zeszłego wieku. Łambro był dowódcą
Greków, którzy namówieni przez jedno z wielkich mocarstw pół-
nocnych do zrobienia powstania, zostali następnie pozostawieni
sobie samym i niesumiennie zdradzeni w chwili stanowczój. Po-
wstanie naturalnie upadło. Przypłacili je strumieniami krwi wy-
toczonej najdzielniejsi synowie tego ujarzmionego narodu.
Podjąwszy jako przedmiot do dzieła zdarzenie wzięte z dzie-
jów postronnych, poeta rozminął się z praktyką przestrzeganą i
wtedy i dziś jeszcze w literaturze naszój. To też w przedmowie
usprawiedliwia to zboczenie swoje z drogi utartój. — „Myli się
ten, kto sądzi, że narodowość poezyi zależy na opisywaniu naro-
dowych wypadków; wypadki są tylko szatą, ciałem, pod którym
trzeba szukać. duszy narodowej lub duszy świata... Łambro jest-
to człowiek będący obrazem naszego wieku, bezskutecznych jego
usiłowań; jestto wcielone szyderstwo losu, a życie jego jest po-
dobne do życia wielu teraz mrących ludzi, o których przyjaciele
piszą, czem być mogli, o których nieznajomi mówią, że nie byli
niczóm^. . .
Powyższe zdanie Słowackiego o warunkach narodowości w po-
Tom I. 23
178 .
ezyi nie przypadło do przekonania pisarzów zajmujących się wia-
tach owych krytyką. Jeden z najdzielniejszych pomiędzy nimi,
mający po sobie powagi tóm więcćj jeszcze przez to, że był zara-
zem i sam znakomitym poetą— Goszczyński , zupełnie się inaczój na
rzecz tę zapatrywał. On żądał koniecznie, aby w poezyi polskiej
nawot przedmiot był swój ł własny. To też mówiąc o Słowackim,
pogardliwie prawie wyraził się o Lambrze: — „Nad dziełami
obcój osnowy, jak Łambro, nie nasza rzecz zapuszczać się
w uwagi.'' *)
Mnie się zdaje, że słuszność tak stanowczo jest po stronie
Słowackiego, że nie ma nawet potrzeby tego dopiero dowodzić.
Wprawdzie teorya Goszczyńskiego utrzymuje się dotychczas w pra-
ktyce. Zacieśniliśmy więcój może, aniżeliby należało, horyzont po-
ezyi naszej. Przy obecnych stosunkach nie jestto wprawdzie bez
pewnych ubocznych korzyści. Ale prędzej czy później przyjdzie
chwila, gdzie się to jednak będzie musiało zmienić. W każdym
razie godzi się być mniemania, że użyźniłoby to niwę pięknej li-
teratury naszój, gdybyśmy czasem pomnażali jej plony zasobami
czerpanymi z przeszłości „przynajmniej innych rodów słowiańskich.
Może nas dzisiaj odstrasza od podobnych zetknięć pusta mara
panslawizmu. Byłaby to bardzo nieuzasadniona obawa! Jeżeli już
nie co innego, to ostatnie sceny Kordyana, o którym nieba-
wem przyjdzie nam mówić, mogłyby stanąć za dowód, że bez na-
rażenia się na niebezpieczeństwo obłędów panslawistycznych , mo-
żna w tych dalszych światach słowiańskich znajdywać nieraz przed-
mioty godne fantazyi Szekspira. Dzieje nasze są czyste, pod ety-
cznym względem nieskończenie wyższe od przeszłości nie tylko
innych słowiańskich plemion, ale i wielu dalszych europejskich
społeczeństw; ale właśnie^ przeto ogólne ich znamię stanowi pewna
że tak powiem, beznamiętność. To też rzadko kiedy udaje
się na tóm tle wznieść dzieło większych rozmiarów, któreby samą
treścią doraźnie działało na wyobraźnię i tchnęło grą tych pasyi
*) Obacz besimicmiie ogłoszoną jego rozprawę i^Nowa Epoka
poezyi polskićj^ w Powszechnym Pamiętniku Nauk i Umiejętno-
ści krakowskim , r. 1835.
179
gwałtownych, bez których pewne rodzaje . poezyi nie mogą się
obejió.
Poddając to napomknięcie nawiasoyre pod rozwagę szczegól-
niej naszych dramatycznych pisarzy, wracam do poemata, o któ-
rym mam zdanie moje powiedzieć. Podzielam najznpełniój z Go-
szczyńskim wstręt, który go powstrzymywał od zapuszczania się
^ w uwagi nad Lambrem. I ja nie mam zamiaru rozpoczynać szcze-
góTowój analizy tego utworu, któremu z mogo stanowiska jednak-
że" nie dlatego odmawiam wyższój wartości , że to ^dzieło obcej
osnowy^, locz że wykonanie i całe przeprowadzenie obranego przed-
miotu uważam za chybione pod każdym względem.
CżegD chciał Słowacki, zabierając się do tój pracy? — Po-
wiada on w przedmowie o swoim bohaterze, że ^jestto czło-
wiek będący obrazem naszego wiekci i bezskute-
cznjch jego usiłowań". — Obaczmy, czy to prawda.
^ Rozebrawszy rzecz z pięknych rymów, wierszy, obrajzów i
tympodobnych przyborów poetyckich , którym nic zarzucić nie mo-
żna, bo pod tym względem wykonał autor dzieło z całym prze-
pychem: ściągnijmy osnowę poematu do jaknajściślejsz^o stre-
szczenia i okażn^y w suchych słowach, jakito człowiek dostarczył
tu rysów na skreślenie obrazu naszego wieku...
Boliaterem poematu jest młody wódz w jednóm z tych li-
cznych powstań*, jakie poprzedziły wydobycie się ostateczne Gro-
cyi z pod tureckiego jarzma. Miał on był już w którymś z po-
przednich ruchów czynny udział; ale wtedy, skoro tylko przyszło
do walnój bitwy, skończyło się wszystko dla tój sprawy jak najgo-
rzój. Cały zastęp Greków wyginął. Lambro sam jeden tylko po-
trafił opuścić pobojowisko przy życiu. Udał on się natenczas na
emigracyą — ^lecz nie samotny! znalazł się ktoś drugi, co przy
nim giermka podjął się usługi**. (Byłato Ida, jego ko-
chanka. Odpowiedzialność za ten pomysł niedorzeczny — musi rad
nie rad przyjąć tym razem na siebie Byron , protoplasta całej fa-
milii typów tego rodzaju). — W kilka lat później zaczęło się wGre-
cyi' zanosić na nowy wybuch. Wystąpił w narodzie natchniony
poeta Ryga i budził pieśnią swoją ducha z letargu; któreś z mo-
carstw popierało pomysł powstania: więc przyszło wreszcie do
180
pierwszych objawów jawnój wałki między Indnoicią grecką a rzą-
dem. Na pierwszą metó o tóm wszystkióm Łambro emigrant a^
wił się w kraju! Powrócił z daleka z gotowóm postanowieniem)
odegrania w tym mchu zbrojnym, który się włainie zaczął, roli
naczelnego wodza. Ale zaczyna i to powstanie bardzo rychło do-
znawać niepowodzenia: pierwsze starcia Kleftów z Turkami wy-
padły nieszczęśliwie; co gorsza, ów wieszcz narodowy został uję-
ty w niewolę, i właśnie przygotowuje się scena straszna, gdzie
go w skutek zapadłego wyroku mają strącić publicznia
Wła&nie w przededniu tej ezekncyi, schodzi się Łambro
w umówionóm miejscu z kochanką. (Ida od niejakiego czasu nie
dzieliła już z nim wygnania, ale spędzała czas w kraju. Teraz,
po długióm niewidzeniu, witają się tedy z sobą na nowo). Przy
tój sposobności zapoznajemy się nieco lepiój z osobą bohatera po-
wieści. Widzimy w nim rodzonego brata Mindowy, Botwela, Żmii
itd. z różnicą chyba, bez jakiej nie znaleść i dwóch listków na
drzewie. Melancholia i skeptycyzm — oto znamiona choroby du-
szy tego człowieta. Na twarzy przyszłego zbawcy Grecyi „jakiś
szatan miesza'' rozpacz i śmiech szyderczy i cierpienie;
a na dobitek, wyczytuje jeszcze na niój kochanka „ostatni sto-
pień wszystkich nieszczęść... nudę"! — Dalsza rozmowa
odsłania, że Łambro został (już po oddaleniu się Idy od niego)
korsarzem, nad czem oboje, i ona i on nawet także, ubolewają.
Dawniój — mówi Łambro o sobie — byłem innym człowiekiem;
ale mię nieszczęście złamało ! To też teraz szerzy on śmierć z obo-
jętnością około siebie, jak daleko tylko działa okrętu jego sięga-
ją, i z uśmiechem dziwnój radości patrzy nawet na konanie wła-
snych majtków, którzy wiernie dzielą z nim wszystkie koleje losu...
Po tym obrazie Łambra, który pomimo wszystkich starań,
jakie podjął autor, żeby go otoczyć urokiem pewnej wielkości,
wzbudza jako człowiek odrazę, a jako przyszły zbawca narodu
najwyższe niedowierzanie : — następuje epizod rzeczywiście oddany
z niepospolitym talentem — jedyne miejsce w tym poemacie, któ-
re się może i które się musi każdemu kto je czyta podobać, opis
wykonania wyroku na wskazanym na śmierć poecie. Postać giną-
ISl
eój na azubieniey ofiary oddana jest k bas -relief, niewielu tylko
rysami; ale te kilka rysów staje za szczegółową opowieić o ca-
lom jego szlaehetnóm życia i daje wymowne, trynmfająoe iwia-
dectwo tym ideałom, którym Ryga wszystko na ziemi poiwięcił.
—Nie podnosi za to bynajmniój w oczach naszych osobistości {^ó-
wn^o bohatera czyn , jakiego Łambro dokonywa włainie przy tój-
że exekucyi, mszcząc się nibyto za tę krew niesprawiedliwie prze-
laną. Jestto brawura — może wylK)rną , żeby dowieić kwalifikacyi
na korsarza, ale niewiele dobrego rokująca o rozumie wodza na-
rodowego! Poeta opisywid to wszystko na nieszczęście w innóm
przekonaniu.
Po spaleniu w taki awanturniczy sposób tureckiego okrętu, czeka
Łambro, co powie na to naród, i gotuje się do dalszego działania. Ale
nim przyszło do tego, żeby się choó był dowiedział, jakie jest usposo-
bienie ludności: — przytrafiło się na jego korsarskim statku, tój-
że nocy co nastąpiła po owym akcie brawury, zdarzenie, które
położyło koniec i karyerze jego jako naczelnika sił zbrojnych po-
wstania narodowego, i... poematowi. Zdarzenie to bardzo natu-
ralne, choć dla czytelnika wcale niespodziewane! Okazuje się
bowiem — w drugiej pieśni — że Łambro, oprócz innych przy-
miotów niekoniecznie potrzebnych wodzom naczelnym, posiadid
jeszcze i ten najoiepotrzebniejszy ze wszystkich, iż był nałogo-
wym... amatorem opiatu. Poeta starał się tę smutną stronę swo-
jego bohatera ubarwić i osłonić^ ile to tylko być mogło. Zamiast
powiedzieć otwarcie, że się Łambro lubił zapijać, wyraża się te-
dy w tych poetycznych słowach:
ryże Łambro co dnia bledszy o północy
Szaleje trucizn namiętnóm piciem
I życie mieni na sen gorączkowy.^
Tym razem — po tóm co zaszło, tuż przed czynami , jakich
się Ojczyzna ma prawo po nim spodziewać — czuje to Łambro,
że mu jakoś nie wypada brać i tej nocy czary do ręki... Nade-
szła północ: nasz człowiek trzyma się twardo! łamie się z rudo-
giem, jak tylko może. Ale ludzie tego rodzaju daleko pochopniejsi
bywają do walki z całym światem, niżeli ze sobą samymi! Siebie
zwyciężyć nasamprzód, a potom dopiero zapróbować i z drugimi
182
tego flamego: — tój zasady Słowacki w młodocianych robotach
swoich nie zastosował nigdzie! Tak tei miała się rzecz i z Łam-
brem. Długo on damał blady samotnie na pokładzie swego okrę-
tu— patrzał w milczeniu na spokojną powierzchnię morza, oświe-
coną Wadim światłem księżyca — bladł coraz bardziej i chwiał
się: nagle upadł bez przytomności. Po jakićjś chwili wróciły siły —
powstał: — ale teraz gromkim głosem zażądał swojej zwyczajnej
czary! — Podano mu ją — wypił. Zbieg przypadkowy okoliczno-
ści sprawił tu nieco zamętu. Zamiast pazia, który obsługiwał
w razach takich naszego kapitana okrętu, wcisnęła się tym ra-
zem była do niego przebrana za pazia Ida: ona mu tedy podać
musiała fatalną czarę "owę, którćj zażądał. Kiedy ją nalewała,
drżała jćj ręka i kilka kropel trucizny wpadło do czary więcej,
niż należało. Więc nastąpiło, co musiało: otruł się bohater poe-
matu. —
Powyższe streszczenie samśj osnowy Łambra uwalnia mię
od potrzeby rozwijania uwag i nad artystyczną i nad moralną
wartością poematu. Zdaje mi się, że byłby to utwór wyborny,
gdyby był wykonany w formie satyry, parodyi, komedyi dowci-
pnej i gryzącój, słowem czegoś z dążnością szyderczą. Chodzi tu
wprawdzie o rzeczy zbyt poważne i wzniosłe, żeby się który z po-
etów polskich był mógł ośmielić na to. W naszój literaturze ta-
kie traktowanie podobnego przedmiotu byłoby niepodobieństwem. Ale
gdyby taki JEeine na przykład, dla którego nie było rzeczy, z któ-
rejby nie baraszkował, był się zabrał do tego: to jestem pewien,
że nie potrzebowałby on w całój tój powieści niczego zmienić ani
też dodać ni igąć, a byłby wystawił^ farsę, któraby stanowiła ka-
mień węgielny dla jego autorskiój nieśmiertelności. Figura Łam-
bra — to typ stworzony dla Heinego! Jako ideał — jestto ze-
ro, ladaco: — ale właśnie przeto, że będąc zerem, chce ucho-
dzić za wielkiego człowieka, jestto niewyczerpany materyał dla
komika i humory3ty...
Na nieszczęście, podług założenia poety, miał to być czło-
wiek, ^będący obrazem naszego wieku i bezskute-
cznych jego usiłowań. "" Tak jest, niezawodnie! Usiłowania
183
naszego meku są bezskuteczne , ale właśnie tylko dlatego, że
tacy ladzie, jak Łambro, i w taki sam sposób, jak on, narzaca-
ją się społeczeństwa na przewodników , a ono daje im się prowa-
dzić i wyzyskiwać! Nie przeczę tego zatóm, że adało się tu Sło-
wackiemu dać dość wierny wizerunek jednego z całój legii tycb
mniemanych bohaterów, którzy są prawdziwą plagą bieżącego stu-
lecia! Zaszła przy tóm jedna tylko m^i^ pomyłka. Poeta stwo-
rzył karykaturę, a rozumiał, że stawia ideał! W przekonaniu, że
ro2t^ćza obraz poetycznej' wielkości , starał on się bohatera swego
uposażyć w wszelkie warunki zapewniające dla postępków jego
współczucie i podziw czytelnika : gdy tymczasem odsłania się
z pod tych sztucznych osłon wyobraźni autorskiej sama tylko nę-
dza i zgniłość moralna jego człowieka , tóm przykrzejsza dla oka,
że występuje z olbrźymiemi uroszczeniami i z dumą, której nic
zgoła nie usprawiedliwia.
Bazem z poematem Łambro zostawiamy po za sobą okres
Słowackiego bajroński (a raczój pseudobajroński) , i przechodzimy
do naturalniejszych natchnień i do więcój przynajmniój samo-
dzielnych kierunków w jego zawodzie. Bez symptomatów pewnój
chorobliwości nie obyło się i w tóm drugióm stadyum u niego;
ale przynajmniój była to już chorobliwość , jakiój w owym czasie
podlegali tysiące. Zbliżył się więc poeta nasz więcój do usposo-
bienia ogółu. Pierwszym czynem na tój.nowój drodze był Kor-
dyan. Pod każdym względem możnaby go nazwać słupem grani-
"^znym pomiędzy pierwszą dobą poety a drugą.
Dziwem tóm więcój Juliusz przekonał naród o swóm niepo-
spolitóm* uzdolnieniu poetyckióm, aniżeli tóm wszystkióm razen^
co Wydał poprzednio. Kordyan wyszedł bezimiennie^... Nie od razu
zddano się domyśleć, kto jego autorem. Byli tacy, którzy w pierw-
szej chwili przypisywali go Mickiewiczowi.-
^Mój śpiew ostatni — pisał autor Kordyana niebawem
po jego ogłoszeniu do matki — jeżeli nie podobał się, to
zadziwił. W jednóm z pism po francusku wydawanych czyta-
184
łem o nim zdanie i rozbiór pochlebny-^ o tyle, ile przeciwna
partya ganić nie może; a ta przeciwna mi partya, są to
i nieszczęściem wszyscy pości, na któiych czele Adam. Od
. t^o bowiem sam pierwszy stronić zacząłem. Wielu jednak-
że w Paryżu przypisuje pieśń moje Adamowi. Oto wyjątek
z listu do mnie pisanego: — „Byłem przytomny, jak Ogiń-
ski atakował Adama, i kiedy ten się wypierał, że nie jest
autorem dzieła i że nie wie o niczóm, Ogiński rzekł: to
praynajmniój wiemy, że Pan chce to mieć tajemnicą.^ —
W. drugim liście (mówi dalój Słowacki) pisze mi jeden ze
znajomych: — „Z Memla (?), dokąd exemplarze posłedem,
piszą mi o Kordyanie z wielkióm uniesieniem — i biorą
to za pracę Adama.** — Z tych dwóch doniesień widać,
że w wielu miejscach bezimiennie wydaną moje pracę przy-
pisuje innemu. Znając uprzedzenia naszych w tym wzglę-
dzie, nie jest mi niemiłą taka pomyłka"... (z listu z dnia
27 kwietnia 1834).
Do mniemania takiego przyczynić się mogło niejakie podo-
bieństwo w zewnętrznój formie pomiędzy Kordyanem a wydaną
niedawno przedtóm Częścią Illcią Dziadów Mickiewicza. 1 jedno
i drugie dzieło jest nieregularnym, niescenicznie ułożonym, lecz
zato wielkiój lirycznój siły dramatem. Jest nawet pewne pokre-
wieństwo i w całym pomyśle. Na okoliczność tę atoli zbyt wiele
przycisku kłaść nie należy ; pokrewieństwo to bowiem wynikło zin-
tencyi, w jakiój Słowacki zabrał się do napisania Kordyana.
Chciał on , jak to już wyżój okazałem , dziełem tóm — rzuciwszy
niejako rękawicę Mickiewiczowi, iść z nim o lepszą. Mickiewicz
stworzył w postaci Konrada wizerunek najszlachetniejszych i zara-
zem do najwyższego stopnia siły i natchnienia podniesionych wysileń
właściwych generacyi współczesnej. Bohater jego, póki jeszcze nosił
imię Gustawa, wplątany był we wszystkie potoczne stosunki świa-
ta i doznał najdotkliwszych bólów, jakie tylko mogą zranić serce
zwyczajnój jednostki w społeczeństwie. Przesiliwszy się w duchu,
czyli jak to poeta wyraża: przetworzywszy się w Konrada, boha-
ter Dziadów podniósł się po nad poziom tych wszystkich pragnień
i zawodów osobistych i wyłącznie poświęcił życie ojczyźnie. Pra*
gnie ją ^dźwignąć i uszczęśliwić;"* lecz nim przystąpi do czy-
nu, żąda od Boga... rządu dusz! Konrad czuje się nieśmier-
telnym i jako Bóg sam wszechwładnym mj^iJLa^własną , „którój
185
ludzie mu nie dali*, „tą my^lą, co niebiosom pioruny wydarła."
Czuje się w sobie równym Bogu uczuciem, „co się samo w so-
bie chowa— jak wulkan, i tylko dymi niekiedy przez słowa.* Ale
temi dwiema dźwigniami , dopóki one w nim samym tylko zawar-
te, nie spodziewa on się ani przemóc ani podnie&ć odrętwiałego^
ciężaru martwój bryły, jaką mu się być wydaje w danych sto-
sunkach cała massa narodu. I dlatego żąda od Boga potęgi, żą-
da bezpośredniój , nieograniczonój , choć niewidzialnój władzy
nad. dmuchami, ludzkimi...
„Ja chcę władzy! daj mi ją lub wskaż do niój drogę!
Tę władzę, którą mam nad przyrodzeniem,
Chcę wywrzóć na ludzkie dusze!*
Konrad chce nad bliźnimi władzy doraźnój, i to nie za po-
średnictwem pieśni, ani wiedzy, ani siły z^brojnej, ani nawet
cudów :
„Chcę czuciem rządzió, które jest we mnie.
Rządzić, jak Ty, wszystkimi zawsze i tajemnie:
Co ja zechcę, niech wnet zgadną,
Spełnią, tóm się uszczęśliwią,
A jeżeli się sprzeciwią.
Niechaj cierpią i przepadną I*
Ponieważ zaś tój potęgi nadludzkiój nie otrzymuje Konrad
od Boga, wpada w szał rozpaczy i zaczyna wątpić o dobrój woli
stwórcy. O&miela się do bluźnierstwa :
„Kłamca, kto Ciebie nazwał miłością -^
Ty jesteś tylko mądrością!*
To jest najwyższy zenit, do którego się wznosi bohater Dzia^
dów, przynajmniej w wydanój części dzieła. Bóg nie zsyła ną
niego kary za tę pychę i za takie buntownicze wypowiedzenie
posłuszeństwa niebiosom, albowiem płynie ona u niego z miłości
kraju, z nieszczęścia... zresztą modlą się za nim anieli i do-
brzy ludzie (matka zmarła Konrada, X. Piotr, Ewa). I pozwa-
la Konradowi — po uznaniu kornóm obłędu — wyjść z tych walk
ducha czystym, rozgrzeszonym i nawet przeznaczonym w przy-
szłości do wielkich rzeczy. Ale do spełnienia tych obietnic nie
przychodzi wt^j części dzieła, tak iż Adama ideał, jaktu jest
Tom I, U
186
dany, ostatecznie nie wychodzi z po za sfery samych tylko za-
miarów, pragnień i uczuć... r jeżeli walczy, to chyba z Bogiem
walczy, a nie z temi potęgami ciemności, nie z temi monstrual-
no&ciami wieku, na powaleniu których właśnie zależy.
Otóż Słowacki podjął umyślnie w dziele swojóm właśnie tę
myśl w powyższy sposób wytoczoną przez Mickiewicza, ale za-
mierzył wykona<S ją po swojemu i o tyle lepiój, że wprowadził
bohatera swojego właśnie w ten zakres , w jakim Konrada nie
widzimy, ta' jest w zakres czynów. Punkt wyjścia zatóm jeden
jest u obydwóch poetów; ale ludzie ich różni i zawody ich ró-
żne. Słowacki nie mógł spodziewać się osięgnąó wyższości nad
swoim współzawodnikiem ani potęgą natchnienia, ani artyzmem,
ani wykonaniem szczegółów; bo to wszystko było tak niezrówna-
nem u niego, że wszelka chętka do walki z nim na tem polu
byłaby chyba lekkomyślnością. Słabszą stroną Dziadów jest ich
ogólny pomysł — niejasno i niecało rzucony! To też w tóm tyl-
ko mógł upati-ywać Słowacki możność jakichkolwiek korzyści swo-
ich nad nim, że zamierzył bchatera swego dalój doprowadzić
w zawodzie podjętych usiłowań , aniżeli się w Dziadach Konrad
na drodze swojej posunął. A zarzutu, że się przedmiotem zanad-
to'zbliża do Mickiewicza, zarzutu tego się autor Kordyana nie
mógł obawiać. Boć umyślnie A samochcąc i wręcz wyzywając
Adama do walki. Wytoczył ideę jego. na nowo jakby przed ^y
drugiój instancyi.
Skorośmy już wpadli na ten trop uwag dotyczących genezy
obecnego utworu, niech mi wolno jeszcze będzie zwrócić uwagę
na inne dzieło, które równie, a może nawet i więcój jeszcze
wpłynęło na wyobraźnię poety w chwili, kiedy obmyślał układ
Kordyana. Mówię o poemacie Stefana Garczyńskiego „Wacława
Dzieje.^ Kto tylko dwa te dzieła zechce porównać ze sobą, to
niepodobne ażeby go nie miało uderzyć dziwne podobieństwo po-
między niemi. Wartość artystyczna Kordyana wprawdzie nie-
skończenie jest wyższa. Ale założenie, główny pomysł i zamiar
artystyczny w obydwóch tych utworach jest niewątpliwie i oczy-
wiście — Jfeden tylko. Charaktery wprawdzie głównych figur zna-
187
cznie się różnią. Wacław — to filozof, myśliciel; wrodzonńm
usposobieniem swojćm więcej na Fansta albo na Hamleta zakra-
wa. Kordyan przeciwnie jest marzycielem namiętnym i entuzya*
stą, — w pierwszo wiośnie życia podobny do Wertera, w dal-
sz6j młodości przypomina Manfreda; w głównój zaś akcyi, w sile
wieku (w nicim akcie) — nie wiem do kogo bym go porównał...
Snąć jest on ta tylko Kordyanem, jest tem czóm go mieć chciid
poeta, typem samoistnym i własnym. Przy tak różnych charakte-
racli atoli, zamiar i , role obydwóch tych liidzi godzą w jedno i
tosamo. Niemniój szczegóły i postaci podrzędne tak się w oba
poematach wzajemnie przypominają , że niepodobna, żeby się mia-
ły rzeczy te spotykać ze sobą zupełnie przypadkowo. Tak na
przykład cała ta scena na czele Juliuszowego dramatu nazwana
„Przygotowanie** — to tylko bujne i fantastyczne rozwinię-
cie idei, która u Garczyńskiegó wcielona jest w jedne osobę,
w osobę „Nieznajomego.* A ten spisek koronacyjny,
służący i tu i tam za punkt centralny, za oś, około którój to-
czy się wszystko! A ta piękna postać starca, jaśniejącego za-
pałem i srebrnym włosem. tak wydatnie na tern tle ciemnóm ta-
jemnych obrad . . . Wszystko to są szczegóły, które — trudno przy-
puścić żeby miały być bez wszelkiej zawisłości wzajemnej.
Gdyby poemat Garczyńskiegó wyszedł był późniój, aniżeli
Kordyan, byłby to tylko plagiat, plagiat bardzo blady. Tak je-
dnak nie było. Wacław jest dziełem rychlejszóm. Czy go Słowa-
cki znai, pracując nad swoim dramatom ? — Mnie się zdaje, że
go znać musiał.
Wacława Dzieje pisane były w Dreźnie, wciągu roku 1832,
a wyszły z druku w Paryżu r. 1833 w miesiącu czerwcu albo
najpóźniój w początkach lipca.*) Kordyan zatrudniał myśl Słowa-
ckiego już w ciągu wiosny tegoż roku (1833). W środku lipca
już był plan jego gotowy. Rzecz ostatecznie jenak spisana została
dopiero w Aiesiącach jesiennych. Nie było tedy niemożności fizy-
cznej, dla którójby mu nie miał być znany utwór wielkopolskie-
*) Wyr02sttmieć to można z dat listów Mickiewicza do Garczyń
kiego pisany eh w sprawie drukujących 8i§ właśnie jego poezyi*
188
go poety, przed ostatecznym dokonaniem Knrdyana. Niemojmoić
ta znika do reszty, jeżeli wspomnimy, że Stefan Garczyński
przez ciąg tegosamego lata bawił w Szwajcaryi, a nawet spędził
czas uiejaki (miesiąc sierpień) w samejże Genewie wraz z Mi-
ckiewiczem, który go tu (po raz ostatni. przed jego śmiercią) wi-
dzieć przyjechał z Paryża. Czy się Juliusz przy tej sposobności
zapoznał osobiście z Garczyńskim , tego nie wiem i wątpię , żeby było
przyszło do t^o. Bytność autora Dziadów w mieszkaniu Garczyń-
skiego nie mogła go do zabrania tej znajomości zachęcać. Zresztą
Słowacki nie był pochopny do pierwszych wizyt, a Garczyński
znowu był już natenczas bardzo cierpiący i zapewne także nowych
• znajomości nie szukał. Stemwszystkiem nie mogło być bez tego,
/ żeby ta jego bytność w Genewie choćby za pośrednictwem trze-
,' cich osób nie była miała zwrócić uwagi Słowackiego na niego i na
• świeżo wydane jego poezye w Paryżu, których excmplarze musiały
się rozejść wtedy i pomiędzy Polakami bawiącymi wtem mieście.
W kilka miesięcy po zgonie już Stefana Garczyńskiego (w liście
z d. 3 stycznia 1834) donosił Juliusz matce o nim w następu-
: jących wyrazach:
„Ukazał się był na chwilę nowy talent poetyczny, Gar-
czyński. Wydał dwa tomiki , w których było wiele pię-
knych rzeczy, a więcej jeszcze nadziei; ale nie-
szczęściem suchoty zniszczyły go — i umarł. Ciągle wzdy-
chał do Nóapolu i miał nadzieję, że tam dojechawszy uzdro-
wi się; ale nieborak w drodze w Awinionie życie zakoń-
czył.** —
To wspomnienie pobieżne, pisane włainie ^ad korektą dru-
giego arkusza Kordyana, którego mu w ciągu druku dosyłano
dla kontroli z Paryża — są to, zdaje mi się, słowa człowieka,
który nie znał się osobiście z autorem i co o nim wiedział, to
od trzecich osób (inaczój bowiem byłby ciekawych szczegółów
niewątpliwie więcej o nim udzielił); ale który niezawodnie czytał
jego poezye. Jeżeli zaś znane mu były takowe w pierwszych dniach
roku 1834: to dlaczegóż nie miałby ich był znać i jaki kwartał
rychlój ?
Nie przeto mówię o tej okoliczności, żebym chciał z t^o
punktu widzenia uwłaczać w czómkolwiek autorowi Kordyana,
181
Mimo to wszystko bowiem konknrencyi pod aitystycznym w^gl^
dem z Wacławem to dzieło obawiać dę żadną miaią nie potrze-
buje. Lecz ciekawą zdaje mi się być rzeczą dochodzić, gdzie
tylko na to pozwalają okoliczności , niewiadomych zazwyczaj wpły-
wów, jakie towarzyszyły poczęcia dzieł poetyckich. Ileż światła
rzucają na tę zagadkę geoiaszu nieraz sccze^&ły wiadome o
SzeksjHne.
A krom tego jest jeszcze jedno, czego milczeniem tu pomi-
nąć nie można. Kiedy Mickiewicz, w Paryżu jeszcze, zajęty był
właśnie drukiem poezyi Garczyńskiego , pisał on do niego z po-
wodu Dziejów Wacława, co następuje:
^Nieza wodnie pokazuje się, że więcej przez twoje gło«
wę przeszło myśli , niż przez moje , choć ja moje wiele lepiej
wyrobiłem. Ileż wierszy w Wacławie, nad którymi dumam
jak nad drogami w Pompei, myśląc o kołach, które mu-
siały w tył i w przód wyjecłiać, nim tę koleinę wygryzły!
Nie byłem nigdy zdolny czuć zazdrości poetyckiej ; ale mnie
się zdaje, że gdyby Wacław był nie twoim utworem, to-
bym może zazdrościł autorowi : Teraz kocham go, jak gdyby
wspólne dziecko. Możesz być pewny, że to dzieło zupełnie
leży w teraźniejszym czasie i dziwnie odbija stan duszy
wielu ludzi"...*) -
Że się nie pomylił Mickiewicz, iż myśl dzieła tego leżała
rzeczywiście w usposobieniu czasu: tego najwymowniejszym do*
wódem okoliczność, na którą zwracam właśnie uwagę. Widzimy
bowiem, że w tymsamym niemal czasie zajmował ten przedmiot
wyobraźnię i naszego poety. W ciągu rozmyślań nad nim wpadła
mu w ręce praca Garczyńskiego Kreacya ta ożywiła jego imagi-
nacyą i dorzuciła żywiołów palnych w ognisko, które już i bez
tego gorzało. Kilka zarodów gotowych wniosła w ramy jego obra*
zn. Ale zarody te przybrały tu dziwną bujność, pod wrąoóm czu-
ciem genialniejszcgo duclia. Co u Garczyńskiego jest tylko ^napo-
mknięto, niedonoszone w wyobraźni, mgliste, niekiedy chorobli*
we: to się ukazuje w utworze Słowackiego pnyiiuJMiiŃi^j poil ar-
tystycznym względem rozwinięte do pełni i wykonane plastycznie.
*) List Mickiewicza do Garczyńskiego z Paryża dnia 12 sty-
cznia 1888,
190
Nawet i po za obrębem względów na artyzm mała jest warto&ć
Wacława w porówDania z tóm dziełem. Gfarczyński jeszcze w naj-
lepsze bajionizoje, Słowacki wła&nie się z pod wpływa tego otrzą-
sa. Garczyńskiema się bohater jego wydaje tytanem — ideałem
skończonym... a kiedy nie wie, jak nieudolnoió jego usprawie-
dliwić, radzi sobie w taki sposób, to oto — urywa dzi^o w po-
środku! Autor Kordyana podobny jest do niego w pierwszćj po-
łowie swego dramatu. W trzecim akcie. •• spostrzegł się i osą-
dził swego ezłowieka.
! Te kilka my&U ogólnych niechaj zastąpi to wszystko, -co
w dalszym rozbiorze Kordyana zdawać się może będzie nie dość
dokła4nćm. Są okoliczno&ci — łatwe do odgadnicnia, które nie
pozwalają na zupełnie swobodne traktowanie tego przedmiotu.
Zresztą jest to tylko ułamek większej całości , do utworzenia któ-
rej nie przyszło. Autor zapowiadał trzy takie dzieła, pomiędzy sobą
związane węzłem trylogii. Trylogia ta, jak z prologu czyli „Przy-
gotąwania** na czele umieszczonego wnosić trzeba, miała obej-
mować wypadki z przed r. 1830, z czasu samegoż powstania, i
zapewne z dalszych lat petem. Kordyan stanowi tylko część
jMorwszą trylogii Dalszych części nie ma. Materyał części trzeciój
zdaje mi się, iew^^nął w głównych zarysach w utworzonego nieco
póżniój Anhellego. Środkowy dramat pozostał niezapełnioną pró-
żnią. Jego osnowy nawet się domyślić nie można, chociaż suro-
wy materyi^ jest każdemu wiadomy.
Jeżeliby się jednak godziło, odgadującym sposobem rzucić
zarys ogólnój myśli, na tle którój ta obszerna budowa miała się
wznieść : to napomknienia tu i owdzie spotykane w części pierw-
szój upoważniają przypuścić, co następuje:
Żyjemy w wieku materyalnym, karłowatym, upadłym, w wie-
ku w którym się nic śWiatodziejowego nie dokonywa w ludzkości.
Jestto dzień wypoczynku stwórcy po pracy, dzień siódmy, sza«^
bat myśli bożój w tworzeniu dziejów powszechnych.
^Bóg przez sześć dni dziejowych stwarzał ziemskie ludy.
W pierwszym dniu stworzył państwo modlące się Judy:
To była ziemia — na niój wyrody narody. —
191
W drugim dniu — porozlewał wschodnich ludów wody;
W trzecim — jak drzewa, greckie wyrosły plemiona;
W czwartym dniu zaświeciło z gór Sokrata 3łońce;
W piątym — wzleciały orłów rzymiańskich znamiona,
To były ptaki; — a na dnia piątego końce
Padła noc wieków średnich, długa, zachmurzona —
W szóstym — człowieka zlepił Bóg: Napoleona!
Dziś dzień siódmy — Bóg rękę na rękę założył,
Odpoczywa po pracy, nikogo nie stworzył**...
Słowa te znajdujemy wyrzeczone w 6tój scenie aktu Illgo,
przez figm*^ fantastyczną, która tam 4na nazwę ^Dókitora,** a
którą'^óczywiście'^ jest S/atan. Przybywa on do szpitala, ażeby i
knsi(5 Kordyana i naigrawać się z niego. Zdawaćby się wprawdzie
m^o^, że ponieważ szatan to mówi i to jeszcze w takim zamia-
rze: nie jest to przeto nic więcój, jak tylko prosty fałsz, sofizmat,
przypuszczenie przewrotne, nie mające żadnój spółki z rz^czywi*
stym pomysłem autora. Tak jednak nie jest. Poeci zwykli — jak
wiadomo, dawać nieraz, i demonom mimowolnie wypowiadać ukry-
tą prawdę. Są to^zazwyczaj prawdy gorzkie dla łudzi, ale za<*
wszQ. prawdy. Przypomnijmy sobie tylko Mefistofela w Fauście*
Ma się rzecz podobnie i w razie obecnym. Doktor Słowackiego
rzuea wprawdzie w scenie tój wiele i zdań bałamutnycłi, ł)€|zwa-
runkowo obłędnych. Ta jednakże inyM jego. spływa doskonale z Ca^*
łóin założeniem poematu, i jeżeli się różni od innych joiejsc po-
dobnych w „Kordyanie,** to chyba tylko tóm, że rzecz jest tu-
taj wręcz wyrzeczona i nazwana po właściwóm swójóm imieniu. .
Taki wypadek wynika też ostatecznie z całego przeprowadzenia
dzieła, do tego stopnia że bez tego klucza zrozumienie celu je-
go wcale byłoby niepodbbnóm.
^ My na ostateczny sens tego dyktu piszemy się. Jest on nie-
,' stety — de facto co się zowie prawdziwy ! Ale zobaczmy, co
idzie za tem.
Kiedy więc w myśl założenia poety ta siła twórcza, doda-
tnia, boża, która kieruje biegiem świata, obecnie wyjątkowo od-
poczywa po pracy i nie tworzy nic: poczuwają się do tóm więk-
szój czynności w wieku obecnym demoniczne potęgi. Pragnienie i
id2
zabiegi tych potęg zawsze ku temu zmierzają, ażeby się niweczy 5
ło w samym zarodzie to wszystko, czego ludzkość pragnie i za
szczęście swoje uważa. W tym też celu i teraz przystępują one
do dzie^a. Pierwszy ustęp Kordyana , nazwany Przygotowanie,
odsłania właśnie te ich roboty. W samej chwili poczęcia się wie-
ku" obecnie bieżącego, w nocy z dnia 31 grudnia 1799 na 1 sty-
cznia 1800, zgromadzają się na ustroniu, w chacie niegdyś Twar-
dowskiego, najprzedniejsze mocy szatańskie i przygotowują zapas
kierowników narodowych na cały wiek dziewiętnasty:
^Dziś pierwszy dzień wieku,
Dziś mamy prawo stwarzać królów i nędzarzy
Na całą rzekę stuletniego cieku.
Więc temu narodowi stwórzmy dygnitarzy,
Aby nimi zapycłiał każda rządu dziurę.**
Oczywiście wychodzą z tego kotła szatanów same osobistości
zdaniem poety niedołężne, wsteczne, potrzeb wieku niepojmująoe,
jeżeli zgoła nie napiętnowane czem gorszóm jeszcze. I tak nasam-
przód otrzymuje tam sankcyą na wielkiego człowieka XIX wie-
ku — Chłopicki. Na dalszych kierowników wydarzeń , które mają
nastąpić, przeznaczeni zostają: Czartoryski, Niemcewicz, Lele-
wel, nakoniec Krukowiecki. Ol)ok nich jeszcze zostaje przygo-
towaną dla tem pewniejszej zguby narodu cała zgraja świetnych
bohaterów salonu i brukotłuków (^wyjnuskani rycerze-ospai*
cy**)5 niemniej i tłum niezliczony krzykaczy i intrygantów („co
narodowój chwycą się mównicy — dyplomatycznych
mówców plemię**)...
O takich siłach ma się tedy snuć odtąd wątek spraw, doty-
czących żywotnej kwestyi jednego z głównie w stuleciu tóm do
działania powołanych narodów, aby się dokonało, co przepowie-
działo piekło, że „wiek co przyjdzie, ucieszy szatany...**
W jaki sposób winy tych wszystkich ludzi, tak lekkomyśl-
nie stawionych na jednój linii ze sobą , zamierzał autor w dziele
swojóm rozwinąć i udowodnić? — na wyrozumienie tego braknie
nam wszelkiego punktu oparcia. Ich role przypadają prawie hez
wyjątku dopiero na czasy, które miały być pomieszczone w ramach
dalszych obrazów, składających tę trylogią, W Kordyanie — wyją-
193
wszy jednego Niemcewicza — kończy się wszystko na tćj ryczał-
totrdj kondemnacie rzuix»nćj na nich w prologu bez żadnego tejże
poparcia. Gdyby autor był poprzestał na twierdzeniu, że tak usi-
łowania Ghłopickiego , jak X. Czartoryskiego i wreszcie Lelewela
w r. łSSl były nadaremne; że kroki ich były nieodpowiednie
celowi itd. nie^mielibyśmy nic przeciwko temu do powiedzenia. Ale
'wystawiać w nich istoty, z piekieł przysłane na zatratę narodu:
to cokolwiek gruba przesada. Gdyby która z osób nazwanych by-
ła autorem powstania; gdyby Bię byli okazali chciwymi władzy;
gdyby ją byli przemocą lub podstępem sobie przywłaszczyli, od-
trącając od steru innych , zdolniejszych ; . a po tćm wszystkićm
okazali niezdolność, złą wolę albo złą wiarę: — wtedy możnaby
składać nft nich odpowiedzialność za wszystko i godziłoby się po-
ecie wprowadzać ich w dziele swojćm w taki sposób^ jak to jest
uczyniono w Kordyanie. Tak to jednakże nie było. Na tę genezę
z kotła szatanów zasłużyli sobie zatćm chyba zupełnie inni! Po;
wziąć lekkomyślne postanowienie — wykonać je gorzój , niż nie-
doraecżnie — rozdmuchać pożar — potom niewiedzieć^ co z nim
począć— w braku lepszej rady przyjść do ludzi , których ani wiek,
ani stanowisko, ani wyobrażenia ani tradycye nie były potemu , żeby
mogli uwierzyć w dzieło z któróm nie mieli żadnój wspólności, i
powiedzieć im na klęczkach i upominając, z prośbą i groźbą: te-
raz ty prowadzić musisz, bo ty masz zaufanie w narodzie, a my
go nie mamy! — nareszcie po wszystkiemu winić ich i przekli-
nać za to, że się ta z góry i w zarodzie samym zwichnięta robo-
ta nie udała: — to wszystko dziać się może tylko w społeczeń-
stwie tak zupełnie pozbawionóm zmysłu politycznego, jak nasze I...
Na obronę Słowackiego wprawdzie powiedzieć można, że takie
wtedy były wyobrażenia o tóm powszechne. W takito sposób
odbywały się sądy o rzeczach i o ludziach z r. 1831, przez kil-
ka jat potom śród całój emigracyi, a nawet po większój części i
w kraju. Łagodzi to niezawodnie zarzut zrobiony temu ustępowi
E^ordyana. Ale mylność założenia całego dzieła dlatego się nib,
ntiprawia. v
Większój jeszcze niesprawiedliwości dopuścił się autor Kor-
dyana przeciwko Niemcewiczowi, o którym dlatego tu z osobna •
"" Tom L S5
104
mówię, ponieważ jego jednego tylko wina jest w zupełności niby
odsłonięta i przeprowadzona w dramacie. — Mówi o nim Słowacki
w prologu w takicli wyrazacli, że się wierzyć nie chce , żęty się
to do Ursyna odnosić mogło:
... „Starzec, jak skowronek
Zastygły pod wspomnień bryłą
Na pół zastygłą, przegniłą —
Poeta — rycerz — starzec — nic ,
Dziewięciu Feba sułtanie >/
Eunucli** itd. y'
Że nie kto inny jednak, pak ten mąż, pod tyJiT względami
dobrze ojczyźnie zasłużony. Jest tu rozumiany^^U) się dowo-
dnie okazuje w czwartój scenią aktu Illgo, gdiS^e mniemana jego
zbrodnia jest skreślona ftmiałyii pędzlem i >ł$ez ogródki. Wysta-
wiony tam jest«4BnHiliai9ÓaiL0 Prez.^r's knowań (z r. 1829),
które się odbywają w podziemiach kocioła św. Jana w Warsza-
' wie... Pomimo wyraźnego zamląrj^ poety, ażeby rola, jaką tam
wypadło starcowi temu odegrać^ '^'wiekuiście go potępiała: postać
^dap^ występuje tam po na^i tłumem zebranych zapaleńców tak
czysto, tak posągowo i z taką szlachetnością, że nie można mu
było wystawić piękniejszego pomnika, jak ową właśnie sceną
Kordyana. .
Ale wrażenie takie sprawia ten ustęp tylko w umysłach głęl)-
szych. Czytelnik nierozmyślny, z rzeczami najświeższych dziejów
kraju źle obeznany, rzuca czytając to miejsce, na siwe włosy
starca tesame g]*omy, jakie na niego myślał że rzuca poeta, kie-
dy je pisał. I byłże jaki, choćby też najmniejszy powód db tego
wszystkiego? To już polega na czystóm urojeniu! Nie widzę po-
trzeby rozwodzić się nad samym spiskiem koronacyjnym, który
tu stanowi główny przedmiot. Byłto... pierwszy w nieskalanych
jeszcze wtedy dziejach naszych , szalony — na szczęście nie czyn,
lecz tylko czynu zamiar. Co o nim nasz autor włożył w usta
Prezesowi sprzysiężonych , co u Garczyńskiego mówi przeciw
tój robocie „Nieznajomy", uważany przez tamtego poetę w sku-
tek dziwnego pomieszania pojęć równie za wroga dobrej sprawy,
jak nim jest u Słowackiego NiMMIg^jga^ — wystarcza to zupełnie
195
do ocenienia i moralnej. projektu tego warto&ci i nawet prakty-
cznej j^ pożyteozno&ci w bezpo&rednich i dalszych skutkach.
T^o jednego wszelako milczeniem ta pominąć nie można, te
choćby tam sobie zresztą każdy rozumiał o tych zamysłach z r.
' 1829, co mu się żywnie podoiła: to w każdym razie wmieszany
ta w nie TnntnłriFinmflnfriir rn się zowie, jak Piłat w credo. Nie
miał on z niemi nic zgoła do czynienia! Że płany te spełzły na
niczera , temu Niemcewicz nie winien ! — jedynym tego powodem
byt brak energii i odwagi, kiedy nadeszła chwila działania, u sa-
mych autorów tego projektu.*)
/ / Śmiałb zatćm powiedzieć można, że cała ta czę4ć Eordyana
; wypadła jak najfatalniej. Autor nie znsi faktów, a pozwolił so-
\bieVi<Iąc za^utartym przykładem drugich, rzucić (nibyto pro bono
' Pfiblico!) potępienie na starca, który całe życie poświęcił dobru
narodu, a w mniemanej ow^j zbrodni żadnego nie miał udzii^
Ironia losu zrządziła, że spotkało' to włal^nie człowieka, który
z taką goćcinnoicią prz]fjmował niegdyś w Ursynowie młodego au-\
tera Mindowy. Postąpił więc sobie z nim Słowacki gorzój jeszcze,
jak Mickiewicz w Dziadach z je{|0 ojczymem. Mogli sobie obaj
podać teraz ręce do zgody: krzywda nie powinna boleć takiego,
który ją i sam drogim lekkomyślnie wyrządza. —
Rzuciliśmy ogólny zarys pomysłu, na którym zdaje się że
mu^a stanąć cała budowa trylogii. Teraz powiedzmy zdanie na-
sze o części jój wykonanej, a mianowicie o samymże bohaterze
utworu. " ^
]J7a tle wieku, z góry potępionego za karłowatość i niejako
wskazanego na to, żeby w dziejach minął bez wieści, stworzył
poeta postać, która przerasta małość duchową ludzi tych genera-
cyi, i. czuje nędzę takiego życia, i pragnie je czóm wznioślejszóm
zapełnić, i rzuca się z jednego kierunku w drugi... ale klątwa
wieku położyła znamię swoje i na tym duchu. Jestto natura głęb-
sza, ale chora na duszy; jestto entuzyasta, ale bez charakteru;.
*) Bliisse szczegóły o tćm wazystkićm pedąje w dsiele swojćm
Hochnacki.
196
jestto bobater, ale o słabych nenracL Reszta thima — najszczę-
śliwsza ztego kała, w którym brnie — nie ^da i nie chce od ni-
kogo po&więceń. Ani rozmnie, ani też nie popiera wysileń podo-
bnych ludzi. Tym— braknie znown tej siły, przelania swego zapału
w ogół. Gore tedy^ cały ogień w ich własnóm wnętrzu, gore j^o-
mieniem jaskrawym , ale racowym : to też nim jeszcze nadejdzie
godzina — cida moc ducha i ciała u natur takich zwęgla się
w popi(S.
Kordyan Słowackiego łączy w sobie prawie wszystkie zna-
miona wielko&ci. Wzgarda życia^ gotowość do ofiar, żądza sławy,
dzielność i duma szlachetna — sąto niezawodnie warunki niezbę-
dne człowiekowi mającemu pchnąć sp(rfeczeństwo nowymi tory.
Pomimo tego wszystkiego, odsłonił w nim umyślnie i z całą świa-
domością poeta także i własności ujemne, niedostatki, dla któ-
rych one zarody wyższości *w duchu Kordyana nie dopadają
się do rozmiarów prawdziwój wielkości charakteru, na jaki
się niby zanosi. W 'Ogóle jest coś spaczonego, jest i coś z so-
bą sprzecznego w tym duchu. Szuka on pola szerokich działań i
nie wzdryga się przed żadnemi trudnościami: a w każdój jednak-
że sprawie hamują go jakieś pęta, staje mu na przeszkodzie ja-
kaś siła, którój nie zwalczyć. Te pęta, ta siła jemu na prze-
szkodzie stojąca — one wynikają głównie z niego samego. I w tóm
też właśnie tragiczność jego zawodu.
Jedną z głównych takich ujemnych własności w charakterze
Kordyana jest melancholia. I^elancholia ma to wspólnego z refle-
xyą, że jak jedna tak druga, jeśli przemożnie i wyłącznie opa-
nuje człowieka, zabija w nim wszelką zdolność do ostatecznego
działania. Hamlet Szekspira przez ciąg całego dramatu morduje
się ze skrupułami bezdenno] jakiejś reflezyi, i przeto właśnie nie
dochodzi wcale do powzięcia żadnego postanowienia. Podobnie ma
się rzecz z melancholią. Komu się smutek wpije aż w sarnę rdzeń
serca i zamieni w drugą u niego naturę: takiego człowieka dziel-
ność duchowa jest jakby znurtowana. ELażde silniejsze wstrząśnie-
nie wystarczy, aby odsłonić niemoc na zewnątrz takiój wiecznie
w sobie tylko pracującój natury.
— „Wierzcie mi, wierzcie ludzie I jam jest wielki, mocny^ —
197
mówi Kordyań Ir ch^li najwyższego zapahi dt sprzysiętooTcli,
w soenie owyoh narad prowadzonych w podziemiach kościoła. Kla-
daiie ma poeta wazelako w nsta natychmiast takie słowa, które
tó zapewnienie potężnie ograniczają:
'. ^Jedyną daboió zamknę w sercu tajemniczem —
Bobak ^mutku mnie gryzie... tak, że mówiąc z wami,
Chciałbym przestać— i usiąść i zalać się łzami!. ..^
W ogóle zdaje się, że byb zamiarem Słowackiego okazać
jakąś sentymentabą miękko&ć v naturze swojego bohatera.
Kiedy na przykład już postanowił Kordyan wziąć na się wyko-
nanie czynu, który zdaniem jego przyniesie dla ojczyzny zbawie-
nia, ale dla niego śmierć :— widzimy gó w owój chwili w takióm
oto usposobienia:
PREZES.
nNa Boga, Kordyanie,
Ty masz gorączkę, w oczach dziwne obłąkanie — -
K<)iU>YAN.
To nic! starcze. To włos mi siwieje i boli —
Włos każdy cierpi — czuję zgon każdego włosa;
To nic. — Na grobie wsadzisz dwie różdżki topoli
I różę. — Potom spadnie łez rzętistych rosa.
To mi włosy ożyją. ^ Masz pióro przy sobie?
Cbciafi)ym spisać imiona płaczących nademną.
Ojciec w gpobie — i matka w grobie -^ krewni w grobie —
. Ona — ^jak w grobie. — Więc .nikt po mnie! wszyscy ze mną!
Ą szubienica będzie pomnikiem grobowym^ itd-
Jestto prześliczne miejsce i niezawodnie jedno z lepszych w dra-
macie. Wątpliwości ni^ podlega, że takich rozpamiętywań zdoha
być może tylko .natura poetyczna, głęboko czująca, najidealniój
szlachetna. Ale jeżeli to jedno pewne, to równie będzie pewnóm
r owo, że kto już tak fantazyuje przed czasem, kto tak zołzami
rozbiera swoje poświęcenie, samotność i ofiarę, zanim jeszcze
dzi^a dokonał, i z takióm usposobieniem przystępuje do rzeczy:
ten jój pewnie nie potrafi dopełnić! Entuzyazm, serce, w ogóle
władze duchowe będą go parły do czynu; ale ciało samo, fizy-
198
ezDoić, norwy nudgraoe temu mę opią. A natenczas opadną go
dokoła wspomnienia, widma, strachy jakieś w wyobraźni rozko-
łysanej wylęgłe ... i taki zamęt powstanie w głowie takiego czło-
wieka, ie owo z taką niby pewnością siebie powzięte i zapowie-
dziane jego postanowienie niepodobna ieby się mogło skończyć ina-
czej, jak tylko w sposób tćj sceny, co potom następuje w dra-
macie, w sposób mówię sceny Stej aktu m (w przedpokoju ko-
mnaty carskiój).
Są i inne jeszcze strony w charakterze Kordyana, których
nie podobna nazwać inaczój , jak chorobami jnekn^ a które i sam
już autor świadomie odrionił jako braki i niedostatki. Patrząc na
edowieka tego z pewnego oddalenia, biorąc duchowy jego wize-
runek w całości: każdy powtórzyłby do niego to co mu mówi
spowiednik j^o w więzieniu:
„Synu! powstań z prochu
I leó do Boga, ale przebacz światu! -
Bóg cię wyrywa z Iwiój paszczy i z lochu,
W którymbyś uwiądł nakształt mdłego kwiatu""...
Zważywszy jednak na ten brak miłości ludzkiej , zdradzający
się mimowolnie w wyznaniu Kordyana, które on składa spo-
wiednikowi niby to w formie skaigi, że nie ma nikogo na
świecie, któremu by miał coś do przekazania.... że
nikt z ludzi nie był dla niego przyjacielem; zważyw-
szy na to, co mu Kordyan dal^ oświadcza, iż dyszy jakiś
głos tęskny w głębi ducha swojego, który
„Pamiątek wda i śladu na świecie:"*
to w każdym razie niepodobna niewidzieó i tęgo, że wiele w.tój
naturze jest niekonsekwencyi i jak na bohatera narodowego, za
jakiego on sam chciałby siebie uważać — nader drobniuchnych,
acz zresztą wcale ludzkich i poetycznych nawet podnietek. Jeże-
lić bowiem tacy mu obojętni ci ludzie, że nie obdarzył ani je-
dnój dnazy na świecie imieniem przyjaciela, to jakież tedy źródło
zamierzonych jego poświęceń? Na cóż mu też w takim razie ów
ślad na świecie, którego koniecznie pragnie? i dla kogóż te
pamiątki, które by rad pozostawił po sobie? — A nadto: czy
to też tylko świat jedynie tema winien, że Kordyan na nim nic
190
miłego dla siebie uie pozostawia? Czy się Kordyan usilnie starał
zasłużyć sobie na to, na brak czego się teraz skarży? Czy Kor-
dyan żył w świecie? czy w nim żył w taki sposób , że zasłużył
na nuło&$ ludzką? Czy ludzi poznał? Czy to potępienie, jakie
na nich wszystkich ryczałtem rzuca, nie płynie też więcej z ja-
kiejś dumnej, choć bardzo może poetycznej fantazyi, aniżeli
z rzeczywistego do&wiadczenia?...
Wszakże słyszymy w tćjże samćj scenie 1 następigące oto
jeszcze z ust własnych jego wyznanie:
«,6dybym był wiedział, że tak bez powrolu
Ziemię żegnałem: przed chwilą odlotu
Patrzałbym na kwiat innemi oczyma —
Dłużej , ciekawiej , a może ze łzami ; —
Bo tam pomiędzy ogrodu kwiatami
Jest pewnie piękny kwiat — a ja go nie znam I
Może diwięk jaki nowy struna daje«
A jam nie słyszał! — Czegoś mi nie staje I ** itd.
Powyższa analiza natury, stawionćj jako główna postać te-
go dramatu , oluizuje w niój zatóm z jednój strony niezawodnie
szczytny i wyjątkowy fenomen v dzisiejszóm społeczeństwie; z dm-
giój strony jednakże jest to i fenomen patologiczny, wizerunek
choroby wieku. Że się czasy nasze zdobyć nie mogą na prosty,
nmiój czuły i poetyczny, ale zato zdrowy w sobie a potężny or-
ganizm, ale wydają w najlepszym razie tylko takich Kordya-
nów: — w tćm całe nieszczęście obecnego stulecia! Słowackiemu *
zaś poczytuję to za zasługę, że z pewną świadomością wprowa*
dzlłw dziele swojóm typ taki. Garczyńskiego Wacław jest cho-
robliwy w wyższym daleko stopniu, a poeta tego nie widzi.
Wszystko, co dotąd się powiedziało, stosuje się do Eordya-
na, jakim go widzimy w akcie Illcim. Ta też właśnie tylko
część dzieła i zasługuje na rozbiór i wytrzymuje go. Ona sama
jedna stanowi tutaj wszystko. Pierwszy i drugi akt — są to
tylko przystawki, niezawodnie szczątki dawniejszych planów, ńa
wiosnę (1833) powziętych , a jesienią odrzuconych. Powleka je
200
jeszcze wcałćj sile 6w koloryt źle pojętego bajroDizmai jaki zna-
mionuje dawniejsze Słowackiego roboty. Z artystycznego punktu
widzenia węzeł ich z właściwą sztuką jest zgoła luźny. Przy lida-
łój zmianie jednćj i drugiej sceny Aktu Illgo, mogłaSy się zu-
pduie obejść architektura t^o dramatu bez tych skrzydeł psuji^-
cych tylko proporcyą. At|jx>r zdaje się, że dlat^o tylko pozo-
stawił je przy zrębie nowćj budowy , ponieważ chciał dać czytel-
> nikowi spojrzeć na rychlejsze koleje życia swojego bohatera. Miało
to wyjaśnić tę całą stronę patologiczną charakteru Kordyana. Po-
wody niedostatków w jego charakterze upatrywał autor w jego
przeszłości w nienaturalny sposób przebytój; daje tedy klucz, w rę-
kę' czytelnikowi do rozumienia tego wszystkiego.
W akcie więc pierwszym spotykamy się z Kordyanem
w jego 15 roku życia. Widzimy go— przynajmniej powiada on to o
sobie — cierpiącego bardzo! Cierpienia jego jednak nie wzbudzają
najmniejszego współczucia. Jestto dziecko w karykaturze, prze-
żyte, strawione czczością życia jak starzec, paniątko jakieś, ze-
psute widać próżnowaniem i otoczeniem. Leży sobie oto wygodnie
pod wielką lipą na dziedzińcu swojego dworu i marzy. . . o czóm?
— o świata tego marnościach!! Już patrzy na rodzaj ludzki
z piętra, jak geniusz; gacdzi tłumem (wyraz w takich razach
nieunikniony), i żali się, że nie widzi celu życia przed sobą.
„Oto ja sam,. jak drzewo zwarzone od kiści!
Sto we mnie żądz, sto uczuć, sto uwiędłych liści!
Celem uczuć — zwiędnienie; głosem uczuć — szumy
Bez harmonii wyrazów. — Niech grom we mnie wali !
. Niech w tłumie myśli jaką myśl wielką zapali^ ... itd.
— Nadaremnie mu stary sługa, dawny wiarus napoleoński,
prawi o wielkich swojój młodości wspomnieniach. SLordyan cieka-
wie go słucha, czasami wyznaje sobie:
„Wstyd mi! starzec zapala we mnie iskrę ducha.*'
Ale ta iskra płomienia w nim nie wydaje, bo młodzienia-
szek już zbyt jest mądry, żeby w co dodatniego wierzyć.
„Gdzie ludzie oddychają, ja oddech utrącam.
Z wyniosłych myśli ludzkich, niedowiarka okiem
Wsteczną drogą do źródła mętnego powracam.^
Ołówną zai przy<:zyną t^j cał^j biedy jest, ie się tnaloletoid
paniątko kocha.
^Jąm się w miłoić nieszczęsną całóin sercem wsączył^I...
Pr^Mmiotem tój miłoici, dlatego nieszczęsnej, bo niewzaje-
mnćj; jest Laura, osoba starsza nieco aniżeli kochanek, która
go też za dziecko — zresztą wiele obiecujące nważa i jako takie
traktuje. Ta Laura, jestto znana nam jnt z pierwszego roadziatu \
pahna Ludwika, a Kordyanem w tym Akcie jest nie kto ini^y ^ '
jak Julek Słbwacki z czasów wileńskich. Rzeczywi&cie , cidy ten
akt ^jakoby około jedynój osi obracający się około miłosnego sto-
sunku rzeczonój pary, jest to tylko parafraza dramatyczna odpo-
wiedniego ustępu owój ^Godziny Myśli,** wktórój autor swo-
ję^^własną młodość opisał. Wiersz ten łączy się tak bezpośrednio
z aktem Iszym Kordyana, że początek tego ostatniego byłby nawet
niezrozumiały, gdyby go nie był tamten utwór poprzedził. Go-
dzina Myśli kończy się tym czterówierszem :
• ^Oto jest romans życia, nieskłamany niczóm —
Zabite głodem wrażeń jedno z dzieci kona,
A drugie z odwróconóm na przeszłość obliczem
Rzuciło się w świat ciemny! — Powieść nie skończona. **—
Kordyana zaś początek taki:
^Zabił się młody. — Zrazu jakaś trwoga
Kładła mi w usta potępienie czynu ,^ itd.
Kto się zabił? — tego by się czytelnik wcale więc z Kor-
dyana nie mógł domyślić, gdyby nie było wskazówki ze strony
tamtego poematu, że mowa jest o przyjacielu owym poety, o
Ludwiku Spitznaglu, który zmefancTioIłł sam sobie życie odebrał.
Wkładając Vlen sposób autor w opowieść dziejów kordya-
na ustęp z własnej swojój przeszłości, nie zamierzał przeto by- f
/ j Aąjmniój pod przybranóm imieniem przedstawić w dramacie sie-
bie samego. Chciał on tu tylko dać wizerunek ifiłodości np^ao- ^
n^ nienaturalnie i^tak niefortunnie, że z niój jak z fałszywego
punCtu wyjścia snuć się jui musld;ł i dalszy wątek życia bez-
ładnie. Więc podłożył bohaterowi swemu żywcem historyą włą-
sn^^^YWojjśj młodości, nad którą nie przypuszczał, żeby być mo-
gło coś jeszcze jaskntirszego.
Tom I. 26
• \ 'J t.
w akcie drugim Eordyan jnż jest dorosłym. Jak się zda-
je , przebolał on już zawody , jakich w pierwszej wioćnie wieku
doznał w skutek owych melancholii miłosnych. Wyleczony a^peł-
nie on jednak z tego wszy$tki^o nie jest. Szuka tedy zdrowia
duszy pod różnemi niebami. Spotykamy go 'wędrowcem to w Lon-
dynie, to gdziei^ na skalistym wybrzeżu morza, to na Watyka-
nie, to na szczytach gór szwajcarskich. Raz go widzimy rzuca-
jącego się w sam wir zbytku i zmysłowij rozkoszy — to zno-
wu błądzącego -samotnie z Szekspirem nr ręku, albo oddającego
komy pokłon głowie kościoła. Kordyan szuka wszędzie leków na
swoje słabość, szuka trwałości T prawdy w uczuciach, szuka du-
cha w pozoruj formach, imponujących^ jeszcze ludzkości. Pra-
gnfr^aleść choć w jednym świata zakątku ten kwiat piękności
i prawdy, któryby odpowiedział jego złotym marzeniom, a zakrył
smutną rzeczywistość z przedf oczu. Nadaremnie! JColfiojo miało
_uleczyćj staje się dla niego nową trucizną. Przekonywa się, że
wszystko jest na ziemi crzedajne, fałszywe, zewnątrz pozornym
szychem poszyte, a wewnątrz puste i martwe...
^Próżno myśl geniusza świat cały pozłaca,
. Na każdym szczeblu życia rzeczywistość czeka.
Prawdziwie, jam podobny do tego człowieka.
Co zbiera chwast po fałach życia — Ciężka praca !^
Owoż więc straciwszy siłę ducha do reszty w tych wędrów-
kach pomiędzy ludźmi w dalekim świecie, rzuca się wreszcie w ob-
jęcia natury, natury dziewiczój, niepokalanej, dzisiaj jeszcze ta-
kiój samój , jaką kiedyś wyszła z rąk stwórcy. To jeszcze pię-
kność — jedyna, ostatnia dzisiaj piękność w stworzeniu ! ^ Wspi-
na się na sam wierzch najwyższćj góry alpejskiój, ze szczytu jój
ogarnia okiem cały widnokrąg. I w t6j czystój atmosferze owia-
nój' wonią lepszych wieków, w atmosferze nie mającój żadnój
wspólności z tym kałem tchnienia, jakiem oddychają zaludnione
niziny ziemskie, zapsda się w nim pragnienie zużytkowania tych
ostatnich niestety szczątków już życia na pożytek czegoś dodatnie-
go na świecie. " * : .
„Uczucia po światowych opadały drogach...
Gorzkie pocałowania kobiety — kupiłem!
203
Wiara daecinna padła na papieskich progach —
, Nic — nic — nic — aż w powietrza błękicie
Skąpałem się i ożyłem
I czuję życie!"
„01 gdyby tak się wedrzóć na umysłów górę,
Grdyby stanąó na ludzkich myili piramidzie
I przebić czołem przesądów chmurę
I być niywyższą myńlą wcieloną!
;Pomyileć tak — i nie chcieć? o hańbo! o wstydzie!
. Pomyileć tak — i nie inóc? w szmaty podrę łono!
Nie móc? to piekło!
^^^ Mogę — więc pójdę! ludy zawołam! obudzę!**
W taiiiem Usposobieniu — natchniony, porwany — ale tyl- ^
Jto uczadem. i zaprfem .— nie wolą ani też konsekwencyą da-
wniejszego żywota, powraca Kordyan do kraju i rzuca się w wir
czyoJw. 2 winy własnej i z winy okoliczności, wśród zawodu —
upada ...
^^' !Działania jego, od tej chwili począwszy, zamyka w sobie akt
trzeci. Rozbierać go szczegółowo nie będę. Wystarczy tylko nad-
mienić, że jeżeli gdzie, to właśnie w tyc^ kilku scenach, które
odtąd następują po sobie, okazał Słowacki tyle świetności i po-
\ t%i prawdziwego talentu dramatycznego , że tylko dziwić się mo-
fżna, że nie zajął w późniejszych swoich pracach odpowiedniego
takim j[>oczątkom miejsca w tym rodzaju poezyi. Dramatyczne je-
pisma późniój' wydane aftt silą,' ani przedmiotowością, ani
wreszcie samą artystyczną dzielnością nie dorównywają już tym
kilku mistrzowskim scenom, tworzącym dzieła tego akt ttzeci.
<\^ ogóle jestto część utworu, którą pod względem artyzmu
zdaniem mojóm liczyć należy do najpiękniejszych rzeczy, jakie li-
. teratura zawdzięcza Słowackiemu.
f zna,
» / taki
j ^ F
^/
<;^i^ X/^V
ROZDZIAŁ ÓSMY.
c-
Bok 1834 i 1885. — Wiara w przecsucia. Śmierć babki. — ^Eglantjna.
Przykrości wygnania dają się cznc pod każdym względem. Smntne
usposobienie. Skromne życzenia, bez nadziei ich osiągnięcia. — Wie-
czorki genewskie. Prace i studya: Filozofia — Biblia — Georges
Sopd. Wailas — Mazepa — Balladyna — Horsztyński. —
Lepsze chwile — Kowa znajomość — Mary a W. — Podróż w miłćm
towarzystwie i dalsze z tego następstwa. — Bozczarowanie — trzy
miesiące samotnego pobytu w górach. Przesilenie i nowe ideały.
,W Szwajcaryi* — Anhelli.
Do liczby rzeczy, nad zbadaniem których tysiące już sobie
głowy łamało, a które pomimo tego na zawsze pozostaną zagadką
dla filozofów i niefilozofów, należy niewątpliwie i pytanie, czy
człowiek zdolny jest samym instynktem odbieraó czasem wrażenia
z zdarzeń, które dopiero w przyszłości spełnić się mają? Psycho-
logiczną tę wątpliwość rozstrzygnąć dlatego prawie jest niepodo-
bne, że nader tradno jest zebrać rzetelne w tój mierze fakta.
Przypadek odgrywa tu wielką rolę. Go zaś najgorsza, to że naj-
ezęściój się zdarza, iż ci którzy podzielają wiarę w przeczucia i
radziby zapewnić tój wierze jak najszersze między ludźmi rozpo-
wszechnienie, sąto albo mistycy, którzy sobie roją że niestworzo-
nych rzeczy doznają, albo oszuści, którzy wprost kłamią dziwy
nadprzyrodzone. Bądź jak bądź — przeczyć temu jednak nie mo-
żna , że zdarzają się niekiedy natury, natury za zwyczaj fizycznie
wątłe i z zarodem pewnój chorobliwości w sobie, a zato duchowo
więcej rozwinięte, niż ogół: którym wyjątkowo dany jest ten dar
przeczuwania zdarzeń dopiero nadejść mających. Że zaś do nich
należał i Juliusz Słowacki: tego możnaby na podstawie jq(0 ko-
805
refipondeneyi dowiei<i najpozytywnićj. Prawie katde aadchodzące
nieszczęście, czy to w familii czy dotyczące kraju , ąprawii^o w je-
go omycie jakąi nieopisaną trwogę, z którój sobie oieamiał zdać
sprawy przed czasem. W listach jego prino na to dowodów, ie
wysyłane do niego doniesienia o zgonie czyim w rodzinie zasta-
wały go prawie zawsze, czy to przez sny szczególne, czy bezpo-
irednim instynktem przygotowanego na to, że się dowie o czómi
boloMióm. Słowacki sam zastanawiał się nieraz nad tte swojem
nsposobieniem. Nie nmiał go sobie wytłómaczyć , ale wierzył w prze-
czncia i często też w dziełach swoich (zwłaszcza za życia nie-
wydanych) zastósowywał artystycznie ten wypadek spostrzeżeń zro-
bionych na sobie samym.
^Prawdziwie, że to jest coi niepojętego — ta magne-
tyczna władza przeczncia (pisał był z Paryża jeszcze *)
przypominając sobie, co się z nim, bawiącym wtedy w Lon-
dynie, działo w nocy przed dniem 15 sierpnia 1831, dniem
tak posępnie zapisanym w dziejach list(q>adowego powstania).
Gdy dnia tego zsze^em na śniadanie, Anglicy mnie dopy-
tywali się o przyczynę pomięszimia. Odpowiedziałem im, że
musiało się stać coś smutnego wmojój ojczyźnie, i Anglicy
śmiali się ze mnie. A ja tryumfowałem, kiedy w dni 15
nadeszły gazety; i Anglicy patrzeli na mnie, jak na czło-
wieka obdarzonego władzą drogiego widzenia Szkotów.*'
W jesieni r. 1833 zakończyła życie po kilkodziennój choro-
bie babka jego w Krzemieńcu. Juliusz nic nie wiedział o jej sła-
bości; a jednak przez cały ten czas dręczyło go i w tym razie
jakby widmo jakieś ciągle mu zaglądające w oczy.
„Niespokojność jakaś dręczy mię ciągle... Często za-
trudniony czytaniem albo jaką cichą pracą, wstaję nagle;
jak waryat chodzę z myślami, od których odpędzió się nie
mogę. Ta niespokojność prawdziwie ma jakąś twarz ludzką
i bladą, którą widzę nieraz nagle wyrastającą z kart książ-
ki, którą czytam, i nie rozumiem książki.*" —
Stan ten duszy przypisywdi on wtedy tylko melancholicznój
swojój skłonności. Wyjątkowo nie przypuszczał tym razem wcale,
żeby mu to zwiastowało jaką smutną wiadomość. A takowa już
była w drodze do niego!
*) d. 4 paćdsienlika 1832 r.
206
^Niespokojno^ tA (pisał dafój w tyniitoiym lUdej cs^
sto jak jakaś gorycz odbiera nagle smak pokarmom , które
do ust niosę. I muszę z nią walczyć, jak z domowym wro-
giem. Dziwnie to, że imaginacya moja jest jedynem źródłem
wszystkich moich nieszczęść i wszelkiego saczęśoia- na zie-
mi!.. Bo prawdziwie, że jestem szczęśliwy często tą władzą
twórczą urojonych wypadków. Szczęśliwy jestem każdego
wieczora, kiedy piszę — każdego ranku, kiedy chodzę po
suchych liściach w ogrodowej alei. Nie możecie wystawić
sobie, jaki wdzięk ma tutejsza jesień. Dotąd czas najpię-
kniejszy— słońce świecąc na wpółpożółkłych drzewach, zdaje
się być bardziój złociste i pięlme. Murawy zachowały tu
dotąd smaragdową barwę. Kilka dni temu o południu pły-
wałem czółnem po jeziorze. Wystawcie sobie jezioro czyste
i równe jak zwierciadło... tak równe, że kiedy koło mnie
przepłynął z daleka parowy statdc, w kwadrans potem wi-
działem zbliżający się fałd czarnej rozbitój koł^n parnego
statku wody — fałd ten posuwiJ się zwolna — wspaniade,
i czółnem mojóm lekko zakołysał — przeszedł, popłynął
dalój — a czółno znów stało nieruchome na zwierciedle wo-
dy. Wystawcie sobie po dwóch stronach jezii^ra brzegi zie-
lone, nad brzegami w oddaleniu topole pożółkłym liściem
okryte , jak złote kolumny — wiele drzew zielonych — wie-
le białych domków i pałacyków, a za tym brzegiem Mont-
Blanc biały — świeżym śniegiem z przyległemi mu górami
okryty — podobny do jakiegoś sybirskiego kraju, podobny
do snycerskiego posągu sybirskiój krainy. . Wśród takiój na-
tury trzeba być smutnym, albo trzeba się kochać!'' (z li-
stu z d. 27 października 1833).
To też był poeta nasz smutny bardzo całój owój jesieni i
przez ciąg zimy, która po niój nadeszła. Do drugiój zaś alterna-
tywy, jaką postawił, do zakochania się w kim — nie przycho-
dziło! Zdaje się wprawdzie, że był on przedmiotem tkliwszych
uczuć dla osoby, która go widywida codziennie. Chociaż jednak
może on był kochany, to jednak za to wzajemnością jój nie od-
trącał. Jeżeli zaś odpłacał, to tylko chyba przywiązaniem brata. Cza-
sem wprawdzie zdawało się, jakby się już zanosiło i na coś wię-
cój. Na tój jednak tylko nadziei miłości kończyło się wszystko
u niego!
„Fundusze njoje uszczuplają się — pisał 3 stycznia
1834 r. — rzucę Genewę i pójdę gdzie żyć w wieśniaka
szwajcarskiego domu. Byle piękną naturą otoczony — nie
20T
dbam o zwierzęce wygody życia! Dzii nawet, Mamo moja,
gdybyś mi szczerze napisała, że interesa nasze wymagają
tego, dziś nawet uskuteczniłbym ten projekt cichego życia
w górach. All)Owiem nie widzę w tćm ani upodlenia ani
śmieszności* Mówiłem raz już o tym projekcie pannie £g!an-
tynie — a ona ani się śmiała z niego ani go potępiała jak
szaleństwo, i tylko mię prosiła, abym nie zapomniał, że
ona mię uważa za brata, a matka jćj za syna.^
Zająwszy ten stosunek przywiązanej do niego siostry, dzieli-
ła GOA szczerze wszystkie jego cierpienia. Lubiła często mówić
z nim o jego matce, przypisywała się w listach, które on pisał,
do niej, i miewała też od ni^j listy. Nieraz mu powtaifzała, że
matkę jego kocha bardzo, że do niej pojedzie i będzie się jój
starała syna. zastąpić , a przynajmniej ulżyć jej , mówiąc jój o nim.
. Owoż więC) co i Juliusza do niej coraz bardzićj przywięzy-
wało. W tój mierze ciekawem jest, co pisał o sobie w czerwcu
1834, z powodu j^ wyjazdu z domu na 5 tygodni.
-Panna Egiantyna wyjechała przed 5 dniami do Paryża,
gdzie na nią jój wuj czeka i dziwy paryskie jej chce po-
kazać. Odjazd jój bardzo mi smutny — bo ona szczerze
do omie przywiązana — jak siostra — i bardziój może,
niż siostra. Nie uwierzysz Mamo, jak smutny mi był ranek
jej wyjazdu. Miała odjechać o godzinie 4 z rana, przyrze-
kłem więc, że ją o trzeciej obudzę; jakoż nie pcrfożyłem
się spać i czytałem leżąc na kanapie do godziny 3cićj.
Srebrne jakieś światło porankowe oblało drzewa i murawy
ogrodu, przeszedłem przez pokoje i stukaniem do jój drzwi
obudziłem ją. Ty wiesz Mamo, jaką posępność ma w sobie
chwila odjazdu* Ubrała się — wyszliśmy z domu przez
rozwidniający się ogród — wschód słońca blaskiem złoci^
się — ptaszki śpiewały po drzewach i zimno poranku na-
pełniało jakiómś dziwnem elektrycznóm drżenicnn. O! chciał-
bym was postawić na wzgórku, na którym staliśmy, czeka-
jąc powozu. Z tego wzgórka widać było całe błękitne jezio-
ro, za nióm śnieżne góry, nad któremi wstawał ze snu
biały Mont -Blanc. Egiantyna {zakała jak dziecię — ja by-
łem takim, jakim mię często Mama widziałaś, z ponurą n
walką myśli na czole. Każda teka chwila budzi we mnie |
jakieś odległe wspomnienia — każda taka chwila smu- i\
tna teraz jest jakoby zwierciadłem, w któróm całe moje )
smutne życie widsę w mieszanych kolorach. Zaszedł wre- «
szcie powóz * — wsiadła do niego — a ja zostałem sam je- 1
den — jak słup na zielonej mnrawie — patrząc ńa ozb-
cooe iuebo. W kilka chwil potem weszło słońce — naprzód
jakieś ogniste płomienie wytrysły z ziemi i wahały się —
przelewały się — aż cały krąg słońca wyszedł na niebo. O
godzinie dej wróciłem do siebie — pozamykałem okienice i
dziwcie posępnego wrażenia doznałem, widząc na kanapie
rozrzucone książki, które chwilą pierwój czytałem i które
porzuciłem w nieładzie, idąc zbudzić pannę Eglantynę. Zdaje
mi się, Mamo kochana, że ty pojmiesz, co było smutnego
w tym powrocie myślą do kilku ubiegłych godzin. Po wy-
wyjeżdzie Eglantyny smutno mi było Imrdzo. Ona miała na-
demną jakij^ panującą władzę siostry. Kiedy mię list jaki
zasfnocił, jaka wiadomość zła zgryzła — ona umiała z twa-
rzy moj^j wyczytać smutek i zawsze jej się musiałem wy-
spowiadać — a po spowiedzi Iżój mi było."
Po jój odjeździe czuł Juliusz więcój jeszcze, niż kiedy, je-
dnostajną samotność swego życia. Nic mu nie dolegało, było mu —
jak się wyraża — dosyć znośnie na tym świecie; a jednak zda-
wało mu się, że żył przez ten miesiąc jak kwiat, na jednóm
nuejscu — tąsamą rosą i tómsamóm słońcem — dziś jak wczo-
raj — jutro jak dzisiaj... Jedne tylko listy, które do niego
Eglantyna podczas tój podróży swojój pisywała, glisty długie i
miłe,*^ urozmaicały mu trochę tę jednostajność czasu.
,,Przynąjmniój -- powiada — w godzinę nadejścia poczty '
oczekiwałem czegoś; gniewałem się, kiedy pocztylion z pu-
stemi rękoma przeszedł koło domu, i znów nadzieję obra-
całem na jutro. Nie myśl, kochana Mamo, żeby te listy
przynosiły mi nadzwyczajne szczęście. Oczekiwałem każde-
go, jak małój jakiój nowości. Karmię się już tylko teraz
ułamkami, czyli obłamkami uczuć i szczęścia." (dnia 13
lipca 1834).
Ta trudność, ta jakby niemoc wzbudzenia w sobie silniej-
szych uczuć, pomimo że się w owych latach tyle osób, godnych
może aby wywołać takowe, przesunęło około niego, było nieraz
przyczyną, że Słowacki był sam ze siebie niekontent.
„Na jednym wieczorze w domu jednego z panów wło-
skich tańcowaliśmy. Widziałem tam trzy ładne Angielki,
które wszystkim prawie głowy zawróciły, na mnie tylko nie
zrobiły żadnego wrażenia. Lękam się , czy już nie umarłem,
1)0 mi się zdaje, że już nigdy koehać nie będę. W mojój
głowie utworzył się jakiś obraz, jakieś wyobrażenie ogro*
209
' mn^j miłości, niepodobni^ do osiągnienia. Moi snąjonu wszy*
scy latają za temi Angielkami, jak wróble i bawią się.
Gzaaem im zazdroszczę*"... (d. 5 Ititego 1835).
Podobnie niezapełnioną próżnię czuł w sobie Juliusz i ze
strony innego jeszcze uczucia — przyjaźni. Miał on , w Paryżu je-
szcze mieszkając , dwóch tdLOchanych przyjaciół. Jeden ż nich atoli
umarł, drugi późniejsżóm postępowaniem swojóm okazał, że nie
z&^giwał na zaufanie niczyje. Za przybyciem do Grenewy, nie
żył poeta ściślój już z nikim.
^Oprócz moich gospodyń, które mi sprzyjają bardzo,
(pisał dnia 18 grudnia 1834J nie mam przyjaciela na tym
aserokiai świecie."^
Wprawdzie bawiło wtedy w Genewie, w różnych czasach,
nieraz po kilku młodych Polaków, z którymi niekiedy się widy-
wał Słowacki. .Warto tu na przykład wspomnieć o wiejskiej uczcie,
którą mu razu pewnego wyprawili j^o rodacy, w sam daiei imie-
nin jego matki, w r. jeszcze 1833.
^Imieniny twoje, Mamo, musiałem wczoraj obchodzić
ze znajomymi. Chłopcy młode przyjechali po nmie o godzi-
nie lOtój z rana i powieźli z sobą na obiad — na wiei,
pod góry genewskie. Było nas kilkunastu. Kiedy&my jecha-
li — chmury czarne snuły się po niebie — sam tylko
Mont -Blanc biały świecił się od słońca, jak posąg Sybiru.
Potom dószcz lunął rzęsisty — ale po deszczu najśUczniej-
sza tęcza rozwinęła się nad nami. Wszystko to poruszyło
aż do głębi serca nasze — . w tój tęczy widzieliśmy jakąś
wróżbę. Zasiedliśmy do stołu, jeść nie wiele znaleść mogli-
śmy w wiejskiój oberży, ale szampan wszystko wynagro-
dził. Na prośbę kolegów pierwszy raz improwizowałem, i
domyślicie się, że ta tęcza była treścią mojój ody. Koledzy
klaskali w ręce, a potom ściskali mię ze łzami — a po-
tom pili moje zdrowie; ą kiedy im powiedziałem, iż Ty
Mamo, nazywasz się Salomeą — pili twoje zdrowia. Naj-
bardziój rozczulająca była chwila, kiedy po różnych pie-
śniach zaintonowaliśmy wszyscy pieśń: Święty Boże!
święty mocny — święty nieśmiertelny — zmi-
łuj się nad nami! Ten hymn kościoła naszego nierac
mię do płaczu pobudzał — a w tój chwili miał w aohię
coś ogromnego... Młodzi, około stołu oparci na dłoniach,
podobni byliśmy do dawnych ojców naszych. Wystarcie sobie
tę garstkę na obcój ziemi, a pewnie ucziąjecie wrażenie, ja-
Tom I. t1
kićm nas natchnęła ta pieśń pobokA. Nasze aczty pc^zo-
ne^są ze smutkiem. Łzy pijemy w naszych kielichach, i
kielichy są pełne goryczy, dopóki Bóg ich od nas nie od-
wróci."" (z listu z d. 30 listopada 1833).
Takie poważne a miłe jednak chwile, w towarzystwie ziom-
ków spędzone, były wszelako rzadkiemi zdarzeniami w posępnóm
życiu wygnańca. Nie mogły mu one zastąpić tego, czego pragnął
najwięcój. Zresztą przy podobnych okolicznościach powiększało się
tylko koło jego znajomych. Imieniem przyjaciela — przez
cały ten czas przepędzony . w Szwajcaryi , nie obdarzył Słowacki
z nich żadnego.
„Nie mam teraz nikogo, coby mi najmniejszą chwilę
życia skrócił przyjazną rozmową — nikogo, coby mi przy-
jaźnie rękę ścisnął. Wina to mego odludnego życia — wina
miejsca, w któróm żyję; nakoniec mam w sobie coś, co
tak na ludzi działa , że nigdy ze mną spoufalić się nie mo-
gą. Często szukam w głębi serca m^o przyczyny tego, i
znaleść nie mogę. Bóg mi przeznaczył miejsce w jakim ci-
chym klasztorze. Dlaczegóż nie dał mi tój mistycznej po-
chodni, z którą w klasztorze mógłbym się zamknąć i latać
na skrzydłach wiary w jakąś błękitną krainę nieskończono-
ści?** (d. 5 lutego 1835J.
„Ludzie mnie trzymają za żelazo — bardzo zimne!
Wszak pamiętasz Matko, że jeszcze na Jnlka dziecko mó-
wiono, że dumny. To wina mojej twarzy — i Boga. Zdaje
mi się, że Bóg miał włożyć kiedyś moje duszę w orła, co
śpi na igłach śniegu, nie budząc się, kiedy wicher obrywa
mu pióra; co nie ma przyjaciół i szczęśliwy, że sam —
patrzy na słońce! Szkoda, że nie poszedł stwórca za pierw-
szą myślą , że zrobił ze mnie posępne nic ! Takby mi dobrze
było ze skrzydłami — i z jękiem ptaka w piersiach!
Trzeba zpiżyć lot"... itd. (d. 30 czerwca 1835).
Dawniej — w pierwszych latjM^h młodości i nawet jeszcze
w Paryżu, kiedyto wydawał pierwsze tomy swoich poezyi —
zapalała go nadewszystko myśl sławy. Nadzieje jego, na tej pod-
\ stawie oparte", nie miały granic! Zdawało mu się, że warto wszy-
stko, co człowiek nazywa szczęściem na ziemi, poświęcić temu
jednemu ideałowi; all>owiem sława wszystkie rodzaje szczęścia
w sobie zamyka i jest już sama przez się szczęściem najwyższóm.
Zwolna, w latach dalszych, o których teraz mówimy, zaczęły
211
się przed oczyma poety rozpływać coraz bardziej w nioM ułady
tego marzenia. W miarę im się więcej zbliżał do sławy, tełn się
bardziej przekonywał, że w nićj nie znaleśó tego wszystkiego,
czego się dawniój od nićj spodziewał. Nęciła go ona wprawdzie i
teraz jeszcze. Kiedy patrzał, jak w r. 1835, na małój jednćj
wysepce genewskiego jeziora, stawiano pomnik dla Russa, woI)ec
całćj Indnoici miattta zalegającej brzegi jeziora, przy nieustają-
cych wystrzidach z armat: wtedy w chwili, gdy wkładano złoty
wieniec na głowę posągu tego wielkiego pisarza, łzy mu się po-
lały z oczu. Włainie tego samego dnia z rana był on otrzymał
wiadomoić z kraju, że jego Kordyan z powszedmym zapałem
został przyjęty w Krakowie. Ta okoliczność tóm l>ardziej go na-
srała do rzewnego udziału w całój owój uroczystoici ludowej
Nie mogła się nie zrodzić myil w jego duszy, że kiedyś... i je-
mu może które z miast jego ojczyzny będzie oddawało w podo-
bny sposób dowody czci przynależnej... Uznania tego był Juliusz
pewien. Wiedział jednak, że to nastąpi dopiero póino, kiedyi--
kiedyi długo po jego śmierci! Wiedział, przeczuwał, że życie je-
go będzie już do końca takie smutne, jak dotąd 9 i że on po-
zostanie na zawsze taki samotny pomiędzy ludźmi.
^Tak się już teraz ograniczyłem w moich żądaniach,
że żadne błyszczące marzenia nie śmieją kłócić mojój spo-
kojności. Inaczej to było, kiedym był jeszcze dzieckiem!
Pamiętam, że przez długie godziny nieraz chodząc po po-
koju, rozwijałem w myślach moich jakieś świetne szczęścia,
bogactw i sławy obrazy. Niski sufit mego w Wilnie poko-
iku nie wstrzymywał mojój bujającój myśli. Żal mi dziś nie-
raz, że ta władza marzeń zagasła we mnie. Jedyna myśl
mię teraz pociesza w życiu — oto zdaje mi się, że jestem
tóm, czóm być powinienem. Zdaje mi się, żem nie minął
mojego powołania, że zapełniam sobą jedne małą kratkę na
świecie.** (d. 6 czerwca 1834).
^Czasem chodząc po alei ogrodu przy świetle księżyca, .
mam jakieś uczucie samotnój dumy, które mię pociesza. Lu-
dzie, którzy mię teraz zapominają, może będą kiedyś pa-
miętać o mnie; a kiedy przyślą tutaj wygrzebywać po-
pioły leżące po zielonych cmentarzach, może także i mnie
wezmą i zaniosą do mojój ziemi. O takim teraz marzę po-
wrocie*"... (d. 5 lutego 1835).
SIS
JakAe odbijała od tego posępnego obraza, w którym on so-
bie teraz swoje przyszłość malowtd, jasna) pogodna, prawdziwie
sield^a dola najmilszego jemu ze wszystkich poety zygmuntowskie-
go, a nawet obydwóch Kochanowskich 1
^Prawdziwą rozkoszą dla mnie są oba Kochanowscy.
Codzień odczytuję ich dzieła. Jak ten Jan Kochanowski był
spokojny i. szczęśliwy w swej chacie — z żoną — z dzie-
ćmi! Pod wyniosłą lipą Czamolesia musiał sobie po obie-
dzie zasypiać — i do tój lipy tak piękne wiersze napisał.
Prawdziwie mu zazdroszczę jego chaty — lipy — żony —
dzieci — i czasów szczęśliwych, w których żył"... (d. 27
kwietnia 1834).
I Juliusz marzył często o podobnym kąciku własnym, o
ustronno) chacie takiój, w którójby żył bez troski o jutro, me
pytając się o świat dalszy, — byle razem z matką, od którój
rozłączenie tóm l>ardziój coraz stawało mu się przykrzejsze, że
w tój miłości Synowskiój , jak to sami widzimy, zamykały się
wszystkie jego uczucia. Rzeczywiście matka zastępywała mu wszy-
stko na świecie! Była to jedyna osoba na ziemi, którą gorąco
kochał i w którój miłość ku sobie wierzył. A Słowacki tak ko-
niecznie potrzebował być choć przez kogoś kochanym! Gdyby nie
ta matka, gdyby nie listy, które go do niój idealnie przenosiły,
gdyby nie ta niewidzialna opieka, pod którój skrzydła. myślą się
tulił: toby mu życie na tóm samotnym wygnaniu było ciężarem
■ie do zniesienia , niepodobieństwem . . . Ileż on cierpiał , że do niój
wrócić nie może, że jój — zamiast pociech spodziewanych — za-
prawił resztki życia goryczą, sieroctwem, osamotnieniem.
^Mamo moja! tobie Bóg nagrodzi za miłość twoje dla
syna jakiómś dziwnem i niewymownóm szczęściem- Mu-
siałem uspokoić i zatrzymać pióro, bo zaczęło pisać łzami*". ..
(d. 5 lutego 1835).
. . . „Syn twój z daleka ręce db ciebie wyciąga i pro-
si cię. Matko, abyś mu przebaczyła, że cię tak samą na
świecie zostawił, bez żądnych przyjemności życia, pomiędzy
pomnażającymi się codzień grobami roddny. Mamo moja,
czyśmy my starzy? czyśmy my przespali wieki lat, że tak
nam wielu osób brakcge? Gzy nas Bóg złączy kiedyś, dla
tego abyśmy przed śmiercią mogli sobie powiedzieć, żeśmy
żyli — abyśmy na zmienionych twaizach naszych wyczytać
mogli tosamo słowo: Żyliśmy. ...Matko moja, uśmiechnij
St3
si«l Mkch Ci pmyjdą wesrie mytti — wesołe maneiuA!
Wr&cę kiedy 6 — a jeMi me, to znajdę sobie za granicą
ładną — dobrą — moie nawet bogatą żonę... Będę miał
synów — córki; wybiorę najpiękniejszego z synów i przyślę
go na twoje kolana. Tylko Matko odpędzaj go od ksif^ek,
niech nad Śmiercią Hektora nie płacze, niech się nie uczy
od Jowisza Iliady zmarszczeniem brwi iwiat wstrząsnąć!
• Daj mn zimną Eneidę, którćj Jolek częstóm czytaniem nie
podarł. — Niech ze spalonego miasta uczy się z Eneaszem
nnosłó Boga, matkę, żonę, dzieci — niech nic nie Z08ta¥ria
po sobie, czego by mógł żałować'*... (dnia 27 październi-
ka 1833).
To były tylko myśli przelotne, wyrzeczone nie na seryo, —
fkntazye, któremi chciał tylko matkę rozerwać 1 rozweselić.
Daleko też cżęiciój snnł on sobie marzenia, których celem
ostatecznym był — nie powrót do Krzemieńca, ani też otoczenie
się rodziną jako głowa familii, ale tylko maleńki domek własny
i matka w nim. Nieraz w listach powtarzał, że teraz głównem
jego zatrudnieniem były marzenia, które się ograniczają do bar-*
dzo małój rzeczy, to jest do własnego byle gdzie domku.
n Chciałbym mieć co& swojego na tój ziemi, coś bardzo
maleńkiego, coś bardzo pełnego kwiatów, drzew i zieloności**...
Fa^tazya jego już mu go malowała w gotowych kształtach.
Miała to być chatka biała jak śnieg — z zielonemi okienicami,
z czerwonym dachem — obsadzona różnofarbnemi malwami.
^Malwy są to moje ulubione kwiaty. Dziwnie, że je
tak Fubię, chociaż nie mają zapachu. Sądziliby z tego lu-
dzie, że jestem zupełnie nieczuły.''
Z tyłu, za domkiem, miało rość kilka jodeł i kilka brzóz
drżących. Ścieżki byłyby wysypane żółtym piaskiem, i jaskółki
gnieździłyby się nad gankieou Wszystkoby w tej chatce było ma-
leńkie, tylko salonik powinien być dosyć obszerny —
„abyśmy oboje mogli krążyć i mijać się łatwo; gdyż
lubię kwiaty, tak jak Ty Mamo, i tak jak Ty powziąłem
jeszcze i zwyczaj chodzenia długiego w kółku po pokoju*
Śmieją się nieraz domowi, widząc mię krążącego jak gwia-
zda około marmurow^o stołu po pokoju. Jedni myślą, że
agitacyi używam dla zdrowia, inni, że wiersze składam i
komponuję; a to jest tylko familijny mój nałóg. Tak cho-
dząc, najczęściój nie myślę o niczóm, dogadzam tylko nie-
214
spokojjnoici nerwów mokk. — Kiedyż więc Mamo, obsadzi-
my mały nasz domek malwami? O! jakieby to szczę&cie
było!^ (d. 13 lipca 1834).
. Cel życzeń był tedy sformułowany, gotowy. Chodziło tylko o
to, gdzieby osadzić na realnym grancie ten obrazek w wyobraźni
zrodzony? Chodziło o rozstrzygnienie pytania, w którym się kra-
ju zjechać i osie6ć? Tu mu się na mykl nasuwały różne punkta.
Lwów — Drezno — Kraków — którekolwiek z miast włoskich —
wreszcie Genewa, w której już mieszkał... Kaida z tych miej-
scowości trzymała uwagę jego czas jakiś wyłącznie zwróconą na
się ; po dojrzalszym jednak namyśle oddaniały się trudności w pra-
ktycznóm przeprowadzeniu projektu w życie, dla których niepodo-
bne było łudzić się nadziejami. KUmat Krakowa wystawił mu ktoś
jako niestosowny dla jego skołatanego zdrowia.
-Wielu mi mówiło, że tam choćbym największe ostro-
żności około mego zdrowia przedsiębrał, dłużój nad miesiąc
nie mógłbym wytrzymać.** (d. 28 września 1834).
Zresztą tak do Krakowa, jak do Lwowa lub wreszcie do
Drezna, okazywało/ się przeniesienie zbyt utrudnionym z powodu
okoliczności politycznych, które nad wszelkie wyobrażenie były
uciążliwe w tych latach. Wyprawa partyzancka do pewnych, pro-
wincyi polskich roku 1833, którój intencye i szczegóły dotych-
czas mało komu w kraju są znane, nie pozwalała ani myśleć o
wykonaniu projektów, jeżeli takowe dotyczyły powrotu emigranta
w te strony. To też wyraźnie do tójto okoliczności odnosi się Sło-
wacki, kiedy powiada:
„Nieszczęśliwe polityczne wypadki, do których się bynaj-
mniój nie mieszałem, nie pozwalają mi ani w prawo, ani
w lewo. Miejsce , gdzie teraz jestem , mogę w pewnym wzglę-
dzie za rozleje uważać więzienie. Nie pojmiecie tego, jak
nam źle, jak nigdzie przytułku nie ma*"... (dnia 27 kwiis-
tnia 1834).
Co się nakoniec tyczyło zamieszkania wspólnego we Włoszech,
albo też sprowadzenia matki do bardzo przyciśnionój drożyzną
życia Genewy: — i takowe okazywało się przy bliższem rozpa-
trzeniu także niepodobieństwem , a to dla braku dostatecznych fun-
duszów. Majątek tój rodziny nie wystarczał na to, ażeby mie-
szkać mogli oboje w rzeczonych krajach.
2tS
Ładził się tedy biedny wygnaniec tylko pnyp\iiSZ(Mtikm je-
dnego jeszcze projekta, który równie był niepraktyczny, jak wszy-
stkie inne, chociaż miał więcój pozorów.
Mówiono mi o jednym domku w Danpłtinś we Fran-
cji, o kilka mii od Grenewy. Domek ładnie umeblowany,
maleńki, wńród łąk, otoczony małą ł)łękit;ną rzeczką, z ogro-
dem — słowem ładna mała pustelnia na pustyni. O pół-
czwarty mili od niej Lyon, miasto wielkie i największe po
Paryżu we Francyi. Dora^k ten możnaby, jak powiadają,
mieó za 10,000 franków, to jest za 18,000 złp. Prawda,
że ziemia przyłączona do niego nic prawie nie przynosi, ba
mały jest kawał tój ziemi; ale życie w tym domku byłoby
wcale nie drogie. Jakby mi tam dobrze było z Mamą! Na
zimę moglibyśmy jechać do Lyonu albo do Genewy, a sko-
ro tylko słoneczko dogrzeje, uciekalibyśmy do naszej chaty.
W około najpiękniejsze okolice — śliczne góry — po gó-
rach zamki, dawne i odnowione. W tych zamkach na lato
często przyjeżdżają i. mieszkają panowie. — Powiódz mi,
Mamo, czy Ci się nie podoba ten projekt. Czy może my-
ślisz, że ja tak, jak Fortunat, zniechęciłbym się prędko
cicbóm i samotnem życiem? Tobie się może Mamo, wszy-
stkie takie projekta wydają romansowe i niepodobne do
uskutecznienia. Ale prawdziwie, że w tym wieku, gdzie
tyle jest oschłości i rzeczywistości zinmej w wypadkach, lu-
dzie szukają cichych schronień, jak dawniój szli do kla-
sztorów. Gdybym wiedział, że jest jaki sposób zgromadze-
nia i zebrania naszych funduszów, to mówiłbym Ci o tym
domku z jak najusilniejszóm naleganiem, (d. 7 marca 1835).
Co niatka na tę propozycyą odpowiedziała, nie wiem. Ale
i ten projekt upadł.
Wśród takich niepowodzeń, można sobie wystawió, co się
dziać musiało w duszy Juliusza, którego usposobienie skłonne
było do noelancholii już z urodzenia. Sposępniał, zgorzkniał, zo-
bojętniał dla otaczającego go świata. Był w r« 1834 już zupełnie
innym cdowiekiem, jak w roku poprzednim. Wtedy, wszystko
w Szwajcaryi było dla niego jeszcze nowością. Obudzało jego cie-
kawość, nasuwało nowe myśli, często nawet się podol>ało. Z ja-
kąż niecierpliwością oczekiwał on był wtedy przy nadchodzącój wio-
śnie przybycia owych wędrowców z najróżniejszych krajów do do-
mu Pani Patteg, których mu zapowiedziano na lato I Z jakąż
216
doktadaońoią matował potem w Katach ich wieenmki I Była to
jakhjr jaka zajmująca galerya najrozmaitttćj szkoły ohraiów^
które nasz poeta stadyował. Wrok jeden pććniij. nie miało to
wazysiko joi ładnego interowi dla niego. Dom się icapełnił znowu
nowemi fignrtimi. Ale Słowacki zaledwie rzucił okiem na tych
ludzi, którzy z nim żyli pod jednym dachem i zasiadali do je-
dnego stołu. Kie prawie o nich w. tym roku nie miał już do do-
niesienia matce. Wszystko, co o nich pisał, zawiera sig w tych
oto niewielu rysach:
-Wiele zamorskich figur przemija teraz koło mnie. Ja-
skółki angielskie rozpoczęły swój przelot na południe — i
teraz dwie damy i jeden Anglik mieszkają w domu naszym.
Nie możecie sobie wystawić, jak ci wszyscy wojażerowie są
głupi, jak wszystkim czegoś nie dostaje! Jeszcze nie wi-
działem w domu naszym do rzeczy człowieka, ani przyje-
mno) kobiety. Z żadnym nie można mieć rozmowy intere-
sująco]. Wielu Anglików nie czytało Byrona! Inni o nim
jak przez sen gadają. Cóż dopiero zapytać się ich o euro-
pejskiej literaturze! Damy dwie, które są w naszym domu,
prześliczne z twarzy i^ z urody; ale już mię piękność ich
gipsowa doskonale znudziła. Chciałbym, aby przez dzisiej-
szą noc zbrzydły, a nabrały dowcipu i przyjemności. Ale
one zapewne nie chciałyby takiój metamorfozy.'' (dnia 6
czerwca 1834).
Nie zajmował się tedy żywiój niczym i nikim , nie bywał
pmwie u nikogo. Przez ciąg całej zimy ostatniej nie przyj- był
żadnego zaproszenia na bale, bo go nudziły. Zaledwie dał się na-
mówić pójść na kilka małych wieczorów, na których także nie
szczególnie się bawił; główną bowiem zabawą, jak powiadał, by-
ło tam jadło i picie.
^0 godzinie 7 zaczyna się kolacya — zasiadają damy
i męszczyżni około stołu pełnego szynek, indyków zimnych
z truflami i ciast cukrowych, któremi Szwajcarowie nad in-
nymi narody celują, i przy takiój kolacyi trzeba siedzieć aż
do godziny 11 czasem.^ —
Po takiój heroicznej próbie cierpliwości i — apetytu, zaczy-
nały się tańce, a pomiędzy nimi czasem i mazur. Ależ jak też
tańczono tego nieszczęśliwego mazura!
„Dwadzieścia już z górą osób płci obojój uczyłem z ró-
żnym skutkiem tsu&cowa^ mazura, ale żaden męszczyzna
217
Bie umie aai w takt biegać, ani ^ propos nAerzji v pod-
kówkę.** (d. 20 lutego 1834).
Owoż pojmie to pewnie każdy, że tryb taki spędzania wie-
czorów także nie przyczyniał się bardzo do zachęcenia naszego
poety, ażeby więcej się oddawał towarzystwu, aniżeli samotności.
A chociaż czuł, że takie wegetowanie, takie trawienie się w so-
bie samym nie może być dla nikogo korzystnym, i chociaż go
matka za to strofowała w swoich listach , że nie żyje z ludźmi : •
rzeczy to wszystko jednak nie zmieniało. Odpisywał jćj w takim
razie :
„Czuję sam sprawiedliwość twoich Matko wyrzutów i
co zimy staram się poprawić. Zaczynam wizyty — i znów
odpadam w dawny grzech samotności. Widać, że jest coś
w moim charakterze nietowarzyskiego. Zdaje mi się, że
gdybym miał władzę ziemską , byłbym okrutnym władcą jak
wszystkie zwierzęta żyjące samotnie. Szczęściem to dla lu-
dzi, że nie jestem niczóm**... (d. 28 września 1834).
Teraz zwróćmy uwagę nasze na wewnętrzne życie poety — na
jego zajęcia umysłowe, na to co czytał i co pisał w ciągu ro-
ku 1834.
Po napisaniu Kordyana oddał się przedewszystkióm stu-
dyom filozofii, i to głównie filozofii niemieckiej. Wpływu jój w pi-
smach jego wprawdzie nie widać; że był jednak czas, gdzie się
nią dosyć zajmował, o tóm wspomina w kilku ówczesnych listach
do matki.
„Pracuję teraz ciągle — czytam bardzo wiele — rzuci-
łem się cały w filozofią niemiecką. Pomimo wielu czczych
marzeń idealizmu, karmi ona moje imaginacyą.** (d. 3 sty-
cznia 1834).
Pomiędzy doręcznemi dzidami, które szczególniój rozczyty-
wał, stawiał na pierwszóm miejscu i „niewyczerpanóm dla siebie
źródłem pociechy** nazywdt pisma obydwóch Kochanowskich, i
Biblią. Wzięcie do rąk pisma św. zawdzięczał przypadkowi. Oto
ów misyonarz angielski, nazwiskiem Wolf, któregoto w dość
śmieszny sposób opisywał w przeszłorocznych listach swoich, jako
sąsiada i prozelitę pracigącego nad jego nawróceniem, zostawił
mu na pamiątkę już na wyjeadnóm stary i ni»wy Testament, a
Tom Ł 28
218
przytem i kilka innych dzieł teologicznej treści. Tych Słowacki
czytać nie myi^lał, ale za Biblią był ma bardzo wdzięczny. — „Ta
księga, są jego słowa, każdemu człowiekowi w życiu towarzyszyć
powinna.*" — Była ona oczywiście w języku angielskim. Słowacki
postarał się niezwłocznie o pismo św. w polskim języku i już
w lipcu (1834) donosił: „Do mojćj polskiej biblioteki przybyła
mi Biblia w naszym języku, którą często z rozkoszą czytam." —
Z obcych poetów przenosił nadewszystko Szekspira i Danta. Od
czasu, jak wyjechał z Paryża, zastąpili oni u niego miejsce da-
wniój zajmowane prawie wyłącznie przez Byrona. Z francuskich
nowoczesnych pisarzów najwięcój uderzała go zaczynająca się wła-
śnie w owych latach dopiero wsławiać Georges S)&nd.
„We Frąncyi jest teraz nowa autorka, która wkrótce
panią Stael zaćmi. Jestto rodzaj Byrona w spódnicy, to jest
Byrona w prozie. Nie wiadomo dotychczas z pewnością, jak
się nazywa, bo się ukrywa pod męskiem imieniem Georges
Sand. Ale pewnie jest kobietą. Niektóre dzienniki pisały,
że się nazywa pani Dudeyant. Napisała trzy romanse prze-
śliczne, ostatni dziwny i bardziój do poematu, niż do ro-
mansu podobny. "^ (d. 24 marca 1834).
W tymże samym liście donosił także o własnóm dziele, któ-
re miał wtedy pod ręką, a które było więc pierwszą jego pracą
większą od czasu ogłoszenia Kordyana. Wzmianka ta tóm bar-
dziój jest ciekawa, że dzieło, o któróm mowa, nie zostało wyda-
nóm i nawet w pozostałych papierach doszukać się po śmierci
poety nie można było ani śladu tego utworu.
„Ponieważ o wszystkich moich czynnościach donosić Ci
zamierzyłem , otóż donoszę Ci Mamo, że teraz zajęty jestem
pisaniem nowej tragedyi o Wa Hasie, szkockim rycerzu.
« Wiesz, co mię do niej przywiodło? Długo myślałem, jaki""
w dziejach różnych narodów najczystszy jest bohater i z naj-
piękniejszą duszą... Przypomniało mi się, że kiedyś w dzie-
ciństwie, kiedyś mię Mama do uczenia się francuskiego ję-
zyka zachęcała, mówiłaś mi: „Poznasz Wallasa życie"*.
Samo imię Wallas uderzyło magnetycznie na moje imagina-
cyą. Wystawiałem sobie coś podobnego do burzy — która
Wali lasy. Nie mogę zdać sprawy żutego wrażenia, ale
czuję je dotąd ... W kilka lat potom czytałem romans : Les
chefs Ecoesais. Mama wtenczas grałaś na fortepianie smu-
aid
tnego niemiecłdego walca. Smutne wrażanie romansu tak się
pomieszało z tą muzyką, że dzisiaj przez walec tylko ro-
^ mans widzę, jak we mgle. Tepaz w różnych historyach po-
znałem się z rzeczywistym Wallasem. Już w tragedyi nie
r<5Siansowo, ale w historycznej prawdzie^ maluję tego czło-
wieka; ale układając tragedyą — i pisząc ją teraz, często
Wstaję od stolika i idę do fortepianu i gram tego samego
walca — aby koloryt wspomnień smutkiem napduił moje
karty. Tragedyą tę poświęcę pamięci Jasia.*) zobaczycie, że
będzie jeżeli nie dobra, to przynajmniej niepospolita. Otóż
widzisz Mama, że ja zawsze taki sam. Ciągle układam ka-
myki na własny grobowiec — a życie puszczam mimo siebie.
Wszystkie przyjemności życia mijają mię — i obchodzą ko-
łem — mówiąc: nie przeszkadzajmy temu człowiekowi, on
o przyszłości pogrobowój marzy... O Mamo, ale ja jestem
szczęśliwym — tak jak jestem ; i czasem nie mogę zrozu-
mieć, jak ludzie inni bez takich wrażeń żyć mogą! Zdaje
mi się, że chlób, który spożywają, musi pachnąć nicością.^
(dnia 24 marca 1834).
Byłto zatóm pierwszy płód zrodzony tego roku, owoc mie
sięcy wiosennych. Przez całe lato fantazya poety potem , jak zwy
kle, wypoczywała. Z jesienią — znalazło się znowu natchnienie
zrodziło w ciągu miesiąca października jeden z celniejszyeh utwo
rów Słowackiego, znowu dramat — Mazepę. OkoHczności towa
rzyszące powstaniu tej sztuki są opiaane w nasiępujący sposób:
„Wytańcowawszy się na jednym wieczorze (u pani W.,
Polki bawiącej wtedy z rodziną swoją w Genewie ,— wieczór
ten dany był w ostatnich dniach września), „wróciłem do do-
mu, i jak na nieszczęście, ponieważ to zwykła pora roku,
w którąj mię napada poetyczna kanikuła już od lat czte-
rech bez wyjątku, gdyż w tój porze rodzę zwykle, na-
zajutrz po wieczorze przyszła mi myśl jakaś do głowy. Myśl
ta galopowała tak przez cztery godziny, że stała się długą
na pięć łokciowych aktów. I nie dziw, żg galopowała, bo
te^ myślałem ^ogalopującym Mazepie. Jakoż we dni kil-
kauiaj^ie napisałSin ' tr&gedyą , na której byś płakała Mamo,
jeSelT nie po Mazepie, to po Julku. Mazepa ten jednak nie
Wygalopuje na świat tego roku, bo handel przecięty — ' i
z książkami źle idzie. Więc będę cierpliwy — poczekam rok
jeden, czy się spusty bibliotekarskie nie otworzą... Tym-
*) Jana Januazewskiego, wuja Słowackiego.
230
czasem niech Mazepa leży w tece; a jeżeliby mię "wicher
jaki zmiótł z tego świata, nim go wydam, to proszę was i
zaklinam, abyście się o ten płód n pani Patteg dopomhieli
i wydali kiedyś na świat — nie zapomnijcie!.. Ale co ja
bzdurzę o wichrach zmiatających ludzi ze świata, kiedym
zdrów jak ryba — kiedy nawet krew, co mi nieco do głowy
biła po napisaniu gwałtowno - krwawój tragedyi, Bóg łaska-
wy nie pijawkami, ale prosto krwotokiem z nosa sprowa-
dził na dół — i nawet od lekkiego zapalenia takim prostym
sposobem mię uchronił."* (d. 7 listopada 1834).
Po napisaniu Mazepy, jednostajność i bezbarwność życia wię-
GÓj się Juliuszowi dawała w znaki, niż kiedykolwiek.
„Nigdy jeszcze tak smutno nie przepędzałem zimy —
pisał w liście z d. 18 grudnia 1834. Nie wiem, dlaczego,
ale głębsza niż kiedykolwiek melancholia i obojętność napa-
dły na mnie... Gdybym się nie lękał nadto romantycznego
porównania, powiedziałbym, że z myślami mojemi podobny
jestem do psa, co się sam za ogon chce złapać i kręci się
długo na jednóm miejscu — nakoniec znużony wywraca się
i usypia pod kominem.**
Na taką słabość nie było lepszego lekarstwa, jak rzucić się
w nową pracę. Tak się też stało.
„Całe dnie (pisał dalój w tymże liście) przepędzam
w domu przy moim kominku — ale długie wieczory przez
te dwa miesiące (od 18 października do 18 grudnia) trawi-
łem na pisaniu. Od kilku dni dopiero skończyłem moje pra-
ce , i teraz czuję jakąś odrętwiałość. Zdaje się , że przez ten
czas natężone władze myślenia rozkręcają się teraz jak stru-
ny jakiego instrumentu — i za kilka dni powrócę do zupeł-
nej ciszy zwyczajnego życia. To smutno ! Już wieczorem ża-
dne mary nie przyjdą mię nawiedzać — żadna idealna pię-
kność nie uśmiechnie się do mnie! A tyle idealnych figur
przeszło przez mój pokój, w ciągu tych dwóch miesięcy.
Niektóre wyszły przez okna — inne spaliły się w żarze ko-
minka — inne nareszcie zostały zasuszone w papierze, jak
bratki, albo inne kwiatki niepełne**.,.
„W przeciągu miesiąca upłynionego napisałem nową
sztukę teatralną — niby tragedyą, pod tytułem Ballady-
na. Z wszystkich rzeczy, które dotychczas moja mózgownica
urodziła, ta tragedyą jest najlepszą, zwłaszcza że otworzy-
ła mi nową drogę, nowy kraj poetyczny, nietknięty ludzką
stopą, kraj obszerniejszy, niż ta biedna ziemia, bo idealny.
^^
281
Zobaczysz kiedyś Mamo kochana, co to za dziwna kraina
i czasy. Tragedya cała podobna do starój Ballady — ułożona
tak, jakby ją gmin okładał, — przeciwna zupełnie prawdzie
historycznej — czasem przeciwna podobieństwu do prawdy;
ladzie jednak starałem się aby byli prawdziwymi i aby
w sercu mieli nasze serca... Nie mogę Ci tu dać kochana
Mamo, wyobrażenia dokładnego rodzaju dramatyczno&ci o
mojej tragedyi. Jeżeli ma ona rodzinne podobieństwo z któ-
rą znajomą sztuką, to chyba z królem Lirem Szekspira.
O! gdyby stanęła kiedy przy królu Lirze! — Szekspir i Dant
są teraz moimi kochankami — i już tak jest od dwóch lat ;
im więcej się w obydwóch wczytuję, tem więcej widzę pię-
kności. Mamo moja! jakże ja byłbym szczęśliwym, gdybym
mógł z tymi dwoma umarłymi usiąść pod jaką lipą albo
dębem , przed moją własną chatą — w mojój rodzinnej zie-
mi — i marzyć — i pisać marzenia — i gwarzyć z tobą,
kochana Mamo — i opowiadać Ci z zapałem plany moje
poetyczne , tak jak niegdyś bywało. Tu jestem tak samotny,
że nikt nie słucha moich marzeń. Jak dobrze Szekspir ma-
luje ten stan w Richardzie IL Rycerz skazany na wygna-
nie ubolewa nad swoim losem i mówi: „ Język mój będzie
mi teraz niepotrzebnym, tak właśnie jak rozstrojona lira
albo harfa, lub też jak sztuczny instrument, odemknięty i
podany temu, co nie zna żadnych prawideł harmonii. Uwię-
ziłeś język w ustach moich. Zanadto już jestem stary, abym
jak dziecię wziął znowu mamkę. Wyrokiem twoim skazałeś
taię na bezmowną i niemą śmierć." — Te słowa zawsze czy-
tam z głębokim smutkiem*^... (d. 18 grudnia 1834).
Z powodu że Mazepa i Balladyna powstały prawie w je-
dnym ciągu i czasie, nastręczyło się autorowi mimowolnie po-
i^wnanie tych dwóch utworów ze sobą. Wypadek porównania tak
dalece był korzystny dla ostatniego dziecięcia, a niepomyślny dla
rychlejszego dramatu, że nie wiele brakło, a byłby to życiem
przypłacił ów płochy pazik Jana Kazimierza.
K Zakończyłem moje zimowe prace (pisał dnia 5 lutego
. 1835), i z dwóch tragedyi jedna mi tylko została, bo je-
dne spaliłem w moim kominku. Mazepę taki smutny los
spotkał. Druga zaś, Balladyna, jest moją faworytką, i bę-
dzie czekała, aż będę miał czóm posmarować prasy dru-
karskie. Zdaje mi się, że mnie moi księgarze haniebnie
oszukują, bo mi przestali posyłać rachunki i milczą jak
krety w norze, czekając zapewne mojej osobistej wizyty.
Prawdziwie, że nikomu na świecie zaufać nie można, a
222
mniój, oiż innym, ufać trzeba ladziom, któny nie mają
pieniędzy. W tern położeniu jest jegomość, który się trudni
mojemi książkami. Cóż więc robić? Trzeba się spuścić na
jego grzeczność i sumienie.''
Dla braku tedy funduszów nie drukował Słowacki nic zgoł»
od czasu ogłoszenia Kordyana (1834) aż do r. 1838. Balladyna
wyszła dopiero 1839. Poeta się wykosztowal na publikacye swoje
poprzednie, a koszta się nie wracały.
,W obec stanowczego doniesienia powyższego o spaleniu Ma-
zepy, ńie wiedzieć, jak sobie tłómaczyć, że utwór ten jednak
p4źniej wydany został. Albo go poeta w nai^pnych czasacli na-
pisał powtórnie i lepiej, niżeli pierwszą rażą; albo też miał wte-
dy tylko zamiar zniweczenia tego dramatu i donosił o zamiarze,
jakby o rzeczy dokonanój, a później jednak wstrzymał się z do-
pełnieniem już zapadłego wyroku. Które przypuszczenie w rzecz
trafia, niepodobne dzisiaj rozstrzygnąć. Mnie się atoli zdaje, że
więcej ma za sobą prawdopodobieństwa drugie, niż pierwsze.
Obejmując teraz jednóm spojrzeniem to wszystko, cośmy
w powyższym opowiedzieli z osobna, widzimy, że przez cały ten
czas spędzony w Genewie, skierowana była usilność Słowackiego
głównie ku dramatycznej niwie poezyi. Kordyan (1833) —
Wallas — , Mazepa — Balladyna (1834) — oto dzieła bez
przerwy następujące jedno po drugióm, a same sceniczne. Rok
1834, smutny skądinąd w życiu Juliusza, nie był tedy pod ka-
żdym względem taki niewdzięczny. Owszem, w zawodzie autor-
skim— było to jedno z jego lat najświetniejszych; w każdym razie
był to rok urodzaju, że tak powiem, był to rok trzech żniw...
W ciągu wiosny 1835 widzimy poetę zajętego jeszcze je-
dną nową, większych rozmiarów pracą, i znowu dramatyczną.
Byłato to jedna ze sztuk nigdy za życia jego nie drukowanych i
niewiadomo, jaki był tytuł tego utworu. Oto, co pisał o tem do
matki d. 24 maja 1835:
n Piszę teraz więcej, niż kiedykolwiek, a co dziwniej-
sza, że piszę prozą. Abym ci dowiódł Mamo, jak Ty jesteś
zawsze przytomna moim myślom, jak chciałbym wspomnie-
nie Twoje ze wszystkicmi marzeniami nawet poetycznemi
połączyć, powiem Ci, że jedna zhoroin mojój nowój
223
tifagedyi nazywa się Salomeą. Zobaczysz kiedyś, że pię-
kna jak IHtaptnfiTeszczęśliwa prawie, jak Ty —
tylko z innych przyczyn. Bóg wie, dla kogo ja to
piszę i kiedy to wyjdzie? Zdaje mi się, że piszę zupełnie
dla siebie — i stąd więcej może będzie naturalności — i
bardżiój rozwinięte zarysy. Kiedyś to wszystko ktoś wyda
na świat — może mały Staś , jak dorośnie** . . .
Sztuką, o którój tu mowa, nie jest Sen srebrny Salo-
mei, * jak może niejeded z czytelnlkó^t^ moich wnioskuje. Sen
Salomei jest napisany wierszem, i powstał w czasach później -
Azych, dopiero w okresie towianizmu. A ta sztuka była pisana
prozą i w r. 1835.
Pomiędzy papierami, stanowiącymi cały zapas autorskiój
pozostałości po Juliuszu' Słowackim do rąk moich oddanej, od-
szukałem rzeczywiście rękopis zdefektowany, z wydartemi Kilku-
nastu ksiirikami tak z końca jako też tu i owdzie ze środka,
z początku zaś tylko uszkodzony o tyle, że mu tu braknie je-
dnój karty, na którój być musiał tytuł dzieła zapewne i spis
osób w nióm działających. W tym rękopisie znalazł się dramat
w 5 aktach, prozą pisany^ o którym nie wątpię, że jest owem
dżinem dokońanem roku 1835 w Genewie, zwłaszcza że jedna
z pieiwśzorzędnych figur do niego wprowadzonych nazwana jest
SaTomeą. ^Wcieliłem go do zbioru pism Słowackiego pozgonnych
i*^alem inu na chybi trafi tytuł ytnorsztyiiski."* — Wpra-
wdzie więcój zdaje się byó prawdopodobnóm , że główną rolą w tój
tragedyi była rola Szczęsnego, tak iż imię to właściwiej się
nastręczało na tytuł sztuki, niżeli tamto. Nie śmiałem jednak
dawać w taki sposób domysłowi temu niejako sankcyi; albowiem
skądinąd powstają wielkie wątpliwości, żeby poeta był się miał
oprzóć tutaj przedewszystkiem na tej naturze tak pod moralnym
względem n^jakiój i tak też zresztą biernie tylko działającej w całem
t^ zawlkłaniu. Ale jestto zawsze jedna z postaci i najstaranniój
przeprowadzonych i z widoczną predylekcyą autora — prawdziwy
f typ człowieka ośmnastego wieku, obdarzonego wyższymi instyn-
ktai^i i przeznaczonego na coś zupełnie innego, gdyby duch czasu,
' otoczenie i jakiś fatalizm wiszący nad tą całą rodziną nie były
w nim zwichnęły tych szlachetnych zarodów. — Rola Salomei
224
zajmuje także jedno z miejsc niepoślednich w dramacie. Wina
tej kobiety, gdyby nam był znany koniec catój intrygi, okazała-
by się zapewne mniejszą, niż się to zdaje w obecnym stanie t6j
sztaki. Wnoszę zań o tćm ze słów Słowackiego, danych rozstrze-
lonym drukiem w przytoczonym wyżćj ustępie listu jego do ma-
tki. Pomimo tego, i Salomeą jednak nie jest osobą, której imię
mogłoby posłużyć za firmę dla całego utworu. Nawet w razie,
gdyby się przypuściło, że w zaginionych scenach donośniejssćm
jeszcze być mogło wszystko, co ona czyni i cierpi: ograniczają
tę rolę do czegoś tylko drugorzędnego owe słowa poety w kore-
spondencyi: „jednasz heroin.** — Z tych przyczyn wolałem tedy
oświadczyć s!ę za Horsztyńskim i zdaje mi się , że w tym szlachcicu
lepszej przeszłości , imponującym majestatycznie nawet w scenach,
gdzie nie znajduje w sobie dość siły, żeby się oprzóć rozpaczy,
zgromadził autor wszystkie promienie dodatnich świateł, kontra-
stujących z posępnością tego obrazu.
Ocalone sceny tragedyi, o którój tu mówimy, są nierównój
wartości. Obok ustępów potężnój siły 'i prawdziwie dramatyczno]
werwy, znachodzą się i sytuacye przewlekłe , zapełnione tą ckliwą
melancholią, od* którój poeta nasz w owych latach nie był jeszcze
1 zupełnie wyleczony. Sądu jednak o tóm wszystkióm dać stanowcze-
go nie można; z powodu bowiem, że jak na złość przypadają
na sceny zaginione właśnie najkrytyczniejsze chwile w toku całe-
go działania: niepodobna wyrzec na pewne, co tu stanowiło głó-
wny węzeł intrygi i jakie autor dał rozwiązanie jój zawikłania.
W skutek tego pozostaje więc niewiadomym, jak się części dra-
matu poszczególne miały do ogólnój całości; i jaki był stosunek
poety względem figur w nim działających, to jest w jakich mia-
rach porozdzielał on swoje sympatyą między ludzi, których różne
usposobienia maluje. —
Teraz przystępuję do opisania ustępu w życiu mego poety,
który mocno kontrastuje z resztą dni jego. Sprawia on wrażenie
podobne do owój chwili, kiedy śród całodziennej słoty błysną
ukradkiem z za obłoków promienne wróżby lepszego jutra. Wła-
ime w czasie , kiedy powstawał wspoiUDiaoy powyżej dramat, ti*
częło się w podobny sposób rozpogadzaó w sercu poety. Świftt za-
czął mu się zdawać piękniejszym. Były to dni trwając^ włainie
wiosny. Wiosna sprowadzała zwykle nowe żyde do domil, w kto-
rym gościł Słowacjii. A\e tym razem nie wiosna była przyczyną,
że i on teraz godzić się na to zaczynał, że to życie jest piękne.
Do niego zaczęło się wtedy uśmiecłiać jeszcze co4 więc^ , jak
samo tylko słoźce na niebie...
Osoba, którą wtedy się zajął, — o ile z listów jego wno-
sić — nie bez pewnój wzajemności i i drugiój strony, była mu
już znana od dość dawnego czasu. I dziwna rzecz 1 z początku
ani cienia nie*było jakiejkolwiek rodzącej się pomiędzy nimi skłon-
ności. Przeciwne, rychlejsze wzmianki Juliusza o rannie Maryi
W. były tego rodzaju, że na pewne wnosićby można, że mu się
ona w pierwszej chwili raczój nie podobała.
Rodzina ta polska bawiła w Genewie już od r. 1833. Znajo-
mość Słowackiego z tym domem datowała od. listopada, tegoż
roku.
„W tym miesiącu — pisał byl» zaraz po pięrwszóm
poznaniu, dnia 30 listopada 1833. — oiiałem kilka wieczo-
rów. Wprowadzony byłem do domu pani W., która tu mie-
szka z syfami i z dwoma corkamL' Starsza — dorosła już
panna, ale ^cale nieładna , gra ślicznie na fortepianie. Field
będąc tu, dawał j^j lekcye, i gra zupełnie Fłelda metodą;
•v więc jój granie bardzo mi milem było**...
Tak więc opisywał poeta swoje Maryą po pierwszem z nią
się poznaniu. Taki nic zgoła nie obiecujący był tej znajomości
początek.
Od owej chwili bywał Słowacki w domu pani W. , ale rzad-
ko i tylko raczej, że się tak wyrażę, z obowiązku towarzyskie-
go. W miesiącu sierpniu 1834, zdarzyła się sposobność zawiąza-
nia bliższej znajomości. Pani W. zamierzyła odbyć z dziećmi po-
dróż pó najpiękniejszych okolicach Szwajcaryi . i zaproponowała
Jidiuszowi, ażeby im towarzyszył.
„Nie mogłem oprzóć się pokusie^ — pisał, za powro-
tem z tej wycieczki, d. 21 sierpnia. Wziąwszy więc man-
telzak na plecy, ostatniego dnia zeszłego miesiąca siadłem
Tom 1. 29
220
na statek parowy i ruszyłem przez błękitne jezioro. I^igdy
w tyciu mojem nie widziałem jeszcze tak pięknycli obrazów
jak te, które przez 20 dni przemijały przed mojemi oczy-
ma... Ileż razy chciałbym był trzymać Cię Mamo za rękę,
kiedy się nachylałem nad przepaściami ! Zmiana ciągła miejsc
sprawiała to często, że w nich upatrywałem różne z rodzin-
nemi miejscami podobieństwo. Nigdy tyle cieniów przeszło-
ści nie stanęło przedemną. Różne twarze znajomych i umar-
łych stawały po drogach i przeprowadzały mię jak wierne
przyjacioły . . . różne zapomniane piosnki cisnęły się do ust
moich — było mi smutno i miło**. ... '
Ponieważ wiele obrazów i wiele wspomnień z tej podróży
weszło późniój, przepuszczone przez idealny pryzmat poezyi i od-
dalenia — w skład jednego z najpiękniejszych poematów, jakie
tylko stworzył Słowacki, nie od rzeczy tedy będzie zamieścić tn
kilka dokładniejszych szczegółów o owej wędrówce szwajcarskiój,
ile że opis jój dany w korespondencyi poety, zawiera w sobie ustę-
py, które, jak sądzę, i t)ez względu na tę uboczną ich ważność
mile będą przez .każdego czytane.
„Abyś mię sobie Mamo dobrze wystawić mogła, mu-
' szę Ci opisać tnój fantastyczny ubiór. Miałem płócienną blu-
•zę haftowaną zielonym jedwabiem, czy też włóczką — pas
czarny skórzany — białe szarawary — kapelusz ze słomy
białój i czarnej pleciony, dosyć niski , z ogromnemi skrzy-
dłami i opasany purpurową wstążką — do tego na grul)ój
podeszwie trzewiki — i kij wyższy odemnie, biały, z żela-
znym kolcem, jakiego zwyczajnie górale używają. W ubio-
rze tym wyglądałem tak młodo, że mi dawano lat 15 wie-
ku. Towarzystwo nasze składało się z 9 osób. Pani W.,
dwie j6j córki — panna Maryanna, młoda ale nie ładna,
dosyć jednak miła i mnóstwo mająca talentów, druga córka
jeszcze dziecko. Przy pannach była guwematka Francuzką,
panna M., trochę podtatusiała i ciągle zajmująca się bota-
niką. Trzech synów pani W. i jeszcze jeden młody Żmudzin,
i ja. Towarzystwo to nie było tak przyjemne, jakbym ja
żądał; ale też nie było nieznośne; owszem różnica chara-
kterów podróżujących osób dobrą razem tworzyła harmonią.
Najmłodszy z synów pani W. był naszym pajacem, ciągle
nas śmieszył i bawił. Najstarszy, który niedawno stracił i
pochował w grobie kochankę, l)ył osobą melancholiczną to-
warzystwa; ja zaś chociaż nie straciłem kochanki, byłem
także osobą ponurą towarzystwa, — nie zawsze jednak!
227
Rano 31 lipca statek, parowy niszył z nami, rzucając na
miasto kłęby czarnego dymu. Widziałem przemijające jezio-
ra brzegi — pożegnałem oczyma Paąuis — i Paąuis zni-
knęło. Koleją wysuwały się z jeziora Coppet, gdzie pani
Stael mieszkała — potźm Łausanne, Vevay, z drugiej zaś
strony skały Meilleries, sławne skały, skąd kochanek Heło-
loizy najpiękniejsze listy pisał. Przepłynęliśmy koło sławne-
go zamku GhiUon , i nakoniec wylądowaliśmy w YilleneuYe.^
Tam czekał na nich najęty powóz i zawiózł ich do Bex,
gdzie przenocowali i zwiedzili tamtejsze kopalnie soli. Trzeciego
dnia podróży, powędrowali ku klasztorowi św. Bernarda.
-Wszyscy męszczyźni szliśmy pieszo dzień cały, drogą
przez Napoleona wykutą. Z obu stron ogromne góry^ rzeka
płynie przepaścią pod nogami — chaty nędzne — ludzie ubo-
dzy. O wschodzie słońca spotkaliśmy w górach pogrzeb ubo-
giego człowieka. Kilkoro ludzi w łachmanach i ksiądz sta-
nowili cały orszak, a śpiew pogrzebowy nie mógł przewyż-
szyć szumu potoków. Mamo moja! jak mi się ludzie wyda-
wali mrówkami ! O godzinie 5 wieczorem wjechałem na mu-,
le w krainę śniegów -^ potem między skałami, w ciemnem
] mglistem powietrzu ukazał się klasztor... Ksiądz Gwar-
dyan w czarnym habicie stał na ganku — pies ogromny
leżał na dziedzińcu, jak z marmuru wykuty — za klaszto-
rem błyszczało oprawione w skalistym brzegu czamo-ołowia-
nego koloru jezioro. Klasztor ten gdyby nie był przez mni-
chów zamieszkały, byłby prawdziwie zachwycający! Nieste*
ty, ludzie nie odpowiadają często wielkości powołania. Ksiądz
Gwardyan, świecki i światowy, uśmiecha się do dam, a uję-
cie jego nieźle by się wydawało nawet na dworze Ludwi-
ka XIV. Spaliśmy w celach zimnych jak lodownie. Refe-
ktarz wygląda jak salon światO¥ry, a siedzące towarzystwo
około kominka, śmiechem i żartobliwą rozmową odstrasza
wszelką myśl wzniosłą i smutną. Blisko klasztoru stoi ma-
ły domek, gdzie składają się znalezione w śniegach trupy.
Okropny to widok! w różnych pozycyach zmarli siedzą -
leżą — jedni do szkieletów podobni — drudzy czarną skó-
rą powleczeni... okropny to widok!**
Stamtąd weszli znowu w uśmiechającą się krainę wiosny.
Po dwóch dniach podróży stanęli u stóp góry skalistej, żółtego
koloru, nazwiskiem Ghemi. Ta była tak stroma, żeniedogóryi
ale do sterczącego w niebo muru była podobna. Wnijście na nią
zatkało im , na mułach jadącym , trzy godziny. Dn^a w gzygzak
22^
wykuta, ciągle widiała nad przepaścią. Po drogiej fitronie Uj gó-
ry znaleźli przecudną okolicę. Była to dolina z najpiękniejszemi
drzewami i kwiatami; na pochyłości stoku kaskady srebrne z gór
spadające i prześliczne szalety.
„O matko, ileż razy w tych miejscach myślałem o
Tobie! Ileż razy cisnął rai się do moich ust refrain G6-
thego:
^Czy znasz ten kraj? znasz go o moja miła?
Tam byłby raj , gdybyś Ty ze mną była"...
Następnie wsiedli do łódki i płynęli jeziorem Thoune-
Brienz do sławnej kaskady Giesbach.
^Patrząc na nią (powiada nasz wędrowiec), przycho-
dziła mi na myśl Zo^ówka, a potem łańcuch myśli rozcią-
* g^ł się dalój, aż do Wterzchówki . . . Byłem w Julinkach. i
chciałem głośno wołać zmarłych po imieniu''...
^Po odwiedzeniu wodospadu Giesbach , damy nasze zmę-
czone i przerażone podróżą po przepaścistych górach, rzuci-
ły nas i pojechały inną dro^ do Lu zer n; my zaś chło-
pcy, trochę smutni z rozłączenia się, trochę weseli z odzy-
skanej wolności, poszliśmy pieszo przez góry. Tu dopiero
wojaż nasz zachwycającemi nas zaczął karmić dolinami''...
Zwiedzili Lauterbrun i podziwiali kaskadę Staubaclt —
„którój spadająca woda nigdzie się prawie o skały nie odbija,
ale przez sam lot z takiej wysokości zamienia się na wstęgę mgły
białój i leci na dolinę. ** Widzieli w niedalekiój oddali Jungfrau
wiecznym śniegiem pokrytą, ^có stoi jak olbrzym biały.** Prze-
biegli nieopisanej piękności dolinę Griindelwald. Tu dochodzi-
ły ich huki spadających z najwyższych szczytów lawin , do grzmo-
tu dalekiego podobne. Weszli na górę Faul hor n i nocowali
w oberży na jój szczycie, ażeby mieć nazajutrz z rana sposo-
bność przypatrzenia się wschodowi słońca. Patrząc na słońce wscho-
dzące, kiedy ich mgły naokoło owiały, zdawało im się, przedzie-
lonym temiż mgłami od reszty świata, że stoją na pokładzie
okrętu płynącego do nieba. Podobny widok mieli i z góry Rhigi
pncez którą także wiodła ich dr^ga. Idąc tak przez dolinę Ober-
hassli — Rosenlauen — Grimsel, apotem drogą św. Gotar-
da, przechodzili przez sławny most-dyabli na niój, i nare-
Moie po 9 dniach takiej wędrówki, jeziorem czterech kan-
^^^VB
320
tonów, najpiękniejsza ze wszystkidi jezior szwajcarskich, przy-
byli do Luzern, gdzie na nich damy joż od dni 7 czekały.
Zwiedzili pot^m jeszcze wszyscy razem kaplicę Wilhelma
Telia i owę skałę, na którą Tell wyskoczył, odepchnąwszy
Geslera na jezioro. Nareszcie przez Bern powrócili do domu. —
Powrót ten dał im się uczik? jakby przejście z poezyi w prozę.
„Zastałem dom pełny cudzoziemców, i może to z tój
przyczyny wojaż zostawił mi jakiś ponury smutek i tęskno-
tę; t>o z ciszy gór wszedłem nagle w gwar ludzi, którzy
się na chwilę poznają, aby się znów rozłączyć i zapomnieć
o sobie — gwar zimny, nie bawiący, nie dowcipny, nie
rozumny, ale on zwyczajny gwar świata. Jedna panna
Eglantyna tylko oł)aczyła mię i powitała z radością"*... (d.
21 sierpnia 1834). —
Czytając cały ten opis podróży w listach Juliusza, zachwy-
cać się można nieprzebranóm bogactwem najpoetyczniejszych obra-
zów, które co krok przeplatają opowiadanie. Ale nie ma tam
jeszcze ani śladu tego wszystkiego, czóm tchnie ów wspomniany
już wyżej poemat , choć w nim odnajdujemy niektóre sceny i daty,
podane w korespondencyi że tak powiem, w materyale surowym.
Była na przykład i w listach już wspominana kaplica Telia i la-
winy i pokłady lodowe i wreszcie „owa w szwajcarskich
górach cudowna kaskada, gdzie Aar wody błękitne-
jni spad a. ^ Ale dopiero poemat dodaje do tego wszystkiego:
„Tam ją ujrzałem I i wnet rozkochany,
Że z tęczy wyszła i z potoku piany.
Wierzyć zacząłem i wierzę do końca;
Tak jasną była od promieni słońca!
Tam zakochały się w niej moje oczy,
A za tym zmysłem, co kochać przymusza.
Poszło i serce, a za sercem dusza.
I tak się zaczął prędko romans klecić,
Że chciałem do niej przez kaskadę lecieć''...
„Odtąd szczęśliwi byli&ny i sami,
Płynąc szwajcarskich jezior błękitami —
I nie wiem , czy tam była łódź pod nami ,
1
230
Bom £ dachy prawie zaczynał rif bratać,
Chodzić po wodach i po niebie latać,
A ona tak mię prowadziła wszędzie*" itd.
W ogóle tego kolorytu miło&ci, pozłacającej te wszystkie
w rzeczywLstem świetle oglądane obrazy — nie ma jeszcze w ko-
respondencyi, jako go nie było wtedy jeszcze i w uczuciach Ju-
liusza. Miały się one tą barwą eterycznej błogości rozpromienić
dopiero później. Fantazyi to więc poetyckiej tylko dziwem jest-
że tego co nastąpiło potom, znajdujemy już odblask na tle wra-
żeń przeżytych wtedy.
W następnych miesiącach stosunek Słowackiego do domu
pani W. nie zmienił się w niczóm. Bywał on tam rzadko kiedy,
tak iż mu nawet wymawiano, że tak zaniedbuje swoich towarzy-
szów podróży. Przyjął jednak zaproszenie na kilka tańcujących
wieczorów, na których donosi że się I)ardzo dobrze bawił. Pomi,
mo tego, jeszcze w listopadzie 1834 skarżył się, że mu nudno
w Grenewio; jeszcze w lutym 1835 wspominał o pannie Maryan-
nie, że ^ma wiele wdzięku dobrego serca, ale nieładna!'' jeszcze
w marcu donosił, że skoro tylko nadejdzie wiosna, będzie się
starał ^wyrwać z tego nudnego miasteczka, gdzie pleśnieje jak
ostrzygą nad jeziorem. "" W tymże samym jednak już liście (z d.
7 marca 1835) możnaby schwytać poetę naszego jakby na słów-
ku mimowolnie rzeczonem, które w nim zdradzało coś, do czego,
się jeszcze wtedy nie przyznawał przed sobą samym.
.... -Jestem dosyć sentymentalną figurą i mam cza-
sem dziwne przeczucia. I tak panna W. zaatakowała mię
niedawno, abym jój w sztambuchu kartkę białą zabazgrał.
Zaraz przy stole usiadłem — umoczyłem pióro i te pła-
czliwe wiersze napisałem mćj towarzyszce po alpejskich gó-
rach:
^Byli tam, kędy śnieżnych gór błyszczą korony,
Gdzie w łąkach smutnie biją trzód zbłąkanych dzwony,
Gdzie się nad wodospadem jasna tęcza pali...
Tam byli kiedyś razem — i tam się rozstali.
A po latach — wróconym ojczyźnie pielgrzymom
Bławatkami gwiaździste kłaniały się żyta —
Jechali błogosławiąc chat wieśniaczych dymom,
281
Wszyscy pod jeden ganek. Matka, siostra wita
Synów, braci, przyjaciół. Są wszyscy — są wszyscy —
Przy jednym siedzą stole — przy czarach nalanych —
A. wczoraj tak dalecy — a dzisiaj tak bliscy!
I nikogo nie braknie oprócz — zapomnianych...
Młoda Marya do tańca każe stroić lutnię
I usiadła — spoczywa... Nagle do sąsiada
Rzekła: ach! kogoi braknie''..^ Tu podkówka utnie
W takt mazurka. „On umarł'' sąsiad odpowiada.
— „Cichoż na jego grobie?" — „Słowików gromada
Śpiewa na srebrnój brzozie cmentarza tak smutnie,
Że brzoza płacze** — —
W miesiąc, czy we dwa po wpisaniu do sztambucha tych
wierszy, tak się okoliczności złożyły, że pani W. zamierzając
w ciągu nadchodzącego lata wyjechać już z Genewy, a nie ma-
jąc zamówionego mieszkania na te kilka miesięcy, które ją z dzie-
ćmi jeszcze zatrzymać miały w Szwajcaryi, zajęła kilka pokoi
w „pensyonie** pani Patteg, a więc w tymsamym domu, w któ-
rym mieszkał Słowacki. Było to w pierwszych dniach maja.
Mógł tedy teraz już autor powyższego wiersza w albumie, dono-
sić matce więcej zajmujące o sobie wieści.
„Ja teraz w licznem towarzystwie domowem wesoło do-
syć czas przepędzam — przynajmniej mam z kim pogadać,
a czasem potańcować . . . Miałem bardzo przyjemną scenę.
Oto damy tu miały u siebie dzieła mojego ojca, i położyły
je na stoliku, otwarte na portret jego. Nie mogę Ci opi-
sać Mamo, jakiego doznałem wrażenia, spostrzegłszy na-
gle jego wesołą , pogodną i uśmiechającą się twarz. Zdawało
mi się, że przyszedł do mnie pytać się o moje życie i zo-
stawić mi naukę spokojności , jeżeli nie szczęścia*" ... (d. 24
maja 1835).
Wśród takich cichych, miłych, życzliwie nastrajających zda-
rzeń domowych, odbywała się zwolna i niepostrzeżenie jakaś
przemiana w sercu poety. Widując się po kilka razy na dzień
z paniami, przysłuchując się melodyom, które z dziwną rzewno-
ścią wygrywała uczennica ulubionego mu Fielda, uczestnicząc
z ochotą we wszystkich zabawach i wycieczkach, jakie wspólnie
232
układali do pobliskich okolic miasta, grał Jaliusz z dziećmi pani
W, w zająca z pustotą dziecka, a w listach ciągle powtarzał: —
„Jestem w domu pełnym dźwięku mojej rodzinnej mowy""... ^do-
syć mi dobrze teraz na świecie"" ! . .
... ^Koszono siano w naszym ogrodzie. Dziwna i inte-
resująca nowina , że koszono siano ! Ale wystaw sobie Ma-
mo, jak to miło .czuć woń przeszłości. Pamiętani, że raz
, w Mickunach stojąc na łące przy koszących ludziach , wy
jąłem jakiś srebrny pieniążek, zdaje mi się, że złotówkę,
i dałem ją chłopu, który wszystkich innych wyprzedzał. O
laur, o nagroda! Nie byłże ze mnie mały Czacki? — Otóż
kiedy skoszono siano, wyszliśmy wszyscy po śniadaniu i
położyliśmy się na kopach rozrzuconych — panie i panny
i chłopcy — i tak leżeliśmy całą niedzielę, święcąc dzień
t)0ży, nie myśląc o niczem, odurzeni zapachem umarłej i
i zabitej trawy**...
\„List ten noszący cechę mego teraźniejszego usposo-
bienia, najlepiój Ci Mamo przedstawi mnie w takim hu-
morze, w jakim teraz żyję. Atmosfera imaginacyi — kraj
przeszłości — wyspa ideału — przerżnięta rzeką łez — o
jakże to niemieckie! Ale dalibóg prawdziwe! Panna Marya
W., która mieszka z nami, także zapłynęła trochę w kraj
ideału i o niczem nie marzy , jak o pustelniczym domku —
nad rzeczką, o czarnój sukience — o lekarstwach dla chło-
pów — o topolach szumiących nad pustelnią — i nareszcie
o spowiedzi, którą ma odbyć przed pewnym mnichem...
kiedyS. Tym mnichem kartuzem matn być ja en person-
ne — nie kto inny. 'Dowodzę jej jednak czasem, że jaki
pBSi podkomorzyc w krainie Lachów — dobrze opatrzony
w szlachecką układność, talenta, wąsy, podkówki i ostrogi,
wybije z głowy pustelniczy domek, a ja nie będę mógł kar-
tuzówóm wspomnieniem zdobyć łiliowój duszy dla aniołów.
Młode nasze Polki zawsze przebywają bardzo piękne krainy
marzeń, aby się kiedyś zamknąć i zakopać w uajnudniejszej
realności.'* (d. 30 czerwca 1835).—
Otóż taki był początek i. taki przebieg dziejów tej szcze-
gólnej w swoim rodzaju miłości. Ppzelotny to epizod w życiu po-
ety, lak krótki sen! Odbija od reszty życia, jak mała zielona
oaza, rzucona na rozległe rozłogi spicklego stepu. Miłość ta wzro-
sła tajemnie — żyła eterycznie, niewyznana, bez nadziei, choć
może nie bez niejakiej wzajemności — i rychło pogrzebana zosta-
ła. Z mogiły, w której zamknął jej wspomnienia poeta, wytry-
aS3
(inął kwiat — czysty jak HUa wodna, a solętiiy jak t>ła6£. T|lii
kwiatem był poemat napisany niedługo jpotśm: ^^ Szwaj-
j caryi**...
Doskonałym komentarzem, dlaczego te uczucia pozostały,
jak prawdopodobnie, nawet dla samćj Maryi wprawdzie moto odga-
dywaną , ale nie wyznaną jej tajemnicą — jest miejsce w jednym
z rychlejszych jego listów (z d. 24 maja 1835), a które oto na-
stępuje:
^01 jak ja się zawiodłem, myiląc kiedyś, Łe pisząc
zrobię sobie pewny dochód, niezależny od okoliczności; że
kiedyś będę w stanie ofiarować Ci Mamo przynajmniój na
rok gościnny pokój za granicą; że kiedyś będę Ci służył
do ^tohi -^ i całował -ręce Twoje -^ i klękał przed Tobą
i dziękował za wszystko, coś uczyniła dla mnie^ Nie! Bóg
mię zapisał w księdze przeznaczenia w wielki^ rodzinie tych
ludzi,, o których po śmierci powiadają księg|i, że... Nie chcę
dokończyć, bo już Cię raz droga Mamo, nieuważne słowo
w liście moim jlrzeraziło. Ale nie jeden ja nie mogę wyła-
mać z głowy chleba! Oto "SdamTi. y)żemł si^ ~ c<) rok
dwa wydał dśdiła"*-^' T teraz musiał odprawić sługę, a żo-
na ^ego sama ijnidni' się kuchnłąt:.. "Czy tam u was ka-
lendarze zajmują miejsce na jpoticach bibliotek? Trzeba je-
dnak nie upadać. Walka z obojętnością ludzi podobna jest
do walki Tytanów... Rzuca mi na czoło wielkie światło
piorunu — będę pięknym kiedyś**..".
W ciągu lata zaczęli się państwo W. wreszcie coraz bardziój
sposobić do podróży; zbliżała się chwila ich odjazdu do kraju.
^Mąż pani W. przyjechał po nią i ma wkrótce porwać
stąd całą rodzinę. Szczęśliwi! wracają — wracają uło-
żyć się i pomieścić w domu rodzinnym na resztę życia —
usnuć sobie domowe szczęście — żenić synów — wydawać
za mąż córki — zasadzać ogrody — siać zboże — budować i
przybudowywać domy — patr^eii na zachód słońca — wy-
jeżdżać do lasów na herbatę z przyjaciółmi^ z wiejskióm
sąsiedztwem... Zazdroszczę! choć takie szczęście podobne
mi się wydaje do kwiatowego cmentarza — bo i nad cmen-
tarzem chcę często powiedzieć, jak Luter patrząc na groby
w Worms: Invideo, quia ąuiescunt Zazdroszczę, bo cicho
spoczywają! Czy też ja kiedy dojdę do przedśmiertnego spo-
czynku? Pamiętasz Mamo te węże, które widzieliśmy kie-
dyś na moczarach pińskich, obwijące się koło lilii wodnych
i grzejące się na słońcu? Chciałbym na rzece żywota znaleść
Tom L SO
taki biały kwiat, obwinąć się^oło niego i zaAiąól To bar-
dzo mistyczne i ciemne, Matko moja! Lilia wodna niech
się Tobie zamieni w jaką miłą* spokojną i cichą dziewe-
czkę — a zrozumiesz moje żądanie. O ! o ! o ! z takim wy-
krzyknikiem konają osoby w moich tragedyach — z takióm
dhłgićm westchnieniem kona moja nadzieja . . . Byłem n pan-
ny Lenormand, obrywałem tyle razy maigerytki, zdmuchi-
wałem cykorye, wiązałem trawy, szukałem czterolistnej ko-
niczyny: i dotąd nie wiem, co mię na świecie czeka. Zda-
je się jednak, że* musi coś czekać!^..
. . . ^Myilę za miesiąc wyjechać w góry i osiąść na
kilka miesięcy w jakiej chacie — oberży, aby widzieć
chmury jesienne łamiące się po skałach, aby się napoić
piękno^ią natury i mieć ua długo serce pełne myśli roz-
pływających się w Bogu. Nie uwierzysz Mamo, jak podróż
przeszłoroczna wpłynęła wielce na wewnętrznego mnie — a
jak ja często mówię — na wewnętrznego we mnie anioła.
Zdaje się, że myśli moje odmłodniały^...
To było pisane d. 30 Czerwca. Projektowany wyjazd w gó-
ry za miesiąc był niezawodnie w związku z mającym także nie-
zadługo nastąpić odjazdem państwa W. Myśl rozłączenia dręc^-
ła go już naprzód. Nie miał odwagi spędzać pierwszych chwil po
oddaleniu się Maryi, w tych samych miejscach, ^gdzie ją widywał
i ]gdzie się z nią bawif.** Wszystko w około niego byłoby mu ją
tu każdój chwili przypominało. Wolał przeboleć stratę i cierpie-
nie swoje gdzieindziej.
Zaszły jednak okoliczności, z powodu których jego oddalenie
się w góry nastąpiło o wiele rychlej , aniżeli iak sobie zamierzał,
za miesiąc dopiero. Wyjechał jeszcze w pierwszej połowie lipca,
nie doczekawszy nawet wyjazdu Maryi z Genewy^
Oto , co pisał do matki we dwa miesiące potom , już z miej-
sca nowego swego pobytu:
„Od dwóch miesięcy już nie w mieście, ale na wsi
zamieszkałem nad jeziorem Łeman , w najpięknicjszóm miej-
scu. Długo byłoby pisać, co i jak przeniosło mię w dzikie
strony. Ludzie różnie o tern sądzą. Jedni mówią, żem się
był szalenie zakochał w pannie W. i uciekłem. Nie ma
w tem za grosz prawdy. Ponieważ z Tobą, najdrożsi Ma-
tko , mówię otwarcie , otóż wyznam Ci , że uciekłem — . a
..to dlatego ). że biedna córka domu widząc mię dosyć zaję-
tego panienką młodszą od niej — i widząc tę panienkę do-
835
kji mi przyjazną — ' zaczęła schnąć i niebezpiecznie zacho-
rowała; i matka domySBIa'^ się , o co rzecz idzie — i mą-
slałefO postąpić sumiennie, to jest odjechać, chociaż *żal mi
byłcT domu P gdzie 2%"lata mieszUałeni ,• gdzie mi nawet
w ostatnie dnie było bardzo wesoło^... (list bez daty, ale
snąć pisany w wrześniu 1835).
Z dalszego ciągu tegoż listu okazuje się, że odjeżdżał bar-
dzo smuthy, 1 źe gót^ż i żegnano nieobojętnie". ""
'^^'^ „Płakałem ocljeżdżając — płakany"... „Przy odjeździe
taki smiit^,* Taka iftuda mię opadłia, że zakazałem, aby
mi nie przysyłano książek. Wziąłem tylko kilka moich ulu-
bionych autorów, z tymi , jako to z Szekspirem i Byronem,
chodzę po górach — kładę się pod drzewami — i czytam.
Śliczne trawy — śliczne kwiaty — won wiejska przypomi-
na mi dziecinne czasy — myślę o Mickunach i Wierz-
chowce**. . .
Że nie tylko myślał o dziecinnych czasach, ale i o bieżą-
cych, i że nie tylko przenosił się myślą do Mickun, ale i do Ge-
newy, w której owa „dosyć mu przyjazna panienka** ci^le jeszcze
bawiła : na to dowodów w korespondenćyi nie znaleść. Ąle za to
zfiajdują się na to dowody między jego poezyami, za życia auto-
ra nie wydanemi. Znalazło się w pozostałych papierach Słowa-
ckiego pięć prześlicznych poezyi lirycznych , które choćby nie mia-
ły wyraźnego podpisu , że tam i wtedy powstały (między 20 a 30 )
Bpca 1835), to jużby samą treścią swoją wskazywały dostatecznie,- ^
że właśnie przypadają na tę ' chwilę życia poety. Mają tytuły: \
FrzekieAstwo, do "', Rozłączenie, Stokrotkf, Chmu- \
ry. Ostatnie wspomnienie do Laury.
^ Dwa pierwsze wiersze odsłaniają szczególnie owoczesne uspo-
sobienie autora:
Przeklęta! Ty wydarłaś ostatnie godziny
Szczęścia mego na ziemi! ty żądłem gadziny
Wygnałaś na samotność... Bądź wiecznie przeklęta!
Każdy mój jęk zna ciebie — każda łza pamięta.
Bo kiedy nieszczęśliwy zaklinałem ciebie,
Abyś mi dała nieco przyjaźni i ciszy:
Toś ty mi łzy w powszednim podawała chlebie
I jęcząc, z jękiem w sercu mówiłaś -— niech słyszy I
836
Cierpidein i uległem. I^ aamotny jestem...
Lecz wi^z, że w damotnoćci, ok)ryty żałobą
Oczy błędne obracam za każdym szelestem ,
Czekam — ale nie ciebie, tęsknię — nie za tobą!
Tój czekam omamiony^ tćj ^motny płaczę,
Która mi była siostrą na wygnania bierni —
My&ląc, że kiedyś daszy oczyma zobaczę
Tę, 00 w. duszę oczyma patrzy anielskiemi,
A nigdy serca mego nie nmiała krwawić,
A tak się ze mną duszą i myślami dzieli,
Że już dziś sami boscy nie wiedzą anieli,
Czy ją dla mnie potępić, czy mnie dla niej zbawić.
A ty! a ty, co lałaś żółciowe gorycze,
Skoro się otwierała serca mego rana —
0 gorzój niż przeklęta! widmo tajemnicze
Złej przeszłości... przeklęta bądź — i zapomniana!
Że się ten wiersz ściąga doEglantyą^^^topo tern wszystkióm,
co powiedziano wyżej , zdaje się być niewątpliwem. Każdy pewnie
Bft to się zgodzi. — Obaczmy teraz, jakiemi słowy przemawia
poetą do Maryi: *"
Rozłączeni — lecz jedno o drugióm pamięta!
Pomiędzy nami lata biały gołąb smutku
1 nosi ciągłe wieści. Wiem, kiedy w ogródku,
Wiem, kiedy płaczesz w cichój komnacie zamknięta.
Wiem, o jakiej godzinie wraca bólu fala.
Wiem, jaka ci rozmowa ludzi łzę wyciska.
Tyś mi widna jak gwiazda, co się tam zapala
I łzą różową leje, i skrą siną błyska.
A choć mi teraz ciebie oczyma nie dostać:
Znając twój dom — i drzewa ogrodu i kwiaty,
Wiem, gdzie malować myślą twe oczy i postać,
Między jakiemi drzewy azukać białój szaty.
33V
Ale ty próino KęcUienz krajobrazy tirofzyć,
Osrebrzać je księżycem — i proimenić świtem.
Nie wiesz, że trzeba niebo zwalić i położyć
Pod oknami , i nazwać jeziora błękitem ;
Pot^m jezioro z niebem dzielić na połdwę
W dzień zasłoną gór jasnych , w nocy skał szafirem ,
Nie wiesz, jak włosem deszczu skalom wieńczyć głowę,
Jak je widzieć w księżycu odkreilooe -kirem.
Nie wiesz, nad jaką górą wschodzi ta perełka,
Którąm wybrał dla ciebie za gwiazdeczkę - stróża.
Nie wiesz, że gdzieś daleko, aż u gór podnóża,
Za jeziorem — dojrzałem dwa z okien światełka.
Przywykłem do nich — kocham te gwiazdy jeziora
Ciemne mgłą oddalenia — od gwiazd nieba krwawsze.
Dziś je widzę, widziałem zapalone wczora,
Zawsze mi świecą -^ smutno i blado — lecz zawsze . . ,
A ty — wiecznie zagasłaś nad biednym tułaczem;
Lecz choć się nigdy — nigdzie połączyć nie mamy.
Zamilkniemy na cliwilę i znów się 'pałamy,
Jak dwa smutne słowiki,, co 4ię wabią . — płaczem.
Nad jeziorem Leman d. 20 lipca 1835 r.^
Sąto prawdziwe brylanty naszej poezyi lirycznój. —
Jedyną pociechą w tych samotnych rozpamiętywaniach i cier-
pieniach jpgnańca, była przepysz^ natura, która go otaczała.
Wioska, w którój osiadł wtedy Słowacki, nazywała się Vfiut(mx.
Chociaż to było w górach, w okolicy bardzo ustronnój, wynalazł
on tam sobie jednak bardzo miłe mieszkanie.
^Nająłem śliczny pokoik — oudnie umeblowany —
błękitny; z okna widać winnicę — za. winnicą jezioro, jak
pół nieba wywrócenie na ziemię — za jeziorem góry
MeiUerieSy sławne w Heloisie Russa: słowem tmdny do
opisania widok! Osoby, które Neapol i Hellespont widziały,
inówią ie ten im wyrówna. Ludzie wszyscy tu pięknie zbu-
dowani — martwo kobiet pneilicznych — zgrabnych —
a wszyscy zdają się szczęśliwi. Kiedy to tak będzie zawsze
i wszędzie?... W dzień pokój mój — jezioro — niebo —
góry •— wszystko błękitne, ale dziwnie czyste i przezro-
czyste. Jaskółki przylatują do pokoju i tłuką czasem pier-
sią o zwierciadło... Prześliczne miałem księżycowe nocy —
wtenczas wycłiodziłem nad jezioro— siadałem na małym przy-
lądku wchodzącym do wody. Z jednej strony miałem księ-
życ, z drugiój strony zamek Chillon, który z okna o 200
kroków widzę. Pierwszy raz słyszałem w starój wieży śpie-
wanie puszczyka. Co mi w takich nocach przechodziło przez
głowę, trudno wypowiedzieć. Czasem żałowałem ludzi i ry-
cerzy, którzy ginęli niegdyś w tym zamku — a dziś zapo-
mnieni — i zamek ich tak cichy, stoi w księżycowym bla-
sku. Potem pytałem siebie, za co ci ludzie ginęli? i odpo-
wiedź była napisana w światełkach chat wieśniaczych...
Nigdzie wieśniak nie jest tak szczęśliwy i bogaty, jak
w tych stronach. Otóż ci rycerze, którzy dawniej ginęli,
zapewnili zgonem swoim szczęście przyszłych pokoleń. Wi-
działem więzienie pyszne Chillonu, widziałem filary i pier-
ścienie żelazne, do których przykuwano więźni. Czytałem
Byrona patrząc z bliska na mury zamku, i Więzień Chil-
lonu piękniejszym mi się wydał.** (Wszystko z listu bez
daty wspomnianego wyżej).
Pobyt jego na tój uipczój pustyni trwał 3 miesiące — przez
częśó Hpca, sierpień i wrzesień. W początkach października po-
wrócił. Gdyby się wnioski w literalnym sensie wysnuwać miało
z wiersza owego do Eglantyny, zatytułowanego Przekleństwo,
toby przypuszczać należało, że zerwany został wszelki stosunek
pomiędzy poetą naszym a domem pani Patteg. Tak się jednakże
nie stało. Wiersz był pisany pod wpływem chwilowego rozżalenia
i w rozdrażnieniu. Niejedno też w nim położyć należy na karb
tylko fantazyi poetyczni, która zawsze rzeczywi8toś4 potęguje
w bezmiemość i nieskończoność. Zresztą nie obeszło się bez kro-
ków, które mu ułatwiły powrót do dawnych gospodyń.
-Jestem bardzo samotny — pisał był jeszcze w Vey-
Umx mieszk»[}ąe, w wrześniu. Na dole w domu minister
protestancki, dobry do rzeczy człowiek, świeży wdowiec
z pięciorgiem dzieci. Z nim czasem gawędzę. Ale smutny
. jestem^ Pani W. z familią wyjechała do Drezna. Odprowa-
dzało ją wiele osób. Panna Eglantyna umyślnie "ją odpro-
wmdzała, aby potem mnie odwiedzić — i była u omie —
239
1 płakała — i tysiąc próib, abym wróptt, I matka jej cią-
gle'Mę zaklinała. Afó tak mi* znudniało''f&," Cóin ptJrziicił,
żS^oI^ samotność nad jeziorem: Maszę jednak odwiedzić
moicłi dobrych ludzi, co mię karmili TlocBali przez 2 lata,
i dlatego jutro wyjeżdżatn , chociaż ze smutkiem jadę. Ta-
kiego doznaję uczucia, jak gdyby mi się coi na iwiecie
przez dwa lata klejonego nie skleiło**... /
Pojechał tedy na kilka dni do Genewy i „przyjęto go tam,'
jak się wyraża, jak syna". Potom wrócił jeszcze 9o siebie. Ale
się już óswąiał z myślą, że następującą zimę przepędzi jeszcze
pomiędzy niemi, co też i nastąpiło rzeczywiście.
^'Wsirząśuienia moralne, jjakich. doznał zeszłego lata, mi:
łońć — może pierwsza rzeczywista, ą nie fantastyczna tylko mi-
łość w życiu Juliusza, odosobnienie od zewi^trzn^o świata, któ-
ry go zawsze więcój drażnił, aniżeli myśją głębszą podsycał,* wre-
szcie dzika, a jeduak pełna uroku natura, w którój objęcia cały
uę rzucił: — wszystko to sprawiło, że ten trzymiesięczny pobyt
sad cichymi brzegi jeziora miał stanowić w zawodzie jego porę
pewuego przesilenia. Czy weźmiemy pod rozwagę dzieła jego,
które wtedy powstały, czy stan duazy poety, w jakim^ siebie
wtedy malował, dostrzeżemy, że była to dla niego krisis, ale
krisis zbawienna. Na okazanie zmiany w duchowóm usposobieniu
Juliusza, przytoczę tylko następujące słowa, godne pod każdym
względem zastanowienia:
.' „Wyznam Ci Mamo, że znienawidziłem moje
pierwsze utwory. Czuję jpotrzełię " większój doskonałości ;
rozwinęło się we umie ja^kieś nowe piękności uczucie. Nie
wiem jeszcze, jak się ono*" przyoblecze w słowa, ale starać
się t)ędę, aby coś jasnego napełniało moje karty, aby wię-
cej ^z było w słowach. Mam lat 25, trzeba abym już był
tem, czem być mam; i dlatego może nienawidzę moich
pierwszych dziełek. Lułiię jednak więcój nad inne &odzinę
Myśli. Coś w niój jest, co mię samego kołysze prttscło*
śći dźwiękiem — jakąś dchą , dawną piosenką. — %sy
miesiące przepędzone pośród najpiękniejszych widoków pay^
rodzenia były wielką dla mnie nauką. Uważałem harmoiiią;
która wszystko łączy i nalewa jednym kolorem. PostnassN
głem, że sztuka powinna naśladować tę dziwną wszystkiego
jedność. Zastanawiałem się długo nad drzewami, kwiatami,
szmerem i dźwiękami natury — widziałem ją zbUska^ U^-
I kitną — al6o chmurną. Raz wyassedłszy na wielką górę —
pod nogami miałem, wielki parów, zarosły sosnami, bardzo
ciemny, przerżnięty potokiem. Było to w niedzielę rano —
dzwon kościoła wiejskiego, nadzwyczaj głośny i ponary, na-
pełniał cdle powietrze — cały ten obraz oitywiony był duszą
dzwonu, jak ciemny poemat, w którym grzmi imię Boga.
Nie wiem, dlaczego opisałem tę godzinę, ale zdaje. mi się,
że Ty sobie Mamo droga lepiej mię wystawiasz w takim
obrazie. Jestto niby wizerunek symboliczny tego, co czuję
teraz"", (d. 20 października 1835).
Nie mniój okazują coś odmiennego — w porównaniu z da-
wniejszemi dziełami — i pisma jego z owego -czadu. Należą tu
najprzód owe wyżój już wspomniane liryczne rzeczy, które poeta,
jak się w liście j^ednym wyraża, spozierając na jezioro napi-
sał. Dalój powstał niewątpliwie w owymże czasie także poemat
„W Szwajcaryi**, utwór wyraźnie jeszcze pod wpływem świe-
żych wrażeń pisany, ale już wrażeń po swojemu przekształconych
przez wyobraźnię. Możnaby go więc nazwać prawdziwóm Dichłung
und Wdhrheit owego epizodu życia poety i żywcem zastosować de
niego słowa , które parę lat rychlój rzucił był Juliusz o podróżach :
„Wqjaż bardzo wiele daje wyobrażeń, szkoda tylko iż
wszystko ukazuje mniój pięknóm jak było w inuiginacyi.
I potom zostają w pamięci dwa obrazy: jeden taki, jaki
być powinien, oczami wymalowany.; drugi piękniejszy, da-
wniej utworzony przez imaginacyą. Kiedyś utworzy się
trzeci — najpiękniejszy — z imaginacyi i z sen-
nego przypomnienia — i połączy w sobie wszy-
stko najpiękniejsze z obu obrazów.
Nakoniec doliczyć należy do prac w owym czasie powstałych
jeszcze także i Anhellego*).
*) Go do Anhellego nie ma Wprawdzie pokytywnćj^ pewności ,
ale jest sa to wiele wskasćwek ubocznie prowadzących do wniosku,
2e i to .dzieło pomyślane , a nawet rozpoczęte być musii^o już w Yey-
tooZy chociaż ostatecznie wykończonćm zostslo dopiero w Genewie
w ostatnich miesiącach roku 1835. Wskazówki te są następujące:
W liście owym jeszcze w lecie z nad jeziora pisanym znajdujemy
takie miejsce: «To co się po tych (które znasz) dzieciach
narodzi (= wyjdzie z druku), będzie tysiąc tysięcy razy
godniejflze Ciebie, moja droga Mamo. Nawet zamy-
ślam Ci, ofiarować na pierwszćj stronicy nowe, zape-
$41
Uai;!^^ £»& ogłoszenie powyżazych prac nastąpiło, o iHeie
póiliii4j, Anhellego dopiero -w roku 1838, apoematu w Szwaj-
caryi w r. 1830: na to odpowie najwymowniój następujące i
skądinąd jeszcze ciekawe miejsce w tymże liście (d. 20 paździer-
nika 1835): j
...^Książki moje mało mi przynoszą, bo daleki j od
Paryża, wystawiony jestem na wszelkie szacfarajstwa lisię-
garzy. Ci mi przysyłają rachunki, których zrozumieć I nie
mogę, i czasem po kilkadziesiąt franków dają, kiedy im się
podoba. Przychód dwóch tomów pierwszych poszedł na druk
następnych , a te zaledwo się teraz of^acają. Ty moja dro-
ga , nie będziesz mną pogardzać za to, że ja na moje pióro
wielkiego odbytu znaleść nie mogę ~Ty nie będziesz z szy-
derską litością innych, obcych ludzi patrzeć na mnie kopią-
cego się w ziemi , jak biedna mrówka. Idę nieznany i smutny,
ale kiedyś może powiedzą ludzie', że wart byłem własnego
domku — ogrodu i kilku przyjaciół. Dlaczego takie zniechę-
cenie, zapytasz droga moja — dlaczego? Oto z bardzo ma-
łój przyczyny. Dziś widziałem jednego z moich ziomków.
wne tćj simy (co przyjdzie) wylęgłe dzieciątko. Dopiero
to, zaręczam Ci Matko, będzie Twoim wnukiem; po-
wićdz, czy Ci to' nie zaszkodzi.* (Nadmieniam, ie w kopii
lista, którą mam przed sobą, dopisi^ matka Juliusza, do tego miej-
sca na dole nwagę, że mowa jesl 6 'Anhcllim/ Co też tćm bardzićj
zdiye' się zasługiwać na wszelką wiarę, że owa obawa, ażeby dedy-
kacya nowego dzieła matce nie zaszkodziła, szczególnićj do tego wła-
śnie utworu daje się odnieść). — Nieco póżnićj, d. 20 października —
spotykamy znowu taką o tćm wzmiankę w genewskićj już korespon-
deneyi poety. ^Postąpiłem w moim nowym poemacie i
chciałbym bardzo tćj zimy co wydać.** — Na październik
zatćm albo listopad przypada dokończenie, a na owe miesiące spę-
dzone w garach poczęcie i zaczęcie utwon;, którym — mimo to, że
o kilka lat dopiero późnićj zostf^ oddany do druku — i z tego je-
szcze powodu zdaje się być Anhelli, pisany stylem biblijnym, że
przez cały ciąg owego właśnie roku Pismo święte było jedną z ksiąg
rozczytywanych codziennie i z rozmiłowaniem przez Słowackiego. Peł-
no o tćm wzmianek w owoczesnych jego listach. „Często wieczorem —
pisał był na przykład w liście z d. 7 marca 1835 — przed zaśnię-
ciem czytam głośno rozdział Biblii. Mam ją po polsku. Przedwczoraj
tak mocno wraziła mi się w imaginacyą męka Chrystusa, że we śnie
umęczenie całe widziałem i obudziłem się okropnie przerażony*...
Tom Ł 3(
M
któr^ po kilka razy nazywał mię poetą, a naJkOBiac wyznał,
irnic jeszcze bie cacy tał mojego. Prawda, ie to był han*
diar^ win, który z próbkami jeździ po iwiecie. i. inteiesa
domu swego załatwia; bierze kilka tysięcy franków na rok
pensyi i zamyila się oienić ze starą wdową kupca i łiandel
winny wziąć w posagu. — Rozsądny człowiek!*"
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY.
Bok 1836 do p<^owy 1837.— Przygotowania.^lo podróży włoski^ —^
tradności pasportowe. Wyjazd do Rzymu — mraźenia — nowe zna-
jomości, Krasiński. Neapol — Sorrento — poemat ^Wacław".
Podróś na Wsehód. Oreeya *— £;gipt — Kairo -* ptranidy — •pdtkft-
nie z przyjadołmi koło Dendery. Teby — jazda na wielbłądach kn
Palestynie. Kwarantanna w £1-Arish. Jerozolima — noc u grobu
Chrystusa. Ruiny Balbeku — Klasztor ormiański na Libanie — spo-
wiedź — „Ojciec Zadiumionych*. Bą{nit •— powrót
okrętem do Łiwurny.
Do wazystkich tych w. poprzedzającym rozdziale opisanych
okoliczno&ci, które praez ciąg 1835 rokn naprężały mjohnisd^
ale też i niepokoiły mnyet poety jiaszego, doliczyć należy jeazcze
jedno, o czóm tam nie wspomniałem. Oto otrzymi^ on był w maja
jeoscze rzeczonego rokn od matki i od krewnydi swoich ' wiado-
Hioići że się wiąjostwo j^o (Teofil Januszewski z żoną) wybienyą
w podróż do Rzymn. Na towarzysza tój podróży wzywano i jego,
awiadanuając zarazem , że projekt ten przychodzi tak niezwłocznie
do sknAkn, że w dniach, w których on wiadomo&ć o tóm odbio-
rze, podróżni już będą w drodze. Na rasie zasmuciła Słowackie-
go dotkliwie myil , że się z nimi w tę podróż nie wybrała i ma-
tka* Skoro jednak rozważył, że stały temu na zawadzie prze-
szkody, których jak mu donoszono, usunąó nie było można, po-
czytid sobie i to za pociechę niemałą, że przynajmniój wuja i
przyrodnią siostrę swoje zobaczy.
Wycieczka do Włoch należała od dawna do najżywszych ży-
e^ń Juliusza. Chwycił się tedy oburącz myili^ jaką mu teraz
poddano, chociaż przewidywał już w pierwszój chwili, że trzeba
244
będzie pokonać niejedne trudność, jeżeliby rzecz ta, dla obu stron
tak upragniona, nie miała i tym razem pozostać tylko marzeniem.
Wprawdzie brakowi funduszów, który mu się szczególniój włainie
w owych czasach nieraz czuć dawał, można było czy tym, czy
owym sposobem zapobióc. Ale jak tu od władz rządowydi otrzy-
mać pasport w te strony? Rząd szwajcarski nie wzbraniał emi-
grantom pobytu w granicach własnego kraju, lecz pasportów ża-
dnych im nie wydawał do państw obcych. Trzeba się było chyba
starać o to we Francyi. Słowacki niezwłocznie też napisał do
przyjaciół swoich paryskich, aby uczynili odpowiednie kroki wtój
mierze. Czekał na odpowiedź niecierpliwie. Przez kilka miesięcy
nie było jij wcale ^ wreszcie (we wrześniu) odebrał uwiadomienie,
że rząd francuski robi trudności, lecz że jest jeszcze nadzieja re-
zolucyi pomyślnój, ponieważ wdały się w to wysoko położone oso-
by. Tymczasem krewni nalegali listami , już z Włoch pisywanymi,
ażeby Juliusz przyjazd przyspieszył, parła go do tego i niecier-
pliwość własna — ale paeportu z Paryża ciągle nie było. Z powo-
dów już powyżój wskazanych, były czasy owe dla osób w poło-
żeniu Juliusza pod względem, o który właśnie chodziło, nad
wszelki opis uciążliwe. W październiku (1835) otrzymał nowiny,
które mu prawie wszelką odebrały otuchę. W listopadzie błysnęło
znowu małe światełko nadziei. Miała się zająć jego sprawą jakaś
księżna, wiele wpływu wywierająca w sferach rządowych. Ale Sło-
wacki mało ufał tym obietnicom i uważał już cały ten projekt
wyjazdu swego za Alpy za rzecz przepadła. Martwił się z tegb
tóm bardziój, że wzgląd na coraz szczuplejsze jego dochody na-
kazywał mu bądź co bądź porzucić Genewę jako miejsce zanadto
drogie dla niego. Nie wiedział, gdzie się obrócić. Do Paryża po-
wracać sobie nie życzył. Więcej zdawała mu się być dla niego stoso-
wną Bruxella. Ostatecznie też postanowił przenieść się do tego
miasta. Czekał tylko jeszcze na powrót Januszewskich i ułożył
się z nimi , że jeżeli obiorą sobie drogę jakim traktem przez Alpy
niezbyt od szwajcarskich granic odległym, to i on się tam stawi,
ażeby się przyńajmniój raz jeszcze w życiu zobaczyć z nimi. Mia-
ło to nastąpić jednak dopiero na wiosnę. Zimę tedy (z roku 1835
245
na 1836) wypadło mu jeszcze przepędzić w domu pad Plitteg
w Genewie.
Przez cały ten czas, gdzie się rzeczy watyły pomiędzy na«
dzieją, że mn pasport przyilą, a obawą, że trzetui sobie będzie
szukać nowego przytnłkn gdziei tam pomiędzy Brigami, miolid
nim niepokój, niesprzyjający antocskiój czynnoici.
^Zlmę tę niewiedzieć jak przepędzam — pisał do ma-
tki dnia 17 listopada 1835. Ciis^gła mtdzieja wyjediania stąd
do Teofilów porwała łańcuch moich marzeń. Ja, co zawsze
w jesieni nawiedzany byłem przez jakąi nową myil poema-
tu, tego roku głowę mam podobną do niezapalonój latami.
Więc nudzę się; czczośó myśli jest największą dla mnie
męką. Nie wiem , o czóm marzyć , a nie mając w głowie ża-
dnego zmyślonego obrazu, muszę myśleć o nudnój rzeczy:
wistości. '
Od tego listu, pisanego w listopadzie, aż do korespondencyi
włoskiój, która się poczyna z dniem 28 maja 1836, jest przerwa
ani jednóm słówkiem nie zapełniona , którój powodu nie umiem wy-
tłómaczyć sobie zupełnie. Nie wiadomo tedy, ani czy co napisał
tój zimy (prócz dokończenia Anhellego), ani kiedy mu nad
wszelkie spodziewanie nadesłano ów upragniony pasport z Paryża,
ani też jakie były okoliczności towarzyszące godzinie wyjazdu.
Dość że w miesiącu styczniu czy lutym (1836) opuścił Juliusz
dom, w którym przez całe trzy lata przemieszkując, tyle dozna-
wał życzliwój gościnności; w którym mu tyle natchnień przeszło
przez serce i zrodziło niejeden z celniejszych jego utworów ; w któ-
rym wreszcie błogie, nigdy przedtem w takiój czystości jemu
nieznane światełko tego, co poczciwy niegdyś Karpiński nazywał
najpiękniejszóm szczęściem na ziemi, uśmiechać się zaczęło do
niego, ażeby tóm prędzej potem ukryć się za obłokiem i — do-
gasać powoli w cichych wspomnieniach wygnańca. Wyjeżdżał z po-
stanowieniem spędzenia na włoskiej ziemi przynajroniój roku całe-
go. Jechał pocztą do Marsylii, stamtąd na statku parowym, mo-
rzem do Liwurny ; następnie , po trzech dniach wypoczynku w tóm
mieście, do Civita Yecchia^ a stąd nakoniec lądem do Rzymu , gdzie
go krewni oczekiwali. Rozpoczynając tę podróż , ^nał już cokol-
wiek język włoski. Miał on jeszcze w roku 1834 sposobność
846
poAieteaU «q j«go w towarzystwie pewnego Włodia^ ktdiy w Ge-
newie w jednym domu z nim mieszkał i ciągle w tym języku
rozprawiał ze Słowaekim.
Bawił w Rzymie razem z Januszewskimi przez trzy miesiące od
początku marca do końca maja. Mieszkali razem ; w pierwszych tygo-
dniach, dopóki jeszcze z C^cych wtedy w Rzymie rodaków ma-
ło kogo znali, był Juliusz nieodstępnym ich towarzyszem. Później
zaalady się nowe znajomoj&ci 1 to ze wszech miar miłe i zajmu-
jące; więc trzeba odtąd było poecie dzielić czas swój między nich
wszystkich, aifceby i jednej stronie i dmgiój zadość uczynić.
Z całego czasu spędzonego nad Tybrem jest tylko jeden list
Juliusza, pisany do matki na kilka dni przed wyjazdem do Ne-
apołu, d. 28 maja 1836. Wypiszę z niego, co tylko rzuca jakie
światło na życie poety w owych miesiącach; uprzedzam jednak,
to nie b^ą to szczegóły ani w części tyle dokładne, jak z cza-
sów genewskich.
O wrażeniach , jakie na nim^ stolica chrześcijański^o świata
zr6t)iła, niema w liście żadnój wzmianki. Natomiast znalazło się
w pozostałych papierach kilka tercynów, wtedy zapewne pisanych,
które dają odgadnąć uczucia, z jakiemi oglądał Juliusz ostatnie
szczątki wielkości starożytnego Rzymu.
RZYM.
Nagle mię trąoił płacz na pustóm błoniu:
^Rsymiel nie jesteś ty już dawnym Rzymem''...
Tak śpiewid pasterz trzód siedząc na koniu.
Przede mną mroczne błękitnawym dymem
Sznury pałaców pod Apeninami,
Nad nimi kościół ten... co jest olbrzymem.
Za mną był morski brzóg i nad falami
Okrętów tłum, jako łabędzie stado,
Które ogam^ sen pod minami.
I zdjął mię wielki płacz, gdy tą gromadą
Poranny zachwiał wiatr i pędził dalój
Jakby girbndę dusz w b^kitność bkidą.
iii
1 zdjął mię ^*elki strach, gdy poznikali
Ci aniołowie fal -r & ja zostałem
W pustyni sam — z Bzymenii co jui się wali.
I nigdy w życiu takich łez nie lałem,
Jak wtenczas, gdy innie spytało w pustyni
Słońce, szydzący Bdg, czy Rzym widziałem?
Było zat^ w pierwszych wrażeniach rzymskidi co& przy-
gniatającego do ziemi smutkiem naszego wędrowca. Usposobienie
to jednak potom minęło. I dlatego teź pisał na odjezdnóm w liicie
owym z Rzymu wyBlaBym na pnykład co następpje: .
„Jak dziwnie powietrze włoskie działa na moje zmysły,
tego opisać nie mogę. Mam tysiąc zachceń, tysiąc wielkich
podlotów do nieba, chciałbym tu był przepędzić fK>ję prze-
szłość,"
Wspomnii^em wyiój o znajomoiciach, które z bawiącymi
w Rzymie rodakami zawiązał w owym czasie Słowaeki. Oto tu-
taj to spotkał on się po raz pierwszy w życiu z wieszczem, któ-
rego imię tak jest przyjaźnią i poezyą z jego imieniem związane,
jal imię Moora z Byronem , jak Garczyńskiego z Mickiewiczem.
Mówię o Zygmuncie Krasińskim. Wiekiem prawie rówien-
nicy (Zygmunt o trzy tylko lata młodszy był od Słowackie-
go), talentem poetyckim, dla tłumu czytających mało wtedy je-
szcze przystępnym, tak icińle spokrewnieni ze sobą — zrozu-
mieli się oni od razu i tak sobie wzajemnie do serc przylgnęli,
że ten związek ich duchów pozostał dozgonnym, pomimo wstrzą-
ftbień^ przelotnych , które w ostatnich latach życia Juliusza zagra-
żały zerwaniem tój idealnój przyjaźni. W czasach pierwszego po-
znania Słowacki, chociaż autor kilku już dzieł wydanyc^, mało
jeszcze w kraju był ceniony jako poeta.. O Krasińskim chyba naj-
bliżsi wiedzieli, że pisze; Agay Han i Nieboska komedya
były już ogłoszone (1834), lecz bezimiennie; Irydy on przecho-
"dził właśnie przez prasy paryskie w dniach owych, gdy się ci
dwaj młodzi ludzie po raz pierwszy ujrzeli na rozwalinach nie-
śmiertelnego miasta.
».'
,|W ostatnich czasach żyłem w Rzymie z kilku
ziomkami moimi, młodymi, zapalonymi, i' tych towarzy-
stwo ożywiało mię nieco. Jeden z nich miał wiele podobień-
stwa do dawnego dziecinnego przyjaciela mojego Ludwika.
Rozmawiając z nim, przyszło mi na pamięć wiele dawnych
uczuć i wiele dawnych wyrazów. Chodziliśmy razem na
. spacery i najczęściej przepędzaliśmy wieczory w wilU Mills.
Jestto ogród pełny róż i cyprysów, zasadzony na ruinach
dawnego pałacu cesartów rzymskich.*) Przy świetle księżyca
kiedy kwiaty wydawały dziwne zapachy, kiedy ruiny ota-
cziyące tę wiU§ przybierały kształt duchów, a Rzym daleki
w sinój mgle tonął, z dziwnem rozemdleniem serca myśla-
łem o przeszłości. Nieraz Ciebie, moja droga, wspomniałem
cicho i głośno... opowie Ci to kiedyś Zygmunt, mój towa-
rzysz romansowych wędrówek, Ik) może on prędko Gębie
widzieć będzie, a obłec^ mi, żęto uczyni, jak będzie mógł
naj^ieszniój po powrocie z zagranicy. . . Z Zygmuntem biega-
liśmy po odległych spacerach. Wieczorami tak na żywych
i pasyonowanych rozmowach czas nam zbiegał, że często
wrocidem do domu, kiedy się już Teofilowie spać położyli.
Przeczytałem był wszelkie moje prace Teofilostwu, które
mę im nie bardzo podol>ały*^ — (to się ściąga, jak mi dobrze
wiadomo, jedynie do Balladyny) — „i mówili mi za-
wsze, że szlachta nie zrozumie. Młodzi moi znajomi z chci-
wością pożerali, cokolwiek im udzieliłem^...
Z innych osób wtedy w Rzymie poznanych wymienić potrafię
tylko Alexandra Hołyńskiego, młodego obywatela z Białój
Rusi z pod Witebska, i Zenona Brzozowskiego zUkrainy,
którzy obydwaj, jak sądzę, objęci są właśnie razem z Zygmun-
tem w tem wyrażeniu „młodzi moi znajomi^; dalój rodzinę
baronostwa Richthoffenów z Poznańskiego, i Alexandra
Potockiego, który się liczył do Emigracyi.
O RichthofTenach znajduje się taka wzmianka w listach
Juliusza:
... „Mąż Niemiec -r żona Polka, bardzo miła osóbka,
wiele gadająca, z- rodzaju naszych przymilającyćh się i
zwinnych kobietek warszawskich. Gdybyś sobie, droga moja,
wystawić mogła, coto za urok jest dla nas w Polkach!
jak one zdają się nam z innego świata, lekszego, zgrabniej-
*) Cudne to miejsce dzisiaj nieprzystępne jest dla publiczności;
przeszło bowiem w posiadanie zakonu Salezyanok.
249
szego stworzeniami: tobyś się nie dziwiła, że słysząc tylko
o t(frj vpani, lataliśmy jak waryaty z Zygmuntem po willach
włoskich, aby ją zobaczyć. Ideał utworzony w imaginacyi
rozprysnął się za pierwszćm spotkaniem tój damy w ogro-
dzie Borghezychy i teraz została hii w niój tylko milutka
znajomoóć, bo mnie Alexander Potocki zarekomendował, a
. moje nazwisko, już trochę znane, pomogło mi do otrzyma-
nia dobrego nader przyjęcia*^ (dnia 28 maja 1836).
W pierwszych dniach czerwca rozstał się Juliusz z Krasiń-
skim i razem z krewnymi wyjechał z Rzymu do Neapolu. Ho-
łyński. i Brzozowski w kilka tygodni pożnićj także się tam zna-
leźli. O trybie życia w tćm mieście najlepiój zawiadomi następu-
jący wyjątek z listu:
„Od piętnastu już dni siedzę w oknio mojem , na ulicy
Św. Łucyi*) w Neapolu, patrząc na błękitne morze, na
Wezuwiusz, na Neapol ciągnący się w półkręgu na lewo,
w dzień biały, w nocy jaskrawy tysiącem świateł. Mam
balkonik mały nad morzem, na balkoniku stoi krzesło i
róży wazon; w tćm krześle siedzę jak śpiący, pławiąc
różne obrazy na błękitnym dymie tureckiego tytoniu; cza-
sem podnoszę głowę i widzę... co? Teofila z Gajem (da-
wny znajomy z Wilna, który z żoną także podróżował
wtedy po Włoszech) siedzących na drugim balkoniku na
górze i patrzących na morze. Tak zwyczajnie częśó dnia
upływ^a w kontemplacyach. Pod wieczór robimy różne pro-
jekta spacerów, które czasem przychodzą do skutku, a cza-
sem niezgodnością głosów zerwane, kończą się na tem, że
każdy z nas idzie w swoje drogę; to jest: Teofilowie na ludną i
publiczną promenadę prowadzą się jak dwoje gołąbków, Gajo-
stwo idą skupować lawy i obrazki, a ja wracam :pnów na
moje siedzenie na balkoniku i przemarzam cały^ wieczór.
Takie jest życie moje, niech go (jak powiada Adam) słu-
chacz w duszy swój dośpiewa."
... „Zachwycony jestem Neapolem, a jednak za dwa
dni myślę wyjechać na cichsze mieszkanie do Sorrento.
Dlaczego? wyznam ci moja droga, że już mię przejażdżko-
we życie dosyć zmęczyło. Myśl moja, która przez trzyletnią
spokojność przywykła do wewnętrznego i ciągłego życia, tu-
taj gniewa się na mnie, że ją widokiem różnokolorowym
ciągle zatrudniam i męczę... Dlatego w Neapolu nie chce
mi się długo siedzieć, a w Sorrento przywołaniem mocnych
*) Był to dom położony pod Nrm. 8 na ulicy S. Lucia.
Tom L 59
myili będę się starał zapełniiS tę czczoćć, która mię teras
nadto lekkim czyni i nosi po wierzchu wszystkich marzeń.
Raz tylko na Weznwiaszn, patrząc na słońce wschodzące,
odwróciłem się i modliłem się i łzy miałem w oczach.
Raz tylko od kilku miesięcy coś czułem wiejącego na mnie
z tamtego iwiata. Ale czy uwierzysz, droga, że Herkula-
num i Pompei, nie zrobiły na mnie żadnego wrażenia! Cho-
dziłem po ulicach Pompei z cygarem w zębach, jak po
spalonćj wiosce: uliczki małe, brukowane przed wiekami,
z dwóch stron grobowce, i domki bez dachów i sufitów
uróżowane jak stare kobiety szczątkami malowideł czer-
wonych; małe framugi -wy lepione muszelkami, z których,
niegdyś lały się źródła wody, dziś nie płaczące; świątynia
Izys mała, z wyrocznią, która dziś restaurowana ledwieby
na małych dzieciach uczyniła wrażenie strachu; mały cyrk
teatralny odkryty, ani przy jego kolumnach nie stoją za-
schłe trupy aktorów, ani po schodach siedzą spaleni na
węgiel słuchacze. Odgrywał na nim tylko Gaj komedyą, bo
chciał wziąć z murów mały kamyk marmurowy na pamią-
tkę, a cicerone odkrył rzecz i pamiątkę wyjął czułemu
sentymentalizującemu wojażerowi z zanadrza... Ja na to
wszystko patrzałem siedząc w loży. — Wchodząc do domu
poety, towarzystwo odezwało się do mnie po polsku, abym
pierwszy, jako poeta, progi przestąpił. Cicerone nasz prze-
biegły zaraz zrozumiał, o co rzecz chodzi, zaraz powołanie
moje wywąchał i dowcipnie się znalazł, bo przystąpiwszy
do mnie rzekł: Ponieważ Pan jesteś u siebie, więc mi coś
daj! Na tak zgrabne przymówienie się nie mogłem nic od-
powiedzieć, tylko brzęczącym słowem, które zaraz imię
moje poety zamieniło w ustach cicerona na tytuł Eccdlenzay
i tak uradowany przewodnik zaprowadził mię do najtaj-
niejszych zakamarków poetycznego domu, pokaztgąc mi ró-
żne bezwstydne i rozwiązłe obrazki. O! poeto starożytny,
nie żal, że ciebie niepamięć zasypała, a dom twój po*
pioł przywalił! — Kiedy patrzę na Wezuwiusz i na białe
domki u stóp jego nad morzem , myślę że możnaby w je-
dnym z tych domków szczęśliwe pędzić życie; trzebaby
tylko z trzykroć majątku. Wtenczas Ty, moja droga, mia-
łabyś mieszkanie z ogródkiem pełnym róż , tulipanów i ane-
monów; ja miałbym także cichą i żaluzyami zielonemi za-
słoniętą pracownię, łódkę z białym żagielkiem na morzu,
konia, a potem miłą i dobrą żonę, różowe dzieci, a potom
niechby choć popiół przysypał nasze grobowce!" (dnia 20
czerwca 1836).
251
Owoż dobitny przykład, co to jest człowiek z wrodzonym
usposobieniem do ciągłych marzeń i przyzwyczajony samemi oko-
licznościami do żyda w napowietrznej sferze samych tylko idea-
łów fantażył. Potrzeba pragnień jakichś nigdy nie zaspokojonych
zamienia się u ładzi takich w drugą naturę. Dopóki żył samotny
w Szwajcaryi: tęsknił do rodziny, skarżył się gorako, że nie wi-
dzi nikogo ze swoich około siebie. Po wielkich z trudnoiciaini
przetx>jach i po długiem czekaniu, ma ich teraz przy sobie... i
cóż poczyna? Oto zamyśla o wyjeździe do Sorrento , ażeby ich sa-
mych zostawić w Neapolu ! Marzy natomiast o własnym domku
nad morzem. Gdyby posiadł, co tu wyraził, szukałby znowu cze-
go Innego na świecie! Prawdziwy poeta w życiu, jak w pismach...
Myśl wycofania się ze zgiełku miejskiego w zacisze wiejskie
w samój rzeczy doprowadził do skutku. Pojechał do Sorrento i
przesiedział tam cały czerwiec, podczas kiedy Januszewscy ciągle
w Neapolu bawili. Z końcem miesiąca do nich powrócił i taką
zdawał sprawę matce z tego pustelniczego miesiąca:
. . . „Przepędziłem miesiąc cały w Sorrento blisko Ne-
apolu, sam jeden, bo Teofilowie miasta nie chcieli porzucić,
ja zaś potrzebowałem przeżyć choć miesiąc jeden między
drzewami, daleki od zgiełku brukowego, i znalazłem sobie
mały pokoik, z którego nic widać nie było prócz gaju cy-
trynowego i morza, za morzem w mgle oddalenia Wezu-
wiusz. Całe dnie przepędzałem z sobą samym i z Szekspi-
rem. Zrazu chodziłem się kąpać w morzu , i te kąpiele przez
miesiąc cały brane nie przyniosły innego skutku , opi;^z cza-
sowego osłabienia, które ustało, skórom kąpieli za|)rzestał.
Życie moje wiejskie w Sorrento przypomniało mi. diue sa-
motne przepvdzone w Veytoux nad brzegiem jeziora; i to
podobieństwo dwóch chwil błędnego życia miłem mi było.
Pisałem trochę, myślałem, czasem się modliłem, kiedy
w bliskim kościółku grający organ dochodził do mojej ci-
chej celi. Czasem, jak w obrazach włoskich albo flamandz-
kich , słuchałem oparty na murze grającej na gitarze dziew-
czyny. Byłato młoda moja gospodyni, która mi ciągle da-
wała serenady. Zawsze widać mię było nad morzem w go-
dzinę zachodu słońca, bo lubiłem słuchać powiewu wiatru,
który ciągle od morza na ziemię wiejący, w chwili zachodu'
obracał się nagle i gonił za słońcem na morze. I tak prze-
szedł mi cały miesiąc życia bez żadnej rozmaitości... Je-
252
dnostaJDOŚd taka nie znudziła mnie jednak wcale, i byłbym
dłużej pozostał w mojej zaciszy, gdyby nie bliski wyjazd
Teofilów i nie chęć przepędzenia z nimi ostatnich dni mo-
jego tu pobytu, zwłaszcza że dla braku funduszów nie mo-
gę ich odprowadzić do Florencyi". . . (Neapol, dnia 3 sier-
pnia 1836).
Wzmianka powyższa „pisałem trochę"^ nasuwa pytanie,
które też z dzieł Słowackiego powstało wtedy? Jestto wątpliwość
trudna do rozwiązania. Już to w ogóle czasy te spędzone we
Włoszech nie wydały wielkiego plonu. Zbyt wiele przeróżnych
wrażeń miał do przyjęcia w siebie Słowacki w tym nowym dla
siebie świecie ; zbyt był zajęty tern wszystkióm , co się działo oko-
ło niego, żeby był mógł dawać posłuch i wewnętrznym natchnie-
niom, powołującym go do autorskiej czynności. Pomiędzy niewy-
danemi za jego życia rzeczami znalazłem zaledwie trzy pomniej-
sze utwory, które niewątpliwie przypadają na te włoskie miesiące.
Sąto poezye liryczne, zatytułowane Sumienie (z podpisem:
dnia 1 maja 1836),*) „Rzym** (przytoczony powyżej w całości),
i kilka strof mających napis „Ułamki**, podobnież tercynami
dantejskiemi pisane, jako ten wiersz popi^zedni. To wszystko, jak
rozumiem, rzucone było na papier w Rzymie. Na ów miesiąc
w Sorrento nie mam nic, cobym odnieść mógł z pozostałych jego
papierów. Z dzieł dawniój drukowanych jeden tylko Wacław
(wydany roku 1839) mógłby być utworem tegoto czasu. I rozwa-
żywszy wszelkie okoliczności, które tu zbyt długo byłoby szcze-
%—
*) Mr wierszu „Sumienie*' zdaje Bi§ ściągać znowu wszystko, jak
w ói^m przekleństwie**, do Eglantyny. Ażeby jednak czytel-
nik nie poddawał się mylnym przypuszczeniom, jakie mu się przy
czytaniu tego wiersza zapewne nastręczają, uważam sobie za obowią-
zek nadmienić, źa literalnie brać nie można niektórych wyrażeń, ja-
kie się tam znajdują. Jest w całym tym stosunku poety do Eglan-
tyny w ogóle wiele rzeczy bardzo trudnych do wyjaśnienia; lecz co
pewne, to że i potćm byli oni dobrze ze sobą, korespondowali i wspo-
minali o sobie życzliwie. Słowacki przynnjmnićj w listach swoich do
matki z tćj epoki mówi o niej zawsze tonem przywiązanego brata.
„Dobra ^tiostra moja genewska**, „listy siostry mojćj Eglantyny miłe
mi są, bo sercem pisane**, itp. oto wyrażenia, w jakich o nićj 2a-
W9ze przemawia.
253
g<Uowo rozbierać » przypuszczenie powyższe nabiera tyle prawdo-
podobieństwa, że co do mojćj osoby śmiałbym nawet na pewne
twierdzić 9 że poemat ten wtedy musiał być napisany. Była to
kreacya, jak rozumiem, osnuta na tle tego wszystkiego, czego
się o ostatkach życia tego bohatera powieści Malczeskiego na-
słnbhać mógł Słowacki w Rzymie od niektórych rodaków tamże
bawiący&h & dobrze obeznanych z domu tulczyńskiegp dziejami i
roisteryarai. Powodu do rozmów o tern dostarczida już sama by-
tność pomiędzy nimi Alex. Potockiego, który był, jak wiadomo,
najstarszym z synów Szczęsn^o z żony jego Zofii Greczynki.
Lecz wróćmy do biografii poety. Zamiarem jego było więc
pozostać, kiedy krewni odjadą (a miało to nastąpić z końcem
miesiąca) w Neapolu i nadal, aż do nadejścia funduszów, które-
by mu pozwoliły udać się potom na kilka jeszcze miesięcy do ja-
ki^o innego miasta. Tymczasem zaszła na kilka dni przed chwi-
lą, która ich rozłączyć miała, nagle decyzya inna, i z powodu
takowój odebrała matka Juliusza niespodzianie następujące donie*
sienie w liście datowanym z d. 24 sierpnia 1836.
^Zdziwisz się Mama zapewne, odebrawszy list ten na
wsiadaniu prawie pisany. Wyjeżdżam na Wschód, do Gre-
cyi , do Egiptu i do Jerozolimy. Projekt ten od dawna zro-
biony i kilka razy odrzucony ode mnie, jako nadto straszne
przedsięwzięcie, przyszedł nakoniec do skutku. Odbędę sze-
ściomiesięczną wędn6wkę w towarzystwie Zenona Brzozo-
wskiego i w AIexandryi połączę się z dwoma moimi współ-
towarzyszami podróży** (Hołyńskimi, z których n^dszy,
Alexander, poznany jeszcze w Rzymie, głównie gó iamówił
do Uj^ wyprawy i też dopomógł do wykonania lyojektu).
-Będzie więc nas czterech żeghijących po Nilu aż do pierw-
szej katarakty. Nie lękaj się o mnie, moja droga, ani fra-
suj się ^o sposoby dosyłania mi czego. Mam wszystko za-
bezpieczone.**
. . . ^Teofilowie odradzali mi wojaż; ale kiedy się wa-
hałem , czy go maro przedsięwziąć czy nie : otworzona losem
biblia zdecydowała mię następującym wierszem: ^Kościoły
azyjskie pozdrawiają was."* Może to droga moja weźmiesz
za przesąd, ale wierszowi temu zawierzyłem i on mię pro-
wadzi w daleką drogę. Dziś wieczór o godzinie 12 w nocy
wyjeżdżam z Neapolu do Otranto, stamtąd do Korfu , z Kor-
fu do Aten, z Aten do Alexandryi, taki przynajmniój ma-
254
my teraz ułożony plan podróży; jak go dalsze okoliczno&ci
zmienią, nie wiem. Spodziewam się, że ta podróż będzie
mi użyteczna; chociażby tylko ustaliła moc charakteru , któ-
rego potrzeba do przedsięwzięcia i wykonania rzeczy połą-
czonój z trudami znacznymi: to już dosyć będę z ni^j miał
korzyici. Obaczę nowe kraje, nowych ludzi; będę żył z ni-
mi, będzie mię nosił wielbłąd karawany i pomyślę o śmier-
ci na grobie Chrystusa. Będę się tam modlił za tych, któ-
rych kocham, a potem z sercem pełnóm pamiątek i obra-
zów wrócę do jakiej cichej europejskiej samotności.''
Ta podróż wschodnia stanowi najwięcej zajmujący, najtre-
ściwszy i zarazem najpoetyczniejszy okres w życiu Słowackiego'!
w całej korespondencyi jego do matki. Żałować tylko należy, że
nie mamy wszystkich listów, w których udzielał swoich wrażeń
w ciągu owego czasu. Przez ciąg 10 miesięcy — tak dhigo bo-
wiem podróż ta trwała — wyprawił Juliusz do Krzemieńca w ogó-
le pięć listów z dokładnemi sprawozdaniami ze wszystkiego, gdzie
był i co widział. Dwa pierwsze z tych pięciu listów gdzieś po
drodze przepadły. Jeden z nich datowany był z Aten, z miesią-
ca września; drugi pisany był w Alexandryi, w jakie półtora
miesiąca potom. Tych dwóch listów nie ma więc w zbiorze, i
dlatego też nader niedokładne będą szczegóły nasze o tój piel-
grzymce poety, o ile takowa dotyczy Grecy i i północnego Egiptu.
Potom pisał do matki jeszcze trzy razy; to jest z Bajrutu w lu-
tym (1837) posłał do Krzemieńca dwa listy, niezwłocznie jeden
za druńm, a trzeci list, który był pisany na morzu śródziemnóm
na dni kilka przed zawinięciem do portu, w czerwcu rzucił na
pocztę w Liwumie. Te trzy numera znajdują się w zbiorze i
z nichto czerpiemy wszystko, co poniżej nastąpi.
Ażeby zacząć od ogólnego obrazu usposobień wędrowca na*
ftzego w ciągu podróży, stawię na czele następujące miejsca, wy-
jęte z listu pisanego d. 17 lutego 1837 w Bajrucie.
. . . ^Sześć miesięcy włóczę się jak waryat po świecie ;
widziałem tyle rzeczy, że nie pojmuję, jak oczy moje mogły
wydołać zmysłowi wzroku; czułem wiele, byłem wesół, zar
chwycony, płakałem. Miałem całe dni pełne dumań, całe
miesiące pełne roztargnienia, i dwie wielkie niespokojności,
to jest niespokój o Ciebie , i drogą niespokojność , że się Ty
O mnie troskać musisz*". ..
• •.^tTwaźani jut podróż rooję la •kończoną prawie:
zwiedziłem Grecyą, Egipt, Syryą, Palestynę, i przybyłem
do miasta portowego Bajrut, sisyA ruszę prosto do Włoch.
Czekam tylko, aż piękny czas nadejdzie i podróż moi$ką
zupełnie bezpieczną aczyni. Na miesiąc Jnb dwa zamierzam
ndać się .do klasztoru Bel-chesz-Ban. Tam będę pędził
życie samotne, do szwajcarskiego podobne; towarzystwem
mojćm będą zakonnicy ormiańscy' i jeden malarz Rzymia-
nin, który do kościda maluje obrazy. Miejsce, kt^ obra-
łem na odpoczynek, jest jedno z najładniejszycli w Syryj.
Spodziewam się, że mi bardzo będzie przyjemnie spędzić
trochę czasu w zaciszy na rozmyślaniu , łx) chociaż podróż
ta bardzo mnie zajęła, nieraz tęskniłem za spoozynkiem i
spokojnoicią donkn w Paąuis. Pomimo wielu niewygód i
złych przepraw zdrowie moje służy mi przewybomie; i kie-
dy mój towarzysz (Zenon Brzozowski), silniejszy stokroć
ode mnie, nie mógł uniknąć lekkiego zapalenia oczu na
łódce nilowój, ja zupełnie obszedłem się beŁ lekarstw, ja-
kich nam dostarczył pewny nasz zodak doktor w Kairze.
Dziesięć dni ciągłój słoty wytrzymałem na koniu , ciągle wę-
drując ku Jerozolimie. Ale o t^m wszystkióm napiszę Ci
moja droga obszernie w drugim listku**...
...^Moja Mamo, do której ja z różnych stron świata
ciągle wracałem myślą, chcąc się z Tobą podzielić każdym
widokiem, każdóm wrażeniem; dlaczego Ty nie możesz być
choć przez kilka chwil ze mną , teraz w tej chwili . . . abym
mógł płakać położywszy twarz na rękach twoich... Spokoj-
ności! Byłem nad jeziorem, gdzie niegdyś Chrystus z taką
spokojną pokazywał się twarzą, choć bardzo cierpiał w głę-
bi serca**...
O Grecy i zaledwie tę krótką wzmiankę spotkać można
w jednym z późniejszych listów:
...„Grecya pełna ruin przeoudownych podobała mi się
bardzo, i bardziój niż Rzym mnie zachwyciła. Egipt za-
tarł Grecyą wmojój pamięcL Nic cudowniejszego nad ruiny
nad Nilem będące. W liście z Alexandryi pisałem, jakie-
gom wrażenia doznał, widząc się pierwszy raz w oryental-
nem mieście, i żałąję tego listu, bo już teraz niepodobna
byłoby tego opisać.** (d. 11 lipca 1837 z Liwnmy).
W Alexandryi wylądował Słowacki dnia 21 czy 22 pa-
ździernika ( 1 836). Dwa dni przedtóm, napisał prześliczny ów „H y m n
o ZAchodeie słońca na morzu**, zaczynający się od słów:
i&6
^Smutno mi Boźd! dla mnie na Zachod£i«
Rozlałeś tęczę blasków promienistą —
Przede mną gasisz w lazurowej wodzie
Gwiazdę ognistą —
Choć mi tak niebo ty złocisz i morze,
Smutno mi Boże!**
Dnia 22 października, w gospodzie alexandr^skiój wypoczy-
wając po fiiewczasach podróży, złożył drugi wiersz, także dopiero
drukowany między pośmiertnemi dziełami, „Do Teofila Jann-
newskiego^.
W niewiele dni pot^m, nie zatrzymając się dłużój w Ale-
xandryi, wsiadł na łódkę nilową i pogonił za przyjacielem swoim
Alexandrem Hołyńskim, który go wyjazdem swoim z Neapolu
wyprzedził i bawił wtedy gdzieś w głębokim Egipcie, koło posą-
gów Memnona. Pierwszą stacyą wtój żegludze Nilem było Kair o.
. . . „Dnia 28 października przybyłem łódką do Kairo.
Pyszne miasto, piramidy z daleka widać było, pełno lasów
palmowych, całe przedmieście w ogrodach. Na drugi dzień
po przybyciu do Kairu odbyłem podróż do piramid. Oba
(Słowacki i Brzozowski) byliśmy na małych osiołkach, i
dziwnie na tóm stworzeniu maleńcy wydawaliśmy się przy
olbrzymich gmachach granitowych. Piramidy jednak nie tak
mnie zadziwiły ogromem. Beduini w białych płaszczach zbie-
gli się zewsząd, aby nam służyć za przewodników, i biorąc
nas za ręce , wciągali przez ciemne , granitem wykładane
korytarze aż do małych pokoików we wnętrzu piramid bę-
dących, w których stały dwie niegdyś, dziś tylko jedna
granitowa trumna. Wyszedłszy z ciemnych piramid, zaczą-
łem się drzóć po kamieniach aż na ich szczyt, wciągany
zawsze za ręce od dwóch Arabów. Byłem na szczycie naj-
wyższo] piramidy. Cudowny widok! Szczyt Faulhoma, ko-
puła Św. Piotra, Wezuwiusz, piramidy, były to dla mnie
jak najwyższe gałązki na drzewie, na których ja, biedny
ptaszek wędrujący, siadałem na chwilę, aby odetchnąć. Wi-
działem więc piramidy! ale' zato straciłem obraz, który so-
bie o nich jna^oja .imaS&acya tworzyła. W Kairze' uliczki
małe, mnóstwo sklepów; przed wyjazdem z tego miasta
pokazano mi w sklepie biały płaszczyk z wełny, robiony
w Tunisie, a zwany burnus. Wybrawszy najcieńszy, jaki
tylko był na wschodzie, kupiłem go dla Ciebie, moja droga,
S53
myiląc , i^ Ci do przebędzio obwinąć się W niego jAk w iek'
kie i miękkie prześcieradło i tak leżeć na swojćj maleńkiej
kanapce. Mój towarzysz obiecał mi, że cię ten płaszczyk
tanetaiiski dojdzie. Drugi taki płaszcz, ale gruby i pospoli-
ty, okrywa mnie jadącego na koniu, a w Jeruzalem nada-
wał mi postać Krzyżaka. Widziałem targ niewolników i je-
dne ładną Ąbisynkę, za którą dawano joż 1000 fr.''
...^6 listopada wziąwszy na miesiąc łódkę z o&miu
marynarzami, którzy zupinie byli na nasze rozkazy jak
niewolnicy, puściliśmy się Nilem ku pierwszój katarakcie,
szukając spotkać się z dwoma Hołyńskimi, którzy nie do-
czekawszy się puścili się przed nami w tę drogę.'^ I^iczna
podróż! Rysowałem wiele, słowa ł)owiem były niedoBtate*
czne do wydania wszystkiego, co uderzało w oczy. Mnóstwo
żórawi lecących po błękicie, mnóstwo innych ptaków wo-
dnych, chmury gołębi unoszące się nad wioskami, wiose-
czki z ziemi bite, najczęściój w lasadi palmowych stojące,
czasem ogromne skały i sępy wielkości człowieka siedzę
o zachodzie słońca na górach, nareszcie przy Siut pierwszy
krokodyl leżący na piasku, dla którego porwaliśmy się od
stołu, aby mu się z bliska przypatrzeć, wszystko to tworzy
teraz w imaginacyi sen bardzo piękny^... (z listu datowane-
go z Bajrutu d. 17 lutego 1837).
Przerywam to opowiadanie, aby nawiasowo nadmienić, że
pomimo uwagi o ^niedostateczności idów'' do wydania wrażeń ta-
kiój podróży, znalazło się jednak kilka rzeczy w pozostałych jego
papierach, które poeta napisał pod wpływem wrażeń na miejscu.
Jestto najprzód wiersz „Odwiedziny piramid,*^ z datą dnia
2 listopada 1836; i drugi pod tytułem „Rozmowa z pirami-
dami'' (oba ogłoszone dopiero w zbiorze pośmiertnym). Dalój li-
ryczna pieśń nosząca nazwę „Na Nilu." Nakoniec znany już da-
wniój, bo dołączony do Lilii Wenedy „List do AlBxandra
H(ołyńskiego) pisany na łódce nilowój." Już początek
tego wiersza maluje dokładnie sytuacyą:
Rozdzielił nas gościniec płynnego szafiru;
Ty w Tebach, ja dopiero wypływam z Kairu.
Spodziewałem się niegdyś, że miło nam będzie
Złączyć na Nilu skrzydła okrętów łabędzie;
Razem odwiedzać mumii balsamiczne składy,
Razem oczy w nilowe rzucać wodospady
Tom I. 35
256
I rasem jako dawniej, kończyć spńr zacięty
O cień Chrystusa z drzewa przez Woltera zdjęty.
Dziś próżno cię wyglądam i próino mię czekasz,
Wiatrem, który mię niesie za tobą, uciekasz;
A twój brak tak mi serce w podróży oziębia,
2em przedsięwziął do ciebie pisaó przez gołębia."" itd.
Co się tyczy rysunków wspomnianych w liście powyższym,
i te się także znalazły . pomięd:zy pozostałymi papierami poety.
Leżą właśnie przede mną. Są z nich jedne wykonane ołówkiem,
drugie akwariami. Jest ich wszystkich 15, mają daty począw-
szy od 27 października do 26 listopada (1806). Niektóre z nich
wcale się Słowackiemu udały, i może by warto było daó je do
jakiego obrazkowego ' pisma peryodyczuego.
Dnia 19 listopada przyszło wreszcie do upragnionego spo-
tkania się z Hołyńskimi. Wszystkie szczegóły tój miłój sceny tak
wtedy w pamięci Słowackiemu utkwiły, że jeszcze w rok potom,
w Florencyi. bawiąc, spisywał owo zdarzenie, jakby się działo
właśnie przed jego oczami.
• . . -Wiedząc już, że jakieś łódki cudzoziemskie są
w pobliżu, wziąłem strzelbę na mmiona i z jednym Ara-
bem puściłem się przed łódką baszą brzegiem, aby się mie-
szkańców wiosek o tych cudzoziemcach wypytać. Po godzi-
nie drogi cgrzałem z daleka ich pawilony w jednym z ka-
nałów nilowych i spostrzegłem dwóch młodych w europejskich
ubiorach na na piasku. Pędem bióc zacząłem do nich, młod-
szy brat skoro mię pbaczył, także zaczął bióc ku mnie i
rzuciliśmy się w uściski zobopolne, dumni ze spotkania się
na tój ziemi cudów. Wkrótce nadjechała łódź z Zenonem,
którego już mój Arab uprzedził, że znalazłem tych, za
którymiśmy ścigali. Wszyscy więc razem, służącym powie-
rzywszy straż łódok, poszliśmy do oddalonój o godzinę dro-
gi Dendery. Największy ten po piramidach gmach w za-
chwyceniu nas pogrążył. Chodziliśmy między kolumnami, jak
odurzeni ; siadaliśmy na ziemi , rozmawiając z litością o wo-
jażerach europejskich, którzy takich cudów wystawić sobie
nie mogą; słowem nakarmiliśmy oczy, serce i zamknęliśmy
do serca dzień pamiątek tak cudowny, że nawet przyjaźń
nasze między nami powiększył. Potom Hołyńscy zaprosili
nas do łodzi na obiad, a my ich na poncz wieczorem do
aso
siebie. O godzinier 12^ w peej roąjeohaliśiay się; toirarzysze
nasi bowiem już wiaeali z katarakty, my zań dopiero jecha-
liśmy do nićj. Łódki ich ze śpiewem majtków oddaliły się
szybko wodą niesione, nasz zaś okręcik przeciwko wodzie
płynął z trudnością i łamał księibycowe fale.^ (Florencya,
d. 24 listopada 1837).
Przyjechawszy do katarakty, wzięH na dziśń jeden osiołki i
ruszyli, objeżdżając Nil, do Nubii, ażeby widzieć wysepkę Fiteę,
stawną z ruin i pięknego położenia. Potom skierowali drogę ku
Tebom i zwiedzili tak ruiny tego miasta-, przechodzące wszystko
ogromem,** jako i statuy Memnona o wschodzie i o zachodzie
dońca. Wreszcie —
^Dnia 10 grudnia to jest po trzydziestokilkodniowej
podn^y na Nilu, wróciliśmy do Kairu, gdzieśmy zastali
kilku rodaków już dawniój znajomych, oraz Hołyńskich.
Pięć dni przepędziliśmy znowu w tóm mieście, i potom
siadłszy na wielł>tądy« kupiwszy sobie namiot, t dwoma
służącymi i beduinami, puściliśmy się przez pustynię z Ka-
im do Gazy. Nie wystawisz sobie, droga, jak to dziwnie
siadać na klęczącego wielbłąda, jak się to trzeba trzymać
siodła, kiedy wielUąd się podnosi i trzy razy człowieka
rzuca w różne strony wstając. na nogi; lecz jeszcze nieprzy-
jemniój jest siedzieć na nim, kiedy klęka, zdaje się, że
się dom pod człowiekiem wali. Wielbłądy idąc drogą, pasą
się wonnym tamaryntem, i beduini pędzili nas jak pasącą
się trzodę. Życie takie i podróż taka ma dziwny powab.
Czas był najpiękniejszy. Pierwszą noc spaUśmy w grobowcu
świętego tureckiego; była to mała biała kapliczka z kopułką:
święty nieboszczyk leżał po jednój stronie, my po drugiój.
Cienki mur nas przedzielał, w którym były dwa okienka
i przez te mieliśmy ze świętym komunikacyą. Wielbłądy
leżały wieńcem koło ognia przed grobowcem, nad tą kapli-
cą rosło wielkie czarne drzewo, w którem całą noc śpiewał
puszczyk. Potom co wieczora rozbijaliśmy nasz podróżny
namiot, przez osiem dni bowiem jedne tylko widzieliśmy
wioseczkę. Małe różne wydarzenia takiój podróży stają się
bardzo znacznemi i urozmaicają się dziwnie. Czy to kilka
gazeli skaczących po stepie, czy ślad hyenyj czy spotkanie
karawany, czy widok samotnego beduina, który ze swoim
wielbłądem przebywa pustynię i obok naszych ogniów swój
ogień rozkłada — nic z tych rzeczy nie jest obojętnem.
Zachody riońca pyszne, krzaki cierniowe palące się lekkim
{Pomykiem jak koronki brabanekie, słowem przyjenma po-
9M
drói w ptLstyni. Joteimy przybyli do El-Arisb, gdeie trze-
ba było siedzieć pod namiotem dni 12 kwarantany. Ale o
t6m i o dalszój podróży w następującym listka*'. (Z Bajni-
tu, d. 17 lutego 1837).
Odsiadi]gąc kwarantanę razem z towarzyszem swoim Brzo-
zowskim (Hołyńscy bowiem byli pozostali w Kairze), doznał Sło-
wacki w t^ miejscu pustem, połoionćm na samem pogranicza
Egiptu a Syryi, rozlicznych przygód, a wcale niespodziewanych.
Ustęp, który poniżój wypisujemy, t^m bardziej jest ciekawy, że
wiele z tych obrazów, zdjętych tu z natury, odnajdujemy i w pię-
knym jego poemacie: Ojciec zadżumionych w El-Arish.
-Teraz opiszę Ci moje kwarantanę w pustyni przy
maleńkióm miasteczku El-Arish. Wystaw sobie, droga,
że po ośmiu dniach podróży w piaskach dano nam na od-
bycie kwarantany 12dniowćj równinę piasku gładką jak
stół, otoczoną wzgórkami piaszczystymi do koła, nic wię-
cój. Wyznaczono tylko miejsce, gdzie miały staó nasze na-
mioty , okre&lono obręb , za który nie mogliśmy przechodzić,
i zostawiono na łasce, pana Boga. Wszakże do maleńkiego
namiociku, który z sobąśmy mieli, przydano dwa drugie,
jeden dla nas, drugi dla ludzi, ale ten ostatni tak podar-
ty, że słońce było w nim panem. Dokoła żadnego mieszka-
nia, gdzieby się było można schronić na przypadek deszczu,
słowem miejsce smutne, którego cisza przerywana tylko
była dalekim szumem śródziemnego morza, i po dwóch in-
nych stronach horyzontu widać było dwa suwtne palmowe
lasy. Rozlokowaliśmy się nareszcie na tym piasku, wygrze-
baliśmy w nim kuchenkę, ja wziąłem namiot wielki, mój
towarzysz w naszym maleńkim rozłożył swoje graty, i tak
zastała nas wigilia Bożego Narodzenia. Wieczorem towa-
rzysz mój dob3rwszy zapomnianego czakana, zagrał mi wiej-
ską kolędę, którój słuchałem z rozczuleniem leżąc na dy-
waniku w mojój budzie. Podziękowałem mu i wieczór nad-
szedł... Wtóm nielM) okryło się chmurami^ burza pioruno-
wa, ale najokropniejsza z wszystkich burz, nadeszła i trwała
całą noc, to jest 13 godzin. Nie motecie sobie wystawić,
jaką okropność miała dla nas obu, leżących w osobnych
namiotach, ta noc bezsenna, którój każda chwila zdawała
się ostatnią, tak gromy były okropne, bliskie i gęste. Świeca
kilkakroć zapalona zawsze gada, deszcz przedarł się przez
płótno namiotu, a kałuże podmywając nasze łóżka pcdożone
na ziemi, zmusiły naft do zwinięcia wszystkiego w jeden
861
pakiet, i sami byliimy parasolami naszych rzeczy. Nako-
nieć nad rankiem ustała burza i deszczyk lekki tylko po-
został. Wyszedłem, aby zobaczyć co się z moim towarzy-
szem stało, i winszowaliśmy sobie wzajemnie. Wtóm pa-
trzę, aż mała rzeczka płynąca przez dolinę wzbiera, prze-
rywa brzegi i białemi krągłemi falami bieży prosto na nasze
namioty. Zrazu nie mogłem pojąć , co to znaczy, tak widok
nowój inimdacyi nowym był dla mnie. Wkrótce poznałem
całe niebezpieczeństwo , i za pomocą sług znieśliśmy namioty
i rzeczy nasze w kwadrans czasu' na mały piaszczysty
wzgórek, a woda zajęła miejsce nasze w dolinie. Tak więc
dzień pierwszy świąt pochmurny przeszedł nam smutno
suszącym się na górze. Głodni, bo o kuchni myśleć nawet
nie było można, przemokli, bez namiotów, spać musieliśmy
na wilgotnym piasku, nakrywszy go mokrą rogoża i dywa-
nem. Potom czas piękny wrócił, i trwał aż do przyjazdu
naszego do Gazy**. (Bajrut, d. 19 lutego 1837).
Wartoby było, aby po tym krótkim, sprawozdawczo tylko
tu rzuconym opisie, odczytał sobie teraz czytelnik cudną przed-
mowę do powieści o Ojcu zadżumionych. Znajdzie w niój
tó^mo — ale tam i strojniój i szczególowiój jest wszystko opo-
wiedziane.
Kiedy minęły doi kwarantany , uklękły znowu wielbłądy przed
wędrowcami naszymi i podniosły się z nimi, ^wyciągając długie,
wężom podobne szyje, ku grobowcowi Chrystusowemu." Wjechali
na ziemię klasyczną Palestyny. Bardzo krótko bawili w miastach
leżących im po drodze. Gazie i Jaiie. Bez wytchnienia dążąc ku
Jeruzalem, stanęli wreszcie u bram miasta d. 13 stycznia (1837)
o godzinie 9 wieczór.
. . . ^Zastaliśmy bramy miasta zamknięte: cisza grobowa,
księżyc, szczekanie psów odpowiadające na nasz stuk do
bramy— niepewność, czy firmany nasze otrzymają nam wej-
ście, czy trzeba będzie ną polu nocować — jakieś wspo-
mnienia krzyżackie... wszystko to pamiętnym mi uczyniło
przyjazd do Jeruzalem. Nareszcie pa dwóch godzinach
otwierają się bramy, zajeżdżam do klasztoru. Szpitznagel*)
*) Alexander Spitznagel , wicekonsul w Jafie , przjjaciel nni-
wertytecki Słowackiego i zapewne brat Ludwika , bawił wtedjr wła-
śnie przypadkiem w Jeroaolimie , o czćm nasz poeta dowiedział tif
po drodze. *
3»2
słysząc, .głos cadzozismców , scłiodń na dół; biorę go za
ramiona, obmcain kn sobie, mówię mu: Oleś! — Nie po-
znaje mnie... Pytam go po kilka razy: jakto? czy mię
nie znasz?... Odpowiada mi po trzykro<i: Niecłi Pan da-
ruje, ale prawdziwie nie przypominam sobie... Nakouiec
musiałem ze ściśnionem sercem wymówić moje imię i na-
zwisko... Jeżeli przykrą mi była ta chwila, to jeszcze
przykrzejsze pożegnanie jego nazajutrz, bo go ani na pół
dnia zatrzymać nie mogłeo^. .. Przyszedł do mnie i wziąw-
szy za rękę, powiedział: do zobaczenia. Odda^rszy mu
uściśnienie, z dosyć gorzkim uśmiechem odpowiedziałem, że
jeżeli wyjeżdża, to już zapewne nie do zobaczenia żegnać
się trzeba... Cały ten dzień było mi smutno. — Z dnia 14
na 15 miałem przepędzić noc u grobu Chrystusa... na
wspomniepie tej nocy tak miałem rozigrane nerwy, że Izy
rzucały mi się z oczu. Noc u grobu Chrystusa przepędzona
zostawiła mi mocne wrażenie na zawsze. O godzinie 7 wie-
czór zamknięto kościół , zostałem sam , i rzucUem się z wiel-
kim płaczem na kamień grobu. Nade mną [tonęło 43 lamp,
miałem biblią, którą czytałem do 11 w nocy; o pół do
dwunasto) weszła do grobu młoda kobieta i męszczyzna,
jak sądziłem, małżonkowie, którzy musieli mieszkać w kla-
sztorze i zrobili wotum odmawiać co dzień pacierz w nocy
na grobie. Jakoż oboje pomodlili się krótko, pocałowali ów
kamień, a potein przyszedłszy do mnie oboje, pocałowali
mnie w rękę. Tak byłem zmieszany, że nie wiedziałem, jak
się znaleść. Wyszli — zostałem sam. — O północy dzwon
drewniany obudził w kościele księży greckich. Różne wiary,
każda mająca swoje mniejszą lub większą zagrodę w tym
gmachu, budzić się zaczęły na głos tego dzwonu. Grecka
bogata kaplica oświeciła się lampami, na górze ormiański
kościółek zapalił także świece i zaczął swoje śpiewy. Kopt
mający małą drewnianą klatkę, przyczepioną do katafalku
pokrywającego grób święiy, także (jak widziałem przez
szczeliny) zaczął w swojej altanie dmuchać na żar i goto-
wać samotne kadzidło. Katolicy także w dalekiój kaplicy
zaczęli śpiewać jutrznię, słowem, po północy ludzie obu-
dzili się, jak ptaszki w gzymsach jednej budowy budzą się,
świergocąc każdy po swojemu o wschodzie słońca... Grecy
na grobie odprawiali mszą, potem Ormianie; o drugiój zaś
w nocy, ksiądz rodak wyszedł ze mszą w imieniu mojej
ojczyzny, a ja klęcząc na tóm miejscu, gdzie anioł biały
powiedział Magdalenie: „Niema go tu, zmartwych-
wstał**, słuchałem całej mszy z głębokiem uczuciem. O
^ 268
trzeciej w nocy znużony posźedłom do klasztora, i spałem
snem dziecka, które się zmęczy łzami. ^ (Z lista jak wyż^j)*
Zwiedzał potćin wszystkie ważniejsze punkta Palestyąy, wspa-
minane w piimie kw: Odbywał pielgrzymkę tę konno. Był n mor
rza Martwego, w Betleem, w wioseczce Jerydio, na Jozefata do-
linie, w Nazaret i w Tyberyadzie, ciężko nawiedzono nieazcięr
idem na krlka tygodni przedtćm. W skutek traęsieaia ziemi
w mieńcie tćm nie zostało ani jednego domu całego i dOO hńń
zginęło pod minami Oglądał jezioro genezaretańskie i rozpamię-
tywał sceny biblijne,, przywiązane do tego miejsca. Caia ta zie-
mia palestyńska wydawała mu się dziwnie urocza, pełna najpię-
kniejszych kwiatów, podobna do różnobarwnego kobierca. ^Góry
tylko, na których stoi Jerozolima, dzikie, niepłodne, nadają te-
ma miastu straszliwą fizyonomią, i okropna jest dolina Jozrfata^...
Wyjechawszy z Tyberyady, w pięć dni stanął w Damaszka,
który choó położony w bardzo pięknej okolicy, mało go zajął i
przypominał mu Kairo. Potom przebył śnieżny Antylibanon i zna-
lazł się piiędzy ruinami Balbeku (dawnego Heliopolis). Niewypo-
wiedzianie ruiny te go zachwyciły. Przypomniał sobie, że kiedyś,
kiedy jeszcze był dzieckiem, leżało w domu rodziców jego na for-
tepianie dzieło wielkie z ogromnymi sztychami, o rainach Ball>e-
ku i Palmiry, które on nieraz wtedy przeglądał.
^Stojąc między kolumnami rzeczywistymi teraz, przy-
pomniałem sobie te ehwile dzieciństwa, i serce moje było
pełne sotLutku.*"
Stamtąd przejechał konno także Łibanon, równie zasypany
i śniegiem, jak Antylibanon, i zjechał do krainy, w którój zastał
f najpiękniejszą wiosnę.
„Jedne drzewa wcale nie straciły zieloności , drugie się
w nią teraz ubierają. Migdały pruszą kwiatem, słońce py-
szne, słowem jestto prawdziwie ziemia obiecana! Nie wy-
ruszę z niój, aż za dwa miesiące* Nie pojadę do Konstan-
tynopola, bo mię to miasto niewiele interesuje; wolę jeszcze po-
znać się z Libanem i z chrześcijańskim ludem Maronitów""...
To było pisane d. 19 lutego 1837 w Bajrucie. Krainą, o
którój mówi, była nadbrzeżna, wzdłuż morza Śródziemnego cią-
gnąca się część Syryi, która niegdyś stanowiła kraik starożytnych
264
Fenicyań. W kilka dni potćm, w Bajrucic, nastąpiło rozłączę^
nie się obydwóch towarzyszów podróży. Zenon pościł się lądem
do Europy i poprowadził na Konstantynopol konie arabskie, które
po drodze kupił. Poeta pozostał w Syryi. Wrócił sam jeden w gó*
ry libańskie i zamknął się tam na 45 dni w jednym klasztorze,
zwanym w języku syryjskim Spoczynek umarłych (Bel-
cheshban). Oto, co o nim pisa^ w kilka miesięcy po wyjlciu już
z tój pustelni:
„Miejsce prawdziwie bezludne, klasztor zbudowany na
skale, dobrzy księża ormiańscy, piękne kwiaty rozwijające
się wiosną na górach, rozległy widok na morze z mojój ce-
li — wszystko to miłe mi zostawiło wspomnienie. Na dowód,
'jak pozyskałem przyjaźń księży, opiszę wam tylko mój wy-
jazd. Dobrzy ojcowie zasmuceni, że ich porzucam, dali mi
wszelkie prowizye na drogę i wino ; lecz kiedy przyszło osła
dźwigającego ładować, pokazało się, że ogromnego butla
wina udźwignąć nie mógł. Radosny byłem z tego zdarzenia,
bo myślałem, że się zdołam wymówić od przyjęcia poda-
runku; lecz niestety! księża wysłali za mną człowieka, któ-
ry na żylastych ramionach przyniósł za mną, trop w trop
lecąc, butel aż do Bajrutu. Gdybym miał jaki mój własny
domek w Europie, schowałbym ten doskonały trunek, aż
się kiedyś zjedziemy ; lecz ponieważ niepodobna mi jest włó-
czyć się z nim po świecie, więc go spijam, czyli raczej co
niedzieli częstuję nim sześciu ojców Kapucynów, którzy na
jednym ze mną okręcie wracają z ziemi świętój , i tym spo-
sobem zyskuję sobie u nich wielkie poważanie i (ponieważ
to są Hiszpanie) tytuł Don do mego imienia. — Ale wróćmy
do klasztoru libańskiego. Przepędzałem dnie całe na duma-
niu; wieczór szedłem do małego źródła, gdzie dziewczęta
wiejskie przychodziły czerpać wodę, i rozmawiałem z niemi
po arabsku, a trzeba wiedzieć, że cały mój arabszczyzny
zasób składa się ze 200 wokabuł bez spójników i przypad-
kowych zakończeń. Nieraz matrony syryjskie dawały mi
rękę, abym je brał za puls, myśląc że jestem doktorem;
każdy bowiem Europejczyk na Wschodzie uważany jest za
doktora. To mnie dziwnie bawiło.**
„Choć życie moje w klasztorze przez 45 dni było do-
syć niezabawne , wyjeżdżając z niego uczułem dziwną tęskno-
tę. Ja miałem przed sobą podróż i włóczęgę — ci spokojni
zostawali w swoich celach . . . dziwnie zazdrościłem im je-
dnostajności życia! Nie zapomnę nigdy wrażenia , jakie uczy-
265
niło na mnie ostatniego ranka ^ kiedym się obudził, stuknie-
nie do Arrm , które rozbudzało śpiących po celach zakon-
ników. Tak było tego poranku, tak miało być jutro, tak
zawsze dla nich — . a ja wyjeżdżałem do Bajrutu, gdzie
miałem wsiąść na okręt i ruszać do Europy, gdzie nikt nmie
nie czeka, gdzie się ja niczego nie spodziewam... Siadłem
Ha koń; przewodnicy i muły z rzeczami szli za mną, po-
t^ człowiek z butlem na plecach — i cała krotochwUnoić
takiego orszaku rozweselić mnie nic mogła. Obejrzałem się,
byłem na dole, klasztor rysował się na niebie, a na dachu
' klasztornym płaskim stały małe czarne figurki. Byli to
księża, którzy ninie oczyma przeprowadzali, — Dzień
Wielkiój Nocy przepędziłem w tym klasztorze, i przyje-
chał umyślnie ksiądz Jezuita , ofiarując mi się na spowie-
dnika. Zrazu nie chciałem- tegD uczynić; lecz jego przyja-
oiehkie nalegania sprawiły, że wyspowiadałem mu się ze
wszystkich grzecłiów mego irycia. Ale kiedyw szarój godzi-
nie poranku ukłęknąłefii przśd nim, chcąc wymówić pierw-
sze słowo: rozpłakałem się jak dziecię, tak mi to przypo-
. mniało dawne lata , dawną niewinność — wszystko , od cze-
go mnie potem długie lata oddzieliły ... Po skończonej Spo-
wiedzi ksiądz wstał, uderzył mię po ramieniu i rzekł: idź
w pokoju! wiara twoja zbawiła 'ciebie.''^ (Z listu pisanego na
mórżu, d. 14 czerwcii 1837): ^
• Przeszło 6 tygodniowy * ten pobyt Słowackiego w klasztorze
Bekheshban przypada na miesiąc marzec (1837) i na skrajne ty-
godnie obu przyległych miesięcy. Czas ten nie był spędzony na
samom tylko „dnmąpiu,^ jakby wnosić można z ustępu powyżój
przywiedzionego. W dalszej osnowie tegoż listu znajdują się te je-
szcze słowa:
^Na górze Libanu pracowałem trochę, i owoc moich
marzeń także ze mną wędruje. Myślałem nawet zamknąć
go w butelce, aby na przypadek rozbicia (okrętu) można
go rzucić w morze i tak coś po sobie ocalić. Ale potom
mnie jakaś religijna wzięła filozofia, i myśląc o marności
rzeczy światowych pomyślałem, że jeśli mnie weźmie, to
niech i wszystko moje bierze Neptun^...
Nie powiada poeta, co pisał w owym klasztorze. Mnie się
zdaje, że mogła to tylko być albo powieść o Ojcu Zadżumio-
nych w El-Arish, albo też Podróż na Wschód, poemat
w sposobie Byrona Childe- Harold, zamieszczony w zbiorze po*
Tpm L 34
266
imiartnym. Kiedy jednakże rozważam cały nastrój wpierw wy*
mienionAj powieści, nastrój nader smętny i poetyczny, i porówny"
wam z nim ówczesne usposobienie poety, dumającego tak samo-
tnie w ormiańskim owym klasztorze: to mi się zdaje, jakoby da-
leko było prawdopodobniejszóm przypuszczenie, że owato powieść
wtedy powstała, aniżeli żeby tam miał był Jnliosz nad ^Podró-
żą** pracowad. Ton tego poematu jest zbyt już wolny, szyderczy
i niepoważny, by to miał być owoc i zarazem odblask tej religgnój
końtemplacyi autora, w jakiój go tam widzieli&my. Daleko wła-
ściwszą jest rzeczą odnosić Podróż do czasu spędzonego późniój
we Włoszech, a mianowicie w Florencyi.
Jakoś dnia 6 albo 7 kwietnia, pożegndi się Juliusz z za-
konnikami Libanu i powrócił do portowego miasta Bajrutu. Nie
znalaBł w porcie, jak się był spodziewał, żadnego okrętu odpły-
nąć mającego do Europy, i długo musiał czekać na okręt. Z tój
przyczyny w Bajrucie przepędził z jakie 40 dni w hotelu. Pierw-
sae dni takiego tam siedzenia były dla niego nieznośne, mimo
uczynności konsula , który mu książek do czytania pożyczał i nie-
raz go z uprzejmą gościnnością do domu swege zapraszaŁ Nakoniec
jednak zdarzył los, że przyjecłiał tam z Jerozolimy staney Ho-
ły&ski, brat Alezandra, przyjaciela poety. Znajomość Słowackie-
go z starszym Hołyńskim była dotąd tak mało znacząca i przelotna,
że zaledwie się mogła uważać za znajomość. Widzieli się tyłka
raz jedyny wtedy nad Nilem, kiedy to walnie wszyscy oglądali
ruiny świątyni w Denderze.
^Nie znałem go i myślałem, że w towarzystwie jego
me znajdę przyjemności; ale przeciwnie, on sam pierw-
szy zbliżył się i związał aę ze mną. Całe dni potom prze-
pędzaliśmy razem chodząc na spacery, rzucając spojrzenie
ukradkiem na zakryte wschodnie piękności. Ulubionóm miej-
soem naszem był cmentarz w Bajrucie, gdzie co wieczora
siadaliśmy razem na marmurowym turbanie, patrząc na
morze i słuchając płaczu tureckich kobiet, które na grobo-
wcach znajomych rozścielały bukiety kwiatów, niezmordo-
wane w oddawaniu czci zmartym , wierniejsze niż nasze kO'
biety wspomnieniom. Marzyłem kiedyś będąc dzieckiem o
takich cmentarzach, o takich cyprysach, jakie teraz wi-
działem na oczy... Słowem dobrze nam było, i mnie do-
brze, bo znalazłem w nim przyjaciela. Kiedy miałem wy-
267
jeidiać, Hołyński my&Iąc, że może moja kiesa wypróżniła
się, różnymi sposobami starał się wszcząć dyskurs o pie-
niądzach. Nareszcie jednego wieczora zaczął mówić — za-
jąknął się i przestał; ścisnąłem go za rękę, kończąc sam
zaczętą przez niego frazę. Dobry chłopiec, rzucił mi się na
szyję i rozpłakał się rzewnie łzami, usiłując koniecznie,
abym Wziął u niego 2000 fr. Z największą trudnością wy-
mówiłem się od tego i musiałem go przekonać , że mam
pieniądze wystarczające mi na powrót do Europy... Ale łez
tych nigdy nie zapomnę, i Ty go, droga moja, za to wiem
że kochać będziesz. Ostatnie dni przepędziliśmy razem.
W wigilią mego wyjazdu razem byliśmy na balu u mojego
konsula. Ładna to, jak na Bajrut, była feta: fajerwerki,
balon puszczony, dziedziniec zamieniony w salę do tańca,
kilka kobiet wschodnich w arabskich ubiorach, żony konsu-
lów itd. Tańcowano przy pozytywku; bo fortepiany choć
są, lecz aby je nastroić, do Europy instrument posyłać
potrzeba. — Muszę Ci tu także napisać , że mi rodacy moi
zrobili reputacyą poety ; więc wszyscy ubiegali się , abym
z nimi gadał, i od czasu Łamartina naznaczyli mój pobyt
pierwszą kreską. Dosyć mi to było miło, zwłaszcza że po
tym balu nazajutrz miałem wsiąść na okręt i puścić się
w daleką podróż. Była więc w tóm jakaś poetyczaość, któ-
rej wyrazić nie potrafię**. (Z listu, jak wyżej).
Nazajutrz po tym balu rozstali się nasi przyjadełe ze 8oł)ą
i z Bajrutem. Słowacki wsiadł na okręt i pożeglował do Cypru,
a Hołyński, który nie chciał już w tern mieście zostać potom
ani godziny bez niego i dlatego też już pierwej był rzeczy
ftwoje wyprawił naprzód, dosiadł konia i ruszył w góry libańskie
do cedrów Salomona. Było to jakoś w pierwszój połowie maja.
W dobry miesiąc pdtóm znajdował się nasz wędrowiec na
morzu już gdzieś niedaleko włoskiej Liwumy, i pisał list (dato-
wany z d. 14 i 15 czerwca), list ostatni z podróży, w którym
udzielał matce spostrzeżeń swoich zebranych na pokładzie okrętu.
lżycie moje na statku jest bardzo jednostajne.
Wstaję przed wschodem słońca i obserwuję gwiazdy, w któ-
rych się teraz głęboko zaciekam, pomagając często oku na-
szym okrętowym teleskopem. Potim widzę czerwieniące się
niebo, koguty na rzeź przeznaczone pieją i głos ich dzi-
wnie się wśród morza wydaje, przypominając spokojność
życia wiejskiego; kot okrętowy wychodzi igrać ze mną, ży-
268
wy i wesoły o godzinie porannej; potem wschodzi słońce, a
pokład okrętowy czerni się od liabitów sześciu mnidiów,
rzucających spokojne łoże; potom kawa, ranne godziny za-
jęte czytaniem, marzeniami— przy obiedzie nieraz mój butel
budzi wesołość... Po południu o godzinie 5 cały okręt od-
mawia głośno różaniec do Najświętszej Panny, prosząc ją o
wiatr dobry... i nakoniec wzywa swoje rodzinną Madonnie
de Monte Negro, aby się opiekowała nim i o wiatr pomyśl-
ny prosiła... Wieczerza i obserwacye gwiazd wschodzących
dzień mój kończą... Czasem z którym z mnichów gram
w warcaby . . . Nakoniec piszę dziś ten list na mojój szlLatoł-
ce na kolanach, siedząc na pokładzie okrętowym i ciesząc
się, że po trzydniowój ciszy zawiał nam wiatr dobry i do
portu Liwurny prowadzi.
. . . „Podróż morska miała dosyć dobry wpływ na mój
charakter. Przywykłem być z kim ciągle, nie mając oso-
bnego pokoju, gdziebym się mógł zamykać... Przywykłem
do wielu niewygód, przekonałem się, że obiad bez mięsa
obejść się może i że należy czasem pościć, tak jak nieraz
pościliśmy z Zenonem, żyjąc przez dzień cały ryżu garste-
czką, przy niedzieli tyll^ jedząc kury. Zdrowie moje pra-
wdziwie cudownie mi :|fei^łó:' Spałem nieraz na wilgotnój
ziemi pod namiotem M^ jMeibrze, i zdrowszy teraz jestem
po tóm wszystkióm, niż pfócdtem. Słowem, uznaję nad so-
bą samym opiekę Boga i ufam, że ją nie tylko nade mną,
ale i nad Tobą rozciągnie , bo inaczej cobym ja robił na
ziemi? — Dziwnem teraz będzie bardzo dla mnie przejście
z życia wschodniego do zwyczajów europejskich: widzieć, ie
znakiem uszanowania nie jest już nakrycie głowy, a zdjęcie
trzewików; że obrusa nie kładą pod stołem, ale na stole;
że ludzie nie jedzą palcami , że pozdrawiając kogo nie przy-
tykają ręki do ust i do czoła ' ani do serca , jak w zie-
miach arabskich ... Wczoraj jadłem nową potrawę , był to
żółw morski, któregośmy ułowili śpiącego na wodzie. Mięso
jego dobre , wonnością wydawało się trochę do łososia podo-
bne.' Prowizye nasze wystarczały nam do końca, woda się
nie zepsuła, kury potłuściały; trzy barany, długo nas swoją
figurą bawiące na pokładzie okrętowym, już nie ezystają;
a śmierć ostatniego była opłakana rzewnemi Izami przez
okrętowego chłopczyka, który się był do zwierza przywią-
zał jak do braciszka i ze strony barana podobne przywią-
zanie uzyskał 9 tak że baś biedny, póki żył, jak pies bie-
gał za nim. —
269
.... ^Mam ufnoić, że ta podróż zapełnię bezużyteczną
nie będzie. Tyle nowych obrazów tkwi teraz w mojój pa-
mięcL Przyszłoió będzie oię dziwnie w mojój głowie na ta-
kióm ile odb^aó. Choćby tylko promień takich pięknych
wapomnień miał upaió na staroić moje, jeżeli dożyję sta-
ro^.:. Kiedyi, nsiadłszy z Tobą na cmentarzyku krzemie-
nieckim, l)ędę G opowiadał o grobach dawnych i wielkich
ludzi , i o pomnikach . starych wieków. A słuchajlgic moich
wsponmień, będziesz się tak u&miechaó, jak niegdyi słu-
chając marzeń moich o przyszłoici** . . . (Z listów z dnia 14
czerwca i 19 lutego 1837).
c7^^:Aiyo
JULIUSZ SŁOWACKI
JEGO ŻYCIE I DZIEŁA
w STOSUNKU DO WSPCk^fZESNĆ j EPOKI.
TOK DRUGI.
mmi mmm
JEGO ŻYCIE I DZIEŁA
w STOSUNKU DO WSPÓŁCZESNEJ EPOKL
PBSBS
ANTONIEGO MAŁECKIEGO.
Tom dbugł
LWÓWT.
NAKŁADEM AUTORA.
1 DRUKARNI ZAKliADU NARÓD. IM. OSSOLIŃSKICH.
Pod b«spo<r. tan^dMU upnyw. dxi«rtawcy Ale«. Vof te.
1867.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Druga połowa roku 1837 i calj .1838. -^ Przybycie do Łiirorno —
kwarantana — smatna wiadomość z domu. — Poeta osiada we Flo-
rencyi — przywij|zane do miasta tego wspomnienia Danta -*- towa-
rzyskie stósunkL — Wiersz „Do Księgarza* — Poema Piasta
Dantyszka o piekle — „Podróż na Wschód.** — Znajo-
mość z księżna Suryilliers — mania mazykalna we Włoszech. —
Niespodzicwanjr episod w życiu — p. Aniela M. — Sonety. —
Zygmunt Krasiński wFlorencyi — korespondencya Słowackiego z ma-
tką na czas dłuższy przerwana — wyjazd jego do Francyi. — Na
kilka miesięcy przedtem druk Anhellego, jako też Poematu o
Piekle, — Eozbior krytyczny Anhellego.
Dnia 17 czerwca 1837 okr#, na ktńrym wracał Słowacki
ze Wschodu, zawinął we Włoszech do portu. Był to port miasta
Liworno. Stosownie do obowiązujących tam w czasie owym prze-
pisów, podróżni przybywający ze Wschodu zmuszeni byli zarae
po wyjściu z okrętu odbywać kwarantanę. I Słowacki formalności
tój przykrej poddaó się musiał. Klauzura ta trwała dla niego
przeszło 3 tygodnie. Dnia U lipca dozwolono mu przenieść się
wreszcie do miasta. Wtedy kazał się zawieść do tegoż znowu ho-
telu, w którym nocował rokiem pierwej, kiedy spieszył z Gene-
wy do Rzymu powitać krewnych, którzy tam na niego czekali.
Dziwnym trafunkiem, dano mu teraz nawet teńsam znowu pokoik,
który i wtedy zajmował. Chętnie dał się wprowadzić do numeru
tego Słowacki. Miło mu było widzieć się przez dni kilka w ką-
ciku , którego wszystkie sprzęty odświeżały mu w pamięci tę prze-
szłość tyle jeszcze nie dawną, a tak zupełnie jednak różną od
cliwil obecnych. Przed rokiem miał przed sobą krainę, o którój
TomlL i
piękno&ciach mówiła mn wyobraźnia wszystkimi nrokami poezyi.
Miał zobaczyć Rzym i wszystkie przepychy jego. Wiedział, te
w nim oczekoj^ go i coń droższego jeszcze, aniżeli wszystkie prze-
pychy &wiata — rodzina, przywiązana do niego. Teraz widział się
opuszczonym przez wszystkich swoich — może na zawsze. Wra-
cał z iwiata poezyi w stosunki znane sobie, powszednie, rzeczy-
wiste, Ttregalowane aż do przesytu — pełne prozy, tęsknoty, sa-
motności — nawet fizycznie blade i wypłowiałe w porównaniu
z tern wszystkiem, zczóm się poż^ni^,..
^Prawda to, co powiadają ludzie wschodni, że kto raz
tamtego powietrza zakosztował, to jeżeli może, nazad tam
znów powraca pomimo wszystkich niewygód ciągłej podróży.
Tak tam dziwnie lekkie jest życie, że mi teraz Europa
eienmą się wydaje. Poczerniały domy — zgęstniało powie-
trze — na zwierciadło marzeń ktoś chuchnął i zamglił
szkło... Chciałbym jeszcze raz być na Libanie.^ (z listu
« dnia 24 listopada 1837 r.).
Przez cały czas wędrówki swojój po różnych częściach świata
, nie miał Słowacki ani jednego listu od matki. Inaczej to być nie
mogło. Matce Juliusza nie było nigdy wiadomo,, gdzie syn jej
bawi i jak się długo w którói^ miejscu zatrzyma. Odbierała listy
od niego zawsze znacznie po czasie. Niektóre z nich ginęły nawet
po drodze. Nie było zatóm możności utrzymywać z nim jakąkol-
wiek korespondencyą , dopókiby nie powrócił do Europy. Juliusz
to pojmował i nie spodziewał się też, dopóki podróż trwała, ża-
dnych wiadomości z Krzemieńca. Lecz teraz — wychodząc z kwa-
rantany — niecierpliwie i z bijącem sercem wyglądał chwili, która
mu przyniesie owe listy, jak się spodziewał, czekające już na nie-
go w tóm włoskióm portowóm mieście. Trwoga go zdejmowała na
tę myśl, co w nich wyczyta. Co się tam dzieje w jego kółku
rodziimem? czy matka zdrowa? czy wszyscy... Nie śmiał nawet
domówić końca tego pytania. A jednak nasuwało mu się ono po-
mimowolnie i ciągle, jak widmo jakie, przytomne i nurtujące
w głębi tajemnych jego myśli. Nadaremnie się opędzał przed cięż-
kiem jakiómś przeczuciem , które go dręczyło, ilekroć o Krzemień-
cu pon;iyśIał.
Pierwszy list, który otrzymał i który w rze$tzy samój jąt od
kilka tygodni na niego czekał, nie zawierał w sobie nic takiego,
coby było mogła usprawiedliwić owę trwogę ^ j^^kiej doznawał. Do*
nosiła mn w nim matka, że się powodzenie i zdrowie wszystkich
w domu w tymaamym znajdiąje stanie, co dawniój. W dni kilka
potom doręczono Słowackiemu list drugi — i teraz dopiero na-
stąpiło, czego się on obawiał i co przeczuciem przewidywał przeć
cały czas przymusowego pobytu swego w zamknięciu kwarantany.
W liście było doniesienie o nowym zgonie w gronie rodziny. Za
tylu innemi drogiemi mu osobami, których nie miał biedny nasz
tułacz nigdy już w życiu oglądać, poszedł i ojciec jego matki,
pątryśrciia całej famiKŁ'
„Więc już i ten starzec w kontuszu, którego pomar-
^ szczone powieki błyszczały łzami przy moim odjeździe, nie
przywita mnie wracającego 1 — Nasza rodzina podobna jest
do żórawi, które widziałem na pustyni egipskiój. Jeden się
porwał-r- wszystkie za nim poleciały długim szeregiem w hłę^
kit — i wkrótce jęku ich słychać nie było.** (Z listu, z dnia
21 sierpnia 1837, pisanego z Florencyij.
— Nie mając powodu dłuższego przebywania w miofcie , wa-
żnem jako punkt handlowy, ale jak wiadomo bardzo mało posia-
dającym w swych murach takich warunków, któreby zająć mogły
umysł artysty albo poety, po dwóch czy trzech dniach wypoczyn-
ku porzucił nasz podróżnik Łiworno i pojechał do stolicy Toska-
nii. Było to w połowie lipca. — Słowacki nie umiał w owym
czasie zdać sobie dokładnie sprawy z t^o wszystkiego, co wzglę-
dem siebie zamierza na przyszłość. Mianowicie nie wiedział zg(da, ^
które miasto i któryby kraj obrać sobie za miejsce stałego odtąd
pobytu. Florencyi, pod tylu najróżniejszymi względami ciekawój
i zdolnój zająć każdego, kto tylko szuka duchowego pokarmu i
wielkich wzorów sztuk pięknych, słynącój z cudnego położenia
w najprzyjemniejszój części Włoch całych, ojczyzny tylu znako-
mitych pisarzy i w ogóle kolebki całój pięknej literatury włoskiej —
Florencyi mówię nie znał naówczas wcale jeszcze poeta nasz.
Owoż właśnie z tego powoda postanowił tam się udać i tam spę-
dzić przynajmniej kilka najbliższych miesięcy, dopókiby mu oko-
liczDoici nie pozwoliły powziąć ostatecznych zamiarów nadal co
do swego losu na świecie. Był w owych latach we Florencyi osia-
dły od dość dawnego już czasu malarz Polak, nazwiskiem Zai-
dler, rodem także z Krzemieńca, dobry znajomy całej Słowa-
ckiego rodziny. Juliusz wiedział o jego tam bytności już przedtem
i zaraz za przybyciem swojem do miasta dopytał się o niego.
Przy Zaidlera pomocy wyszukał sobie mieszkanie, składające się
z dwóch gustownie umeblowanych pokoi, za które płacił mie-
sięcznie 27 franków. Było ono położone na ulicy Via dci banchi
pod numerem 4216. Później mieszkanie to zamienił na inne —
w domu własnym Zaidlera.
Życie Słowackiego we Florencyi, o ile z listów jego wnosić
można, nie było połączone z tym pożytkiem i z temi przyjemno-
ściami , z jakiemiby niezawodnie było połączone nie tylko dla in-
nych, lecz nawet i dla niego samego — wśród innych okoliczności.
Serce jego było stęsknione. Piękności natury, skarby sztuki już
mu nie wystarczały. Raczej przesycony on już był Vrażeniami
tego właśnie rodzaju, przeżywszy pod ich wyłącznym wpływem
tyle już czasu samotnie. Potrzebował on teraz raczej towarzystwa
ludzi, ludzi znajomych, blisl^ich, kochających, kochanych. Silniej
niż kiedy, tęsknił do kraju i do rodziny. Przenosząc się myślą
daleko, patrzał na to wszystko, co go naokół otaczało, obojętnie.
Wśród przepychu rzeczy, które drugich zachwycają, często się
nudził.
^O jakżebym chciał usiąść kiedy na trawie przed dom-
kiem Teofila, wtenczas kiedy Ty matko masz przyjechać
^ wieczorem I • . Widzieć na drodze pył przybliżając^o się po-
wozu, który mi Ciebie przywozi— potem rzucić się w Twoje
objęcie — wypłakać się z wszystkich żalów na Twojóm ser-
' CU — wyskarżyć się Tobie ze wszystkich zawiedzionych
nadziei i uspokoić się nareszcie przed słońca zachodem, aby
widzieć, )ak ta złota gwiazda zachodzi nad Teofila łanami —
cicha — rozpromieniona — podobna jasnemu żywotowi po-
czciwego człowieka... Za jeden taki spokojny wieczór, za
jeden taki zachód słońca oddałbym wszystkie dni zachodnie
mojego życia**...
. • . „Od czterech prawie lat miałem zawsze koło siebie
rodzaj familii. Zawsze kilka godzin w dniu przechodziło
mi z ludźmi. W podróży nawet zawsze miałem jedne różową i
uśmiechającą się twarz koło siebie. To też teraz często się
sam znajdując w mojóm samotnem mieszkaniu , zadziwiony je-
stem długością cicliycli godzin, zwłaszcza wieczorem. Kilka
listów z Genewy przyczyniło się do tej nicspokojności. Tam
przekonani byli , że ja wyszedłszy z kwarantany, zaraz nad
jezioro Lemanu polecę. Nie widząc mię, dziwią się — pła-
czą*— nareszcie myśląc, że mi brak pieniędzy przeszkadza,
nastali mi przed kilku dniami jakąś osobę, która cłiciała
mi koniecznie pożyczyć na konto pani Patteg tyle franków,
ilebyni potrzebował. Ujęło mię to, choć nie przyjąłem pie-
niędzy. Teraz odbywam z sobą wielkie walki, czy jechać,
czy nie , — i chciałbym mieó kogoś, coby mi tę wątpliwość
rozwiązał. Nieraz mię wabi mój spokojny kominek w Gene-
wie, moje drzewa i fijołki kwitnące w złotem zimowem
słońcu. Nieraz zatrzymuje mię przypomnienie różnych nie-
przyjemności, od których wyjazdem do Włoch uwolniłem
się**. .-.
. . . ,,Nie dziw się , moja droga , że ja niegdyś taki od-
ludek, dzisiaj się lękam samotności. Dawniej sny moje i
złote sadzieje na przyszłość otaczały mię w koło — dawniej
teraźniejszość była dla mnie jakby tylko sienią , prowadzącą
do czegoś lepszego. Teraz się to wszystko na wspak obraca.
Ale na Boga, jeszcze się nie poddam zniechęceniu, i Ty
droga moja , łagodnemi słowy dopomóż mi do tego*". . . (z li-
stu z dnia 21 sierpnia 1837).
Długie rozmyślanie, gdzie się na dłuższy czas urządzić, czy-
by pozostać we Florencyi , czy też raczej powrócić zaowu na brze-
gi genewskiego jeziora, skończyło się wreszcie na tóm, że się
pierwszeństwo włoskiemu miastu dostało. Przyczyniły się do tego
głównie zbyt nalegliwe listy z (jenewy, w których go, że tu. użyję
jego słów własnych, jak niewolnika naglono, aby ko-,
niecznie rzucał Flore.ncyą i nad jezioro wracał.
^Sylka (pani Hersylia Januszewska), protektorka Eglan-
tyny, wypchnęłaby mię gwałtem i zapakowała na statek pa-
rowy ; lecz ja odpisałem tak nareszcie , że mi teraz zupełną
wolę zostawują robić, co mi się podoba. Listy między nami
rzadsze są teraz. Ona już utraciła nadzieję powrotu mego,
a ja nie chcę jej ożywiać na nowo. Siedzę więc przez zimę
tutaj i najmuję mieszkanie w domu Zaidlera*". . .
^Przepędziwszy tu zimę i popracowawszy trochę, chciał-
bym na wiosnę pojechać do wielkiego miasta (Paryż) —
z książką pod pachą , jak student, z suknią splamioDą a.tm«
mentem , z piórem za nchem — i znów oddaó- wielki ukłon
inoj6j królowej Sławie, jako wiemy jój do śmierci błazen**...
(z lista z d. 3 października 1837).
Zamiar wystąpienia po tak długiem milczeniu na nowo
w szrankacli publicznycli i odezwania się jako narodowy poeta—-
nie teraz dopiero zajmował my&I Słowackiego. Już odsiadując
kwarantanę w Łiworno rozmyślał on nad szeregiem publikacyi,
które zamierzał niebawem przyprowadzić do skutku. Wiersz żar-
tobliwy „Boi księgarza*', ogłoszony dopiero w zbiorze dzieł
Juliusza pozgonnycbj zaczynający się od tej strofy:
Jeszcze chodzą przed .oczyma
Róże, palmy, wieże, gmachy,
Kair, Teby, Tyr, Solima —
Mój Eustachy! *
wiersz ten, mówię ^ właśnie wtedy był napisany. Zamawiał sobie
■w nim wojażer nasz, przybywszy do Europy, wpół żartem a wpół
na seryo przedewszystkióm względy wydawcy pism polskich we
Francyi (Eustachego Januszkiewicza), i już naprzód snuły mu się
przed oczyma owe rozliczne kłopoty, jakich z konieczności dozna-
wać muszą pisarze, nim płody swoje do rąk publiczności oddadzą.
Lecz ty wyrwiesz mię z latargu.
Ty pomieszasz róż zapachy
Księgarskiego wonią targu.
Mój Eustachy!
Będę tobie wdzięczny za to,
Przypomnisz mi kraj i Łachy
Zniechęceniem, troską, stratą,
Mój Eustachy! itd.
Tai^ księgarski, zniechęcenie, troska, strata i inne tym po-
dobne rzeczy, same przez się bardzo niemiłe, miały więc dla Sło-
wackiego teraz po tak długim wypoczynku prawie powab jakiś —
urok nowości.
Nimby się jednak odnowiła z temi wszystkicmi praktykami
dawna znigomośćy chciał poeta nasz pierwój napisać iLOnieczpię
Coi O podrój^ swojej pó Wschodzie. Miał io hj6 dług , oddany
najbliższej przeszłoicij którą przebył. Podobnej daniny domagała
się od niego także i teraźniejszoić , która mu włainie płynęła, a
raczej miejscowość, w której iył.. Wszystko we Florencyi prze-
mawiało do niego wspomnieniami wielkiego wieszcza, który się
w tem mieście narodził, spędził w nióm znaczną część życia, a
potom ujrzał się w konieczności pójść na wygnanie i tułać się
daleko od niewdzięcznój ojczyzny — do samój śmierci.
^Czasem idę do kościoła Santa Croce i staję przed
pomnikiem Danta, a posąg jego ponury, patrzący ź wysoka
na mnie, zdaje mi się mówić jakieś wyrazy natchnienia.
Czasem idę do Galeryi i wpatrogę się w Wenus Medycej-
ską,' chcąc aby piękność jój przeszła do mojój duszy *^...
. • . ;, Ulubionym moim księżycowym spacerem jest jeden
bok katedralnego kościoła. Nieraz marzę sobie, że tak cho-
dził po tych kamieniach zamyślony Dante. Wyznam Ci je-
dnak , droga Mamo, że mi często dystrakcyą sprawiają zgra-
bne i ładne Flórentynki. Nigdzie podobnych figurek nie wi-
działem i wybrałbym łatwo sto dziewczątek, w które gdyby
mi Bóg tylko pozwolił włożyć duszę podług mego upodoba-
nia, to w każdój ze stu mógłbym się dziś zakochać szale-
nie. Takie, jak są, przyciągają oczy, ale nie serce*^... (z d.
21 sierpnia 1837).
Pod wpływem takich więc wrażeń -^ doznając z powodu* sa-
mego miejsca to roztargnienia, to inspiracyi — pracował Słowacki
we Florencyi nad dwoma utworami.
Jeden z nich był mniój rozległego zakresu i został wykonany
w całości: Poema Piasta Dantyszka herbu Leliwa, o
Piekle. Pomysł do niego zawdzięczał autor niewątpliwie miej-
scu, gdz^e bawił, i wspomnieniom do niego przywiązanym.
Drugi poemat był zamierzony w daleko rozleglejszych roz-
miarach. Miał on objąć w sobie celniejsze wrażenia i przygody
zaszłe wciągu kilkomiesięcznój podróży autora poGrecyi, Egipcie
i Palestynie, opowiedziane tym tonem lekkim jak lot motyla,
którego z takióm powodzeniem i Byron także użył niegdyś do zło-
żenia w kształt poematu wspomnień swojój pierwszój podróży.
Ale nastrój angielskiego poety w poemacie Childe-Harold^
zdaje się być więcój smętny... Byłato piórwsza próba Słowackie-
6
go w tym rodzaju poezji. Okazuje się tak z tej już pracy, jako
i z drugiej, znacznie późniejszej, z Beniowskiego, że miał Sło-
wacki szczególny dar do składania tycli strof dziwacznych, wy-
powiadających posłuszeństwo wszelkim utartym prawidłom sztu-
ki, mięsziyących w jedne gmatwaninę wszystkie żywioły poezyi,
wszelkie uczucia człowieka — a jednak zajmujących i porywają-
cych każdego w najwyższym stopniu. Gzy się czytelnik z autorem
zgadza, czy nie; czy przyklaskuje gorzkiej ironii, z jaką tenże
smaga wszystko, co mu się w stosunkach tegoczesnych widzi
przewrotnóm , czy się gorszy jego szyderstw zuchwalstwem :
w każdym razie podziwiacf musi geniusz pisarza, maczającego pióro
w łzach i żółci z taką łatwością i z takim skutkiem. — Całośó
poematu, o którym mowa, miała się składać z kilkunastu — są-
dząc z tego, co zostało dokonanem, przynajmniej z 15 albo 20
pieśni. Praca nad nim przerwała się już na pieśni szóstej , z nie-
wiadomego powodu. — Trudno jest oI)ecoie o tym poemacie jako
całości wyrzec zdanie stanowcze. Ale zdaje się, że gdyby cały
plan tegoż był przeprowadzony do końca, miałaby w nim litera-
tura nasza niewątpliwie jedno z celniejszych dzieł poetyckich,
jakkolwiek niektóre ustępy raziłyby może wybredniejsze umysły —
i czasem słusznie...
Sześciopieśniowy urywek poematu, o którym tu mówimy,
został w całości ogłoszony dopiero w zbiorze pism Słowackiego
pośmiertnych. Autor w późniejszych latach do druku wcale już
oddawać go nie zamierzał , co widać stąd , że jeden ustęp z nie-
go prawie dosłownie jest wcielony do Beniowskiego. — Pierwotny
tytuł był: Podróż z Neapolu do Ziemi Swiętój. Zamie-
niliśmy to na nieco ogólniejszy napis: „Podróż na Wschód",
z powodu że o Ziemi świętej nic jeszcze w tych sześciu pieśniach
nie ma. —
Wspomniałem wyżój, że w pierwszych czasach pobytu Sło-
wackiego w Florencyi było jego zamiarem wyjechać do Paryża
już z wiosną roku 1838. Do tego nie przyszło. Gały ten rok 1838
przesiedział poeta nasz ciągle jeszcze w Florencyi, tak iż cały
czas życia jego w tóm miejscu doszedł ostatecznie przeciągu bli-
sko 18 miesięcy. Jednym z głównych powodów tego odraczania
o
wyjazdu do coraz dalszych miesięcy byłwła&nie ten o Podr^iy
poemat, a raczej pewien brak natchnienia i zapału, który ukoń-
czenie jego opóźniał i utrudniał. Oto, co o tern znajdujemy w li-
kie z dnia 2 kwietnia 1838 r.
...^Korzystałbym natychmiast z wolnych skrzydełek,
aby przelecieć kawałek bł^^kitnogo morza, dotknąć piórami
szczytu Alp śnieżystych i powędrować jeszcze dalój, gdyby
mię nie zatrzymywały tu jeszcze niedokończone moje ptace ;
przyrzekłem bowiem sobie, że z próżną teką nie pojadę do
wielkiego miasta piszących waryatów. Doznaję prawie wy-
rzutów sumienia, żem dotąd nic ani o piramidach ani o
grobowcu Chrystusa nie napisał. Ale jak mówi dawna pio-
sneczka: serce nie sługa — nie zna eo to pany itd.
tak i ja o mojej imaginacyi powiedzieć mogę. Zrobiłem spo-
strzeżenie, że dla nas ludzi z pod północnój gwiazdy nie-
dźwiedzia, Włochy są antyimaginacyjną krainą. Mój starszy
i wielki Pierwszy (?) bawiący tu dawniój przez lat kilka,
nic nie napisał — i dopiero przybywszy między błędne żó-
rawie, zaczął śpiewać i rymy lać obficie. Z tego wnoszę, że
imaginacyi potrzebne jest ojczyste, a przynajmniej zbliżają-
ce się do ojczystego powietrze; potrzebna jest także atmo-
sfera napełniona westchnieniami ludzi czujących i oświeco-
nych; potrzeba nareszcie trochę poklasków, trochę cienia
drzew niepospolitych i smutnych , jakiemi są laury, a w nie-
dostatku tych, sosny i jodły litewskie. Tego wszystkiego
braknie tu. Więc dobranoc marzeniom^...
To niekorzystne pod poetycznym a raczej kreacyjnym wzglę-
dem mniemanie o Włoszech wypowiadał Słowacki już i przed
wyjazdem swoim do Grecyi , jeszcze w listach z Neapolu pisanych.
Musiało to zatóm być u niego spostrzeżenie przydłuższóm do-
świadczeniem stwierdzone. I teraz, we Florencyi, często w tenże
sposób określał swoje usposobienie.
„Cokolwiek bądź (pisał d. 19 maja 1838), muszę się
wyrwać z tej dżdżystpj Florenoyi, chociaż tu raj prawdziwy
dla ludzi ze szczupłym dochodem, ale raj materyalny —
prowadzący za sobą dziwne uśpienie władz umysłowych. To
dziwnie, że ja, co ze łzami prawie wyjeżdżałem z libań-
skiego klasztoru , gdziem tylko dni 40 jak na pokucie prze-
siedział» a takiej wyjeżdżając doznałem tęsknoty, jak gdyby
miło mi było życie z tymi dobrymi mnichami przepędizić,
czuję, że z Florencyi bez żadnego żalu wyjadę 1 Pierwszy
raz mieszkanie moje nie przywiązało mię do siebie, choć
Toma 2
16
bardco ładne i poetyczne. Osoby mi przyjazne nie ntonęly
mi w sercu, słowem, jestto dla mnie dziwny fenomen —
ta oziębłość dla wszystkiego i dla wszystkich. Czy to już
starość ? Lecz ja tak mało używałem serca mojego , że je-
szcze młode być musi. Chciałbym się znów odhartować w ja-
kiój nauce suchćj i dającój mi codzieó nowe zagadki, jak
matematyka. Ten kto doznał przesycenia idealnych marzeń,
zrozumie i pojmie tę żądzę. Tęskno mi prawie za najsuch-
szemi godzinami życia, za moją niegdyś biurową pracą.
Zdawaćby się prawie mogło, że władza moich zachceń zwa-
ryowała. . Lecz dosyć tego , boję się bowiem , abym pisząc
tak, nie zasłużył na te smutne: ^a dobrze ci tak!^ ^a na
co...?^ Skończ sama, droga moja, tę wymówkę, na co
poleciałem jak pliszka nad szerokie morze, kiedy dosyć
szerokie były dla innie stawy trzciną obrosłe, i na co się
zakochałem w Wenerze Medycejskiej '? na co się zapatrzy-
łem na posąg Danta stojący w Santa Croce — dla czego
pokochałem orły gubiące się w szczelinach lawin szwajcar- *
skich — na co strząsałem owoce Hesperyd na pomarańczach
wschodnich rosnące, kiedy mogłem tylko spokojnie iść do
Źołobów albo pod Łysą Górę i strząsać sobie przezroczyste
wiśnie w naszych rodzinnych ogrodach? Wyszedłem był na
szeroki gościniec, i ten mię odprowadził daleko, nie wiedzą-
cego, gdzie idę; a teraz wędruję przy blasku słońca umar-
łych • . . Niech mi Twoje błogosławieństwo towarzyszy ! Życie
jedno stracone jest tak małą rzeczą, że nie warto żałować,
kiedy stracone na niczóm.^
Tak pisywał w napadach melancholii i zniechęcenia. W in-
nych chwilach inaczej on sądził jednak o kolejach swego żywota. *
...„Jak mię też Bóg wysłuchał! Ja go zawsze dzie-
ckiem prosiłem, aby mi dał poetyczne życie. To też on
wszystko tak klei, żeby serce moje napełnił najpoetyczniej-
szemi wrażeniami. Prowadzi mię po błękitnych morzach,
nad brzegami wód spokojnych i na góry chmurami okryte
i na szczyty piramid^...
„O! wiele ja miałem cudownych chwil w życiu! Na
co więc ta gorycz , z jaką czasem piszę o stanie mojój du-
szy? Gwiazda, co mi świeci, piękniejszą jest od wielu in-
nych**... (z listów z d. 3 października i 21 sierpnia 1837,
z Florencyi).
• — Dodajmy teraz do tego wewnętrznego wizerunku poety
w ciągu jego pobytu we Włoszech, kilka rysów towarzyskiego
pożycia, jakie go otaczało.
11
Oprócz Zaidlera, z którym się we Florencyi dopiero pozD&ł
i w domu jego zamieszkał , oprócz Zenona Brzozowskiego, towa-
rzysza podró?:y, który na czas krótki pojawił się tu znowu, za*
stał on tu znajomą sobie jeszcze z czasów rzymskicli rodzinę
hr. Hermanostwa Potockiclu Do tego przybyło jeszcze poznajo-
mienie się z hr. Zdzisławem Zamojskim. Z Potockimi robił nie-
kiedy wycieczki w przyległe okolice. Z panem Zdzisławem miewał
rozmowy — jak się wyraża — podobne do platońskich. Oprócz
tego bywał też czasem w domu księżnej Surnlliers, i u pani Ko-
mar, która spędzała tam wtedy zimę z córkami.
O księżnój Survilliers jest kilka zajmujących szczegółów w li-
stach Słowackiego do matki, które tu przytaczam.
„Księżna Survillier8 spotkawszy mię raz na ulicy z Her-
manem Potockim, żądała aby mię ten ostatni jój prezen-
tował, i musiałem więc z nią w karecie siedzącą zrobió
znajomość. Jestto córka Józefa (Bonapartego, brata Napo-
leona I), a wdowa syna Ludwika — mała osóbka — bar-
dzo mała — z twarzą dosyć przyjemną — bardzo bogata — .
bardzo wielka amatorka sztuk pięknych — dosyć dowcipna,
ale czasem nieśmiała w rozmowie, przynajmniej ze mną.
Jestto jedyny dom florencki , gdzie bywam**. . .
„Co środy znajduję tam koło dobrze dobrane, stara-
jące się dowcipem naśladować paryskie zgromadzenia. Jedni
rysują szkice, drudzy gadają o literaturze, o sztukach
pięknych. Muzyka tylko tam nie wchodzi. Dobrze! Bogdzie
muzyka się wciśnie, zwłaszcza we Włoszech, to zaraz bie-
rze górę i staje się panem zgromadzenia i zamyka usta i
głowy zasklepia. U Włochów pierwsza Cantatrice — c' est
UH (/rand homnie! Innój wielkości nie znają na ziemi, tyl-
ko wielkość gardła.** **
Dalej Słowacki żartobliwie dodaje:
„Tytuł mój wojażera egipskiego, pielgrzyma do Ziemi
świętej, bardzo mi teraz pomaga w towarzystwie. Mogę
czasem poprawiać Lamartina — czasem nadawać sobie tro-
chę kolorytu i postawy rycerzy Tassa — czasem robić się
mistyczną anegdotą, rodzajem Giaura — czasem karykatu-
ruję siebie, włażąc na kark wielbłąda — słowem że wycią-
gam różnymi sposobami korzyść z odbytych wędrówek, któ-
re i w samotnych moich godzinach bawią mię, jak sen
piękny^... (z listów z d. 24 listopada 1837, z 22 lutego
i 2 kwietnia 1838 r.J.
n
z powyżBZ^ wzmianki o przecenianiu muzyki w Włoszech
możnaby wnosić, że Słowacki był jój nieprzyjacielem. Zapewne,
nie był on ani entuzyastą ani też wielkim mistrzem w tej sztuce;
niemuzykalnym jednakże nie był, owszem sam nawet pielęgnował
muzykę. Miewał w mieszkaniu swojem zawsze najęty fortepian i
niejedne szarą godzinę wygrywaniem na nim zapełniał; a jeżeli
kiedy, to wła&nie w pierwszych miesiącach po powrocie z podróży
wschodnićj wiele czasu na to poświęci.
-^Gałe godziny teraz gram z nót na fortepianie (dono-
sił np. w liście z d. 3 października 1837) i bardzo w mu-
zyce postępuję. Zacząłem ją lubić i nabrałem cierpliwości.
Wziąłem abonament na noty i coraz nowe przegrywam.
Muzyka i moje umysłowe prace zabierają mi dzień i wie-
czór cały*'...
Kilka miesięcy później (d. 2 kwietnia 1838) donosił, że przez
ciąg zimy wielkie poczynił postępy w czytaniu nót ; dodaje jednak
następujące wyrazy:
„Przeklinam Foka (był to niegdyś jego metr muzyki
w Wilnie), że mię gamy, prostej gamy nie nauczył. Biegło-
ści mi płynnój braknie i dla tego ludzie, którzy się na czu-
ciu nie znają, a tylko sypanie grochu w grze lubią, nic
nie pochwalą w moim melodyjnym talencie. Czy znacie kon-
cert z Krakowiaka Chopina? Prześliczny! ale trudny jak
dyabeł**. . .
Ale ażeby wrócić do głównego przedmiotu, t. j. do stosun-
ków Słowackiego z towarzyskim światem florenckim: dodajmy, że
chociaż mu tam na znajomych domach nie brakło, w których i
często bywał i mile był widziany, rodzaj ten życia wcale jednak
mu nie wystarczał.
„Od niejakiegoś czasu — pisał d. 2 stycznia 1838 —
dałem się wciągnąć mimowolnie w świat i już od kilku ty-
godni prowadzę życie pełne roztargnienia, co mię męczy i
nudzi. Żałuję, żem został na zimę we Florencyi; nic bo-
wiem nie pracuję i z rozpaczą myślę o moim 28 roku ży-
cia, kończącym się na marnościach światowych^...
„Braknie mi tu bardzo towarzystwa młodych ludzi.
Nie mam z kim żyć po przyjacielsku, a ci , o których wy-
żej wspominam, choć są bardzo dobrze ze mną, tyle wad
mają i taki niedostatek w uczuciowych skarbach , że zawsze
między nami są progi do przejścia i nigdy ich nie przestą-
pimy."" (d. 24 listopada 1837J.
u
Niekorzystne to mniemanie o rodakacli, którzy z nim mieli
znajomość i życzliwi byli dla niego, w tóm zdaje mi się miało
głównie przyczynę, że mierzył ich wszystkich podług skali naj-
milszego sobie ze wszystkich swoidi przyjaciół, podług skali ge-
nialnego Zygmunta. Często się myślą przenosił w czasy, kiedy
wspólnie ol)ydwaj bawili w Rzymie. Nie było wtedy Krasińskiego
we Włoszech — przep^zał zimę z roku 1837 na 1838_w Wie-
dniu. Stosunki między nimi były utrzymywane tylko listownie.
„Zenonek czasem mi z Wiednia hieroglifami o swoich
zabawach pisze. Z tejże samój stolicy przychodzą mi milsze
listy od przyjaciela niegdyś mojego w Rzymie, który mi
przypomina przechadzki po willi róż*J, marzenia w Kolize-
um i wszystkie inne smutne spacery po ruinach Cezarów.**
(d. 24 listop. 1837).
„Nie mam tu zachęcenia do pracy, nie mam porady.
Nie mam nawet jednój osoby, którójbym się mógł zapytaó,
czy moje dziecko głupie jest czy rozumne; albowiem sobie
nie wierzę i niespokojny jestem . . . Nie mam nikogo , coby
mię ożywił — i podniósł trochę. Żalami, że nie mam tu
Zygmunta K., którego towarzystwo w Rzymie miało dla
mnie umysłowie mówiąc, lekarskie, uzdrawiające skutki**...
...„Serce moje znów się napełnia jakiemiś nieograni-
czonemi zachceniami (pisał w listach z października i z na-
stępnych miesięcy r. 1837); dziwna jakaś, czcza melancho-
lia dręczy mię. — Chciałbym się kochad, ale nie wiem
w kim . . . Teofilowie już Ci musieli powiedzieó, droga moja,
że to jest jedno z najgłówniejszych ż^dań mojego teraz ży-
cia! Gadaliśmy z nimi o tem nieraz, siedząc na balkonie
domu Św. łiUcyi w Neapolu, czekając aby się księżyc po-
kazał nad Wezuwiuszem i rzucił nam kolumnę światła przez
morską zatokę. Otóż znów rok przeszedł cały, a ja się nie
kocham... Co to będzie? — Poznałem tu ładną jak anioł
Amerykankę, i to był kamień probierczy mojego ostygłego
serca. Zdawało mi się zrazu , że to była jedna z nimf Nia-
gary — podobna do tych widm, które Manfred wywoływał
z tęcz nad wodospadami, i już miałem zachwycić ognia z jej
błękitnych oczu: kiedy mię odstręczyła od niej jój ciągła
wesołość — ciągły prawie uśmiech na rozkwitłych ustach.
Włożyłem więc znowu jak ptak głowę pod skrzydło i po-
grążyłem się w moje sny melancholiczne**...
*) Willa Mills na Palatynie.
14
Snów tych marzących przedmiotem nie była jui jednak uwiel-
biana tyle w Genewie przed kilka laty Marya W. Oddalenie i
co do czasu i co do miejsca, ajęło jój wspomnieniom wiele uroku
w wyobraźni Juliusza. A mylne doniesienia, którym on dawał
wiarę, zamieniły życzliwo&ć dla nićj nawet w zupełną oboj^tnoić.
Już więc zdolny był mówić o niój spokojnie — naj^ret zimno —
prawie powiedziałbym złośliwie! ^ j. : '
...-Mówią, że się Chopin z Maryą W., .a: niegdyi
moją Maryą ożenił. Może poszła za niego trochę z przyjaźni
dla mnie, bo mówią ludzie, że Chopin do mnie jak dwie
krople podobny. Jak to sentymentalnie, pój&ć za człowieka
podobnego temu, którego się pierwszą miłością kochało!
Stałość i niestałość harmonizują się w takióm zdarzeniu —
i podług Suedenborga , już w niebie nie z dwóch, ale z trzech
dusz robi się jeden anioł po śmierci. Ale w tym przypadku
niech Marysia na mnie nie liczy. Wolę się do inn^j jakiój
światłej istoty w niebie przylepić. Dla niej dosyć — Orfeu-
sza! Skrzydła tego anioła będą z siedmiu pedałów, a z kla-
wiszów ząbki"... (z listu z d. 2 kwietnia 1838).
W parę miesięcy potom ocknęły się znowu w Słowackim na-
dzieje i uczucia, na brak których w sercu swojem tyle się skarżył.
W ciągu lata r. 1838 przybyła do Florencyi zamożna pewna ro-
dzina z Podola czy Ukrainy, złożona z czterech osób, z ojca,
matki, córki i jakiójś już w dojrzalszych latach kuzynki. Córce,
która nas tu głównie interesuje, było na imię Panna Aniela. Otóż
do niej to były późniój napisane owe dwa cierpkie Sonety z na-
pisem: ^Do Anieli M."^ drukowane dopiero pomiędzy pośmier-
tnerai pismami, w tomie I. Jakkolwiek cały ten epizod w życiu
Juliusza pozostał bez konsekwencyi , dla samego jednak choćby
tylko wyjaśnienia rzeczonych sonetów przywiodę tu ustępy z jego
korespondencyi , mające związek z tą rzeczą. Znajomość z pań-
stwem M. zrobił Słowacki w czasie, gdzie się już na dobre za-
bierał do wyjazdu z Florencyi. Wyjazd właśnie w skutek tego
znowu się odwlekł. Otóż, co pisał właśnie z tego powodu w liście
z d. 21 sierpnia 1838 r.
^Znalazłem ludzi, którzy mię lubią, kochają i chcieli
zatrzymać ; więc jeszcze na jakiś czas zostanę. Tymi ludźmi
przyjaznymi jest dom M , kuzynów Z. i ta pa-
nienka, od której on odebrał niegdyś rekuzę, która go w me-
15
lancholią i w dalekie kraje zagnała. Sam stary M. dobry i
wiele gskdający cziowiek, do tyla mi robił grzeczności, że
nareszcie przełamał mój zwyczaj samotnika i przyzwyczaił
mię do tego, że co wieczora prawie z nimi na gawędzie
czas trawię. Żona jego dla interesów pojechała tu stąd na
Ukrainę i chciała bardzo być w Krzemieńcu, aby Ciebie
pozna- i o mnie Tobie mówić. Czy jej droga przez nasze
miasteczko wypadnie, nie wiem ; ale jeszcze kilka dni tema,
M. mówił mi , że od Ciebie droga spodziewa się upoważnię*
nia, aby wziął nademną opiekę i rząd samowładny....
Nawet pani M., dla ii^szystkich doić zimna, ze mną jest
dobrze i nawet z szacunkiem. Kuzynka ich, panna Helena,
w wieku już, nabożna i słaba, także się uśmiecha, kiedy
przychodzę. Słowem, jakżem miał wyjechać, kiedy może
w Paryża nie znalazłbym nikogo, coby mi sprzyjał, a tu
są tacy, co ttdę z otwartemi rękami przyjmują?^
O wszystki^m tedy i ó: 'wszystkich matce donosił, tylko nie
o osobie, któraby była mogła właśnie najwięcej ją zaciekawić.
Uzupełniając rzecz z ulotnych wzmianek, rozrzuconych po innych
listach, spróbujemy my z naszój strony dodać tu wizerunek pan-
ny Anieli. Była to panienka zajmująca — nie tyle piękna, ile
miła i kształtna — bardzo starannie wykształcona i co nazywają
myśląca; ale... że użyjemy słów własnych korespondencyi, „stra-
sznie popsuta**, albowiem była to pani w domu, samowładnie rzą-
dząca nad ojcem i nad matką. Poecie naszemu okazywało całe jój
mimowolne postępowanie, że musiała ona nim być zajęta. Uwa-
żały to i osoby dalsze, bywające w tym domu. Każde jego przyj*
ście sprowadzało rumieniec na lica panienki. Widząc przychylność
całego domu ku sobie i tak życzliwe usposobienie w osobie, któ-
ra i na nim, ile ze wszystkiego wnosić, korzystne od piórwszćj
chwili sprawiła wrażenie, zaczął się Juliusz panną Anielą coraz
żywiój zajmować. Że jednak miała ona różne też swoje słabostki,
których jako baczny obserwator nie mógł nie widzieć, trzymał
więc uczucia i kroki swoje na wodzy, namyślał się, doświadczał,
zwłóczył, tak iż postępowanie jego mogło się wydawać chłodnóm
i chwiejnóm. Mimo wszystkich oznak przywiązania ze strony pan-
ny, a grzeczności ze strony rodziców, czegoś on temu wszystkie-
mu, co niby widział, niezupełnie jeszcze dowierzał, choć powin'*
da, że były wyraźne kroki ze strony trzecich osób, któi^ go za*
chęcały, ażeby jawnie ł stanowczo w roił konknrenta wystąpił.
^Może to był sen i przywidzenie z mojćj strony; ale
jakże było nie śnić, kiedy mi często ojciec gadał przy stole
nawet i otwarcie takie np. słowa: Popracuj nad sobą, po-
pracuj i zakochaj się, a ja cię ożenię. Na co panna {to-
nęła , a ja nie wiedziałem , co myśleć**. . .
Dalszego wątku tych stosunków nie podejmuję się dopowie-
dzieć czytelnikowi, szczegóły bowiem w listach o tóro nie dają
dokładnego wyobrażenia. Zdaje się, że wmieszanie się w rzecz
nieproszonych przyjaciół, intrygi jakieś, w części może nwięzie-
, nie wuja JuHusza, które zaszło na Wołyniu właśnie w ciągu tego
stosunku, a przedewszystkióm owo zbyt wyczekujące zachowanie
się konkurenta w obec panny z wyobraźnią nieco exaltowaną,
pozwoliło przeminąć chwili najsposobniejszej i nadało myślom p.
Anieli taki później kierunek, iż się wszystko między nimi skoń-
czyło ostatecznie na niczem. Słowacki wyjechał potem do Paryża;
ona z rodzicami pozostała jeszcze na rok następny pod niebem
włoskióm i — rzecz dziwna, umarła we Florencyi w kilka mie-
sięcy po wyjeździe Juliusza. —
^Może z mojój strony było nadto dumy, która się tćj
panienek mogła opieszałością wydawać; gdyby jednak miała
szlachetniejsze uczucia, zrozumiałaby dlaczego tak niena-
tarczywie starałem się o nią. Ona miała miliony, jam nie
mógł jój nic dać nawzajem. Ale to już przeszło. Ona mię
teraz widzi z nieba — bo już nie żyje 1 . .
...-Przyznam Ci się jednak, droga moja, iż kiedym
j się o jój śmierci dowiedział, cierpiałem. Bo choćby to było
p u niój chwilową tylko myślą, aby mię wybrać z tłumu i
zrobić szczęśliwym, to już jój to nadało w oczach moich
postać litośnego anioła, a śmierć jej dopełniła obrazu. Ileż
razy teraz chodząc po ciemnych alejach tutejszego ogrodu,
zdaje mi się, że mi ona drogę zachodzi, że się jej cień
rumieni i spuszczając oczy przede mną pyta się: dla cze-
goś mię nie kochał? Śmierć ją upiększyła w moich oczach**...
(Z listu już pisanego z Paryża, d. ? listop. 1839 r.).
Powyższe doniesienia o śmierci p. Anieli przeniosły nas mi-
mowolnie w czasy Słowackiego paryskie. Jeszcześmy jednak do
nich nie doszli. Cofnijmyż się zatóm myślą teraz o rok cały na-
17
powrót ,. ałeby <łopełniii wisemnktt zajęć jego floredckićh , w ci4'
ga roku 1838.
Właioie w czasie pi^rWfisej &woj&j znajomości z rodziną M.,
przystąpił był Słowacki do urzeczywistnienia wspomnianego jul;
powyżej zaittiant, odezwać się mresKcio znowa jako autor
puhUcznie wyistcfmjąey i w szybkii^j kolei wydawać teraz jedne
pracę po drugiej. Od czasu ogłoszenia Kordyana (i834J aż do
owej pory, czytaj[ąca pul)Iicznośd prawie, zupełnie go była straciła
z oczu. Głiodaito o to, żeby złożyć teraz prz0d nią cały snop
plona Hsiłowań czteroletnićłi i nieprzerwanych, cłioć podejmo-.
wanych w ukryciu , i zająć jako pisarz miejsce sobie należne.
Słowacki' miał wtedy chwilowy zamiar, przenieść się właśnie z te-
go powodu do Paryża niezwłotizoie^ i {usał pod' wpływem tego
postanowienia do inatki dnia 10 liplba (1898), co następuje:
^Wyjeżdżam 25 tego miesiąca, dp Paryża, :alt>owiem
wysłałem tam przedemną jedno moje maleńkie dzieciątko,
które już w tych dniach musiało -się na świecie pokazać.
Nie wiem, jiiki będzie los jego i bardzo ciekawy jestem,
czy mu się powiedzie na świecie,' zwłaszcza że mu zamie*
rzam wkrótce za przyjazdem nowych- dać braciszków. Pier-
wszy z tych. chłopczyków,., którego już puściłem z opieki,
nazywa się An heli i. Melancholiczną i trochę chrystusową
ma twarz — wielką prostotę w ubiorze — . i niepodobny
jest do niczego. Zaczynam więe Znów życie inniój opasłe.
Więcćj dla mnie ciekawe będą dni i godziny. Interesują
mni0 także moi dawni znajomi, których od pięciu lat nie
widziałem. Jeżeli źle mi będisie pomiędzy nimi, uciekam
znów w góry alpejskie lub pirenejskie , i osiadam w nich
na zawsze, jak pustelnik.''
Zapowiedziany wyjazd Słowackiego z Florencyi już w ciągu
lipca, nie przyszedł wprawdzie do skutku, z wiadomycli nam
już przyczyn; nie przeszkodziło to jednakże wyjściu z pod prasy
owego dzieła w najbliższym czasie. Imię autora tym razem było
wyrażone na tytule. Takowy brzmiał krótko:
I „Anhelli — przez Juliusza Słowackiego." Paryż,
1838. 12^ str. 108. — Przedmowy żadnój,
Kiedy Słowacki ujrzał przysłany sobie do Florencyi pierwszy
exemplarz tój książki, donosU o tóm w wyrazach, które żywo
Toma '
18
przypominają i rado&S jego i owę przesadnie iBzczę&liwą peimoi^
siebie , wzbudzoną w nim za ukazaniem się dwóch pierwszych to-
mów „Poezyi", wydanych przed sześciu laty w drukami panny
Kory.
^Przedwozoraj (powiada wli&cie z d. 21 isierpnia 1838)
miałem dzień miły dla mnie. ^ Oto przysłano mi z Paryia
moje ostatnie dziecko, które 11 dni dopiero żyje, w ładną
sukienkę ubrane, potulne, melancholiczne, prosto mówiące,
dziecko riowem , które ja kocham bardzo i o któróm zarę-
czano mi , te mu się dobrze powiedzie. Odebrałem je z rana
w niedzielę — więc porzuciwszy obojętnie, ubrałem się i
poszedłem na śniadanie ; ale mię coś ciągnęło do domu i
do mego dziecka. Więc już chciałem powracać spiesznie;
ale przypomniałem sobie, że jest niedziela, że kościoły
otwarte, że Bóg tak jest dobry dla mnie. Więc poszedłem
do wielkiój, ciemnój, pustój katedry i stanąwszy w po-
środku, zacząłem myślcó o Bogu, aż oczy moje napełniły
się łzami. Upokorzyłem się, I)o mi się zdawało, żem tego
ranka urósł nieco i że B<^ upokorzenie moje widzieć bę-
dzie, jak gdyby jaka z najwyższych kolumn upadała przed
nim. Otóż takie były myśli moje, takie uczucia po odebra-
niu tego nowego jrfodu. Dziwnie, jak we ranie katolicyzm
jest dumny ! . . . Potom poszedłem do H. pochwalić się , i
jadłem z nimi obiad, wesoły jak rzadko bywa i dosyć kon-
tent ze świata. — Chrzciny tego nowego dziecka bez ża-
dnego kosztu obeszły się, albowiem uprzednie moje na nie*
go zapracowały ^ — i jeszcze mi coś zostało."
Już w parę miesięcy potem — w drugiej listopada połowie —
wyprawiony został do Paryża do druku drugi rękopis. Byłto
„Poemat o Piekle**, a zatóm ostatnie, najświeższe dzieło ze
wszystkich, jakie naówczas autor miał w tece. Ofiarował je
w przypisaniu „Żałosnój ludu polskiego Wdowie**, a
T02Ximisi przez te słowa miasto Warszawę. Kilka wierszy stano-
wiących właśnie tę dedykacyą , na piórwszźj karcie poematu, ma-
ją podpis „dnia 15 listopada 1S38 r. z Florencyi*. Była to nie-
zawodnie data dnia, w którym rękopis był oddawany na pocztę.
Książka została odbita i weszła w obieg księgarski zapewne
z końcem jeszcze tegosaroego roku, chociaż zwyczajem księgar-
skim położono na tytule cyfrę roku następnego. Cały tyttił był
taki:
td
Poema fiaita Daatyiakft harim LeDwa o Piekle, przez Jn*
llusza Słowackiego. Buryź 1839. Format 12®.
Zwyczajem moim nie mogę udzielić czytelnikowi o tóm dziele
żadnej osobistej wzmianki autora zaczerpniętej z jego poufnych
zwierzeń. Piórwsza to publikacya, o której najgłębsze milczenie
w całej jego korespondencyi. Dzieło samo nie było tego powodem,
lecz zdarzenia uboczne. Listy Słowackiego ukazują w tćm miej-
scu przerwę i to nader znaczną. Od 21 sierpnia 1838 aż do 24
czerwca 1830, a zatćm przez całe 10 miesięcy, nie odebrała
matka poety ani jednego słowa od syna. Powodem tego milcze-
nia była ta okoliczność, że w jesieni 1838 r. brat jćj Teofil dla
jakichś podejrzeń o winy polityczne w domu własnym na wsi na
Wolyiriu został aresztowany, a następnie wyrokiem sądów wojen-
nych wskazany na wygnanie. Jako miejsce wygnania była mu
naznaczona Perma w głębokiój Rosyi. Ściągnęło to, jak się samo
rozumie, i wszelkiego rodzaju nieprzyjemności i niemałe straty
materyalne na tę całą rodzinę. Pani Becu była z tego powodu
trzymana przez 5 miesięcy pod śledztwem w Kijowie, i nie mo-
gła od owój chwili już utrzymywać stosunków z synem. I Juliusz,
któremu wiadomość o tóm wszystkióm doniesiono z boku natych-
miast, nie śmiał jako wychodziec listami swymi kompromitować
matki i zawiesił z tego powodu zupełnie korespondencyą. Tak
więc niepodobne mi jest udzielić bliższych szczegółów o stosun-
kach i krokach mego poety, o ile takowe przypadają na przeciąg
rzeczonych 10 miesięey.
Pierwszym, który mu przywiózł tę smutną z kraju wiado-
mość, był Zygmunt Krasiński.' Przybył on do Florencyi w mie-
siącu październiku (1838) i pocieszał w tój ciężkiój niedoli jak
mógł, biednego towarzysza swojego, dopóki tenże bawił jeszcze
we Włoszech. Ile mu wdzięczny był Juliusz za tę jego serdeczną
przyjaźń, o tem najlepiej przekonywa wiersz wtedy napisany do
niego, w chwili kiedy wyjeżdżał już z Florencyi. Wiersz ten,
przez niedopatrzenie niezamieszczony w zbiorze pism jego pozgoa-
nych, był następujący:
90
DO ZYGMUNTA.
^Żegnaj, o! żegnaj archaniele wiary,
CoS przyszedł robić z mojem sercem czary,
Coś w łzy zamienił jego krew czerwoną,
Wyrwał je z piersi , wziął we własne łono,
Ogrzał, oświetlił — by nie poszło w tramnę
Ani spokojne mniej, ani mniój dumne.
„Więc gdzieś , daleko, u boskiego celu
Chwała dla ciebie, o serc wskrzesicielu I
A dla mnie pokój dla ducha i koście
Bo tym obojgu trzeba — spokojności . . .
Lecz jeśli ducha nadchodzą mordercę,
Lecz jeśli walka jest : — dałeś mi serce !
Florencya 4 grudnia 1838.
Na zakończenie ro;:działu, w którym chciałbym ^czerphąó
wszystko, co tylko miało związek z pobytem r Słowackiego i we
Florencyi, przejdę od biografii do krytyki. Powiedziało się wyżójj
ie na czas ten florencki przypada ogłoszenie dwu tomików, na-
kładem własnym autora drukowanych w Paryżu. Tu pora zasta-
nowić się nad tóm, co się w takowych mkści. poemat. Pia-
sta Dantyszka o Piąkle przejdę milczeniem. Nie jestto
ntwor z liczby celniejszych. Nie daje powodu ani do szczególnych
pochwał ani też do ujemnych wywodów takich, którychby każdy
czytający sam sobie nie potrafił utworzyć. Poemat ten i. w pier-
wszo] chwili małe sprawił wrażenie i później nie potrafił zjednać
fiobie rozgłosu. W tym razie zgadzam się i ja najzupełniej z wy-
obrażeniami o tóm ogółu. To jedno mógłbym chyba dodać do
nich, na podstawie bliższego obeznania się z życiem ówczesnóm
Juliusza, że praca, o której tu mówimy, była że tak powiem
okolicznościowa, wywołana samą miejscowością jego ówczesnego
pobytu, Była to rzecz pisana w stanie ducha mniej podniosłym.
21
Natchnienie prawdziwe nie dawało ta poecie tych sbiydd, na
których w innych czasach wznosił się nieraz w najwyteze sfery
twórczo&ci. Byłto więcój j^ód woli i rozroyriu, niż bezpośredniego
rznta fantazyi... To też, włainie z przyczyn powyższych, nie
nastręczają się z okazyi tego poemata do powiedzenia ani nawet
takie nwagi, któreby choć abocznie mogły mieć jakąi ważnoić
przy określeniu kienutku i staoowiaka poety. w. czasie, kiedfy to
pisał. Inaczój za to ma się rzecz z . dragą . jegp ,pnł]iikacyą
z czaśćw florenckich, poclKod2V|cą z lat, kiedy przemieszkiwał •je-
szcze w Genewie. Nad nią warto zastano^ć sięimeco dłalćj.
Pospolicie spotyka wszystkia Słowackiego atwoty> zarzai,'to
są zbyt trudne do rozumienia. . Po dokładaem cozpoznaniu osobr-
stych okoBczności , dotyczących poety, nrniemana niezctaumiało^ć
dzieł jego okażą się przesądem. Prawdziwie uzassjdnionym pozo-
stanie powyższy zajrzut tylko W obec jednego poematu. Tym po-
emąiem jest A n hel I i.. Nie wiem ozy je^t ^ czy był kto dotąd tyk
szczj^iliwy, żeby się mćgł pochwalić , że w nim na wpikrńś prze-
niknął cały autora zamiar. Pomimo tego — rzecz .dziwna! —
nieprzystępność i niejasnoić. WiCi^ytn Anhellego okładzie dDznaje
w wyjątkowy jakii sposób szczególnej poUailiwoići u wszystkich.
Cudny język, . dziwnej czystości formy, kilka postaci, wymarzonych
z niezrównaną poezyą i te ustępy poszczególne ,. tu i. owdzie po
caiŁm dziele rozsiane., które już same przez się zostawiają jakiś
smętny obraz w myśli czytającego^ wystarczyły Anheliemu za
przepustkę w charaktei^ jodnąj z najlepszych kreacyi.
Zygmunt Krasiński,, kiedy się dowiedział o.śmierei Słowar
ckiego, pisał do przyjaciół jego w Paryfea. zajętych właśnie po-
grzebem: ^ ^Połóżcie mu napis . na grobie: .A utworowi An-
hellego, a ten jeden wystarczy dla zapewnienia mu sławy na
pokolenia przyszłe.^ — Ze słów tych widać, łe autor Irydyona
najwyżej stawiał Anhellego między wszystkimi utworami - zgasłego
przyjaciela. A skoro tak wysoko dzieło to cenił, zdawałoby się,
że je mnsiał i doskonale rozumieć. Czyje rzec^zywiście rozumiał?
o tern zdania mogą być różne. Odzywał on się i w rychlejszych
już latach , za życia jeszcze Juliusza , po kilka razy i przy ró-
żnych sposobnościach w podobny sposób o. tym otworze. W liście
■i<^'
do Romana Z. (iZałiukiegof *) wprost nawet dotknął pnnkta, o
który nam tataj chodzi. — ^Na żaden sposób (tak się list rze-
czony zaczyna) nie mogę ozniió za prawdę i słosznoió niespra-
wiedliwoici wyrządzonój przez pnblicznoóć Juliuszowi. Zapytam
się: w czem go nie rozumieją? Ty piórwszy powiódz mi, czego6
w nim nie rozumiał?*^... I mówiąc w dalszych wyrazach z tego
włabie punktu widzenia o niektórych jego pismach z osobna,
mianowicie o ^Trzech Poematach^ i Balladynie, tak
pisze dalój: — „Teraz o Anhellim. Zaprawdę potrzeba po-
tęgi uroczój, genialno], nadzwykłój, by Sybiru otchłań tak wy-
stroić w alabastry ńni^ów i sine oczy gwiazd. Grdym czytał,
wzdychiJem — tęskno mi było, żal się mnie Boże, dO Sybiru!
Przez kilka nocy Sybir 6nił mi się jakby Eden melancholijny.
Wiesz ie mówią, . iż czasem duch samobójstwa niesłychane obie-
cqje rozkosze, szepce do ucha i łudzi i nęci i porywa. Otóż pie-
kło Sybiru nie przestając być piekłem, przybrało w*2nheTlim
taką ułudę dziwną, prześliczną i straszną, okropną ł ponętną
zarazem^. . .
Gzy te słowa ^ zresztą tak poetyczne , przekonywają o tóm,
że ten co je pisał, wnikał w wewnętrzną my&l Anhellego: o tóm
sąd pozostawiam czytelnikowL Podobnie ogólnikowo] tylko treici
są i uwagi Krasińskiego o Anhellim wyrzeczone rok późniój
w artykule o Słowackim, danym do Tygodnika**). Więcój
wprawdzie szczegółowe były myili jego o tern udzielone K. Ga-
szyńskiemu w roku 1838 z Wenecyi **!)« jednakże i one żadną
miarą nie wystarczają na to, żeby nam dzi& wytłómaczyć, dla-
czego Krasiński stawiid tak wysoko poemat, z którego, jak wi-
dzimy, równie nie byłby umiał zdać sprawy dostatecznój , jak
wszyscy.
Był snąć w owóm pokolenia poetów jakiś dziwny pociąg do
tajemniczoici w artyzmie , tak iż mglista zagadkowoić dzieł poe-
*) List ten był pisany w r. 1840 doia 13 maja w Rzymie.
Ogłoszono go w Dodatku Czasu 1859 r. w zeszycie na miesi%c
marzec.
**) Tygodni^ Literacki poznański, rok 1841, str. 181.
***) Obacs Wyj^i z listów Z. Krasińskiego, strona 48.
tyckich nie była poczytywana za tiłomno&d, lecz raczej przydaira<$
miała uroku częńciom obraza więcój wydobytym na iwiatlo. Ck>
ton^o w pomrokn, ehoć nie przemawiało do oka, mówiło do
wyobraźni. A ta po swojemu -^ u każdego czytelnika iiiaczćj —
dopełniała tego, co w obrazie było zakrytóm. Nie chodziło o to,
co poeta zamierzał, ale co się dawało marzyć nad książką, w du-
szy własnej. Było to, jak z utworami muzyki , które także wzbu-
dzają my^dli w słuchaczach, ak zazwyczaj w każdym inne i -aż
do pewnój granicy zupełnie dowolne...
Nie stosuję jednakże tego^ co tu mówię, do całej osnowy V
Anłtdiego. Jest w tóm dziele dobra połowa szczegółów, w któ-
i^ch się mieid ńwiadomy zamiar poety. Spróbujmy, czy nie po«
trafimy choć tę część poematu odsłonić.
Aieby to ułatwić, powiedzmy sobie przedewszystkióm , że
autorowi bynajmniój nie chodziło w Anhellim o krainę sybirską,
choć z ni^j zrobił pozorną scenę swojej powieści, ani' i^l d* sto-
sunki wygnańców i osiedleńców ^ybirskich! Ktoby to wszystko
chciał brać dosłownie, musiałby co krok sprzeczać się z poetą, V
wytykając mu to nieznajomość przedmiotu, to brak podobieństwa
do prawdy. Zaraz na samym początku poematu czytamy, że
przyszli wygnańcy w liczbie około 1000 osób na ziemię sybirską
i zbudowali dom drewniany, aby zamieszkać w nim razem w zgo-
dzie i w miłości braterskiej. A kiedy już dom ów stanął, wtedy
każdy zajął się swoją pracą, oprócz łudzi, którzy chcieli aby ich
nazywano mądrymi i zostawali w bezczynności mówiąc: oto my^
ślimy o zbawieniu ojczyzny... Słowacki wprawdzie osobiście nie
znał Sybiru; ale równie jak każdemu z nas, nie m<^ło i jemu
nie być wiadomóm, że ani pierwsze, ani drugie pomiędzy wy-
gnańcami zasłanymi do t&j krainy żadną miarą nie mogłoby być
{Hraktykowanóm. — Również nie miałaby sensu w znaczeniu do-
słownóm ta cała scena z dziećmi i popem na tatarskim koniu
siedzącym , która jest opisana w rozdziale Illcim (wydanie lipskie,
str. 109). To jest obraz rzeczywistych stosunków, lecz nie pod
niebem sybirskióm. — Podobnie nie słyszał też nikt w Sybirze
„o turmach i o wtrąconych do nich więźniach, któ^
rych tw&rze smutne i blade patrzą się przez kraty
w nUbo* (rozdział. I V8tr^ IM). Cały ten j^st^p > wcięty jest
niezawodnie z rzeczywistego, żarcia , Ucz.dosyl^lLtch stosunków
to me pri&ystaje, ^-, Scena ukrzyżowania trzecłi fanatyków, z któ-
ryćTi każdy pt^ez własnych ziomków zostaje priybityni jaa krzyż
za swoje mrzonki (rozdział X str. ,126 i 127) — i to są znowu
rzeczy, któryd^ na Sybirze nawet rozbij^ała wyobraźnia -poety nie
będzie imiała umieęzczaó, — chyba w allegorycznóm znac&Eeniu,
w sensie symbolicznej przeno&ni. — W dcugiój pot^iwie XJgo ustę-
pu (str. 131 — 133) ukazuje aator wstającą. z ^roba w kastai^
cie {rfomienia postać biskupa, którego koici..p0gf£ebane są w śnie-
gach sybirskich. Że słów, jakie biskup ten mówi ^. Anliellegoy
widzi każdy, że jbo Sottyk. MieliżbySmy przypića^cztó , że ie fw-
mf łka poety? Nie mi&tożby byó . i .Słowacj^iema wiadomóm,* że*
grób Sołtyka znajdąje, się na Wawelu, a .miejsoe^ wygnania jego
było z tój strony Uralu?,. ^ , . ... i. .
Mógłbym to dowodzenie znacznie przedłożyć; myślę jednak,:-
że i to, co powiedziałem dotąd,, wystarcza,, ażeby: przyjąć za*
punkt wyj&cia w rozbiorze nipiąjszym przypuszczenie, że^w An-^^
hellim przez Sybir i. przez wygnańców sybirskich rozumieć ko-
niecznie trzeł)a co inn^o, jak to co na razie sam brzęk «towa>
nasuwa. — • n ^ .
Poeta dąie widocznie w dziele :obecBÓm wizemaek dolijjga-
e£0_ narodu^ ]^egląd w^ystkich jego stosunków,. .obiaz"i'3Sr«
pieA,' które znospy od. drugich, i win, jakie sami' przeciw sobie
£Ogełniainj. Sybirem podobało, mu się nazwać całe.. nasze^ położe-
nie społecznei Obejmuję więc w tym wynuie kraj nasi dały prze«
dewszystkióm , a potom emigracyą z r.,16Al, ;nakianiec i wszel*
kie strony iwkta zaludnione wygmu^ami polskimi ^ nie wyłącza
jąo zresztą- z liczby takowych także i pustyń sybirskich; . .^ • ,
Upatrywaćby można w tem wszystkióm coś artystycznie nie-
właściwego, coś... że powiem, naciągniętego. Użyty symbol sła-
Ik) odpowiada podłożonemu sobie znaczeniu. Odnieść to należy na
karb osobistych też jedynie okoliczności poety, że użył tój właśnie
formy. Anhelli był pisany w Genewie. Stała Słowackiemu wtedy
ciągle przed oczyma owa olbrzymia biała góra, o którój mawiał
w listaoh swoich, że j^jest podobna do snycerskiego po-
25
S^gti sybirskiij krainy". Ten widok codzienny zakntegó
w lody i śniegi Mont -Blanc, odbity w wyobraźni, przyjął w się
zwolna wszystkie medytacye poety o ojczyźnie i o rodzinie, o
szczęściu którego nie zaznał, o samotności, na którą był wska-
zany... Z czasem w ducha jego tak się jedno i drugie zlało, ie
nm się już* czuć nie dawała niepokrewnośó i nawet ;8przecznoś<S
między tłem a obrazem , między formą a rzeczą samą. Obydwie
strony w fantazyi jego spłynęły w jednośó, nierozłącznie spojoną.
Owinęło się zaś około tójże jeszcze i coś trzeciego, co także było
tylko skutkiem przypadkowych owdcześnych osobistych stosun-
ków:— mówię o stylu biblijnym, jakim jest napisany Anhelli *).
Odnosząc Ai^ellego w taki sposób do symbolicznego
rodzaju poezyi, uważam za potrzebne rzucie tu mimochodem
jeszcze tę ogólną uwagę, że symbolika w sztuce może byó dwo-
jaka. Mogą w jej zakresie być same takie tylko przenośnie, któ-
ro ściśle wyobrażają myśl sobie podłożoną i po za granicę tójże
myśli wcale nie przesięgają. W takim razie ruch i kształty uży-
tych form symbolicznych stosują się wiernie i niewolniczo do we-
wnętrznego swego znaczenia. Wszystko w nich tóm znaczeniem
przesiąkło, a po za okręg tego znaczenia ani krokiem już dalój
pomysł symboliczny nie idzie. To jest symboliczność ścisła —
łatwa wprawdzie do odgadywania i przezroczysta, ale skostniała,
uł)oga w artystyczne powaby i jakby spętana tóm czemś dru-
gióm, sobie obcóm, co w nią włożono. Bywają znowu utwory
symboliczne zgoła odmiennej natury. Figury i znaki w zakresie
tój drugiój symboliki, stworzone pierwotnie na to, żeby coś ta-
kiego znaczyły, czem same przez się nie są, wprawdzie z razu
przyjmują na się piętno podłożonego sobie znaczenia, ale na tóm
bynajmniój nie poprzestają. Zostawszy raz wywołane do życia,
jako udzielne twory fantazyi, zatrzymują ruch i nadal w wła-
snym swoim kierunku; skutkiem czego wynikają z nich kształty
zewnętrzne i sytuacye takie, które nie mają żadnej wreszcie
wspólności z pierwotnóm, z gtównóm znaczeniem. W takim razie
•) W tomie I na. stronic 241 wspomnieliśmy, że czytywanie
pisma Św. było w owych latach codziennym zwyczajem Słowackiego*
26
allegorycznoić miesza i wikle się ciągle z bezpośrednią dosłowno*
ścią utworu. Sceny i kształty znaczą rzecz, o wyrażenie której
z założenia głównie chodziło, ale dają też oprócz tego i więcej
jeszcze, to jest dają i siebie same. Tak powstaje symboliczno&ć
swobodna, fantastyczna, będąca nieskończenie trudniejszą
do rozumienia, aniżeli tamten j^j rodzaj, ale wolna od tej mar-
twoty i sztywności, na jaką z natury rzeczy wskazane są sym-
boliczne tworzywa poprzednio] kategoryi. Jen drogi rodzaj sym-
bolicznoici jest najwłaściwszym w zakresie twórczości poetyckiój:
i do tego jój rodzaju policzyć też należy i Anhellego.
^ Względna zatóm trudność do rozumienia tego utworu (gdy-
by się kończyło na takiój tylko trudności), byłaby prostom tylko
następstwem przyjętój formy, a raczój rodzaju poezyi, w którym
jest wykonany Anhelli. Taka trudność nie byłaby wadą. Ustępy
Anhellego jednakże, nadarzające się, jak każdy przyzna, dość
często, które się całkiem usuwają z pod możności wykładu , oka-
zują, że autor nieraz zbyt się daleko dawał fantastyczności pory-
wać i przesadzał niekiedy w dobrych chęciach otoczenia sym-
bóliczności poezyą i cudownością. W t6m więc całe źródło mgli-
stości i wszystkich w ogóle wad Anhellego. —
Przystępuję teraz do szczegółowego przeglądu myśli Słowa-
ckiego w dziele niniejszćm.
Poeta daje na samym początku wizerunek widocznie emi-
gracyi naszej ówczesnej. Exystencyą jej nienormalną, między"^-
cymi , na tułactwie , zowiąc figurycznie życiem w Sybirze , po-
wiada:
„Przyszli wygnańcy na ziemię sybirską i obrawszy miejsce
szerokie , zbudowali dom drewniany, aby zamieszkać razem w zgo-
dzie i miłości braterskiej ; było ich zaś około tysiąca ludzi z róż-
nego stanu.^ Mieli ci nieszczęśliwi między sobą utrzymywać na-
dzieję, „bo nadzieja przejdzie z nich do przyszłych pokoleń i
ożywi je^ Mieli czuwać nad sobą, „bo byli jak ludzie sto-
jący na podniesieniu**...
I rzeczywiście „przez jakiś czas był pomiędzy nimi wielki
porządek i wielki smutek; albowiem nie mogli zapomnieć, że są
wygnańcami i że już nie zobaczą... chyba Bóg zechce — ^
27
Łec2 czasy tego porządku i smtttka nie były dłagie. Nie-
którzy tylko z nich zajęli się swoją pracą. Niebawem znaleźli
się między nimi , „którzy chcieli aby je nazywano mądrymi i zo-
stawali w bezczynnoici , mówiąc: Oto myilimy o zbawienia oj-
czyzny'... I okazało się aż zbyt rychło, te ten zastęp wygnań-
ców był tylko jedną plagą więcej dla społeczeństwa, z łona któ-
rego wyszedł. — „Dobrzy byliby z nich ludzie w szczęściu, ale
je iiędza przemieniła w ludzi złych i szkodliwych; albowiem ser-
ca ich były słabe. Byli ludem starym, których wskrzesić na du-
chu cudem jest**. . .
To więc wizerunek pierwszy stanu społeczeństwa naszego — i
w latach, w których był pisany AnhelK. ^
Począwszy od rozdziału III do IX ciągnie się cała galerya
podobnych £egoż stanu obrazów. Jestto niejako wędrówka dantej-
ska przez cały obszar stosunków exystencyi owoczesnej narodu.
Figura fantastyczna. Szaman, prowadzi przez to społeczne piekło
poetę J jak w Komedyi Boskiej Wirgili prowadził włoskiego wie-
szcza. Ci dwaj spotykali na drodze swojój różne potępione za swoje
przeszłość osobistości. Anhelli spotyka się z równie potępionemi,
lecz nie indywiduami, ale stosunkami, spotyka się z cierpie-
niami kolosalnrmi narodu, które się już zamieniły w stały oby-
czaj, w panujący i niezmienny stan rzeczy. ••
Cala, ta część dzieła i najartystyczniój jest wykonana i naj-
łatwiój poddaje się wyrozumieniu. Nie ma potrzeby zatrzymywać
się tu nad składającymi ją ustępami z osobna. Wszystkie obrazy
są wzięte z rzeczywistego życia. Wprawdzie otacza je zawsze pe-
wna ornamentyka fantastyczna , cudowność, która analizy nie zno-
si. Zrażać się tóm nie należy, taki już bowiem jest cały sposób
poematu, który mamy przed sobą. A bardzo zmyślnie też postą-
pił sobie poeta, że ku końcowi tego przeglądu narodowych cier-
pień i pokut (na str. 126) od niechcenia rzucił słowo, które ten
cały szereg obrazów, pod względem ich formy, pozwala uważać
za rzeczy ukazane że tak powiem na tle widzenia, za sen.
„I przekonany był Anhelli, że widzenie kopalni snem by-
ło, albowiem nie wiedział, jak z nich wyszedł.** —
^^
«8
Na dalszycb kartach, od rozdzudhi dziesiątego począwszy,
następuje ^ tak po^em, wytłómaczenie, dlaczego dziać sit
mogą pod okiem bożem takie monstrualności społeczne. Antor
^raća do owego zastępu tysiąca ludzi mieszkających w wspólnym
domie, pozostawionych przy woli własnój, od którydi zaczął cdte
swoje opowiadanie. W obrazach co tylko przeprowadzonych przed
oczyma naszemi, odgł^nił co naród znosi i cierpi. Wscenacli, co
terązi następują, przychodzi mu okazać, co to społeczeństwo czyni.
Ma on tu na oku, jak się już rzekło, przedewszystkióm ówcze-
sną emigracyą. Ale jak emigracya była tylko odblaskiem tego
wszystkiego, czem naród cały wtedy był w sobie i co był czynić
gotów, gdyby tylko na to pozwalały okoliczności: tak tei i całe
opowiadanie, które tu poeta daje, nie do samych tylko emigra-
cyjnych stosunków ściągać należy, ale do całej sumy postępowa-
nia i zabiegów w narodzie, o ile takowe nawet w danem poło-
żeniu były wynikiem własnych instynktów i jako czyny wolnej
woli stanowiły o doli społeczeństwa w przyszłości. — Cóż się
tedy dzieje pośród owej liczby wygnańców, co mieli mieszkać ra-
zem w zgodzie i miłości braterskiej i czuwać nad sobą , gdyż byli
jako ludzie stojący na podniesieniu? — Poeta odsłania jeden rys
tylko w ich usposobieniu ówczesnem. Czy że nie dostrzegał in-
nych wad , które toczyły i toczą ustrój społeczny nasz , czy że
nie chodziło mu, jak tylko o symboliczne naznaczenie tego
stanu chorobliwego, ku czemu wystarczała już i ta jedna ska-
zówka: — dość że podnosi tylko same nieudolność polity-
czną owych tysiąca ludzi, jako znamię, które cechuje wszystkie
ich kroki. Marzycielstwo, fanatyzm, bezmiłość itd. sąto już tylko
drugorzędne przymioty i wyniki głównój winy, jaką odsłania,
a którą wedle niego jest ta nieuleczona jakaś zapamiętałość, z ja-
ką społeczeństwo nasze, jakby fatalizmem jakimś pędzone, chcąc
ojczyznę zbawić , tylko coraz głębszą dla niej wykopuje mogiłę . . .
/ Owi wygnańcy tedy, mówi poeta, sobie samym zostawieni,
po niedługim czasie kłócić się zaczęli pomiędzy sobą. ^I podzielili
się na trzy gromady; a każda z nich myślała o zbawieniu ojczy-
zny. Więc pierwsza na czele miała grafa Skir, który utrzymywał
stronę tych, co się przebiorą w kontusze i nazywać
się będą szlachtą, jakby z Łachem aa. noiro pczybyli do
kraju postegp. A draga miała na czele idnierza chadcf^ imię-
nieią Skartabellę, który diciid ziemię podzielić i ogłosić
wolność chłopów i równo&ć szlachty z żydami i
cyganami. A trzecia na czele swojćm miała księdza Bowfata,
k£óry chciał kraj zbawić jnodlitwą i na ocalenie kraju po-
dawał sposób jedyny, i&6 i ginąć nie broniąc się, jak
męczennicy*.. — .,
W taki więc sposób oznaczywszy hasła, które czasu owego,
kiedy był pisany Anhelli , rzeczywiste wiele już sprawiały wna-
wy wteoryi, a w późniejszych latach po kolei od^rały role sm-
je w praktyce: maluje poeta w dalszem opowiadaniu zadiowanie
się tych gromad w stosunku wzajemnym jednój do drogiój.
Gromada Skartabelli, uzbrojona w siekiery, gotuje się do
rozprawy z drugiemi gronf adami w swój sposób, w. polu. Siła i
siekiery mająHcdy podpomóc prawdzie. Ale nim przyszło do wal-
ki, nabożny zastęp Bonifata poddaje radę, iieby ten fśf&r raczej
przed sądy Boga wytoczyć. Rada została przyjęta, stawiają tedy
trzy Erzyże, na każdym ma być przybity męczennik swego stron-
nictwa. nA kto najdłużej żyć będzie, przy tym zwycięstwo.*^ —
Wystąpili więc trzej rycerze, którzy za swoje przekonanie śmierć
ponieść chcieli. Nie byli wybrani losem, lecz ^ wła^nój woli.
Bardzo trafnie, z wielką znajomością stosunków, dodaje do tego
poeta: — „Nie byli to gromad wodzowie, lecz jedni, z najnmicg-
szych**. . .
„I zawieszono na krzyżach ludzie owe obłąkane i przybito
im ręce ćwiekami; a ten qo był na prawo krzyczał: równość!
A ten co był z lewój krzyczał: krew! Wiszący zaś pośrodku
mówił: wiara!** — Nadaremnie, kiedy ich iM?zybijano do krzyża,
dał się słyszeć głos z nieba wołający: „Go wy czynicie?**... Do-
piero kied^ było po czasie, kiedy ludzie owi trzej na krzyżach
swoich skonali, dopiero wtedy tłumy zaślepione przejrzały^ że się
to nie godziło. Porwane strachem, rozbiegły się wtedy samopas,
lukżda gromada winną stronę, aby tak brojąc coraz gprz^, osta-
tecznie rozprząc się do reszty i zatonąć w zgiełku, śmiechu i
wrzaskach , w szczękaniu kielichów i brudnych pieśniach.
3ft
— „Wichry roBsiewają dębu nasiona i roznoszą je po rie-
mi; lecz wichrj^te będą przeklęte, co wasze mowy i rady do
ojczyzny zaniosą. Oto obraziIiSeie ludy t^j ziemi ^— i z oszcze-
pami stoją czyhając na was; psy ich nawet czyhają, aby z was
którego rozedrzić."
Te, słowa prawdy wkłada autor w nsta Szamana. Szaman
/ je wypowiada wygnańcom i zostaje za to przez nich zamordowa-
i , nym. Prawdy jednak z nim razem zabić oni nie potrafili. Kończy
"^ się z nimi , jako im było przepowiedziono, *e pomrą mamie przed
dopełnieniem się czasa. W wielkim dniu zmartwychwstania,
w chwili trymnfd sprawiedliwo&ci , nie ma już na ziemi aiii 61adn
po tych ludziach ani po szopie, którą sklecili swemi rękami. Ich
nienawiści wzajemne, ich smutki, ich rzekoma miłośó ojczyzny,
ich szamotania się gorączkowe strawiły się same w sobie. Wro-
gowi nie zaszkodziły, dla nich samych były przekleństwem i
zgubąj/
Poty piórwsza połowa dzieła.
Ńa ióm cienmóm tle rozpaczliwych stosunków, w przeciw-
stawieniu do tych typów potępionych w massie i jako massa po-
zostawionych też w głębi obrazu, 8{)0strzegamy na pierwszym
planie kilka postaci z osobna zwracających na się uwagę."' Ich
oblicza także są smętne, ale idealne. Sympatya nasza jest z nie-
mi. Widać ze wszystkiego, że je wymarzyła miłość artysty. Oto
w samym środku tój grupy widzimy pogrążonego w zadumaniu
młodziana, z obliczem ku zachodowi zwróconóm — to An-
helli. U stóp jego klęczy schylona jak pokutnica niewiasta —
EllenaL Przed nimi idzie Sz a man,« mędrzec sybirskićh po-
koleń. A w górze, jak urocze widzenie, wznosi się świetlana po-
stać anioła — Eloe... O napisanie gorzkiój satyry, ó samo
tylko potępienie naszego społeczeństwa , nie mogło chodzić poecie.
Miał on niewątpliwie przed oczyma jakiś zamiar dodatni , wdzię-
czniejszy, kiedy tworzył ten poemat Obaczmy, czy go nie odga-
dniemy z oblicza którój z tych czterech przedniejszych figur obrazu.
Nim powiem o Anhellim, co mam na myśli, niech mi wol-
no będzie powiedzieć choć słowo o autorze. Słowacki w życia
swojóm mido zassnał szczęścia. Żył samotny, opuszczony, często
31
nawiedzany przez rozpacz. Nieraz zadawał sobie pytanie, dlae£d«
go cierpi? Szukał przyczyn, rozmyślał nad. celami, dla kt<irych
dostała mu się taka właśnie rola w podziale ^ lecz — odpowiedzi
na zapytanie to nie znajdywał. Poeta nasz nie pojmował jasno
bytu swojego na ziemi. Nie widział przed sobą celu swojego, ani
nie umiał zdać sobie sprawy ze stosunku, w jakim zostawał do
reszty społeczeństwa.
To GO człowieka dręczy jako niedocieczona zagadka, zazwy^
czaj bywa nieustającym tematem jego rozmyślań. Żeby się pozbyć \.
t4j myśli męczącej umysł, zwyczajny człowiek najchętniej o tćm ^
gada, « kim tylko może. Badacz rozpoczyna o takiej kwestyi
dzieło uczone. Artysta, poeta... tworzy sobie z tćj wnętrznćj
męki serca swojego w wyobraźni ideał i znajduje już przez to
samo zadowolenie , że go ogląda przed sobą. przedmiotowo, jakby
to było coś osobnego, w cz^ jak w zwierciedle przejrzeć się
można.
Taka praca albo doprowadza do rozwiązania tigemnicy, albo
przynajmniej do pewnego oswobodzenia się od nićj. Jestto jakby
zadośćuczynienie popędowi , który dopóki zamknięty, nie daje mi-
ru. Jestto jak ze smutkiem, jeśli takowy kogo nawiedzi. Samo
wynurzenie i podzielenie się nim z drugimi przynosi ulgę. Naj-
dotkliwszą jest boleść, kiedy nie ma się na nią nawet przed Idm
poskarżyć. Powiernik czyjej zgryzoty już przez to samo, i» słu-
cha , staje się pocieszycielem. Słowem ^ jest w człowieku potrzeba
wygadania tego, czóm przepełnione jest serce; a poeta czyni po-
trzebie tej zadość — tworząc.
Otóż i autor Anhellego chciał pozbyć się tój ciągłej myśli,
która go prześladowała pytając : — Dlaczego ty cierpisz ? Na oo
ty się rodziłeś , jeżeli takie miało być twoje życie ? Czy twoje
smutki zdadzą się na co? Dlaczego drudzy ludzie, dlaczego bra-
cia twoi żyją inaczój?... Chciał mówię poeta nasz pozbyć się
tych trapiących wątpliwości ducha swojego za pośrednictwem twór-
czój pracy, i miał przekonanie, że stawiając w wyobraźni przed
sobą człowieka, tosamo co on zajmującego stanowisko na świecie
i obdarzonego podobnym duszy nastrojem, w idealnym, skon* ^
Si
easonym wuseraoka Uj wymarzonej D&tury znajdzie zwierciadło,
zddne rozwiązać niejedne i z własnych jego zagadek.
Bohater jego poematu — nie jestto zat^ra prosta, pochlebia-
jąca osobisto] próżności kopia tylko osoby autora. Jestto ideał
i^roTotyp -^ ale wymarzony w tymże kierunku. Jest on pod
względem położenia swego na zewnątrz także jednym z liczby
owych tysiąca ludzi, zasłanych na wygnanie. Tęskni do ojczyzny,
do iwnnalnJj doli społecznej, iniwnie boleśnie, jatońi. Lecz krom
tój jednój z nimi wspólności , nie ma miedzy Anhellim a' tym
tłumem wygnańców żadnego podobieństwa. Widzimy w nim czło-
wieka wyjątkowego. Drogi jego takie, że po nich idzie samotny,
soiutny... Będąc „czysty jak lilia biorąca z wody liście i kolory
niewinne^, pozostaje z dala od tych nienawistnych i gorączkowych
zapędów, na jakich tamci zużywają swoje siły, znajdując prżynaj-
mniój złudzenie, że coś działają. ^ W duszę Anhellego wlana jest
miłość serdeczna dla ludzi i litość.*" Pomimo tego jednak, ta jego
wyższość duchowa nie staje się nikomu do niczego przydatną.
Anhellemn zbywa na sile, któraby wzięła panowanie fiad resztą
ludzi i czy to z ich wolą, czy mimo ich woli sprowadziła ich
z tój drogi błędnój , po którój idą. Anhellego siła nio jest z tego
świata. Jestto w społeczeństwie poeta. Zamie$skał w nim anioł
poezyi i zamienił go całego na swoje tylko narzędzie — czyli
jak to po kilka razy wypowiada w dziele swojem Słowacki: „An-
helli opętany jest przez Anioła.^ Właśnie przeto, najwznioślejsze
uczucia jego zużywają się w sobie, nie przetwarzają się w cżyny.
Crfe życie jego ujrfywa mu więc bezczynnie , w odosobnieniu —
. w niewysłowionym smutku. Nie widać, że^y z tego wynikał jaki
owoc — czy to dla niego samego, czy dla pokolenia, pośród
któr^o żyje, czy dla ojczyzny.
A jednak powiada o tym człowieku Szaman: — ,,Oddany
jest na ni^o większy dężar^ .niż mogą unieść inni, aby w nim
było odkupienie" (str. 107). Jest zatóm konieczność i cel
takiego życia, tylko że Anhelli tego nie wie o so^bie i nie powi-
nien, nie może o tóm wiedzieć. Inaczój bowiem cierpienia i smu-
tek ten nie miałyby już ani tego stopnia ani tego znaczenia.
To zdaje się być kluczem najwłaściwszym do rozumienia roli,
33
w jakiej wymarzył poeta bohatera swego utworu. Ta smutna '
exystencya bez pociech i b o z s w i a d o m o ś c i celu, któremu j
8łuły, przeprowadzona jest od początku do końca tak logicznie,
jednolicie i z tak wyraźnym zamiarem, źe wątpić wxale nie mo-
żna, iż o to właśnie autorowi chodziło.
* AżGl)y się o tem przekonać, zestawmy wydatniejsze momen-
ta, zapomocą których odsłania się charakter tój idealnej natury.
— „Oto szafirowe niebo i gwiazdy białe patrzą ca mnie,
mówi Anhelli o sobie. Sążto gwiazdy tesame , które mię widziały
młodym i szczęśliwym ? Dlaczegóż nie powstanie wicher , co mię
z ziemi zwieje i zaniesie w krainę cichą? Dlaczego ja żyję?
„Oto już jednego włosa nie ma na głowie mojej z tych, któ-
re były dawniej ; oto się nawet kości we mnie odnowiły : a ja
zaw^sze pamiętam... A nie ma jednej kawki w powietrzu, któ-
raby nie j^ała przez jedne noc życia w spokojnóm gnieździe. Lecz
o mnie Bóg zapomniał.
„Cł\ciałbym umrzeć. Bo zdaje mi się, że gdj będę umarłym,
to sam ^g pożałuje tego, co ze mną uczynił.** (str. 130).
--^' To są uczucia, pod wpływem których widzimy go w środ-
ku zawodu. — Nie mniej smutne , posępnicjszo jeszcze , są osta- ,
tnie Anhellego chwile na ziemi. Przeżył wszystkich swoich, pa-
trzał na zgon óbi/listot, które na ziemi b"^ jeclyne, co go ko-
cKaly^fŚzaman i Ellenai); dożył zagłady i całego owego pokole-
nia, do którego rodem należał, a które wśród bezowocnych sza-
motań z losem i pośród przekleństw wzajemnych zmarniało , nie
pozostawiwszy ani znaku po sobie. Pozostał sam jeden w swoim
świecie Anhelli — „jak harfa z porwanemi strunami**. I oto cza-
sy mają się ku dopełnieniu , straszne przesilenie się ważj^i dzień
odrodzenia jest* bliski. Jeszcze jedna noc, noc długa, okropna, j
ciemna; „sybirska*^," lecz tylko jedna: a „dzień wielki** pol
tój „nocy w i e 1 k i ó j" zalwita^- Ale Anhelli o tóm wszystkióm j
nic nie wie ! Aniołowie, którzy przySio§5są zwiastować mu śmierć, |j
me" mówią mu ani słowa o tóm, co ma nastąpić w tak bliskim
czasie. Mówią do niego słowami, których dźwięk taki, jakby się
wszystko "Skończyło. Opuszczają go, wyrzekłszy co mu mieli zwia-
stować, jakby nie było żadnój już pociechy dla niego. Wyraźnie
TomlL ^
/
34
cliodzi o to poecie, aby to życie, idealne i ofiarne, zgasło już
w tym strasznym zmiorzcliu między świtem ufności a nocą roz.
paczy, w t^m duchowem pólswietle nadziei i beznadziei, które
jest największą ze wszystkich męczarni serca. Pod tym tylko
warunkiem będzie z życia człowieka tego ofiara , godna stanąć za
odkupTenie. .. Dopiero po spełnieniu się y.ycia takiego nastą-
pić może cliwila... oczekiwana!
W takito sposób tłómaczę sobie cały ów obraz w rozdziale
XV, gdzie się znajduje kilka wyrażeń i pomysłów, które z in-
nego punktu widzenia byłyby albo trudne do zrozumienia albo
nawet zdolne wykładu, wręcz przeciwnego przekonaniom poety.
Mianowicie mam tu na myśli to miejsce:
- „I rzekli mu aniołowie: Oto przyszliśmy ci zwiastować, że
dzisiejsze słońce wstanie jeszcze, lecz jutrzejsze nie pokaże się
nad ziemią.
^Przyszliśmy ci zwiastować ciemność zimową i większą okro-
pność, niż jakiój ludzie doznali kiedy: samotność w ciemnościacli.
;, Przyszliśmy ci zwiastować, że bracia twoi pomarli, wście-
kli od krwi ludzkiej, a ty jesteś ostatni.
„A jesteśmy ci sami, którzy przed wiekiem przyszli do cha-
ty kołodzieja i usiedli za jego stołem w cieniu lip pachnącycli.
„Lud wasz wtenczas był jako człowiek, który się budzi i
powiada sobie: oto mię rzecz miła czeka o południu i weselić się
będę wieczorem.
„Zwiastowaliśmy wam nadzieję, a teraz przyszliśmy zwia-
stować Koniec i nieszczęście, a Bóg nie kazał nam wyja-
^tć przyszłości.'* (str. 142). ^
— Pomimo skarg, jakiemi odpowiada na te Aniołów słowa
Anhelli, ciemna zasłona przyszłości nie zostaje mu odchylona.
Zaledwie mimochodem, w formie pytania, tonem wątpliwego nie-
jako przypuszczenia, nasuwają mu Aniołowie myśl, która gdyby
mu była oznajmiona jako pewność zwiastowana z ich strony, by-
łaby osłodą jego niedoli, a nawet wynagrodzeniem sowitćm za
wszystkie cierpienia jego:
„A wieszli ty, czy od spokojności twojój nie zależy żywgŁ-
jaki, a może żywot i los milionów?
35
„Możeś jest wybrany na ofiarę spokojną, a
(licesz'*'sfę zamienić w' piorun gwałtowny i Łyd rzuconym w cie-
mność dla przestrachu zgrai?" (str. 144). —
W ostatnim dopiero rozdziale przypuszczenie to otrzymuje
piętno prawdy i pewności. Wypowiada je tam poeta powtórnie,
przez usta Eloi , w sposób dowodnie ukazujący, że to jeden z pe-
wników w obrębie jego przekonań , i że w tój myśli zawarte byfo /
całe założenie, jakie podjął w dziele niniejszóm: — „On był]
przeznaczony na ofiarę, nawet na ofiarę Terca.** I '
(str"l47). J
Lecz w tej formie słów tych już nie słyszał Anhelli, jako
nic miaf* slyszóć i tryumfalnych haseł, które równocześnie po-]
\fstawaTy już natenczas na ziemi i „jakoby szum burzy wielkiej*' \ #
p(5\\olywaly „ludzi silnych do życiar,' a' dd zmartwychwstania na- / )
rbdjy Chwila ta przyszła dopiero nazajutrz po "jego zgonie. Ten ',
zgon cicliy i samotny, po życiu bez żadnych pociech, miał być
właśnie warunkiem nadejścia czasu, którego obrazem kończy się
carf"|)demat.
* Na tóm kończę, com miał do powiedzenia o głównój postaci
w tym utworze.
— O Szamanie i innych osobistościach w skład Anhel-
lego wchodzących, wystarczy i krótkie słowo. Szaman jest 'tylko
fantastyczną postacią, allegoryą. Zupełnie mylnem byłoby rozu-
niionio, że w nim uosobiony jest geniusz sybirskich autochtonów.
O sybirskie mądrości nie chodziło wcale poecie. Że go autor sta-
wia jako .króla i kapłana ludów tamtejszych, to tak obojętne,
jak że Szaman jest ubrany w futra i korale, a na głowie ma
wieniec z wężów nieżywych zamiast korony. Jestto wszystko tylko
fentastyczny ornament — proste następstwo tego, że w ogóle ta-
kiej formy i tej przenośni za tło poematu użyto. Skoroć się rzecz
niby dzieje w Sybirze , toć i mędrzec ów na jej przestrzeniach
musiał się zjawić. Więcej jednak w fantastycznej jego postaci
/istotnego znaczenia nie ma, jak że to jest plastyczne uosobienie
ijtego wszystkiego najwzniośTeJszegó, czego ani w tłumie'
/owycii tysiąca wygnańców , ani nawet w Anhellim nie ma. Cho- \
lodziło o to, ażeby pośród tego pokolenia, przywalonego fatalizmem
36
szału i grzechu, dać się czasem odezwać głosowi siły i prawdy,
cfiociaż jej nikt więcej między nimi nie słuclia, tylko poeta An-
lielli. Chodziło dalej o oliazanle,'"że lo wszystko hoże i żywotne,
czego pełen jest Szaman, nie ma za naczynie i za narzędzie
swoje ow6j generacyi wygnańców, lecz zostaje zewnątrz nich — a
więc... w obcym człowieku. Szaman jednakże (powiada poeta)
nauczył się tego wszystkiego o5 ojców naszych, ^których iRnał i
widział jak żyli bogobojnie" (str. 106). A zatem mądrość jego
jestto własna nasza tradycy a narodowa, ale nie będąca V posia-
daniu obecnych pokoleń — tradycya jak dla dzisiejszycŁ ludzi,
zapomniana. — Rola Szamana w poemacie jest zresztą jedną
z podrzędnych. • Działanie jego tylko pozornie zdaje się być wy-
datniejszóm, niżeli nióm jest w istocie. Oprowadzanie bowiem
owo Anhellego po różnych miejscach kraju, „ażeby mu ukazać
wszystkie cierpienia ludu jego i wszystkie nieszczęścia tej ziemi**,
jestto tylko złudzenie wyobraźni czyli środek artystyczny , na to
użyty, ażeby połączyć z sobą rozrzucone wizerunki narodowej
martyrologii i nadać im ciąg jakby akcyi jednolitej. Rzeczywiście
ruch ten odbywa się w duszy własnej Anhellego. Jestto widzenie...
Ellenai zdaje mi się być w poemacie jeszcze więćój pod-
rzędnej tylko wagi, Jestto tylko akcesoryum do Anhellego. Wy-
obraża jedyną z znikomych bslód , która mogła zastąpić temu
zbolałemu sercu jakiś cień ludzkiego szczęścia. Ellenai idzie za
Anhellim, podziela jego samotność, kocha go jak siostra i
więcój... ale to wszystko miało trwać tylko znikomą chwilę. —
Chodziło widocznie poecie o to, ażeby ukazując, jak u stóp jego
przedwczesną śmiercią umiera jedyna, która go rozumiała, tem
posępniejszym jeszcze uczynić obraz smutku pierwszorzędnej w dzie-
le osoby.
Uboczne napomknięcia o przeszłości tej niewiasty zdają mi
się rzeczą dla głównego pomysłu już obojętną. Poeta przedstawia
w niej pokutnicę. Nie wiadomo, czy dało mu do tego powód ja-
kie osobiste przypomnienie z życia własnego, czy też może tylko
biblijny obraz Magdaleny klęczącój u stóp Chrystusa posłużył
mimowiednie za wzór do odtworzenia go tutaj. Bądź co bądź —
nie upatrujmy w' tóm wszystkiem niczego więcój , jak tylko przy"
37
padkowe, w taki wła&nie przeprowadzone sposób wykończenie
obfaża. Postać Eirenai miała być wydetaliowana — autorowi si^
podobało dokonać tego w tych rysach ; mógł on był użyć do tego
i innych środków, a wraienie całoici byłoby pozostało tosadio.
Najwięcej fantastycznym tworem imaginacyi, do tego sto-
pnia, że niepodobne tu już wchodzić w rozbiór jego znaczenia,
zdaje mi się być w Anhellim £Ioe. Pierwotnie zapewne przesu-
nęła się przez myśl autorowi intencya, wprowadzić w skład po-
ematu uosobienie Sławy. Nie miała to l)yć owa sława rozgło-
si!*',* Stugębna, z zimną admiracyą po świecie roztrębująca czyje
wielkość i nieśmiertelność, jak sobie takową zwykle wyobrażamy;
ale raczój rzewna, cicha , łzawa pamięć po zmarłych, przy-
wiązana do mogił , gdzie leżą ich kości , i zarazem obecna w ser-
cach, dla których te mogiły są drogie i swoje. Takiój to sławy
pragnął dla siebie poeta nasz i taka też tylko jój postać zdawała ma
się godną znaleść miejsce w jego obrazie. Stworzywszy sobie sym-
bolicznie wcielenie tego pomysłu, widząc go w kształcie niewie-
ściego anioła „zbiałemi skrzydłami i ze smutną gwiazdą na wło-
sach, .który chowa umarłe i strzeże ich grotK^w"^, zadumał się
autor nad tą cudną postacią. I fantazy a jego twórcza pochwyciła tę
allegoryą w swój zakres. Myśli poety popłynęły daleko : znalazły się
całe dzieje, cały rodowód dla tej istoty anielskiej. Symbol szty-
wny przetworzył się w życie, w imię, w romans i ^pokutę za
niego, przemienił się w dziewicę "zdolną uczuć ludzkich i spłaca-
jącą cierpieniem wszystko, co w tych uczuciach bywa niższego,
sfery czystych aniołów.
„Oto się zowie Eloe, a urodziła się ze łzy Chrystusowój na
Golgocie, z tej łzy która wylana była nad narodami.
„Gdzieindziej napisano jest o Anielicy tćj, jako zgrzeszyła
ulitowawszy się nad męką ciemnych Cherubinów i umiłowała je-
dnego z nich, i poleciała za nim w ciemność.
^ A. teraz jest wygnaną jak wy jesteście wygnani , i ukochała
mogiły wasze i piastunką jest grobowców, mówiąc kościom: nie
skarżcie się, lecz śpijcie!
^Przywyknij do niój za życia, albowiem będzie na mogile
38
twojćj stąpać przy blasku księżyca ; przywyknij do glosa jej, abyi
się nię obudził, gdy mówić będzie.^ (str. 131).
Owoż więc i cała po^vieść, która się jak bluszcz zielony owi-
nęła koło. pomysłu ,: nie będącego pierwotnie niczem więcej jak
tylko allegpryą. Powstał . w taki sposób ideał dziwnój czystości
w wykonaniu — eteryczny i niebiański, że i pędzel mistrza
z Fiezoli nie stworzył nic więcój serafickiego. Ale symboliczne zna-
czenie ulotniło się z tego obrazu.
I tak pozostaje niejeden szczegół , niejeden inny jeszcze ustęp
w Anhellim, który analizy nie dopuszcza. Jestto ta treści jego
połowa, która i wynikła ze samej tylko fantazyi, i nie przema-
wia, jak do fantazyi. Ubolewać trzeba, że jeśli miało już
dzieło to w taki sposób być wykonane, nie ma przynajmniój wy-
datniejszej granicy pomiędzy miejscami tego właśnie rodzaju a
szczegółami, które coś znaczą. Przez zręczniejsze rozdzielanie
świateł i cieni, jako też przez baczniejsze przestrzeganie miary
wszędzie właściwej, mógł był poeta ten dział fantastyczny i tylko
akcesoryalny . widoczniej odznaczyć od symbolicznych poematu
ustępów. Tego zupełnie zaniedbał.
Drugi zarzut możnaby Anhellemu uczynić ze strony wniosku,
który t niego wynika. Ziszczenie się pragnień narodowych , a
w najgorszym razie odrodzenie innych społeczeństw, .ma wedle
Słowackiego bjć więc zawisłem od takich cichych ofiar, od takich
niekrwawych męczeństw, jakiem byt cały zawód Anhellogo na
ziemi. Mialożby to rzeczywiście być prawdą? Trzebaż, ażeby naj-
czystsi i najlepsi w narodzie marnieli w bezczynnym smutku?
żeby konali samotnie jako nieświadome misyi swojej narzędzia
przeznaczenia czy opatrzności , domagającój się • . . „odkupie-
ąia**? Czy społeczeństwu zda się to na co, że ten i ów — wy-
rzucony z zastępu czynnych — strawi się w samotności i melan-
cholii? Czy taką idealną protestacyą daje się co naprawić? Czy
łzami, które tylko^ Bóg widzi, spłaca się wina pokoleń, które
żyły i które żyją? Czy to wystarcza?
Są j)ytania, na które i milczenie jest odpowiedzią, a do
takich pytań niezawodnie należą i obecne. Doktryna ostatecznie prze'
prowadzona w Anhellim jest mętna i fantastyczna. Gubi się ona
30
w nieznnrtowanych głębinach mistycy«mii. Mistycyzm ten w po-
jęciu o przeznaczeniu swojóm na iwiecie , jako poety, daje się
wprawdzie poniekąd zrozumieć u Słowackiego. Położenie jego było
\j owycli"1afacli, kiedy titwor ton pisał, tak smutne pod każdym
względem, że wcale się dziwić nie można, iż go znajdujemy
przywalonego takićm brzemieniem moralnego znękania. Bezwzględnie
i przedmiotowo jednak rzecz biorąc , trudno to inaczej nazwać , jak
zbł^ikaniem — szukaniem wyjścia z trudności na drodze, która do
crtn- ni6 w iedzie. - r »
ROZDZIAŁ JEDENASTY.
Rok 1839 i 1840. — Poeta osiada w Paryżu i wydaje Trzy Po-
emata, toż Balladynę. — Rorespondeucya z Krasińskim. —
Kilka słów mimochodem rzuconych o wartości wydania „Wyjątków
z listów Z. Krasińskiego^. — Słowa Krasińskiego o Mickiewiczu,
Słowackim i Cieszkowskim. — Stosunki Juliusza z matką zawiczują
się na nowo. — Życie jego w Paryżu — stosunek do Emigracyi —
Amnestya. — Wychodzi z druku Mazepa i Lilia Wenę da.
Powstają nowe dzieła: Krakus — Wallenrod — Beatryz
C e n c i — dramat Beniowski i niektóre pomniejsze rzeczy, to
wierszem , to prozą pisane —
Niedługo po napisaniu owego wiersza „Do Zygmunta",
oznaczonego datą dnia 4 grudnia 1838 r., któryimy zamieścili
w poprzedzającym rozdziale, i w każdym razie zapewne jeszcze
przed Nowym Rokiem, opuAcił Słowacki piękną stolicę Toskanii
i przeniósł się do Paryża. Z przyczyny przerwy w jego kore-
spondencyi do matki, o którój powodach wspomnieliśmy już
w rozdziale poprzednim , nieznane mi są bliższe szczegóły podróży
i przybycia poety do wielkiego miasta, jak zwykł był zawsze
Paryż nazywać. Mianowicie niewiadomo mi, czy jechał przez
Szwajcaryą i czy po drodze odwiedził dawne swoje gospodynie
genewskie.
Stanąwszy na miejscu, Słowacki zajął się zaraz wydawni-
ctwem dzieł swoich. Trzy poematy, w różnych czasach i różniej-
szych jeszcze miejscach powstałe, t. j. Ojca Zadżumionych,
„W Szwajcaryi**, i Wacława', pomieścił w jednym tomiku
i wydał go pod napisem:
41
Tny Poemata, przez Juliusza Słowackiego. Paryż
1839. 12" str. 121.
Niezwłocznie potem wyszła:
Balladyna, tragedya w 5 aktacłi, przez Jalinjsza
^ Słowackiego. Pary* 18^»d. ł»« stiS-2l2; ^
Obydwa te dzieła wyjść musiały z po3 prasy najdalej około
końca miesiąca lutego. Tygodnik Literacki poznański w numerze
z dnia 18 marca donosi o nicłi, jako o nowościach będących już
w rękach publiczności.
Balladyna była więc czwartą już z kolei Słowackiego publi-
kacyą w tym drugim jego autorskim zawodzie. Od czasu wydania
Anhellego minęło już było kilka miesięcy. Napróżno brał poeta
nasz do ręki różne ówczesne pisma czasowe, czy w nich nie znaj-
dzie śladu wrażenia, jakie dzieło^to sprawić mogło na czytelni-
kach. W żadnóm z nich nie .było, czego szukał. Wprawdzie
pojawiła się recenzya Anhellego niezbyt głęboko w przedmiot wcho-
dząca w Tygodniku Literackim poznańskim (autorem, jój był Ne-
pomucen Sadowski); lecz to nastąpiło dopiero późniój, w numerach
kwietniowych 1839 r. W chwili, kiedy się drukowała Balladyna,
dochodziły poetę na to najulubieńsze jego dzieło ze strony bliższych
znajomych same tylko skargi, że Anhellego niepodobno rozumieć.
A w dalszych kołach zalegało o nim , jak o wszystkiem , co przed
tem wydał , — milczenie głuche.
Z t^o to powodu dołączył autor do Balladyny przedmowę,
ułożoną w kształcie listu do jedynego między ludźmi , o którym ,
wiedział, że słyszy i rozumie głos jego,*
Cudny ten list zaczyna się od przypowieści, ktdrą miano
mu opowiadać w Grecyi nad Salaminy zatoką.
-Stary i ślepy harfiarz z wyspy Scio przyszedł nad
brzegi morza egejskiego, a usłyszawszy z wielkim hukiem
łamiące się fale, myślał że szum ów pochodził od zgiełku
ludzi, którzy się zbiegli pieśni rycerskich posłuchać. Oparł
się więc na harfie i śpiewał pustemu morza brzegowi, a
kiedy skończył, zadziwił się, że żadnego ludzkiego głosu,
żadnego westchnienia, żadnego pieśń nie zyskała oklasku.
Rzucił więc harfę precz daleko od siebie, a te fale, które
śpiewak mniemał tłumem ludzkim, odniosły złote pieśni
Tom II. 6
42
narzędzie i położyły mu je przy stopach. I odszedł od har-
fy 8W0J6j smutny Grcczyn, nie wiedząc że najpiękniejszy
rapsod nie w sercach ludzi, "ale w głębi fal egejskiego
mbfza^ufonąl*
Ntótępnie daje autor kilka prześlicznie, choć nie zbyt jasno
wypowiedzianych wskazówek, jakby chciał ażeby była rozumiana
ta nowa jego tragedya;* wreszcie kończy tenii słowami:
^Rozpisałem się długo, a zamierzyłem był tylko na-
pisać:
^Autorowi Irydyona
~* na pamiątkę
Balladynę
poświęca
Juliusz Słowacki.**
Odpowiedź, która na to ze strony Krasińskiego nadeszła,
znajduje się w rękach moich. Stanowi ona pierwszy w szeregu
dziesięciu listów, przez tegoż poetę do Juliusza « pisanych , które
się znalazły w pozostałych tegoż papierach. Korespondencya ta całko-
wita przypada na czas od 23 lutego 1840 do 12 kwietnia 1843 r. *).
Wydawca powszechnego zbioru listów Krasińskiego, których
tom pierwszy wyszedł p. t ^Wyjątki z listów Zygmunta
Krasińskiego"* (Paryż. 1860), wyrażony pod przedmową li-
terami K. G. (zapewne pan Konstanty Gaszyński), miał także
już, jak 'się zdaje, przed sobą kopie rzeczonych" dziesięciu listów.
Dziwną jednakże jest rzeczą, że nie chciał, czy nie mógł, czy
też wreszcie nie umiał wydawca zrobić z nich ani tyle użytku,
ażeby ich ogłoszenie zdało się komu na co. W ogóle pojąć nie
umiem, czego chciał pan Gaszyński czy też rodzina zmarłego,
wydając rzeczoną ksfążkę? Najprzód bowiem porozrzucano wszy-
stkie listy poety na różne kategorye, naj(iowolnićj przyjęto, nie
trzymając się wcale ciągu czasu, w jakim były pisane. Jeżelić
cały cel oddania do rąk publiczności listów prywatnych wielkiego
człowieka na t^m jedynie zależy, ażeby to rzuciło jakieś światło
♦) Nadmieniam, żo kilka wvj?}t.ków, tylko wyjątków, z tych li-
stów godnych ogłoszenia w całości , dano już w Dzienniku Literackim
Lwowskim r. 1862 i 1857.
43
na jego życie, na genezę jego wyobrażeń i źe tak powiem, na
cale dzieje jogo wewnętrznego istnienia: toć oczywiście nie można
objawów tego wszystkiego porządkować iniiczćj, jak tylko w na-
turalnym ciągu i ładzie, a takim jest jedynie porządek czasu.
Ale to jeszcze byłaby najmniejsza wada rzeczonej publikacyi. Pan
Gaszyński pozwolił sobie i okrawać jeszcze listy Zygmunta! i
jak okrawać! Ź dziesięciu tych listów do Słowackiego pisanych,
które zńaiti w całości, mogę brać najlepszą miarę o generalnej
zasadzie , podług której taia rozstrzygano , które ustę[>y są niby
to stosowne do publikacyi, a które znowu mniej zajmujące. Co
tylko w liście było prawdziwie ciekawem , co tylko miało jakie
takie odniesienie czy to do chwili czy też do indywidualności
obojga osób korespondujących ze sobą, to wszystko podobało się
szanownym wydawcom właśnie odrzucić! A wcielono do książe-
czki same tylko miejsca ogólnikowe, filozofematy, loci commitncSy
sentencyc itp. klóreby mógł każdy do każdego napisać, z tą
chyba jeduą różnicą, że stylem nie dorównałby Krasińskiemu.
Na dobitkę zaś, iażeby konfuzya była co się zowie gruntowna,
uważano tam jeszcze za stosowne, nie tylko zataić chwilę,
kiedy który taki z listu poety wycihek był napisany, ale i do
kogo był wyrzeczony! Przecież Krasiński miał zwyczaj
kłaść na listach swoich dokładne daty i roku i miejsca i dnia
nawet, kiedy co pisał! A tam tylko miejsce i liczba roku są
położone. Oznaczenie zaś dnia i miesiąca zmazano, jakby to by-
ło rzeczą zgolą obojętną, wśród jakich chwilowych okoliczności
myśl która w duchu poety zabłysła. Zapewne, najczęściej wszy-
stko to jedno jest , czy kto co powiedział z początku roku , czy
z końca, szczególniej jeżeli to dotyczy zwyczajnego człowieka.
Ale kiedy sprawa z wielkimi ludźmi, których żywot prędzej czy
później będzie przedmiotem szczegółowych dociekań , to, nieraz na
takiem wskazaniu wszystkich towarzyszących okoliczności właśnie
najwięcej zależy. A któż je wskazać potrafi, jeżeli nie będzie do-
kładnie wiedział, gdzie i kiedy się co działo? Kto wydaje czyje
listy, a zatem matcryały dopiero do późniejszego opracowania:
ten przewidzieć tego naprzód nie może, który szczegół się okaże
czasu swojego w ważnych punktach właśnie rozstrzygającym, a
44
który jest pobocznej i obojętnej wagi. Wydawca listów pośmier-
tnych powinien dać wszystko w takiej postaci, jak to jego rąk
doszło, i uważać wszystkb za nietykalne! Co się tyczy wresz-
cie osób, do których listy Krasińskiego były pisane, te osłonione
są taką tajemniczością, jakby to komu zbrodnią było i wstydem,
że z niin korespondował Krasiński! Tylko o pierwszym dziale li-
stów wiemy, że były pisane do pana Konstantego , i o ostatnim,
że do dzieci poety. Dwa zaś pośrednie działy, gdzie właśnie mie-
8zczą*^się i okruchy rzeczonych dziesięciu listów do Słowackiego,
te zaległa mistyczna zagadkowość do tego stopnia nieprzeniknio-
na, że nawet wiedzieć nie można, ile się tam ukrywa osób, któ-
re odbierały te listy.
„Pragnąc, aby ta książka — tnówi pan Gaszyński w przed-
mowie — mogła bez przeszkody krążyć po całym obszarze da-
wnych ziem polskich , musiano tymczasowo usunąć z- niój wiele
ważnych i znakomicie pięknych listów. ( — A czemużby takich li-
stów nie ogłosić osobno?) Ż wszystkich zaś innych zamieszczono
jedynie główne f?) ustępy, stanowiące pewną artystyczną
całość.**
Mnie się zdaje, że o artystyczną całość nie chodzi wcale
w ogłaszających się zbiorach korespondencyi, zwłaszcza prowa-
dzonój z różnemi osobami; lecz jedynie o autentyczność i su-
mienność. Listy Krasińskiego zresztą same przez się całość taką
będą składały, bylebyście je tylko dali tak, jak były napisane, bez
użycia nożyc niepowołanej ręki. I pod tym też tylko dopiero warun-
kiem mogło było nastąpić rzeczywiście to co wyrzekł pan Ga-
szyński na końcu swojej przedmowy jako nadzieję , to jest : że
-każdy czytelnik, który dawniej tylko uwielbiał — teraz uko-
cha autora tych listów i stanie się pośmiertnym jego przyja-
cielem.**
Ale dajmy temu już pokój i powróćmy do rzeczy.
Ogłoszona w r. 1839 Balladyna z ową na czele przedmową
nie zaraz doszła rąk Krasińskiego. Spotkał on się z dziełem tem
do[»iero w kilkanaście miesięcy późnićj, za przybyciem swojóni do
Kzymn w r. 1840. I wtedy t^ż dopiero podziękował Juliuszowi
45
za owe aerdeczne słowa wymierzone do siebie 9- listem dhgim i
zajmojącyta, z którego warto tu przytoczy<S kilka ustępów*).
.... „Włdad, że Cię nie doszły tiędzne irtersze, ale
nie nędzne myi^ii pod ich strzępami akryte, któremi przed
sześciu tygodniami dziękowałem Tobie za twoję pamięć -^
za twój list. Wtedy dopiero doszły do mnie dowa twoje,
chociaż napisane przed rokiem. Com przed laty my&lał o
siostrze Aliny, tosamo do dnia my&lę. MidsiHnmer nighfs*
dream!**) Nic doskonalszego, a jednak rzeczy wistszego co
i0 formy i treści -swojój nie ma na świecie...
,.. ^W Tobie leży jeden ze znaków, że to, co po*czy-
tują za umarłe, nie umarło. Życie twoje duchowe jest
tak wzniosłe, że mi zawsze jest jakoby znaikiem zmar-
twychwstania. Znam takie trzy duchy, każdego wielkim w swo-
im okręgu . . . Jeden przeszedł — minął — zostawił za sobą
' obelisk granitowy wśród pustyni — obelisk stoi — ten co go
postawił, uczy Szwajcarów, jak nie mają nigdy umieó po
łacinie... Drugi posiadł wszystko, na. czóm zbywało , pierw-
szemu — posiadł język polski, tak jak się posiada kochan-
kę , gotową na każde skinienie ... na śmierć , gdy każesz , na
życie, gdy spojrzysz — posiadł i objął 'ten język magnetyzera
cudną potęgą , tak że nie on za językiem , ale język za
nim goni i prosi się jego i mówi mu: „Ot! cały twój je-
stem — każ , a posłucham — zawołasz , przybiegnę — mru-
gniesz w niebo, polecę tam — wskażesz piekło palcem,
zstąpię do piekła — chcesz bym stwardniał w bryłę ? patrz,
marmur ze mnie — bym w gaz się ulotnił ? patrz , jakem
błękitny, 1 znów śniady, a przezroczysty, płynny, prawie
już nie będący - jednak zawsze twój." — Ten drogi duch
zagarnął pod siebie wszystkie widnokręgi wyobraźni. To, co
w pierwszym było jednością — twardą, granitową, w siebie
garnącą świat , w pewne ciaśniejsze kluby niż sam wszech-
świat chwytającą — tu się stało rozpłynieniem , powrotem
*) To co tu daję , może zarazem posłożyd za próbkę , w ja-
kim to stosunku mąj§ się autentyczne listy Zygmunta do tych okie-
reszowanych fragmentów, które znamy za pośrednictwem Ich paiy-
skiego wydawcy. Z ci^ego np.* tego długiego listu dano tam tylko
urywek 18 wierszowy, zawierający bardzo obojętną dla każdego,
chociaż skądinąd poetycznie sformułowaną definicyą Poezyi. Wszy-
stko inne zaś poczytano jakby za niebyłe. Mówię o urywku na str.
193 i 194, zaczynającym się od słów: „Poezya, mojem zda-
ni em. ..**
**) Angielski tytuł sztuki Szekspira „Sen Nocy Letniój.**
46
do szerzy, io płynności światła — do gry tęcz — do fal mu-
zyki — do woni kwiatów — do wszystkiego, co tylko chce
się rozprysnąć i rozwiać na wszystkie strony, by znaleść
nioznalezioncgo Boga. Jest forma panteistyczna niezawodnie
w tym drugim dmhu. On stoi jak szyba mórz wśród
wszechświata , i odbija wszystkie słońca — księżyce — anio-
ły — bogi — szatany, co się przesuwają nad nim. W nim
właśnie jest jedność ich wszystkich. Stąd pochodzi , że cza-
sem ludzie jego własności nie umieją odkryć, bo im zawsze
chodzi o to, co mają najbliżej pod nosem, nie o to, co nad
głowami ich się dzieje — a to jednak dzieje się w niebie . . .
Ten drugi duch... ty wiesz, że to Ty! — Trzeci... to Au-
gust Cieszkowski, ale ten należy do Filozofii. Otóż z was
trzech odgad^uję łacno, że ziemia, co was wydała, zieloną
jest i że na jej mogiłach kwiaty porosną...
... ^Zresztą ty lepiej to wszystko wiesz odemnie. Mo-
jom zdaniem , komu zaraz sypną się wieńce laurowe , ten
znać że dyablą bufonadę, przystępną, zrozumiałą natych-
miast wszystkim, powiedział. Kto ma nigdy nie umierać,
niech poczeka trochę , aż żyć zacznie. Wszystko co tylko
ra^ styczność z wiecznością, powoli ?ię odbywa.
... „Julu, zaklinam Cię, nie dbaj o te gwary, co kiedyś
nawrócą się do Ciebie. Trzymaj naksztalt harfy eolskiej
duszę twoje wyż^j nad wszystkie dłonie ludzi, wśród po-
wiewów nieba. Niech myśli Boga — promienie gwiazd i
skrzydła przelatujących aniołów grają na niej,-- a nie my-
śli ludzi — rcdakcyo paryskie — zdania — uwagi — naprawy.
Prźymięszaj trochę żółci do twoich lazurów. Obaczysz , jak
ten ziemski pierwiastek chemiczny ziemię przynęci do Cie-
bie. Więcej jest wątrób na ziemi, niż serc. Ach! jakże
Cię wtenczas będą rozumieć wątroby. Dal^j, niezawodnie
żółć jest w poemacie tym klejem , co spaja rozerwane
cząstki jego bytu, co świat cały przeistacza w jego osobę.
Spróbuj, oni o to się domagają. Dopiero uczują Twoje rę-
l^^i gdy z gruba na nich uderzysz, gdy im spadnie ciężka
— koścista na skronie. Dopóki wzniesiona w powietrzu — i
ku gwiazdom — ku przybytkowi Boga: dopóty oni myślą,
że to biała lilia rosnąca niewinnie na łąk błękitnych prze-
strzeni. Do kordą i na sejmik — rąbać mi i siekać — a zo-
stawiwszy trupy na placu, znów poróść w skrzydła i zawi-
snąć na niebie** . . .
Tćj rady Słowacki posłuchał i z dobrym skutkiem, jak się
to pokazało; ale dopiero po roku.
List kończy się takim ustępem;
4t
„Bądź zdrów — bądź szczęsny — bądi kochany! — nie
mówię bądź sławny, bo l)cdziesz nim. Nie życzę nikomu
tego/cb mu bog! dały. Dotąd wiellii artysta, tyllŁO artysta
Cię obejmie, zgruntuje, zrozumie. Ałe ty zstąpisz niifeój —
ty wsiąkniesz w serca malutkich. Gdybym miał i ja na-
reszcie jedne Ci uwagę uczynió, to jedyną tylko bym uczy-
^ nił: Granit rzuć pod twoje tęcze. Tęcza gdy łukiem
się zakała po niebie, winna stopy śliczne oprzóć na pod-
stawie granitowej , to jeszcze ją lepiej tęczą robi. — A te-
raz myśl o mnie , pamiętaj o mnie . . . Tobie tortury zaczę-
ły, mnie skończą życie... Oddasz rai kiedyś ten napój pocie-
chy, który zawsze sączyłem tobie — a nie tak z czary mó-
zgu mego, jak z serca. Bądź mi sercem kiedyś — kiedyś
w przyszłości! Ściskam Cię, jak dawniój nad drogą bo-
lońską**...
To wszystko wyjmujemy więc z listuj Krasińskiego z dnia
23 lutego roku 1840, datowanego z Rzymu. Rok ten pamiętny
jest w życiu tego poety z ogłoszenia „Trzech Myśli Ligęzy" —
Tymczasem, w ciągu jeszcze poprzedniego lata, rozpoczęła
się na nowo korespondencya między naszym poetą a jego ro-
dziną. Ułatwiły się cokolwiek stosunki. Wuj Słowackiego był je-
szcze trzymany na wygnaniu, ale czujność władz przestała już
tyle ciężeó na jego krewnych. Zagadnięto tedy znowu Juliusza
nowinami z Krzemieńca i ośmielono do odezwania się wzajem.
Pierwszy z listów jego do matki, stanowiących ten drugi, że tak
powiem, rozdział korespondencyi pomiędzy nimi, ma datę 24 czerw-
ca 1839 r. —
Wielka to jednakże już różnica między listami Słowackiego
pisanymi teraz a dawniej! Pisywał on odtąd już tylko rzadko i
krótko, i udzielał wiadomości o rzeczach jedynie obojętnych,
ogólnych. Częstokroć nawet dopiero odgadnąć trzeba, o czem
właściwie mówi Słowacki, kiedy używa słów zupełnie trywialnych
i skądinąd zgoła co innego znaczących. Ukryta myśl nawet i ta-
kich miejsc jest wprawdzie pod politycznym względem bardzo
niewinna ; ale jemu wyraźnie o to chodziło , ażeby zatarte były
wszelkie ślady, że te listy pochodziły od niego. Dlatego też uni-
kał odtąd systematycznie wszelkich wzmianek o zawodzie i po-
wodzeniu swojem jako pisarza, i nic nie donosił o dziełach, które
48
pisał albo wydawał. Ten brak najciekawszej właśnie i najwa-
żniejszej strony jego korespondeucyi daje mi się czuć bardzo,
kiedy ten TotAzial piszę. Nawet osobę i imię swoje przez czas
pewien zastępywał inną osobistokią i inną nazwą. Zaczął pisy-
wać do matki jako niby jakaś młoda jój przyjaciółka czy też
wychowanica. Nazywał się więc Zosia; Matkę tytułował: Moja
kocbana Saily (Salomeą było jej imię). Niekiedy zaś, kiedy
mu już koniecznie wypadało dobitniej mówić o sobie, wyrażał się
w taki sposób, jakby mówił o kimś trzecim. Imię tój osoby było
natenczas Mr. Jules et Arallon, jakiś niby to Francuz. Równie
też rzadko kiedy dawał datę czasu i miejsca, skąd co pisał.
Zwykle było to zupełnie pomijane milczeniem; niekiedy Paryż
był zastąpiony jaką miejscowością krajową; tak np. znajdujemy
list jeden pisany niby z Podhorzec...
Niezawsze jednak umiał Słowacki utrzymać się w granicach
t^j przybranej roli przez ciąg całego listu! Natura jogo zbyt by-
ła nieprzedmiotowa i zbyt t)ezpo.śrcdnia , żeby się nie był miał
zapominać niekiedy. Tak naprzykład , począwszy list z razu
w charakterze Zosi, na dalszych jego stronicach mówił: byłem,
widziałem, zdrów jestem itp. Często napotykamy i co do
istotnej nawet osnowy takie nieostrożności i niekonsekwencye.
Gdyby listy te były ściągnęły na się uwagę urzędowych listowej
literatury badaczów, pryekonany jestem , że właściwy autor byłby
łacno odkryty w tej analizie filologicznej. Nam dzisiaj jednak
pocbopność ta autora do wypadania z roli może być tylko do-
godną i dla celu naszego najkorzystniejszą.
' Owoż, na zasadzie tych listów, znajdujemy Juliusza w ciągu
lata 1839 w tym samym stanie moralnym, w jakimeśmy go
widzieli w latach poprzedzających. Mieszkał w stancyi najętej na
ulicy des Piramides pod Nr. 6. Żył samotnie, pracował wiele,
od emigracyjnych zatargów trzymał się zdała.
..;. -Byłbym szczęśliwym, gdyby mi nie brakło familij-
nego życia; żyję bowiem jak mnich — a Ty nie pojmiesz,
Jakto serce przez takie życie usycha; jak zamierają wszel-
' kie uczucia . jakby sama natura mściła się , że się od jój
zwyczajnych dróg oddalamy. Mam teraz na świecie kilku
49
przyjacióf takich, którzy mię szacują i bronią; ale ci wszy-
scy są odemnie dalecy. A tu otoczon jestem ludźmi, do
których przylgnąć nie mogę. Zazdroini bowiem są — małego
serca — niezdolni ani.uczuó ani pojąć szlachetnych myśli;
słowem są to zatarte szeli^, zimne, spleśniałe! Najwięcej
więc czasu przepędzam sam, pisząc sobie i bazgrząc różne
awantury i przywidzenia, z czego taka korzyść, że mi ży-
cie złocą i różnemi okrywają tęczami. Są to miłe mi
okienka w chacie mojój, przez które widzę wiele rzeczy i
twarzy znajomych. Czy życie takimi snami zajęte życiem
jest, nie wiem; ale to pewna, że mię od wielu, rozpaczy
broni i czasem przyjemność sprawia.*' (z listu pisanego nie-
wiadomo w którym miesiącu, ale w roku 1839).
Takich wyrzekań na emigracyą paryską bardzo wiele jest
w listach Słowackiego ówczesnych.
-Koledzy moi zepsuci ,są biedą — życie z nimi bardzo
niemiłe! Wystaw sobie, droga, ludzi znudniałych, którzy o
niczóm gadać nie chcą i nie umieją, ludzi, którzy się od-
łączyli zupełnie od towarzystwa jak wyklęci, i żyją między
sobą, nudząc się wzajemnie. Robią, co mogą, abym ich
nienawidził! Mam jednak i pomiędzy nimi pewną powagę,
którą mi nadaje czystość moja wewnętrzna. Wolałbym
szczerą miłość, ale tej nie ma pomiędzy nami, a stworzyć
jej nie raogęl**
„Nuda miejskiego życia, stan pieniężny etc. wy-
wiera zgubny wpływ na umysŁ Są dnie, których niczóm.
zająć nie można. Człowiek się rzuca w kraj imaginacyi i
żyje w nim. Ale są reakcye okropne, w których umysł
nudzi sam siebie. Wtenczas ani wieczór przepędzony na
grantu w wista, ani gawronienie się po ludnych ulicach nie
jest lekarstwem. Świeżość umysłu traci się, a nabycie wia-
domości, których nikomu udzielić nie można, czyni umysł
podobnym do spiżarni zawalonój spleśniałymi wiktuałami. **
(z listu z d. ? listopada 1830).
..• „O! gdyby tylko 200 dukatów na rok! Żylibyśmy
oboje w jakiój willi otoczono) różami i pomarańczami we
Florencyi. Czasem posłuchałabyś śpiewów włoskich — cza-
sem i jabym Ci sam za towarzystwo wystarczył. I takby
nam płynęły dni — niebardzo świetnie, ale miło, z I>łogo*
sławieństwem bożóm dla obojga. Czyż i tyle skromnego
szczęścia nie można uprosić u Boga? Myśl, myśl nad tóm,
droga moja, a choćby przyszło część tego co mamy stra-
cić, ja tak życie nasze urządzę, że nam wystarczy. Wien
fon u. 7
50
/
mi, droga I Ja nie nam żadnych snów wielkości, a i Ty
może nie bardzo chcesz złoconego szczę&cia^ ... (z iista z d.
24 czerwca 1839).
/ Tylko takie miejsca czytając, pojąć można, dlaczego tyle
talentów, tyle zapału, tyle gotowości do ofiar, ile j^j było
w Emigracyi ówczesnej , wydało jednak tak roalo plonu dla kra-
ju pożytecznego i znędzniało, jak ów kwiat exotyczny, pozba-
wiony ożywczój rosy i grzejącego promienia słońca. W ten tylko
sposób zrozumieć można, dlaczego Mickiewicz we dwa, najwię-
cójwe trzy lata po przybyciu do Paryża na emigracyą, tworzyć
zupełnie zaprzestał ; dlaczego wszystko , czego się tylko tknęła
ręka tycli biednych wygnańców, przybierało jakiś krzywy kieru-
nek, wiało tchnieniem chorobllwem i mimo najpoczciwszych chę-
ci , więcćj szkodziło niżeli pomagało ...
Byli to ludzie w saraój rzeczy, jak się Słov.*acki wyraża
zepsuci biedą i samotoo&cią, strawieni nieszczękiem i tą ciągłą
tęsknotą, która się stawała tóm niecierpliwszą i tern zapędłiwiej
przechodziła w niewyrozumiałoić wzajemną, posuniętą do wyso-
kiego stopnia, im bardziój przedmiot bezpokedni działania ginął
z oczu tych nieszczęśliwych. Ni« naturaIno:ić atmosfery, którą na
obcój ziemi przymuszeni byli oddychać, i brak celu dalszego ży-
cia przy ciągłych rozczarowaniach «- oto co nam tłómaczy wszystko...
A jednak żyli oni w silnom przekonaniu i wierze, że ich
cierpienia nie będą nadaremne! Stali na stanowiskach swoich,
jak jaka stracona czata, i uważali sobie za obowiązek dotrwać
na zajętych posterunkach do końca.
W r. 1840 zapowiadane były w krajach pod berłem roayj-
skióm na korzyść pewnych kategoryi wychodźców politycznych
niejakie ułaskawienia i ulgi. Przy tój sposobności poruszono w gro-
nie Emigracyi pytanie: czyby z tój amnestyi nie należało korzy-
stać.? Zdania były różne. Ostatecznie zdaje się jednak, że w sku-
tek owój amnestyi mało kio powrócił do kraju.
Ważne jest miejsce w jednym z listów Juliusza, ściągające
się właśnie do tój okoliczności. Powtórzę je tu dosłownie, zatrzy-
mując sposób allegoryczny, jakim się w owój porze zwykł był
wyrażać.
51
^Przejeżdżając przez wioskę moje pan Andlej, mówił
mi, ie widział Ciebie, że gdy widział, płakałaś — i to mi
serce rozdarło. Ale Ty wiesz, gdybym ja mogła porzucić
moje kuzynkę ślepą i sparaliżowaną, jaż byłabym dawno
z Tobą, jaż bym Ci służyła z całą miłością biednój dziew-
czyny a Twojćj niegdyś wycłiowanki. Nieszczęśliwy ten
świat, że nie pozwala nam robić, cobyśmy cłicieli, ale nas
wiąże i krępuje różnemi wymaganiami i obowiązkami! Oby
przynajmniej Twój brat nie był opuszczony w powszechnym,
jak słyszę, ułaskawieniu! oby już był przy Tobie! (z Ibtu
z d. 21 października 1840).
Z tóm się wiąże ów wiersz Słowackiego Do Matki, ogło-
szony dopiero w wydaniu pozgonnem, który jeszcze lepiej uczucia
ówczesno autora wyraża :
Zadrży ci nieraz serce, miła Matko moja.
Widząc powracających i ułaskawionych.
Rląó będziesz, że tak twarda była na mnie zbroja,
Tak uparte wytrwanie w zamiarach szalonych.
Wiem, że wróceniem mojóm lat bym ci przysporzył; —
Wszakże gdy się spytają, czy twój syn powraca?
Mów " syn twój na sztandarach jak pies się położył
I choć wołasz -- nie idzie, oczy tylko zwraca...
Oczy zwraca ku tobie!... Więcój nic nie może —
Tylko spojrzeniem tobie smutek swój tłómaczy;
Lecz woli tutaj konać , niż iść na obrożę ,
Bo woli zamiast hańby — pić czarę rozpaczy!
Przebaczże mu, o moja ty piastunko droga.
Że się tak zaprzepaścił i tak zaczeluścił;
Przebacz... bo gdyby nie to, że opuści^ Boga
Musiałby — toby ciebie pewno nie opuścił!
— Pomimo wszystkich tych smutków i przeciwności, autor-
ska energia Słowackiego w owych czasach trzymała się jednak
krzepko i rosła przy ciągłej pracy. Wydawnictwo dzieł dawniej-
szych, a teraz przeznaczonych do ogłoszenia, także szło swoim
58
^iorto. Na samym początka 1640 (w ciąga miesiąca stycznia al-
bo latego) wyszedł dramat niegdyś przez autora na spalenie ska-
zany, a teraz zapewne częściowo przerobiony:
'' Mazepa, tragedya w 5 aktach przez Jaliusza
Słowackiego. Paryż. 1840. 12° str. 145.
Krytyka tój sztuki przez K. Libelta pojawiła się w Tygo-
dniku Literackim poznańskim już w numerze z d. 30 marca
1840, okoliczność popierająca powyższy wniosek o chwili wyjścia
Mazepy.
Niezwłocznie potćm opuściła prasę praca zupełnie nowa,
świeżo napisana:
Lilia Weneda, tragedya w 5 aktach przez Ju-
liusza Słowackiego. Paryż. 1840. 12° str. 154.
Była drukowana w ciągu miesiąca kwietnia, jak tego dowo-
dzi data, położona przez autora pod przedmową. Przedmowa ta,
prześlicznie napisana, jest znowu w formie listu do Krasińskiego.
List ten nazwałbym prawie poetyczniejszym , niż sam poemat.
Dziwnie pięknóm jest mianowicie zakończenie tych kartek:
„A teraz, kiedym ci się wyspowiadał, usiądź na ułam-
ku jakiój dawnej ruiny,- albo pod cieniem Wirgilowego lau-
ru i niech cię gwarząca moja przeszłość otoczy! — Usiądź
nad kryształową jaką i smętną wodą, abyś z książką moją
mógł to zrobić, co zamyślona z białą różą w ręku dziew-
czyna: to jest, oberwać ją liść po liściu, rzucić w wodę
płynącą i pytać się losu listków o los człowieka. A zni-
szczywszy tak ciało Lilii Wencdy, odtwórz ją na nowo
w myśli swojej większym blaskiem odzianą — i piękniejszą
sto razy — i niech ta postać do nas obojga należy! niech
będzie jako łańcuch łączący dwóch Wenedów ręce, nawet
w śmierci godzinie! — A tych dwóch wodzów... czy ty
myślisz Irydyonie, że tworząc ów- myt jedności i przyjaźni,
nie łudziłem się słodką nadzieją, że kiedyś i nas tak we
wspomnieniach powiążą i na jednym stosie postawią? — Ty
mię wtenczas umarłego będziesz trzymał na piersiach i
mówił mi do ucha, słowa nadziei i zmartwychwstania, albo-
wiem za życia słyszaJem je od ciebie jedynie 1**
Autor Irydy ona był owego lata, w któróm go doszły te sło-
wa, na ciele chory, a na duchu znękAny. Bawił w Karlsbadzie
5»
Dfttenczas. Byłby mógł i wtedy tosamo już powiedzieć o sobie,
co rokiem późnićj pisał do innój osoby;
„Sądziłem, żem przeznaczeń do życia w6ród ludzi ży«
wych; — nie wiedziałem, że ulice z grobów będą domem
moim, umarli towarzystwem, kościół największy &wiata —
salą godową; posągi białe mroźnego blasku — koleżeństwa
dawnego zastępcami; równin mazowieckich — kampania rzym-
ska przypomnieniem; — r i że młodość moje tak bezczynnie
strawię, tak chorobliwie zeżrę, tak nikczemnie utracę!...^
Odpowiedział Słowackiemu natenczas listem, który w szere-
gu owych dziesięciu mnie znanych zajmuje drugie z kolei miejsce.
„Drogi Julu — tak się zaczyna ów list, datowany
z Rzymu z dnia 10 grudnia 1840 — i Lilia i list twój od-
dane mi są. O pierwszój, już temu 5 tygodni, dłi^ a
długi do ciebie wyprawiłem artykuł. Iżaliś go odeturał?*)
Przeczytałeś skargę białój dziewczyny? Uznałeś w głębi
serca jój prawo do skargi? i rozfzewniłżeś się nad nią?
Czy cię zły duch Szekspira nie popchnął do niesprawiedli*
wego ofnknienia się na klęczącą u stóp twoich ?^ . . •
Z tych słów godzi się wnosić, że było coś w Łilli Wene-
dzie , z czego nie zupełnie był zadowolony Krasiński. Może nam
się uda w przyszłym rozdziale odgadnąć, o co mu też chodziło.
— A teraz przechodzę do rzeczy, na którój wyjaśnienie nie-
cierpliwie pewnie czytelnicy moi czekają. Powinienbyin powie-
dzieć na podstawie listów poety, które dzieła jego nowe powstały
w tym czasie stałego już odtąd pobytu jego w Paryżu, za po-
wrotem z Włoch. Na nieszczęście w listach Słowackiego odpo-
wiedzi na to nie znaleść. Spotyka się w nich tylko, i to po kil-
ka razy, zapewnienie, że ciągle pracuje, że wiele pisze; ale bliż-
szych o tóm szczegółów nie ma.
„Teraz żyję, jak mogę; bazgrzę sobie i czas mi upły-
wa, a tak prędko, że prawdziwie przerażam się jego szyb-
kiom znikaniem*' —
Oto w taki to ogólny i lakoniczny sposób wzmiankował w latach
owych poeta o swoich literackich zajęciach.
*) Artykułu, o którym tu mowa, nie znaleziono między papie*
Ślowaćkiogo.
54
Biorąc w pomoc rezaltaty^ do jakich mię doprowadziło głó-
wnie rozpatrzenie się w pozostałych Słowackiego papierach, obej-
mujących jużto otwory całkowite za życia jego nie drukowane,
już szczątki, urywki i fragmenty rozmaitych rzeczy nie dochowa-
nych w całości: nie waham się stawić na pewne twierdzenia, że
cały ten szereg lat od 1839— 1842 stanowił w życiu naszego
wieszcza w ogóle okres kulminacyi jego talentu, energii i dzieN
noici. Wszystko prawie, co tylko było owocem owej epoki, bez
różnicy czy było ogłoszonóm już przez samegb autora, czy teraz
dopiero w wydaniu naszem, okazuje w nim łatwo&ó tworzenia,
samodzielność, trzeźwość duchową, takt artystyczny i w ogóle
dojrzałość, do jakićj nigdy przedtóm zbliżyć się nie potrafił.
W 3© tedy roku życia stanął Słowacki na tój wyżynie a^yzmu,
jaką w ogóle zająć było mu przeznaczonem w ciągu jego zawo-
du. Samo się rozumie, że ta wyżyna jego najwyższa nie była to
doskonałość bezwzględna. Nie mogła ona być nawet ani względną
jego doskonałością. Boć wątpliwości to nie podlega, że gdyby
nie te smutpe okoliczności, w jakich ciągle życie jego płynęło,
gdyby mianowicie nie fatalna owa przyniesiona przez Towiań-
skiego zaraza ducha i mistyka , która jak prawdziwe dopuszcze-
nie i kara boża, w roku ,1842 obłąkała tyle znakomitych i
pierwszego rzędu mężów naszych żyjących na emigracyi, a mię-
dzy nimi i Słowackiego: — to ciągły postęp jego jako wieszcza
narodowego idąc takimże torem i dalej, byłby ostatecznie dosię-
gnął zupełnie innego kresu. W obec atoli tego wszystkiego , co
zaszło i na czóm się skończyło: czas ów powyżej wskazany — by-
łato stosunkowo jego najświetniejsza epoka.
Pomiędzy ogłoszeniem Balladyny (1839) a Beniow-
skim (1841), powstały w ogóle następujące dzieła nowe:
Nasamprzód w tym szeregu widzimy wspomnianą już wyżej
i wydaną w r. 1840 Łillę Wenedę, niejako kontynuacyą pomy-
słu, na tle którego Balladyna była osnuta Autor zamierzał
^z Polski dawnej utworzyć fantastyczną legendę, z ciszy wieko-
wej wydobyć chóry prorockie"..- „Uśmiechnij się teraz Irydyo-
nie — pisał do Krasińskiego w przedmowie do Balladyny — bo oto
naśladując francuskich poetów, powiem ci, że Balladyna jest tyl-
55
ko epizodem wielkiego poemata w rodzaju Aryosta, któiy m
iAq uwiązać z sześciu tragodyi czyli krooik dramatycznych.** —
Otóż drugą taką kronikę dramatyczną, drugą taką przedwieko-
wej Polski legendę miała stanowić wła&nie Lilia Wencda.
A trzecią była tragedya Krakus. Według wszelkiego podo-
bieństwa do prawdy — byłto utwór dokonany niedługo po napisa-
niu Lilii, i w t>mże samym sposobie. Na nieszczęście, z drama*
tu tego nie pozostało więcej, jak tylko początek. Między auto-
grafami poety znalazł się z tój sztuki tylko jed<^D arl^uszyk, li-
stowego papieru, nader drobnćm zapisany pismem, prawie bea
żadnych poprawek i z dokładnćm zawsze oznaczepiem nazwisk
osób. prowadzący eh z sobą dyalog. Z tego wnoszę, że to był już
odpis na czysto. W brulionie bowiem zwykł był Słowacki nazna-
czać tok dyalogu w taki jedynie sposób, że przy każdój jego
przerwie dawał na początku wiersza tylko lingkę , na znak , że
tu zaczyna mówić kto inny. Zresztą w brulionach jego bywają
też dość częste przekreślenia i odmiany. Skoro zaś upoważnia
wszystko do wniosku, że rzeczony arkuszyk mieści w sobie text
już przepisywany: godzi się w każdym razie być zdania, że
Krakus był utworem całkowitym, a nie urywkiem; urywków
bowiem i tylko napoczętych robót nie zwykł był Słowacki nigdy
przepisywać na czysto. Przeciw twierdzeniu temu nie dowodzi ni-
czego, że nie ma obecnie z Krakusa więcój, jak tylko te
cztery pierwsze sceny, które dopiero dało poznać czytającej pu-
bliczności lwowskie wydanie. W ogóle chcąc sobie to wytłóma-
czyć, źe między pozgonnemi Słowackiego pismami tyle znalazło
się fragmentów, wiedzieć należy, że nie miał on nigdy zwyczaju
używać do pisania poszytów. Czy to komponując, czy też mun-
dując rzecz już skończoną — zapisywał on zawsze arkuszyk za
arkuszykiem; a kiedy rzecz była doprowadzona aż do samego
końca, składały się te pojedyncze arkusze w zwitki, i w tym
stanie, niezeszyte, składane bywały między plikami najrozmait-.
szych innych papierów. W wyjątkowych tylko razach i nie ina-
czej jak z powodu szczególnych chyba okoliczności (np. jeżeli
ktoś drugi miał się zająć przepisaniem autografu), zwitki takowe
były zszywane w poszyty i tworzyły całość nie tak już łatwą do
50
itMBprószenia. Przy wielkiej poniewierce, jakiej papiery Słowa-
ckiego później podl^ musiały, (powiedzieć tego nie amiem, czy
to było po jego zgonie , czy jeszcze za życia , kiedy pod wpły-
wem Towianizma zmienił kieranek i nie cenił sobie prac
z przed roka 1842), było to rzeczą bardzo naturalną, ±e z owych
zwitków luźnych arkuszy ginęły całe partye, a niekiedy przepa-
dało i wszystko, z wyjątkiem kilku albo jednego tylko arkusza,
szczególnym ocalonego trafem. Za takito arkusz przypadkowo
dochowany z całoici, uważam i fragment, o którym tu mówimy.
A potwierdza mię w tóm mniemaniu i ta jeszcze okólicznoió, że
arkusz,^ w którym fragment ten się mieici, zapisany jest jak
najnabiciej aż do samego dołu, i rzecz się urywa w takiem
miejscu, żo widocznie musiał tu być jakii ciąg dalszy...
Co się tyczy pytania, jakie przedmioty zamierzał Słowacki
opracować w dalszych dramatach, to jest w kontynuacyi Lilii
Wenedy, Krakusa i Balladyny : na to odpowiedzieć nie umiem.
Miejsce n^ianowitie czwarte i piąto musi pozostać na zawsze nie-
zapełnionóm, braknie tu bowiem hawet dla domysłów wszelkiego
punktu oparcia. Ostatnieni ogniwem tego fantastycznego łańcucha
pielni, z szeiciu złożonego dramatów, mógł być utwór osnuty na
dziejach dogorywającej Litwy pogańskiój, który także dochował się
tylko w urywku i dany jest w wydaniu Iwowskióm pod nazwiskiem
WaHenrod. ^a trafność tój nazwy nie zaręczam, w rękopisie poety
^bowiem żadnego tytułu nie było, gdyż Sztuce tój w ogóle braknie
początku ; i oświadczam z góry, że jeżeliby kto twierdził , iż tu
dzielny Witołd więcój na bohatera sztuki zakrawa, niż melan-
cholijny z rozdartem sorcem Wallenrod, to i ja bardzo pojmuję
powody takowego mniemania. Patrząc atoli fi& rzecz tę ze stano-
wiska naszego poety, zdawało mi się , że większa , a przynaj-
mniój głębsza i poetyczniejsza rola do odegrania była tu prze-
znaczona znurtowanemu nieszczęściem charakterowi mistrza Krzy-
żaków, aniżeli normalnej i doraźnie działającej naturze Kiejstuto-
wicza. Takieto jedynie powody skłoniły mię do nazwania sztuki
tój „Wallenrodem.'' Spis osób, dany na czele tego fragmentu,
jest także tylko dodany przez wydawcę, a nie przez poetę; ja-
koż ani wątpię, że na tej małój ilości figur nie kończyło się
&1
w całym organizmie dramatu. Zaprzeczyć nie móźóa, że biefkt^r^
z charakterów są nader silnie rzucone. W ogóle ujmuje w tym
urywku kompozycya pełna prostoty i prawdy, ciągły rucłiakcyi,
zawikłanie różnostronnych interesów prowadzone z dramatyczno-*
ścią i życiem, sceniczność bacznie przestrzegana w całym ukła«
dzie — słowem zalety, na jakicli nieraz dawniej zbywało nawet
ogłoszonym Słowackiego dramatom. Nieodżałowana szkodit, że i
ta praca nie. doczekała się lepszycłi dla siebie czasów inacsój^-
jak tylko w tym stosunkowo tak drobnym już tylko azczątkal
Szczątek ten stanowiłby pierwszą połowę całej sztuki, gdyby,
nie brakło początku aktu pierwszego. Rękopis, w którym si^
znalazły te sceny, jest własnoręczny; stanowią go dwa arliusee
listowego papieru, zapełnione równie drobnóm pismem, jak w Kra^
kosie. Pierwszy arkusz, nieodszukany w pozoetałycti papierach,, za^
wierał w sobie expozycyą i niewątpliwie to wszystko, czego 8Zta*(
ce braknie obecnie z początku. Ocalone dwa arkusze szły zarae
po nim. A zdaje się, że być kiedyś musiały i te ^3 lub 4 dalsze
arkusze, które mie&ciły w sobie drugą połowę tragedyi; cała bo-
wiem powierzcliowność ocalonej części manuskryptu jest tego. ro-
dzaju, że koniecznie przypuścić trzeba, iż to jest tylko wyrwany
środek z całości.
Co się zaś tyczy drugiego urywku, który w wydaniu
Iwowskiem dołączony jest do Wallenroda, jako dodatek pod na-
pisem Walter Stadyon: uważam go za robotę zgoła odrę*'
bną, w innym jakimś czajsie pisaną i nie mającą I)liższego
związku z tamtym utworem, nad przypadkową tożsamość osoby
bohatera. Byłto, zdaje mi się. pomysł luźnie rzucony od r^ i
nigdy już potem nie prowadzony dalej. Znalazłem go między ly*.
siącem innych rzeczy — w książeczce, w którój zapisywał sobie
Słowacki różne noty i spostrzeżenia.
Po Lilii Wenedzie, Krakusie i Wallenrodzie, wymieniam jako
czwartą pracę Słowackiego na te lata przypadającą, dramat pod tytu-
łem ;, Jan Eazinuerz.'' Daje o nim wiadomość P. Reitzenheim w Bro-
szurze swojej francuskiej o Juliuszu Słowackim, wydanój w Paryżu r,
1861. Autor broszury, jeden z bliższych niegdyś znajomych poety,
mówi o dramacie niniejszym w sposób, który dowodnie przekonywa,
TomlL 9
58
ie ora takowy był znany jako całoić Akończona i zupełna. Przy t^m
robfliwagę, że w żadnym innyiil Slowackiogo utwofzcrtiTe^docho-
dziła dosadno&ć i dokładno&ć artystyczna do t^i^go stopnia , co la-
taj.' Hianonicie charaktery Jana Kazimierza, Czarneckiego, toż
obojga Radziejowskich miały być oddane w sposób prawdziwie
godny Szekspira. Te pochwały P. Roitzenheima wzbndzają tćm
więoćj żalu, że i ten Utwór tak znakomity przepadł prócz kilka
scen, któreimy odszukali w zamęcie papierów pozostałych i wcie-
lili do fragmentów dramatycznych, objętych w trzecim tomie
pism po&miertnych. Sceny rzeczone przypadają prawdopodobnie
lia akt Iszy, w każdym razie na pierwszą połowę sztuki; znala-
zły się pisane drobniuteńko, własną ręką poety, i zapełniały
wszystkie jeden arkuszyk takiegoż papieru, jaki był użyty do
Krakusa, do Wallenroda i w ogóle do tych wszystkich rzeczy,
które w owych latach powstały. To rozstrzyga o czasie, w któ-
rym być musiał napisany Jan Kazimierz. Cały zewnętrzny pozór
arkuszyka, o którym tu n»ówimy, przekonywa dostatecznie, że
stanowił pierwotnie tylko częić rękopisu, złożonego niegdyś z kil-
ku podobnych arkuszy. Przy wyraźnóm świadectwie p. Reitzen-
heima niepodobna o tóm wątpić, że i ten tedy (Iraniat czasu
swego byt dzieFem doprowadzonóm do końca i dopiero w później-
szym czasie podległ zniszczeniu.
Piątą pracą dramatyczną, powstałą w tymże ustępie życia,
była ]leatryx Cenei. Była pisana w roku 1840, w pierwszych
miesiącach.'^)— iTragedyą tę oddano mi w rękopisie w nader cha-
otycznój postaci, ani nawet nie przypuszczając, żeby w tych 6
arkuszykach, w których się ona mieściła, miała znajdować się
caioić. Arkusze były i tutaj rozicciałe, nieponumerowane. Zapeł-
*) Wiadomoić tę można uważać za pewną. Między papiorami
Słowadtiego amlasła się luźna karta, ■ napisem jego ręki: |,Trage-
dya -* Beatryz Cenei —napisana— 1840 roku.** W Tygodniku
Poina&skim donossono w r. 1840 już dnia 18 maja, że się dramat
Słowackiego pod tym tytułem właśnie dmkt^'e w Paryżu. Doniesie-
nie to było 00 do głównćj rzecz-, t j. co do druku, przedwczesne,
a nawet sapcie mylne. Ale nasuwa wniosek eo do czasu powstania
tći sstoki.
5t
«iał je dyalog, którego roslożenio między mówi%Qe imlhy
done było oajcsęicfój samemi tyłko kreskami. Żadnydi odiOift-
czeńy gdzie się scena jaka końcsy a zaczyna nowa. Słowem rę-
kopis ten był w takim stanie ^ tie po długich nadaremnycli osilo-
waniacli złożenia szeicia arkuszy owych w taki sposób, teby się
necz dała powiązać z sobą w ciąg jakiś: nabrano joi przekona*
nia, te i to tylko są urywki, a raczej szczątki niestanowiące
eałoici, z powoda że kilka arkuszy widocznie braknie. Miaoowi-
eie sprawiało to trodnoić w zoryentowania się w rękopisie, że nie
można było dopatrzeć, gdzie wlaiciwie jest początek tragedyi.
Byłto bowiem dopiera pierwszy koncept utworu, bralton, w któ-
rym nie tylko dużo byio ustępów przekreślonych, a potem zastą-
pionych nowymi pomysłami, rzuconymi na papier w miejscu nieraz
l>ardzo odległem od sceny, do której rzecz należała, ale nawet
zdarzały się tam czasem wsunięte i kawałki zgoła do tego
przedmiotu nienależne, np. pochodzące z Lilii Wenedy itp. -^
Pnsj troskliwóm staraniu udało mi się przecież wniknąć w plan
budowy całej tej sztuki. Uznawszy dwie sceny — niedokończone i
zgoła też nie wiążące się z żadnem miejscem właściwego textu
Beatryczy — za przelotne tylko projekta do pomysłów, w ciągu
już pracy uznanych przez autora za mniej właściwe, i usunąwszy
takowe na bok: zrekonstruowałem cały pozostały materyał tego
dramatu w taki sposób, iż nie dodając ani słowa od siebie,
złofyłem objątek wszystkich 6 arkuszyków w jeden nieprzerwany
ciąg akcyi. — Wspominam tu o tćm wszystkićm tak szczegółowo
z tej przyczyny, ponieważ pozór i stan rękopisu sztuki niniejsaój
rzuca światło na te wszystkie arkuszowe urywki ocalone z in-
nych utworów, o których wspomniałem wyżej. Miała się niewąt
pliwie i z nimi rzecz zupełnie, jak tutaj, tylko że przypadek
był dla Beatryczy Cenci łaskawszy i sprawił, że z rozproszonych
arkuszyków tą rażą ocalały wszystkie..
Na ostatek odnoszę, z pomiędzy prac Juliusza dramaty-
cznych, do tejże pory owe dwa urywki, które pod nazwą Fra-
gmentów z dramatu o Beniowskim zamieściłem na samym końcu
tomu trzeciego. Te urywki zapełniają w rękopisie dwa osobue
arkusze, nie mające jeden z drugim żadnego związku. Format i
«0
todcaj papieni , to^ całą powierzchownoić pisma i ta znowu zu-
pinie je«t taka sama, co w utworach wymienionych powyżej.
Na t^od też opieram domysł, te i ten dramat musiał być owo-
cem czasu między 1839 a 1841. Zato nie śmiem nic rozstrzygać
co do pytania, czy i obecny utwór stanowił kiedyi całość zupeł-
ną. Moftnaby przytoczyć waine powody, mówiące za t^m i prze-
ciw tenra. Przedw przypuszczeniu całości dramatn^^Beniowski*'
przemawia sama exystencya poematu wydanego pod tymże ty-
tułem. Zdaje się^ że poematu tego nie byłby rozpoczynał Słowa-
cki , gdyby był miał w tece ukończony dramat ,* osnuty na przy-
godach tejżesaroej osoby. Z drugiej znowu strony sama już powierzcho-
wność ocalonych tych dwóch arkuszy, w których się urywki ni-
niejsze mieszczą , wskazuje na to , że i to musiały być części ja-
kiegoś dłuższego manuekryptu. Niemniej potwierdza ten domysł i
ów wiersz, w kształcie Parabazy wstawiony pomiędzy aktem
drugim a trzecim , w którym autor w własnój swojej osobie prze-
mawiając do czytelnika, wspomina o takich scenach jako jnż
'przeprowadzonych, których nie znaleść ani w jednym ani
w drogim fragmencie. Oczywista rzecz zatóm, że w każdym ra-
zie kreacya ta musiała być przynajmniej większych natenczas
rozmiarów i że była dalój posunięta ku końcowi , aniżeli się to
obecrae zdaje, wnosząc z ocalonych ustępów. Szkoda wielka, że
ntwor tak zupełnie od wszystkiego odmienny, co tylko Słowacki
kiedykolwiek napisał, i w ogóle wyjątkowego rodzaju w całej li-
teraturze naszćj, nie doczekał się czasu publikacyi w zupełniej-
fizój postaoi!
Tyle o pracach Słowackiego ówczesnych w scenicznym
zakresie poezyi. — Na owe także lata przypadają niektóre poezye
krótsze ) częstokroć niemałśj artystycznej wartości. Mianowicie
„Wiersz na sprowadzenie zwłok Napoleona,"^ ,,Do
Matki, "" i „Pogrzeb Kapitana M.^*) zaliczyć można do
najpiękniejszych rzeczy, jaluo liryką polska wydała.
*) Byłto kapitan Józef Meisner, zmarły w Paryżu dnia 23
października 1840, w 39 roku swogo życia. Emigracyjne pisma do-
nosiły z wielkim żalem o zgonie tego znakomitego oficera z czasu
powstania 1831 roku.
61
Nakoniec cho6 krótki^m dowem wspomnied tu jeszcze nale-
py o dwóch urywkach napisanych prozą, które były czasu swego
drukowane w poznańskim Tygodniku Łifierackim , przez kilka
numerów roku 1840 i 1841. Jeden z nich był tam zatytułowany
„Święcone u J. O. Ks. Radziwiłła Sierotki;** drugi
„Preliminaria peregrynacyi do ziemi, śv. J. O. Ks.
Radziwiłła Sierotki."* Pod tym drugim napisem złączyłem
je oba w jedno i zamieściłem w tomie Iszym IHsm poimier*
tnych pomiędzy rzeczami prozą. Jestto tylko rzut jakii
urywkowy. Ile wnosić można, autor zapewne więcój w tym
przedmiocie nie pisał, jak tylko, to co dano w Tygodniku.
Jak wiadomo, rozgłośne „Pamiątki Soplicy^ pojawiły
się po raz pierwszy z druku w Paryżu w roku 1839. Zrobiły od
razu wiele wrażenia. Witwickiego przedmowa, dana na czele tej
publikacyi, postawiła talent nieznajomego jeszcze naówczas auto-
ra od razu na jednym z najwyższych szczytów wziętości litera-
ckiej. Każdy gawędy te czytał, każdy je pod pierwszóm wraże-
niem uroku opowiadania podziwiał. Sowizdrzalska i na tle dzie-
jów przesdego wieku niezbyt mądrze się malująca postać księcia
Karola Radziwiłła, w obrazie Rzewuskiego przybrała wszelkie
pozory genialnego magnata, który żył nibyto tylko na usługi
braci szlachty i dla dobra rzeczypospolitój. Nie wiedzieć skąd i
naco, ale od tego czasu książę Panie Kochanku liczony
być zaczął powszechnie do najpopularniejszych ludzi i do najpoe-
tyczniejszych figur naszej przeszłości, do czego się później tem
więcój jeszcze przyczynił tegoż autora Listopad.
Pośród tójto więc admiracyi powszechnój tak talentu (na co
zgoda), jak i dążności autora „Pamiątek**, chwycił za pióro Sło-
wacki. Sprólx)wał stworzyć coś także w tymże rodzaju. Nie
umiem sobie wprawdzie w sposób stanowczy z tego zdać sprawy,
czy rzeczywiście w dobrój wierze puścił się drogą wskazaną i
był na moment niczóm więcej, jak tylko naśladowcą pana Sopli-
cy: czy też raczój, jak rozumiem, dlatego tylko wziął pióro
Rzewuskiego do ręki , ażeby własnym jego językiem , rubasznym
i staropolskim, i w tymże samym idąc kierunku, w którym on
sobie zdobył wawrzyny, w kierunku mówię bezwarunkowego uwiel-
62
bienia pieczenia rstwa dawnój s/Jaclity w i^tósll^1i^ do mngnatów,
a obłudy tych ostatnich w stósanka znowu do szlachty — napisać
niejako komentarz o etycznej wartości tego wszystkie-
go, co siv tak bardzo w osobie Radziwiłła i otaczającej go hała-
stry podobało naszej publice. Ubolewać nad tern jedneu[i tylko
należy, że sobie obrał Słowacki za bohatera tej parodyi fiie już
księcia Karola, ale inną osobistość z tejże rodziny, to jest księ-
cia Mikołaja Krzysztofa Radziwiłła Sierotkę, który żył w XVI
wieku, i że na tę świątobliwą, prostoduszni i prawdziwie moris
antiąui postać dziejową przeniósł stylem i sposobem Rzewuskie-
go ws/jstkie owe sowizdrzalskie fantazye i wybryki magnackie,
w puste pozory dewocyi i dobroduszności przybrane, któremi
ośmnastowiekowy Radziwiłł ^panie Kochanku^ umiał tumanić
łatwowiernych do tego stopnia, że go nic pozbawiła tej sztucznej
popularności ani bitwa pod Słuckiem , gdzie nienajzaszczytniej
hetmanił , ani konfederacya radomska , w której w tak prawdzi-
WT3 sromotny sposób dał się nadużyć do odegrania roli figuranta-
marszałka. • .
Ten tedy zamiar wydrwienia rogatej dumy, schowanej pod
płaszczykiem bouomii, był zupełnie na miejscu wobec^ mroszczeń,
za których wyraz można było uważać już owę pierwszą książkę
późniejszego Jarosza Bejły. Lecz sposób, jakim zamiaru tego
chciał dokonać wtedy Słowacki, uważam za chybiony. Mikołaj
Krzysztof Radziwiłł nie zasłużył sobie na taką profanacyą. Zre-
sztą zdaje mi się, ile sobie przypominam, że ówczesna publiczność
odczytała te urywki w Tygodniku Literackim, nie domyślając
się wcale, w jakiej dążności one były pisane. Przyjęła rzecz za
dobrą monetę. —
Dla dopełnienia obraza całej tej części życia^ aatora Balla-
dyny, nie pozostaje, jak tylko przywieść jeszcze jeden wyjątek
z jego korespondencyi owego ozasu. Nie zaszkodzi, jeżeli będzie-
my też jeszcze mieli wyobrażenie, jak poeta obdarzony tak potę-
żną zdolnością, pisarz tak płodny, właśnie w porze największej
dojrzałości i twórczości swego geniuszu, był urządzony w swojóm
mieszkaniu. Warto doprawdy, żeby na podstawie własnych słów
63
Słowackiego, tchnących zreastą takiim godseniem aię na ten los
opłakany, jakiego wtedy załywał, zrobił aobie czytelnik w wła-
anój my&li porównanie między dolą autora Polaka, a Francuza,
Niemca albo Anglika* Porównanie to nie bardzo będzie pochle-
bnem dla apołeczooSci naszój, tyle zawsze skłonnej wierzyć w swoje
zamiłowanie rzeczy ojczystych...
Aieby było zrozumiałem, co tu przytoczę, muszę nadinie*
nió, że w owych czasach Słowacki otrzymał od maiki jakąi
częhó majątku ojczystego w kapitale od razu sobie przysłanym,
zainiast co dawniój bywały mu dostarczane od czasu do czasu
tylko kwoty pomniejsze, rozcłiodzące się natychmiast na bielące
potrzeby życia. Ta możnoAć rozrządzania znaczniejszym na raz
funduszem, poddała mu mysi sitrawienia własnych sprzęcikuw i
najęcia sobie mieszkania rocznego. Otói: właśnie z powodu rze-
czonej okoliczności udzielał w liście z d. 12 kwietnia 1840 roku
następujących szczegółów:
•,Nasz znajomy pan d' Avallon') mieszka teraz na
me Castellane Nr. 11. Jeżęlibyś chciała droga od niego
jakich sprawunków, to pisz do niego pod tym adres^^m. Co
się mnie tyczy, przyszła mi teraz myśl osiedlić się trochę
fitalój w miasteczku, gdzie panna Kora była mi niegdyś
przyjaciółką. Potrzebowałam , aby mię coi powstrzymało od
ciągłego włóczenia się po świecie, zrobiłam więc — co? Już
może myślisz , że twoja Zosia poszła za mąż. Nie , bynaj-
mniej! Kupiła sobie tylko meble i mieszka niby u siebie,
a nie w -zajezdnym domu. Wypadnie z tego jakaś oszczę-
dność, a zawsze większa daleko jest wygoda i przyzwoi-
tość. Do kopienia gratów pomagał mi dobry Gaszyński.
(Mówi o p. Gaszyńskim malarzu, przebywającym teraz
w Galicyi). Z nim razem włóczyliśmy się po magazynach i
licytacyach. Bawiło mię to urządzanie sję i wejście we
własne gospodarstwo: a Gaszyński notował wszystkie moje
dziecinne uniesienia i będzie ci je kiedyś czytał z książki.
I tak nająłem sobie mieszkanie na 6 piętrze (niedi ci to
dowiedzie, że mam dobre piensi i nogi). Na 6 piętrze na-
jąłem więc malutkie 2 kłateczki, ale czyste i porządne
. z widokiem na cudzy ogród, co Jest tu rzeczą prawie cu-
*) Mówi tu Słowacki o sobie samym i daje sobie to naswisko
francuskie s olmwy, ieby matki nie kompromitować, gdyby wysyłała
listy do niego pod własnem jego imieniem,
«4
downa, bo mało jest ładzi, \it6ny z okien mogą miz\e&
^hrzewa, zielono- i rozległy lioryzont niebieski, a dla mnie
to wizystlu) było nieodUde pcknebnem, zwłaszcza hory-
zont, w kt^ utopiwszy oczy, czujf jakii cicłiy smutek i
dalełiie wspomnienia, tak miłe mi teraz, odkąd wszystko,
co kocham, jest w przeszloici. I ty, Sally moja! Ileż razy,
gdy w ostatnią błękitną widokręga zapatrzę się liniją, zda
mi się, ie w t^j mgle jest coi twojej istoty i myUi o to-
bie rozlanych. Nie dziw się, że dziwnie piszę. Mówiłam Ci,
że z okien moich widzę drzewa: wiosna je teraz rozwija,
słońce złoci, ptaszki w nich świergocą; dziś dzień moich
imienin, dzii ladzie z palmami chodzą po ulicach, wszy^
stko mię rozrzewnia, aż ^i łzy zalały oczy. O moja!...
Świat ten, do któregom się niegdyś z taką niespokojnością
wyrywała z twoich ramion , nie dopisał mi , nie zaspokoił.
Żadne moje uczucie nie wyrosło! strudzona chcę wrócić do
Ciebie — nie mogę...
„Przerwałam pisanie tego listu, aby się uspokoić i
skończyć weselszemi myślami. — Chciałbym*) ci opisać moje
apartamenta, abyś ty się choć myślą czasem do mnie
przenieść mogła. Otóż wchodzi się do mieszkania mojego
przez maleńką kuchenkę, która mi nie jest wcale potrze-
bna, all)Owiem nie mam własnego gospodarstwa. W tój ku-
chence stoi machinka drewniana z robinetami, napełniona
wodą; i to nazywa się: une fofUmne, sprzęt dla tak wy-
soko mieszkającój koniecznie potrzebny. Petem następuje
salonik prostokątny, mający sześć kroków długości, a 5
szerokości. Na kominku lustro w złotych ramach, przed
kominkiem kanapka szafirowem suknem pokryta i para po-
dobnych krzeseł... Używane już, ale jeszcze dobrze wyglą-
dają te sprzęciki — stoliczek mały mahoniowy, zielonóm
suknem pokryty, na którym piszę, dwa brązowe lichtarze na ko-
minku... i oto całe umeblowanie mojej pierwszój klatki!
W sypialnym pokoju, dwa razy większym od pierwszego,
mam paradne łóżko z dywanikiem wschodnim pod nogami,
z kapą szafirową — komodę — mały tobie de ntUt okrągły,
i parę krzeseł takich jak w pierwszym pokoju. Wszystko
to koniecznie było potrzebne i n>c nie ma zanadto... Ale
wszystko porządne i cieszy mię, albowiem mieszkanie naj-
więcej wpływa na humor. Płacę za nie 25 dukatów na
rok, co na tutejsze strony jest bardzo małą kwotą. Od- '
•) W liście istotnie jest chciałbym: nasz poeta często wy-
pada z roli.
di
dżwiemy lui usługuje, to jest czyAci pokoje i ściele łóżko,
i dostaje za to 13 złot. na miesiąc. Tak uregulowawszy
się, jestem cichą i spokojną w mojej klateczce ptaszyną,
pracuję, rozmyślam, a Gaszyński teraz namówił mię, żem
się wzięła do malarstwa. Nie uwierzysz Sally droga, jak
mi papier naklejony, pędzel w ręku i kolory roztarte przy-
pomniały dawne dziecinne lata"*...
T«mlL
ROZDZIAŁ DWUNASTY.
Zdanie o wierssn ^W Szwaj c ar.yi" — uwagi o Wacławie —
granica aż do którdj słażj poecie prawo traktowania historyi podług
swojej fantazji. — Myśl autora w ^Ojcu Zad żumiony ch« —
niewłaściwoód wykładu dzid poetyckicli z allegorycznego punklU wi-
dzenia. — Mazepa: dawniejsze s^dy o tym utworze — jego wpro-
wadzenie na scenę — jego rozbiór. Niejednokrotna nad nim praca
odbija się w jego budowie — brak tragiczności w roli glównćj daje
powód do mylnego pojmowania tego dramatu. Rzut oka na Szekspi-
rowego Otella — na Lira. — Cechy i konieczne warunki charakteru
bohaterów tragicznych — z tego punktu widzenia rozbiór roli Amelii.
Konkluzya o wartości całego dzieła.
Wyliczyliśmy w poprzedzającym rozdziale cały szer^ dzieł
Słowackiego, wydanych w ciągu kilku miesięcy. Trzy Poemata
— Balladyna — Mazepa — Lilia Weneda. Można do nich dołożyć
i Beatryx Cenci, jako sztukę napisaną w owymże czasie. Sąto
stosunkowo najlepsze jego i zarazem najniezawiślćj od obcych
wpływów wykonane utwory. Odrębność spobobu Juliuszowego naj-
widomićj w nich się odsłania. Tymtp rzeczom przedewszystkióm
zawdzięcza poeta nasz to świetne w literaturze stanowisko, jakie
ostatecznie zająć potrafił. ,
Przystępuję w rozdziale niniejszym do udzielania kryty-
cznych spostrzeżeń moich o pomienionych publikacyach , jako też
do rozwinięcia przy tój sposobności kilku myśli o poezyi w ogó-
le, o ile ciasne granice zadania mego na to pozwolą.
W tomiku zatytułowanym „Trzy Poemata* były objęte
trzy odrębne powieści: Ojciec Zadżumionych , W Szwajcaryi i
Wacław. Była to po Kórdyanie pierwsza książktf Słowackiegb,
którą publiczność od razu uznała za jedno z najwdzięczniejszych
07
zbogaceń narodowej poezyi. Szczególnie podobał si^ wszystkim
pierwszy poemat.
Ażeby się nie rozmijać z porządkiem czasu, którego się tu
ciągle trzymamy, zwróćmy nasamprzód nwagę nasze na utwór
zajmujący w tej publikacyi pośrednie miejsce. Wiersz ^W Szwaj-
caryl" pochodzi z roku 1835, którego okoliczności i w nich po-
łożenie poety staraliśmy się w swoje n miejscu uprzytomnić czy-
telnikowi. W taki sposób odsłania się niejedno, co ułatwia wni-
knienie w skład tój z niezrównanym wdziękiem wykonanej sielan-
ki. Budowa jój i całe przeprowadzenie nie ustępuje w niczem naj-
lepszym kreacyom Słowackiego. Owiewa ją wprawdzie pewna ta-
jemniczość a raczój zagadkowość, nie dozwalająca czytelnikowi
wnijść w sam środek dramatu uczuć, które się w dalekiej odle-
głości przed oczyma jego malują. Ale to wynika z zamierzenia
poety. Tego że tak powiem odstępu między opowiadaniem a ty-
mi, co opowiadania słuchają, chciał autor: i wszystko na to jest
obliczone.
Osnowa wiersza tego jest nieskończenie prosta. Spotykamy
się z parą, którą łączy miłość, następnie i przysięga: oba te
węzły rozrywa los jakiś — nienazwany nawet z imienia, niweczą-
cy to szczęście w samym zawiązku. . . I oto cała już treść sie-
lanki — mimo prostoty i najzupełniejszej zużytości przedmiotu,
przeprowadzonój jednak z taką świeżością barw, w sposób tak
zgoła nowy i z tak dokładną a mistrzowską genezą tych wszy-
stkich przejść, z jakich się sprawy tego rodzaju między ludźmi
kojarzą, że opowieść dziejów tak krótkich urasta na poemat, a
zajmuje jak dramat. Że się z tego materyału udało Słowackiemu
stworzyć coś podobnego, w tóm główną oczywiście była przyczy-
ną poetycka jego potęga^ zdolna i na najmniejszej rzeczy wyci-
snąć znamię wyższości. Przyczyniło się może do podniesienia
przedmiotu i tło, na którem rzecz osadził, uwite z najpiękniej-
szych rysów przyrody, jakich tylko dostarczyć mogły góry, łąki,
jeziora i wodospady Szwajcaryi. Najwięcój jednak ułatwiła osią-
gnienie takiego skutku ta okoliczność, że poeta podobnie jak
Góthe w Werterze, Mickiewicz w Dziadach itd. odtwarzał tu
sdarzenia rzeczywiste, uczucia własae. Wprawdzie powieść jego
68
w porównaniu z teto wszystkióm*, co do niój dało powód, miećci
w sobie więcej szczegółów wymarzonycŁi aniżeli istotnych. Tylko
sam bowiem początek i zawiązek stosunku, tylko pierwsze kiroki
na tej różanój , promiennój drodze mogły być i zapewne były
przedstawione wedle tego, co zaszło. Dalszy przebieg, środek
dramatu był już dosnuty z wyobraźni. Równie też i koniec jego,
jeżeli chodzi o szczegółowe rysy, nie by^. dosłownie takim w rze-
czywistości. Obudzenie z tego słodkiego snu na jawie odbyło się
w duchu poety i inaczej i rychlój, niż w poemacie. Grunt rze-
czy jednakże nie był już wymarzony w tej części. Zakończenie
sielanki podyktowała istotna , wewnętrznym stanem duszy popar-
ta prawda. Stan ten żywcem odbił się w dziele - - bez domiesza-
nia uczuó zmyślonych. Poeta czuł całą boleść usposobienia, któ-
re właśnie malował. Czerpiąc z osobistój przeszłości, nie potrze-
bował przyzywać tu do pomocy tój siły, która tworzy z niczego,
lecz spisywał, co dyktowało zbolałe serce, niezdolne pogodzić się
z tem, co zaszło...
Prawda zatem i zmyślenie, rzeczywistość i poezya, miłość
człowieka i geniusz artysty podały tu sobie ręce, ażeby złożyć
utwór, w którym nie wiedzieć, co wprzód i oo więcej podziwiać,
czy idealność całej inwencyi, czy realizm i swobodę naiwną,
z jaką najmniejszy szczegół jest opisany. Każdy rys zdaje się
być wzięty z natury, całość obrazu jednak ma w sobie coś nad-
ziemskiego. Nie znam w żadnej literaturze dzieła, w którejby
przedmiot miłosny był traktowany z takim platonizmem, a prze-
cież tak plastycznie*).
*) Dołączam tu zdanie o poemacie niniejszym , Zygmunta Kra-
sińskiego. — ^Jestto tak prześlicznie idylliczne a zarazem tragiczne,
tak oderwane a zarazem prawdziwe , że nic podobnego o miłości
marzon(^j nie znam w żadnym J9zyku. S% tam takie szkllstosci,
takie przezrocza , takie bańki tęczane , takie wieńee świeżych wisien
nad główkami śnieżnych gołębi , takie przymilania się natury szwaj-
carskiej , nachylania się gór i slupów z lodu ku sercu , które kocha
i szczęsnem jest, że czytając zdarzało mi się wykrzykiwać po sto
razy w duszy: „Niech go dyabli porwą! Kto po nim potrafi wiersze
pisać? Trzeba bezczelnym być, by się brać do pisania wierszy po
69
Niżćj już nieco stawiłbym Waeława. Był to poemat rokiem
póŹDiejszy od wiersza, który właśnie zostawiamy za sobą. Napisał go
Słowacki w ciągu pierwszego swego pobytu we Włoszech, jak sfę
zdaje ze wszystkiego, mianowicie w Sorrento (1836). Jeieliby-
śmy mieli go cenić według samej tylko zewnętrznej i artystycznej
wartości , zasadzając takową na wdziękach stylu , na sile kolory-
tu, na zdolnej zaciekawić osnowie, na umiejętnym wprowadzaniu
kontrastów (szczególniój w pierwszój polowie), na mistrzowskióm
rzeźbieniu szczegółów itp. to sąd nasz o Wacławie wypadłby
świetnie. Pod tym względem nie ustępuje on najlepszym utwo-
rom w tymże rodzaju Byrona. Pomimo tego jest coi jednak
w tej całój rzeczy, co wrażenie jej osłabia i przy czytaniu spra-
wia uczucie... prawie powiedziałbym niesmaku. Byron podejmu-
jąc rzeczy podobne, poczynał sobie bardzo trafnie, że je przeno-
sił albo w czasy znacznie odległe, albo na' dalekie gddeś końce
świata. Zwyczajnie sceną jego powieści jest Wschód — Maureta-
nia — wyspa jaka nieznanego nazwiska — okręt na falach jakiego
morza itp. Inaczój rzecz się ma 2 dziełem naszym. Słowacki da-
je tu przedmiot oznaczony, narodowy, bliski, świeży — przedmiot,
który każdemu z nas już skądinąd jest znany. W tóm upatruję
właśnie cały powód, dla którego — nie można inaezłj powiedzieć,
jak tylko, że zaszła jakaś pomyłka w samym wyborze tematu.
Najprzód bowiem jest coś przeciwnego uczuciu, Wiciskać się w czy-
je sprawy domowe. Przezwyciężenia potrzeba, żeby publicznie prze-
trząsać winy i anormalności czyje, jeżeli się takowe (jak tu po
większej części) tylko własnej jego osoby tyczą , a nie oddziały-
wały na sprawy szersze, niż obręb murów jego pałacu, niż za-
kres stosunków jego familii. Jeżeli przekroczenia i monstrualnośt^i
tego rodzaju mają w sobie warunki zajęcia powszechnej uwagi
w imię ogólnie ludzkich względów: artysta ma wszelkie
prawo podejmowania takich przedmiotów; lecz takt i jakiś in-
stynkt wymaga, żeby rzecz w tej ogólnie ludzkiej sferze została,
a nie plątała się w osobiste, domowe, familijne szkandały.
przeczytaniu wierszy Juliusza!..*^ (Obacz Ust Krasińskiego do R. Z.
udzielony w Dodatku miesięcznym Czasu, tom 13ty, strona 520).
70
Mary a Bfąlczeakiego niezmiernie na tóm zyskała, że zdarzenia,
które zagzły krótko przed piórwszym rozbiorem Polski, w wiado-
mym punkcie dzisiejszej wschodniej Galicyi, w domu znanym i
głoinym , przeniesione zostały przez poetę i w jakiei czasy dale-
kie, kiedyto jeszcze zdarzały się napady tatarskie, i w miejsca
równie nieoznaczone , szeroko dla wyobraźni otwarte, w miejsca
że tak rzekę mityczne-- na Ukrainę. Zajmuje tam więc czytelni-
ka tylko sam jedynie wypadek, tylko charaktery osób, wmie-
szanych w sprawę, i osób tych namiętno&ci. Ale kto te oąoby?
gdzie ich szukać? kiedy żyły? o tern u Malcz^iego ani sFowa.
Bo że dziwaj cTottadnie wiemy, jakaTjest historyczna podstawa
tój okropnój powieki: to skutek późniejszych dopiero komentarzy.
Poeta z nimi nic nie miał do czynienia i pozostają też one po
za ramami poematu. Inaczój.to wszystko u Słowackiego. Podej-
mując przedmioty właibie w skutek sławy dzieła rychlejszego
poety obłożony wszystkimi przyborami osobistości i historyzmu*.
mii^ tu do pokonania już zupełnie inne trudności. Z jednej stro-
ny miał do liczenia się z ustalonymi faktami; z drugiój wkra-
czał w zakres kroniki że tak powiem rodowej, w sprawy domu
zanadto znanego w kraju, żeby to był dość swobodny i dość
właściwy zakres dla twórczości prawdziwie poetyckiój. Nawet
gdyby się był najstaranniój trzymał rzeczywistych wydarzeń, a
w niczem nie popuszczał wodzów fantazyi: nawet wtedy poemat
jego mii^by pozór jakichś plotek , pamfletu *).". . Tóm gorzej zaś
dfa Słowackiego, (i to jest drugi' ztóut', który przeciw „Wa-
cławowi*" podnoszę), że zamiast obliczać się z historyą, owszem
aż zanadto się rozmijał z faktami rzeczywistości! W "krótkiej
przedmowie autor wprawdzie zapewnia, że ;,od prawdziwych
nie odstępując podań, stan^ się tylko ile możności zidea^
lizować rzecz pdną czarnych mętów i okropności.^ Ale ani po-
dania nawet nie usprawiedliwiają niejednego rysu, znajdującego
•) W tym też sensie wspomniiJ oWacławie Krasiński w liście
do GasKjńskiego w roku 1889. — „To znakomity poeGrVl[)owiada o
Słowackim. Jednak w Wacławie potkn^ pi^ — Malc^ęc kigmu ice do-
trzymał kroki^Uie" jestto poemat ^ raćzćj pasztwil ; nie jeettó^^oe-
zym — raczćj anekdota".,.
71
się w poemacie, a sprzecznego z t^m vszystki^iQ| co jest skąid*
inąd wiadomym o tych stosunkach.
Tak np. sędziwy wiek kochanka niegdyi Maryi, a późnićj
założyciela Targowicy, mamy skreilony między innymi w nastę*
pujący sposób:
nNiegdyi widziano go w gromadnym kole*
Jak trap iród lodzi, jak npior przy stole.
Zimne po sercach praechodzito mrowie,
Kiedy co mówił, gdy pił jakie zdrowie;
A gdy wziął kielich w rękę trupią, siną,
W kielichu krew się zdawała, nie wino.
Każdy co z gości do stołu zasiadał,
Nie znał go prawie, nigdy z nim nie gadał;
Gdy wszedł— nie wstawał nikt przed tym człowiekiem.
Choć orderami był srebrny i wiekiem** itd.
Że tu jest wiele przesady, że w wierszach ostatnich braknie
nawet na wewnętrznem podobieństwie do prawdy: to zapewne
czuje każdy, kto tylko miejsce to czyta.
W ustępie szóstym poeta wprowadza, jako jedynego to-
warzysza samotnych chwil togo starca, syna jego z pierwszo] żo-
ny, któremu on jednemu ufa i sprzyja.
^Nareszcie uciekł od ludzi i słońca.
A przy nim tylko jak anidt obrońca
Maleńki, blady i nierozkwitniony
Był smutny synek jego pierwszój żony.
To jedno dziecko przy nim czuwa , tleje ,
Jako różyczka przy cedrze, więdnieje*' . . • itd.
Usuwam zupełnie na bok uwagę, że cała erystencya t^o.
syna z piórwszój żony nal#y do fikcyi. ^Eażdy wprawdzie, kto
t^^fó "czytał Maryą (a kto jój nie czytał?) pomyili sobie prze-
biegając ten ustęp, że to nie może być prawdą I Lecz jak po-
wiedziałem, nie robię z tego jeszcze Słowackiemu zarzutu. Tego
wszelako zbyć milczeniem nie można, że odstępując tu autor od
72
Aki r;^ecr7wistyefa , zaplątał się w sprzeccnokiach nie tylko
z Malczeskiui, ale nawet z© sofeepsantyiii. Wszakże j^owiada sam o
Wacławie , źę kiedy lenie był kochankiem^ nię&em Maryi , był
wtedy młodym. ^^Znałem ja grafa Wacława za młoda'' itd.
(ostęp Xin). Teraz go przedstawia, jako starca już przyprószo-
nego siwizną, jako człowieka -srebrnego orderami i wie-
kiem.^ Jeżelić tedy pomiędzy tamtym czasem a obecną chwilą
tyle wody upłynęło : to jakżeż może synek jego piirwstój żony
być i w tej jeszcze porze \„dzieckiem maleńki^m i nie-
rozkwitnionóm*^t.. Jestto oczywiście nie tylko zboczenie od
faktów po^rszechirić znanych, lecz i w sobie niepodobieństwo.
Podobnie wiele jest rysów, sprzecznych z powszechną a uza-
sadnioną o tćm wiedzą powszechną , w tóm wszystkióm , co Sło-
wacki o starym wojewodzie natracą.
W ustępie XIV powiada:
„Mówią, że ojciec Graf w turmę zamknięty
Umarł przed sądem — a drudzy, że Ścięty
(za utopienie Gertrudy czyli Maryi) —
„Niktże tij śmierci pomścić się nie umie
Na krwi wysokiej, na wyniosłej dumie?
Niktże — prócz syna, co za te popioły
Ojcowi musiał miecz pokazać goły"*... itd. itd.
W ustępie XXIV powtarza się to raz jeszcze i to nie tyl-
ko szczegółowiój, ale i pewniój, bo już nie w formie głuchej wie-
ści (,,mówią^), ale sam syn starego wojewody, sam Wacław
w zeznaniu przed spowiednikiem tó opowiada. Tymczasena" rzecz
jesrwiadóma^ Że^ani podobnego upokorzenia ojciec Wacława za
występek swój[ nie doKnał, ani też Wacławowi ^kt śmierci^ ojca
jako zbrodni przez niego popełnionej nie wytykał. Od tego^a-
ftutu wolny tyl zupełnie Szczęsny Potocki.
■ Nieiuniój niestosownym się zdaj% cały ów wymysły jakoby
Wa<4aw został otfuty — i to jeszcze popiołami swych antena-
tów (?1). — "Miłostki^ żony jego z jakimś „Greczynem w Amanta
stroju**, który samowładnie domem ich trzęsie i wcale się nie tai
2 władzą tą swoją, także zgoła nie przystają do tego, co..*
73
rzeczywikie było. Wreszcie i sam zgon nagły grafinej , czy lo
w bkatok trucizny, podanej jej nie wiedzieć dlaczego i przez ko-
go , czy z innych przyczyn , nieodsło(iionyc]i — zdaje się być bar-
dzo słabym szczegółem w ci\\ó} inwencyi. Słowem, pełno jest rze-
czy, które w czytelniku wywołują niezadowolenie i protestacyą,
nosząc na sobie znamiona zbyt oczywisto zmyśleń. To, co się
w tym domu działo, teizo poeta po większej części nie zużytko-
wał/ Co dał natomiast, tego nie było. Ma się tedy rzecz z ca-
łyin tym poematem , jakby z obrazem jakiejś flRastrofy skomp li
kowanój, która — bez podpisu, nie wiedzieć co przedstawia, a jak
powiesz, co ma znaczyć, to każdy uł)olewa nad brakiem podo-
bieństwa do rzeczy albo też nad nieznajomością przedmiotu.
Ażeby nie być fałszywie rozumianym, tłómaczę się wyra-
źniej, że nie to za niewłaściwość w dziele tem poczytuję, iż so-
bie autor pozwolił, traktując zdarzenia rzeczywiście zaszłe, czer-
pać i z własnej wyobraźni; lecz raczej, że sobie tej swobody po-
zwolił w tych właśnie szczegółach, w tych właśnie miej-
scach obraza. — W teoryi i abstrakcyjnie rzecz biorąc, nie chciał-
bym ja hołdować ani zasadzie tych, którzy poecie w pracach za-
czerpniętych z historyi żadnej nie dozwalają wolności, ani też
wyobrażeniom przeciwnego obozu, według których artysta z sie-
bie tylko czerpie , a materyalem historycznym samowładnie się
posługuje. Tych ostatnich wyobrażeń najdalćj może posuniętym
przedstawicielem był Gothe, który mówiąc o jednój z sztuk
Manzouiego (Carmagnola) wyrzekł owe słowa przez tylu innych
już powtórzone: — „Flir den Dichter ist keine Person historisch;
es t)eliebt ihm seine sittliche Welt darznstellen und er erweist
zu diesem Zwecke gewissen Personen aus der Geschichte die
Ehre ihren Namen seinen Geschopfen zu leihen.** — Przy całej
czci dla powagi GoUiego, śmiem tu być innego przekonania.
Prawdziwe warunki powodzenia artystycznego ;Aaniem mojem
niezawodnie zajmują między obydwiema ostatecznościarai pośre-
dnie miejsce. Poecie służy bez wątpienia prawo puszczania się
w ślady swego natchnienia, które go unosi w krainę ideałów,
w sferę prawd wiekuistych, w świat ogólnych dążności, mających
do czynienia raczej z przyszłością, niż z ubiegłym i stęgniałyra
Tom 11. 10
u
jvA czasem. Badanie mozolne kronik i lękliwo rozmierzanie cyr-
klem tego wszystkiego, co mu służy za materyał, nie jest zada-
niem artysty. Hołdowanie przesadne arciieologii zabija wszelką
poezyą, równie jak i kopiowanie obecności z fotograficzną wier-
nością nie stanowi bynajmniej sztuki. Ą zatem z zasady byłbym
za pozostawieniem wszelkićj wolności fantazyi poetyckiej , kosztem
nawet prawdy dziejowój. Z drugiej strony jednakże jest okoliczność,
która tę wolność fantazyi potężnie ogranicza, a to w interesie
samejże sztuki. 9rtysta i pisarz pamiętać powinien o tóm, że
illuzya jest pierwszym wszelkiój sztuki warunkiem. Właśnie prze-
to nie może dzieło jego treścią swoją stawać w sprzeczności
z poczuciem, ze świadomością, z wiedzą i wreszcie instynktem
tych wszystkich, dla których się właśnie pisze. Złe bardzo było-
by dla nowego utworu, gdyby takowy na samym wstępie spoty-
kał się z opozycyą z powodu samój już swojój materyaln^j osno-
wy. A opozycyą taka niezawodnie zajdzie mu drogę w każdym
razie, gdzie autor nie poszanował uświęconej prawdy dziejowej.
Na nic się nie zda poecie przyoblóc coś choćby we wszystkie « cu-
da natchnienia, jeżeli czytelnik sprawę wytoczoną zna już skąd-
inąd i widząc, że się takowa miała w rzeczywistości inaczej, jak
w jego opowiadaniu, czuje przy każdym kroku, że ma przed so-
bą nie prawdę ale bajkę, nie wskrzeszenie tego co żyło, ale
uurzonki bujnej imaginacyi, więc... sfał^wanie^ j:^eczy wistoki.
Stądto, nie tylko przez cze^" ola aziejów, ale*^ze W^l^n
na ściśle artystyczne potrzeby, są rzeczy, których pod żadnym
warunkiem niewolno przeistaczać poecie, jakoto charaktery osób
powszechnie znanych w narodzie, wypadki stanowczej doniosłości
w następstwach, pewien ogólny koloryt i nastrój wieku, słowem
wszystko to, co nawet niebadaczowi z zawodu znanóm jest
w zakresie pewnego społeczeństwa.
Natomiaslri^^olno poecie bujać na skrzydłach wyobraźni w tych
przestworach pobocznych i mniejszej wagi , które historyi w jej
podwalinach nie tyczą. Wolno mu zmyślać artystycznie, jeśli
dzieło jego powstaje w zakresie historycznie niei^ozja śnionym.
Ujdzie nm nfwet minąć się niekiedy z wiedzą przeszłości udoku-
mentowaną studyami, jeśli tę przeszłość po 6Woj'*mu odtwarsa
76
w języku naroda, stojącego nieco opodal od ae^oy zdmeń opo-
władanych i wła&nie przeto mało lub przynajmniej nie sbyt
szczegółowie obeznanego z istotnym tych^ zdarzeń przebiegiem.
Dlategoto łatwiej toż jest zawsze poetom obrabiać rzeezy, wzięte
z dziejów postroDnych, aniżeli przedmioty narodowe*). W pier-
wszym razie publiczność przyjmuje bez oporu i mniój wierny wi-
zerunek czy to charakteru jakiej historycznej wielkości , czy ja-
kiej katastrofy dziejowej, jeżeli tylko artystycznym warunkom
kreacya czyni zadość. W drugim razie przeciwnie kontroluje go
w najmniejszym nawet rysie ta cała suma miejscowej znajomości
stosunków, która w mniejszej lub większój cząstce jest własno-
ścią każdego wykształconego członka t^j społeczności. Najmniej-
sze tedy w razach takich uchybienie już wywołuje niesmak. Naj-
nicznaczniejszy rozdźwięk między wyobrażeniami o tem ogółu a
przedstawieniem artysty sprawia ferment w duchu czytającego,
a ferment taki żadną miarą nie należy do warunków korzystnie
nastrajających do sądzenia nawet i o artystycznej wartości dzieła.
Oczywiście nie idzie za tem, żeby pisarz schlebiał popłaca-
jącym w publice przekonaniom. Do najwznioślejszych jego obo-
wiązków należy, stawać gdzie potrzeba i w wyraźnej nawet
*) Niew^tplivrie mniej trudu kosztowało Schillera obmyślenie
planu Dziewicy Orleańskićj lub Don Earlosa, aniżeli wynalezienie
tragicznćj osnowy do - Wall ens teina. W niemieckim jfzyku, dla
Niemców, jest Dziewica Orleańska wyborną sztuką, podobnie i Ma-
rya Stuart i w ogóle wszystkie tragedye tego poety, zaczerpnięte
z dziejów obcych. Przełóżmy je na dotyczące języki., albo co gor-
sza, każmy im być utworami oryginalnymi każdćj w swoim naro-
dzie, Dziewicy Orleańskićj w. francuskim, Don Karlosowi w hiszpań-
skim itd. a przekonalibyśmy się, że ty łeby tam zaraz dało się sły-
szeć ujemnych uwag o samćj stronie ich zewnętrzni i przedmioto-
wej inwencyi, że i podziw dla artystycznej doskonałości t^msamćm
doznałby potężnego ograniczenia. Nie ma rzeczywiście większej tru-
dności, ani też większego tryumfu dla poety, jak obrabiać czy to
dla teatru czy w iuuej poetyckiej formie rzecz historyczną, narodo-
wą, a zadowolić publiczność. Rzadko to tylko zdarzyć się może.
I właśnie też dlatego życzy ćby należało, ażeby się pisarze nasi przy
wyborze przedmiotów tak wyłącznie nie zamykali w samym tylko
narodowym obrębie.
76
sprzeczności ź ogółem. Lecz niech to będzie w tych tylko razach,
gdzie poeta może być pewnym , że prędzej czy później będzie
wygrana po jego stronie. Czyli innemi słowy: tylko lepsza znajo:
mo&J wypadku, o który chodzi, tylko chęó większego zbliżenia
się do prawdy, tylko cel wzniosłej szego postawienia wytoczonój
idei upoważnia artystę do wystąpienia z nowymi pomysłami.
Wywód powyższy nie daje się wprawdzie zastosować dosło-
wnie do poematu, leżącego właśnie przed nami. Koleje życia
człowieka, którego młodość tak idealnie w powieści swojej wysta-
wił Malczeski , a którego dalsze czyny tak posępnie się odbijają
na tle dziejów ojczystych — koleje te, mimo to wszystko, nie
dosięgają sfery istotnie historycznój. Późniejsze dni jego płynęły
bez publicznego' rozgłosu. Starość jego dogasała w ponurem choć
złocistóm wnętrzu pałacu, zapełnionego chyba tylko ciżbą rezy-
dentów i pieczeniarzy, wyzyskujących próżność magnata. Po za
Targowicą (która w obrazie Słowackiego ginie gdzieś w głębi i
nawet w spowiedzi zbyta jest kilku tylko słowami), mamy
w Szczęsnym Potockim osobistość raczej prywatną, chociaż ród, to-
warzyskie położenie , majątek itp. nadawały mu jakieś cechy
wyższości nad zwykły poziom. Z tóm wszystkiem, właśnie z przy-
czyny tych wyjątkowych okoliczności, i koniec tego człowieka i sto-
sunki jego domowe znane są prawie każdemu. A Słowacki wy-
stawiając z nich niejedno w sprzeczności z tem , co rzeczywiście
było, postawił się mimowolnie na jednej linii z pisarzem, który
się dopuszcza przeistaczania historycznych pewników. —
Przychodzi mi teraz słów kilka powiedzieć o wierszu umie-
szczonym na czele tego tomiku, o ^Ojcu Zadźumionych**. We-
dług wszelkiego podobieństwa do praw^," byJa fo puuuęclzy trze-
ma poematami najpóźniejsza praca poety, owoc samotnych jego
dumań w pustelniczym owym klasztorze na szczycie góry Libanu
(rok 1837). 1 ani wątpić, że niejeden rys rzeczywisty zawiera
się w owej strofie, gdzie autor kładzie w usta skarżącemu się
ojcu po stracie wszystkich, którzy go otaczali, owe słowa ^roz-
paczy :
7t
Wracam na Liban, do mojego doma -«
W dziedzińcu moim pomarańcza dzika
Zapyta: starczp! gdzie są tmje dziatki?
W dziedzińcu moim córek luoieh kwiatki
.Spytają: starcze! gdzie są twoje córki?
Naprzód błękitne na Libanie chmmrki
Pytać mię będą o synów, o żonę ,
0 dzieci moje — wszystkie, pogrzebione
Tara pod grobowcem tym okropnym Szecha —
1 wszystkie będą mię pytały echa,
I wszyscy ludzie, czy wracam ze zdrowiem
Pytaó 'się będą. — Cóż ja im odpowiem?!
Trudne je^t zadanie krytyki wobec rzeczy, mającej pod
każdym względem prawo nazywać się arcydziełem w swoim ro«
dzaju. O pochwały trywialne i o wykazywanie zalet, dla każdego
widocznych, w razach takich chodzić nie może. Do zarzutów nie
ma żadnego pola. Nie pozostaje tedy i przed »Ojcem Zadżumio^
nych*', jak tylko schylić czoło i odkładając pióro na bok jK>wie*
dzief, że am między Słowackiego tworami ani w całej naszej li-
teitTturze nie ma rzeczy, któraby wykończeniem, zwięzłością, si-
łą, '^yrawdą, wreszcie mistrzostwem niezrównanem w urozmaice-
niif^^śzczegółów przewyższała ten strasznej grozy poemat. Gzom
posąg^aokoona, czem grupa Nioby w rzeźbie, tem to w poezyi.
Jeżeli chodziło o przedstawienie ciosów nieszczęścia, walącego się
na głowę upatrzonej istoty, dopóki takowa nie wyda z siebie
ostatniej łzy, ostatniego jęku , i przestając już prawie czuć po
ludzku, nie zamieni się w marmur, z suchą powieką zdolny roz-
pamiętywać swoje boleści: to tego zamiaru zupełnie tu dopiął
poeta. Taki zaś zdaje mi się był właśnie wszystek cel jego
w dziele obecnem, usprawiedliwiony dostatefcznie okolicznością,
że tego rodzaju zdeptanie całego szczęścia czyjego zdarza się
nieraz na ziemi naszej — nie pytając o przyczyny, dlaczego
się zdarza? Przyczyny te pozostaną niedocieczcme , mimo wszy-
stkiego, jak je tam sobie każdy tłómaczy.*)
*; Z powyiszćui sforinułuwanicin zamiaru autora w tym poema-
cie wiem że nie wszyscy się zgodzą. Przedmiot jego bywa i inaez^ •
18
Załatwhttty nea % poanatami, piediodsc do lottńoni dia-
matów, a nasani^^sód do rodbiora MaHfy, który między nimi
wykładany. Zacny i ntalentowanj nasz płsara, p. Józef Szujski, od-
czytał niedawno tema na posiedzenia Towarzystwa Kaokowego kra-
kowskiego rozprawę, w której Ojca Zadiamionydi rozbiera, niepo-
wszednie piękności tego dzieła podnosi i z Kochanowskiego Trenami
je porównywa. Rozprawa ta była pot&n i drukowana w Rocsnikach
Towarzystwa. (Roczników poczet trzeci, tom XI, w roka 1866).
Pomimo niepospolitych zalet, jakie w pracach rzeczonego pisarza
wszędzie ozDigę, a bez Ictórych żadną miarą nie jest i rozbiór, o któ-
rym ta wspominam: znajduję w nim jedoakie i takie zdania, na
które nie móf^bym przystać. Mianowicie nie sadzę, żeby między
treścią Ojca Zadżumionych a naszym półcieniem narodowem oł>e-
cote był jaki istotny związek. Szanowuy Aator rozprawy zdaje się
khSU 'nsL to znaczny przycisk. — „Przymuszeni jesteśmy, są jego sło-
wa, pomimo w(^ usiać w poemacie Słowackiego więc^ , jak Canta-
sfycmego ijrcia Wschodu ołirazek, więećj jak skończone dzieło sztu-
ki liryczno - epicsnćj treści ; — bo wieszcze przeczucie wypo-
wiedziane w roku 1837 o bezprzykładnego s i er$.c twa' Cza-
sach'*^.'.. ^ŻMbk jego trzeba nam szukać w myj&ch wieszczych
safofis o drogiej jego sercu spiawie narodowo). Tam zrodziła się
konieczność utworzenia tego strasznego poematu; stamtąd pochodzi
jego natchnienie, jego twurwa, j^o właściwości''... ^Aisb sierocy
Słowackiego jest nie czem innem, jak jcdnem z strasznych marzeń
o domowych sprawach , jednćm przeczuciem wieszczćm więc^ , jedną
diwilą kizyiowćj drogi, Ict^ serdeczną luwią serca oznaczył poeta
siedząc w namiocie pustynnym, a sięgając myślą Ojczyzny. Rodzina
jedna, rodzina wielka odbywa pielgrzymkę ku światu przyszłości —
ale nim go zobaczy, prawo świata każe jej odbywać kwarantanę
zdrowia — prawo świata postawSo jej straż , lekarza i sędziego . .
Tymczasem powićw morowćj zarazy owiał rodzinę. Może to z t^ tę-
sknoty za światem przyszłości, może z braku bliskich, chwytnych
celów życia — może na widok tego lekarza i straży. Umiera więc
jeden po drugim z członków rodziny dotknięty zarazą. A za każdym
wypadkiem przedłuża się środek ostrożności — kwarantana . . . Takie
marzeoie mogło nawiedzić autora w pust3nfinym namiocie. 1 z tego
marzenia wyszło widmo, ofiara kwarantauy i cywilizacyi — starzec
bez dzieci , bez przyszłości — bez nadziei. Bóg stanął przed pot* ta
w postaci pogańskit^J , w postaci niszczyciela, sojasznika gwałtu i fi-
zycznego zwycięstwa. I zawołał poeta do tego Boga:
O bądżże ty mi pochwalony Allah
Szumem pożaru, co miasta zapala,
Trzęsieniem ziemi, co grody wywraca,
wszystkimi jest najrychlejszej daty. Wyszedł on z drakti dopiero
w roku 1840, przyjęty został przez publiczność doś<5 zimno,
Zarasą, ktdra daieci me wytraca
I bierze syny z łona rodzicielki,
O Allahl Akbar Allah ! jesteś wielki 1 « —
Przytoczyłem dosłownie cały przy dłuższy ten wywód głównie
z tćj przyczyny, ażeby omawiające go po swojemu w skróceniu , nie
skrzywió w cz^m mimowolnie myśli szanownego autora. Przyznaję,
ie jest w tóm wszystkićm , cośmy przywiedli , wiele zmyślności. Nie
przeczę, że jest i pewien pozór trafiiośei w takim wykładzie aamiant
Słowackiego. Pomimo tęgo jest moj^ nąjgłębszóm pnekonaniem^
że się pan Szcgski za daleko posunął. Podkłada poematowi znacze-
nie, o którdm zdaniem mojćm nietylko nie marzył poeta wtedy, kie-
dy go pisał, ale którego nawet trafunkowo, to jest po za świadomą
wiedzą poety, w tóm dziele nie ma. Tłómaczyć tak Ojea TaMa^
miony eh , jcstto robid z niego allegoryą Zyskiye niby to na tem
znaczenie poematu, że się pod jego widzialną że tak powiem osno-
wą odsłania druga , i głębsza i żywotniej sza , niż tamta. Ale korzyśd
ta w gruncie jest wielce wątpliwej natury. Skoro się bowiem z tego
allegorycznego punktu widzenia zacznie saozogółowo eianaiowad wszy-
stko w utworze naszym : okaże się , że wiele i bardzo wiele rzeczjr
nie odpowie zgoła założeniu , o jakie chodzi. Z czegoby wyniknął
ten chyba tylko wniosek , że się dzieło niniejsze . . . wcale nie udało
poecie.
Gdyby szanowny krytyk był się ograniczył do następt^ącega
twierdzenia : że między obrazem , jakiemu jest poświęcony poemat,
a usposobieniem osobistem i narodowo • społecznym Słowackiego była
niejaka analogia — a to o tyle, że poemat przedstawia ciągły szereg eto-
sów w jednego csłowicka b^ących , chód tenże nic takiego nie po-
pełnił , żeby można było rozumied , dlaczego mimo wielkości Bo-
ga czuwającego nad nami dzieje się taka krzywda nieszczęśliwemu,
— poeta zaś jako członek swego narodu nieraz i nie dziesięd razy
z punktu wejścia Innych premissów dochodził w samotnych swoich'
dumaniach do tegoż rezultatu , i właśnie przeto teraz , przy zdatzo-
ndj sposobności, z namiętnością oskarżyciela i z prawdziwdm eon ccmore ar-
tysty maluje tę jaskrawą bezopatrznośd i bczlitośd, w małych i wielldcb
rozmiarach praktykującą się wszędzie w świecie . . . gdyby powtarzam'
takie tylko było twierdzenie p. Szujskiego : nie 'miidhym nić przeciw
temu do powiedzenia.
Ale jego dowodzenie idzie o wiele daldj i odsłania między po-
etą a Arabem nic pokrewieństwo stanowisk, lecz allegoryą.
Tłómaczenio utworów poetyckiej literatury naszdj w sposób al-
l^goryczny jest w ogóle między nami doiyd swycząfną ns6CS|.
86
przyDajmiiićj nie sprawił tego wrażeaia, co np. Rordyao, ADhelli
albo Trzy Poematy. Niebawem po pojawienia się Mazepy, wystą-
pił poznański Tyi^oduik Literacki z krytyką (obacz rok 1840,
Nr. 1.3). Była to krótka wprawdzie i nre wdająca się zbyt
w szczegóły krytyka, ale znakomitego pióra. Autorem jej był
Karol Libelt. Lubo 'niejedno w dramacie na korzyść poety pod-
niesiono, T' uznano w Mazepie zalety, dające powód do chlubnych
o autorze nadziei na polu dramatycznej poczyi: ogólny rezultat
jednakże rzeczonego rozbioru uie był zachęcającyDi do dalszych
na tój drodze usiłowań. Z wytkniętych błędów, największa częić
rzeczywiście sąto miejsca najsłabsze w t^j kompozycyi: nie brak
atoli i na zarzutach takich, do których wytknięcia nie byłoby
pewnie przyszło, gdyby krytyk miał był sposobność wysłuchać,
co na obronę swoje byłby f)Owiedział poeta: albo gdyby przynaj-
mniój poeta już w owym czasie był uważany za tę znakomitość .
w swoim zawodzie, za jaką go w późniejszych dopiero latach
uznano. — Podobnie mni^j korzystnie musiał też czasu swego są-
dzić o Maze|[>ie \T. Krashis^i. 'Wyrażając' się "tylekroc i w li-
sTabh-i publicznie z pochwałami o celniejszych utworach Słowa-
ckiego, nigdy on do ich liczby nie dołączył tego dramatu. Wzię-
tość obecna tój tragedyi była tedy wynikiem dopiero czasów pó-
źniejszych. Zdaje się, że dopiero przedstawienie Mazepy na sce-
Każdy uŁwor głębszej treści, Nieboska Eomedya, Irydyon, Król-Duch,
nawet Lilia Weneda itd. spotykają cz^^telników, którzy zamiast za-
stosować do nich to, co tdc trafuie wyraził Schiller:
„ Welchen Leser ich wUnsche ? — Den unbefangeneu , der sich ,
Mich und die Welt vergis8t und i a dem Werke nur lebt"^,
raczćj w dzieła te wnoszą swoje pojęcia i ideały, pospolicie im podkłada-
jąc to co ich boli. A że boleści i utrapienia nasze są ci%gle jedne, więc
schodzi na to, że się najrozmaitszym dziełom prawie ci^le jeden temat
podsuwa, jakby się one wszystkie kręciły w jakićmś kole zaczarowanćm,
około jednego tylko punktu. Byłaby to dziwna jednak jednostronność i
ubóstwo naszćj narodowćj poezyi, gdyby się rzeczywiście tak rzeczy mia-
ły.. . W ogóle uważam przypuszczenie allegoryzmu za ostatni i w razach
tylko rozpaCzUWycfi właściwy klucz do dobierania sic ' w 'Tifbeiic^e
dzieł w.szclkiej sztuki. Czasem trzeba zrobić użytek i z niego , jako
i jam sobie tego pozwolił przy Aabełlego rozbiorze Lecz im rza-
dzićj się tćj metody chwytamy, teui lepiej.
61
nie ewróciło nań powszeclmiejszą uwagę. Była to pierwsza Aaa^e^
ge poety sztuka, która się doczekała tego zaszczytu ze strony
naazycli teatrów. Odegrano ją po raz piórwazy w roku 1851 (a
więc we dwa lata po zaszłej śmierci jój autora) w Krakowie,
na benefis panny Cenecki^j. Przyjęcie było dobre, w skutek cze-
go też Mazepa nieraz potćni był powtarzany, lecz tylko na sce-
nie krakowskiój. Następnie grano go w tłóroaczeniu gdzieś w Niem-
czech, a nawet zdaje się, że reprezentacya niemiecka o lat kil-
ka wyprzedziła owę piórwszą krakowską.*) Na scenie lwowskiej
przyszło do przedstawienia Mazepy dopiero w roku 1861. Teatr
publicznością był przepełniony, a coraz powtarzające się tak
w ciągu aktów, jak w przestankach oklaski i wywoływania cel-
niejszych artystów, wymownie świadczyły o powszechnóm zadowo-
leniu widzów, choć gra aktorów tylko w niektórych rolach czyni-
ła zadość słusznym wymaganiom. Od tego czasu i we Lwowie
weszła ta sztuka w poczet rzeczy częściój grywanych. Najsilniej-
sze wrażenie sprawiła ona jednak dopiero w trzy lata później,
kiedy na tejże scenie wyśląpił* w roli Wojewody znakomity arty-
sta warszawski Richter, którego znakomity talent miało wtedy
miasto nasze sposobność poznać w kilku występach gościnnych.
Gra wyborna i mistrzowska p. Richtera oddziaływała .korzystnie
i na bnych artystów, uczestniczących w rzeozonój re|mzentacyi.
Tak więc Mazepa ze wszystkich prac dramatycznych Słowa-
ckiego nie tylko byt pierwszym, który sobie zdobył miejsce i
uznanie na scenie , ale onto dopiero utorował do niój drogę i dru-
gim niektórym tegoż poety sztukom: Maryi Stuart, Balladynie,
a nawet i Mindowie. Próba z Mindową jednakże się nie udała:
sztuka jest słaba (i była zresztą odegrana tylko przez grono ama-
torów). Reprezentacya Balladyny, raz tylko jeden dotąd , lecz
przez artystów z zawodu, w teatrze lwowskim doprowadzona do
skutku, także nie wypadła bardzo korzystnie — nie tyle z powo-
du braku warunków po temu w sztuce samej, ile dla innych
*) Przekład niemiecki dokonany był przez Augusta Dracke
i jeirt drukowany ¥r BUknen-Re^erioir dea Attblandes, Berlin 1842 — 46,
tomik XJV, numer 111.
ToinlL 11
przyczyn, które w swoj^m nii(^jscTi wskażę. Marya Stnarfutrzy
maje się w repertoryach teatralnych, cho<5 nie z takióm powo
dzeniem, jakiegoby się można spodziewać po mistrzowstwie jij
autora. Lilii Wenedy nie ośmielono się grać dotąd nigdzie. O dra
matach, które dopiero wydanie dzieł pozgonnych przyniosło, w t^
mierze trudno dziś jeszcze przesądzać. Słowem , okazuje się , że
jak obecnie rzeczy się mają , Mazepa jest głównym filarem sławy
Słowackiego jako scenicznego poety, i godzi się wnosić,
że zapewne nim pozostanie i nadal; w żadnym bowiem dmgim
jego utworze nie ma już tyle zawikłanój i bogatej w niespodziane
zwroty intrygi, tyle ruchu i prądu dramatycznego, tyle scen
wstrząsających najwyższą tragicznością; co. większa, w żadnej
drugiej scenicznój swojój pracy nie potrafił się Słowacki tak utrzy-
mać w karbach utartej i zwykłej rutyny teatralnej, z wyłącze-
niem wszystkich owych własnych swoich w sposobie właściwości,
do których się publiczność powszednia chyba dopiero przyzwyczaić
będzie musiała . . .
Na tćm przyznaniu scenicznych zalet Mazepie jednak zada-
nie moje poprzestać mi nie pozwala. Przedsięwziąłem sobie mó-
wić o Słowackiego dziełach, nie wedle tego, jakie do nich zna-
czenie z tój altM) owój przyczyny przy widuje dzisiejszy ogół, ale
ze stanowiska prawdziwych wymagań sztuki. Pod tym względem
jest o Mazepie niejedno do powied^cjąiąs ^ Całej osnowy utworu
tym razem brać pod rozbiór nie ma przyczyny. Są zato niektóre
ustępy jego, o których już to w obronie poety, już wytykając
mu uchybienia, niech mi będzie wolno rzucić kilka uwag afo-
rystycznych.
Rzućmy okiem na dzieło to przedewszystkiem jako na ca-
łość. Tu krytyka znajduje najwięcej dla siebie pola. Główna wada
w kompozycyi tej tragedyi zdaje się polegać na tóm, że jest
pewna czy niejasność czy też niejedność w całóm tejże przepro-
wadzeniu , że jest pewien niestósunek między aktem piórwszym
a dalszymi. Niestósunek ten widać w całym sposobie wprowadze-
nia intrygi: widać go w długo trwającej wątpliwości, kto boha-
terem sztuki? widać gfi nawet w niestósownóm jój nazwania —
83
według imienia osoby, którą tylko podrzędne w porównania z drą-
giem! zajmuje miejsce.
Wszystko to ma zaś taki ścisły związek ze sposobem » jak
dramat obecny powstał , źe niepodobna mi nie powrócić ta raz
jeszcze do togo punkta.
Przypominam więc, o czem się już w tomie pierwszym mó-
wiło, że Mazepa byłto płód pracy Słowackiego jesiennej w r. 1834.
Dnia 7 listopada rzeczonego roku donosił autor nasz matce, ie
tę sztokę właśnie ukończył. W kilka zaś mienęcy później, 5 In-
tego 1835, wspomniał w liście, żo ją spalił...
Pomimo to, po kilku latach przyszło jednak do tego, że
się Mazepa przecie pojawił w druku.
Byłoby tu ważneni rozstrzygnąć pytanie, czy dzieło, które
mamy przed sobą, było nowym utworem, a tamten Mazepa rze-
czywiście został rzucony w ogień ; czy też jest ono owym Biazepą
z roku 1834, ocalonym w jakim brulionie, albo zgoła nie odda-
nym na pastwę płomieniom, lecz tylko może chwilowo zagrożo-
nym podobną katastrofą?
Za pierwszeni przypuszczeniem t. j. za rzeczywistem zni-
szczeniem piórwszego rzutu Mazepy, przemawia następująca wzmian-
ka o Juliuszu Słowackim , dana w jednym z ostatnich numerów
poznańskiego Tygodnika Literackiego z r. 1839: — ^^Pan J. Sło-
wacki pracuje, jak nam donosi, nad nowym dramatem
polskim pod tytułem Mazepa. Jego życzeniu, abyśmy odwo-
łali pogłoskę, iż i on należy do redakcyi Pszonki, czynimy ni-
niejszem zadość. "^
Doniesienie powyższe, mające wszelkie cechy pochodzenia
z autentycznego źródła, poprzedziło wyjście z druku Mazepy o
miesiąc albo najwięcej o dwa miesiące. Zdaje się przeto pod ka-
żdym względem zasługiwać na wiarę i najzupełniej rozstrzyga
wprowadzoną tu wątpliwość co do czasa powstania sztuki w j^j
obecnej postaci. Przyjąć tedy można za rzecz zupełnie pewną, że
dany do druku Mazepa był czemś innem, jak ów pisany w Gre-
newie dramat z roku 1834. Czy jednak nie weszły do tej nowój
redakcyi jakie ustępy z dawniejszego Mazepy, odszukane w pa-
pierach i bynajmniej nie zniszczone , to w każdym m^e inne
84
pjtafDC. Co do mme: kiedy się zapatrajc lu^ obecny skład nimej-
sKgo ntwoni, zdaje mi aię, źe w nim odkrywam częid pocho-
dsąjoe niezawodnie z czasów genewskich. Żeby rzeczy zbytecznie
nie pizedłniać, zwrócę nwagę dla p^Mrcia mojego sdania na
jedno tylko tego właśnie rodzaju miejsce.
Gzy przypomina sobie czytelnik zakończenie drogiego akta
w Mazepie? Jestto owa scena, dość niejasna w obecnym okładzie
sztoki, gdzie do zamyślonego Zbigniewa zbliża się niewidziana
przez niego Amelia i stając przed nim , oderza go lilią po twarzy.
AMEUA*
„Cót tak smotny?
ZBIGNIEW.
Nic — głowa mi cięży jak ołów.
(Amdia daje Zbigoiewowi lilię — lecz Ksiądz, którj saecB sa nią i
stoi obecnie przy ni^j , wyrywa kwiat z reki Amelii i mówi srogo:)
KSfĄDZ.
Daj do kościoła — lilia jest kwiatem aniołów.*^ —
Otóż wcale o tern nie wątpię, że to całe miejsce wcielone
ta zosiało z pierwszej redakcyL
W jednym z listów Słowackiego, pisanych w temże miejscu,
gdzie powstał pierwszy „Mazepa**, i w czasie o mało oo później-
szym (w liście z dnia 30 czerwca 1835), znajduje się wyrażenie,
które świadczy, że obraz użyty za osnowę w powyższej scenie
dramatu, był i wtedy jeszcze obecny w pamięci Słowackiego. Pi-
sze on tam matce pół żartobliwie, pół smętnie o osobie, do
której całą sympatyą swego serca w tym czasie był przywiązany,
o p. Maryi W., i powiada, że i ona także n^Apłyof^^ troclię
w kraj ideału i że o niczem nie marzy, jak o pustelniczym dom-
ku , nad rzeczką — o czarnej sukience — o lekarstwach dla chło-
pów — o topolach szumiących nad pustelnią — i nareszcie o spo-
wiedzi , którą ma odbyć przed pewnym mnichem . . . kiedyś. Tym
mnichem kartuzem mara być ja, nie kto inny. Dowodzę jej je-
dnak czasem , że jaki pan podkomorzyc w krainie Lachów — do-
brze opatrzony w szlachecką układność, talenta, wąisy, podkówki
1 ostrogi, iryhiJB z gkwy pmlełmezy dototk, a Ja nie będ{
mógł kartaxov£iii wspomnieniem sdobyć liliowej
duszy dla aniołów^...
To miejsce w liicie posłużyć może poniekąd za komentarz
do zbyt może symbolicznej sceny, co tylko" przytoczonej z Mazepy.
Równocześnie za& może stanąć i za dowód, że w tym dramacie
znajdują się niewątpliwie ustępy z redakcyi jego z- roku 1834
całkowicie zatrzymane w składzie jego obecnym. Boć trudno uwid- ^
rzyć temu, żeby np. scena powyższa była mogła w roku jeszcze
1840 być wykonaną na tle tegoż samego obrazu, który przesunął
się był przelotnie przez wyobraźnię poety pięć laty piórwój.
Owoż wnoszę z tego wszystkiego, że Słowacki w końcu roku
1839 i początku .1840 Mazepę nie tworzył, ale tylko prze-
rabiał. Nad robotami tego ród^h lutety zwykłe j&kJł'iiataiiam^
^iDawby"^, zamiar poety nie daje się zupełnie pogodzić z nowym.
Dawne niedostatki kompozycyi ustępują zwykle miejsca . . . nowym
znowu niedogodnościom. Rzecz się naprawia i psuje równocześnie.
Zdaje się, że i ówczesna praca naszego wieszcza nie stanowiła
wyjątku od tój tak powszechnej reguły. Szczegóły dramatu zy-
skiwały może na wykończeniu : jednolitość, ucierpiała z powodu
takowego przelewu.
Stało się z Mazepą, jak z Don Karlosem Schillera, o któ-
rym sam autor jego przyznawał, iż widać to po nim aż nadto,
że to nie płód jednej wiosny, ani odlew jednego rzutu. W pierw-
szej połowie dramatu niemieckiego poety toczy się wszystko
około postaci infanta hiszpańskiego, w dragicj stanowczo mu wy-
rasta nad głowę jego przyjaciel (Markiz Poza), gromadzący w roli
swojej odtąd całą wagę intrygi, jakby był bohaterem tragedyi.
Na teuto karb wyjątkowych okoliczności, dotyczących same-
go już sposobu, w jaki powstała sztuka któm mamy przed soł>ą,
kłaść więc wypadnie niedostatki, które wytknąć zamierzam. Zda-
je się, że w pierwotnym kształcie Mazepy najznaczniejszą rolę
w całym przebiegu intrygi dzierżył w rękach paź królewski , któ-
rego też imieniem dramat został nazwany. Z tej redakcyi najwię-
eój pozostało w obrębie dwóch pierwszych aktów. Mianowicie
M
godzi sifi wimmM, ie akt pierwszy pozostał z tii^ prawie nietknięty
V obecnym składiie. Stądto też -na początek wlaźoie otworu, na
eipozycyą, przypadło najwięcej takich nstępów, które słusznie
zaczepiać' może krytyka, jako psujące przejrzystość akcyi. Są to
szczegUy, nie tylko nie należące do rzeczy, ale nawet rzucające
na nią iwiatła fałszywe i zwodnicze.
Tak np. zapytać można, co znaczy w Mazepie to zaraz na
samym wstępie dane wprowadzenie figury kasztelanowej Robron-
ckiój, która się zupełnie gdzieś zapodziewa w dalszych aktach?
Rola ta w dramacie jest co się zowie zbyteczna, a spotykamy
ją tu nałożoną kolorami , jakby to był jeden z piórwszych całego
zawikłania czynników. Jest to żuk, co nie widzi dla siebie ży-
wiołu jak tylko w kale, i radby wszystko, co jeszcze kałem nie
jest, w brud i zgniliznę zamienić. Pomijam, ie taka kasztelano-
wa jest ze strony dziejowej prawdy anachronizmem. Nie można
Bobie wprawdzie wieku Jana Kaźmierza wystawiać jako czasów
co się zowie arkadyjskiej czystości. Działy się i wtedy już rzeczy,
o których się naszym tuzinkowym epoki tej wielbicielom ani nie
śniło. Lecz był przynajmniej zawsze wtedy na tem, co się zdro-
żnego tu albo owdzie dziać mogło, jakiś pokost przyzwoitości i
dekoracyi pozornej, która dopiero w drugiej ośmnastego wieku
połowie ulotniwszy się w nicość , odkryła zepsucie w cał^j nagości.
Takiejto bezczelnej otwartości typem skończonym jest właśnie
pani Robroncka. Autor przeniósł tę paskudnicę wielkiego świata
żywcom z epoki Poniatowskiego i niesłusznie ją umieścił na tle
czasów o całe sto lat rychlejszych. ' Ale jak rzekłem, dajmy tu
pokój historyi i nic zaczepiajmy tej figury z powodów, które nie
mają bezpośredniej wspólności z sztuką. Lecz właśnie-to względy
sztuki najsilniej protestują przeciwko wprowadzeniu roli tej w dra-
mat. Jestto w nim co się zowie piąte koło u woza. To też to-
czy się OBO przy nim tylko przez ciąg pierwszego aktu — a potom
odrzucone zostaje na bok, żeby darmo nie zawadzało biegowi dal-
szój osnowy.
Wątpić wcale nie można, że w pierwotnej postaci ,>Mązepy"
musiała Kasztelanowa zajmować o wiele ważniejsze miejsce. Poeta
zdaniem moj^m zbłądził, że w przerobieniu nie przydzielił jej
8Y
SB^ezniejn^j roli , jeili ją już koniecznie choial zatrzymać w dra-
macie. Chodziło tu widocznie o owo tak jaskmwie rzucone zare-
komendowanie pazia królewskiego przed Amelią (a zarazem i
pized widzami), włożone w scenie Sciej i 4t^j pierwszego aktu
właśnie w usta pani Robronckićj. Do t^j fuokcyi nie nadawał się
snadnie żaden inny z ludzi tragedyi , któryby tu mógł godnie za-
stąpić Kasztelanową. Nie moina tego jednak uznać za dostateczną
przyczynę, zatrzymania t^j figury w obecnym kształcie dramatu.
Równie uważam za niefortunny tylko wynik dwukrotnie po-
dejmowano) pracy nad niniejszym utworem owę przydłuższą sce-
nę opowiadaną (drugą w akcie I), w którój dowiadujemy się od
pana Chrząstki o śmiesznóm zajściu zakulisowóm pomiędzy jaki-
miś Marszałkami dwóch stronnictw sobie przeciwnych, wjeżdżają-
cymi równocześnie w bramę zamku Wojewody. Chodziło widać au-
torowi o odsłonienie obłudy, o skonstatowanie dumy zawistnój,
przywdziewającój zawsze płaszczyk populamój w obec drugich it-
niżoności, jako cechy owego wieku w ogóle, a rzeczonych dwóch
naczelników szlachectwa w szczególności. Może dążność taka wła-
śnie w pićrwszój redakcyi Mazepy wynikała ze założenia. (Wszakże
i sam Wojewoda nie zdaje się być wolnym od podobnego przy-
miotu. Klęka w akcie I przed królem i zabiera się do ściągania
mu z nóg obuwia. . . A potom jaka duma odchyla się w tym czło-
wieku nawet i przeciwko królowi!) Owoż opowiada pan Chrząstka,
jak żaden z owych Marszałków wziąć kroku przed drugim niby-
to nie śmiał. I jeden krzyczał : niegodny ! i drugi — niegodny !
A skoro tylko kooiec końcem jcd^n poważył się wreszcie ruszyć
z miejsca i wjeżdżać do zamku jako piórwszy, to się drugi tak
tóm oburzył, że przyszło do bijatyki... W obecnym składzie Ma-
zepy cała ta scena nie ma najmniejszego związku ani z główną
osnową sztuki, ani nawet z żadnym ubocznym jej szczegółem.
Tych dwóch Marszałków wcale nie spotykamy na scenie. Ar-
tystycznie wklejony jest ten epizod niezręcznie, bo za pośre-
dnictwem przydłuższego tylko o nim opowiadania, które zawbze
dramatyczność oziębia. Pomysł sam , kulminujący w obrazie utknię-
cia w ciasnym korytarzu dwóch tych szladiciców „brzuch z brzu-
cbem, nos i nosem*, także jest i niesmacioy i nawet bodUij
prawdopodobny. Słowem jestto scena pod każdym względem tak
niepotrzebna, że w interesie repatacyi ^ Mazepy^ życzyć wypada,
ażeby przynajmniej kiedy się daje rzeez tę na sceme, czynili ta
reżyserowie, co do ich obowiązku należy.*)
Najbardziej jednak niefortannem następstwem tój w różaycli
czasach podejmowanej pracy nad sztuką obecną, będzie nieza-
przeczeaie szczególna niejasność włożonego w nią zamiaru. Czy-
telnik widzi się przez cały ciąg Mazepy w niepewności, o co ta
głównie chodzi? Ani sposób znaleść tu sobie ów punkt konieczny
widzenia, z któregoby cała budowa dzieła we wszystkich zaką-
tkach swoich dała się okiem przejrzóó na wylot Niemała trudno-
ścią okazuje się co do Mazepy nawet wyrozumienie, którój z fi-
gar w nim działających przydzielono rolę bohatera lub bohaterki
dramatu?... Pod tym właśnie względem chwiejność jest szcze-
gólnie uderzająca! W pierwszym akcie tak sobie postępąje Sło-
WAoki, jak gdyby mu chodziło raczój o zamaskowanie rzeczywisto]
intencyi Opowiadanie starój Kasztelanowej , co się. zowie szcze*
gółowe o tym ^złotyąi sowizdrzale'', który wszystkim głowy za-
wraca, jeszcze nim się Mazepa w zamku Wojewody pojawił;
zaraz potśm awuitumicze przyjście tegoż na scenę oknem i ta
pieznużona rudiliwość, z jaką on od piórwszój chwili wszystkie kąty
domu WDJewodziński^o osobą swoją zapełnia — wszystko to da-
ne jest w taki spwóh , i tak wydatnymi rysami , że kto nie zna
dalszój historyi, ani chwili wątpić o tern nie może, że w tójto
figarze gromadzi się cały interes. Równie prawie ważnym czynni-
•Ucm akcyi jest Mazepa i w akcie drugim. Zuchwałe spotkanie
aię jego z młodą żoną W<gewody rankiem w ogrodzie — skarga,
z jaką ona właśnie z tego powodu zaraz potom występuje przed
*) W rzeczy samćj dawany był we Lwowie w r. 1864 Mazepa
po ras pićrwBsy z wykluczeniem zupełnym cał^ t^* sceny, z niewąt-
pliwa korzyścią dla ogólnego wrażenia. — ŻiUować należy, że ża-
dną miarą przez wigląd na związek pozwolić sobie nie można podo-
bano wyrzucenia lab dioćby tylko skrócenia tyeh sceny gdzie wy^-
st^piye Kasztelanowa.
89
Is^ófein — bezpolre<]iiie tpj*c skargi następstwa — wreszcie ztj-
icie między Zbigniewem a Mazepą w wybornej owej scenie,
w której z razu obaj walci^ że' sobą, a potem się godzą i przyjaźń
zawierają: są to właśnie najcolniejsze tego aktu ustępy. Na mocy
scen powyższych , widzowie tworzą sobie od razu pewne wyobrażeniem
o wzajemnym stosunku osób do sztuki wprowadzonych. Kolę MasSe--
py poczytując za pierwszorzędną, właśnie przeto rozumieją, t#
sciiwycili ^ui. w ręce tę nitkę Aryadny, która ich ł)ędzie wiodłai
przez wszystkie przeguby dalszej zawikłam^j intrygi. Rozpoczyna
sig^akt trzeci. Mazepę' zamurowują w alkowie Wojewodzin^j. Mnie*
manj bohater^., zo sclsny na dfogo znika. Pod koniec Czwirtego
aktu zjawia się wprawdzie na nowo. Lecz — tylko już w roli
sprawozdawcy i pomocnika w sprawie, która nie z nFego idzie,
nie jpgo najgłówniej tyczy 1 nie óA niego zależy ! . . Natomiast
wydostije się na wierzch, od trzeciego aktu począwszy, inna po
s6i(5. Postać ta w aktach początkowych zajmuje miejsce j)oślednid.
skośnie ona i tam już wprawdzie przed oczyma naszemi , )ecz
tak zwolna, tak gdzieś stojąc pa drugim planie obrazu, tak pod
osłoną cienia rzuconego przez inne około ni^j figury, że kiedy^
wreszcie w owej pełnej dramatycznych efektów scenie, w którij
przychodzi do zamurowania alkowy, spotykamy się z Wojewodą
oczy w oczy, jako z demonem bezlitoki i grozy, który cały
ruch akcyi porywa w swoje ręce, ażeby tego władztwa nie oddać
odtąd już nikomu drugiemu aż do samego końca dramatu*- — to
doznajemy uczucia jakby... jakiegoś zawodu. Widząc się tu zmu-
szonymi do powiedzenia sobie , że więc Wojewoda jest tą naj-
dramatyczniejszą ze wszystkich figur, której patos ma stanowić
właściwy tragedyi przedmiot : doznajemy niemiłego uczucia , żeśmy
się tego domyślili tak późno i że wrażenia nasze, otrzymane aż
dotąd, trzeba że tak powiem przestawiać na inne miejsce...
Ale co ze wszystkiego najgorsze, to że i ten drugi, ten
nowy punkt widzenia nie długo zaspakaja! Przebiegłszy tragedyą
całą myślący czytelnik żadną miarą zgodzić się na to nie może,
4eby wszystkie włókna jł^ osnowy zbiegać się miały w ręku sta-
rego męża Amelii. Są charal^tery w tym dramacie, są motywa
Tom II. 1 i
w calćm jego rozprowadzenia ^ w które wniknąi! z tego punlta
widzenia wcaleby było niepodobieństwem. Zat^m nie pozostajei
jak chyba powiedzieć sobie, że jedno z, dwojga: albo dramat ten
zapełnię eię autorowi nie udał, albo kto.4 .lany chyba ma«i być
w. nim charakterem centralnym... Jeśliby o to tylko chodziłO|
kto w Mazepie ma nąjczynuiejszą rolę, kto najja&niej wybucha
n|kmiętno6ciami , kto najwięcej ze wszystkich huczy i drugich ty-
ranizuje, wreszcie czyja rola dla aktora jest najwdzięczniejszą
do odegrania itp. to nie przeczę, że na te wszystkie zapytania
odpowiedŁiećby tylko można wyrazem: Wojewoda! Pokazuje się.
wszelako właśnie z obecnej sztuki , że na definicyą tego, co to jest
być botuiterem utworu scenicznego , nie wystarczają te zewnętrzne
kryterya. Nieijczęściój one wprawdzie spotykają się z przyjętą rze-
czy tój definicyą ; prawdziwa wszelako istota takowej na czćm in-
nćm polega. Boliaterem drainatu jest ta jedynie figura , która
idealnie zajmuje sam jego Arodek : tak iż wszystko,, co^ Jy.lko do
treści dzieła należy, okazuje się być promieniem wynikającym
z tójto rołi centralnej. JRola Wojewody ż^dną miarą nie mą tego
stosunku ani do innych figur, ani do całości sztuki. Ze stanowi*
ska ¥rytkniętego przypuszczeniem, jakoby Wojewody namiętność
była tu głównym tematem , na podobieństwo szekspirowego Otella,
tylko z tą od niego różnicą, iż tu~ta monstrualna zazdrość roz-
wija się na tle dawnego obyczaju polskiego — z tego mówię stano-
wiska niepodobną jest rzeczą wcale rozbierać Słowackiego Mazepy.
W Szekspira sztuce wszystko się na to składa , ażeby Otella
krok za krokiem wprowadzić w ten szał tragiczny, który całe
szczęście jego niweczy i przywodzi go do tego, że żonę niewinną
i którą tak serdecznie kocha , morduje. Okoliczności nadzwyczaj
ne, mające miejsce przy zaślubieniu Desdemony — przekleństwo
ze strony jej ojca — niemniej rodowe, a raczej rasowe pocho-
dzenie Otella — jego osobista przeszłość, szpetność jego powierz-
chowności — nareszcie przewrotna niegodziwość Jaga, który się
uwziął na to, żeby małżonków powaśnić: — wszystko to obiega
się w tym jednym punkcie, żeby wzbudzić w Otellu tę kolosalną
uamiętność, pod którój władzą go oglądamy w drugiój polowie
01
utworu. W dziele Słowackiego nic się 2goła na to nie skhida,
ieby obudzić w głowie Wojewody podejrzenia i nienawitó prze-
ciw ĄmeliL Ani jej przeszłość?, ani teraźniejsze jij zacliowauie,
ani nawet skryte skłonności nie dają do tego wcale powodu. Nie
ma podżegacza, któryby sztucznie obudzał podejrzliwość w j^j
ińężu. Calem źródłem zazdrości w Wojewodzie jest jego własna
zapatłczywośó , jego zaślepienie , upór , duma — i trochę fatalizmu
w zbiegu samych przypadkowych okoliczności. Te momenta żadną
miarą nie wystarczają na to, żeby z tego charakteru utworzyć
figurę, którójby cierpienia i postępki były dostatecznym materya-
łenJ^ do stworzenia trag^dyi :;". "^ ' ,...-•-.
Okazuje się tedy, że można przeczytać z natężoną uwagą
całą tę sztukę Słowackiego, można ją widzieć kilka razy ode-
graną na scenie — i być w prawdziwym kłopocie, co odpowie-
dzieć na to, jeżeliby kto zapytał: o czyje namiętność w niój
głównie chodzi i kto w niej jest pryneypalną postacią? Był rse-
cJiywiście już nawet spór o to w lwowskich piłonach czasowych,
po odegraniu tam po raz piórwszy Mazepy. W jednym dzienniku
dano wzmiankę o tej reprezentacyi , rozwiniętą z założenia, że
główną rzeczą jest w tym dramacie rola Amelii. Drugi dziennik
wystąpił przeciwko 'temu twierdzeniu, dowodząc, że nie Amelia,
lecz Wojewoda ma w Mazepie pierwszorzędne znaczenie. Nie by-
łoby dziwu, gdyby się był odezwał jaki głos trzeci, forytiyący
znowu na protagonistę tej sztuki szlachetnego, pełnego najwznio-
ślejszych instynktów, a tak nieszczęśliwie kończącego w niej swój
zawód Zbigniewa... Sam ten takt, że mógł być spór taki wzglę-
dem tego pytania, upoważnia do wniosku, że założenie autora
w Mazepie przeprowadzone być musi w sposób jakiś nieodpo-
wiedni celowi. Nieodpowiednlość ta., o ile się nazwać daje chwiej-
nością jakąś w prowadzeniu wątku dramatycznego, mogła być
tedy, jak się to już rzekło powyżej, skutkiem samego sposobu
pracy autora nad tyra utworem.
Jest jednak i druga jeszcze przyczyna , dla której Mazepa
pod wskazanym wyżej względem nie czyni zadość koniecznym
wymaganiom krytyki. Za przyczynę tę poczytuję brak znamion
\
92
rztezywii^cle tragicznych w roli, która w tragedyi naBfij
stanowić miała włainie sam środek jeśli nie działania, to
przynajmniej cierpienia tragicznego. Taką jest rola Amelii.
O czem ażeby się przekonać, chciejmy choć jednym rzutem oka
spojrzeć na całą rzecz sztuki naszej z punktu widzenia poety i
w jego duchu.
Słowacki miał wprawdzie cale współczucie dla cierpień, dla
boleici, dla łez, dla pra^ień serca ludzkiego. Kochał istotę czło-
wieczeństwa, ale... kochał ją i pojmował tylko w szczególnych,
w upatrzonych i wyidealizowanych jednostkach. Dla ogółu, dla
„tłumu** — poeta nasz nie miał serca. \\ itlką liczbę odsuwał od
siebie z wzgardą. Połowa jego poezyi — jest to nieustanna walka
z człowiekiem, jakim tenże jest w massie, w rzeczywistości,
w obowięzujących społecznych formach, słowem w tej rzeszy ty-
siącogłow^j, która najszlachetniejsze indywidua pochłania, zamie-
niając im życie na jeden szereg nieprzerwanych goryczy, przykro-
ści, rozczarowań, a w danym razie i udręczeń.
Zamierzył sobie i w obecnej sztuce wystawić dolę ziemską
biedn^ takiej jednostki, osobistymi przymiotami upoważnionej do
lepszego losu , niż jaki ją spotyka w jej otoczeniu. Tą jednostką^
tą jedyną postacią w całym dramacie , z którą autor bezwarun-
kowo sympatyzuje , jest Amelia.
Przypadkową i obojętną zupełnie to jest rzeczą , że ją umie-
ścił na tle stosunków naszych XVII stulecia, zą panowania Jana
Kaźmierza. Cały akt pierwszy Mazepy w wielu względach prze-
znaczonym wprawdzie zdaje się na to, żeby nam przewrotność
wiekowi temu właściwą w różnych napomknieniach naznaczyć.
O wiek siedmnasty jednakże i o jego w narodzie naszym zdro-
żności bynajmniej tu nie chodziło. Jakiekolwiek czasy byłby au-
tor rzucił za tło utworowi swojemu, w każdym razie byłby on
w nich ze stanowiska swego odsłonił złe przemagająco nad do-
brem. Pessymistą był nasz poeta. Że tu z przypadkowych przy-
czyn miał należeć do działających osób Mazepa, którego przygody
w pierwszej redakcyi sztuki zapewne traktowane były dosadniej : —
(Stało się mimowolnie, źc owa właśnie epoka posłużyła obrazowi
za ramy, przez co ten obraz otrzymał pozory historycznej trągedyL
Rzeczy^iiiie nie ma tu zgoła • hbtorycznych żywiołów i z tego
punktu uie można autorowi czynić żadilych zarzutów.
Biorąc rzecz w tym duchu , jak jest dana , przypatrzmy się
z bliska bohaterce dramatu. Widzimy ją od pi^rwsz^j chwili posta-
wioną w położeniu nader trudnóm. Jest żoną człowieka, do którego
nie zbliża jej ani wiek ani serce. Cało usposobienie Amelii, tkli-
we i potulne, a ile wnosić, nawet i stosunki towarzyskie dawniej-
sze, nie rymują z jej położeniem w tym domu. Wojewoda — to
magnat, starzec, człowiek popędów impetycz ych i samowładnych,
dumy twardej i samolubnej. Popędliwośd jego zdolna jest wysta-
wić na szwank życie nawet najdroższych osób.*) Zaślepienie jego
nie zna granic, jeżeli raz weźmie zapęd w pewnym kierunku.
Nie jest on wprawdzie wyzuty z uczuć ludzkich , które na spo-
dzie serca ukryte, lepsze są niżeli jego postępowanie; ale się
wstydzi okazać, że je ma!
^Ba! pańskiemu czołu
Coh cięży, coś dolega — wstyd samego siebie.
Ja go znam. On się prędzej pod zamkiem zagrzebie,
Niż przyzna się do żalu (lego co uczynił).
To panisko dumne !
Ja go znam: taki dzieckiem był i pójdzie w trumnę.
Ja go znam — to dotkliwy jest pan na honorze.** —
Tak go opisuje stary sługa, który nie na to te słowa mówi,
żeby Wojewodę oskarżać, ale raczej żeby go uniewinnić; dobiera
więc słów ile możności eufemistycznych na określenie tej szorstkiej
i samolubnej natury.
A Amelia? — ['osłuchajmy co o niej trzepie stara Kaszte-
lanowa, kiedy ją widzi raz pierwszy:
„Cóż to jest za dzicwecyka? Ze skrzydeł motyla
Trzewiczki ma — na głowie bez żadnego ftocha — —
*) Powiada mn Zbigniew w akcie III: — , Ojcze, o! będzie
ae mnij tak jak z moim brutem , Którego ty zabiłeś przed laty nia-
»4
2BrGNIBW.
To Moi^ia Dobrodziejko, jest moji^ macocha.
KASZTEXA?10WA. .
Ta młodziutką? To jeszcze dziecko! — A proszę cię
Bądiże ini przyjaciółką, moje piękne dziecię!
Uważaj mię jak swoję. — Cii? jaka ty ładna!
A to panie Zbigniewie cad! Z sąsiadek żadna
Nie wyrówna. — Nie płoń się, starej wolno mówić"...
Takto więc dobrane jest ono stadło. Kto je złączył?— Bogu
wiadomo. Poeta o tem nie mówi. Łatwo odgadnąć, że wzaje-
mna skłonność nie była tu dziewosłębem. Groźny rozkaz rodzi-
ców, albo krewnych lub opiekuna — ^ to była niezawodnie cała
przyczyna, dla której znalazła się biedna sierota w objęciach
możnego pana. Po takim ślubie, jakie być może pożycie? Amelia
wprawdzie ani słowem nie skarży się na swą dolę, gdyż ją po-
czciwie, ulegle, cierpliwie znosi. Ale podobno bynajmniój nie
rozuija się stara llobroncka % istotną prawdą, kiedy powiada
jtiż w chwili pierwszego poznajomienia się z młodą Wojewodziną:
„Tobie tu jak białemu gołębiowi w klatce,
Ten zamek bardzo smutny, tobie trzeba słońca. '^
Owoż w takichto stosunkach postawioną kobietę wprowa-
dza Słowacki w zawikłania, które jako wyjątkowe, nieprzewi-
dziane i nie od jej woli zawisłe, trudność jej położenia przemie-
niają w zawód pełen okropności i męki. Widzimy w Amelii
przedmiot pokuszeń i ubliżeń , posądzeń i oskarżeń , nakoniec
ofiarę brutalnej bezlitoścl — i to ze strony osób, którycfi rze-
czą właśnie było bronić czci 1 pokoju takiej istoty — jeżeli już
nie ńa mocy praw i wynikających z nich obowiązków w sferze
rodziny, to z mocy najwyższej politycznej władzy nad społe-
czeństwem. Król, i^ystawiony tu w całej szkaradzie cynizmu —
dworzanin jego, lekkomyślny, niesumienny, zepsuty światem .""choć
nie bez szlachetnych usposobień, które niekiedy dają się z ust
jpgo słyszeć — pasierb, rozmiłowany i niby idealny, gotów życie
dla Amelii poświęcić i nawet poświęcający je w końcu, ale l)ez
d5
najmniejszego pożytku , gdyż roiloić jego jest występną , a 2 ta-
kich, źródeł wynikają same' tylko zgubne na!stęp»twa ,, choćby Jbyły
zamierzane w najlepszej myśli . « ^ nareszcie sam Wojewoda , w za*
ilefKeniu dochodzący zadanej sobie obrazy — nie tam , skąd ta
obraza wyszła, ale na osi^bie najboleśniej właśnie oną obrazą do-
tkniętej : — oto najgłówniejsze typy w dramacie , których działania
samowiednie i bezwiednie składa się na to,' żeby intrygę rozpo-
czętą tak zgmatwać, tak splątać, tak zwikłać w jeden labirynt
nierozdzierzgnionych nieporozumień , iż życie na takim świecie
staje się dla tej bezbronnój, niewinnie potępionój kobiety nie-
podobieństwem i zmusza ją do przecięcia tego pasma za[wikłań. —
samobójstwem.
Otóż: tiastręcza się pytanie , czy natura z takich stworzona
żywiołów, czy rola w taki przeprowadzona sposób, nadawała się
na charakter, zajmujący to główne miejsce w dramacie, jakie
zapełnia nasza heroina w Mazepie ?"
*^'^e tyłebym tu jeszcze był skłonny kłaść przycisk na tóm,
że rola Amelii, jako przeważnie bierna , ni^ zdaje się być w na-
leżytym stopniu dramatyczną w ogóle. Przyzai^ę wpra-
wdzie, że utarte nasze o poezyi pojęcia, czy takowe -są wy-
snute z teoryi sztuki, czy w praktyczny pozyskane sposób z roz-
patrywań najcelniejszych arcydzieł, żądają tego koniecznie, ażeby
z rąk bohatera dramatu wychodziła rzeczywista inicyatywa t^łego
przebiegu sprawy, która się toczy. Pierwszorzędne role bywają
i powinny być nie tylko najsympatyczniejsze dla widzów, ale i
najwięcój czynne. Na tern polega głównie cała ich waga jako
dramatycznych czynników. Od tej reguły jednakże w sferze poe-
tyckiej praktyki zdarzają się przecież czasem wyjątki. Król Lir
Szekspira na przykład przeprowadzony jest przez całą sztukę jako
zupełnie biernie tylko zachowująca się osobistość. Z wyjątkiem
pierwszój sceny, gdzie Lir d/leli królestwo swoje między dwie
córki najstarsze, a trzecią niesprawiedliwie wydziedzicza i od
serca swego odtrąca, cały dalszy przebióg tragedyi jestto już
ciąg nieprzerwany samych ciosów niewdzięczności i prześladowań,
które na starca tego spadają. Mimo lak przeważnej bierności
bohatera tragedyi, zaliczają przecież W9zyscy rzeczony utwór
06
największego z dramatycznych wieszczów europejskich do jego
najgenialniejszych robót ...
Na mocy tak wymownego przykłada ze strony dawniejszej
dramaturgii, byłoby tedy to uszło i naazemu poecie, f.e stwo-
rzył heroinę w t<^j sztuce w aposób, jak ją wid«iray przcprowa-
ctzbną. Jego Amelia choć nierównie więcej znosi, aniżeli czy-
ni, zajmuje przecież już przez to sam .4rodek w rozbiegu akcyi,
że działanie innych osób bez wyjątku do niej i tylko do niej się
/^iąga. W jej roli tedy mamy węzeł, łączący w jedno wszystkie
szczegóły. A brak dramatycznej .czynnoici może tu być tłóma*
czony uwagą , że przecież to postać niewieścia. . .
Natomiast upatruję stanowcze uchybienie poety co do cha-
rakteru Amelii w innej okoliczności. Bohaterka Słowackiego ni-
czym się sama nie przyczynia do tego, że z jednej strony prze-
wrotnoś(i i namiętności otaczających ją osób , z drugiój sam na-
wet zbieg przypadkowych okoliczności przeciwko niej się obraca.
Amelia nie wyzwała rzeczywistości do walki; nie zaczepiła jój
wcale ! — Be^ zaciągu ieuia samochcąc winy, żądna rola nie spr&c.
wia prawdziwie tragicznego wrażenia. Kara i cierpienia mogą być
nierównie " sroższe niż ^zeii^ihiehie : owszem, im nierówniejszy
jest ten stosunek, t^m więcej na tóm zyskuje dotycząca osobi-
stość tragiczna. Ale jakiś powód do tego wszystkiego, co jej
znosić przychodzi, koniecznie musi być przez nią dany. Cierpienia
i gorzkie rozczarowania Lira nie byłyby miały miejsca, gdyby
nie własna jego wola, z niesprawiedliwością i ślepotą i uporem
Wyzywającym w czyn zamieniona na samym wstępie tragedyi.
Wszystko, czego tenże potom od dzieci swoich doznaje, są to
tylko następstwa jego własnego czynu. Dał do nich powód, wy-
wołał je: chociaż dopiero nieprawość drugich. jest źródłem, z któ-
rego wszystko z jaskrawością wynika...
Podobnego przyczynienia się do cierpień, jakie w naszym
dramacie znosić przychodzi Amelii, żadną miarą dopatrzyć się
nie można w calem jój postępowaniu. Rola jój tak jest przepro-
wadzona , że j^j nigdzie nic ^rzucić nie można. Są wprawdzie
w pierwszych scenach aktu Igo, są i w dalszym toku sztuki ta-
kie miejsca, które — jeżeli się po raz piórwszy dramat ten czy-
07
ta -^ zdają sig na razie być zdolnemi wykładu, ile aprzecbcA- '
jącego o tej osobie.*) Wykład takowy prostuje się jednakie .oa
jćj stanowczą korzy&i, w dalszym toku działania. — Nawet w stó-
sunku Amelii do Zbigniewa, nie można nic takiego upatrzyć,
coby ją potępiało. On nią zajęty od pićrwszćj chwili, to prawda.
Ona jednakże ani nie podziela tych uczuć, ani się nawet nie do-
myśla, że jest kochaną. Stąd też ta naiwna swoboda, z jaką
się z pasierbem swoim obchodzi (np. na końcu aktu U, w owij
scenie z lilią). Dopiero w akcie trzecim, kiedy słyszy od Zbi-
gniewa, że odjeżdża i to na zawsze — kiedy go widzi przed
sobą walącego się bezwładnie na kolana i na pożegnanie żąda-
jącego błogoaławieństwa — uA całą wieczność: — wtedy dopićro
otwierają się przed oczyma Amelii widoki, równie jAj dotąd nie-
znane, jak uczucia, które i w niej samej teraz dopićro się rodzą^
Po mistrzowsku przeprowadził Słowacki tę skalę psychicznych
odkryć, tę rosnącą stopniowość usposobień, słowem tę genezę
miło&ci zapalająćój się w wolnóm aż dotąd sercu jak prochy
iskrą dotknięte — niby z nienacka, raptownie, nagle, doraźnie,
a jednak nie bez tych przejść pośrednich , niewidomych zwykłemu
oku , bez których nie ma potężnych wzruszeń w naturze ludz?
kiój. Przychodzi więc w taki sposób jakoby do wyznania miłości.
W tój scenie j^t perypetya roli Amelii , a razem .z nią
byłby tedy i pozór winy, którą niby popełnia i za którą poku-
tuje następnie.
PcRzór rzeczony atoli złudnym się okazuje natychmiast. Bez-
pośrednio po wyrzeczeniu mimowolnem pierwszych słów zdradzają*
cyeh jój stan wewnętrzny, odzyskuje matka Zbigniewa świadomoić
*) Mam tu na mjlli np. owe słowa: „O Boże, król!* które
wymawia Amelia, słysząc wystnuU armatni zwiastujący przybycie
Jana Kaźmierza. Podobnie wątpliwymi zdawać się mogą i wyrazy
,0 Boże I**.. «Tak mi coś na sercu smutno!** z którymi się odzywa,
kfedy Mazepa z natręctwem jćj się narzuca. Nie są to jednak objawy
niepewności siebie sam^ w obec tych ponętnych ułud i stąd trwogi
o przyszłość, ale przeczucia możliwych nieprzyjemności, uzasadnione
świadomością okoliczności
TouiIŁ 13
da
obowi^ka jnrojego i silną wolą nie tylko broni si^ przeciwko
uczucia , "które ją ^'oieoacka już' owiadywać poczęło, ale je na-
wet i ZBtrząsa z siebie.
...^Jaka plama
Dla mojój czystej duszy tak z Waópanem gadać!
Jak gdybym rozumiała! — Nie chcę o nic badać —
Ja będę wiecznie Boga za ciebie prosiła. —
Nie bój się: my niewinni! Bóg cierpienia zsyła,
Ale moina spokojnoić wyprosić u Boga.
Ja Pana żegnam wiecznie*". . . itd. itd.
Gdyby Amelia odkrytą miłość pasierba od razu tym to-
nem była odsunęła od siebie, byłoby to wprawdzie może jeszcze
chwalebniój, niż jak się stało. Czyby to jednak było z j6j stanowiska
takim aktem heroizmu, jak się to komu może wydaje? — to mi
się widzi inne pytanie. Stoicyzm taki tegoby tylko dowodził, że
Amelia nic nie czuła dla Zbigniewą; że go odprawiła... bo ją
to nic nie kosztowało. Niema wtóm wielkiego tryumfu, być tam
zwycięzcą samego siebie, gdzie nie ma żadnój walki, gdzie na-
wet pokuszenia nie było. Doznać całój potęgi ułudnego na l)ez-
droża pociągu , a jednak ten pociąg stłumić szlachetnie i na ra- *
zie: to dopiero i chwała i zasługa prawdziwa.
Okazuje się zatćm , że nawet w tych zawikłaniach z pa8iert)em
nie podlega postępowanie Amelii żadnym zarzutom, z zwyczaj-
nego moralnego stanowiska ją sądząc. Lecz właśnie ta jój
wyższość nad wszelkie z tego względu zarzuty nie odpowiada ko-
niecznym żądaniom sztuki. Warunki tragiczności wymagały cze-
go innego. Im doskonalszą w ogólności jest jLp[iełia_ kobietą ^tóm
jest rial)szą . Heroiną dramatu. Bo wśrócl wszystkich tych cier- •
pień , które jój przychodzi znosić w dalszój osnowie tragedyi itż ..
dp ostatniój sceny, widzimy w niój tylko niewinną ofiaję,
poluitiyącą za zdrożno^i , których' nie) było. A tragedyi celem
nie jest bynajmniój wystawiać ofiary i męczenniki , lecz namię-
^ tności ludzkie,' na tle którycK nawet wiekuiste ideje przybierają'
kierunek doczesny i ku ziemi ciężący...
Nie tylko ze strony wymagań sztuki, ale i z etycznego
punktu widzenia rzecz ta nie może być nazwaną inaczój, jak
Od
zbłądzeniem poety. Cierpienia ani nie zaałjiłojne^ Aoi.pi^, wyna-
grodzone-^ to najwyższy faTsz w świecie ducha! W doczesnej rz^
ezywistoi^i wypadków takich wprawdzie niestety aż nadto. Ale
doczesna rzeczywistość — to ustęp całoici, której tak początek
jak koniec idzie po za granicę ^ridnokręgu śmiertelnych. Nie
dziw tedy, że jój nie rozumiemy. Poezya jest odbiciem nieskoń-
czoności. Poezya nie jest na to, żeby powtarzała ułomności n^-
dznój naszej exystencyi na ziemi.
Desdemona w sztuce Szekspira, w której także zazdrość
męża stanowi główną sprężynę akcyi, ma na pozór wiele podo-
Ueństwa do naszej bohaterki. I ona Jiończy smutnie, a zupełnie
niewinnie. Ale z jakąż to starannością baczny był na to ten
niezrównany mistrz w swojej sztuce, ażeby usunąć od nieszczę-
śliwój żony Otella tę woń i aureolę idealnój doskon^ości, która
w dramacie równie jest nie na miejscu, jak skończone i bezwa-
runkowe zbrodniarstwo. Cały akt pierwszy Otella temu jest po-
święcony, ażeby przeprowadzić przed oczyma widzów w roli Des-
demony antecedencye , w obec których dalsza jój dola jest tylko
logiczną wynikłością własnych jój . . . jeśli nie lekkomyślnych , to
zawsze nierozmyślnych, jeśli nie płochych, tO w każdym razie
excentrycznych i na oślep popełnionych postępków. Mianowicie
oddanie ręki takiemu człowiekowi — jest tam nie tylko aktem
jój własnój woli, ale mu towarzyszy jeszcze jaskrawe nieposłu-
szeństwo przeciwko ojcu, z którego domu podstępnie i obłudnie
ucieka. Rzuca się tedy na to burzliwe morze, które ją ma po-
chłonąć, samochcąc i przy niebłogosławieństwie rodzicielskióm. A
Amelia w Słowackiego Mazepie i z tój strony jest bez zarzutu.*
— Ujmując pod jeden widok wszystko, com w powyższóm
o obecnej sztuce powiedzieć za potrzebne uważał , przyznaję jój więc
z jednój strony niepospolite zalety scenicznoścłT^dla których
też dramat ten na zawsze pozostanie townie dla widzów jak dla
utalentowanych aktorów pożądaną pozycyą w repertoryach ; obok
tego jednak zarzucam jej rażącą niejasność co do zamiajsa,
dlą, którego była pisaną. Wydobywszy zaś z pomiędzy różnych
możliwych założeń 9 jakie się nastręczają, to jedno, w któróm się
100
ostatecznie mieścić zdaje rzeczywista myil autora, przychodzimy
do aznania, źe przeciw niejednemu w tćj dążno&ci protestować
koniecznie trzeba. —
'^ Rozmiar dzieła tego nie pozwala zastanawiać się nad poje-
dynczymi ustępami Mazepy, o których byłoby wiele do powiedze-
nia. Są w tej sztuce wielkie piękności, na które wartoby było
zwrócić uwagę. Są też i mniej szczęśliwe już to wiązania scen
między sobą, już rzuty charakterów (np. Jana Kaźmierza), któ-
reby koniecznie wytknięte być powinny. Lecz zbyteczna rozwle-
kło^ nie byłaby tu na miejscu; poprzestaję zatem na rozpatrze-
niu powyższem samych tylko ogólnych względów.
Rozbiór BalUdyny i Lilii odkładam do osobnego roflcdziało.
Dla urozmaicenia rzeczy rozdział ten nastąpi na dalszych dopiero
kartach. Teraz zaś przeprowadzam czytelnika znowu do u&tępu
9 biografii poety.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY.
Rok 1841 i pierwasa połowa 1842go.— StÓBunek między SłowMikini
a Mickiewiczem Słowackiego zdanie o Pana Tadeuszu. — Mickie-
wicz profesorem w Lozannie. W r ISiO otrzymuje katedrę w Col-
lege de France w Paryżu. Wieczór artystów i poetów -^ improwiza-
cye — wymówki. Nowa uiechcc^ z okazyi ofiarowanego Mickiewiczowi
puharu bezimienny artykuł w Tygoduikii Pouui6«kim — od*
powiedz w Trzecim Maju — - Beniowski. Wrażanie tćj publi-
kacyi — dalsze takowdj następstwa — pojedynek. Artykuł Krasiń-
skiego w Tygodniku Poznańskim burzę poniekąd ucisza. — Wracają
spokojniejsze stosunki — otucha i rezygnacya — czynnośd autorska
wzrasta. Dalszy ciąg Beniowskiego — Niepoprainii —
Złota Czaszka — Książę Niezłomny.
Na samym schyłku roku jeszcze 1840 zaszło zdarzenie, któ-
re przeważnie wpłynęło na rodzaj i na dążność niektórycti robót
Słowackiego w roku następnym. Mówię o zajściu pomiędzy nim
a Mickiewiczem na owej uczcie na cześć Adama wyprawionej
w Paryżu po pierwszej tegoż prelekcyi. Okoliczność ta — znana
każdemu , kto tylko czytał Beniowskiego, lecz tylko w najogól-
niejszych zarysach — zasługuje, ażeby ją tu podjąć szczegółowo
i opisać w duchu rzetelnej prawdy. Były wprawdzie czasu swego
artykuły o tem w pismach czasowych. Zdarza się też niekiedy
słyszeć i dzisiaj jeszcze ustne opowiadania o owym pamiętnym
wieczerze, i to od osób, które utrzymują, że były na nim obecne.
Ponieważ atoli w pierwszych więcej przebija stronniczości jak do-
brej wiary, a w drugich, to jest w ustnych opowiadaniach, dale-
ko więcej bywa znowu bujnej fantazyi , aniżeli wiernej pamięci : —
nie dziw zaten} , że to tak niedawne zdarzenie zasunęło się już
prawie w krainę mytu. Do istotnych faktów przymieszało się
wiele zmyśleń i niepotrzebnych ubarwień. Obaczmyż tedy, ile
102
w t^m wsasystkiem , co sobie dzisiaj o t4m rozpowiadają, mieici
się wątku rzeczywistego.
Znane joż fiam są dokładnie nieporozumienia pomiędzy dwoma
tymi poetami naszymi, o ile takowe odnoszą się do czasów dawniej-
szych, kiedy to jeszcze Słowacki mieszkał w Paryżu w pierw-
szych latach po rewolucyi. Przypomibamy sobie, że pochodziły
one z różnych pobudek. Wrodzona drailiwośó, będąca zawsze
słabą stroną Juliusza — współzawodnictwo — różno&ć kierunków —
sausznictwo nierozsądnych przyjaciół — nakoniec rzeczy niektóre
w Dziadach : oto okoliczności , które wtedy napełniały serce młod-
szego wieszcza coraz większą przeciwko Adamowi goryczą, aż
go wreszcie taką ku niemu nienawiścią uniosły , że obrzydziwszy
sobie całe otoczenie swego antagonisty i nie mogąc już wysiedzieć
na miejscu , ujechał z Francyi nad jezioro genewskie. Od tego
czasu stosunków pomiędzy Juliuszem a Adamem nie było wła-
ściwie żadnych. Co sobie o tem wszystkióm myślał wtedy Mickie-
wicz, nie wiem. Sądzę, że siedząc dumnie na swoim tronie jako
pierwszy narodowy poeta — ignorował co zaszło i uważał to.
wszystko za dzieciństwo. Juliusz — ile namiętniejszy i młodszy,
a do tego w jednym punkcie skrzywdzony w samój istocie, za-
trzymał niechęć przeciwko niemu i nadal. Przedmową do Lam-
bra, Kordyanem — rzucał to wręcz, to ubocznie rękawicę Mickie-
wiczowi do boju: Mickiewicz nie widział żadnój potrzeby, ażeby
ją podnosić. Potem między nimi ucichło wszystko. W dziełach
drukowanych Słowackiego nie ma już ani siaduj tego co wrzało
u niego w sercu. Ale odzywały się za to od czasu do czasu
w listach jego wybuchy żywionej nienawiści przeciwko autorowi
Dziadów. W r. 1834 pojawił się nowy Adama poemat — Pan
Tadeusz. Słowacki mieszkający wtody jeszcze w Genewie, nie
otrzymawszy go jeszcze do rąk i tylko z saipój wieści wiedząc
o jego wyjściu, donosił matce (d. 13 lipca 1834) w tych słowach
o tóm:
^Adara wydał poema nowe pod tytułem Pa a Tade-
usz. Nie znam jeszcze tego dzieła, bo w kurs nie puszczo-
ne. Wiem tylko, że Pjmi Tadeusz jostto szlachcic na Litwie,
który się awanturuje między 1811 a 1812 rokiem''...
108
W daleko jeszcze uszczypliwszych wyrazach udzielał późnij
wiadomoici o Mickiewiczu, 2e się ożenił (w li&cie z d. 7 listo-
pada 1834). Dopiero w końcu tegoż roku złamało się wreszcie
ostrze tego gniewu^ i uprzedzenia. Był juź wtedy w stanie pisać
o^im Słowacki nie tylko hienamiętnie, ale nawet z uwielbieniem.
Tego cudu dokazały . . . czary prawdziwej poezyi ! Dokazało go
mistrzowskie, pogodnym i miłościwym ducłiem owiane dzieło Ada-
ma"— właśnie ów Pan Tadeusz, który jeszcze w lipcu „awan-
tu^rował się" tylko! Przeczytał go autor Eordyana, wszedł
w siebie , schylił czoła przed geniuszem : i zapomniawszy wszel-
kich uprzedzeń , w duchu i sercu — myślą — podał rękę ze łzą
w oku wieszczowi, który mu dawniój tyle dokuczył... Byłto tryumf
dla tego poematu — największy może tryumf ze wszystkich, ja-
kie mu się kiedykolwiek odnieśó^zdarzyło. Było to zarazem nie-
mniój chlubne świadectwo i o szlachetnych , wyższych instynktach
natury Słowackiego...
-Wszystko, co zniknęło w przeszłości — pisał d. 18
grudnia 1834 -> ma dla mnie teraz anielską twarz i aniel-
ski głos. Adama nowy poemat obudził także we mnie wiele
dźwięków praeszłości. Bardzo piękny poemat! podobny do
romansu Walterscota , Wierszem napisana. *I>om szlachcica
maluje się wybornie — heroioa poematu choć gęsi pasie,
ma jakąś w sobie świeżość dawnych opisów — coś dziwnie
zachwycającego prostotą! Wiele opisów miejsc, nieba, sta-
wów, lasów jest mistrzowską ręką skreślonych t- natura
cała żyje i czuje. Poemat raczój żartobliwy niż smutny; a
jednak często z najweselszych na pozór miejsc smutek uj-
muje człowieka. Jestto poema zupełnie innego rodzaju, niż
wszystkie dotąd Adama utwory. Nadewszystko jest w tym
poemacie opis łowca dmącego w róg myśliwski — cudowny
opis ! Trochę mi przypomniał pana Jakóba trąbiącego w le-
sie. I drugi opis żyda grającego na cymbałach, także prze-,
śliczny. Chciałbym, abyście ten poemat prędko czytać mo-
gli. — Co dą samego autora, piszą mi z Paryża, że żyje
dobrze z młodą żoną, a żona ta ma być piękna i ładnie
gra na fortepianie. Nie dziw, bo córka Szymanowskiój. Co
wieczora mnóstwo naszych ziomków schodzi się do mieszka-
nia poety i bawią go ; a on ciągnąc dym z cybucha — słu-
cha i uśmiecha się. — Co za sprzeczność z moimi samotny-
mi wieczorami ! Niech będzie ze mną , jak Bóg chce ^ w tój
samotnej wędrówce życia]"...
104
Od tćj pory w korespondencyi naszej nie znaleść już ani
cienia uprzedzeń przeciwko. ^Mickiewiczowi. Przeciwnie, wspoihinał
zawsze o nim Stowacki z wyraźną życzliwością; i jeżeli mu wy-
padło donosić o nieDajpoihyilniejszćin jego powodzeniu (a do ta-
kich doniesień na nieszczęście najczęściej zdarzała się sposobność):
mówił o tern zawsze ze współczuciem i żalem. Z oburzeniem
udzielał np. w maju 1835 wiadomości, że pierwszy poeta polski,
mimo dwóch co rok dzieł wydawanych, do tego stopnia niedosta-
tek cierpi w Paryżu, iż nawet sługę odprawić musiał... „Czy
tam u was (zapytywał) miejsce na policach bibliotek kalendarze
zajmują?** — Z równóm ubolewaniem w trzy lata później (w r.
1838 wFlorencyi) wspominał o ;, rzemieślniczej'' i upadłej też pró-
bie Mickiewicza, napisania dramatu francuskiego dla której ze
scen paryskich , do czego tenże był zniewolony jedynie brakiem
środków niezbędnych na wyżywienie rodziny. ^
Za przybyciem swoj^n powtórnóm da Francyi (w samym
końcu t. 1838), poeta nasz nie zastał Mickiewicza w Paryżu.
Mało co przedtóm tenże przeniósł się był do Szwajcaryi. Objął
tam w akademii lozańskiój katedrę literatury łacińskiój, powie-
rzoną sobie wiainie z końcem tegoto roku. *) Nie można tedy
owych skarg Słowackiego' na małość , na zawiść , na sekciarstwo
polityczne i osowiałość Emigracyi, które w małój tylko części
przytoczyłem w poprzedzających rozdziałach, żadną miarą tak
tłómaczyić, jakoby się cobądź z tego wszystkiego stosować znowu
miało do osoby Adama. Do innych zgoła ludzi to odnosić należy.
Dopiero w r. 1840 w miesiącach jesiennych nastąpił przy-
jazd Mickiewicza do stolicy Francyi celem objęcia co tylko utwo-
rzonej katedry historyi literatur słowiańskich w College de France.
Była to jedna z najświetniejszych chwil w jego życiu. Miał zająć
stanowisko, do którego w piórwszych czasach przywięzywano wa-
•) Z tćjto przyczyny więc owo o Mickiewiczu wyrażenie w przy-
toczonym powyżdj liście Krasińskiego, że «aczy Szwajcarów, jak
nie mają nigdy umieć po łacinie*. Ale dla czego to „ni*
gdy nie mają"? tego sobie w ustach Krasińskiego wcale wytłó-
maczyć nie umiem.
ios
iuoiA ogromną, ważnoić daleko sikającą po za zakrM ickoły,
naaki i tylko literackich zagadnień.
Była to pierwsza sposobność dla Francuzów, a przez nich i
dla całego zachodu, zajrzeć w samo wnętrze tego olbrzymiego
plemienia, którego przeszłość i położenie obecne, stósnnki wza-
jemne i dążnoAć, słowem cała tak fizyczna jak dachowa natura
była dla reszty Europy aż do tój chwili prawdziwie „krainą nie-
odkrytą**. Zdawało się to być rzeczą nieobliczonój wagi, który
z członków t^j wielkiej rodziny ludów powołany zostanie na tłó-
macza tych wszystkich światodziejowych zagadnień, jakie się
wiążą z kwestyą słowiańską. Przez czas pewien, czas krótki
wprawdzie, ale dostatecznej długoici, aby interesowanych do ży-
wego zaniepokoić , ważyło się w gabinecie francuskim , komuby
tę katedrę powierzyć. Czy miałby być powołany na to stanowisko
który z uczonych czeskich, czy Rosyanin jaki, czy Polak? Pol-
ska a Rosya — to dwa przeciwne sobie bieguny, czy spojrzym
na przeszło&ć odwieczną obojga tych narodów, czy też na ducha,
co je obecnie ożywia i dalszą im przyszło&ć wytyka. Od tego,
w jakim ducha i z jakiego punktu widzenia będzie wyrzeczone
piórwsze słowo tej polityczno - naukowój analizy Słowiaństwa: od
tego zależeć miała cała przyszłoić i polityki rządu i opinii na-
rodu francuskiego w stosunku do wschodu Europy. Z natężoną
tedy uwagą patrzała Emigracya polska na te szale chylące się
przez czas jakii w niepewności pomiędzy względami już to na
narodowość, już też i na osobistość przyszłego profesora. Wre-
szcie namysły ministeryalne co do tego wyboru zostały rozstrzy-
gnięte. Zostały rozstrzygnięte na korzyść narodu, który w Sło-
wiańazczyźnie najwięcój dotąd położył zasług około cywilizacyi.
Z otuchą i radością najżywszą doniosły pisma emigracyjne krajo-
wi, że Polak i to mąż tak znanego patryotyzmu, tak wielkiój
nauki i natchnienia, ma w stolicy cywilizowanego świata odkry*
wać, tłómaczyć i nauczać, co to jest Słowiańszczyzna. Wielki
wieszcz, mówiono sobie, często jest nie tylko nauczyciel^n , ale
i prorokiem. Może on będzie zachodnim ludom odkrywał nie tyl-
ko przeszłe ale i przyszłe skarby tych ludów...
TomlL 14
106
W takieh-to więc wyrazach pisały o t&m na&wczas pUma;
tak sobie zadanie tój katedry tłómaczyli wszyscy, którzy pojmo-
wali ważność tćj sprawy i znali Mickiewicza.
Nie brakło wprawdzie i na takicli w Emigracyi , którzy
nie I)ardzo tema dowierzali, żeby się wiotki ten poeta zdołał
okazać równie wielkim i w sferze ścisłój nauki , zwłaszcza że
prelekcye miały być dawane w języku obcym. Bądź jak bądź —
tak ci, co wierzyli w jego uzdolnienie do tego, jako i owi co
utyskiwali, że siły swoje przecenił przyjmując taki ciężar na
siebjo, w tóm jednóm pomiędzy sobą nie różnili się wcale, że
patrzeli na MicKiewicza w dniach owych , jako na człowieka któ-
rego irfowo może rozstrzygać będzie o kierunkach przyszłości umy-
fltowój w ci^ym iwiecie słowiańskim* —
Pierwsza prelekcya odbyła się d. 22 grudnia 1840. Druga
miała nastąpić — z przyczyny świąt Bożego Narodzenia — w ty-
dzień dopióro potem. W tójto więc chwili, pomiędzy pierw-
szóm wystąpieniem a drugiem, z powodu otrzymanej katedry i
z okazyi urodzin i imienin Adama, przypadających jak wiadomo
na dzień 24 grudnia, była wyprawiona owa uczta, o której tu
pomówić zamierzyliśmy.
W sam tedy dzień Bożego Narodzenia p. Eustachy Janu-
szkiewicz, ziomek i przyjaciel poety z czasów jeszcze uniwersy-
teckich, zaprosił na wieczór do siebie solenizanta i oprócz nie-
go około 40 innych osób. Byli to sami prawie rodacy i przyja-
ciele, wielbiciele, koledzy szkolni albo towarzysze Adama w ja-
kimkolwiek zawodzie sztuki. Oprócz muzyków Chopina, Szcze-
panowskiego, Fontany i Edmunda Larissa, znaleźli się tam pra-
wie wszyscy znaczniejsi pisarze nasi emigracyjni, kilku generałów
polskich i wiele innych znakomitości już to stale, już chwilowo
w Paryżu wówczas przebywających. Znaczna liczba z pomiędzy
osób przytomnych na tóm zebraniu nie żyje już dzisiaj, że tu
tylko wsponmę Ludwika Platera, Chopina, Izydora Sobańskiego,
gen. Michała Mycielskiego itd. Rozmawiano, grano, śpiewano,
słowem l)awiono się wybornie, wreszcie zasiedli do stołu i na-
pełniły się kielichy ...
tOT
Niebawem zaczęto wnosić zdmwia — improwizowano.
Poirńd ró^ych improwizacyi , któremi przeplatano biesiada
;Kdaje się łe najprzód się ze swoją odezwał właśnie Słowacki.*}
Głównym celem jego przemówienia byio oddanie należnego hołdu
pierwszemu z wszystkich wieszczów słowiańskich. Do tego je*
dnakże uznania jego pierwszeństwa przymiesuiało się mimowdoW
i cokolwiek goryczy. Zaczął bowiem Słowacki zwycs^ajem swoim
niówrć też nieco i o samym sobie, o swojem piórwszóm wystą-
pieniu i o zlmneni przyjęciu ^ jakiego i wtedy i ciągle jeszcze
doznaje. To go rozgrzało, wzburzyło. Jękła struna w J€^o sercu,
w którą uderzyć > piórwszej chwili właściwie nie zamieczał. Z uwi^ji-
bienia wywiązała się skargą . . . Nic obeszło się też przy tem i
bez przymówki zwróconej wprost do samego Adama , któremu
.wytykał, że zbyt jest doniDy i zanadto zwykł lekceważyć swoich
*) Dlatego używam ta tego zwrotu, nie ręczącego za pewność
faktu , ponieważ rzecz to byłaby bardzo ważoa , wiedzieć na pewne,
kto też pierwszy kogo- zaczepił, a bałamutne źródła, z których
głównie zmuszony jestem czerpać o tćm wiadomość, okoliczność tę
bardzo sprzecznie ze sobą przedstawiają. Wymieniam ta z źródeł
rzeczonych niektóre tylko ważniejsze : Artykuł pod (yti^em ^I m-
prowizatorowie"^ w Tygodniku Literackim poznańskim, rocznik
IV, str. 60, pełen najbujniejszćj przesady, a jak sądzę, i fakty-
cznych przekręceń. Inny artykuł, zatytułowany lyKrasiński o Sło-
wackim^, ogłoszony przez R. Z. w Dodatku Czasu 1859 tom
XIII, str. 515, był pisany, jak to widać ze wszystkiego, dopićro
w kilkanaście lat później i dlatego też jest pełen mylnych dat co
do czasu, a może równie nie ze wszystkićm pewny i co do reszty
osnowy. — Dalćj przypominam zakończenie Ytdj pieśni Beniow-
skiego, jako też Rzecz o Nocy Letnidj przez Krasiń-
skiego, pióra samegoż Słowackiego. (Rzecz o Nocy Letnićj jest
wcielona do I tomu Pism pośmiertnych; pierwotnie pcyawiła się
w Trzcciiff Maju, nr. z d. 29 kwietnia 1841). I te nawet au-
tentyczno wspomnienia nie są pisane w taki sposób, żeby liezpie-
cznie można było na nich polegać. Nakonicc należą tu listy Juliu-
sza do matki, wprawdzie bardzo ważne i zajmujące co do tego
przedmiotu, ale niezupełnie zgodne z tćm wszystkiem, co w pićrw-
sz^j chwili sam on o tem drukował, a zat^ui także wymagające wiel-
kićj ostrożności w czerpaniu z nich. Tylko z połączonej porówna-
wczej baczności na te wszystkie świadectwa razem da się wyrozu-
mieć rzetelna prawda I a przynajnmićj to co się do nićj nąjwiccćj zbliża.
108
towarzyszów w zawodzie. ^Łnbo wiersze z ust Słowackiego —
mówi jeden z świadków owego zdarzenia — wydobywały si«
w przerwach, z niejaką trudno&cią i przyciskiem, wszaki^e wzno-
siły się do najwyższej poezyi. Były wprost i od razu z duszy je-
go wylane, wyrzeczone z wielkim zapałem. Że się jednak zbyt
wyraźnie w nich przebijała dama i zaroznmiało6ć: wrażenie jakie
sprawił w ogóle, nie wypadło na jego korzyić. Nie znalazł w&ród
obecnych** w t^j chwili tego uznania, nai jakie skądinąd genialny
jego talent zasługiwał i któreby nieochybnie był pozyskał, gdyby
namiętność mniej była jaskrawo odzywiJa się z jego zresztą mi*
strzowskiej improwizacyi.'' '
Ze słów samegoż Słowackiego, wyrzeczonych w Benio-
wskim, można wyprowadzić wniosek, który potwierdza, że
w takimto duchu rzeczywiście wypowiedziana być musiała owa
miana natenczas przezeń do Mickiewicza improwizacya.
^Jam ci powiedział, że jak bóg litewski,
Z ciemnego sosen wstałeś uroczyska;
A w ręku twem krzyż jak miesiąc niebieskie
A w ustach' słowo , co jak piorun błyska.
Tak mówiąc — ja syn .pieśni , syn królewski,
Padłem**. . .
W dalszój jednak strofie uderza zaraz w inne tony, w tony
twarde i wyzywające. Powiada:
^Jam zwolna serca mego rwał kawały.
Zamieniał w piorun i w twarz jemu ciskał,
A wszystkie tak grzmią jeszcze, jako skały,
Jakbym ja w niebie na sztuki rozpryskał
Boga, a teraz kawałki spadały.
Jam zbił — lecz cóżem dziś u ludzi zyskał?
Za błękitami był bój i zwycięstwo —
Ludzie nie widzą we mnie, tylko męstwo.
Zaprawdę! Gdybyś mię widział, narodzie,
Jak ja samotny byłem i ponury.
Wiedząc że jeśli mój grom nie przebodzie,
Litwin z Litwinem mię chwycą w pazury!
Już przypomniawszy gniazdo me na wschodzie,
Wołałem ręką krzemienieckiój góry,
Ateby weszhi roz|)ędsić tę ciemną
Zgraję i stanąć za mną — lub podćmną.
Bo się kruszyło we mnie serce smętne.
Że ja nikogo nie m&in ze szlachetnych
I próżno słowa wyrzucam namiętne,
Pełne łez i krwi i błyskawic świetnych,
Na serca, które zawsze dla mnie wstrętne- —
Ja, co mam także kraj... łąk pełen kwietnych,
Ojczyznę, która krwią i mlekiem płynna,
A która także mię kochać powinna!"*
Owoż na takie mniej więcój przemówienie Jnłinssa powstał
z miejsca swego Mickiewicz. ^Twarz jego przybrała anielską po-
stać, bo dusza z głębi tajników na wierzch wystąpiła. Zdało się
nam *- słowa artykułu w Tygodniku poznańskim — iż ja-
kaś dziwna, niepojęta światłość skronie jego otoczyła. Niebawem
wychodzi z ost jego potok słów, najpiękniejszych myili i rymów,
z taką siłą , gwałtownością i mocą , jak wody Wisły lob Dunaj-
ca, kiedy przerwawszy zapory z przepełnionego wylewają się ko-
ryta. Był to pęd niewstrzymany, który nam oddech tamował''...
Improwizacya Adama trwała bez przerwy blisko pół godziny.
Z nalanym puharem w ręku , zaczął od podzięlowUnia obecnym
za ich życzliwe uczucia. Potem przeszedł do ogólniejszego przed-
miotu. Biorąc asnmpt ze spełnionego kielicha, jako symboln ofia-
ry, bez której niema ani wiary ani miłości: wskazywał, na czem
zawisła siła poezyi, gdzie jej źródło prawdziwe i co powołaniem
poety. Wytłóraaczył przytomnym, dlaczego to błogosławił mu Bóg
w jego zawodzie Między innemi zapamiętano naatępn^pi^^ wiersze,
które miał wtedy powiedzieć:
^Ja rymów nie dobieram i wierszy nie składam : ■
Takem wszystko napisał, jak tu do was gadam. **/
^Oto jeszcze niedawno (miał ciągnąć dalejj, kiedym się za-
bierał mówić o literaturze słowiańskiej przed obcymi, żaden na-
wet z moich przyjaciół w słowa moje nie wierzył. Wszyscy mię
odbiegli , odstąpili — rozumiejąc żem się porwał na rzecz , której
nie podołam. Jednym się zdawało zuchwalstwem gadać w obcym
języku^ iani o zbytek miłoćci i^iasn^j mię obwiftiaii, « nie wie-
dzieli, że oto tu (pokazując na serce), ta Bóg złożył słowa pra-
wdy, które ja moceu jestem na wszelkie języki tJóniaczyó. . .^
W ciągu tej improwizacyi zwrócił mowę i z osobna do Sło-
wackiego. Wyrzucał mu podobno jego grzechy poetyckie, wskazy-
wał, cz^' dachowi jego braknie i dlaczego to on doznaje od
narodu ciągłe tak zimnego przyjęcia. Trzeba — mówił mu —
pozbyć się zbytecznej dumy, trzeba koniecznie wzbudzió w sobie
miłość i wiarę, te jedyne źródhi poeźyi , i puścić się oną drogą,
która jest naszą. . .
„Wiedzcie, że dla poety jedna tylko droga:
W sercu szukać natchnitnia i dążyć — do Bogat**
Z drugiej jednakże strony przyznał mu także i to, co mu
się należało. Kie przepomniał nawet owej okoliczności, że-kiedys,
dawno, dawno, bo w Wilnie jeszcze, kiedy matka Jdliusza po-
kazywała mu pierwsze skromne próby jego poetyckiego talenta,
że on (Adam) już jej wtenczas był przepowiedział, że wielka i
świetna przyszłość czeka jej syna. . .
f nTćm wzi^ mię za serce** — są własne słowa Juliu-
^ sza w liście jego z d. 10 listopada 1841, pisanym do pani
"Becu, w ustępie gdzie dotyka szczegółów owego zajścia.
^l t^go wieczora byliśmy z sa^^^ \^^ dwaj
bracia. Ściskaliśmy sfę VM:iit>Sz}iSmy opowiadając sobie
. n&s^ przeszłe zataigi... Gdyby nie ladzie, którzy to wszystko
popsuli, byłoby dotychczas między nami zupełnie dobrze.^ itd.
Na pamiątkę dnia tego i improwizacyi, która wszystkich
najżywszem napełniła uwielbieniem dla Mickiewicza, ofiarowano
mu w kilka dni potom przepyszny puhar srebrny. Oprócz różnych
emblematów, symbolicznie wskazujących na rodzaj zasług poło-
żonych przez wielkiego poetę, był na nim napis: „Adamowi
na pamiątkę d. 25 grudnia 1840 r.
Otóż tento puhar srebrny miał stać się znowu powodem, te
owa zgoda pomiędzy poetami co tylko zawiązana, rozerwała się
wkrótce. Zapaliła. się na nowo w Słowackim niechęć najpiórw do
wszystkich wielbtoMi AdMna , n pośrednio i do niego samego^
iii
«yą Wliczył ów pukM" Mtcfciewicsowi. Stpwaclui się ito obraził,
pro]>oz]rcyą odtrącił. Tiimaciył aoUe tąfimie w ta^i sposób , i|S
chodzflo" — jak się sam w lińcie wyżej już nadimeBiODyin wyra-
ził — ^zyjaciołam j^c aniagoiiisty o to , .ab^y go zbić i atrą-
e\6 z pozycyi i ukoastaŁować owym krokiem nzjianie jego
wasalstwa.^ Odrzucenie propozyeyi — nie bez cierpkich z&^
pewne uwag z jedn^ jak i drugiej strony — powiększyło kwa/»y
między Słowackim a pewną frakcyą Emigracyi. Wielcy lud^ie do
małych interesów pochwycili rzecz w swoje ręce* Nowiniarze i
obnosijciele plotek ujrzeli się na płodnym pola dj^iąlanią. Wre^^cie
ażeby dokuczyć do żywego i hez tego już zb](t drażliwemu poe-
cie, napsał któryś z nich ów artykuł pod oapiaem ^Impro-
wizatorowie'* dla Tygodnika poznańskiego, podpisany li-
terami N. O. (litery jak rozumiem, fałszywe, zwykły manewr
ludzi tego rodzaju). W tym artykule wieczór ów wyprawiony
przez Januszkiewicza opowiedziany był nie tylko stronniczo, ale i
z różnymi przydatkami, opromieDió nibyto mającymi poezyi i
cudowności urokiem owę północną godzinę. Wiarogodnoió tych
przydatków nie zdaje^ się być wielką. I wyimiał je też późniój
Słowacki, kiedy w Trzecim Maju parodyiąjącym tonem -przy-
pominał czytelnikom , oo w Tygodniku czytali , ,,0 jednój sławnój
nocy zimowej, o improwiząjących dwóch poetach, o łzaoh sła*
chaczy, o słaboici nerwów i mdłemu krytyków, o uzdrowieniu
chorych , i że miała nawet rozlać się w sali woń konwalii i ró-
żane światło jutrzenki. ..^ Owożtakimto poetycznym aiby jpoty-
tyzmem ubarwiony był ten pana N. O. artykuł w Tygodniku. A
wreszcie z zbytecznej poetyczności wkradło się do tMgs^ i ogi je-
szcze, czego nie można inaczój nazwać jak pozytywnym iałszen.
Oto miał Adam w swojej improwizacyi oiwiadcejć
wręcz Juliuszowi „że od wcale nie jest poetą.^ Na
mocy tistu Słowackiego z d. 10 listopada 1841 do matki, w któ-
rym on punkt ten „wielkióm kłamstwem'' nazywa, i
woI)ec porównanych z tóm różnych innych okoliczności, śmit^o
twierdzić można, że tego Mickiewicz nie powiedział.
I IB
Przed pojawiMiwBi si^ jeucse reecconego artyknhi w Tygo-
dniku poznańskim (znajduje on aię tam w N. 8mym z d. 32
lutego 1841 r.), kręcił jut Słowacki bicz niemiłosierny na wszy-
stkich , na których miał z jakiegokolwiek powodu ansę. Uderzyć na
Mickiewicza samego, zdaje się , te nie bylo> bynajmniej pierwo-
tnym jego zamiarem. Ale inni, mniejsi, hałaśliwi, niedorzeczni
i śmieszni, i zresztą kto tylko broił, ci mieli wszyscy przy t^'
zdarzonej sposobności dostać pro memoHa na długie czasy.
Owa uczta grudniowa, a raczej dalsze takowój następstwa,
przypomniały mu słowa, które do niego był rokiem pierwej pisał
oddalony jego przyjaciel. Odmtał list ten Krasińskiego na nowo
i bardzo trafiały mu teraz do przekonania owe wyrazy:
„Przymieszaj trochę żółci do twoich lazurów. Obaczysz,
jak ten ziemski pierwiastek ziemię przynęci do ciebie! Wię-
cój jest wątrób na świecie, niż serc. Ach, jakże cię wten-
czas będą rozumieć wątroby ! . . . Dopiero uczują twoje rękę,
gdy z gruba na nich uderzysz, gdy im spadnie ciężka, ko-
ścista na skronie... Do kordą 1 na sejmik! rąbać mi i
siekać ! a zostawiwszy tropy na placu , znów poróść w skrzy-
dła i zawbnąć na niebie !^..
Leżała czasu owego na biurku Słowackiego rozpoczęta nie-
dawno temu robota, o której już nadmieniłem powyżój, djpamat
fantastyczny z czasów konfederacyi barskiej, osnuty na przygo-
dach Maurycego Beniowskiego. Zaniecłiał więc teraz autor dalaz^
pracy nad tym utworem , odłożył na twk sceny, które już były
zrobione, i podjął tensam przedmiot na nowo, ale już w innym
tonie i w inn^j formie, w formie poematu. Połączył z aoł)ą tra-
dycye sztuki Ariosta i Byrona Co tylko było polotu i rocbujałój
fantazyi w Orlandzie, co miękkiój melancholii i głębokości w Ghiłdo-
Haroldzie, co żółci i wzgardy szydnój w Don Juanie: to wszystko
zlał on po swojemu w jakiś epizodyczny, uskakujący i dziwny,
ale genialny i sobie tylko właściwy sposób i zamknął w swoich
oktawach. Tak powstał ów szczególny poemat , którego piirwsie
'pięć pieśni miały wkrótce potom wyjść niespodziewanie z pod pra-
sy, jako osobny tomik.
Jak już powiedziałem , chodziło znuEU Słowackiemu jedynie
o wyszydzenie w nim tych wszystkich drobnych niedorzeczności,
nu
które się działy w jego najbliższym otoczenia i których iąd^ka
i jemu samemu niekiedy czuć się dawały. Szczególniój wziął na cel
całą owę znienawidzoną sobie frakcyą emigracyi, której organem
było katolicko-cłemokratyczoe pismo czasowe, Vycłiodzące wtedy
w Paryżu pod tytułem Młoda Px)lska. Zabiegi jego przeciwni-
ków pomiędzy Emigracyą uderzały nań też niekiedy i ze strzelnic
poznańskiego Tygodnika Literackiego, w rubryce donie-
sień literackich. Drugim z kolei tedy grzesznikiem , który miał
zostać osmaganym w Beniowskim , drugitn kozłem odamym, Wska-
zanym na pokutę za siebie i za drugich, miał być „ filozoficzny**
Tygodnik.
Redaktor Tygodnika . Antoni Woykowski był i z natury i
z zasad swoich człowiekiem aż nadto zgodnym z takiemi usposo-
bieniami, jak te, pod których wpływem powstawał nowy Słowa-
ckiego poemat. Ale jak każde do fanatyzmu posunięte sekciar-
stwo, czy ono tam jest religijne, czy też społeczne, podlega pe-
wnemu rodzajowi ślepoty: — tak też i zaciekłość redaktora Ty-
godnika, w gruncie moż^ poczciwa, .ale zbyt namiętna i bardzo
przesadna , nie była zdolna spokojnem okiem spoglądać na to, co
się działo na świecie. Stąd też widziała ona krótko, a potykała
się aż zbyt często. Prace współpracowników Tygodnika poznań-
skiego były po największój części wysokiój, znakomitej wartości
i nie bez słusznój przyczyny miało też czasu swego to pismo wie-
le rozgłosu po wszystkich prowiocyach kraju. Redaktor sam ze
swój strony mało co kiedy pisał. Zapełniał on tylko rubrykę wia-
domości literackich bieżących. Chwytał bez braku, cobądi mu
tam kto z nowinek podsunął, byleby tylko każde słowo wiało
silną wonią tego co nazywał „postępowością''. To też na ostatniój
stronicy Tygodnika pojawiały się w rzeczy samój dość często ar-
tykuliki szczególne w swoim rodzaju, które mogły już drażnić,
już też rozśmieszać Słowackiego. Innego byłyby one tylko śmie-
szyły; ale Słowacki przy znanój swojej drailiwości i aż zbytecznój
skłonności do obrazy, jeżeli chodziło o jego autorstwo, brał te
rzeczy na seryo i bardzo był niełaskaw. na te ryczałtowe, jednym
pociągiem pióra dokonywane krytyki , jakich sobie tam pozwalano.
Tom Ił. 1^
114
Tak np. wyczytał on w Nr. 17 Tygodnika z r. 1840 o je-
dniffl z najpiękniejszych dzieł swoicłi, przed jego jeszcze
wyjściem, następującą krytykę: „P. Juliusza Słowackiego tra-
gedya ^Łilla Weneda"" wyjdzie wkrótce z druku. Jest ona
(jak nam jeden z szanownycli literatów donosi), równie jak i
piórwsze płody tego autora, raalo zrozumiała dla czytającego.**
W 20 numerze tegoż roku takie rzeczy znalazł znowu o so-
bie: ;, Słowacki wydrukował nową tragedyą Beata Cenie (»ic)^
Trudno (pisze jeden z najszanowniejszych korespondentów) wyo-
brazić sobie większego steku zbrodni, pominąwszy tę dążność,
która dziś i samym Francuzom obrzydła. Cóż Polak ma wspól-
nego z Włochami? Autor ten posiada szczególniejszą łatwość;
w dniach kilkunastu buduje dramat, a Witwicki powiada o nim,
że ledwie się tytułu jednej jego tragedyi na pamięć nauczy, to
już druga wychodzi; stąd też wszystko mu przez głowę, a nic
przez serce nie przechodzi , utwory jego nie absorbują mu jak
innym pisarzom życia. ^
Było w tóm jednóm może trochę prawdy, że się Słowacki
zanadto kochał w przesiąkłych okropnościami tematach do dra-
matycznego opracowania. Ale pomylił się jednak bardzo ów „naj-
szanowniejszy z korespondentów'', kiedy oceniał tę sztukę, jak
gdyby ją był czytał, i donosił że ją autor wydrukował. A naj-
fatalniój się potknął, kiedy zarzucał razem z Witwickim poecie
budowanie całych sztuk dramatycznych przez same tylko głowę i
w dniach kilkunastu. Chociaż bowiem Słowacki drukował wtedy
jeden utwór za drugim , to były to rzeczy dawniejsze ^ w różnych
latach życia pisane.
W lazym numerze Tygodnika r. 1841 takie znowu było
g^iachne doniesienie o jednym Z najgenialniejszych utworów
Krasińskiego, o Trzech Myślach Łigenzy: „Po Henryku
Łigenzie, zmarłym w Morreale, pozostałe pisma, wyszłe w Pary-
tu, zawierają: 1. Syn Cieniów, 2. Legenda, 3. Syn (sic) Cezary.
W przedmowie wydawcy pana Mielikowskiego uderzył nas dziwny
dziś już podpis: Mielikowski przydomku i herbu Go-
zdawa. **
115
Po tćm wszysŁkióm akazał się w piimie Woykowskiego ów
już nam znany artykuł o zajkiu między Słowackim a Mickiewi-
ciem na wieczorze u p. Januszkiewicza. A w kilka tygodni pó-
źniój przybyła do tego jeszcze taka znowu wzmianka o Nocy
Letniej, którą Krasiński l)e£imiennie ćo tylko wtedy był wy*
dał: „W Paryżu wyszło dzieło Noc Letnia. Słabe naśladowa-
nie stylu Krasińskiego! Bez myźli i ładu.'' (Obącz Tygodnika Li-
terackiego Nr. 14).
Tego już było Słowackiemu zanadto! Stawiał on dxieło to
przyjaciela swojego bardzo wysoko, a przywięzywał do niego tóm
więcej ceny, że je i lepiej niż ktokolwiek inny rozumiał. Bo jak
wiadomo, w każdym prawie utworze autora Irydyona są rzeczy
najściślejszy mające związek z własną osobistością poety. Jeżeli
zaś gdzie daje się szczególniej spostrzegać ten reflex osobistych
cierpień i zmartwień: to właśnie w tejto kreacyi. Słowackiemu
były znane cokolwiek tajemnice serca Zygmunta. Wied^jał on,
że ten wieniec poetycki na jego czole drogo przezeń był okupiony
i że też nie ze samego lauru był on uwity, jak się to światu
zdawało. Pod laurami wpijały mu się w ciało nieraz kolce cier-
niowe... To też kiedy dostał do rąk ,,Noc Letnią'', zrozumiał
od razu ten jęk bolesny szlachetnego człowieka, którego życie
było ciągłą walką z fatalizmem okoliczności. W czóm jedni wi-
dzieli tylko tkankę brylantowej fantazyi, a inni politycznój szu-
kali allegoryi: to dla Juliusza było bolesną skai^ą, protestacyą
pełną żywotnej rzeczywistości... Opisał więc zaraz po przeczyta-
niu powieści w poufnym liście autorowi wrażenia i mniemania
swoje o Nocy Letniej. Otrzymał na to odpowiedź, która właśnie
leży przedemną. Stanowi ona trzeci z porządku list Krasińskiego
w szeregu owych dziesięciu pisanych do naszego poety.
;,Skąd ten akord? (taki początek listu). Gdzie się ta
harfa odezwała? Kto dał wieszczom wzrok sztyletowy, się-
gający w głąb dusz ludzkich i odkrywający, co te dusze
kryó chcą, pragną — nie zdołają? — Są straszne prawdy,
raczej rzeczywistości — wzorem lekkich motyli igrające po
murawach tćj ziemi, a pełne jadu wewnątrz, a rojące się
z samej dłoni przeznaczenia...
iid
. . . ^Dzięki sercu twojenm za list twój i szczegóły w nim
zawarte, duchowi twemu za wzrok przepikliwy, który on
rzucił w samą iściznę ducha mego — tam, aż tam, gdzie
z niewidzialności zaczynają powstawać owe krzygztałki my-
śli — czucia — natchnienia, z których długie całkie zra-
stają się struny harfy wewnętrznój w człowieku! Dotknąłeś
palcem każdego z tych wymoczków krzyształowych — poło-
żyłeś dłoń całą jako szeroka na duszy mojej , tak że dusza
odjęknęła: — „prawda!" I jedynąś może nagrodą, jaką tu
wezmę, nagrodził mi za tyle cierpień w jedne pieśń zwią-
zanych"...
... „Ale teraz , o poeto , nie dotykaj rany śmiertelnej,
którą krew nasza się wylewa wiecznie , aż kropla po kropli,
• cała z nas wypłynie i w cudze serca się wcieliwszy, nas
samych bezżywotnemi^ marami zostawi!... Nie próbuj też
zanadto niezgłębionych serc! Gdy puścisz w morze kotwicę,
nie widzisz gdzie poszła , bo głąb morska ciemna. Ale czy
wiesz, czyś tam czasem na co żyjącego żelazem nie trafił
i tego nie rozdarł, nie rozranił, tiie przebił? Długo czekać
musisz, aż krew z przepaści wzniesie ci się aż nad fale i
krzyknie: ;,okrutnyś!" Może nie doczekasz jej się nawet —
odejdziesz wprzódy, nigdy nie dowiesz się o ranie, którąś
zadał. Wierz mi, bądź raczej jak anioł światła i dźwięku,
a experymenta zostaw staremu Wilowi *) i anatomikom.
Rozwiedź tęczę cichą a promienną nad tymi, dla których
życie gorzką było rzeczą...
„Ściskam Cię z głębi duszy. Każdy list twój będzie
mi smętnym a białym gołębiem." (Data listu: Rzym, d. 16
marca 1841).
Kiedy te wyrazy Krasiński kreślił , znane mu już były świe-
że zajścia między Słowackim a Mickiewiczem. Doniósł mu o nich
był sam Słowacki, donosili także i inni. Nie było mu niewiado-
mem, że improwizacya jego przyjaciela sprawiła w ogóle nieko-
rzystne wrażenie i że sądy o nim paryskie po większej części
tego były rodzaju, że uwłaczały i jego znakomitej zdolności poe-
tyckiej i jego już położonym około literatury zasługom. Z tego
powodu zasiadł, czy też zamierzył właśnie wtedy zasieść do na-
pisania rzeczy krytycznój o Juliuszu Słowackim toż znaczniejszych
jego utworach, i właśnie przeto rzucił w liście, który tu mamy
przed sobą, następujące jeszcze słowa godne uwagi:
*) Szekspirowi
117
„Jeili macie tam z Księstwa dzienniki, tak około
kwietnia- maja i aż do połowy czerwca: pilnuj , czy w nicłi
nie znajdziesz pewnych mySIi bratnich a szczerych , a już
nie w biurku zatęchłych, lecz wolnem okąpanych powie-
. . ' trzem. Gdy je czytać będziesz , nie myśl © ich treści , bo
to, co w sobie masz, znasz przecież, a tam o tern tylko
mowa; ale pomyśl, że w willi róż było niegdyś dwóch
ludzi , co sobie ślubowali przyjaźń i dochowali jej. A wte-
dy to może rozwidni twoje niektóre marzenia o niestałości
uczuć w ludzkich sercach.**
Owoż po takichto właśnie antecedcucyach co do Krasiń-
skiego i Nocy Letniej, wpadł więc w ręce Słowackiemu ów nu-
mer Tygodnika poznańskiego z d. 5 kwietnia , w którym poczci-
wy Woykowski rozstrzygał jednym zamaclrem , że owa powieść —
to ramota i słabe tylko naśladowanie stylu Krasińskiego, zresztą*
bez myśli i ładu...
Był już prawie na ukończeniu wtedy Beniowski , a przy-
najmniój ta część jego, która miała wtedy być drukowana. Po-
wplatane już były po różnych poematu tego ustępach wycieczki
pełne szyderstwa przeciw krytyce poznańskiój. Po przeczytaniu
jednakże rzeczonego numeru, za długo zdawało się Słowackiemu
cierpliwie czekać chwili , gdzie dzieło jego będzie do rąk publi-
czności oddane. Zapragnął rychlejszego odwetu. Poczuwał się do
obowiązku odezwać się natychmiast w obronie otworu przyjaciela.
Chwycił tedy za pióro i nie już jako poeta, lecz w roli zwy-
czajnego fejletonisty wystąpił w Trzecim Maju (numer z d.
29 kwietnia 1841) z artykułem prozą pisanym, w którym wy-
powiadając całe swoje uwielbienie dla tój tak obosiecznie powi-
tanej przez Tygodnik kreacyi, dał w końcu należną temu pismu
odprawę za wszystkie uchybienia. Artykuł ten Słowackiego był
podpisany początkowemi literami nazwiska: J. S. Miał zatem
wszelkie cechy otwartego wystąpienia osobistego. A ponieważ na-
darzała się przezeń sposobność pomówienia bez ogródki o tern i
owem, rzucił w nim przeto pogrom i na to grono niepowołanych
Adama wielbicieli, z którego rozchodziły się tylko baśni i pod-
niety do dalszych pomiędzy nimi niesnasek. Jakkolwiek słowa te
jego wprost ku Mickiewiczowi nie były wymierzone, nie obeszło
118
się tam jednak niim(ywoli bez cierpkich wyrateń takich, które
można było iciągać pośrednio i do niego samego.
To były tedy pierwsze słowa, publicznie i wręcz wyrzeczone
w tej sprawie. Słowacki oczekiwał, że Adam po takim kroku,
uczynionym z jego strony nie bez goryczy, ale też i nie bez szcze-
rości, uzna za słuszne zaprzeczyć plotkom, roznoszonym na ró-
żne strony bez jego woli i wiedzy. Ale i Mickiewicz nie był teraz
już zupełnie po nad poziomem pewnego uprzedzenia. Nie uczynił,
czego się Juliusz spodziewał, i trwał i nadal w uporczywem mil-
czeniu, jakby niem upoważniał wszystko, co zaszło, i przyjął so-
lidarność w odpowiedzialności za wszystko.
Terazto dopiero powstały owe dumne, namiętne i tak nieo-
ględnie wyzywające do walki strofy^ umieszczone na samym koń-
cu pieśni piątój poematu , który się właśnie wtedy pojawił w księ-
garniach pod tytułem:
Beniowski, poema przez Juliusza Słowackiego.
Lipsk (właściwie Paryż), 1841, I2o str. 176.*)
Wrażenie, jakie ta nowa publikacya w pierwszej chwili w emi-
gracyjnych kołach sprawiła, i dalsze zajścia z tego wynikłe naj-
lepiój poznamy, jeżeli tu przywiodę własne opowiadanie o tóm
autora, dane w jednym z listów jego pół roku późniój pisanych.
^Ost&tni mój maleńki (Beniowski) zły jest; ale był
potrzebny, był konieczny. Celu swojego dopiął — i więcój
jeszcze, bo zwrócił wszystkich oczy i stał mi się teraz
strażą. Z j^go powodu miałem zajście, o którem dawniej
pisałem — nie z Adamem, ale z jednym mniejszym. Lecz
wszystko to od Adama poszło. . . Trzeba Ci wiedzieć , że
Adam o tem kłamstwie dla niego uczynionem niby mig
wiedział; przynajmniój tak mi to teraz mówił. Ale powi-
nien był medzieć — i odepchnąć!..
Tu opisuje Słowacki, jaka rzeczywiście była owa grudniowa
Mickiewicza improwizacya , o ile się takowa do osoby jego ścią-
gała. Ustęp ten opuszczam , gdyż to już znamy.
*; Drukował się Beniowski w Paryżu i to w ciągu pierwązych
20 dni miesiąca Maja, jak to wyrozumieć można z donieś ień o tćm
w numerach Trzeciego Maja i d, I^ i 21 maja 1841.
119
„Po t^m tłómacseDiu obwiDiaj mię droga, Łem nie
był — podług Twego w liście dawnym frazesn , zupełnym
aniołem. Ale pomyU, że żar leży w lutach moich i że ja
nie mogę nigdy scierpieć niesprawiedliwości. Zresztą lądź
pewną, że moja biografia będzie kiedyś zupełnie szlachetną,
choć teraz, kiedy idę po wschodach ciągłych ir górę, czę-
sto muszę być w niektórych chwilach niepodobnym do sie-
bie. Dosyć, że przed malutkim moim uchylili czda ci, któ-
rzy nigdy przedtóm nie oddali mi pokłonu. A ronie smu-
tno, żem zej&ć musiał z mojój podstawy, aby właśnie wten-
czas przyznano mi , żem jest na niej. Opisuję Ci to z wiel-
ki^ znudzeniem, bo te rzeczy już od kilku miesięcy uci-
chły w móm sercu i teraz doskonale jestem usadowiony
w moim krześle ze słoniowój kości. Rzadko przede śmier-
cią otrzymać, aby się ludzie sami za niesprawiedliwych
uznali. Wydrzóć im to siłą jest bardzo miło. ■— Tymcza-
sem, kiedy się mój malutki pokazał, a ja byłem we Frank-
furcie, gdzie przepędziłem całą wiosnę,*) zrąbani anta-
goniści moi zrobili kollegium , co ze mną robić : i prze-
konani, ż^ ja w nlebytności mojej dlatego wystawi-
łem na harc mego chłopczyka, aby strzałów uniknąć, po-
stanowili... wyzwać mię na pojedynek. Wiedziałem to bar-
dzo dobrze, i przepowiedziałem nawet wyjeżdżając z Frank-
furtu osobie, którą pomimo wszystkiego los mój cokolwiek
interesował. Jakoż skórom tylko powrócił do mego pustego
domku, stawił się. poseł od jednego z wyśmianych w Illciój
pieśni, podając mi albo do podpisania bardzo głupio zreda-
gowany papier, albo wyzywając na bój śmiertelny. ) Możesz
*) Wzmianki tćj o bytności Słowackiego w owjm ezaaie we
Frankfurcie nie umiem bliżćj wyjaśnić czytelnikowi Ściąga się do
nićj kilka podobnych natrąceń w listach z owego czasu, ale takowe
zawsze są tylko doryweze.
**) Zdaje się , że ma tu Słowacki ną myśli tę mianowicie strofę
w Illci^ pieśni Beniowskiego:
„Imię krytyki? — nie, krytyków. — A bal
Któż z nich ma imię? Z. K. — S. K. — E. K.
Mówią, że młodą Polskę pisze — baba!
Ale ja widząc, jak kąsa i szczeka ,
Sądzę że jezuita — a ma draba,
Który tłómacsy na język człowieka
Hymny, przestrogi, pacierze i lekcie
W dyabelskim napisane dyjalekcie.*
120
się droga spodziewać , żem przyjął z najzimniejszą krwią to
ostatnie. Antagonista mój wtenczas uczul, że ma cokol-
wiek słabe nerwy. Naprzód zwlekał; a gdy ja nagliłem,
przywieziono go nareszcie, bo bawił na wsi; ale przywie-
ziono podobnego do trupa i zupełnie zdezorganizowanego,
kiedy ja pr^ez 5 dni bawiąc się jak zwykle z kolegami
w cerklu naszym, tak dobrze pokryłem do ostatniego mo-
mentu pięciodniową niespokojno&ć- , że potem — gdy się
dowiedziano, każdy się dziwił, iż ze mnie bynajmniej tego
nie spostrzegł. A jednak wyznam Ci, że te 5 dni, w któ-
rych pisałem do Ciebie, do niej (?) i do Zygmunta,
były mi bardzo gorzkie. Nakoniec dnia naznaczonego , prze-
spawszy się najspokojniej, wstałem o 5 z rana — ubrałem
się — zjadłem kilka ciasteczek i wypiłem szklankę stare-
go wina. Pot^m wyszedłem sam, bo mię mój sekundant
miał czekać aż za miastem. Ponieważ miałem dosyć czasu,
szedłem więc piechotą. Przechodząc przez targ kwiatów,
kupiłem sobie różę za grosz , aby ją mieS przez cały czas
w ręku i potem w złym lub dobrym wypadku zrobić z niej
prezent mojój dręczycielce. Potom wszedłem do kościoła,
gdzie trafiłem^ na samo po skończonój mszy ł)łogosławień-
stwo. Nie czekałem więc dłużej i wesoły poszedłem dalej.
Szczerze ci mówię, że ta rzecz miała dla mnie jakiś po-
wab rycerski i piękność. Ale los mię zawiódł u kresu.. Al-
bowiem przez traf nadzwyczajny jeden z przyjaciół sędzi-
wych mego antagonisty dowiedziawszy się o tóm, wpadł
naprzód do mnie i mnie już nie zastał. Pobiegł więc do
nich i widząc, że bynajmniój nie mają ochoty, otrzymał
łatwo , że od rzeczy odstąpili. Kiedy ja więc c2ekam ich,
widzę przybywających parlamentarzy, którzy najprzód mię
chcą wypróbować i jeżeli można , do exkuz jakich namówić.
Ale wtenczas nie stało mi zimnój krwi: zacząłem łajać
wszystkich, tak że nawet sekundantowi memu dostało się.
Wtenczas oświadczyli mi nareszcie temi słowy: „z kimże
ty się chcesz bić? czy z wiatrem? — oni odstępują..."
Na takie słowa uśmiechnąłem się tylko. Poznałem, że do
końca byli lisami, i zapaliwszy cygaro, porzuciłem ich
wszystkich z wielką wzgardą. Ale tak się nie skończyło,
t)0 wszyscy razem zaciągnęli mię do jednego z parlamenta-
rzy, gdzie mi podczas śniadania nadskakiwano jak zwie-
A zatćm zapewne któryś z tych panów K. albo też sam reda-
ktor Ifiodćj Polski uczuł się obrażonym i ż^dał sat^sfakcyi od Sło-
wackiego.
iń
momi dzikiemu, którego tneba vhg<Mii, PnffWmAMMÓ
takż« mego antagooiątę^ któremu rosjrfakaneina podając r«-
kę , powiedziałem: do, jeśli mamy się pogodzić izapoinoieć
o tim , to trzeba zapomnieć na zawsze. — Zapomnieliśmy
więc i jesteśmy z sobą dość dobrze. Inni także, którzy go
do' tego podżegali , teraz robią pierwsze awanse — słowem
wyszedłem; z tego zupeipie czysto i przekonałem ich , że
zawsfe jestem gotów poprze<^ całą osobą to co usta moje
wyrzekną. -^ F%Bzę to z takimi szczegółami tylko dla Cie-
bie, albowiem szlachetność każe mi o tern wazystkióra mil-
czeć i nigdy nie wspominać, chybaby z jch strony jakie
kłamstwo wywołało otwartość mojęi, — Teraz pozostawałoby
mi opisać moje wypadki , dotyczące się serca mego', ale na
ten ra% zamilczeć muszę , bo prawdziwie nie wiem , o czem
pisać i jak pisać. Wszystko było snem smutnym-, dość po-
dobnym do wszystkich snów ludzkich. Ale dobre to: wy-'
rwało mię z odrętwienia. Kiedyś, droga moja, i o tem Ci
napiszę -r ąle tylko dla Ciebie. Oiciałbym, ażebyś, droga
schowała ważniąjsze z listów moich, bo to będzie najszczer-
szy ślad życia mojego. Dziennika nigdy pie pisałem, a mo-
^ że jeszcze Bóg da, że samemu miło mi hcińe odczytać to
wszystkie bez awantor pnsygody.'' (Z fiita z d. 10 Hstopa*
. da 1841 Ę ParyżaJ.
Właśnie w daga tyeh zatargów pomiędzy Słowackim a ea-
1^ gronem .jego antagonistów zasala skądinąd okoliczność, októ<
rój warto ta wspomnieć, zdaje się bowiem, że znacznie ona 'Wftj*
nęła na takie właśnie zajścia owego rozwiązanie* Oto zaraz po
wyjścia .Beniowskiego pojawiła się w Tygodniku Łitei^aeUm po*
znańskim bezimienna, ale znakomicie napisana rozprawa, pnes
3 numery rzeczonego pisma idącA* p« t. -Kilka słów o Ja*
liaszu Słowackim*" (1841 Nr. 21 — 29). Była to neca
niezawodnie pochodząca z pióra antora Irydyona i niewątpliwie
tasama, której wyjście na miesiąc kwiecień lub maj zapowie-
dziane było Słowackiemu jeszcze w liście KrasińAiego z d. 16
marca , któryśmy prawie cały przytoczyli powyżój. *)
*) Twierdzenie moje co do autorstwa Krasińskiego w^gdem
rzecspnego artykułu opieram na wewnętrznych tylko poszlakach* Je-
fteli bowiem porównamy myśli w nim rozwinięte , a nawet i wyra-
żenia, stćm wszystkićm, co Krasiński w owymże czasie pisał do
pana tL Z. (w liście, który ogłoszono w Dodatku Czasu 1859 r.
Tom II. . i«
Owofc artykuł ien^ dioć pisany o kilka, a moie kilkana^i^
tygodni pierwej, nim jeszcze opalił był prasę Beniowski, tak
się dziwnie nadawał do danej chwili, j^e prawdziwie mógłby być
uważany, za komentarz do owycli słów, na samym końcu tej czę-
6d Beniowskiego neozonycli do Mickiewicza:
^Bądź zdrów wieszczu!
Tobą się końcsy ta pieiń, dawny Boże!
Bądź zdrów! — A tak się żegnają nie wrogi,
Lecz dwa na słońcacłi swycli przeciwnycli — bogi.^
Główna osnowa ł)Owiem owycli „Słów o Juliuszu Sło-
wackim** obraca się włainie około porównania ze sobą sprze-
cznych stanowisk tyoh dwóch poetów. Krasiński wychodzi od za-
łoftenia, że oddzielnie pojąć nie można nikogo i niczego na świe-
cie; albowiem -każdy szczegół choćby wyglądał na całość, jest
tylko płynącą częicią wyższej całości*". Zatem też i Słowackiego
wtedy tylko spodziewa się ocenić należycie, jeieli w nim okaże
krok że tak powiem dalszy w rozwoju poezyi po Miekiewiczu.
Charakterystyki Mickiewicza ostatecznym wynikiem jest wedle
niego to, ża „czem Alp ogromy, csóm piramidy pustyni, czóm
wszystko, co niepomszpne i wieczne : tern dzieła tego poety. Prze-
nMga w nidi nadewazystko siła dośrodkowa, siła wcie-
la- i twierdzeń — wola i czacie i wiara. One są gra-
nitowi jądrem naszój literatury.*' — Lecz świat nie na jednój
tyiko sile std, nie jednem tylko twierdzeniem i wciele-
niem żyje. -Gdyby przestał na tym jednym wyłącznie kierunku,
stałby się nierozdzielnością, skupiłby się w punkt jeden.^ Trzełia
Totaie XIII str. 519), jeżdi postawtm oł>ok tego i słowa, które
wyrzekł był o Słowackim dawnić| Krasiuski w listach do niego,
któreśmy w części przytoczyli powyżćj : — to okazuje się oczywiście,
iż to wssjstko masialo z jednego tylko pióra wypłynąć. Zresztą
stwierdaa ten wniosek i sama zgodność czasu i miejsca , w którćm
się rzeczony artykuł pojawił, z zapowiedzią Krasińskiego wyrzeczoną
o kilka miesięcy pierwej. Nakoniee i styl , tak odrębny, jak Krasiń-
skiego, rozstr^rga do reszty wątpliwość, jeśliby jaka miaia być je«
sscse co do tćj okoliczności. —•
łfiS
taia tedy dmgi^ij jes^tee sUy, siły pnedWD^j ^ odirodkow^j , która
ma przypomina, że s nieskończonoici jest i w nieskończonotó
wrócić ma. Ta siła droga rozdziela w 6wieeie fizycztiym to co
płynne i lotne, od tego co zsiadłe i twarde; przemienia go po
połowie w atmosferę i na jej wysokośdaeh coraz go lotniój grą
iwiatła, p^em elektryczności rwie i rozbiera. Tak czyniąc, ^ z re-
publikańską ironią pisze światłem błyskawic na wierzchołkach
granitu, na płanety skroniach: fHori^tirti^.''— Ponieważ w kaidój
aferze istnienia te dwa kienmki razem istnieó muszą: znajdojemy
je zat^m i w królestwie sztuki , poezyi. Piórwszą siłę , doirodko- ,
wą, wyobraża w poezyi polskiój przedewsźystkióm Mickiewicz:
siły odśrodkowój wyobrazicielem piórwszorzędnym jest Słowacki.
I mając już teraz widocznie te dwie tylko osobistości poe-
tyckie na względzie, tak mówi dalej Ejrasiński^ o antagonizmie
sił owych przeczących sobie w każdym obrębie istnienia: '
,,[ch harmonia zowie się życiem, ich sprzecznoiei są
tylko złudzeniem j mogą wprawdzie w danym czasie na da-
nćm miejscu przybrać pozór walki; ale to zawsze docze- '
sBÓm, nie wiecznóm; cząstkowóm, nie powszecłmóm zjawi- (
skiem. Całość albowiem jest zgodą, nie bójką; pojednaniem, ^
nie rozdziałem; dobrem i prawdą, nie złem i fałszem. I to ^
co walczy z sobą na tym padole , tam — po nad wszystki-
mi padoły, w górze i niebie ducha, wiąże się i zlewa ra-
zem w wielkie światło i w pokój serdeczny.** /
Mickiewicz, zdaniem autora, wyobraża w literaturze naszej
głównie pierwiastek rzeźbiarski; podczas gdy Słowacki urodził się
w niój muzykiem, w którego muzyce płyną farby Correggia i
Rafaela, niesione Bethowena tonami.
n Jeśli wam Michała Anioła potrzeba, czeinuż go żą-
dacie, czemuż go wyglądacie — wy, wśród których on już
się objawił? Nie patrzcie naprzód, nie zazierajcie w przy-
szłość, alo owszem odwróćcie się ku dniom co ubiegły, a
wasz Michał Anioł ukaże się wam. Jodna z rąk jego spo-
czywa na posągu Litawora, a droga zawieszona w górze
nad ciągiem postaci umarłych , narodowych , przekutych już
także w posągi wiecznego wspomnienia. Tym uwiecznionym
na imię: Pan Tadeusz! Na równie ogromną epopeję
żaden s nowożytnych narodów dotąd się nie zdobył**...
/
^SkfWMdd w logicnćm raewuama mę ntaki p^lski^
jpst drugiai momeDtem. Objawiła się wnim odirodkowa
siła, mła odwcielań i zaprzeczeń, której pęd po-
częty z doła a bijący ka górze, stara się jak muzyka cią-
^^m drgaaiem cząstek i roztapianiem kształtów wyrazić
westchnienia wszystkich ciał natury i rwania się wszystkich
myili dadia ku niewidzialBemn iinata nieskończonoćcL Za-
prawdę w kierunku tej siły ooś panteistyczncgo przebija.
Onaby chciała, gdyby przemóc mogła i jedyną stać się pa-
nią, wszystko we wszystkiem stopić i porownać; samaby
się rozwiała własnemi skrzydłami — utonęłaby i zagiaęia
w tćm, ku czemu dąży^ wszelkie stworzenie tatradłaby
w Bogu, jak w otchłani. To co ona ukochała, nigdy przy
niej, nigdy z nią nie przebywa, ale coraz wyżćj i tAędnioj
i dalej ciągnie ją za sobą. Ka2de stanowisko ona musi
jprzekroczyć , katdą formę podnurtować i do pry&nięcia przy-
musić — i jój samój ostateczną formą jest jej treść wła-
sna, jest to co stanowi formę oceanu, to co rozprężIiwośĆ
światu, to co falistość elektryczności ^ iądza wieczną
ruch nieskończony.
„Gzem więc w naturze płynność i rozmdlewanie się,
czóm chmury co chwila zmienne, płynące nato, by prze-
paść i znłeznacznieć , ale nie w nicości, jedno w niebie;
czóm przewrotność barw na tle opałowej białości, czem
szmery rozmarzonych strumieni i szum daleki morza, czóm
owe melodye śpiewu, które gasną oddalając się coraz wy-
i^j i szerzój : — tóm jest po^zya Słowackiego w literaturze
'naszój. KaidA j^j cząsteczka misternej , filigranowej roboty,
jak ^bny kwiateczek. Jój ogół zaś przez to właśnie, że
siły odwcielań jest formą, ma za formę ciągłe pojedyn-
czych cząstek stawianie i znoszenie, tworzenie i niszcze-
nie— i utrzymuje się następstwem tych znoszeń; raczej rtt-
chem niż postacią — tak jak muzyka. Stąd ciągły pozór
ironii i kaprysu, stąd pęd niewstrzymany, ale lekki, przej-
rzysty na wskroś, idealny.**
W końcu przechodzi autor do ocenienia stylu Juliusza i
nim właśnie upatnąje najgłówniejszy objaw jego potęgi.
^Styl jest najogólniejszą formą każdego utworu sztuki;
nim jak przędzą, i z niego jak z materyału, snuje pasmo
swoje całe poeta. Siła odwcielań, panująca i przemagająca
w Słowackim , w tę tylko najpowszechniejszą ostateczną
formę dokładnie wcielić się może. Styl Słowackiego, to on
ham , to ducha jego kierunek , roztapianie się nieustanne na
ttS
mtyn^l^ie śteońj. Nikt też takamakle, gibko, finteatyeko
po polsku nie pisaL Chyba tak ŁUct gra, jak on wiersaB
pkze.' Biegną kniemu .tłdmem miary, rymy, obrazy, a on
je despotycznym kaprysem posyła, gdzie chce — każe im
- płynąć, ą płyną — wić się powoH,~a pełzną — urzlecieć,
a irzlatują i lecą, jak orły. J^yk pod jego twórcs6m telraio-
niem musi rozrabiać ąię i przerabiać bez końc^ » musi vwy-
stkie kształty przybr^ać^. .. itd.
Słowem, konkluduje autor:
,,W czamoksięstwie stylu Słowacki stanął titk wysoko,
ie nikt wyższym nad niego, a równym r- rzadko kto."*
To są najważniejsze nly&li w owej rozprawie. Rzucił w ni^j
Krasiński jeszcze także kilka uwag o niektórych Słowackiego
utworach z osobna wziętych; takowe jednakże mają za zftdanie
facz^j objainić tylko to, co t> nim powiedział w ogólnio&ci , aniżeli
wdawać aię w aiczegółowy rozbiór nad nimi.
W ten sposób tedy miał być ze stanowiska bezstronnej,
umiejętnej Irytyki rozwiązanym ów antagonizm pomiędzy Mickie-
wiczem a Słowackim — z korzystnym i pochlebnóm dla obydwóch
uznaniem. A więc i na mocy tegoto sądu dwaj ci poeci stanęli
aiejako przeciw sobie, jako sprzeczne a jednak uprawniona potę-
gi, j^jak dwa na słońcach swych przeciwnych bogi.*
Słewacki, lubo tu nazwany drugim, a zatóm dalszym momen-
tem po Mickiewiczu, nie został przeto przez Krasińskiego po-
stawiony wyżój nad niego, Przeciwnie, W4>ó}i8tnienie i wzaj^ftona
konieczność obu stawia ich niejako na jednój linii ze sobą. Prz^&ć
ma dopiero trzeci moment, który ich obu zawrze w sobie i s^o*
dzi. Ten tylko i ten dopiero będzie wyższy od nich obydwóch. —
Gdybym miał wyrzec zdanie moje o powyższej charaktery-
styce poetów: rzekłbym, że piszę się na nią, ale pod. tóm za-
strzeżeniem, że co tu o nich powiedziano, ani nie jest znpcłnem,
ani też nie wynika bynajmniej z logicznej konieczności. Był ta-
kim J. Słowacki, to prawda! ale był dlatego, bo był; a nie — że
takim być musiał. Odsunąwszy zatćm z twierdzeń autora na bok
to wszystko, co wygląda na formułkę i co trąci dyałektyką, mo<
żnaby bez trudności zgodzić się ną te zresztą tak poetyczaio
IM
WyMee^MM gpoetnełenia o niektórfch wła4eiwokUćh {brmy (tyl-
ko fotmj !) Słowackiego. O jego zato ideack , o jego ie tak po-
wiem filozoficznym stanowisku w poezyi nie rozwiódł wcale uwag
swoich genialny autor roeprawy. Na tejto aai wewnęinui^j dzieł
poetyckicli istocie, zdaje mi się, ie odr^noid kaftdego pisarza
przedewszystki^m polega. Styl i forma bowiem — to rzecz oso-
bista i prawie powiedziałbym prywatna, skutek tysiąca czyn-
ników, z których przynajmniej połowa moie iió na karb przy-
padka. Przeciwnie dąhiości i ideały — to jufc nie przypadłości
indywidualne, ale ^je rodzi z siebie wiek, a piastunem ich naród,
w łonie którego się iyje. Można je podjąć i umiłować i być ich
głosicielem w&ród braci; można być na nie głuchym i ilepym;
można być ich wrogiem i w miarę sił opóźniać ich przechodzę-
nie w żyde. Według tego, jak sobie kto pod rzeczonym wzglę-
dem poczyna, zabieramy to albo owo stanowisko w arenie spo-
łeczeństwa. Tu się tedy kierunki sił pojedynczych najwybitniój
znamionują i ważą — bez różnicy, czy kto do narodu przemawia
pie&nią, czy z mównicy sejmowej, czy z katedry akadeniickió],
czy wreszcie ze stopni tronu, lub z konia...
Bądź jak bądź, publiczne owo odezwanie się o Słowackioi,
choć b}io bezimienne i nie ze wszystkiem dokładne , zaważyło je-
dnak na szali. Było to pierwsze rozumne i bezstronne słowo o
naturze jego poefliyi, wyrzeczone przez ówczesną krytykę. To mu-
siało pokrzepić energią ducha poety. Godzi się wnosić, że podo-
bnych dowodów uznania mieć on w owym czasie musiał i więcój*
Autor Beniowskiego przestał być nawet dla ogółu zwyczajnych
odczytywacey nowoici literackich obojętną i odosobnioną od reszty
literatury figurą. Zaczęto teraz więcej niż kiedy przypominać so-
bie i o dawniejszych jego pracach. Rozchodziły się one z półek
księgarskich żywiej teraz na różne strony, niż kiedykolwiek przed-
tem. — „Po dziesięciu dopiero latach (licząc od r. 1832)
— pisał poeta do jednugo z dalszych krewnych *) — książki mo-
•) Do BtryjecziiPgo brata swego Władysława Słowackiego Liet
ten pisany r. 1845, zainteBzczono prsed kilku laty w Gazecie Co-
dzie na ćj n$nmw Aiif (r. 1860).
HI
j# saeKęły, iAk jak twój^ łanyt aiiarBO ai posie*
wane oddawać.** — Ten odbyt na jego^ dEieła był dla auto-
ra pocieszającym. Kie przeto tylko, że aię tym sposobem popra-
wiła i roateryaloa jego exy$teiicya. Szlachetniejszą nad tamte
wzgl^y i wyiszą nieskończenie pociechę sprawiało mu to wyni-
lujące stąd przekonanie, że wi^ nie nadaremnie znosi wygnanie,
samotnością esasem i niedostatek, i że nie jest już podobnyna
do owego harfiarza na wyspie Chios , który przemawiał tylko do
głachydi naorza egejdiiega l)aiwanów..»
To też począwszy od ow6j chwih', czerstwiejszy jnż jakii
stan duszy przebija w jego korespondencyi. Miejsc z niej takich,
jak np. oast^pttjące, mógłbym teraz wiele przytoczyć:
..•,»Gdyby mi trzeba było wytłóinacsyó^ dlaczego mi
lepiej na tym świecie dziś niż wczora, nie miuałbjm wcale
t^o uczynić. Są lata napełnione nudą i troską, w których
się człowiekowi zdaje , że przebywa pustynie. Kie na wten-
czas w porę nie przychodzi. Dobro każde na złe mu wyeho-
dzi. Usiłowanie żadne skutku nie bierze. Są to lata dąże-
nia, gorączki, podróży, upragnień; zachceń, boIu — złe
słowem i bezsenne lata! Lecz nagle, jeżeli Bóg nam sprzy-
ja, oczuwamy, że wszystko się ojhniema, że życie staje się
pełniejszóm, że jedni bidzie zupełnie się przeciw nam de*
klangą, drudzy są naszymi przyjaciirimi. Jest co4 w sercu,
co nas o tóm ostrzega. Ifoże to zmiana jakaś w zdrowiu,
w systemacie nerwowym; ale dobrą ona jest i mnie teraz
weselój. Tak dawno nie widzieliśmy siebie, że gdybym cię
listem chciał o stanie mego serca, o zmianach otiaral(tery-
stycznych mego humoru uwiadomić, potrzebaI>y list zrobić
dziennikiem dni prawie i wypadków. Bo rozważywszy rze-
czy, nic dla mnie bardzo szczęśliwego nie zdarzyło się. Je-
stem jak zawsze dość samotnym, pracuję, dumam, ale ta
czczość jakaś, która mi prace i dumania mo^ obrzydzała^
zniknęła. Widzę, że mnie Bóg nie zapomniał w niebie, i
to mi daje dziwną damną spokojność. (Z listu ż d. 15 lu-
tego 1841).
...^0 ! ileżbym ja rzeczy miał Tobie do powiedzenia, gdy-
byśmy się kiedyś spotkać mogIL Jak często płakałaiiyś i
uśmiechałabyś się radośnie, słuchając o moich przygodach!
Wierz mi, że tak żyłem, abym o wszystkióm szczerze
' m<^ mówić z Tobą, jak z Bogiem. I potrzeba mi, aby to
wszystko, co we ronie dźwięk jakiś wydało, odbHo sif cho^i
IM
fąi m Mfcu Twojćm , abyA Ty nie my&tała , «e ^foki od
oc^a Tw(Hch, inną drogą niż należy posiedłem. Prayjediy
droga moja, a zapozDamy się na nowo, i kodiaó 8i§ bę-
dziemy na wieki. W szczęśliwych nawet chwilach życia mo-
jego^ gdzie powinieobym był o wsżystkićm zapomnieć,
my&l o Tobie zachmursała roi czoło i wtiącała iiiię w tę*
aknotę. Trzeba ipi koniecznie , aby£ położywszy tekę Twoje
na mcyćj schylonćj słowie, rozgrzeszyła mię z moich win
dawnych i z tćj ciągle trwając^) winy, że nie jestem przy
Tobie. Jeszcze CS raz powtarzania*^ bo wiem że Ci to nerce
rozraduje, że roi teraz na AwiiBcie lepiej i szoięiliwiój , a
ja nie jestem jak ci ludzie nierozsądni, którzy nigdy tera-
źniejszego dobrze nie czują i Bogu nie są«ań wdzięczni.
Cierpliwy, spokojny i. smutny, przeżyłem nudne chwile ży-
cia, teraz z ninriechero patrzę na to, co minęło, — i Ty
się, droga, u&miechnij r kochaj mię wesoło i z nadzieją. "^
(List bez bliższego oznaczenia daty, ale niezawodnie pisany
w miesiącu sierpniu lub wrzeinin lokn 1841).
Słowa, któm teraz przywiodę,- malują jesscie wymowniej
ówczesne usposobienie poety, pełne pegOdnćj rezygnacyi, a na-
wet — o ile to w jego położeniu by(^ mogło — zadowolenia ze
swego. Io«at
M.nCóżbyimy dssiaj robili siedząc pitzy wiejskim komi-
nie, gdyby nas los nigdy był nie toaiączył? Możeby&my
utyskiwali na zimno i dym w pokoju i na inne cierpkie
życia trudności t a teraz wiemy, że Bóg o nas pamięta i
jest naszym dłużnikiem... Może Ci się te wssyatki^ ^razy.
dziwnymi zdadzą? Może nie będziesz wieddała, że ja tę
prostą filozofią pisząc łez mam pdne oezy i łkaniem zadła-
wiony oddech. Ale z tego papieru wydobędzie sięco6 także,
co Ci płakać każe...*" (d 10 listopada 1841).
To spojrzenie pełne otuchy w przyszłoóó, ta łzawa wprawdzie,
ale oimieebnięta pogoda, dawniój tak rzadka na czole naszego
wieszcza, sądzę że nie byłaby mogła i teraz gościć na nióm dłn-
żój nad chwilę, gdyby była pochodziła jedynie z powodzeń ze-
wnętcznych, z tryumfów już odniesionych. Z powodzenia — już
doznanego i- przyznanego j radują się w nieskoiczonoió chyba tyl-
ko błahe umysły. Wyższe natury najprędzej same o nióm zapo-
minają. W zawodzie autorskim, a pewnie i w każdym innym,
nie to sprawift istotną rozkosz duchową, czego tam kiedyi ^zczę-
iliwto się dokonało, ale ćz^m władnie mykl jest oWcnie zajęta,
jeżeli instynkt mówi poecie, że powstające dzieło olate się go-
dnym dawniejszych. Sama ta rozkosrz tworzenia, ta pewnołć siły
swojej wewnętrznej, ta bezpośrednia świadomość, stwierdzająca
się każdym pociągiem pióra, że w zapasach z trudnościami sztu-
ki ciągłe się idzie naprzód : — oto zdaje mi się , co stano^^i naj-
większe , a nawet podobno jedyne prawdziwe źródło tego zado-
wolenia w duchu, bez jakiego aniby pojąć można, że się ktoś
jetócze temu powołaniu poświęca.
Owoż godzi się z tego wszystkiego, co się z listów przyto-
czyło , wnosić i o Słowackim , że czynność jego autorska szcze-
gólniój być musiała ożywioną w ciągu owego czasu, i że snąć
był kontent więcój niż kiedy z porozpoczynanych ^ prac swoich,
skoro doznawał wtedy tyle zadowolenia "w samotnój swojej pra-
cowni.
Z żalem jednak przychodzi mi tu wyznać, że tylko bardzo
niedokładną dać potrafię wiadomość o tóm wszystkióra, co Słowa-
ckiego zajmować mogło w r. 1841 i 1842. Jak wiadomo, listy
jego z całego tego jego życia okresu nie zawierają w sobie ża-
dnych szczegółów t^j właśnie treści. Jedynym, śladem rzeczy, o
którą nam chodzi, sąto już tylko chyba pisma, po zgonie poe-
ty znalezione w jego papierach, a niedawno dopiero temu publi-
kowane. Takowe wszelako nie stanowią ani połowy tego wszy-
stkiego, co być niewątpliwie musiało.
Jedną tedy z prac takich niezawodnie na owe lata przypa-,
dających, był to ciąg dalszy Beniowskiego. Poemat ten cał-
kowity miał się składać z czterdziestu czterech takich pieśni, jak
owe pięć, co wyszły z druku w roku 1841. Tyle ich przynaj-
mniej autor zapowiedział w jednój ze zwrotek pieśni trzeciej. Po
jego śmierci znaleziono kilkanaście arkuszy, zapisanych nabitóm
i drobnóm pismem , zawierających dalszy ciąg poematu , o któ-
rym mowa. Byłto dopióro pierwszy rzut, często przemazywany,
z różnymi dopisami po bokach karty, słowem brulion. Tworzy
ol)ecnie ten autograf dwa zeszyty, zapewne dopióro po śmierci
autora spojone, i pewną ilość kart luźnych, które są oczywiście
Ton u. ^'^
130
już tylko szczątkami znaczniejszej liczby arkaszy stano\i[iących
niegdyś jeden ciąg nieprzcrwar>y, a w późniejszej poniewierce
poniszczonych do tego stopnia, źe to co z nich zostało, już
się nie daje spoić w wątek ciągły i jednołity. Z takichto ar-
kuszy i kartek luźnych , częstokroć nawet podartych, złożyłem na
domysł pieśń VI tą, XItą, XIIItą i XlVtą, nadstawiając pró-
żnie texteni niezapełnione krótkiera streszczeniem prawdopodobnej
osnowy, dniem na wstępie każdój z tych pieśni. Za porządek i
kolej tych urywków ręczyć atoli, nie mogę, gdyż skazówek do ze-
stayrienia ich należytego zupełnie braknie w rękopisie. Inne pie-
śni t. j. Yllma do Xtej ocalały w zupełności, bo się mieściły
w zeszytach. Pieśni XIItój braknie początku.
Mając obecnie przed sobą wydobytą w taki sposób z pod
rumowiska ruinę poematu i częściowy abrys jego całości , żałować
tego przcdewszystkiem należy, że właśnie te części dzieła, na
które przypadają same tylko urywkowe ustępy, obejmowały (jak
wnosić można na pewne) najciekawsze zdarzenia. Ambasada krym-
ska, ocalona prawie w całości, mniej się za to może podobać.
Czy całe dzieło było kiedy dokonane? czy stanowiło całość wy-
mierną? — rozstrzygnąć tego nie mogę. Myślę wszelako, że na
zupełnem zaokrągleniu brakowałoby Beniowskiemu, choćby on
nawet w całej swojój zupełności był do nas doszedł. Przyczynę
pewnej niewymiern^ci tego poematu, w samym już planie, upa-
truję w tern, że się poeta zbyt często odrywał od pracy nad
nim. Porzucał go, żeby przedsiębrać i wykonywać tymczasem in-
no rzeczy; a straciwszy w taki sposób pęd wzięty z początku,
przy ostudzonym zapale odtwarzał go tylko sztucznie w sobie,
kiedy wracał znowu do prowadzenia dalszych pieśni Beniowskiego.
W ogóle praca nad tym utworem przeciągnęła się dobrze
aż wczasy towianizmu, przynajmniej do r. 1844. Tak np. w je-
dnem miejscu wspomina poeta z ironią o Trentowskiego Cyber-
netyce. Takowa wyszła, jak wiadomo, w roku dopióro 1843.
A zatem w tymto dopiero czasie najrychlej mógł być pisany ten
ustęp. Z takiego zaś traktowania przedmiotu w różnych chwilach
i W coraz innych usposobieniach ducha wynikło, jak naturalna, że
131
autor zmieniał co do niektórych części dawniejsze swoje postano-
wienia. Obalał i niszczył nieraz to, co już i^talo; a natoniiast
dopisywał lub projektował ustępy nowe. Wszystko to zaś robiło
się na osobnych, ulotnych arkuszach. Dziś trudno baidzo odga-
dnąć, jak to wszystko atitor spoić ostateczuie zamierzał, zwła-
szcza że jak się rzekło , bardzo wiele z tego i poginęło. To też
nie dziw, że przedstawia się dzisiaj cały ten utwór w bardzo
chaotycznój postaci.
" Powyższe spostrzeżenie usprawiedliwiają też najzupełniej dy-
spozycye cząstkowe, jakie znalazłem w trzech różnych miejscach
manuskryptu, rzucono wzglydem wykonać się mających dalszych
pieśni poematu. Porównywając te projektowane dyspozycye ze
sobą, okazuje j>ię, że nie tylko się one pomiędzy sobą nie zga-
dzają, ale i ta część Beniowskiego, która ostatecznie została
wykonaną, nie odpowiada żadnej z nich w zupełności.
Na drugiem miejscu, jako pracę niewątpliwie napisaną tak-
że w r. 1841, ale dopiero po ogłoszeniu Heniowskiogo , wymie-
niam dramat napisany wierszem rymowym , w 5 aktach ^ który
odbito pod^ tytułem ^Niepoprawni* w Ul tomie Pism pośmier-
tnych. Jestto znowu jeaen z^t^cTT rzadkich Słowackiego utworów,
które się wyjątkowo zachowały w całości, pomimo że się to dzie-
ło znalazło tylko w brulionie. Obiegające po różnych rękach od-
pisy niniejszego dramatu, w kilka lat dopiero po śmierci autora
z tego brulionu zrobione, nosiły napis „Nowa Dejanira**. Kto
tę nazwę pierwszy sztuce tej nadał, powicHzlcc ' tego nfe umiem;
ale co jest niezawodna , to że nic dał go sam poeta ; w brulio-
nie bowiem własnoręcznym^ mc ma żadnego tytułu. Uchyliłem
przeto napis ten nie wiedzieć skąd narzucony, w przekonaniu że
takowy nie tylko nie wyraża rzeczy, o którą chodzi, ale nawet
utrudnia trafne spojrzenie na dążność tego dramatu, przeważnie
satyryczną. Głównemi figurami są w nim oczywiście owe cztery
śmfeszne ^PY^ wzięte z wyższej warstwy naszego s]»ołeczeń*twa,
która obok przykładów, przynoszących jej pod każdym wzgłędem
zaszczyt i chlubę, niestety bynajmniój nie cierpi braku i takich
132
typów jirzewrotiiych , do których pomiiuo wszystkich klęsk , jakich
i ogół narodu .i dotyczące nawet indywidua osobiście doznały,
w zupeinoki daje się zastosować owo wyrzeczenie Napoleona o
Bnrbouach, żesic niczego nic nauczyli. i niczego nie zapomnieli. —
Zawikiauie kończy się wprawdzie z zadowoleniem wszystkich osób
działających w dramacie: ale tcu koniec przyjemny jest okupiony
iyciem człowieka, który przy całej swojój gburowatej uieogładzie
zawstydza tak pscudopocfyczne uniesienia pana ł^^antazego , jak
sit^lanRową niby bezinteresowność hrabiny Respektowej. Mamy tu
, zatem przeciwstawioną półdziką bezpośredniość Czerkiesa wykwin-
towi naszej rzekomej cywilizacyi , a sens moralny komedyi bardzo
rymuje ze znanemi słowami autora Pieśni o Ziemi naszej, wyrzc-
czonrmi o „półpankach podolskich**. —
Trzecią kreacyą, którą odnoszę do tegoż czasu, jest dramat
ocalony zaledwie w mniejszój swojej połowie, niewiadomego tytu-
łu, na domysł tylko przezwany Złotą Czaszką i pod tym też na-
pisem ogłoszony w wydaniu Iwowskiem. Znalazł on się tylko
w brulionie, na trzech arkuszach stanowiących jeden zeszycik,
ale ze wszystkiemi oznakami, że zeszycików takich musiało da-
wniej bye więcej. Odmienny format i gatunek papieru, jako też
cokolwiek większy kształt pisma, upoważniają do wniosku, że to
utwór z innych czasów, jak wszystkie te poety naszego pra-
ce, o których mówiliśmy w rozdziale jedenastym (Wallenrod,
Jau Kaźmierz, Beatryx itd.): h znowuż sama forma ^Złotej
Czaszki** zdaje mi się być ska/.ówką dostateczną do bliższego
jeszcze oznaczenia okresu życia autora, w którym mogło to być
pisane. Albowiem prozę przeplatają tu ustępy wykonane wier-
szem krótszym, ośmiozgłoskowym, którego Słowacki dawniej ni-
gdy nie używał w dramatach,*) tak iż godzi się wnosić, że wla-
*) Fragmenty diamatn Beniowski wprawdzie mają już tenże
fiam rodzaj wieruza; ale to uŁwor fantastyczny, którego wcale liczyć
nie można do robót scenicznych , o których tutaj mówię. Zresztą być
mogło, że już i rzeczone fragmenty otrzymały ten rodzaj wiersza
w skutek jakiego impulsu ze strony studyów nad Kalderonem,
193
ściwie dopiero praca nad przekładem Książęcia Niezłomne-
go mogła go naprowadzić na my4i spróbowania tego rodzaju wier-
sza i w oryginalnych utworach. W dalszych latach, jak wiadomo,
zupełnie ou się ku tej formie wiersza przechylił (X. Marek,
Sen srebrny). Że zaś rzeczony przekład Kalderona, jak się to
poniżej wskaże, przypada na lata, które tu mamy przed sobą:
wnoszę zatem, że i Złota Czaszka była owocem czasu mię-
dzy r. 1841 a 1842.
Jeżeli się godzi wnosić o całości , z ocalonego tejże początku,
zdaje mi się, że Złota Czaszka bałaby należała do najle-
pszych dzieł Słowackiego. Pozostałe z niej sceny są pełne życia i
nfóhu, a co naj^żmejsze, nawskróś narodowej fantazyL Poeta
przenosi nas w czasy owe pamiętne z różnych i klęsk narodowych
i wysileó bohaterskich za panowania Jana Kaźmierza. Miejscem
zdarzeń jest rodzinny jego ELrzemieniec. Tu więc wprowiCdza nas
do jednego z dworków szlacheckich , gdzieś w zaciszu na przed-
mieściu leżących, i zawięzuje sprawę na tle domowego życia
obyczaju ówczesnej szlachty. Ale dworek ten prywatny domoro
slego szlachcica przypiera, że tak powiem, do wielkiego gmachd
sprawy powszechnej. Składają się tedy i zdarzenia publiczne
zajścia familijne na zadzierzgnięcie w tcij sztuce węzła dramaty-
cznego. Duszą wszystkiego, co się dzieje, jest pan Strażnik krze
nuei)l(;cki, szlachcic niezamożny, ale dzielnej fantażyl. To też nie
tylko od równych sobie jest on powszechnie szanowanym, ale
nawet i panowie tralić do niego umieją, kiedy chodzi o posłu-
żenie rzeczy pospolitej. Stawał on za młodu już w niejednych
terminach. Bywał, jak to mówią, i na wozie i pod wozem i już
z niejednym nieprzyjacielem wiary świętej miał do czynienia. Dał
on im się tam wprawdzie wszystkim dobrze w znaki, ale i oni
oddali mu dobre za nadobne! Z jednej jakiejś bardzo goiącćj
przeprawy uniósł pan Strażnik z placu czerep tak pokiereszowany
szablami , że okazała się potrzeba nadłożyć chyba już złotą bla-
chą te dziury w głowie, na których połatanie już się skorupek
czaszki nie było można doszukać. Nosi tedy od tego czasu na
głowie czaszkę złotą... i właśnie przeto sąsiedzi go też zesty-
1S4
my pod tym jat tylko przydorokiem znają. Serdeczna, dzielna
to postać! jak się zdaje, główna osoba w dramacie. -
Nie mogę pominąó. tu milczeniem jednej uwagi, która mi
się nasuwa z powodu sztuki niniejszej. Dramaty Słowackiego
w ogóle nie grzeszą nigdy przesadą realizmu. Przeciwnie, właści-
wą im jest jakaś poetyczność czy idealnośó, posunięta czasem o
wiele dalej, niżby sobie można życzyć. Są to nieraz — powie-
dzioćby można — więcój zajścia między ludźmi wyjątkowymi, któ-
rzy i gadają i myślą jakoś jak Słowacki — po poetyckn : aniżeli
przeprawy między ludźmi, jakimi ich Pan Bóg stworzył. Drama*
ty Juliusza mają pewne podobieństwo do obrazów Guido Reniego
z tym koloi7tem eterycznym i oświetleniem srebrzysto -błękitna,
wem, które więcój przypomina lazury niebios, oblane światłem
księżyca w pełni wśród pogodnej jakiój nocy czerwcowój, niż
pełnobarwne rozłogi ziemskie o godzinie południowej pod gorący-
mi promieńmi słońca. Otóż warto zauważyć, że zgoła inaczej
rzecz się ma ze Złotą Czaszką. Tu wyjątkowo realizmowi
otworzono wrota na oścież: i weszło go do dramatu, ile go się
tylko dało pomieścić. Okazuje się zatem, że i w ten ton nie tru-
dno więc było uderzyć Słowackiemu, jeżeli tylko uważał to za
'Stosowne. Że zaś do togo przyszło właśnie tym razem, tozda-
. Tiiem mojem stąd ] ochodziio, że wprowadził tu autor same figury
i J^ wzięte z życia i niezawodnie osobiście sobie znajome. Chodziło tu
widocznie o oddanie choć "raz w życiu ,' swemu rodzinnemu mia*
stoczku tego honoru i hołdu, jaki zazwyczaj odbierają od poetów
ich kąciki ojczyste. Miał spożytkowany tu być artystycznie Krze-
mieniec i te wszystkie reminiscencye poety, które się wiązały
z krzemieniecką jego przeszłością. Ani zatem wątpię , że ten pan
Milewicz, ten Gwardyan ze Zakrystyanem , ten Strażnik z całą
swt^ją rodziną, nawet ten Skopek i Jankiel — byli to wszystko
sami dobrzy niegdyś znajomi autora. Wszakże nawet ów tylko
po imieniu tam wspomniany organista franciszkański Fok mu-
siał Kobie tego imienia pożyczyć od człowieka, który żył rze-
czywiście i był . . . Słowackiego metrem muzyki ! I tak się rzecz
miała zapewne ze wszystkimi nie tylko charakterami działającymi
*.
135
w ićj flstace, ale i miejscami, rzeczami, zwyczi^atni da ni^
wprowadzonemi. Był więc tym razem Słowacki podobny do ma-
larza, który komponując jaki karton historyczny, przedstawiający
sceny z dawno ubiegłych wlesków, umieszcza na nim same tylko
twarze znajome, same portrety rodziny swojej, przyjaciół ,> zna-
jomych, słowem osób najbliższych swego serca^ —
Nakoniec odnoszę takie jn2 do lat owych przekład jednaj
z najcelniejszych sztuk Kalderona, „El Trindpe^cónstante^^
Eiiąłę Iffiezlómny, chociaż tenże dopiero we dwa lata póiniój
{ rW4);"jui po ogłoszeniu 'Księdza Marka, wyszedł z druku. —
Słowacki od dawna czuł w sobie pewien pociąg ku Kalderonowi.
Jeszcze za pierwszego swego pobytu w Paryżu w r. 1831, wtrącił
byt taką wzmiankę o Kalderonie do jednego ze swoich listów:
,,Brałem teraz lekcye hiszpańskiego języka i jui teraz
doskonale rozumiem Donkiszota. Nic równego, jak Don
Quixote! Uczyłem się po hiszpańsku jedynie dla Kalderona
tragedyi, ale dotąd ich nie skosztowałem. Coto dla ranie
będzie za źródło! Jest ich kilka set!^... (z d. 20 paździer-
nika 1831).
W późniejszych latach, kiedy przebywał we Włoszech, zno-
wu sobie przypomniał o Kalderonie.
^Czasem chodzę rano do biblioteki (donosił o sobie
z FlorencyiJ^ czytać po hiszpańsku Kalderona i usypiam się
jego brylantową i święto&ci pełną imaginacyą.** (d. 3 pa-
ździernika 1837).
Z tóm wszystkiem w owych czasach zajmowanie się tym hi-
szpańskim poetą musiało być tylko jednak dorywcze; nie widać
bowiem w ówczesnych dziełach Słowackiego żadnego jeszcze wpły-
wu tej ^brylantowej imaginacyi''. Język jego wprawdzie zawsze
był bujny, i barwny i kwiecisty, ale nie w kalderonowym rodza-
ju. Zresztą widne były w pracach jrgo dawniejszych studya nad
innymi wzorami: zrazu nad Byronem, później przeważnie nad
Szekspirem.
Dopiero utwory z lat najpóźniejszych. Ksiądz Marek i
Sen srebrna Salomei, okazują przejęcie się zupełne duchem
m
dramatargit hiszpańskiej. To mi fAutj xa skazówkęi £e blilsźa
ZDajomo&d 2 najpotężniejszym w tej dramatnrgii mistrzem przy<*
paść musiała na cisasy, które napisanie obu tych co tylko nazwa-
nych dzieł Słowackiego bezpośrednio poprzedziły, a zat^m na lata,
któryek dzieje kreślimy w tym rozdziale. A jeżeli w którym , to
w tymto czasie. także dokonany być iDusiał i niniejszy przekład
sztuki El principe cm^łafiłe.-^Je&iio praca, godna pod każdym
wzjględem pióra autora Lmj Weniejyr 2bliłeni«^ ńfc do oryginału
czy to' pod względem dostownóścrw szczegółach , czy artystyczne-
go odtworzenia całój te tak rzekę fizyonoraii tej tiUzpańskićj kra- .
acyi, nie pozostawia nic do życzenia. A pomimo tej wierności
przekładu , taka tam wydatność każdej myśli , takie zaokrąglenie
każdego zwrotu, taka w każdym pociąga pióra doraźność [.wy-
razistość, że ażeby należycie ocenić zalety tego przelewu, trzeba
tylko wziąć do ręki jakie w innym języku tłómaczenie tegoż dra-
matu. August Wilhelm Schlegel np. uchodzi, jak wiadomo, w li-
teraturze swojej za jednego z najszczęśliwszych tłómaczy arcydzieł
olMsyeh. A jednak kiedy jego przekład t^j saaój sztuki kaldero-
now^j porównywamy z naszym, to się pokazuje, że u Schlegla
sens wnętrzny textu bywa bardzo często jakby zamglony, tak iż
niełatwo cały tam pomysł autora jednóm objęciom ogarnąć : pod-
czas gdy dykcya Słowackipgo wnika w umysł, jakby to był ory-
ginał, nie tłómaczenie.
Dla tychto właśnie też zalet niniejszej pracy, zdało mi się,
że ją odnieść należy do czasu przed opętaniem się poety naszego
roglistemi mrzonkami towianizmu; ho potem — nie sądzę, żeby
się jeszcze był potrafił Słowacki utrzymać w karbach tych przed-
miotowych warunków, które razom wzięte stanowią zadanie i obo-
wiązek tłómaczącego autora. W przeciwnym razie byłby choć od
czasu do czasu ów duch nowy i niespokojny, co w nim M owej
pory zamieszkał, targał gwałtownie osnowę piorwotworu i prze-
kształcał ją po swojemu.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY.
Rosinor Ballady 117. ^-* Ską4 poebop <]o po(\iceia pofoysłu tali^i^j
lrag;e<)yi ? Analogie z tragikami BUirożytuyun — o ile duch wiek6w
naszych przedhistorycznych żyje w płodach wyobraźni ludowej ? ^Ma-
liny" A. Chodźki i „Lilie" Mickiewicza. — Główne idee w Balla-
dynie—jak się takowe zbiegają w octateożnym Wfźle dramatu.? Zna-
oaente ustępów fantastycznych — jaki ich zwi^eł^ z całością sztuki?
Ezut oka na „Sen Nocy Letniej ^ Szekspira. Bozhior charakteru bo-
haterki dramatu — rozwój j^j roli — kolej działających na jój wolę
pobudek. Analogie Balladyny z Lirem Szekspira — zapożycz>enia
z Makbeta. — Ogólne sdanle o iĄ sztuoe.
Wracam teraz do rozbiorą dzieł Słowackiogo i podejmi^^
w^k, przerwany z końcem przedoatatoiego rozdziała. Pomówmy
pr^ed^wszystki^m o Balladyaie. *"^
~2r Krasiński, ktory^^l sTę sly9zeć z zoniem swoj^m o tym
utworze przy różnych sposobnościach , a zawsze w takich ało^acb^
IŻ wątpić nie można, że obok Ąnhellego stawiał Balladynę ną|-
wyiej mi^zy wszyatkiemi dziełaii)i przyjaciela swojego,*) wyraził
się w jednej ze Swoich korespondencyi (w liście do K« Giaazyń-
skiego), że jestto dzieło, które „w głowie Słowackiego duch Szeks-
pira porodził.** Nie przeczę temu bynajmniej, że niekfore szcze-
góły tragedyi obecnej przypominają mistrza tego utwory. Jeżeliby
jednak chodziło o ścisłą odpowiedź na zapytanie, kto piórwsze
pulsy pomysłu do Balladyny że tak powiem, poruszył i rozwinął
*> Obaez mianowicie artykuł jego o Słowackim w Tygodnika
poznańskim Literackim rok IV, str. 181. — List do B. Z.
zamieszczony w Dodatku Czasu r 1859 Marzec str. 523. —
W dziele „Wyjątki z Listów Z. K.« strona 60 i 51. — Listy
jego do Słowackiego, dotąd w cidości nie ogłoszone drukiem, 2 któ*
rych udzieliłem wyimków dotyczących w poprzedzających rozdziałach.
Tom II. 18
188
w wyobraźni Juliasza, to byłbym zdania, te ta inicyatywa wy-
szła od dawniejszego niż Szekspir a jednak bliższego nam wszy-
stkim wieszcza. Niewątpliwie był Słowackiemu przewodnikiem
na t6j drodze nasz Kochanowski, ' autdr .Odprawy Posłów,
a za jego pośrednictwem starożytna grecka tragedya.
Mieliśmy już sposobnośii przekonania się na podstawie wła-
snych zeznań Juliusza , do jakiego stopnia posunięte u niego było
rozmiłowanie w tym zygmuntowskim ojcu poetów, i jak mianowi-
cie w owych latach, które Balladynę zrodziły, zwykł był nasz
młody romantyk rozczytywać niemal codziennie klasyczne twory
starego piewcy „Sobótek^. Czyżby nie był on miał zwrócić na to
uwagi, że jedna lutnia, że właśnie piórwsza i taka lutnia w na-
rodzie naszym, umiała wydać tony tak na pozór sobie przeciwne?
że piórwsze umnicze spożytkowanie świętojańskiej pieśni ludowej,
i piórwszy odiów w słowie polskióm form greckich, były dziełem —
tójsamój ręki?.. W Balladynie są obydwa żywioły. Go większa,
są tam ustępy, z EEórych 'doraźnie bjje woń , orwiewająca w tak
właściwy sobie sposób mianowicie owę piórwszą polską próbę dra-
matu, ów epizod homerowój tradycyi, wskrzeszony do życia pod
czarnoleską lipą, przy pisanym dzbanie miodu staropolskiego, na
wesele autora łacińskiój książki o rzymskim senacie i przytóm...
Hetmana wielkiego koronnego. Nie w myślajch ąni pojedynczych
szczegółach to podobieństwo w Balladynie do Odprawy Posłów
uderza. Słychać je w rytmie , w tonie , W cdłym że tak rzekę
nastroju ducha i lutiii.
Próba Kochanowskiego przeniosła myśl Juliusza w owe wieki
sofoklesowe, których „Odprawa Posłów" była słabym tylko je-
szcze odbłyskiem. Nie umiem powiedzieć, o ile tragicy greccy
znani być mogli autorowi naszemu. Dokładnej ich znajomości
oczywiście on nie posiadał. O czytaniu ich w pierwotworze nie mo-
że być nawet mowy. Bogdaj nawet i przekłady takowych na jaki
język nowoczesny, np. na francuski, mógł on mieć przed sobą
w Genewie. Nie ma tego ani śladu w jego ówczesnych listach.
Nie ma też i w dziele samem żadnój zgolą skazówki na to, żeby
pod bezpośrednim przywodcra starożytnych fantazya J^^^była
139
miała kształty nadawać Balladynie. Mimo to wszystko śmiem
twiehlzi<5, że miał on tu przed oczyma tradycye Eurypidowe, a
dowodzą tego i "wyrazy niektóre rzucone w przedmowie do Lilii
Wenedy. Czyto więc dalekie przypomnienie rzeczy słyszanycłi
albo czytanych niegdyś w kraju kierowało tu jego myślą, czy też
wpadło mu teraz właśnie dopiero w ręce jakie pismo przygodnie
traktujące o dramaturgii greckiej : — dość że zaczął on rozmy-
ślać nad kwestyą, czyby z sfery, z którój starożytni mistrzowie
wydobywali owe kreacye taki urok wywierające na całym naro-
dowym ogóle, nie dały się i w dzisiejszej jeszcze epoce wywoły-
wać postaci i powieści, równie silnie działające na wyobraźnią?
Dramat grecki mieści się cały w obrębie stosunków heroi-
cznych , więc przedhistorycżnyclT , ^bajecznych. Z t^j tylko kopalni,
przez orjca wszystkich poetów, przez Iłom era Jeszcze otwartej,
wynosili Grecy materyał do przelania go na arcydzieła sceniczne.
Świat rzeczywisty i codzienny, nawet i świat dziejowy, o ile go
dosięgała pamięć opatrzona w daty i dokumenta — była to kra-
ina, której wyobraźnia tragików starożytnych nie nawiedzała wcale.
Na tyra stałym , suchym lądzie , ubitym stopą zwyczajnych śmier-
telników, oni ani nie widzieli ani nie przypuszczali poezyi. Wy-
biegali myślą swoją tylko na otwarte i wolne morze przedbytu
historycznego, którego nie krępowały żadne więzy konwencyi ani
w mniemaniach ani w ustanowieniach...
Czyżby nasze narodowe podania , po za widokręgiem pewnych
dziejów leżące, miały być dla poety mniej wdzięczną niwą? Mia-
ły żby zamglone naszych herosów postaci , żyjące do tój pory w po-
etycznej ludu pamięci, być zdolne tylko wspomnień w piosence
gminnej ? Nie jestże to kruszec .surowy, który i dzisiaj jeszcze , i
u nas także, dałby się odlać na dzieło szczerozłotej, artystycznej
poezyi , byleby tylko jęła się tój pracy ręka prawdziwie powołana
do tego? Napróżnoż zdaje się gminowi naszemu, że słyszy i te-
raz jeszcze po lasach tętent łowca niewidzialnego i psów łajanie
po nocy; że go dochodzą z pod przezroczystych fal Gopła albo
Bałtyku dzwony pokutne miast potępionych; że się wydobywają
w pewnych dniach roku, z pod porosłych mchem odwiecznym
grii/.ów kruszwickich, jęki jak gdyby wzywające litości; że dzie-
wica . ujęta sneiu nieprzespanym — tani pod mogiłą niedaleko
Krakusowego grodu — kiedyś zbudzi się jeszcze i powróci na
ziemię , żeby zaznać , co to szczęście , co to luby . . . swojego
rodu
Skutkiem takichto rozmyślań nad znaczeniem nie zużyte-
cznionycli dotąd podań naszych raytycznych — z punktu widze-
nia pokrewieństwa takowych ze sferą tragedy i starożytnej, wpadł
poeta nasz na kierunek praktyki poetyckiej, w którym wydatni('j
niż we wszystkiem innem, miała się odsłonić oryginaUiość genial-
niej jego tantazyi. Powziął zamiar, stworzyć na tle podań rze-
czonych cały cykl dramatycznych otworów. Miał on si^* składać
z sześciu odrębnych tragedyi. Pierwszą pracą na tej drodze była
właśnie łBalladyna, dzieło rzeczywiście tego rodzaju, że mógł »i£
autor oniem Vliścte do matki wyrazić, że otwiera ono noWy kraj
poeiyctmy^ nietknięty ludzką stopą; że jest całe podobne do st«-
rój ballady^ — ułożone tak, jak gdyby gmin jo ukła-
dał, — przeciwne zupełnie prawdzie historycznej — czasem
(słowa autora) przeciwne podobieństwu do prawdy, ludzie jednak
w niem są prawdziwi i mają w sercu nasze serca . . .
Ta ludowość, widna w całym sposobie przeprowadzenia
Balladyny, nie byłto jednak cel, o któryby poecie było chodziło
jako o rzecz najgłówniejszą. Było to raczej mimowolne tylko na-
stępstwo wyłwra przedmiotu , a raczej wyboru stery, w którą
zamierzał wlać życie. Odtwarzać u nas wieki my tyczne — jestto
w ostatecznym skutku tosamo, co malować kolorami wyobraźni
gminu naszego.
Starożytnym tragikom łatwiej było radzić sobie w tój trudnej
pracy przelewania mglistych przeddziejowych wspomnień w kształty
plastyczne. Najprzód bowiem wiek, w którym żyli, nie tyle był
odsunięty od czasów, z których ów materyał czerpali. Wyznawali
tę same religią , co ich bohaterowie bajeczni ; kierowali się w ży- .
ciu temi samemi pojęciami, wierzyli w tenże wymiar sprawiedli-
wości, w tenże rodzaj opieki ze strony niebios nad światem. A
{K>tóm, leżała przed nimi otwarta księga Jlomora! W księdze
Ul
tój widziały kanon wiary i tradycyi ojczystej tak dobrze owe po-
kolenia ; które wojnę pelopóneską toczyły, jak genoracye , z łona
którycli wyszła Ilias i Odysea. Platon, wyobraziciel epoki Bajpic-
kniejszego myśli greckiej rozkwita, co cliwila się poslugaje przy-
toczeniami z tych narodowych rapsodyi , rozstrzygając niemi nie-
raz najzawilsze i najoderwańsze zagadnienia filozoficzne.
My takiego zabytku, takiego przedchrześcijańskiej Polski
zwierciadła nie posiadamy. W historycznym względzie bardzo
juaało, w obyczajowym nic nam wcale o niej nie jest wiadomo.
.Czujemy to wprawdzie wszyscy, że wyobrażenia nasze, choćby
były urobione na tle stosunków nawet najdawniejszej naszej h i-
gtoryczuej epoki, nie mogą przystawać do tych wieków za-
mierzchłych, które od czasów bolcsła^rowskich przedzieliła cała
nieskończoność różnic tak wiary jak powszechnej kultury. Uznajemy
zatem nieodzowną konieczność wyszukania sobie do tego barw i
kształtów zgoła odrębnych. Lecz skąd je wziąć ? jak je sobie uro-
bić? — w tern właśnie trudność niepokonana!
Jedyną drogą, jaka się tu nastręcza, jest chyba pójść w śla-
dy za Chodakowskim i bznkać u ludu ostatnich śladów tej cywi-
lizacyi rodzimej , która w wyższych warstwach równocześnie
z przyjęciem chrześcijaństwa ustąpiła miejsca obcej ducha ogła-
dzie. Tą drogą puścił się też tutaj Słowacki.
Wprawdzie i ten sposób nie koniecznie wiedzie do celu. Od
czasu wystąpienia właśnie wspomnianego entuzyasty dla wszy-
stkiego, co tylko gminne — mija już oto-połpwa wieku. Pomi-
mo usiłowań tak pierwszych jak późniejszych zwolenników tego
kienmku^ pomimo tak nieznużonego zbierania pieśni ludowych,
skazek, przysłowi itd. prowadzonego systematycznie przez lat do-
brze 30 po wszystkich kraju zakątacb, nie otrzymaliśmy żadne-
go promienia światła, któreby potrafiło przedrzóć zasłonę tćj kra-
iny zaczarowanej i uczynić ją widną dla oczu naszych. Co gorsza,
. trzeźwe i umiejętne badania zgromadzonych w ów sposób materya-
łów odebrały nawet w zasadzie kredyt wynikom poszukiwań
w tym zakresie podejnrowanych. Szacowna książka Berwińskiego
niepomału zachwiała wiarę w możność odszukania klucza, o któ**
142
ry chodzi , w zasobach t^j tak zrazu przeceuioDĆj spu&sizny. Tra-
dno się już po dziś dzii*ń łudzić nadzieją, żeby choć nawet
w przyszłoś! okazać się miała pomoc jaka dla badań naszych —
z t^j strony.
Mimo to wszystko, aczkolwiek więc nie d!a historyi, to dla
poezyi mają poszukiwania rzeczone wszelako wielką doniosło&ć.
Natura pieśni gminnej ma w sobie zawsze CQŚ ożywczego. Sposób,
w jaki nieuczona , tradycyjnym tylko instynktem powodująca się
wyobraźnia warstw sielskich wystawia sobie rzeczy, może być dla
artysty przydatnym już dla lego samego , że się różni od sposobu
pojmowania takowycli przez wyższe klasy. Jest w tym sposobie
ludowym zawsze jakaś cząstka rodzimych , samorodnych pierwia-
stków. Aczkolwiek wobec bezwzględnej prawdy nie można go po-
czytywać za autentyczny i nieomylny wizerunek pierwotdości
słowiańskiej , to konwencyjnie wszelako on .za takowy dość po-
wszechnie uchodzi i ma prawo zastępować go w sztuce. Historyk
z dokumentami w ręku wykaże w wyobrażeniach gminu później-
sze albo obcego pocliodzenia naleciałości. Ogół narodu, biorący
rzeczy mniej ściśle, uczuje w nich woń wieków będących dla
uczonego zagadką, i efekt poetyczny będzie więc osiągnięty.
Takimto więc instynktem świadomie czy mimowiednie, lecz
w każdym razie trafnie wiedziony Słowacki, zamierzył w obe-
cnym dramacie swoim zawrzeć obraz świata i tego „co się na
nim tak dziwnie plecie^ w duchu fantazyi gminnój. Postawił się
myślą jakby w położeniu naiwnego prostaczka, co snuje swoje
skazkę na tle popielowych stuleci nie znając wcale kronikar-
skich o tychże czasach powieści. Za punkt zarodny wziął sobie
myśl kilku ballad ^ a raczej kilku piosnek ludowych, których su-
rowy materyał w części już był wtedy przerobiony artystycznie
przez współczesnych poetów. Głównie dostarczyła mu treści zna-
na O' a, bo na całej przestrzeni kraju naszego przez lud śpie-
wy wana powiastka o dwóch córkach prostej wieśniaczki, w ró-
wnym stopniu pokochanych przez jakiegoś wielkiego pana, które
wysiano na maliny, ażeby samo szczęście rozstrzygło, która
z nich ma zostać żoną rycerza. Powiastka ta, słabiuchno przela-
143
ta, w kształty ballady przez Al. Chodikę, była wcielona jnŁ
wtedy do zasobów piśmiennej literatury. Dragióm źródłem, z któ-
rego mógł zaczerpnąć autor Balladyny niejedno, były Lilie
Mickiewicza. W Malinach Chodźki mowa tylko o zewnętrznych
zdarzemacii. W Liliach odsłania się i wewnętrzny stan daszy
owój zbrodniarki, ,»ktÓrćj nie ial było rozl>oja, ale tylko strach
kary.**
;,Ach pójdę aż do piekła,
Zniosę bicze, pochodnie:
Byleby moje zbrodnie
Wieczysta noc powlekła ! " —
Na tóm tle zewnętrznych zdarzeń i wnętrznych usposobień,
wiklących się w jeden ciąg zbrodniczo przebytego żywota, stawił
poeta i inne jeszcze figury. Ten pustelnik siwy, co zna siłę ka-
żdego ziela i leczy wszystkie słabości, a za młodu władał l)erłem
jako dziedziczny król ludu — ten dobry rycerz od stóp do głów
w zbroję zakuty, po całym świecie jeżdżący, żeby karcić wystę-
pek, a podawać rękę pokrzywdzonemu — ta matka uboga, któ-
rój się własna córka zostawszy wielką panią wyparła — ten ku-
siciel w postaci niemieckiego przybłędy — ten król dzwonkowy,
czarodziejskim sposobem przemieniony z prostego chłopa — ten
piorun z nieba, uderzający w winowajcę, którego przymusiły oko-
liczności do wydania na samego siebie wyroku... wreszcie te
nadzmysłowe, cudotwórcze, fantastyczne istoty, żyjące między lu-
dźmi i niepomału wpływające na ich postanowienia: — wszystko
to są rysy ze wszech miar odpowiednie wyobrażeniom ludu na-
szego, a nawet i żyjące z osobna w jego powieściach.
Poety dziełem — że je natchnął pełniejszóm życiem, że otwo-
rzył wnętrze ich serc, że je połączył, że z połączenia tego stwo-
rzył świat nie tylko nowy, ale zdolny w najwyższym stopniu zająć
uwagę człowieka stojącego na wysokości dzisiejszego usposobienia
warstw wykształconych. Podłożył bowiem zawikłaniu. na pozór
wymarzonemu przez dziecięcą fantazyą, ideje wiekuiście prawdziwe.
Pod osłoną stosunków, mateiialnie biorąc miejscowych i zniko-
mych, ukrył filozofemat ogólny, wynik długich ro7myślań swoich
114
imii tokiem^' sfśm i kćM Jadzkicfa , nad tjrm c^teroiwkraeem ta^^
uialnym wtosaoza ozamdleskiego :
„Wszystko się dzit^nife plecie
Na tym tu biednym świecie! '
A ktoby chciał róznraem wszystkiego dochodzić, .
r zginie, a nie będzie limiał w to ugodzić.** ' *
Ten problemat nierozwiUuny) tę niepojętą .dla rozumów na-
szych zagadkę , to godło powtórzone i przes Malczeskiego na cze-
le Maryi , pokusił się w Balladynie nasz Juliusz poddać pod ana-
lizę. Jeśli przełożymy stworr.one przezeń plastyczne kształty
poezyi, na język myślącego rozumu, wypowiemy całe przekona-
nie poety w tych kilku słowach: Ostatecznie składa się wpra-
wdzie wszystko na ćwieeie podług woli Of^atrzności. Oną jedna
ostatecznie wsżystkióm i wszystkimi kieruje. Ale opatnaiość bez-
pośrednio nie działa. Są siły, czy raczej prądy, z osobna i na}-
różniejszemi drogami i w najrozmaitszych kierunkach działające
na to w*szystko , co zowieroy przędzą życia czyjego. Błocąc wpły-
wy te poszczególnie, okaztije się, że nigdy rfę to nie. iści, ku
c^mu niŁWodzi i pr;5e i popycha moment taki osobny. Rezultat
dopiero i suma zawikłania tych wszystkich sprężyn razem : — to
jest co ostatecznie kieruje światem. W tern tei właśnie ppłąeze-
niu ich wszystkich objawia się Opatrzność —
A jakież są te poszczególne impulsa, ktoryiti podlegają
uczynki nasze?
Nasamprzód nasze własne zamiary, rachuby, słowem posta-
nowienia ludzkie.
Jeśli nie prawie zawsze, to nader często ślepy przypa-
dek, ten niewinny figlarz mieszający nam szyki.
Nie mniój znaczy tu i dem on izm, ta potęga' wy iltsza nie-
raz nad wolę i nad rozum człowieka — już to w wbisu^m. sercu
brojąca, już kusząca nas z otoczenia.
Dalej: logika zdarzeń^ nieodzowny fatalizm czy*
nów, któreśmi spełnili sami. Co tak trafnie wyraził Schiller s-^
„Das ist der Fluch der bósen That, dass sie fortzeugend Boses
niuss gcbaron.^'
i4^
NakoDiec — Wprawdzie bardzo rzadko i wyjątkowo: t^ale^
boży, ta bezpośrednia interwencya niebios, działająca, kiedy
wszystkie stopniowania pośrednictw ludzkich zawiodły...
Pospolicie w życija kładziemy przycisk wedle usposobienia
naszego to na tt\j , to na owej, ale zwykle. na jednój tylko. z po*
między pięciorga potęg , w połączenia tu wyrażonych. Człowiek
praktyczny i racyonalny, wierząc w bezwzględną prawdę przysło-
wia, ^jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz^, składa aazwyczaj
wszystko na własną wolę. ludzką. Umysł lekki lub Dpiaieryalny
wszystko odnosi do przypadku. Zabobonni w każdem zdarzę*
niu widzą utajoną władzę złego, lub wreszcie w pewnych razach
dobrego, . któreto. władze prowadzą klientów swoich prostym
go^ińcem do piekła alt)o do nieba» Fataiiści koją zmartwie-
nia domowe i publiczne rezygnacyą, i prawią że co się stało,
stać się musiało — nie^^pytając wcale q to, skąd wychodzi ten
ślepy przymus. A religianci, w mnlój wzniosłem znaczeniu tego
wyrazu, upatrują we wszystkićm &uda i wszystkiego dobrego
się <^podziewąją tylko od cudów.
Autor Balladyny przyjął wszy&lkie pięć wyobrażeń za pra*
wdziwe , a raczćj uczynił je^dópiero prawdziwemi właśnie przeto,
że żadnego z nich nie wykluczył. Pojednał je i połączył je wszy-
stkie, i ustopniował jako piętrzące się władze, na obraz i podo-
bieństwo corą^ wyższych instancyi rządzących światem...
Przeprowadzenie tego pomysłu stanowi właśnie mistrzowską
htronę dzieła leżącego przed nami. 1 tylko z tego punktu widze-
ni£ Balladyna , mimo wszystkiego eoby w ni^j wytknąć można
jako niedostatek, a rączej jako nadmiar (z tej właśnie strony
najwięcej bowiem możnaby dziełu temu zrobić zarzutów), okazuje
się rzeczywiście najgłębszą może kreacyą Słowackiego, w każdym
razie utworem godnym jfgo geniuszu.
Żeby się o tim przekonać : przejdźmy do szczegółów.
Przedewszystkióm określmy sobie chwilę dziejową, na którą
przypada zmyślenie, służące za osnowę dramatu.
Dzieje nasze zapamiętały przesilenie się czasów 9 dokonane
w skutek upadku dynastyi Popielów na rzecz Piasta i jego rodziny.
TomlŁ 19
U6
Ńa tę to. chwilę ostatnich rządów rodu popielowego, j)rzed, powo-
łaniem jeszcze Piasta do tronu, przonosi fikcyą swojg^ Słowacki.
Byłyto czasy posępne. Przekleństwo i jego skutki , jak woń zło-
wieszcza przenikająca powietrze, obejmowały kraj cały. Ostatni
z Popielów, czwarty tego imienia, dostał się do właclzy nad na-
rodem zdradą i zbrodnią. Zepchnął z tronu starszego brata, a
po ujściu tegoż z stolicy, pozostałe po nim sieroty okrutnie zgła-
dzi! ze świata. Od iego czasu minęło lat 20. Dawniejszy książę
już zapomniany przez wszystkich, pędzi życie w głębokich lasach
jako pustelnik. Nikomu nie wiadomo , kto się ukrywa w osobie
tego pustelnika, ale chatka jego często bywa nawiedzana przez
ludzi potrzebujących dobrój rady czy to w chorobie, czy innój
jakićj przygodzie. Od czasu objęcia rządów przez nowego monar-
chę , zlewają się na Polskę w;szelkie nieszczęścia. Popiel IV pa-
nuje po tyrańsku. Co gorsza, dawniejszy książę usuwając się na
wygnanie, potrafił unieść z sobą koronę królewską. Była to ko-
rona cudowna, od czasów Lecha z błogosławieństwem noszona
przez wszystkie pokolenia dziedziczących rządy nad Polską. Przy-
wiązał do jój dziejów poeta myt, zaczerpnięty zwłasn(5j fantazyi,
niepospolitój piękności poetycznój^ myt sięgający jeszcze oddaleń-
szój przeszłości, bo aż kołyski Chrystusa... Skutkiem nadzwy-
czajnych kolei, jakie klejnot rzeczony kiedyś przechodził, miał
on władzę cudowną.
„Korona Lecha sławną niegdyś była!
W niśj szczęście ludu, w niój krainy siła
Cudem zamknięta". . .
Korona fałszywa i podrobiona, której przywłaszczycie! uży-
wał, nie miała żadnój mocy, a przekleństwo nań rzucone pr7.ez
ojca dzieciąt zamordowanych działało.
Nie tylko przeto nękały naród pomory, głód, szarańcza i
nieznane nigdy dawniej okrucieństwo panującego, ale zepsucie do-
stało się i do serc ludzkich. Ludzie w całem królestwie stawali
się coraz gorsi . . .
Na tóm tle poczyna się akcya dramatu. —
147
W przedmowie powiada autor, że jego tragedya^ że jego
Balladyna ^^ wychodzi na świat z aryostycznym uśmiechem na
twarzy, urągając się z porządku i z ładu, jakim się
wszystko dzieje na świecie.'' Wyrażenie to ściąga się
głównie do aktu pierwszego, w którym zamiary ludzkie i ironia
ślepego przypadku dziwnie się z sobą krzyżują.
Oto s^oi^ grzęd nami młody, dorodny i dzielny rycerz , pan
warownego zamku i licznych do kola włości. Zaniyśla poszukać
sobie żony. Chciałby uczynić wybór jak najszczęśliwszy. Nie za-
ślepia go ani żądza wielkości ani ponęta bogactw. Nie uwodzi się
nawet samymi powabami urody. Pragnie znaleść dziewicę
^ Białą, jak w ręku anielskiego, stróża
Kwiat lilijowy: niech jój słowik śpiewny
Zazdrości głosu, a synogarlica
Wiernością zrówna. Gdzie taka dziewica?''
Nie ufając własnym zabiegom, ogląda się za pewniejszym
sposobem ustalenia swojego szczęścia. Udaje się do pustelnika, o
którym słyszał, że mu nikt nie zrówna rozumem, i prosi go,
ażeby mu albo wskazał taką dziewczynę, albo przynajmniej po-
wiedział, co czynić, żeby ją znaleść. Obydwaj wspólnie układają,
co im się widzi najlepsze. Stanęło na tóm , że nie ma Kirkor
szukać sobie kochanki ani pod złocistymi dachami królów, ani
nawet w pańskich pałacach. Po za tymi wysokimi progami, mó-
wi Popiel trzeci, owym pustelnikiem będący, rzadko kiedy prze-
mieszkuje to, czego Kirkor pragnie.
„Tylu ludzi biegło
Z pierścionkiem ślubnym za marą wielkości ,
A prawie wszyscy wzięli kość niezgody.
Zamiast straconej z żebra swego kości.*'
Więc ty postąp sobie inaczej. Niech cię złocista kareta wie-
zie do jakiej niskiej lepianki. Szukaj prostoty, a resztę zostaw
losowi.
„Ani się wahaj, weź pannę ubogą,
Źeń się z prostotą, i niechaj ci błogo
148
I lepiej będzie, niżbyi miał z królewną.
Do biednej chaty idź synn na pewno!
Niechaj ci pierwsza jaskółka pokaże ,
Pod jaką belką gniazdo ulepiła.
Gdzie okienkami błysną dziewic twarze^
A dach słomiany —
tam czeka na cię żona karna, miła, niewinna^...
Jak widzimy, rozum ludzki uczynił tedy w sprawie tej wszy-
stko, co tylko zrobić mógł, ażeby się nie pomylić. Postanowienie
Kirkora zapadło z zachowaniem wszelkich ost^ożnoici — odwołał
się do doświadczenia — kierują nim chęci najlepsze: — i do
czegóż go to doprowadziło? — Oto przypadkiem wywraca
się i łamie powóz jego na jakimś mostku. Niedaleko tego mostka
jest sioło, a w niem oczywiście różne ubogich ludzi chatki pod
strzechą ; ale przypadek chciał , żeby Kirkor szukający noclegu
zajechał do tej właśnie między niemi , w którój mieszkała matka
Balladyny i Aliny. Trzeba byJo znowu szczególnego przypadku,
że się uaszemu rycerzowi oba dziewczęta porówno sfodobały
Przypadkiem, ni stąd ni zowąd, przyszło starej wdowie do
głowy, żeby wybór, która z jej córek ma zostać jego małżonką,
zrobić zależnym znowu od. przypadku , t. j. od zbierania, owych
malin, na które wysłano obie dziewczyny... Postanowienie
więc Kirkora i pustelnika w to godziło, żeby się wyrzćc wszel-
kich świetności i mieć za to poczciwą, choć biedną żonę. A śle-
py, bezmyślny, psotny przypadek podsunął mu . . . Balladynę !
Ale poecie naszemu nie wystarczało, okazać ironią tego nie-
winnego psotnika w samych tylko tejże ironii objawach.
Chciał on go okazać i w widomych jego kształtach. Cho-
dziło o nadanie ciała temu abstrakcyjnemu słowu: przypadek...
W tymto celu wprowadziła on tu w sam środek rzeczywistych
działań ludzkich, świat fantastyczny. Współdziałanie świata cza-
rodziejskiego pierwotna wyobraźnia ludowa wszędzie przypuszcza.
Moment ten zatem wziął autor Balladyny, jak wszystko w tym
dramacie, od ludu. Ale wycisnął na nim swój stempel. Podłożył
mu, wprawdzie w fantastyczny sposób, znaczenie, które może
149
być zrozamiałóm i dla dzisiejszej reflexyi; Goplana, Skierka,
Chochlik i cały ten świat — lekki, jak bańka mydlana,' powiewny
jak' fiid ajern, znikoiny jat barwy' fyczy, krzySujący czasem szko-
dliwie aczynki ludzkie , a w grancie dobroduszny i nigdy ze złym
zamiarem — to tylko więc poetyczne , po aryostowsku pomyślane
uosobienie przypadku/
*llozamie się samo przez. się, że w pomyśle tak eterycznie
powiewnym, jak cały ten dział obecnego dramatu, nie można
spodziewać się , żeby każde poszczególne w nim dowo, każdy .rys,
każdy że tak powiem puls rozigranej imaginacyi autora wytrzy-
mywał rozbiór rozkładającej krytyki. Niepodobna zagadywać ka-
żdego tutaj szczegółu: a na co ty tutaj? a co ty znaczysz?..
Pedanterya przesadna psuje wszystko w razach podobnych. Szty-
wnej i na szczudłach samych tylko rozsądkowych pojęć kroczącój
allegoryi Słowacki dawać tu nie zamierzył. Dobrą połowę ruchu
w tem falowaniu złudnój fantazraagpryi zdać trzeba, na karb bu-
jań fantazyi, która się nie poczuwa do ścisłego rachunku z tego,
co czyni. Lecz weźmy tę fantastyczność współdziałającą w na-
szym dramacie w całym onej ogóle : a przyznamy, że tylko w ta-
ki sposób można jźj znaczenie wykładać.
^ Cała postać Goplany, wszystko co tylko ona czyni, wszy-
stko czego nawet sama"^ doznaje : to tylko zmysłowe uwidomienie
przypadka. Istotii ta napowietrzna, uwiana z zorzy 1 woni, lek-
ka jak chmurka płynąca niebem — ' poetyczna do przesady, po-
czciwa o.d stóp do głowy, cały świat duchów i daszków mająca na
rozkazy, słowiki ucząca piosnek, jaskółki z wiosną zbudzająca
z topieli, zaścielająca niw7 tęczami kwiatów;., taką istota
rozmiłowuje się w prozaicznym pijaku, w rumianym, głupkowa-
tym i sprośnym Grabcu ! Nie jestżeto prawdziwa ironia losu ?
Oto ją i^dzifny wychodzącą za piórwszym wiosny pot^iowem
z pod toni Gopła, na dnie którego spędziła zimę. Nie marzy o
niczóm, tylko o piękności człowieka, który tój zimy w jeziorze
owem się topił. Niewymownie tęskni do niego. Pragnie co rychlój
ujrzeć go znowu i być od niego kochaną, tak jak go sama ko-
cha. Goplana nie wie ^ kto jej kochanek ? Nie zna go jeszcze.
150
Nie była zdolna obją(S. wzrokiem należycie cal&j jego postaci , kie-
dy był zanurzony w przerębli. Trwało to krótko — zresztą była
to pora martwćj niemocy i jakby skamieniałej sennoik^i, której
Goplana przez ciąg zimy podlega wraz z całą przyrodą poddaną
pod jój rozkazy jako królowej jednego z działów natury. Był to
więc dla niój stan snu i jawy na poły. K,ochankiem Goplany
będzie zatem każdy człowiek , który pierwszy zajdzie jej teraz
difogę ... I oto przyszedł był na to miejsce młody pasterz , figura
lywcem wykrojona z jakiej sycylijskiej*8ielariki ; " sentymeritalny,
westchnieniami tylko żyjący Filon. Nienasycony w tęsknocie,
cały zatopiony w łzawych dumaniach, wędruje on przez świat
cały i szuka wymarzonej kochanki. Ale ideał jego pozostaje ^uie-
znalezionym, jak się wyraża, obrazem** w sercu tylko jego żyją-
cym. Ani żniwiarki) ani naw^ królewny nie potrafiły poetycznej
jego dusz}fc natchnąć zachwytem. Mie ma dla niego szczęścia na
ziemi. Chyba tajemnicze łono wód wy^a kiedy taką istotę, jakiej
on szuka. Chyba mgły powiewne zrodzą dla niego kochankę. Do
mgieł takich stosując to co extatycznie maluje, powiada FUon:
„Nieraz poglądałem
Na białe płótna, łąk jasną zielenią
Słońcu podane , rojąc serca szałem
Że z bieli płócien, jako t morskiej piany
Alabastrowa miło&ci bogini
Wyjdzie na słońce**. . .
Otóż nakouiec wyszło w samćj rzeczy z głębi Gopła coś bar-
dzo podobnego do tej „alabastrowej bogini.** Goplana — to stwo-
rzona dla Filona kochanka! Filon — to wymarzony kochanek
dla niej. 1 cóż? czy się pokochali wzajemnie? Czy się znaleźli? —
Bynajmniój ! Jedna chwila popsuła wszystko. Filon wprawdzie
przechodził przez owo miejsce, ale niestety przyszedł na nio za
wcześnie i — przeszedł. Zaledwie odszedł, wynikła z wód fanta-
styczna królowa Gopła. I spotyka na swojej drodze — kogo na-
samprzód ? Spotyka gburowatego parobka , który j^j niilość odpy-
cłia ! Ona mu mu szepce o czystości dziewiczej , o malinach i
ISI
poziomkach, które będzie dla niogo rwała, o rozłogach łąk i ga**
jów, które wieczorem wspóhiie nawiedzać mają.
M Będziemy błądzili,,
Kiedy księżyc przyświeca, kiedy słowik kwili,
Nad falą szklistych jezior, pod wielkim modrzewiem
Będziemy razem marzyć przy księżycu . . .
A Grabiec ani rozumie tego wszystkiego 1 Nazywa Goplanę
rybą, gaTaretą, szklaną zmorą, koczkodanem . . . a jej poetyczne
expektoraćye^dpłaca , cliwaląc sobie karczmę i gorzałkę , dziewuchy
wiejskie przy sianóżęcm itp. Nie jestże to wszystko prawdziwą
igraszką losu , którą tak powszechnie uwa)»my za synonim z przy-
padkowością? Nawet ów nieodłączny od wyobrażenia przypadku
przymiot, ślepotę, widocznie chciał poeta przedmiotowo^Wy-
stawió w roli Goplany, kiedy jej każe do osmolonego, „w czer-
wonej umazganego rudzieT^ same sprosności gadającego pijaka,
mówić takie słowa, jak ^piękny młodzieńcze!*' — „słowa
jego wonne przynosi wiatr wfosenny do mojego ucha**, —
„Niech zorza różana
Pierwsze mu blaski na oblicze rzuci;
Lecz niech się zorza na poły zasmuci
I płaczem rosy słońce .tak przesłoni ,
Aby łagodne, powiek nie raziło"* itd.
Kontrasty te sprawiają wrażenia śmiószne; ale z «punkta
widzenia saroój tylko humorystyki nie mogłyby być dostatecznie
wytłómaczone.
Podobnie uwidomieniem zrządzeń samej tylko przypadkowo-
ści nazwać należy całą tę interwencyą, jakiój się Goplana wzglę-
dem działań ludzkich dopuszcza, Grabiec nie chce przychodzić
wieczorem do Goplany, gdyż właśnie wieczorami czeka na niego
za borem Balladyna, z którą on ma znajomość. Ażeby go skłonić
ku sobie, widzi się Goplana w konieczności usunąć stąd owę
dziewczynę. Usunięcie to nie może być ze szkodą dla Balladyny,
bo Goplana jest dobra , szkodzić nikomu nie chce. Lecz można
ją z tych stron oddalić w jaki inny sposób, bez szkody dla niój.
Oto wła&nie szuka Rirkor dziewic po ciecie , co mieszkają w ut)0*
gicb chatkach. Ntecliże^ zajedzie do chaty Balladyny! niech ona
właśnie zostanie wielką panią ... Na rozkaz krófowej swojej, spra-
wia to Skierka, że się załaiuaje ów mostek pod powozem Kir-
kora! Ale Kirkor mógłby i 2 tego jeszcze miejsca do niejednej
innej lepianki trafić. Skierka go tedy wiedzie echem napowietrznej
muzyki, właćnie do mieszkania matki dw^óch dziewczyn, które
mu pani jego wskazała. Skutkiem okoliczności, że Skierka nie
zrozumiał dokładnie danego sobie rozkazu, zlewa on czary miło-
sne zamiast na jedne, na obie siostry. Tak więc jego to sprawa,
że pokochał nasz rycerz i Balladynę 1 Alinę porówno. Z tego
wynika nowa trudność, nowa zawiłość. Z obiema niepodobna - się
żenić, trzeba koniecznie wybrać sobie jedne tylko, -r a jak to
zrobić, kiedy obie krasawice porówno nęcą ku sobie? Myśl wy-
słania córek na malinowe wyścigi wychodzi znowu od Skier-
ki. Uosobienie przypadku szepnęło starej wdowie do ucha,
I żeby rzecz zdać na przypadek: i tak cały ruch akcyi, w zakre-
sie piórwszego aktu, kierowany jest, Jak widzimy, przeważnie tą
właśnie sprężyną przypadkowości, przyodzianej w kształty fanta-
stycznego świata.
I Upatrując takie znaczenie w fantastycznych, ustępach Balla-
I dyny, wiem o tóm, że inni inaczój je sobie tłómaczą. Według
ich zdania powodował «się tu poeta chęcią uzupełnienia cha-
rakteru epoki , na tle którój sprawa się dzieje, przez doło-
I lenie do osnowy dramatu, i tego czarodziejskiego wątku, tak
integralnie należącego do tkanki wszystkiego, co tylko sobie o
tych czasach snuje wyobraźnia lidu naszego. Oprócz tego miało
' i o to chodzić tu Słowackiemu, ażeby cudownością złago-
dzić okropność właściwej akcyi. Na akcyą tę, według
1 zdania dawniejszych recenzentów , istoty fantastyczne wewnętrzne-
go wpływu w tóm dziele bynajmniej nie wywierają; gdyż co tyl-
ko się w nióm dzieje, dzieje się z czysto ludzkich pobudek; a
^ moment czarodziejski wszystko to tylko jakby dla ozdoby samój
owiewa . . .
Obydwa te powody nie zdają mi się tu wcale wystarczające.
A twierdzenie, jakoby między fantastycznym a ludzkim światem
15.1
w tym dramacie nie miało być żadnego przyczynowego związktL,
wydaje mi się wręcz mylnóm. W początkowej części Balladyny
ze sfery tej wychodzą włainie najważniejsze powody. W dalszych
dopićro częściach moment ten cofnięty zostaje w głąb obraza i
zastępują go inne sprężyny działania. A nawet i tam jeszcze dzia-
ła niekiedy przypadek (np. w scenie czwartćj aktu Illgo, ^dzie
za sprawą czarodziejskich tych istot dostaje się zaginiona korona
królewska na głowę Grabca). W ogóle w pierwszym akcie daje
iwiat fantastyczny impulsa prawie do całego nawiązania wyda-
rzeń. Jest on ta jakby tym wietrzykiem albo ptaszkiem maleń-
kim na najwyższym wierzchołku góry, co niechcący porusza ku-
leczkę śniegu, mającą się niezadługo przemienić w lawinę zni-
szczenia i okropności. Zbrodnie dramatu niniejszego rodzą się
wprawdzie z innych zasobów i urastają w monstrualności własną
siłą, jako i lawina toczy się z góry własnym ciężarem. Ale jak
nie byłoby lawiny, gdyby coś nie było stworzyło piórwszego onój
zawiązku , tak i Balladyna nie byłaby przyszła w pokuszenie za-
bicia siostry, a w następstwie dalszóm popełnienia i innych wy-
stępków, gdyby sam przypadek nie był jśj do tego dał sposobno-
ści i zewnętrznej potrzeby.
Co większa, utrzymuję; że nie chdeć związku rzeca^negg
widzieć w budowie Balladyny, jestto odmawiać jój wszelkich* za-
let artystycznego przyprowadzenia! Mamy tu przed sobą jakby
dwie wstęgi, dwie melodye równocześnie płynące. Historya Balla-
dyny i tych którzy ją otaczają, to jedno. Romans Goplany
zTjrrabcem — to drugie. Przypuszczać bytność tych dwóch zawikłań
w* sztuce — bez wzajemnego 'oplatania się jednego wątku w drur
gi — byłoby to odmawiać dziełu temu jednolitości, bez którój
nie ma ani piękności ani nawet logiki. Według naszego zaś wy-
kładu, cała rola Goplany nie tylko spływa z główną osnową
dramatu, lecz owszem stanowi jedno z wewnętrznych własnych
jój włókien.
Nastręcza się tu samo przez się porównanie Słowackiego
z Szekspirem , który w jednym z utworów swoich w bardzo podobny
sposób sceny ludzkich działań przeplata zajściami mającemi miejsce
pomiędzy istotami nadzmyslowenii. Ani wątpić o tem nie można,
Tom u. 20
154
ie „Sen Nocy Letniój" był w tym piędzie dla Słowackie-
go wzorem ^ a jeżeli wreszcie nie wzorem^ to skazówką i matę-
ryałem przydatnych dla poety spostrzeżeń.
Pod jednym tylko względem zacliodzi zupełne podobieństwo
między Balladyną a rzeczoną angielskiego wieszcza komedyą. Ja-
ko tam , tak i w Śnie Nocy Letniej faijtastyczne istoty wpływają
na sprawy ludzkie w sposób istotny. U Szekspira okazuje się to
nawet o wiele, oczywiściej , aniżeli u Słowackiego. Role ludzi
tćj komedyi są w ogóle tylko podrzędną i akcesoryalną jej czę-
icią. Postępowanie tychże tak dalece jest kierowane wolą tój nie-
widzialnej dla nich czarodziejskićj machiny, że czynią co ta wola
im każe, nie tylko w obrębie owój nocy, przez którą się ta cala
fantazmagorya jak sen jaki przesuwa, ale nawet sięgają nastę-
pstwa wpływu tego czarodziejski^o i po za granice rzeczonej no-
cy. Doprowadzają bowiem do zdarzenia, trwać mającego na za-
wsze^ do któregoby nigdy nie było przyszło, gdyby się nie był
wmięszid ten ńwiat elfów wzawikłanie ludzi pomiędzy sobą. (Dy-
mitr odzyskuje dawną swą skłonność ku odepchniętej Helenie,
w skutek czego przychodzi do ich pobrania się).
Natomiast nie ma żadnego podobieństwa między obydwiema
sztukami co do rodzaju i oo do wagi takowych. Sen Nocy Łetniój
może sobie uchodzić za arcydzieło, jako utwór mistrza , który czego
się tylko dotknął, wycisnął na tókn znamiona swego geniuszu. Ale
nie zamierzał on w tym razie nic innego, jak napisać krotofilę i
fraszeczkę lekką jak puch, bez uroszczeń do znaczenia sztuki
z głębszą i na seryo intencyą. Zamiar Słowackiego, podłożony nawet
fantastyczno]* części Balladyny, okazuje się nieskończenie więcej
poważnym. Rezultat ostateczny współdziałania jego Groplany przy-
czynia się do tragicznego obrotu zdarzeń , pomimo że pozorna po-
stać i jój samój i Otaczających ją istot bez porównania rzucona
jest poetyczniój, powiewniej i idealniej, niż szekspirowska Ty ta-
nia aibo 01)eron i służebne ich elfy.
Jeżeli tedy pomysł ten przejęty był z Szekspira, to wyna-
grodził nasz poeta tę poniekąd nieoryginalność pomysłu zupełnie
nowóm i głębszóm jego przeprowadzeniem. —
156
-* Dalsze części Balladyny l>ez porównania są prostsze; nie
ma tedy potrzeby zastana^^iaó się już tak szczegółowo nad wszy-
stkiem.
dowiedziałem już wyżej, że zamiarem było poety, przepro-
wadzić genezę zbrodni. Jej zaród , jej piórwszy objaw, jej rozwiel-
móżenle się w zakresie całej woli człowieka, j^j następstwa nie-
uniknione , jój wygórowanie nad całóm otoczeniem stosunków przy
niepodobieństwie zatrzymania nad nimi władzy, jej wreszcie obró-
cenie się w nicośó, zniesienie siebie przez siebie sarnę: — oto
w krótkich słowach streszczenie całej osnowy tragedyi , którą ma-
my przed sobą.
Przedstawicielką tej akcyi ujemnej jest przedewszystkióm
Ballaffyna. Charakter czarny, demoniczny, ale włożony w natura
wyższą , niż zwyczajny poziom ludzi w jej położeniu. Czu6 to
przez całą tragedyą , że istota ta ^odną była lepszego losu. Stara
jej matka, która instynktowo czując tę wyższość, przenosi ją
we wszystkiem nad młodszą córkę, wręcz wypowiada:
„Wszak ona piórwsza w kościele, i wszędzie
Piórwsza — - z organem piosenkę zaczyna**...
A i Balladyna sama, przy końcu swego zawodu, rzuca po-
dobne o sobie zdanie:
„Ja o sławę .
Nie dbam, a wyższa teraz nad sąd ludu
Będę, czem dawno byłabym, zrodzona
Pod inną gwiazdą**...
Pod złą więc gwiazdą urodziła się Balladyna i wzrosła!
Astrologicznie tego poeta oczywiście rozumieć nie mógł. Chciał
on tylko wyrazić, że zewnętrzne okoliczności od pierwszego dzie-
ciństwa, i coś wichrzącego w niój samój na spodzie własnego
serca, zwichnęły i rozstroiły tę skądinąd kolosalną naturę. Psuła
ją ślepą swoją miłością niemądra matka. Zarody de mon izmu
w niej samej przyszły jój od pierwszój chwili istnienia — może
w skutek ciężącój nad wszystkimi w narodzie naówczas klątwy —
i rosły bujnie razem z ciałem urodziwóro , razem z siłami jej nie-
pospolitego skądinąd ducha.
156
Na poozątka zawodu objawia się - w Balladynie ten zaród
złego przez pomniejsze jeszcze przywary. Egoizm i zarozumiałość
— lekceważenie matki — zawiść i prawie wzgarda w stosunku
do siostry — brak miłości ku ludziom , nadający całemu j^j za-
chowaniu co4 szorstkiego i opryskliwego w obejściu — swywolne
miłostki z Grabcem po za plecami matki, w których ite wnosić
moina, dość jui daleko zabrnęła — chęć wyjścia z biednego sta-
nu, posunięta do namiętności — kiedy trzeba, obłuda i serde-
czność udana, np, w stosunku do Ktrkora: — to są kolory, któ-
rymi odmalowano bohaterkę tragedyi już w expozycyi.
Goplana słysząc od Grabca, że on tą dziewczyną zajęty,
wręcz wypowiada , że Balladyna „złe ma serce^. Grabiec tego
nie przyznaje. Podobnie nie przenika tego jeszcze i matka, z za-
ślepieniem rozmiłowana w swój córce starszej. Ludziom zwykle
instynkt nie mówi tego, co czują nawet niższe twory w naturze.
Iści się to i w tym razie. Kiedy Alina wyjdzie z chatki, to ja-
skółki domowe okrążają ją jak wiankiem, i świegotaniem radosnem
już z oddalenia zapowiadają jej powrót: a przed Balladyną lśnią-
ca jaskółka „kryje się pod słomą i cicho siedzi"...
Przypadkowa sposobność, o którój mówiliśmy już tyle na
poprzedzających kartach , stawia Balladynę znienacka na rozdrożu
strasznej pokusy. Maluje się przed jej oczyma widok wielkiego
szczęścia. Osięgnie je, osięgnie je natychmiast, będzie je miała
tylko dla siebie i tylko sobie je zawdzięczając, jeżeli zostawi
wolne ręce i pełną władzę demonizmowi, który nurtuje w jej
sercu. Zachowa ręce czyste od zbrodni, jeżeli zniesie, że się to
szczęście dostanie siostrze ... W tej chwili strasznego boju ze
sobą samą, nie odgrywa u Balladyny żadnej roli ani miłość,
ani nawet chęć wyjścia na wielką panią. Balladyna nie czuje te-
go, co młodsza siostra. Balladyna nie mogłaby powtórzyć za Aliną :
^Bo widzisz siostro, że ten malin dzbanek
To moje szczęście, mój mąż, mój kochanek,
Moje sny złote i mój ślubny wianek
I wszystko moje. — Ja kocham Kirkora!
Ach! nie dla tego, że Kirkor bogaty.
157
Że wielki rycerz, pan możnego dwora,
Że ma karetę złotą, złote szaty"". ..
Balladyna jeszcze wczoraj kocliała Grabca, a teraz jest go*
towa p6rzuci<5 go dla drogiego tylko przeto, że ten drugi ^cbo-
dziw złocie i ma miecz jasny i służebnych krocie. '^ Balladyna
wyjdzie z tej sfery poziomej, wktórój się urodziła, i wtedy, kie-
dy Kirkor nie ją same, ale Alinę poślubi. Bo słusznie zagaduje
ją siostra:
^Bo widzisz rybko, są inni rycerze!
Jak będę panią, to ci znajdę męża^. ..
A więR nie oneto znajdujące przystęp i do serc słabszych
uczucia powodują Balladyną do wyboru drogi, którą się puszcza.
Nie- miłość to ją uwodzi, nie żądza to pozioma i pospolita, żeby
tylko wydobyć się z barłogu, wiedzie ją na pochyłość występku.
Najdemoniczniejsza ze wszystkich namiętności — zawiść i duma —
to jest sprężyna, która wyrzuca z jój ust owe słowa pełne gnie-
wu i szału, wymówione do Aliny już znożein zabójczym w ręku:
„Ty będziesz panią? ty? ty!**...
Ale prócz zawistnej dumy była tu i inna jeszcze sprężyna
w ruchu. Deroonizm jest w stosunku swoim do człowieka dwoja-
ki : w jego własnem wnętrzu — i na około niego. Ten drugi , że
tak powiem: z zewnątrz działający demonizm, czynny jest za
pośrednictwem złych ludzi , którzy nas otaczają. Jakoż jest i to
zużytkowane w tej sztuce, a mianowicie mamy przeprowadzenie
tego momentu w Kostrynie.' Lecz ze stanowiska ludowej wyo-
braźni rzecz biorąc (a trzeba brać niejedno w Balladynie konie-
cznie i z tego stanowiska) , wywiera działanie swoje demoniczna
potęga także i bezpośrednio: przez niewidome, właściwe swoje
narzędzia, w bezpośredniem tychże ze światem ludzkim zetknięciu.
Pustelnik, zamieszkujący tesame puszcze, które były sceną
katastrofy wydarzonej między dwiema siostrami, napomyka przy-
godnie, w jednój z późniejszych sytuacyi, że miejsce to nawie-
dzają złe duchy.
158
— ^W lesie są szatany.
Ja znam się z nimi: nieraz mi do celi
W okna stukając —
Otóż zdaje mi się, że było zamiarem poety dać widzieć akt
zamordowania Aliny z takiej strony widzowi, iżby temoż ani to
było wątpliwem, że w tćj sprawie nie sama tylko działała złość
Balladyny: że w niój miało swą cząstkę i piekło w dosłownym
sensie/) Powtarzam raz jeszcze, że chodziło o przeprowadzenie
tego ustępu w duchu ludowych wyobrażeń!,.
Tu zagadnąć by mię można: jeżeli taki tu był zamiar poe-
ty, to dlaczegóż Pustelnik, dlaczego wreszcie Alrn|i nie podle-
gają ten^u szatańskiemu wpływowi, skoro się znajdują w tómże
miejscu, gdzie rzeczonemu opętaniu Balladyna uległa?
Nie ma w tej pozomój sprzeczności żadnej niekonsekwen-
cyi! Na pokuszenie wystawione są z prawdziwym niebezpieczeń-
stwem tylko natury do tego usposobione. Jak w fizycznym świe-
cie ton wydobyty z jednego ciała, wywołuje oddźwięk przez sam
fakt swojego brzmienia, tylko z tych ciał okolicznych, które
*) Balladyna 0zakaj%ca malin po lesie, okazuje się jak gdyby
w obłąkaniu. Widzi, czego drugie oczy nie widzą; a nie widzi tego,
co jest. Nie ma w owdj chwili w nidj. jeszcze myśli zabicia siostry.
Ta myśl rodzi się w niej dopićro późnićj — w ciąga rozmowy z Aliną.
(^GMybym cię siostro zabiła?**...) Jest ona tam jeszcze sama, bez
skadnego złego zamiiara , a jednak już rozumieć siebie nie może . . .
' ,» Jak mało malin ,ajakio czerwone!
By krew,.. Jak mało! — W którą pójdę stronę?
Nie wiem... A niebo jakie zapalone —
Jak krew! — Czemu ty słońce wschodzisz krwawo?
Noc wolę ciemną niż taki poranek;
Gdzie moja siostra? Musiała na prawo
Pójść i napełnid malinami dzbanek ;
A ja wśród jagód chodzę obłąkana
Jakąś rozpaczą i łzy gubię w rosic.^ itd.
Po dokonaniu już zbrodni , piórwszc słowa Balladyny są jakby
człowieka, który się budzi ze snu:
^Co moje ręce zrobiły? — 01—*
„Któż zab^'a za malin dzbanek siostrę? t^ itd.
159
zdolne gą zajęknąó takimże tonem : tak i w dnchowydi sferach
przewadze demonizmu poddane bywają tylko natury, noszące za-
ród jego i w wlasnóm serca ...
Wybornie rzecz tasama jest przepro\^adzona i w szekspiro-
wskim Makbecie. Wszakże z czarownicami na ustronnym pustko-
wiu spotyka się tam nie tylko Makbet, ale i Banko. Jednemu i
drugiemu te kuszące istoty oznajmiają wielkoi(S w przyszłości.
Jednego i drugiego starają się zludnemi obietnicami wciągnąć
w to zaczarowane koło występku, z którego nie ma wyjścia.
Go większa: i Makbet i Banko daje ucho, i wiarę nawet, cza-
rodziejskim tym przepowiedniom. Obaj całą myślą grzęzną w tym
widoku wyniesienia , jakie ich rzekomo czeka ... A jednak —
tylko sam Makbet staje się w skutek tego zbrodniarzem. Natura
Bianka stawia go po za praktyczną doniosłością władzy, która
tamtego nieuchronnie pod moc swoje . zagarnia .. .
Wróćmy do naszej tragcdyi. — Zbrodnia zostaje więc doko-
nana — Balladyna zabiła siostrę. Ten czyn daje jój w ręce
wszystko, czego pragnęła. Opuszcza wioskę jako żona rycerza; za-
mienia chatę na pyszny zamek. Postanawia sobie... zapomnieć o
wszystkióm co się stało, i nie dbać o nic. — ^Na niebie jest Bóg.
Zapomnę, że jest. Będę żyła, jakby nie było Boga**...
...„Więc mam już wszystko — wszystko. — Teraz trzeba
Używać — pańskich uczyć się uśmiechów
I być jak ludzie , którym spadło z nieba
Ogromne szczęście. — Wszakże tyle ludzi
Większych się nad mój dopuściło grzechów,
I żyją**. . .
To są znowu — postanowienia ludzkie. W tym kierunku so-
bie Balladyna swoje przyszłość wytyka.
A cóż na to potęgi, kierujące życiem człowieka?
— Powstaje właśnie z pomiędzy nich najstraszniejsza, naj-
więcej nieuchronna: Fatalizm. Nie ten ślepy i nierozumny fata-
lizm , jak go sobie w postaci Przeznaczenia wyobrażali poganie.
160
albo jak iaik wierzy w niego islainizm. Fatalizm przez Słowa-*
ckiego użyty za dźwtgaią zawikłania -— jestto ta wewnętrzna i
przedmiotowa logika czynów z naszej własoój woli wynikłych,
którój rozkazom wolność nasza odtąd — mimo żalu , mimo
wstrętu, mimo oporu przeciw tćj sile coraz wyżój nam po nad
głowę rosnącój — z konieczności poddać się musi. Wobec tój
władzy, tćj potęgi samych stosunków — świat ludzki rzeczywiście
nie więcćj znaczy, jak w starożytności wolność pojedynczych
śmiertelnych, porównana z niecofnioną w wyrokach swoich
Ananką.
Jeżeli w akcie pićrwszym tragedyi główne pole działanii^-
przydzielił autor przypadkowości krzyżującój zamysły ludz-
kie; a w drugim akcie stawił na pićrwszym planie demonizm:
to począwszy od trzeciego najważniejszą sprężyną akcyi staje
się właśnie ta fatalność zbrodni, płodzącój z siebie coraz
nowe występki. Nie przestają być czynnemi i tamte dźwignie,
ale działają odtąd już tylko pomocniczo.
Niewidzialna ręka zbrodni prowadzi Balladynę dalój, mówiąc
do nićj jój własnym głosem, głosem sumienia...
— ^ Wiatr goni za mną i o siostrę pyta.
Krzyczy: zabita — zabita — zabita I
Drzewa wołają : gdzie jest siostra twoja ?
Chciałam krew obmyć: — z błękitnego zdroja
Patrzała twarz jój blada i milcząca''...
Takie są uczucia Balladyny, bezpośrednio po dokonaniu czy-
nu. Nie przestaje ścigać ją sumienie i na zamku Kirkora.
. . . ^Rankiem głos sumienia nudzi —
Nad wieczorami dręczy i przeraża ,
A nocą ze snu okropnego budzi . . .
O I gdyby nie tol". ..
Fantazya ludu lubi temu wszystkiemu, co się kryje na spo-
dzie serca , dawąi^ i wyraz zewnętrzny. Na czole Balladyny pozo*
stała od owój chwili okropnej w lesie', plama krwawa, którój
zmyć w żaden sposób nie można. Balladyna zadnia ją na j:azie
161
obwiązką^ którą jak przed Kirkorem powiada, czoło swoje pai^*
aibniifa z powoda jakiegoi ilubu. Ale to fortel -- tylko do cza-
sa skuteczny! Mąż domaga się koniecznie, żeby ta wstęga była
jul zdjęta z białej jćj skroni , kiedy on wróci z wyprawy, którą po-
dejmuje zaraz nazajutrz po ilubie, nie chcąc żonie wyjawić, jaki
powód tego wyjazdu. Balladyna podejrzywa, że on jedzie szukać
Aliny, którój ciało zostało w lesie. Z swojój strony i matka,
przy córce mieszkająca w Kirkorowym pałacu, dręczy Balladyaę
ciągłemi pytaniami, co to za plama czerwona?.. Ten wyjazd ta-
jemniczy męża, te zagadywania matki, to nal^liwe żądanie, że-
by zrzucić z czoła przepaskę — wszystko to niepokoi zbrodoiar-
kę. Trzet)a koniecznie co6 wymyślić, żeby się pozbyć spojrzeii
matki; żeby przed mężem — jeśliby t^ była potrzeba, zna-
leźć jaką4 obronę ... w trzeci^ osobie.
Nastręcza się kusiciel, pochlel)ca, kłamca, szatan wcielo-
ny— w Apostaci niemieckiego przywłokL Ku czemu Balladyna
dopióro dąiy, na tym punkcie stoi już dawno ten prototyp skon*
czonej nikczemno&ci. Genezy złego żadnój dla niego już nie ma !
Jednem spojrzeniem zrozumiały się te dwie dusze pokrewne. Przed
K ostry nem nie ma Balladyna potrzeby taić ani swego pocho-
dzenia," którego z dumnój próżności żadną miarą nie chciałaby
się^wać domyślać ludziom oo ją otaczają, ani występku, któ-
rego krwawe świadectwo nosi wypisane na czole. W oczach Ko-
stryna taka przeszłość, jak Balladyny — to właśnie najpożą-
dańsza rekomendacya! Następuje tedy, co w danóm położenia i
ze strony takiej natury prawie musiało nastąpić: zdrada i
wiarołomstwo przeciw mężowi — nielitość i niepo-
czciwość przeciwko matce, której się jako matki wypie-
ra'! na jakiejś ją samotnój wieży osadza, ażeby nie mieć jój
ciągle na oczach. >
" Ale sumienie — w postaci strachu kary wichrzące w my-
ślach zbrodniarki, nie usypia, nie milknie... Te środki ostro-
żności, te nowe zbrodnie — obiecujące skuteczność, nim zostały
przedsięwzięte — po dokonaniu, nie zdają się dawać żadnój rę-
kojmi. Były to tylko półśrodki! Trzeba koniecznie znaleść sku-
teczny sposób na zmycie owój krwawej skazy na skroni I Może
Tomu t\
m
))ti8telnik^ znający s9ę wszech roślin i rozdający- leki nA wszelką
ttłabotó , potrafi nastręcrzyć jaką radę i na to. Biegnie tedy do
pustelnika. Ńio zastanawia się, co czyńł,' — na oślep, jakby ją
pędziła jaka siła tajemna, bieży na miejsce, w pobHżn którego
{dopełniła morderstwo...
Przekora wszelkich rachub , przypadek ,*) i sama natura rze-
czy sprawiają, że ta bytność u pustelnika właśnie sprawę pogorszą.
Pustelnik wie już o zabójstwie popelnionćm t^ tym lesie. Widział
ofiarę . . . Własne serce Balladyny wydaje teraz , czyjój to ręki
ofiara!.. Jest tedy odtąd t^złowiek na świecie, który wie niewąt-
pliwie, co zaszło! Aż dotąd trwożyła Balladynę obawa że mąż,
albo matka, ją może — podejrzywają o sprzątnięcie sio
stry ze świata. -Teraz powiedziano jój to otwarcie i wręcz: Za-
biłaś siostrę! Ten, kto to wyrzekł, często widuje się z Kirko-
rem^..
"Jeżeli już powyższa okoliczność sprawia wielki przewrót
w duchowym t^j kobiety nastroju: nie mni^j posuwa się naprzód
geneza sprawy i z innój strony. Balladyna rzuciła się w objęcia
Kostryna, nie z pociągu ku niemu, ale z rachuby. Oddała mu
się, iiżeb^'feo zróbió swojem narzędziem; ażeby' "iirteć w nim wy-
konawcę czynów, które wskaże jako konieczne. Ale ten demon
wcielony nie poprzestaje na t^j roli podrzędnej! Rzecz się obraca
na odwrót — i raczej to Balladyna staje się posłusznóm narzę-
dziein w jego rękach. Nowy mord , dokonany na goócu Kirkoro-
wyrt, ńa przysltoym z darami do Balladyny Gralonie'— to już
czyn tylko głowy Kostryna, choó go spełniła ręka Balladyny
owładniętej przez jego wolę.
Teraz wszystkie już węzły z mężem zerwane! Nie ma na-
wrotu ! Choóby nawet rzecz co do Aliny i co iio krwawej plamy
na czole pozostała tajemnicą na wieki: zamordowanie Gralona
stawia żonę względem męża w tóm położeniu, że albo on albo
ona — zginąć musi.
*) Pustelnik przywołany został na miejsce zbrodni, zaraz po
dokonaniu takowej , przez Skierkę i na rozkaz Goplany ; obacz stro-
na 50 wydania lipskiego.
Idą
Podobnie 4«je Kostryn pobndke i do ostatecznego wypędze-
nia matR' z żimkti kirkorówego. Dotąd wydawała ją Ballady oa
przynajmniej za^ swoję mam^ , i cierpiała osadzoną w ustronnej
części pałacu. Na wielkiej uczcie — zagadnięta przez króla o herb
swój i pochodzenie, kiedy si§ jeszcze wałia, co na to odpowie-
dzieć : podkuwa jej co prędzej ówto powiernik złowrogi tę kłamli-
wą odpowiedz jHktórą "daje jfozpoWładając", jakoby tyła wypędzoną
pfSeT^irtijd ^ego księżniczką z dalekiego gdzieś świata. Wobee,
takiej genoalogli , stara matka, która się właśnie w tejże chwili
zja\via pomiędzy biesiadnikami z dojmi:gącymi wyrzutami prze-
ciwko córce, musiała juz doznać loscjj jaki j^^^^sępnie owó]
spotyka.
Tak więc, i to jaskrawe sponiewieranie matki i stanowcze t
zerwanie z mężem , sąto czyny wynikające właściwie z inioyatywy (
Kostryna. Pomimo tęgo nie można ich uważaó za uczynki tylko )
narzucone woli bohaterki dramatu. Kostryń został' przez Ballady- \
nę dobrowolnie przypuszczony do uczestnictwa w jej tajemnicach
i w jej występkach. "Wybrała go sobie za powiernika właśnie
przeto, że go przenikła jako czarną naturę. Wszystko tedy, do
czego 0Q się przyczynia, pada w zakres odpowiedzialności jej
sam^j. —
Jesteśmy na początku czwartego aktu. Aż dotąd, wszy-
stkie winy popełnione przez Balladynę wiążą się z sobą jako
opiwa jednego łańcucłia, jako wyniki, coraz nowe, jednej przy^
czyny. Z osobna biorąc, każdy krok na tej drudze występnej
wzbudza w widzach wprawdzie odrazę: w związku wszelako spra-
wiają one wszystkie razem wrażenie tragicznego toku wydarzeń,
a sprawiają jo dlatego, że sąto same nieuchronne następstwa
pierwszej przewiny.
Począwszy od tego miejsca, urywa się jednakże ten ciąg
organiczny tragicznego dotąd działania. Zaitiordowanie bezbronne-
go Grał)ca, przemienionego w czarodziejski sposób w króla t ko-
roną Lecha na głowie, nie może już w żaden sposób uchodzió
za wynik poprzednich zdarzeń. Jestto zbrodnia nowa, zgota do-
browolnie przez Balladynę postanowiona i wykonana. Zbrodnia ta.
IM
otoczona całą szpetnofeiii czyna , dokonanego podstępnie i nocną
porą, z pogwidoeniem goAcinnoici i wazystkich praw natmy, od-
biera charakterowi bohaterki ostatnie znamię tego czegoi, oo ją
podnońło w oczach widzów ai do tej chwili. Zresztą łączy się
z całym tym pomydem tyle różnych, mniój jasnych i w ogóle
mniój szczęśliwych okoliczności, £e od tej pory tmdno jnl nam
iić w ilady za autorem w taki sposób, iiby6my się godzili —
I choćby nawet z jego własn^o stanowiska — na rzeczy w akcie
czwartym zawarte.
Ałeby zacząć włainie od tych okoliczno&ci ubocznych: rozu-
miem ja wprawdzie i uznaję za dhszne, powody, dla których się
podobało autorowi uczynić Grabca właśnie, a nie kogo innego,
przypadkowym posiadaczem korony wykradziono) pustelnikowi.
Jestto figura bezmyślna i prawie zawsze pijana. Tacy ludzie naj-
lepiój się do tego nadają, żeby zostawali pod szczególną i nigdy
nieustającą tak protokcyą jak ironią przypadkowości. Kto się ni- ^
gdy własnym nie kieruje rozumem , tego popycha w prawo i w le-
wo lada zewnętrzne zdarzenie; a suma zdarzeń takich, pozbawio-
nych wewnętrznój wstęgi, stanowi właśnie co zowiemy ślepym
trafunkiem. A zatóm postąpił sobie autor Balladyny zupełnie od-
powiednio poprzednim założeniom, że właśnie Grabcowi fantasty-
czne owe uosobienia przypadku kładą na głowę odszukaną ko-
ronę Lecha, za czćm poszło całe owo humorystycznie przedsta-
wione przemienienie tegoż w króla dzwonkowego.
Mniej zato jasnym jest już powód: dlaczego ton król
czarodziejski, ten Grabiec od stóp do głów przekształcony w po-
stać siwego starca w koronie, przybywa na zamek Balladyny?...
Zapytuje go Skierka zaraz po dokonanój przemianie: —
„Gdzie król jedzie?
GRABIEC.
Na uczę ślubną do Kirkora.^
Na jaką „ślubną"" ucztę? dlaczego właśnie naucztę w. do-
mu Rirkora? — o tem ani słowa w dramacie! Tak więc po-
zostawił poeta własnemu widzów przemysłowi uzasadnienie jednój
ze scen najważniejszych w całój tragedyi!
m
Csy Grabca do tych odwiedzin ciągnie dawna skłonno^! la
Balladynie? Zdawałoby się, że tak jest. Przynajmniej trudno te-
mu inny powód podłożyć. Ale w takim razie równie też trudno jest
pojąć, dlaczego w żadnój scenie następnój nie widzimy wcale t^
roli dawnego kochanka w starym królu dzwonkowym? Postępuje
on tu sobie, jakby był i wewnętrznie przeczarowanym , jakby
w duchu wcale już nie był Grat)cem, jakby Balladynę wsdzied
piórwszy raz w życiu... Ona tern mniój wiedzieć może, kogo
gości w swym domu. Cała tedy tożsamość osoby Grabca z tą
ukoronowaną postacie nie została przez poetę wcale spożytko-
waiią7 w zadl^m ^ierunkla."'^ A kiedy potśm , po ukońcsonćj już
uMDie^ Wnocy^przychodzi wreszcie do zamordowania tego bez-
bronnego i pogrążonego we śnie człowieka: to okoliczność, że nim
jest dawny Balladyny kochanek, sprawia — pomimo nieświado-
mości w jakiej czyn ten ona spełnia, prawdziwie monstmalm^
odrazę!.. -^
''^e dość na tern. Słaby ten ustęp znmiejsza wartość całój
tragedyi i z innej jeszcze przyczyuy: z przyczyny zbyt daleko ^
p6ś&Di^tego tu podobieństwa naszego autora z Szekspirem ! Cała \^
ta scena nocna — to żywcem zdjęta kopia tylko i parafraza owe-
go ustępu w Makbecie 9 w którym Makbet i żona jego zabgają
w tenże sam sposób w domu swdm króla, który do nieh przybył
w gościnę ...
Daleki ja wprawdzie jestem od chęci robienia komu z tęgo
zarzutu , że się w dzieło jego wkradło przypadkowym sposobem
jakie podobieństwo do wyrażenia, do obrasu, a choćby WresiBeie
i do pomysłu , użytego już przez którego z dawniejszych autorów.
Minęły dzięki Bogu już czasy, gdzie na słowach, na rymach, na
zwrotach i tym podobnych drobnostkowych szczegółach pokładano
całą wartość dzieła poetyckiego. Dzisiaj ideje nowe , ctUość pomy-
słu , sposób całego prowadzenia osnowy — to jest , co rozstrzyga
o samodzielnój oryginalności poety. Przypadkowe podobieństwa
między późniejszymi utworami a dawniejszymi, jośli dotyczą tyl-
ko samych szczegółów, ani dziwić ani razić zbytocznieby nie po-
winny. Niezmiernie trudną jest rzeczą, żeby ludzie genialni w swo-
ich obserwacyach życia ludzkiego nie mieli się niekiedy spotykać
na jednaj drodze. Pod tym względem stanowislM) póiniij żyjących
wielkim podlega trudDoiciom W obec mistrzów, co mieli szczęście,
wiekiem lub kilką wiekami pierwej przyjść na świat. A im cza-
sa więcćj upłynie , tom bardziej ta dla młodszych tak niedogodna
niekorzyść będzie wzrastała, tak iż przyjdą nakoniec czasy, gdzie
t)ędi&ie to prawdziwą sztuką, być rzeczywiście oryginalnym!
Co się tyczy Balladyny, zrobił to spostrzeżenie sam już Sło-
wacki , że można w niój upatrywać podobieństwo do szekspiro-
wAich utworów. W jednym z listów swoich do matki wskazuje
OD mianowicie na króla Lira, jako na sztukę, którąby mogła
piiftypomiBać jego tragedya. ^ ;, Jeżeli ma ona rodzinne podobień-
stwo z którą znajomą sztulą, to chyba z królem Lirem Szeks-
pira. O! gdyby stanęła kiedy przy króhi Lirze!'* -^ W samój
istdde są miejsoća i w nseczonóm dziele starego mistrza, kt<^
się mimawoinie nasuwają pamięci, kiedy się czyta Balladynę.*)
*) Podobieństira te daji^ się aćiagnąc do następujących punktów.
Lir na samym początku sztuki zapytuje córki swoje,, jak go kocba«
j%: i otrzymm'e od każdćj z nich odpowiedź — odpowiednia ich
nSturom. Podobnie pyta i' Kirkor objdwie siostry, która x nich
bardzićj go kocha? Odpowiedź jednak Aliny stanowczo odstępu-
je od tego, co tam powiada o miłości ^swoj^j Kordelia. Jest za-
t^m i sbliienie się doSsekspira w tóm miejscu/ i jednak niezawi*
slośd od niego.--* Podobnie Tsecs się ma i eo do następującego sscse-
gółu: Niowdzięcznośd obu starszych córek Lira przeciwko ojcu za>
pełnie rymuje z niegodziwo^cią , z jaką Balladyna matkę swoje z domu
swego wyrzuca. Ale w sztuce Słowackiego jestto szczegół podrzędny,
a tain stanowi władnie główny przedmiot tragedyi. — Dalój: Wypę-
dzony z domu dzieci swoich król u. Szekspira, błądząc po burzy i
nocy, z oburzenia i rozpaczy utracą roznm. Matka Balladyny,
wyrzucona w równie nielitosny sposób na słotę, traci wzrok. Alo.
pTÓcs t4J mikroskopiczn^j analogii , zbll^jąc^j losy tych dwóch osób
ku sobie, nie mają dwie te postaci ikodn^j zgoła między sobą wspól-
ności. Każda z nich w całości sztuki znaczy zupełnie co innego, -r^
Przewrotna Gonet)'! zdradza męża swojego, zawiązując poufałe sto-
sunki z bękartem i podłego charakteru człowiekiem , t. J. z Edmun-
dem. Podobne stosunki mają ze sobą i Balladyn^i z Kostryncm. Kzecz
jest tasama; ale powody takowdj w każdej sztuce są przedstawione
iracz^j — Wreszcio zachodzi większe, niżby sobie życzyć można,
podobieństwo w owtlj zresztą podrzędnego znacsenia scenie, w której
167
Imakowe jednak dotyczą zawsze rzeczy ubocznych, i nie dostrzeże
ich nikt inaczij, jak tylko w zewnętrznym sposobie wysta-
wienia tego lab owego szczegółu. Ani co do założenia, ani co do
sprężyn działania, ani wreszcie co do charakterciw celniejszych
dostrzec bym ja nie potrafił pokrewieństwa między Lirem a Bal-
ladyną. W każdym razie nie jest ono większe , jak między Snem
Nocy Letniej a fantastyczną czepią naszój tragedyi, którato
część , jakeśmy to wykazali już wyżej , wewnętrznej zawisłości od
wzoru szekspirowego nie ma w niczym, i tak się różni od niego,
jak się duch wyob«żeń gminnych w angielskim narodzie różni
od naszój ij^olMUŹni ladowój.
Za to przyznaję ,- że trndnoby było nie widzieć wprawdzie
tylko częściowój, ale też zato bardzo uderzającój zawisłości
Balladyny od innój sztuki Szekspira — od Makbeta. Pomijam
zbliżenie obu tych dranaalów do sieMe przez całą dążność. Utwór
angielski wyłącznie , pol^i przeważnie polega na tej prawdzie
ogólnej, żę.zfarpdni^r raź dokonana prowadzi zbrodniarza dalój, i
nie dozwala, md .prędzej spocząć na tój drodze pochyłej, dopóki
nie przemierzy całój skali występków. Ale takie zbliżenie, takie
sam^j tylko idei abstrakcyjnie w dzieło włpżonój dotyczące po-
krewieństwo pomiędzy dwoma utworami czy to poetyckimi, czy
rysunkowój sztuki — nie ubliża, ani zasłudze późniejszego arty-
sty ani wartości dzieła dotyczącego. Prawd ogólnych i wiekui-
stych, na których założone są węgły świata, szczupła tylko jest
liczba. A objawów prawd takowych na tle rzeczywistych stosun-
ków czy to w sferze dziejowej czy potocznej nieskończona j«st
ilość i nie ma dnia, w którymby mnogość ona nie powiększała
się jeszcze . . . Pomijam zatóm zupełnie tę właśnie stronę analogii
między tragedyami, które tu porównywamy. Natomiast nie m<^ę
przejść milczeniem nad podobieństwami w pomykach poszczegól-
u Szekspira Regan z nienacka mleczem przesaywa sługę, potykają-
cego się z jćj mężem, z tyła napadając na niego. Zupełnie tymże
Bposobem ginie u Słowackiego Gralon , w plecy ugodzony śmiertelnie
przez Balladynę ,. w chwili kiedy z przodu nacierał na niego Róstryn. —
To sa wszystkie długi w sztuce niniojszĆj zapoJ^yczone z Lira, je-
śliby je kto koniecznie chciał za takowe uważać.
m
liych, konkretnych, całym scenoiri Ralladyny za Osnowę słoią-
cych: a do takich liczę najprzód cały natęp uczty w Balladynie,
pod niejednym względem ułoitonój na wzór i podobieństwo sła-
wnej uczty w trzecim akcio Makbeta, gdzie duch Banka, tylko
zabójcy swemu widzialny, między biesiadnikami zasiada; a po-
tom — w wytszóm jeszcze stopniu poczytuję za zapożyczenie
się takie leżącą włainie przed nami scenę skrytobójstwa doko-
nanego na Grabcu. W szczególowcm przeprowadzeniu uczty są
przynajmniej częściowe ustępy, dokonano samodzielnie i z niezró-
wnaną poetyczną pięknoicią. Ale w tóm miejscu zbliżenie się do
wzoru szekspirowskiego zdaje się być posunięte daleko po za
granice właściwe.
Tym ^ustępem rzeczywiście ubliżył soł)ie Słowacki I €ała ta
sytuacya, wszystko co tę sytuacyą otacza, dekoracyjne do niój
przyrządy itd. taką samą są reminiscencyą tylko i niczóm więcój,
chociaż je powleka własna słów szata, jak jest re-
miniscencyą nawet co do wyrazów ów wiwsz, wtójże scenie
w usta Balladyny włożony:
„Świecy I — mój cały zamek za błysk świecy 1" *)
Wierzę temu mocno , że w powyższych miejscach , kiedy one
były pisane, ani marzyło się Słowackiemu, żeby to były rzeczy
niegdyś czytane w Szekspirze. Zapożyczać on się u niego nie
chciał , i wcale nie potrzebował tego. Niosła go fantazya , jak
uragan niepowstrzymany/: — i czując jój potęgę poeta , nie wglą-
dał, z jakich ona zasobów czerpie, czy z krynic własnego du-
cha, czy z światów — tylko studyami nagromadzonych w pa-
mięci... Wskazuję na to rzadkie w rodzaju swoim zjawisko , al-
bowiem ono u Słowackiego i niejedne inną anormalność tłómaczy.
Siłą fantazyi pifzewyższał on niewątpliwie wszystkich naszjch, po-
etów. Że jednak fantazyi tój nie miarkował reflexyą, nic przeni-
' kal rozumem , nie kiełznał , nie badał , nie karcił zastanowieniem :
dał przez to przodek przed sobą owym wybranym, co łączyli
w sobie obojgo ...
*) „ Konia t konia! Cale królestwo moje za konia 1** w Ujsisa-
dsie m Ssekspira.
169
Wracając do głównej rzeczy, zauważyć tu muszę, iena karb
tójto właśnie nierównowagi między silą twórczo&ci a instynktem
krytycznym u Słowackiego, zlofyć należy i ten nadmiar zawikła-
nia, to przepełnienie okropnościami, od którego wymówić żadną
miarą niopodobno końca sztuki obecnej. Przepełnienie to razić
stanowczo zaczyna w ciągu aktu czwartego. Autor zapomniał,
że miał przed sobą daleko bardziej obowiązek utrzymywać w wi-
dzach współczucie dla bohaterki , aniżeli malować cjEarność jćj już
na całą wieczność zwichniętego sumienia. I ażeby wymżbić w ca-
łej posągowej plastyce te jej słowa rzeczone do pusteloil&a^ kiedy
tenże podsuwał jój myśl żalu , nadzieję zmazania zbrodni , życze-
nie powrotu do życia zabitój siostry — słowa mó\^ię nastę-
pujące :
„Gdybym miała trzy wybladłe twarze,
Na każdój twarzy trzy straszniejsze plamy:
Wolę je znosić aż do Boga sądu,
Niż ""
uwidamia autor zaciętość i niepoprawność tój demoDicznój natu-
ry w taki sposób, że przy zdarzonych podobnych okolicznościach
— pomimo że Balladynę w ciągu rodzenia się w jój głowie tego
występnego zamiaru widmo Aliny jak anioł hoij przestrzegający
od złego nawiedza w ciągu owój biesiady i przeraża dotykalną
grozą kary przewidywano] — każe jój iść przebojem i dalój dro-
gą poczętą i popełnić raz jeden jeszcze tęsamę zbrodnię , jakiój się
dopuściła na siostrze.
Akt piąty wypełniają zdarzenia, ściślój znowu powiązane
z poprzeduiemi zajściami, niż sceny czwartego aktu. Jest to akt
samych już zgopów. Mnogość ludzi padających ofiarą, mianowicie
jeżeli się do niej doda tyle już zabójstw dokonanych w poprze-;
dzających aktach, upoważnią^ dQ..;w!zutu. niedt^rowanój^ przesądy
w nagromadzeniu jaslirawych okropności. Skądinąd przyznać je-
dnak trzeba poecie że każdy z tych licznych szczegółów tworzą-
cych katastrofę jest uzasadniony przynajmniej lokalną jakąś stąd
lub z owad potrzebą. Pusteli)ik..£iaie, z rozkazu Bąlliidyuy, gdyż
jest w posiadaniu tajemnic, które musiałyby ją zgubić, gdyby
TomlL t%
m
zostały wyjawione, ^irjępjr ginie w walce z hufcami Kostryna^
gdyż jestto bój, który po tóm wszystkićm, co zaśzTo, nie mote
Się' kończyć inaczćj , jak tylko zagładą jednej lub drugiej ze stron
walczących. K^tryn , ^ odniesionem zwycięstwie , zostaje truci-
ziis^ zgładzony z świata, gdyż jest on już tćraz niepotrzebnóin , a
bardzo. niedogodnem dla Balladyny narzędziem.
^J^^^li zwycięży:
Jak ma nagrodzę? w ziemi całój łonie
Nie znajdę kruszca na zalanie gardła
Temu Niemcowi''...
Nie pozostał tedy przy życiu żaden wspólnik , żadec świa-
dek, żaden nawet możliwy oskarżyciel win- cięźącycli na Ballady-
ny sumieniu. Wszystkich , co przeszłość jej znali , zamknęła w so-
bie mogiła. Matka 'Stara, ociemniała, poszła gdzieś sobie w stro-
ny dalekie. Nie trafi ona do pakców książęcych , których wnętrza
otwierają się właśnie dla jój córki przez lud okrzykniętej królową.
Nieznana nikomu i nikogo nie widząca nad sobą, doczekała się
tedy Balladyna godziny, w której powiedzieć może:
. . .^Już przeszłość zamknięta
W grobach. — Ja sama panią tajemnicy !"
To sytuacyą zmienia.
...„Życie pełne trudu
Na dwie połowy przecięła korona:
Przeszłość odpadła jak od płytkiej stali. ..*
Druga połowa życia , przyszłość , ma nie mieć źadnój wspól-
ności z krwawą drogą, która tę dziewczynę wiejską aż na wyso-
kość tronu przywiodła.
ł ' „Nie dbam o sławę — wyższa nad sąd ludu ,
Będę, czera dawno byłabym, zrodzona
Pod inną gwiazdą —
^Ka^cie wojennym brańcom rozkuć pęta,
Zastawić stoły na rynkach stolicy
I dav7ać co dnia dla żebraków strawę." itd.
(
171
Przyrzeka sobie tedy łagodne, dobroczynne, łaskawe dla
wszystkich rząd^, sprawiedliwy wymiar sprawiedliwości, słowem
powetowanie uczynków złych i występnych stanowcz^^im wejściem
na inną drogę.
I jakąż na te znowu ^póst ano wi enia fudzkie** dają
odpowiedz one władze niewidome, potężniejsze niżeli wola czło-
wieka?
Pęd popełnionej zbrodni nie przestaje płynąć i dal^j. Wobec
tej przedmiotowej potęgi, żadnego mieć nie mogą znaczenia oko-
liczności sztuczne i przypadkowe, ie zbrodniarz zasiadł aż na
wysokości samego tronu, albo że świadków przeciwko niemu za-
brakło pomiędzy żyjącymi. To też działanie, fatalizmu tęgo idzie
olbrzymimi krokami naprzód. " Za nic wszystkie ząpóźne , połowi-
czne chęci nawrotu, po przeszłości tak dokonanój. Rzeczy tak się
same składają, że kiedy nie ma trybunału, wyższego nad Balla-
dynę, to ona sama na siebie wydawać musi wyroki^ i skoro nie
ma świadectw dość pewnych na to wszystko, co dawniej zaszło,
to te minione, prawie zapomniane już nieprawości rodzą więc
z siebie teraz, przed oczyma wszystkich, publicznie^ taką okro-
pną zbrodnię nową, że na jej widok krew 8ię.ś|i;ina i w.samój
okrucieństwa tego sprawczyni. Na torturach umiera stara ^ej ma- ^
tka; umiera za to, że córkę 'która jej się zaparła, i teraz je-
szcze kocha 3 że ją i teraz jeszcze śmiercią swoją zasłonić pra-
gnie od kary ! : .
Po tern wszystkićm wkracza ostatnia i najwyższa ze wszy-
stkich potęg rządzących biegiem spraw ludzkich. Ponieważ wszy-
stkie już ziemskie środki zostały zużyte, a dcmonizm cofnąć się
na drodze swojej nie myśli : więc czas, ażeby się niebo bezpośre-
dnio wmieszało w to zwichnienie moralne natury ludzkiój. Scąda^
piorun z niej^.ą, palec l)Oży widnym się staje w bezpośrednióm
swojem działaniu i rzeczy świata tego wracają w karby należna
•
Takto został wymarzony w poetyckiej wyobraźni epizod, .
wsunięty w dzieje nasze mityczne, jako ogniwo łączące zamierz- j ',
chłe czasy Popielów z pewniejszą i prawie już historycznóm słoń- }
cem oblaną epoką Piastów. Jako ostatnia chwila przeddziejowego ^^
m
istnienia, ząladmony on jest przez poetę, krom ludzkich, i fan-
tastycznemi istotami. Fantastyczna ta cudowno&S jednakże roz-
wiewa się w mgły nicości wraz z świtem historycznego poranku.
Uwzględnił i ten moment autor nasz, i w ostatnim akcie tra-
gedyi wprowadza Goplanę, żegnającą te strony, zahierającą się
z żalem do odpływu w zamierzchłą,* w snach przedświtu pogrą-
żoną jeszcze krainę — na północ ...
M Chodźcie mnie uścisnąć aniołki,
Bo Groplana na wieki wam znika.
O zapłakiMne fijołki,
Róże moje , bądźcie zdrowe ! . .
„Polecę w okropną krainę
Gdzie sosny i śniegi sine,
Gdzie słońce jak gasnący żar''. . .
Razem z upadkiem Balladyny, razem z końcem ballado-
wego przedbytu Polski, rozwiewa się więc w błękit daleki i ta
fantastyczna królowa Gopła — podobna do chmurki za żóirawi
kluczem płynącój coraz wyźój i coraz dalój po niebie — do
clmdurki blednąoój ^jak miesiąc od słońca^, coraz mniejszój i
mniejszój dla oka -^ wreszcie ginącój w oddaleniu...
„Epilog" nie należy do wlaściwój osnowy sztuki. Jestto
tylko odpowiedź autora na przewidywany zarzut, że jego powieść
nie zgadza się z historyą. Zapytuje więc poeta: co jest historya?
Czy historyą, jak bywa, a raczój bywała w dawnych czasach
najczęściej traktowana, wnika w skrytości serc ludzkich? czy do-
chodzi rzeczywistych pobudek zdarzeń, o których gada? czy wie
wszystko?...
Martwa uczoność — pedantyczne poleganie na lada pozor-
nych blichtrach — pochlebstwo względem panujących — płytka
małoduszność , nie zawsze nawet będąca dobrodusznością : — otó
zwyczajne przymioty kronikarzy. Z dziejowym wątkiem, nawinię-
tym przez takich ludzi, godzi się czasem rozminąć intuicyjnym
jasnowidzeniom poety. O szczegóły tu nie chodzi — chodzi jedy-
173
nie o ogólne w zmySleniach takich, dziejowe i psychiczne ideje.
Z tćj strony wolno poecie iść o lepszą z urzędową historyografią.
Z tym ostatecznym sensem całego epilogu, zdaje mi się, ^
się wszyscy zgodzimy. Nie poczytamy tego Słowackiemu za uchy*
bienio, że wymyślił sobie do figmr, znanych z podań bajecznych,
jeszcze jedne królowę więcej. W takich obrębach, jak przeddzień
jowa mytyczność, twórczości poetyckiój służy cała swoboda. Zato
wytknąć mu tu należy inną .pomyłkę, to jest: że ogólny koloryt
jego obrazu pod ntx>cznym wprawdzie względem , ale dość ważnym,
staje znowu w sprzeczności z powszećhnóm o tejże rzeczy wyo-
brażeniem. Mówię o pomieszaniu mytologii pogańskiej z chrześci-
jaństwem , jakiego znamiona wszędzie się w Balladynie znachodzą.
Dziwi mię bardzo, że się to właśnie mogło w tym dramacie naj-
więcój Krasińskiemu podobać. Niezawodnie w czasach piastowych
oświetlały już jakieś brzaski ewangieliczne tę krainę goplańską.
Mieszały się miejscowe , . po ojcach odziedączone wyobrażenia re-
ligijne, z promieniami nowej wiary. Lecz tak. to być nie mogło^
jak jest przeprowadzone przez naszego poetę. Najprzód I)Owiem
nie widzimy u niego innej pogańskiej religii, jak grecką i rzym*
ską, którój przecie w tych stronach w żaden sposób nie możemy
przypuszczać. Filon np. prawi ciągle o Apoliinie , Wenerze , Dyan«
nie itd. Nawet znane mu są takie osobistości wyłącznie greckie,
jak Akteon , Endymion itp. Sąto oczywiście rzeczy bard^ niesto-
sowne w tóm dziele! Drugie, co mi się widzi jeszcze niestóso-
wniejszem, to owo tak mocne w dotyczących miejscach nałożenie
obrazu kolorami chrześcijańskimi. Nie tylko słyszymy ciągle wzmian-
ki o Chrystusie i jego męce, 9 trzech królach, o Mojżeszu, o
księżach, o organach, o odpuście, spowiedzi, rozgrzeszeniu, ale
có gorsza ,. w akcie ostatnim , w scenie . sądowej , tak rzeczy są
przedstawione, jakby chrześcijaństwo było już tu panującą, przez
caij ogół, a nawet i przez ox|^a rządu wyznawaną religią. To
jest pjzesada, która i prostaczkowi dając się czuć doraźnie,
zmniejsza złudzenie tak niezbędne dziełu dramatycznemu. Nale-
żało koniecznie inaczej oddać to chiaroscuro dawnego 'stanu i no-
wego porządku rzeczy, pochwyconych w pierwszój chwili przejścia
z jednego w drugie.
174
I LecjŁ to jegt zarzut pomniejszy, gdyi dotyczy ubocznej rze-
fl czy. Ważniejszemi daleko widzą mi się inne niestosowności w tern
dziele, które wytknąć musi krytyka mimo całego uznania dla
poetyczności i głębokości pomysłu służącego mu za osnowę. Nie-
stosowności te rażą pod kilku rozmaitymi względami, idą wsze-
lako z jednego źródła: źródło to upatruję w niewłaściwości użytój
formy, t. j. w tóm, że ręka poety wyrzeźbiła Balladynę w pla-
stycznych kształtach tragedyi.
. Dramat, a mianowicie też tragcdya — jestto rodzaj poezyi
' zgoła odrębny. Cała natura tej poetyckiej gałęzi do tego stopnia
Wymaga żywiołów sobie tylko właściwych , że mało który z przed-
miotów, skądinąd stworzonych na to, żeby przyjąć na się kształ-
ty poezyi, nadaje się do tych wybrednych i skomplikowanych
wymagań. Jeżeli jaki pomysł, to taki jak Balladyny,, warunkom
tym żadną miarą nie czyni zadość.
Niech mi się będzie wolno przedewszystkiem zapytać : czy
ten ton ludowy, ten duch podań i wyobrażeń gminnych, użyty
tu że tak powiem za regulatora wyobraźni poety, mógł — choć-
^ by nawet i pod piórem Juliusza — znaleść fortunne zastosowanie
w dramacie?.. Gdyby Balladyna była zwyczajnym poematem:
romantyczne pomysły, które w niój przybrały ciało, fantastyce ność,
bezpośrednie demonizmu działanie, cudowność, słowem wszelkie
nadzwyczajne sprężyny, grające tak przeważną rolę w tóm dziele,
byłyby nie tylko na swojóm miejscu , lecz nawet, jako nowe i nie-
.raz głęboko pojęte rzeczy przydawałyby utworowi naszemu niepo-
wszeduiój piękności. W dramacie — gdzie wszystko dzieje się przed
żywemi oczyma widzów, gdzie złudzenie i prawdopodobieństwo
stanowi tak konieczny wszystkich wrażeń warunek , gdzieśmy przy-
wykli już wymagać od poety, ażeby wszelkie przejścia i zwroty
I działań działy się w imię pojęć ,. które my dzisiejsi i wszystko
' rozumem a nie fantazyą biorący ludzie uważamy za istotne i rze-
czywiste: w dramacie powtarzam dźwignie takie, jak w Ballady-
nie, nie są odpowiednie celowi. Przemiany Grabca to w wierzbę,
to w starca — owa cudowna plama krwawa na czole, owe Skier-
• ki i Chochliki — wszystko to są przybory, dobre dla poematu,
^ znośne w jakim pospolitym czarodziejskim melodramacie albo
175
wreszcie balecie; lecz w utworze, w którym się bierze rzeczy n«
seryo, w dziele mającym za zadanie poruszyć najgłębsze uczucia
w widzach, sceny takie nie sprawiają wrażenia. Wolno było Szeks-
pirowi wprowadzić element ten i zużytkować w Makbecie. Publi-
czność, dla którćj pisana była ta sztuka, wierzyła w czarownice;
a wierzyła w nie tak powszechnie, że i poeta sam nie stanowił
w'ti!'j mierze wyjątku od ogółu. Dzik inne są czasy i inne wa-
runki sprawiania głębszych wrażeń na wyobraźni. Nasz poeta to
czuł. Dlategoto też wycisnął on np. na owym iwieeie fantasty-
cznym znamię znaczenia przez siebie dopiero onemu nadanegOf
znamię które go miało zbliżyć nieco do naszego stanowiska i pod-
nieść po nad poziom ludowy. Lecz to znaczenie symbolicznoici
nie dało się wlać w ten materyał zbyt powiewny w taki sposób,
iżby go przenikało do rdzeni. Przenikło go zaledwie do połowy?
reszta jest fantazmagoryą , która w scenicznym utworze raczój
razi, niż podobać się może.
Druga niekorzyść, z tejże samej wynikająca przyczyny, widna
jest w tem , że charakter Balladyny, tak jak jest przeprowadzo-
ny w tem dziele, okazuje niedostatki, które niedobrze oddziałują
na całą wartość sztuki. W poemacie, w powieści, w balladzie
itd. mogłaby to być figura, zupełnie czyniąca zadość warunkom
piórwszorzędnój osoby. W tragedyi — czarny ten charakter razi
niestósowością : wzbudza wstręt, a tragicznych uczuć nie wy-
wołuje.
Trzeciem tój niewłaściwości następstwem jest , że sztuka
nasza o wiele przechodzi rozciągłość zwyczajnego dramatu i kiedy
by była grana , to musiałaby być skróconą przynajmniej o jedne
czwartą. *)
*) Tohy się zrobić dało, nie wystawiftj^c przez to zbytecznie na
szwank możności rozumienia całości kompozycyi. Mianowicie możnaby
wypuszczać, przedstawiając Balladynę na scenie, następujące ustępy:
W akcie pićrwszym: Na stronie {edycyi lipskUj) 11, od
wiersza 16 do str. 12 w. 28. — Na strome 15, od wiersza 26 do
strony 16, wiersza 22. — Na str. 17 wypuścić wierszy 9, począwszy
od wiersza 24. Na str. 18 od wiersza 21 do wiersza 12 na str. 19. —
ni
Na atr. 20 wypuścić wierszy 9, począwszy od wiersza IS; i nii^j
wierszy 8, począwszy od wiersza 29. — Na str. 21 opowiadanie
Goplany trzeba ściągnąć do kilku wierszy. — Na str. 23 wypnściiS
wierszy II, począwszy od wiersza 16, — Na str. 26 wierszy 3, po-
cząwszy od w. 16. —
W drugim akcie: Na str. 42 wypulci<5 wierszy 7, począ*
Wtay od w. 24. — Na str 50 wierszy 6, pocz. od w. 28. — Na
str. 51 wierszy 10 od samdj góry, i niżćj wierszy 8, pocz od w.
27. — Na str. 53 cały ustęp, począwszy od wersza 17 aż do sa-
mego końca t^j sceny (na str 56), można także bez wielkiej szkody
odrzucii!, jeżeli Balladyna już po monologu na str. 50 zabierze dsban
malin z rąk Aliny ntbitój , i jeżeli się te* wiersze ae strony 53 :
9 Jutro ty będziesz wolny mój kochanku;
Jutro wymawiad będziesz okrutnicy
Że cię dręczyła z ranka do poranku : *
prsenieBie na str. 45 w wiersz jedenasty, dwunastym i trzynasty, i
doda pot^m:
yAle dziś niech kochanek Balladyny czeka" itd.
zamiast: ,yNiechaj teraz kochanek Balladyny czeka^, jak obecnie
jest w tezcie.
W akcie trzecim: Całą pierwszą scenę wyrzucić. Niemniej
ealy nstęp s Filonem, począwszy od wiersza 17 na str. 80, aż do
w. 11 na str 82. — Na str. 85 wypuścić wierszy 10, począwsay
od w. 17. — Na str. 86 wierszy 23, począwszy od w. 4 — Na
str. 88 wierszy 6, począwszy od w. 8 ; i niż^j wierszy 6, to jest 4
ostatnie wiersze na t^j stronie i 2 pierwsze na stronie 89. — Na str.
91 wyłączyć ustęp od w. 29 aż do str. 92 wiersza 10. — Na str.
93 wiersz 15ty aepsuty uzupełnić trąeba słowami : » niech ci służą*.
•— Na str. 94 wypuścić wierszy 6, począwszy od w. 16. — Na str.
95 wierszy 10 pocz. od w. 10.
W czwartym akcie: Cały długi ustęp wyrzucić, począwszy
od strony 115 wiersza 8, aż do strony 119 tam gdzie się scena
czwarta zaczyna.
W akcie piątym: Wypuścić początek aż do str. 125 wier-
sza 19. — Na str. 126 wyrzucić wierszy 10 ostatnich. — Na str.
129 wierszy 4, począwszy od w. 18. — Na str. 130 wierszy 19,
pocz. od w. 16 — Na str. 131 7 wierszy ostatnich. — Na str. 132
wierszy 13, pocz. od w. 7. — Na str. 133 wierszy 9, pocz. od w.
20. — Na str. 135 wierszy 12, pocz od w. 22. — Na str. 136,
począwszy od wiersza 4 z góry, cslj ustęp aż do str. 137 w. 9. —
Niżćj na str. 137 wyłączyć 9 wierszy ostatnich i 16 wierszy pićrw-
szych na str. 138. — Na str. 143 wierszy 9, pocz. od w. 17, —
Cały Epilog także w przedstawieniu pommąć.
Żdąje mi się, że wykreślenia powyższe ożywiłyby dyalog, w ka-
żdym aaś razie skróciłyby sztukę o dobre 25 stron, co samo jużby
177
wielce ułatwiałp moinoió należytego odegrania kiedy Balladyny na
scenie. Była ona wprawdzie raz jnż grana we Lwowie w r. 1862
na benefis p. Wilkoszewskiego. Że jednak dano ją wtedy całą, bez
żadnycłi zaokrągleń i skróceń, trwała tedy reprezentacya zbyt długo,
a publiczność nieci eipli wiła się i odeszła do domu niebardzo zado-
wolona z tego wieczora. Mogły się do tego przyczynić i rażące nie-
dostatki w dekoracyach i maszyneryi , którą na prędce, bez wielkiego .
zacbodu , przyrządzono z tego , co było pod ręką , nie troszczą<? się
wcale o to^ żeby rzecz podnieść i w tym kierunku. Balladyna po-
trzebowałaby wielkiego wytworu w tym właśnie względzie w ustępach
swoich fantastycznych, jeżeliby takowe podobać się miały widzom.
Oprócz baletowćj staranności w tych akcesoryach dekoracyjnych, po-
trzebną byłaby jćj koniecznie i muzyka stosowna, towarzyąji^a dzia-
łaniu w party ach czarodziejskich czynników akcyi. . Bez tych pomocy
ze strony sztuk pokrewnych , poezya w tćm dziele nie potrafi zrobić
wrażenia, któreby wynagrodziło śmiałość i powiedzmy otwarcie: zu-
chwałość poety, dającego taki pomysł w kształtach scenicznych.
tomlt. 2^
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY.
BozbioT^illi Wenedy. — Dany w nićj obraz zawiązka w Sło-
wiaństwie państwa lechiekiego jak bIc ma względem prawdy dziejo-
wej? — Jaka rola w dramacie przydzielona Wenedom? Jakie zna-
czenie ^przekleństwa**, wskazującego ich na zagładę? «-^ Przymioty
Lecha i zwycięskiej jego drużyny. — Wybitne indywidoalnoici w tra-
gedyi : Derwid — Lelnm - Polelum — Bóźa Weneda — Lilia. Kto
właóciwym bohaterem sztuki? — Tragiczność idei, na którćj dramat
osnuty. Czyjej wcielanie jest dostateczne? — Przegląd ról poszcze-
gólnych : zadanie Róży — i zadanie Lilii. Artystyczne niewłaściwości
w przeprowadzeniu pojedynczych szczegółów. — Obejrzenie katastrofy
dramatu — ogólne uwagi.
Lilia Weneda wyszła z druku wprawdzie po Balladynie. Co
większa, Balladyna i napisana nawet została kilka lat pierwój,
niżeli Lilia. Pomimo tego, jeżeli chodzi o miejsce w szeregu sze-
ściu owych zamierzonych dramatów, z których się miał złożyć
cały cykl legend fantastycznych o najdawniejszój Polsce : to pierw-
sze ^miejsce w tym cyklu zajmuje właśnie dramat niniejszy. Daje
w nim poeta właśnie sam zawiązek , sam zaród społeczeństwa
naszego. Drugiem ogniwem tego łańcuclią miał być Krakus,
którego Słowacki stawia jako syna Lecha, Dla Balladyny, .jako
wsuniętój tuż przed czasy piastowe — więc już^ po dynastyi Po-
pielów, przypada jedno z miejsc ostatnich, może piąte, lub szó-
ste. Piąte, jeśli miał należeć do tój całości i „Wallenrod";
ostatnie — jeśli ta kreacya miała stanowić dzfeło osobne.
W tym stanie rzeczy, jaki obecnie jest , posiadamy tedy
tylko sam^ początek i koniec tej projektowanej kolei legend, ^illa
— to nawiązanie , a Balladyna — to dośpiów tój udramatyzowa-
nój Epopei przedbytu.
i7d
Główny pomysł Juliosza bo do zawiązka naroda naszego i
zgadza i nie zgadza się z tradycyą przekazaną o t^m przez kro-
nikarzy. Zgadza się z nią w głównej rzeczy — rozmija w szcze-
gółach^ Poeta nasz idąc w szczegółowóra rozprowadzeniu dotyczą-
cych okoliczności wbrew tym podaniom i po większej częici wbrew
też rezultatom ostatnich historyków , stworzył Jednakże iwiat,
który w sobie ogólną historyczną prawdę zamyka i nie tylko
z poetyckiego , lecz i z historycznego punkta widzenia ostatecznie
odpowiada powziętym powszechnie o genezie naszym pojęciom.
Bo że porządek rzeczy lechicki , jakkolwiek co do rodu nieobcy,
cywilizacyjnie, był czemk odrębnóm w słowiaństwie: temu i Iii-
storya nie przeczy. Że ten porządek zajął tu miejsce dawniej-
szych , nieco odmiennych , czysto słowiańskich stosunków : tego na-
uczają i dzieje. W tento jedynie też sposób ^mógl się tu począć
ten żywioł polski , klóry pod wszelkim względem zawiera w sobie
więcej, aniżeli w sobie mieszczą żywioły reszty rozsiadłego na
niezmiernych pizestrzeijiaeh ta i owdzie słowjiaństwa. Historyczna
krytyka nie doprowadziła do pewnej konklazyi, skąd i kiedy
i j a k te lechickie pierwiastki przybyły między Słowian osiadłych
po nad Gopłem i Wisłą. Lelewel, niezmiernie chwiejny w tym
punkcie , to uważa w Lechach odcień tylko społeczny, zresztą
miejscowy, to ich znowu*gotów prowadzić z za Dunaju do Czech,
a stąd nad Wartę. Bielowski wywoclzi Polan od Daków czyli
Traków, zatóm z południa. Maciejowski od Swewów, więc z zacho-
du. Szajnocha od Skandynawów, zatem z północy. Nie brak na
takich, którzy ten odłam plemiepia przyprowadzają wprost z ko-
lebki całego naszego szczepu, z za Kaukazu, zatem ze wschodu...
Te różnice mniemań są tedy. Ale że nastąpiło jakieś przybytko-
we wszczepienie latorośli nieco odrębnój w pień miejscowego zalu-
dnienia z dawniejszych czasów : na to się prawie wszyscy piszą
jakby na fakt dowiedziony, a tradycyą odwieczna o przyjścia. Le-
cha w te strony, także to przypuszczenie potwierdzą.
Jednakże łiistorya pojmuje to przybycie nowych żywiołów
na ziemię nasze w formie napływu. Przypuszcza jnapły w idei
wyższej, organizacyi odrębnej, może też wreszcie nawet i rasy
obcej, lecz w taki sposób, że takowa bez wielkiego oporu potra^
180
fiła tu dokonać swego domieszania się do miejscowych zasobów i
cho<5 nad nimi wzięła przewagę, a ńtótępnie i panowania, to je-
dnak raczójsama się do nich przyswoiła i rozpłynęła w ludności,
którą napotkała w" tych okolicach, niż żeby ją była miała w spo-
sób gwałtowny wyprzeć albo wytępić.
Nasz poetiB. w tym punkcie zupełnie odstąpił od wyobrażeń
utartych. Przedstawia on tę stosunków przemianę jako podbój,
jako krwawe zetknięcie się dwóch przeciwnych sobie pierwiastków,
co większa, jako bój dwóch różnych plemion o śmierć pirowa-
dzony lub życie w dosłownóm wyrazu tego znaczeniu. Przed-
stawia przyjście Lechitów jako zagładę zupełoą dawniejszój tych
okolic ludności — na korzyść przybyłej rasy. I wziął sobie właśnie
to konanie ustępującego z historyi i pokonanego plemienia za głó-
wny przedmiot swojej tragedyi. Żywioł lechicki , zwycięski, dopiiSró
poczynający tu życie — odgrywa ^ni^j rolę tylko deiiteragonisty.
Prawdziwym bohaterem dramatu jest to ostatnie pokolenie Sło-
wian czyli ^jWenedów" nadgoplańskich, które po długióm i
rozgłośnem niegdyś istnieniu w szerokich kfaju swego granicach,
legło pod rolandowym Lecha i rycerzy jego orężem. Jestto eatćm
per excellentiam tragedya idei, tragedya narodu i społeczeństwa
całego— nie osób pojedynczych.
Sztuka się poczyna samym początkiem najazdu. Widzimy
tu wprawdzie od razu króla Wenedów, toż obu jego synów w nie-
woli, u Lecha, który już prawie władnie tym krajem; ale ten
wielki obrót rzeczy sprawiła jedna bitwa , piórwsze już starcie.
— ^Cóż myślisz starcze o ludach zachodnich?
Wczora ty byłeś panem tój krainy:
Dzisiaj do ciebie nie należy głowa, •
Etóra rządziła wczoraj tymi ludy^. .. itd.
Od tych słów, włożonych w usta Lechowi do Derwida poko*
naoego, już się poczyna akt piónsrszy. --r
W poprzedzającym akt ten Prologu, którego czas przy-
pada właśnie na chwilę owej bitwy stanowczój, chociaż się ta-
cowa toczy opodal gdzieś po za sceną: daje autor kilka zarysów,
charakteryzujących położenie dziejowe. Dowiadujemy się, że We*
181
nedzi wskazani są na zagładę; że cięży nad nimi jakai Uątwa, — ■ — -
z"przyczyny której upai<5 i zaginąć mifszą. ' ' .
.V -«__ ^Przekleństwo j' przekleństwo . przekleństwo!
Ojczyzna nasza kona — i na wieki
Widzę umarfą**. . .
— „Na ziemi i w niebie
Lud nas2J przeklęty — o biada nam, biada! — **
Słowa te wypowiadają RóżaWeneda, starsza córka Derwida,
będąca wróżką — i harfiarze , którym jako kajdanom narodowym,
ócichyróni Jest zasłona przyszłych przeznaczeń ojczyzny. Lecz nie
ooi tylko sami posiadają tę iwiadomośó przyszłości. My&l ta jak
miazmat trojący, zdaj^ się przesiąkać całą atmosferę obrazu; od-
zywa się ciągle, przez cały tok dramatu^ jak" echo jakie złowieszcze.
Uczucie to zbliżającego się końca cięży ołowiem na wszystkich \
osobach, biorących udział w tój ostatniój walce z najezdnikami... I
Poeta nie tłóftiaczy ani powodów ani bliższych okoliczności owe-
go przekleństwa, rzuconego na cały szczep Wenedów. Moźnaby
gcTHu prawie posądzać o wprowadzenie jakiegoś ślepego fatalizmu.
Tóm iMirdziój zaś przypuszczenie czegóiS podobnego w tym dra-
macie mogłoby się zdawać na razie uzasadnionóm , że nie widzi-
my w Lechitach, którzy wszędzie zwyciężają Wenedów j żadnój
nad nimi wyższości. Przeciwnie, jestto rasa jakaś i fizycznie kar*
łowata , i duchowo napiętnowana jakiemiś oznakami małości,
skłonna do nikczemnych okrucieństw, daleka od wszystkiego , co-
by znamionowało wyższą naturę, rasa niekiedy prawdziwe popeł-
niająca nawet obrzydliwości ! Wszakże sam Lech , patrząc na
rosłe ciała, na dumne postawy swoich jeńców zakutych w pęta,
mówi do żony:
„Gwinono patrzaj , jaki to lud rosły ! . .
JaTiomar — i krew z niego wycedziłem
I wycisnąłem w ręku jak cytrynę!..
Ściągając rzecz do jednego z synów Derwida, dodaje jeszcze:
Że ja maleńki, to on mbą pogardza,
A wiem, że mego miecza nie udźwignie!** —
Zdawałoby się, z tych chełpliwych słów wnosząc, że za tę
drobność zewnętrzną ciała, natura wynagrodziła Łedbitów nie
163
tylko tęgoicią nadzwyczajną sił fizycznych 9 lecz moie i mocą da-
szy, rozumem, wielkością serca? Gdzie tam! Żona Łediowa,
Skandynawka z rodu , bynajmniej nie powzięła takich wyobrażeń
ani o mężu, ani o jego orszaku. Zręcznoió w boju ^ tę im
przyznaje, ale prócz tego — nic więcej.
^0 jak rycerze ci są łatwowierni!
Najmniejsze kłamstwo, a już ich oszuka.
A choć szychową nić zobaczą, nie chcą
Wyciągnąć z kłębka — jedni przez lenistwo.
Drudzy widzący w tem może pożytek
Albo zabawę: i tak oszukani
Fałszu krzewinie rosnąć pozwalają!''
Podnosząc tedy w ich charakterze lenistwo, prywatę i lek-
komy&lnoić jako główne znamiona, zamyka Gwinona w dalszych
wierszach ten sąd swój o całym rodzie Łechitów wyrzeczeniem
niekoniecznie dla nich pocUebnóm , że to „ lud głupi, z rąk
rycerskich ale. z głów niemy ślących" złożony, który jeżeli ona go
w opiekę swoje nie weźmie — przy lada burzy rozpaść się musi.
Na tosamo wychodzi, co w swój znowu sposób i przy in-
nój okoliczności o tej rasie wypowiada pocieszny i głi|]^kowaty
Ślaz, kiedy go ktoś w przytomności Wenedów za Łechitę ogfosił.
— „Cóż to? Czy mi z oczu
. Patrzy gburostwo, pijaństwo, obżarstwo.
Siedem śmiertelnych grzechów, gust do wrzasku.
Do ukwaszonych ogórków, do herbów?
Zwyczaj przysięgać in ^verba magistri" —
Owczarstwo — czy to wszystko mi do twarzy? — ^
Jeśli tak , wodą mię zlejcie gorącą —
Niechaj oblezie ze mnie piórwsza skóra." itd.
Co dotąd przytoczono, wystarczy, ażebyśmy pozwolili sobie
już w tim miejscu wyrzec nawiasową uwagę , że widocznie przydzielił
tu Słowacki Łechitom te wszystkie właściwości , które się póiniej
okazały przywarami polskiego społeczeństwa , mianowicie w czasach
upadku. Przywary te wytykają i teraz jeszcze umysły satyrycznie
usposobione poTśkim szlachcicom, rozumiejąc przez wyraz ten cały
ogół mniój światłój i^asny w łonie wyższego towarzystwa naszego.**
t83
Lech sam jest prototypem rzeczonych oł^noi^ci. Łączy oa
w sobie dziwne sprzeczności charakteru. Przy bohaterskich nieraz
zapędach, przy błyskliwych powodzeniach oręża: i^aby to duch,
podległy Jada wrażenin, słowem pospolita natura! Daje Wpływać
na siebie , bez wyboru i bez różnicy, wavystkiema i każdemu, kto
go tylko otacza. Dopuszcza się co krok dziwnych, nieraz prawdzi-
wie pociesznych nielonsekwencyi (np. przez cały ciąg aktu dru-
giego i trzeciego, gdzie chodzi albo o dotrzymanie obietnicy da-
nćj Lilii Wenedżie co do uwolniyia jćj ojca, alł)0 też o nara-
żenie się na gnićw krzykliwćj a tyranizującej go małżonki). Sło-
wem , jestto prawdziwie nieodrodny, isk się sam autor; w przed-
mowie do dramatu wyraził: ^praszczur Sobieskiego^ — przy sil-
nej ręce, a molierowskiój w domu słabości. ;,Kontusz mu włożyć
i boty czerwone, gdy wróci z piorunowej walki, siarką cudmący
i krwią oblany po szyję. Kontusz mu wk|yć i żupanl niechaj
panuje — bez jutra !** •
Otóż zdawaćby się mogło, że skoro z takim wrogiem mieli
do czynienia Wenedzi, to ch^a ślepy jakiś fatalizm winićby o
to trzeba, gdyby zagłada ich plemienia, na korzyść takich na-
jifedców, miała rzeczywiście już tak koniecznie być nieuchronną.
Przecież słuszność jest po stronie tych, którzy bronią swojój oj-
czyzny. Przewagą liczebną także przewyższają Wenedzi nieskoń-
czenie Lechitów. Przymioty szczepowego ich charakteru zmuszają
w dramacie często nie tylko do uznania, ale i do współczucia.
Sam Gwalbert święty, człowiek obcego pochodzenia, zatóm
bezstronny, wprowadzony przez autora na scenę jako typ zbliża-
jącego się i do tych już stron chrześcijaństwa , oddaje im świadectwo,
„że to był dobry lud, choć nie chrześcijański.** Dla-
c^^goż tedy opatrzność czy wreszcie szczęście samo łaskawszóm
byćby miało dla Lecha i j^o szyków , równie jak Wenedzi nig
będących jeszcze chrześcijanami, aniżeli dla tej ludności spokoj-
nie mieszkającej u siebie? Jeżeli przeto, że to pokolenie obarczo-
ne przekleństwem: to kto je nióm obarczył? za jakie wykrocze-
nie? przed czyim trybunałem? *
Na te wszystkie pytania nie ma w dziele odpowiedzi goto<
wej ; ale całe jego przeprowadzenie i ostateczna katastrofa trage-
dyi staje za wymowne rozwiązanie całój tu poruszonój zagadki.
\
184.
PreekleństwoT jJS^enedów wynika z nich samyieh. Jest to tylko
symboliczny wyra^, malujący wewnętrzny stan ducha tego narodu.
/ Wenedom zabrakło zupełnie na duchowej sile żywotnej, tak nie-
\ zbędnej do istnienia ciałom zbiorowym. Stracili wiarę w siebie,
stracili serce. Odbiegło ich przekonanie, że potrafią slf oprz4c *"■*
nawet wrogowi, który w stal zakuty od stóp do głowy, poprze- . t*
dzony sławą nabytą, przyszedł zabrać im ich odziedziczone sie-
dziby. Trzymają jeszcze w rękach harfy, których cudotwórcza
muzyka grała ich ojcom niegdyś tryumfalne hasła do zwycięstw:
ale z tych dźwięków uleciał dflbh dający siłę zwycięstwa, a po-
zostały tylko głuche •! puste brzęki. Tych brzęków oni już sami
nie rozumieją ! Pozostały im 'wróżby, na których budują wszystko,
a którym jednak sami nie dowierzają. Poczucie tego duchowego
upadku udzieliło się całemu ich pokoleniu. Nikt z nich w przy-
Hilohó dalszą nie wierzy; nikt nie ma woli, żądaó jej i wy-,
móc ją" — nawet wbr4l wszystkiemu, co onój przeczy. I to jesft
oWo przekleństwo, dla którego masĄ ustąpić z widowni.
< Wyższość Łechitów na tóm właśnie polega , że lubo oni jak
się powiedziało, podlegają tylu rozlicznym ułomnościom i niedo-
statkom moralnym ,\lubo nieliczni do tego stopnia, że się gar-
stką tylko wydają w porównaniu z tysiącami Wenedów, l^fi[|H^-«
ciałem od nich mniejsi i słabsi: /ufają w siły swoje i gwiazd
swoje i mają serce do boju.
Wśród wyrzutów, które nieraz w dramacie czyni Lechowi
wyniosła jego małżonka: że dwa razy już utracił kraje prawie
podbite, że się dał bratu Czechowi tak łatwowiernie oszukać, że
mu już pozostała tylko jeszcze garstka rycerzy, że nie pamięta
o losie dzieci itp. zmuszona ona jest jednakże powiedzieć mu i
te słowa, wcSle nie będące naganą, a tłómaczące nasze zagadkę:
„Ty zawsze ufasz w szczęście i odwagę •
• I w tę gorącość krwi, co ciebie rzuca
W niebezpieczeństwo . . .**
A Róża Weneda kiedy opowiada swoje widzenie w przede-
dniu wałki , mającój ostatecznie rozstrzygnąć o istnieniu lub nie-
istnieniu narodu: to w zupełnie innóm świetle malować musi za-'
chowanie się i usposobienie swoich Wenedów. Widziała ich w liczbie
185
kilkunastu tysięcy,, ale z wybladlemi twarzami, w grobowym mil-
czeniu zajinujących miejsca na przyszłóra pobojo\iisku. Widziała
ich w duchu swoim, jeszcze w przededniu bitwy, jako tam stali
uszykowani do boju
„Równi, zimni, biaK jako groby —
^ Miecz je walił, gdy piorun był niemy,
Czasem walił piorun i miecz razem.*' •
Powiada, że kiedy chcąc się przekonać , co się dzieje w pier-
siami tych zwątpieniem zatrutych ludzi, zajrzała do wnętrza
kilku z tych bohaterów walki jutrzejszój: to znalazła u jednego,
„^.e w nim serce zbladło i ^k trzęsło się, jak liść olchowy.**
W piersi drugiego znalazła zamia^st serca — kłębek robaków. '
Ą gdy rozdarła pierś trzecią i spojrzała w nią: — to była pu-
^ial nie było w niej nic miasto serca. I nie zazierała już dalej
^Rżka natchniona do serc ludzkich swego narodu, bo się dowie-
działa o wszystkiem . . . w
Gdzie tak rzeczy się mają, tam i katastrofa gotowa. Gd de
^ tacy zapaśnicy, tam i wypadek walki z góry wiadomy. Nie było-
by o czótn ani z czego i tutaj stworzyć dramatu. Jednakże są
jeszczo przynajmniej pojedyncze pomiędzy Wenedami osobistości,
które grozę położenia pojmują, nie zapomniały godności narodo-
wej , zachowały choć iskrę wiary w skuteczność swoich poświęceń;
które czują ciężar obowiązku i mają siłę go dźwigać. Są jeszcze
ludzie , którzy jeśli nie więcej , to pragną się bronić , żeby — je-
żeli trzeba już legnąć, legnąć prznajmniej bez hańby, i oddać ży-
cie — nie bez drogiego okupu i odwetu.
Stawmy przed sobą te wybitne charaktery słowiańskie, pod-
trzymujące akcyą tragedyi.
Oto najprzód Derwid, sędziwy król Wenedów. Znękany to
starzeć, w wysokim^sto^niu wyobrażający Wszystkie braki swego
plemienia, ruina, niemoc uosobiona... Ale ruinato zdolna wznie-
cić i w wrogu cześć dla tego, czera była kiedyś. Mąż królewskie-
go ducha , który ąię śmierci ani okrucieństw żadnych nie lęka.
Walczy — wprawdzie tylko słowami ," ale słowami, które w Wro-
ga uderzają jak razy. Ożywia i zapala się — wprawdzie na tylko
Tom U. 24
^ /
186
znikomą zawsze chwilę , żeby po wysileniu takowem opaić z sił
w iim bezbronniejszą bierność. Ale wiary do harfy swojej, te-
go symbolu narodowego zbawienia*, nie traci nigdy i wzniósł
się duchem na wysokość, z której dumnie zapowiada wrogowi:
^Źe po narodach już ^7mordowanych
Jeszcze zostaje jakaś moc, przed którą
Ty tfnnsisz bladnąć , i ciągle twe lica
Strupiałe nową krwią farbować musisz.*"
•
Są dalój dwaj synowie jego — tak podobni do siebie, a
tak jednak rożni ' usposobieniem. Młodszy L e 1 ii m — to poeta,
^marzyciel, to Kordyan tamtych wieków, serce narodu. Starszy
Pole I um — to tego narodu oręż, grom, jego jedyna siła, któ-
ra jeszcze zdolnaby była i w czyn rozkwitnąć zbawczy, gdyby to
było rzeczą podobną, ażeby jeden stanął za wszystkich; g^^}^^
i|dna latorośl zielona mogła ożywić soki w calem drzewie —
zwiędniałóm ! . . Lelum - Polelum — dwie nazwy, dwa wyrazy
niezrozumiałe dla dzisiejszej epoki , choć przekazane tradycyą,
połączył poeta w jeden więc pomysł. Skuł dwóch tych braci je-
dnym łańcuchem , zaczepionym jednym końcem do pranej ręki
młodszego , dnigim do lewój starszego brata. Stawia ich obu ja-
ko jednego wodza w tej ostatniej narodowej potrzebie, jako wo-
dza o dwóch głowach, a jednym mieczu i jednój olbrzymiej tar-
czy. Miecz — dzierży prawa n^ka Polelum, tarcza — zdana le-
wój ręce drugiego brata. Tak oni walczą i tak giną na stosie.
W tern połączeniu dwóch jestestw, przekazują oni po sobie osta-
tnie wspomnienie pamięci wieków potomnych. Dwa imiona myto-
logiczne, dotąd prawie śmieszne, a w każdym razie bezmyślne,
nabrały więc w dziele obecnem znaczenia. Znaczenie to nie jest
bez ubocznego związku i z charakterem narodowym całych na-
szych dziejów na.stępnych. Dwie głowy — a jedna ręka! Dwa
niestety rozumy — a jedno lylko działanie. Nie jestże to rze-
czywiście, jak poeta w przedmowie swojej natracą , wiekowe, tra-
dycyjne „nieszczęście narodu?" Nie jestże to przeznaczenie, nie
tylko „przewodniczące tamtemu przez Boga potępionemu ludowi,*
187
•ale i owym wojennym spadkobiercom jego krainy, którzy tu dal-
j$ze dzieje więcej w jego duchu, niżeli w własnym rozsnuli?
Mamy w dramacie nakoniec dwie córki króla Derwida, Ró-
żę i tillę Wenedę. I 'tutaj uwydatnił Słowacki stanowczy
kontrast między óbleihi siostrami. Starsza jest wróżką, kapłanką
i ofiamicą swego narodu. Nie tylko powołaniem, ale i usposo-
bienieni wyższa nad płeć swoje niewie&cią — może sama je-
dna w pokoleniu owem calem obdarzona jasnowidzeniem te-
go, co się dzieje w duchu narodu i na co się w nim zano-
si:' wystaje Róża Weneda w dramacie, w kolosalnych, twar-
dych, ostrych zarysach , po nad wszystkie inne w nim działające
figui'y, i tą surową wielkością duszy zniewala do pod^^iwienia.
. Na pozór poczyna om sobie niekiedy jakby istota nieczuła , zdol-
na tylko krwawych porywów, bez łez i serca dla siostry, dla
braci , dla. ojca pojmanego w niewolę i powracającego z niej po-
tem z wydartemi oczyma. Zamiast jakby się należało powitać
w tej scenie ten tak późny, tak niezupełny powrót rodzica swego
do domu, zamiast otoczyć ciemnego starca tem przyjęciem, ja-
kiego się mógł spodziewać ze strony dzieci, a raczój ze strony
jedynego dziecięcia , które nie dzieliło jego niewoli : Róża Weneda
zwięźle i ponuro zagaduje Derwida , dlaczego bez swojej harfy
powraca? Derwidowi wprawdzie wiadomo, że od tej harfy zawi-
sło ocalenie Wenedów ; wiadomo mu , jakie miejsce w społeczeń-
•
stwie narodowem starsza córa jego zajmuje; wiadomo mu, że ona
czuje za naród cały i że tylko to jedno uczucie serce tej dziewicy
zapełnia. A przecież, w takiej chwili, nie rozumie on sam nawet
Róży Wenedy. Pojąć tego nie może, żeby na widok wydartych
jego oczu, na widok twarzy zlanój temi łzami krwawemi, mogła
córka jego , kobieta , myśleć jeszcze o czem więcej , jak tylko ...
o takim powrocie ojca ! I karci , przeklina prawie to na pozór
niedobre dziecko:
— „O gadzino!
Czy ty się z harfy mojej urodziłaś,
Że ty mię witasz tak? — Gdym tu przychodził,
Skakały na mnie psy wyjąc z radości,
A tj jak krak""... etę.
188
nTy jesteś harfą bez stron., czarownico!
O bogdaj pierwszy z tych piorunów złotych
Pomścił się za mnie!"...
Te wyrzuty starca świadczą jednak więcej przeciw Derwi-
dowi saineniu , ' aniżefi przeciwko Róży. Dowodzą, żeTtról We-
ntfdów j^st niezdolny — ' nie poTrieit! : podzielać, ale nawet ro-
zumieć tego nastroju ducha, do którego w taki^ chwili, jak
tamta, wznieść by się powinna cała ludność zagrożona zagładą,
przedewszystkióm zaś sam panujący, jako bezpośredni wyobrazi-
ciel idei swego narodu. To też bynajmniej się nie miesza kapłan^
ka nasza temi gorzkiemi wymówkami rodzica. Czyni co do ni^j
należy z tymsamym spokojem duszy, z jakim to czyniła przed
przybyciem Derwida; a na jeeo wyrzekanie i skargi patrzy
w milczeniu pełnóm boleści," jak na "^ poczynanie' sobie człowieka
przeżytego i zdziecinniałego, który nie wie co czyni... W innych
miejscach daje też poeta wymownie do rozumienia, Ż6 i Róża
Weneda ma serce, ale serce do czynów, do walk, do zemsty
nareszcie, a nie do łez^, które gaszą ogień serdeczny. Jej słowa
wyrzeczone do siostry:
} „Jłie czas żałować róż, gdy płoną lasy"
określają dostatecznie cały charakter tój roli.
.Podczas kiedy starsza siostra działa w dramacie jak Eschy-
lowska więc Eumenida, która Jednym strasznym czynem zajęta,
stąpa po sercach ludzkich i kruszy je pod swemi nogami** : przy-
dzielił, poeta' naturze młodszój Lilii właściwości całóm niebem
tamtój przeciwne. Zamknął w j^j pi&rsi "uczucia^ wdzięczne, mięk-
kie, tkliwe, prawdziwie niewieście — uczucia właśnie w tym sto-
pniu zmuszające do miłościwego współczucia, ile natura tamtój
tylko chłodny obudzą podziw. Wizerunek ten dziewicy cichój i
łzawej wykończył Juliusz z całą miłością artysty. Wymarzył so-
bie tę prawdziwą Antygonę słowiańską, nad nagrobkiem gdzieś
w Szwajcaryi kiedyś widzianym, ze starożytnego Rzymu jeszcze
epoki datującym, który mu teraz stał przed oczyma ducha, jak-
by był materyalnie obecny. W krótkich ale powiedziałbym ma-
gnetycznych wyrazach skarży się tam jakaś młoda męczennica
189
pogańska na Die1ito&5 przeznaczenia swojego. »Jnlia Alpin^Ia tn
leżę — nieszczęśliwego Ojca nieszczęśliwa córka — bogów awea:
tyńskich kapłanka. .Wyprosić ojca od śmierci nie mogłam. Nie-
szczęśliwie umrzóć w losach jego było. Żyłam lat XXIII*', . .
Nowsza filologicznego skeptycyzma krytyka dowiodła niedawno
temu , że ten napis grobowy należy do apokryfów. Mniejsza o to I
Napis może sobie być podrobiony: — pomysł jego jednakże nie
przestanie dlatego być pouinikiem antentycznój , bo prawdziwej
poeżyi. Z niewielu dat tej lapidarnej kroniki, jak widmo wyziera
powieść strasznego jakiegoś zajścia. Żywsza wyobraźnia dosnuć tu
sobie potrafi cały poemat poświęcenia i miłości, tragicznie kon-
trasttrjącój z ciemńóm tłem czasów, które pochłonęły tę białą po-
stać dziewicy, zabitój w swoj[ej wiośnie tak rychłej. I nasz poeta
z tój wymownój, cho4 w słowa tak Aąpój skargi, z tego jęku
właściwie nie nad sobą , ale jedynie nad ojcem , wywołał pomysł
swojej idealnej Słowianki. Żeby wydobyć na jaw cały urok tój
melodyjnój duszy, prieciwstamł niewieścią j.ej potulność — spiżo-
wej grozie starszej córy Derwidfa. Róża jest kapłanką bogów ro-
dzinnych, a Lilia — to już chrześcijanka — to piórwsza nawró-
cona w Slowiaństwie! Tamta — już z natury surowa, ponura,
duchem wyłączna , w sobie samej zamknięta , zdolna myślą dźwi-
gnąć z posad całe arkantim państwa swojego ojca, a bez zmysłu
dla cierpienia jednostek: a ta gibką swoją postacią, jak bluszczu
zielonego gałązka , przeznaczenia swojego ^zuka jedynie około sie-
bie; z uśmiechem na twarzy, ze łzą miłości w oczach zawisa
białem! ramionami u szyi ojca, braci, siostry co jej w dzieciń-
stwie zastępowała matkę, i tylko nato żyje, żeby dni drugich
umilić , rozjaśnić , szczęściem umaić , dopóki można ; żeby je oku-
pić śiniercią swoją, gdy tego trzeba. O losy narodu, jako ogółu,
nie pyta. Przyszłości — nie zna. Przeznaczeń — nie bada. Żyje
w obecności — i to jój wystarcza 5 pragnie szczęścia — dla ka-
żdego z osobna. Świat się do niej uśmiecha — poznała miłość,
jest zaręczoną: ale ta nadzieja szczęścia na ziemi nie więzi jej
jednak do ziemi. Pragnie żyć, lęka się śmierci — a jednak bez
wahania niesie życie swoje w ofierze, byleby ocalić tych których
kocha, od zguby.
190
Rzecz jasna, że z pomiędzy wszystkich osób wprowadzonych
w ramy dramatu, Lilia Weneda ma najwdzięczniejsze i najrze-
wniij nastrajające zadanie. J6j rola głównie sobie współczucie wi-
dza ujmuje. To też jeżeli która z tych pojedynczych postaci, to
ona właśnie mogłaby byó nazwaną Iwhaterką tragedyi. Rzeczywi-
ście jednakże herosem sztuki naszej jeist cały lud Wenedów, o
losy którego ostatecznie tu chodzi. W nim głównie poeta uobecnił
i uwidomił tragiczność idei , która mu tu dała natchnienie. Nie
ma zaiste rzewniejszego obrazu ani tragiczniejszego widoku, nad
konanie szlachetnego narodu, jeżeli na konania tego przyczyny
złożyły się rozliczne mementa z własnej jego wihy wyni-
kłe, nie będące jednak taką skazą na obliczu jego duchowóm,
żeby sumienie widzów, na ten straszny dramat patrzących, nie
miało im mówić, że to kara nieboska, ż^to katastrofa dla ludz-
kości bezpożyteczna , że to tryumf nie idei, ale potęg tylko do-
czesnych , korzystających chytrze i zmyślnie z szczęśliwój dla nich
okazyi... Takiegoto konania tragicznym wizerunkiem mieli być
w tój kreacyi Wenedzi. Czy nim są? o t^m możnaby sądzić ró-
żnie. Mnie się zdaje, że obraz rzeczy tej nie jest w dziele na-
szóm zupełny. Autor zaniedbał wykończyć go z tą plastyką ar-
tysty 1 z tą historyozoficzną mądrością myśliciela, jakiójby tu
koniecznie była potrzeba. Odsłonił wszystko, co świadczy o upad-
ku ducha i o rozkładzie siły żywotnej Wenedów. A zapomniał
skreślić dodatnie, nawet i teraz jeszcze, strony ich charakteru.
Przynajmniój nie wyrzeźbił ich z tą wymową skądinąd właściwą
jego utworom, iżbyśmy czuć mogli nie tylko całą wagę i całą
prawdę, ale i całą ironią skargi, włożonój w usta ostatniego
z rodu Wenedów na końcu sztuki. Jest nim Polelum, stojący
już na stosie, ażeby umrzóć na grobie swojej ojczyzny. Spieszą
ku niemu dwaj spadkobiercy puścizny pozbawionej swego dziedzi-
ca, jak gdyby nieśli ocalenie dla plemienia, które właśnie sko-
nało. Lech woła: stójcie, bo ja przynoszę wam życie! Gwalbert
głosi : stójcie , bo ja wam wiarę przynoszę. Wtedyto wypowiada
Polelum te słowa, tłómaczące csJą dążność tragedyi, i zarazem
stawiające jakoby na piedestału pomnikowój w dziejach wielkości
pokolenie owo, w dramacie pokonane:
101
— ^Boże, pairsaj z nieba
Na tych dwóch ludzi przed stosem Weneda
Konającego! Patrzaj na tych ludzi
I pomy&I, jakim ty dajesz stworzeniom
Chwilę tryumfu i urągowiska!''...
Widzimy więc, że cała ta sztuka odsłania uprawnienie We-
nedów i w owćj jeszcze porze do bytu, tylko zatim porówna-
wczo, względnie, poirednio, tj. o tyle tylko, ie w porówna-
niu z nimi Lechici duchowo i fizycznie, w indywiduach swoich
i w obyczajach, w rodzinie i po za jój obrębem, wyglądają jak
karłowate jakieś i pełne ułomności postaci. Ale własne, dodatnia
i wprost przemawiające do wyobraźni zalety społeczności Wene-
dów pozostidy po za ramami obrazu, co w kaidym raaio
doniosłość tój kreacyi jako tragedyi osłabia i bynąjmniój nie przy-
czynia się do wydobycia na jaśnią istotnego w niój założenia.
Bądź jak bądź, zamiar taki autora, jako zamiar, dostate-
cznie jednak z dzieła wyziera i wątpliwości nie podlega^ że głó-.
wna rola spoczywa tu na tym właśnie czynniku. Ponieważ wszak-
że niepodobne było poecie z artystycznych przyczyn rozwinąć akcyi
dramatu na tóm jedynie tle działań i cierpień zbiorowój osoby, jaką
jest naród : musiał -tedy osobę tę moralną pozostawić w idealnój
głębi obrazu, a zapełnić przestrzeń jego konkretną działaniem,
pojedynczych osób, o ile .takowe nąjpełniój i najwybitniój wyo-.
brażają stan ducha swego narodu. Osobami takiemi są głównie,
obie córki Derwida. Starsza działa w miarę charakteru , jaki jój
przydzielono, przedewszystkióm mając na oku cidy ogół narodu.
O losy jednostek, chociażby sercu najbliższych, nie pyta. Przygo-
towuje czyn ostatni Wenedów, przepowiadany z dawna w wró-
żbach jój objawionych w sposób że i tak i owak , jak wszystkie
wróżby na świecie , może być wykładany. Ani się zbytecznie ku
ufności skłaniając, boć zna usposobienie społeczeństwa swojego,
ani też nie rozpaczając stanowczo o tem wszystkim , co przyjdzie: .
rozsyła harfiarzy swoich na wszystkie pokolenia i zwołiąje cały
naród do wałki. Jeśli ocalenie nie jest jeszcze z rzeczy przecho-
dzących wszelki zakres możności, to ona siły do niego w Wenę-
192
dach rozbadzt i zmusi ich do odniesienia zwycięstwa. Jeżeli zaJk
jest jui rzeczą konieczną, żeby pleniię to w własnej swojej dzie-
dzinie przyjęło na się jarzmo obcego służebnictwa i zakończyło
dzieje swoje sroniotą: to niechże raczej ginie i skona, byle całe,
byle na polu chwały, z orężem w ręku, biorąc do grobu z sobą
iwiadectwo, że uczyniło w obronie swojój, co mogło. '\\'tedy od-
wet 2a to zabicie narodu będzie poruczony przyszłości, choćby
najddszćj. Pomsta przyjdzie, choćby ją spłodzić miały zmarłych
popioły... Taka jest rola i taki kieranek działania Róży Wenedy.
Tragiczność roli tój w t^m jest widna, że chodzi 6 prze-
prowadzenie czynu , do którego braknie żywiołów w. społeczeń-
stwie, jestto walka z fatalizmem , przebój żywotności w jednostce
z ociężałością i bezduchem ogófu* Na takich sztandarach imię
idfei nieśmiertełnój jest wypisane. To ich prawo. Ale nie ma ko-
mu nieść tych sztandarów. To ich niemoc.
W zupełnie innym kierunku idzie działanie drugiój córy
Derwida. Lilia wyobraża żywotność idei słowiańskiój w rodzinie.
Jój ideałenr"^^ szczęście osób najbliższych sercu. Gdyby można
było żyć dla ideału iego, nie pytając o to, co się tam dalój
dzieje w narodzie : nie wchodziłaby pewnie i nasza bohaterka
w żadne zawikłania z zewnętrznym nieprzyjacielem. Ale związek
między rodziną a społeczeństwem jest nadto ścisły! Po wszystkie
wieki iści się owo proste a tak głębokie słowo Wajdeloty, powie-
dziane o Walterze u .Mickiewicza: „Szczęścia w domu nie zna-
lazł , bo go nie było w ojczyźnie**. .. To też i w obecnój tragedyi
miłość rodzinna prowadzi doraźnie do podjęcia boju na zewnątrz.
Jest to ImSj dziewicy, bój prowadzony o wybawienie tylko trojga
pojedynczych osób z niewoli, bój nie na oręż, ale raczej na ro-
zum i na przebiegłe serce, ale zawsze bój straszny: i kończy
3ię rówiiie tragicznie, jak cała walka Wenedów.
Łilla podejmuje na się zadanie, wyprosić z jeństwa ojca i
braci, których wzięto w niewolę już w piórwszej z Lechitami
potyczce.
„Ja braci moich, ojca mego zbawię.
O połrfogosław ty mi siostro moja —
193
I wy mi starzy Indńe błogosławcie!
Ale nie proście Boga o nic dla mnie,
Tylko o rozum i przebiegle serce,
Abym zbawiła tych, co są w kajdanach!
0 bądźcie zdrowi! nie troszczcie się o mnie —
Za mną jest każdy kwiat, i każdy gołąb,
Co biały jak ja, bwą mię siostrą mniema.
1 ten jest za mną, co nad gołębiami
* W nieba błękicie' jeszcze wyżej lata :
A gdy mię nazbyt przyciśnie nieszczęście,
Gotów odebrać gołębiowi skrzydła
I mnie dać skrzydła, bym od ludzi poszła.
Jeśli nie zbawię ojca, umrę młodą —
A wtenczajs płaczcie wy biednej dziewczyny!**
W tych kilku wierszach zawiera się cały przebieg t^j roli.
Jest 1o rzeczywiście walka słabej gołąbki z sępami, które tylko
uznają racyą szponów swoich drapieżnych. Smutna^ choć wzniosła
walka miłości i poświęcenia — z egoizmem i nienawiścią... Po-
mysł tśj właśnie części dramatu należy niezawodnie do najcelni^^j-
szych jego piękności. Tem bardziej też żałować tego należy, że
wcielenie pomysłu tego w szczegóły, że przeprowadzenie rzeczy
w pojedynczych ustępach, dalekióm jest od tego, żeby miało za-
spakajać pod każdym względem.
Lilia przybywa do Gwinony z zamiarem ujęcia jój sobie
pokorą. Przy pomocy Matki Bożój, którój za radą Gwalberta
ślubuje czystość dziewiczą, spodziewa się Lilia Weneda, że potrafi
sidonić nieprzyjaciół do prośby, z jaką przychodzi. Przybywa na
nieszczęście za późno. Ukazują jej ojca — już z wyłupionemi
oczyma! To ją wprawia w oburzenie najwyższe. Ufna w opiekę
Bogarodzicy, która (jak jej to św. Gwalbert zapewnił) za ślub
uczyniony czystości stoi po jej stronie, daje nieogłędnie wyraz
uczuciu, jakie w niój wre, i zapowiada żonie Lechowej , że ta
ciJa wściekłość przeciwko bezbronnemu jej ojcu okaże się bezsilną,
gdyż potrafi ona go wydrzóć z ręki oprawców, choćby i trzy razy
wymyśliła Gwinona dla niego śmierć najokropniejszą... Gwinona
złośliwie bierze dziewczynę za słowo. Przyrzeka puścić Derwida
na wolność, jeżeli Lilia rzeczywiście tego dokaże, co tak chełpli-
wie wyrzekła, i potrafi na przekorę wszystkiemu co nasCąpi, wy-
bawić trzy razy ojca od śmierci. Z tego wywięzuje się dla Le-
TomlL W
194
chitki pochop do wymy&lama po trzy kroć naJwyrafinowańsEych
okrucieństw na zagładę otępionego więźnia, a dla Lilii konie-
czność trzykrotnego udaremnienia tych asiłowań. Otóż więc w szcze-
gółowym przeprowadzeniu tegoto założenia, zapełniającóm w ka-
żdym razie większą połowę sztuki, upatrywać można jakby spra-
wdzenie własnycłi słów autora w przedmowie mimocłiodem rzuco-
nych o sobie samym, że ile tylko razy przyjdzie lau ze-
tknąć się z rzeczywistemi rzeczami, to opadają mu
skrzydła. Wcielenie genialnego pomysłu, środkami artystycznej
techniki, w materyą zdarzeń i zawikłań pomiędzy ludźmi — to
należy w zawodzie poety niewątpliwie do rzeczywistych rzeczy.
To też w ustępach , w których się powyższego pomysłu szczegóło-
we przeprowadzenie zawiera, okazuje zdaniem mojóm dramat ni-
niejszy najsłabsze swoje strony.
Piórwsze wskazanie na śmierć Derwida już samo przez się
jest zgoła nieodpowiednie warunkom środków scenicznych. Zawie-
szają starca na drzewie, za siwe jego włosy, nie zbyt wysoko po
nad poziom, lecz tak iż stopami ziemi nie tyka. W tej posta-
wie ma pozostać tak długo, dopóki albo nie umrze, alt)0 przez
córkę — bezbronną i bezsilną — nie zostanie wybawiony od
śmierci... Autor sam czuł niepraktyczność artystyczną tego po-
mysłu, i przeto usunął widok ten, nawet samym oczom niemiły,
po za kulisy, a na scenie daje widzieć tylko cień wiszącego Der-
wida. Niewiele to jednak rzeczy pomaga! Nie dośćnatóm. Przy-
chodzi do ocalenia starca z tój napowietrznej pozycyi w taki spo-
sób, że jeden z synów jego zmuszony zostaje, wielce problema-
tycznym, bo o sto kroków wymierzonym rzutem ostrego topora,
przeciąć tę krótką smugę włosów w odstępie właśnie między gło-
wą a gałęzią, na którój Derwid wisi. Myśl tę poddaje sama Lilia
Weneda. Rzut się wprawdzie udaje, ale jakaż to scena okropna!..
Otóż właśnie okoliczność , że rozpaczliwa ta próba była przez
Lilię samą poddana, odbiera rzeczy znaczenie, jakieby miała,
gdyby to był wymysł pochodzący ze strony udręczycieli. A remi-
scencye, zawsze w razach podobnych niekorzystne, które się tu
każdemu czytającemu mimowolnie nasuwają, remiscencye mówię
195
z historyi Telia, i skądinąd zbyt znanej i spożytkowanej jaż na-
wet i w zakresie poezyi — psują .do reszty wartość całego te-
go ustępu.
Drugi zamach na życie Derwida, udaremniony przez jego
córkę Ifosnowa aktu III), wikle się w jeszcze gorszych niewłaki-
woiciach. Na rozkaz Gwinony zostaje starzec wrzucony na spód
jakiejś zapadłej wieży, zapełniono) jadowitymi wężami. Ma tam
przez nie zostaó pożarty. Lilia dowiedziawszy się o tóm, porywa
za harfę cudowną ojca swego i biegnie do owój wieży. Równo-
cześnie przysyła też i Matka Boska Gwalberta świętego na ratu-
nek ojca i córki.
„Idź, bo stary Derwid kona!
Córka jego, mój gołąl>ek,
Z l)olu umiera!.."
Te słowa usłyszał GwaII)ert od objawiającej mu się Bogaro-
dzicy i pospiesza więc Derwidowi na pomoc. Po drodze wyprawia
prawdziwie pocieszne a niepotrzebne zupełnie sceny, które go tyl-
ko kompromitują. Nie dziw też, że przybywa po czasie. Pomimo
tego Derwid jednakże zostaje ocalony! Lilia grając na harfie,
wywabiła węże z głębi wieży na wierzch do siebie, tak iż stanę-
ły w krąg koło niój wyprostowane, „jak morska fala wzdęte nad
dziewczyną.^ A ojciec jój na spodzie wieży, nietknięty, mógł so-
bie zasnąć spokojnie.
Otóż nie wiedzieć, jak sobie cały ten ustęp tłómaczyć. Jeżeli
wybawienie Derwida^lSyło dziełem harfy cudownój: to na cóż to
całe, tak wiele słów kosztujące, a tak niezdarne współdziałanie
w tóm przedsięwzięciu i Gwalberta świętego? Jeżeli zaś łaską
Bogarodzicy rzecz dokonana : to jakież wtedy znaczenie harfy ? i
czemużto w takim razie- nie przychodzi do rzeczywistego
uwolnienia starego króla Wenedów? Wrzucają go bowiem zaraz
potom do innój wieży, i to wraz ze świętym Gwalberteni (!) gd/ie
obaj głodem zamorzoni być njają... Bądź jak bądź, czy przyj-
miemy jedno, czy drugie: zawsze to wyratowanie Derwida oka-
zuje się być aktem cudu jakiegoś. A dramat cudów, zwłaszcza
(akkh, oie zpos)^ Ustępowi temu braknie tedy na wszelkich wa*
196
runkach prawdopodobieństwa. Jestto jakby obrazek ładnie okolo-
ryzowany, ale bez żadnej poprawności rysunku. —
Podobnie nie wytrzymuje krytyki i trzecie wybawienie od
śmierci (w akcie czwartym). Gwinona powzięła zamiar zamorzyć
tedy więźnia swojego głodem. Dwa dni jui upłynęły, i nie wziął
Derwid żadnego do ust pokarmu. Przycliodzi przed Gwinonę Lilia,
z wieńcem białych wodnych lilii na głowie , cała w łzach się roz-
pływając, pokorna — i otrzymuje pozwolenie widzeiua się z oj-
cem przed tą imiercią, teraz jui Dieuchronną. Idzie do więzienia
i — nakarmią Derwida owemi liliami , w które była ubrana. Li-
lie te bowiem można spożywać i służą one za pokarm ludowi t^j
okolicy, na czóm się nie spostrzegła Gwinona. Owoż wygrany więc
i ten trzeci zakład z Lechitką! Podstęp przyodziany w pokorę
zwyciężył nad okrucieństwem. — Przeprowadzenie tego ustępu
w dramacie należy do najpiękniejszych części . . . jeżeliby chodziło
o przecudne wiersze i o niezrównane w rzewności swojój wyrazy
(np. cała początkowa scena aktu IV). Jeżeli jednak chodzi i o .
coś więcój jak o wyrazy i wiersze: to powiedzieć trzeba, ie to
pozór, że to złuda wybawienia od śmierci, ale nie wybawienie
istotne. Lilia tu tylko spłatała figla, sztuczkę, ale nic więcej.
Człowieka wskazanego na zamorzenie głodem, nakarmid raz: to
jeszcze nie jest zabezpieczenie go od śmierci z braku pokarmu!
Gdyby Gwinona potrzymać chciała trochę dłużej Derwida w owej
ciemnicy podziemnej : coby jemu pomogły owe lilie na raz jeden
zjedzone?
Do tego tym razem jednakże na szczęście nie przychodz|,_^
Zaszło zdarzenie tymczasem, które okrutną Gwinonę nastraja
trochę łagodniej dla tych jój ofiar. Syn jój Lechoń został przez
Wenedów schwytany i jest trzymany w niewoli. Ażeby go ¥ryba-
wić od śmierci, która mu tam zagraża, i wydobyć na wolność:
Gwinona przyznaje Lilii i to więc trzecie zwycięstwo jako szczę-
śliwie dokonane, w skutek czego Derwid będzie tedy wypuszczo-
ny z jej mocy. Ale ażeby się zapewnić co do powrotu swego sj-
na, stawia Gwiaooa teraz nowy waruoek: albo Lilia, albo harfo
W7
Derwida poeostame jęsacze wJójl r^fcad^-^cr- dopóki ŁecboD if-
wy i cały bie powróci do domu...- Wielkiój piękooici jert iiftt^
ten dramatu, gdzie się Derwid waha, kogo aostawić Owiaonie,
córkę czy harfę? Od tój harfy zawisło ocalenie jego królertwal Nie
wybrać j^9 nie przenie&ó jij osui córkę: to tosamo, co zgodzić się na za-
gładę narodu. A przenieść? c6t się sianie w takim razie z^oaj-
milszóm jego dziecięciem? Znane ma przeciec okrutne tój Skan-
dynawki instynkta I Przriliczne jest miejsce , gdzie się i w senni
Lilii odbywa walka — między życzeniem, ażeby ojciec wybrał
hadę, a obawą ,^ że Mslyszy, iż jest więc przecież coś na ziemi,
co" md drolsze nad tilTę ! "-^ '
^ Ka żądanie Lilii samej , rzecz się keńczy na t^m , że onato
pozostanie w ręku Gwinony! Odprowadzi tylko ojca do domu,
a potem dobrowolnie odda się sama w J^j ręce — za harfę. Je-
żeli wróci z Lechonem^to 1 haAEi i córka zostanie zwrócona
Derwidowi, Jeżeli wróci hez Lechona: natenczas — Natenczas
łiarfa wróci wprawdzie do rąk króla Wenedów. Ale córka jego
podlegnie losowi, jaki jej zemsta matki zabitego syna naznaczy.
Ten układ Gwinona i mąż tójże przyjmują. Derwid wraca do
swoich. Wypuszczają na wolność i św. Gwalberta, który (nie
wiedzieć właściwie na co) razem z Derwidem był trzymany
w. więzieniu.
Gdzie aę wielkie sprawy ważą między dwiema ostateczno-
ściami, z których żadna w danym razie nie jest przez się niepo-
dobieństwem , tam nieraz drobnostka najmniejsaej wagi szalę prze-
chyla. Zwyczajnie daje ona przewagę stronie, która i bez tego
^większe miała nadzieje. Bo komu się już nie wiedzie, nat^osię
i przypadek nawet sprzysięga. Taką to drobną małością między
czynnikami naszój tragedyi jest osobistość Ślaz a. Chciał w nim
poeta, jak w przedmowie nadmienia, wyobrazić ^mniejsze mrówki
ludzkości, pełne kłamstwa, wybiegów,^ tchórzostwa**. Pt*zyczepił
rolę jego do głównój akcyi w sposób nadzwyczaj luźny. Ślaz po-
pełnia w ciągu sztuki różne niedorzecznością ant szkodliwe, ani
też nie ponaocne niczyjej sprawie. Jaki cel tego? trudno odgadnąć.
Chodziło chyba o to, ażeby były ustępy podesme i humereoi
198
owiane międsy okropnoiciami — jedno sapewne z następstw sta-
jdy^ Słowackiego nad dramaturgią hiszpańską. Nie powiem , łe-
by cała ta rola Ślaza była jedną ze stron szezęiliwycli Lilii We-
nedy. Owoż zaczepia się działanie tój figury do toku właściwego dzia-
łania — w istotny spoeób — w jedynej tylko scenie. Na nieszczę-
ioie przypada to na tę chwilę włańnie stanowczą! Przed powro-
tem jeszcze Derwida z niewoli, przychodzi w obozie Wenedów
do rozstrzygnienia o losie Łechona. Na widok podtój bojaini tego
młodego Leohity, wzgardliwie i wspaniałomyślnie zarazem postana-
wia Róża .Weneda... darować ma życie i wypaició na wolność!
Wtóm przyprowadzają na scenę Ślaza, który właśnie został poj-
many jako szpieg lechicki, za jakiego go uważają. Szpiegiem on
wpnlwdzie nie jest; ale jakże tu tego dowieść Wenedom, że on
nie sprzyja Łecfaitom i że tu nie przyszedł na to, żeby szpiego-
wać? Ażeby się wydobyć z trudnego położenia, zaczyna Ślaz
rozpowiadać kłamliwe wieści. Opisuje zmyślone prz^z siebie za-
mordowanie Derwida i Lilii, jako okropności, na które patrzał.
To doniesienie zmienia pierwotne postanowienie co do losu Łe-
chona. Okrucieństwo Lechitów żąda odwetu: więc Lechoń ginie!
Zaledwie się to stało: przybywają na scenę Dcfwid i Lilia —
po Lecłfona, żeby w zamian za niego wydobyć z rąk Gwinony
owę^Earfę, przy którój graniu zapowiedziały wróżby ostatnie zwy-
cięstwo Wenedów...
Tak więc samym przypadkiem ostatnie nadzieje Lilii w ni-
wecz obrócone zostały. Co zrobiła dotąd, jest niczem! Widzi się
zmuszoną wrócić w moc rozjuszonój Gwinony — po liarfę, i że-
• by dotrzymać danego słowa.
Następuje, co musiało w danych okolicznościach nastąpić.
Następuje i więcój jeszcze. Grdzie bój między plemionami o śmierć
lub życie, tam wszelkie układy z wrogiem tragicznie się kończyć
zwykły dla tój strony, która w nie wierzy. Takato wiacie jest
w roli LilK Wenedy, od początku aż do samego ^ońca , jój winą,
jej obłędem — choć obłędem szlachetnym i wzniosłą winą. To
też zostaje za nią ukarana okropnie. Zostaje ukarana nie tylko
śmiercią, ale i wiarołomstwem. Gwinona odsyła Derwidowi w ce-
drowój skrzyni od harfy — za córkę jejjOy którą w ni^Midzię
199
miciwoici beditoinie zamordofwała — nie harfę , ale . . • ciało za-
mordowanej!.. .
^4!^^^^^!^^!$^^!^. bolOj do którego tymeiaaem w akaiek
starań BMj Wenedy prsyaato i który ńę międay Wenedani a
Lechem odbywa, jak było przepowiediiano, w nocy, prsy bąjąeyeh
piorunach... w chwiK gdzie szale zwycięstwa wprawdzie_c|ts:{ejajńę
jeszcze na obie strony, lecz już zaczynają się chylió coraz widp-
czni^j na koIrzyWŁechitów-- w chwili spotęgowanych zatóm pragaień
Wenedów, ieby usłyszeć cudowne przepowiedziane głocy a ałotój
harfy królewskiój : przychodzi do owój koloealnój sceny, w którój
Derwidowi zamiast harfy — ciało jego Lilii podają. Nic okropni^*
szegó, nic poetycznie prawdziwszego nad owę scenę! Jeatto nem
czy wińcie pieM, zdolna i kamienie do zemsty i do łycia poru-
szyć, którą tu gra roqMMz konającego ojca, kładąca ręce swi^ena
martwóm ciele, na złotych włoskach, aa zgasłych róitacb ust tak nie-
winnie zamordowanego swego dziecięcia! Takąto pieiA pnepowie-
działy więc wróżby, jako ostatnie tony, które wydobędzie z ce-
drowój skrzyni ręka starca ociemniałego. Jeżeli csóm, to też wła-
dnie tą pieśnią mogliby najdzielniej w^krzesió dncba-swego Wenedzi
do zwycięstwa , gdyby. . . były jeszcze w ich serca jakie iskry ży-
cia i ducha.
Ale życie dachowe plemienia tego należy już do przeszłości,
która niepowrotnie minęła. To też widok ów, zamiast zgalwani-
zować nawet trupi organizm, zabija w Wenedach otoehę do re-
szty. Ustami zaprzyeięgają zemstę, ale schylają karki swoje pod
miecze, ^które ich rąbią, jak trzodę**. Widzenie Róży Wene-
dy, oglądane dniem wprzódy, iići się całkowicie. Cała ludnoić
wytępiona. Jutrzejsze słońca wznijdzie już nad mogiłą naro-
du. Młody wódz, ostatni z plemienia, staje na stosie i znajdu-
je dobrowolnie koniec w płomieniach. Pozostaje przy życiu tylko
Róża, wróżka — jakby uosobienie iwiatodziejowój Nemeiy,
cierpliwie a jednak tęsknie wyczekując^ odwetu od czasów, co
przyjdą kiedyś.
^Kto konając we mnie uwierzy,
Skona spokojny.
Ja go zemszczę lepiój od ognia i wojny,
206'
ŁepUj aii sto tysięcy wroga,
Lepiej od Boga!""
- Jak .tę flapowiedź .pnysałoiei anrienał autor rozwieść i oi-
ioi<S w^^^dalsiych dramataeh? to bezpośrednio nie jest wiadomćra«
Pośredoią jednakie odpowiedź na to daje Król - Dacb.
— Zdaje mi sit, ie w powyższym dotknąłem jni wssystkich
prawie szeaegót&w, mających istotne znaczenie w składzie tego
dramata. Na zakończenie niecłi mi hędtie wolno dołączyć tu tyl-
ko jeszcze jedne ogólną uwagę. Niewątpliwie należy Lilia We-
neda do tych utworów Słowackiego, których założenie, idea, dą*
ŻBoić , słowem cała idealna czyli wewnętrzna strona kreacyi spra*
wia w myślącym czytelniku imponujące wrażenie i wytrzymuje
porównanie z każdóm dziełem pierwszego rzędu. Jeżeli pomimo
tego nie śmiałby z nas żaden pewnie zaliczać tragedyi tój do
skończonych arcydzieł: to przyczyna tego w stanowisku poety i
w całym sposobie jege poetyckiój praktyki. I w Lilii Wenedzie
widzimy się aż zbyt często w-tóm położeniu, że godząc się na
pamysł, nie przystajemy na jego wcielenie; że przyklasku-
jąc intencyi (którą właściwie tylko odgadujemy), utyskujem albo
nad niedość plastycznóm tójże intencyi przeprowadzeniem, albo
nad jednostronnóm i zbyt jakoś wyłącznóm wypowiedzeniem ta-
kówój. Juliusz pomysły swoje pojmował tylko uczuciem, inłagioa-
cyą. Jego logika •^. nie byłato rozumowa, reflexyjna, więc pra-
wdziwa logika. Stądto u niego zawsze między ideałem a ciele-
snóm wyrażeniem tegoż ideału — przestrzeń ogromna. Pozostaje
we wszystkióm coś niedomówionego. Domysłowi czytelnika otwarte
wszędzie pole szerokie, granice tego pola niedojrzane okiem cie-
lesnóm. Stądto w płodach jego zawsze jakaś irracyonalnoić, dla
którśj trudno je przekładać że tak powiem z języka poezyi na
język rozumu, na język zwyozajnój w ścisłym sensie logiki.
Stanowisko, które tu określamy, jestto skutek doprowadzo-
nój do ostatnich swoich kresów zasady romantyzmu, którego ty-
pem najwybitniejszym był w poezyi naszej właśnie Słowacki.
Tak np. żadną miarą nazwać nie można dość plastycznie
przeprowadzonym pomysłu owych harf w rękuch Wcnedó%
201
które im daje poeta jako ich „tradycyjną,^ plemieiipą własnotó,
na zasadrie wzmianek o tern w biząntyńakich kronikach. Wnika-
my w jego inteneyą — pojmujemy z niój wiele : ale nie docieka-
my wszystkiego, gdjt się rzecz w niektórych scenach gnbi w. głę-
binach symboliki — zamkniętej siedmioma pieczęciami! Poeta
ma tu na oku raz stosunki ówczesne- to znowu dzisiejsze sto-
sunki nasze. Przywiężuje do harf ^to znaczenie poezyi jako naj-
wyższej potęgi w narodzie: to znowu myśl, że to broń mdlą 1
bezsilna przeciw ostrzu i przeciw wadze żelaza! I tu jest pra-
wda, i tam jest prawda: — ale jakże te dwie prawdy związać
ze sobą? Związaćby je można, ale tego nie uczynił poeta.
Przykład jednostronnego i wyłącznego, a zatóm ostatecznie
fałszywego wcielenia myśli w sobie może prawdziwej mamy w ca-
łój roli owego typu chrześcijańskiej idei , jaką w tój sztuce jest
Gwalbert święty. Rola to dziwnie niejasna! W przedmowie
czytamy: — „Oto jest stary i święty człowiek, który przyszedł
łzawe Chrystusa oliwy zaszczepiać na płonkach sosnowych . . . Lecz
o biada! o losy! — Słowo świętego starca miecz Bolandowy wy-
przedził, i jeszcze jeden lud kona z wiarą okropną rozpaczy
w przyszłość i zemstę.*^ — Gdyby to założenie przeprowadzone
było przez dramat w taki sposób, iżby każdy krok działania
Gwalbertowego takie właśnie w widzach wywoływał wyobrażenia:
byłaby to jedna więcój z niepospolitych zalet niniejszego utworu.
Ale czy istotnie jest tak oddana Gwalberta rola w Lilii Wene-
dzie ? Zdaje się raczej , jakby tu było autorowi chodziło o odsło-
nienie wszędzie niemocy religii w obec prądu rzeczy dziejowych.
Toczą się one swoim torem. Krew się leje — zbrodnie i okru-
cieństwa mnożą się bez końca — niewinne ofiary padają pod
brzemieniem swych cierpień. A interwencya religijnej idei przy-
bywa zawsze tak nie w porę, tak bezsilnie, tak na drobiazgi
tylko wpływając, a nie dotykając rzeczy ważniejszych — że
to na śmieszność zakrawał Rzeczywiście też święty Gwal-
bert — mimo jasnej aureoli , która jakby był z obrazka zdjęty
otacza jego głowę proraieńmi — odgrywa w dziele tóm rolę głó-
wnej figury komicznej. (Ślazowi bowiem ani tego zaszczytu przy-
znać nie można). Jakież to suche i nieserdeczne u niego pojmo-
ToinU. *^
Wanię cierpień ziemskich ze stanowiska wiary 1 Jakaż obojętnoi^
na mord publiczny narodu, byle tylko religia nie wyszła przy
tócn bez jakiego takiego zysku ! . . Gzy zak ta poziomo4ć osobisto-
ści Gwalberta spada tylko na niego, czy na samą ideję, którą
on wyobraża? — z ti^o się aotor bynajmniej nie spowiada.
Chcielibyśmy chętnie wierzyć, że tu chodziło tylko o skre&lenie
nieudolności osoby! Gzy tema jednak możemy wierzyć, patrząc
jak rzecz jest w dziele przeprowadzona?...
ROZDZIAŁ SZESNASTY.
Druga połowa r. 1842 i następne lata aż do 1848. — Wystąpienie
Towiańsklego w Paryżu — ogólny sąd o duchu jego doktryny. Mi-
ckiewicz uznaje w Towiańskiin posłannika bożego. Zawiązanie sif
koła jego zwolenników. — Stosunek pierwotny Słowackiego do To-
wiańszczyzny — zdanie o ni^j autora Przedświtu. — W r. 1842
Słowacki przystępuje do koła — jego korespondeocya z matką i
a Krasińskim. Zerwanie się miedzy nimi prsyjacielskicłi stosunków —
Stanowisko Słowackiego późniejsze między Towlańszczykaml — scysye
i utworzenie sobie osobnego kółka.
Nim przystąpię do osoby naszego poety i stosunków jego
w ciągu roku 1842: zmuszony jestem w tym rozdziale dotknąó
nasamprzód pewnej ubocznój okoliczności, która w czasach owych
ważną odgrywała rol$ pomiędzy wychodztwem polskiem , o ile ta-
kowe gromadziło się w Paryżu. Sprawa ta zrazu poety naszego
nie dotyczyła wcale ; miała jednak niebawem zwrócić i jego umysł
ku sobie, a następnie zadecydować głównie o iLierunku dalszego
jego życia i działania aż do samego końca.
Mówię o rzeczy niemiłój, bolesnej, upokarzającój -— o To-
wiańszczyźine. * ?
W sicdra miesięcy po objęciu katedry słowiańskiej przez Mi-
ckiewicza, w miesiącu tipcu 1841 r. ,. stawił się przć3 nim czło-
wiek aż dotąd nikomu prawie w Eniigracyi niezjiany i oświadczył
mu,'£e przybywa z polecenia bożego z kraju i ma do niego po-
słannictwo. Oznajmił mu, że się poczyna nowa era ludzkości; że
nadeszły czasy nowej Ewangelii, dni zmiłowania i litości ł)ożej--
przedcwszystkiem nad nami, a pośrednio przez nas i nad resztą
narodów . . .
Mickiewicz T<miańskiemQ uwierzył... uznał w nim prorokft.
204
jeśli nie zbawiciela. Od tój chwili można Kyło uwaiaó doktrynę i
sektę Towianizmu za zawiązaną. .
Nie mam zamiara opowiadać tu w wyczerpujący sposób o
wszystkich zdarzeniach, tworzących • że tak powiem zewnętrzne
dzieje tego smutnego w życiu wychodźców naszych ustępu.
Moją rzeczą jest tu tylko rzucić kilka ogólnych spostrzeżeń
o znaczeniu i o naturze Towianizmu, o ile się takowy odbił na
obliczu ówczesnej naszój literatury emigracyjno}. Nie mam wpra-
wdzie bynajmniej uroszczeńia do nieomylności w sądach moich o
Towiańskim i jego apostolskich robotach. Wiem , że jeżeli w czóm,
to w tój rzeczy bardzo mylić się mogę. Patrzę bowiem na tę
sprawę z oddalenia i co do miejsca i czasu; patrzę na nią może
i przez szkła sztuczne , które przeistaczają rzeczywistą barwę
przedmiotu. Rozumiem przez to te wszystkie różnych osób- bro-
szury, z których na iclr wiarę czerpię o tóm wiadomość. Lecz
z drugićj strony mam też tę znowu korzyść po sobie , że nie tylko
znam materyały przeciw Towiańszczyźnie , ale i niektóre za nią
świadczące, a przynajmniej z niej samej wyszłe. Takimi są wła-
( śnie pisma J. Słowackiego , pochodzące z tej doby jego życia,
/ pisma nader rozmaitój treści i formy, nieogłoszone nawet w po-
śmiertnym wydaniu, a już z powodu samój swojój objętości żadną
' miarą nieobojętne. Mogę tedy porównywając jedne źródła z dru-
giemi, starać się jeżeli, nie o co więcój, to o równowagę, o spra-
wiedliwość pośrednią. I zdaje mi się, że jestem co do tego pun-
ktu w każdym razie dalekim od uprzedzeń stronniczych.
Powiedzmy coś przedewszystkióm o osobie samegoż sekty za-
łożyciela. Jedni, t. j. zwolennicy jego, uważają go za posłańca
r bożego, za męża nie tylko dziidającego w najlepszój wierze, ale
I i będącego w rzeczywistóm posiadaniu objawień udzielonych jemu
I w nadprzyrodzony sposób od Boga. Drudzy znowu go okrzyknęli
' za oszusta albo w najlepszym razie za marzyciela na umyśle obłą-
^ kanego. — Po którejże tedy stronie jest prawda?
Mnie się zdaje, że właściwie po żadnej. Obłąkanego w zwy-
' czajny sposób ^mysłu nie jest bynajmniej Towiański! Przeci-
wnie — mądry, przebiegły, wyrachowany to człowiek! Z drugiej
strony nie wątpię też i o tóm , że co czyni , czyni z przekona-
905
nia. To go jednak ftadoą miarą aie* ooEysaeza od dęikidi prze*^
winien, jakich dię— dodaję śmiało: z świademo&ciąwzglfd^Mii
narodu swego dopnćcił.
Bywają Gzasein pomiędzy iadźmi natury, w których szczera
wiara i najobładniejszy podstęp dziwnie się łączą. z sobą kn wza-
jemnej pomocy. Wyraz łaciński; pia fraas wybcMrnie tę szcze-
gólną dwostrouno&ć serca ludzkiego wyraża. Człowiek taki ehoe
dobrego i rzeczywiście wierzy najmocniej w to wszystko, co roz-
głasza. Ale ażeby jeszcze bardziój poprzóć sprawę ,. na korzyść
której wystąpił, ucieka się do sztuczek i- zmyślonyini, świadiH
mie urojonymi szczegółami rzecz uzasadnia. Zdaje ma się, że
działać tak... nie jest rzeczą niepoczciwąLbo wszakże to (wedle
jego iiiniemąnia) chodzi o prawdy takie, któie. muszą ecCnieść
zwycięstwo, które się pod każdym warunkiem powinny staó
artykułem wiary powszechnej.
Wyznaję wprawdzie, że co do mfi|)ój Oboby, nawet możności
wewnętrznej tego rodzaju wiary ja nie pojmuj|ę. Bo gdzie wiara
prawdziwa, tam też — zdaje roi się, bycfby powinna i nieogra-<
niczona ufnośó w ^iłę i tryumf ^t^ prawdy, którą się głosi. Na
^ót jej jeszcze pomoce sztuczne, na podstępnych sposotiikach
oparte? Prawda boża kłamstw ludzkich na sprzymierzeńca nie
potrzebuje, ażeby się stać czynem i ciałem. Z tóm wszystkióm
tak doświadczenie jak dzieje niezaprzeczenie tego. jednak dowo*
dzą, że w każdej religii i w wieku każdym zdarzały i zdarzają
się takowe nadzwyczajne zjawiska w świecie psycłucznym. Maho-
nfet np. był jednym z takich fanatyków kalkuliyących. Możnaby
i dzisiaj niejednego między nami doszukać- się takiego, gdyby się
tylko dobrze obejrzóć. Owoż i Towiański zdaniem mojóm jest
z tego rodzaju ludzi.
Głównym punktem wyjścia w genezie duchowego j^o rozwo*
ju było usposobienie jakieś mistyczne, pc^ączone ż wielką po-
chopnością do marzyciel stwa. Młodym jeszcze będąc, jak powia-
dają, bliskim był zupełnej utraty wzroku. Odgrodzony przez czas
kalectwa od wrażeń i zetknięć z zewnętrznym światem, zamknię-
ty w wnętrzu własnego tylko jestestwa, a przytem przyciśnięty
świadomością, że jest ciężkiem zagrożony nieszczęściem, znalazł
On w tym wyjątkowym sts&ie bź nadto sposobno&ci do rozwinie
cia w sobie tych skłonności do jakiejś extatycznej zadamy, które
snąć już mu były wrodzone. Później wyzdrowiał. Ale excentry-
esnońć i wiara w przeróżne przywidzenia chorobliwój wyobraźni,
które on nazywał wizyami i sęryo za takowe uważał, już się u
niego przemitoiła w drugą naturę. I powiększała się z laty do
tego stopnia , że go w kraju , na Litwie , wielu podobno uważało
za człowieka o pomieszanych zmysłach. Nawet podobno z tego
powoda miał on czas jakii przebyó w szpitalu jakimś. Obłąkanie
jego nie szkodziło wszakże nikomu , to go też niebawem wypuszczo-
no na wolność i nie ograniczano j^j w niczem. Zresztą potoczne
życie szcz^óln^ tego człowieka niczem się nie różniło od in-
nych. Urzędował sobie, jak drudzy; był regentem przy jakimś
sądzie powiatowym na Litwie-, później gospodarzył na wsi, we
własnej majętności; ożenił się, miał dzieci kilkoro, słowem —
był to co do swego zachowania się zewnętrznego , co się zowie
i^porządny, praktyczny człowiek i obywatel". Od udziału w wy-
padkach r. 1831 trzymał się z dala i nie miał zwyczaju miesza-
nia się do żadnej polityki. Jak się wyrażał, miał on ostrzeżenie
z góry, od Matki Boskiój, że się te roboty niedobrze skończą-
To też nie tylko sam nie należał do niczego , ale i innych starał
się powstrzymywać. A jako nie przesadzał więc w zapędach pa-
tryotycznych , tak też wolnym był od zbytecznej żarliwości i
w rzeczach religijnych. W tej mierze obojętność jego dochodziła
nawet do tego stopnia , że przez cały ciąg lat 20 przed przyby-
ciem swóm do Paryża, zupełnie podobno zaniedbywał spowiedzi.
Pomimo tego wszystkiego, człowiek ten przez całe życie
miał jednak ciągle do czynienia z cudami i widzeniami, a odbie-~
rał objawienia, które, jak rozumiał, przychodziły mu z nieba.
Myśl cała jego zajęta była religią; ale nie w taki sposób, ażeby
ją wykonywać , lecz ażeby jój dopełnić i poprawić. W tym przed-
miocie — w kraju jesztze będąc, pracował on i rozmyślał bez-
przestannie. Czytać musiał bardzo wiele , najrozmaitszych książek,
a mianowicie mistycznych. X. Semeneńko widzi w doktrynie jego
wyraźne ślady studyów nad magią i nawet nad kabałą żydowską.
Wiele także i 'ę podobno zajmował i magnetyzmem. Godzi się
WDOsić, to przyswoił on sobie znajomoid i wypadki gfówniej-
Bzych w zakresie niektórych istotnych nmiejętnoici w ich nowo-
czesnym rozwoju; choć z drogiej strony widać i to jak na dłoni,
że nie jego to pole! Rozumowa i naukowa strona w rozwinięciu
Towiańskiego musiała w ogóle być nad wszelkie wyobrażenie za-
niedbaną. Podstawy i zdolności naukowej u niego nie ma. Pojąć
coć jasno y wyrazić z precyzyą, w trafnych i naturalnych wyra-
zach — to nie j^o rzecz! Słyszał więc o niejedoóm, co bada*
nia umiejętne w ostatnich czasach wykryły^ otarł aię o jakieś wy-
padki nauk ; ale. snąć przyszedł do nich dorywczo i pojął je ba*
łamutnie. Ani zatóm nie rozumie dróg, któremi się w sposób na^
leży ty do twierdzeń takich przychodzi, ani też jasno istoty ich
nie przenika. Wie jednak, że dzwonili, chociaż nie wie, w któ*
rym kościele...
Pod wpływem takich tedy okoliczności nsnuł sobie Towiań-
ski na Litwie jeszcze rodzaj nowój religii. Nie podejmuję się, jak
to wyżój już powiedziałem , odtworzyć wizerunku tego nowego sy«
stematu dogmatów. Powiem tylko, że charakterystycznóm doktry-
ny Towiańskiego znamieniem zdaje się być w ogóle dążność stwo-
rzenia czegoś , coby stanęło niejako w pośrodku między tą nauką,
jaką daje kościół, a stanowiskiem nowoczeimych rezultatów, a
raczój kierunków umiejętności, które pod niejednym względem od-
stępują od rzeczy w kościele za pewniki uznanych. Chodziło mu
tedy o zapełnienie tego że tak powiem rozstępu pomiędzy wiarą
a wiedzą dzisiejszą, do jakiego pod tym i owym względem w po-
stępie wieków przyszło. Zamierzył zaś tego dokonać łatanym, ekle-
ktycznym sposobem. Co mu się podobało z wypadków wiedzy, to
brał za pewnik i podnosił do. wysokości dogmatu. Resztę zaś na-
uki odrzucał z pogardą Jako mądrość świata tego,*" jako wymy-
sły nziemi*" i dumy ludzkiój. W takiż sam sposób przebierał i
pomiędzy artykułami objawienia chrześcijańskiego. Jedne' z nich
przyjmował, jak są; drugie wykładsd po swojemu i tylko je pod
tym zatrzymywał warunkiem; a trzecie — milcząc mądrze i
skromnie — usuwał na bok, jakby ich wcale nie było. W taki
więc sposób powstało coś, co niby godziło z sobą te dwa odrę-
bne światy pojęć i wyobrażeń duchowych , co miało zastąpić i wia-
2m
•
rę i wiedzę, i religią i luądroi^ć świecką; co miało zbliżyć do
siebie tak prostaczki jak ąiistrze świata tego i stawić ich wszy-
stkich jako. zastęp kierowany jędnć&D poczuciem ^ jedną ideą , je-
dnym popędem — zastęp, przed którym . niczem są wszelkie po-
tęgi ziemskie — niezwyciężony, bo ^iIipnogło¥^, a jeden...
Jeżeli z jedn^ strony, oceniając dążność tego pomysła, nie
można mn nie pń:yznać pewnego sensu a nawet i godziwego ce-
lu': — -to z drugiój dziwić się tylko należy nad sposobami, któ-
rymi spodziewał się Towiański dokonać swego zamiaru. Bo i cóż
to było, co on ludziom w zamian przynosił, za to wszystko, co
im"" odbierał?
Spytajmy naprzód :. by łaż to wiedza, a raczój, byłże to
owoc wiedzy? Byłaż to rzecz, któraby ludziom zastąpiła ich wy-
rpzumowane pewniki? — Bynajmniój! Doktryna jego zbyt była
skażona marzycielstwem , żeby obóz wyłącznie kierujący się my-
ślą, był "go mógł przyjąć za swego. W jego mętnem pojmowaniu
wszystkiego, o cz^m hąii prawić zaczynał, a bardziej jeszcze
W jego arcyniezgrabnóm tłómaczeniu swoich urojeń —obóz ten wi-
dział jedynie nieudolność nieuka i jako takiego też go traktował.
A w tym samym znowu stopniu zastęp wiary, hierarchia,
kościół — nie mógł nic innego w nim widzieć, jak chyba tylko
sekciarza. Wprawdzie Towiański sam dawał się zawsze za naj-
wierniejszego syna kościoła. Nie przyznawał i nie przyznaje
się pono dotąd, żeby w czem zbaczał od tradycyjnej nauki
chrżeścijańskłój. Z tem' wsżystkiem daremno i tylko wybiegliwe sąto
wszystko zapewnienia! Wątpię, żeby on wierzył sam temu —
bez przenośni i bez tak zwanej restrykcyi mentalnej. Księża
Zmartwychwstańcy dowiedli ińu jak na dłoni, że dogufata j^o
rife^są" dbgmatatór ' tóSćIóra. ''iŃ'auka Towłaftskiegor-potępioTiar^^eż
została przez stolicę apostolską, jako herezya. '
Założyciel nowój religii jaie uznaje wprawdzie tego potępienia
i na przekorę temu wszystkiemu, co się stało od czasu jego wy-
stąpienia, ciągle się widzi w jedności z kościołem. Pochodzi to
stąd jednakże jedynie, że uważa się względem chrześcijaństwa,
jak takowe jest reprezentowanem przez kościół, w takim stóson-
809
ku, w jakim się mi&t Ghrystos do starego zakonu. Chrystns nie
na to przyszedł, ażeby dawny zakon obalić, lecz ażeby go do-
pełnić i wytłómaczyć. Podobnie i Towiański żyje w przekonania,
a raczej urojeniu, że dopełnia i wykłada tylko dawną naukę ko-
icioła, że ją w swoje doktrynę wciela i podnosi, nie zań obala
ani jej przeczy. Stąd teżto zatrzymuje sekta jego wszystkie ka-
tolickie symbole, wyrażenia, godła, obrzędy i praktyki; ale im
prawie zawsze poddaje nowe znaczenie i wyciska na nich piętna
taką pieczęcią, która nie ma żadnćj wspólności z katolickim
koicidiem.
Rozważmy wreszcie, w imię czego czyni to wszystko Towiań-
ski? — Na mocy objawienia i posłannictwa danego sobie z góry.
Że zai chodzi ta o nie mnićj ani więcój, jak o przeistoczenie
tego porządku rzeczy w religii, którćj założycielem był Chrystus:
więc się Towiański stawia w roli nowego zbawiciela i mesyasza,
choć nie ma odwagi nazwać się nim wręcz i otwarcie.
To powiedziawszy o samym Towiańskim i o duchu jego do-
ktryny, spójrzmy teraz na okolicznoici , poiród jakich takowa
wprowadzona została w życie.
Wystąpienie Towiańskiego jako proroka niedopiero w Paryżu
przyszło do skutku. Jeszcze mieszkając na Litwie zaczął on na-
pomykać o swojóm objawieniu i posłannictwie. Tu jednakże nie
szczególnie się jemu wiodło. Udało mu się wprawdzie znaleść kil-
ka takich, co w niego uwierzyli i zostali jego uczniami. Należeli
do liczby takowych malarz Wańkowicz i doktor Gut^ szwagier
Towiańskiego. Ci mu też i za granicę w religijnych celach jadą-
cemu towarzyszyli , nie chcąc odstępować już mistrza. Z tóm wszy-
stkiem grono zwolenników w kraju jeszcze pozyskanych było nad-
zwyczaj szczupłe. Oprócz dwóch powyżój wymienionych i chyba
rodziny własnój reformatora, która apostolstwo jego może brała
na seryo, nikt więcój podobno w krajn nie dał się wciągnąć w tę
sprawę.
Wypadło zatóm próbować szczę&cia w innych prowincyach,
a w najgorszym razie na Emigracyi. Jakoż wyjechał Towiański
z domu podobno około r. 1837 i najpiórw się pojawił w Poznaniu.
TonlL 27
210
Było tu staraniem jego pozyskać dla. sprawy swojij pnsedewszy-'
stkiem... głowę całej hierarchii w Księstwie, Arcybiskupa Du-
nina. Lecz Arcybiskup po niewielu już konferencyach przeniknął
człowieka, jako marzyciela, a w każdym razie katolika wątpli-
wej prawowierności i wzbronił mu dalszego przystępu do siebie.
Trzeba więc było szukać sobie gdzieindziej takiej powagi, pod
którejby skrzydłami dały się krzewić z pomyślnością plany ukar-
towane. Za -taką wybrał sobie teraz Towiański genen^a Skrzy-
neckiego w Bruxelli. Pojechał do niego, zawiązał z nim stosunki
i zrazu była wszelka , nadzieja dobrego powodzenia, sprawił bo-
wiem pewno wrażenie na generale, kiedy się przed nim opowie-
dział wysłaócem bożym do niego! Dla Skrzyneckiego to też na-
pisana była owa „Biesiada**, w której rzucił Towiański ogólny
zarys swoich pojęć religijnych, kładąc przez to niejako piórwsze
podwaliny do dzieła. W dalszych stosunkach jednakże nabożny i
ściśle po katolicku myślący generał przekonał się o bałamutnej
dążności całój owój misyi nieznanego sobie człowieka i zerwał
z nim.
Teraz dopiero przyszła kol^j na Mickiewicza. Nie powiodło
się z głową kościoła , nie powiodło się z wodzem naczelnym : mo-
że się powiedzie (pomyślał sobie Towiański) z największym z pol-
skich poetów. Powaga Mickiewicza naówczas stanowiła niejako
dyktaturę duchową w całym narodzie. Po zajęciu katedry do-
wiańskiej imię jego nabrało nowego blasku — i miało znaczenie
nawet we Francyi. Idimyż zatem do niego! Zyskajmy sobie Mi-
ckiewicza, a wszystko nasze...
W roku 1841 w miesiącu lipcu przestąpił po raz piórwszy
Towiański progi mieszkania poety. Tym razem próba powiodła
się nad wszelkie spodziewanie! —
Zdaje mi się, że kto tylko zastanawiał się nad duchem po-
ezyi Mickiewicza i nad jego życiem wewnętrznóm, ten się ze mną
zgodzi na to, że łączyły się w tym genialnym człowieku jakby
dwie zgoła odrębne natury. Zazwyczaj byłto mąż głębokiój myśli,
trzeźwo poglądający na rzeczy — oi^anizacya duchowa zdrowa,
realna, zdolna zdać sobie świadomą sprawę ze wszystkiego, co
tylko czynił. Takim go też widzimy w jego listach , których zbiór
211
samieszczoDO w obu ostatnich dzieł jego wydaniacli , a prórz tego
iei tu i owdzie po pismach peryodycznych. Ale Mickiewicz mie- >
wał w różnych chwilach tywota swego tajemnicze jakie- podrywy
i zachwyty, które go przenosiły w stan taki, że tracił niejako
X oczu wszystko, co jest rzeczywistym, i wznosił się duchem do ^
exceotryc»Dych krain extazy. Wtedy nie w sensie? retorycznej |
przenoini, lecz literalnie przestawał być poetą , a był w i e s^k c z e m ; j
1 artysty przeistaczał się w narzędzie poezyi , ni< świadome tego ]
co czyni. Bywał w razach takich czasem duchem jasnowidzącym, \
niekiedy... marzycielom nie biorącym za nic odpowiedzialności
na się.
Tak np. Grażyna, Wąlenrod, Pan Tadeusę itp. —
to były dzieła stworzone w normalnem i' sposobieniu. Oda do
młodości, Dziady, a zwłaszcza Dziadów „Częśó trze-
ci a** — tp Awoc natchnienia^, wyższego nad świadomość artysty. .
Co się Dziadów tyczy, jest dowiedzionym , przyznanem przez *;
•amego poetę, że są tam ustępy, których zupełnego znaczenia on •
sam nie umiał sobi^ wyjaśnić.
yf podobnie wyjątkowem usposobieniu zostawał Adam od
czasu ponownego przybycia swTgo do Paryża z Lozanny. Zajęcie
katedry rozbudziło w nim życie ducha w najwyższej sile. Rcha-
iniitacya że się tak wyrażę i apoteoza napoleońskiej tradycyi i
napoleońskiój idei , dopełniona aktem sprowadzenia ciała cesarza
2 wyspy Św. Heleny, na rozkaz samego króla, i to właśnie w cza-
rne, kiedy Mickiewicz miał zająć nowe to stanowisko, rehabilita-
cya ta mówię sprawy, która u poety naszego stanowiła zawsze
artykuł wiary, nie mało się też przyczyniała do nastrojenia jpgo
ducha na jakieś tony mistyczne.
Miewał on w owym czasie przywidzenia, które uważał za
widzenia, za objawienia rzeczy, jakich zdaniem jego nie było da-
no zwyczajnym ludziom oglądać. Te widma cxtatycznej fantazyi
tak dalece nabierały w jego oczach znaczenie przedmiotowego by-
tu, łe je poczytywał za kształty, za ciała — nie przez siebie
stworzone.
^W miesiącu grudniu (1840), dnia nie pamiętam (tak
pisał O sobie 9am J4ickiewicz w siesnaicie mięsie później do
2^12
Skrzyneckiego) , kiedy c^lądałem przygotowania do esekwii
za Napoleona, miałem w dzień biały widzenie: widziałem
człowieka z głębi krają jadącego wózkiem jednokonnytt,
w biedzie, po błocie i mgle; i uczułem ie teu człowiek
wiezie wielkońć! wielkie rzeczy! Nie brałem tego za widze-
nie prorockie, ale za nadzwyczaj żywy obraz poetycki.
Chciałem go opisać, ale postrzegłem niepodobieństwo do
pfawdy i dałem pokój. Po poznaniu się z Andrzejem nie
prędko dowiedziałem się o szczegółach jego podróży, i uzna-
łem prawdę widzenia*"... (z listu z d. 23 marca 1842).
Tesame prądy wstrząsały też Mickiewiczem już w chwili
owój improwizacyi na wieczorze u p. Januszkiewicza.*)
W ciągu roku 1841 przyczyniło się do utrzymania Mickie-
wicza pod ciągłym wpływem mistyki zapadnięcie żony jego w stan
najopłakańszy ze wszystkich, jakie tylko dotknąć mogą rodzinę,
w stan obłąkania umysłu. Wypadła potrzeba śród zajić najbole-
śniejszych wydać ją z Paryża na wieś do jakiegoś zakładu zdro-
wia — z małą nadzieją, żeby było rzeczą podobną uchylić to
nieszczęście w zupełności i na zawsze.
Człowiek przywalony nieszczęściem skłonny jest zawsze da-
wać wiarę cudowności , gdzie tylko się z nią spotyka ; a jeżeli
kto, to Mickiewicz był prawdziwie nieszczęśliwy w tym czasie.
*) Z okazji tego wieczora tak się wyraził Mickiewicz w tymże
liście do Sknyiieckiego , który w całości przytoczono w Przegl^zie
Poznańskim 1858 r. Tom XXy, półrocze T, zeszyt 2.
^W roku przeszłym kilkadziesiąt Polaków dawc^o mi ttcstę. Cza-
łem się w wieUdćm podniesieniu ducha i powiedziałem im, „że wszy-
scy są na złych drogach, ie ich rozumowania i zabiegi nigdzie nie
doprowadzą; że jeśli Bóg zlitiye się nad nami, to przyśle człowieka,
który będzie dla nas prawem żywdm, którego słowa, czyny i ge-
sta będą artykułami^... Nie pamiętam, pisze dal^ Mickiewies, słów
poezyi (improwizacyi), ale ta była ich treść; zaklinałem, żeby ją
pamiętali. Wielu już zapomniało. Kiedy Z. (Zan?) Stefan przyszedł
nazajutrz do mnie, powiedziałem ze smutkiem głębokim, że gdyby
mi wówczas nie przerwano, wielką bym rzecz oznigmiŁ Ale już nie
byłem nazajutrz w stanie podnieść się do t^ wysokości. Prserwoao
mi wówczas; jedni protestowali w imię rozumu, drudzy myśleli, ńe
mówiłem o X. Czartoryskim, kiedy wołałem, że tylko z takiego mę-
ża przeznaczenia mogą wyjść kapłani, królowie i he-
tmani",,,
zra
Owoż takito zbióg przypadkowych a dziwnych okolicznoici mieć
ta należy na względzie, ażeby poją(5, że taki człowiek jak To-
wiański był zdolny wpływ wywrzćć na Mickiewiczu i podbić du-
cha jego pod panowanie swoje. Zresztą były prócz tego W8zy«
stkiego i inne jeszcze przyczyny, dla których łatwo było Tow[ia£-
skiema wkraś<^. się w zaufanie poety. AIt)Owiem zdaje roi się, że
nic prawdziwszego , jak co powiedział Krasiński o stosunku dwócii
tych ludzi pomiędzy sobą: — „Pan Adam — to olbrzym, Pan
Jędrzój — to magnetyzer, co pbudził olbrzyma. To zrobił, co
robią kobiety, gdy istrę ipiącą ^ łonie męśzczyzny zapaltgi^^
(obacz Wyjątki z listów str. 209). — Rzeczywiście! Właści-
I wym
^m twórcą tego, co dziś Towianizmeit zowiemy,'1&yłto sam ra-
czej * Mickiewicz, ^okti^ńa 1'owiaóskfego'^"' to ^ tylko odbłysk i
^ udogmatyzowanie tego wszystkiego, co w różnych chwilach
^ w kształcie urwanych pomysłów jak przelotne iskry przechodziło
I przez głowę porwanemu prądem natchnienia poecie.
Kiedy się np. czyta „Czę&ć trzecią Dziadów ^^ utyka si^ cK)
^ kart kilka na miejscach, które mimowolnie przypominają towia-
I nizm. Tasama dziwna niechęć przeciwko wiedzy, zdobytej rzetelną
■pracą, na korzy&ć jakichś mistycznych i gotowych skądsiś pewni-
ków; tasama wiara przesadna w siły wewnętrzne pojedynczego
człowieka; tasama mesyaniczna dufnośó w wyjątkową wszech-
I władzę lodzi, z urodzenia przeznaczonych do władztwa nad resztą
społeczeństwa; tesame zachcenia despotycznego zwierzchnictwa
w świecie dachowym; tosamo wreszcie przeczuwanie człowieka,
który nas przyjdzie zbawić — słowem mesyaniem. Nie. bmk na
' miejscach podotmych i w Księgach Narodu i Pielgtlf m-
' stwa Polskiego. — ^
f Ówoż przekonaniem jest mojóm, że zagłębianie się wżnacze-
i Dui takich urywkowych napomknień w dziełach Mickiewicza » nie-
poślednią czasu swego odgrywać musiało rolę w gMMie f^myMw
Towiańskiego. Natchnienia Adam% jeżeli nie rzuciły pi^rwuBegb
zarodu w myśli tego marzyciela , to przyczyniły się w każdym ra-
zie do znakomitego posunięcia go na drodze, po którój sąedł.^ Gi^- ^
ły system jego mańeń -*- byłoto tedy ifko rozwinięrie i do<iać
można: spaczone, rozmazane roswfnięcie vkktótffib Irienew rui*
tu
•ijesnie rauconych słów Mickiewicza. Pomimo jednak iiiezręcZQO&cl
w ich powiązania , było oczywiście pewne pokrewieństwo wyobra-
iteń . pomi^zy nimi , które wjEajemńe porozumienie się ułatwiało.
A najwięcej je ułatwiło nakoniec rozmyślne i obliczone
podejście dobn^j wiary po€»ty, jal^iego się Towiański zaraz na sa-
mym, wstępie dopuicił. Użył bowiem wszelkicli sztuczek, ateby
go jut w pi^rwsz^j cłiwili przekona<S , że to człowiek bo^.y, ie ta
6w przewidywany dawno przezeń zbawca społeczeństwa przysaedł
*HU jego nawiedziiS.
Przedewszystkiem więc powitał go po staropolska imieniem
boiem, tak jak to było prsepowiedziano w Dziadach:
9iTy pojedziesz w daleką, nieznajomą drogę,
Będziesz w wielkich, bogatych i rozumnych tłumie,
Szukaj meta, co więc^ niżli oni umie;
Poznasz, bo cię powita pierwszy w imię bofte,
Słucha},' có powie*..: ' -• c
Potćm, w dalszej rozmowie, przeszedł na własną przeszłoid
poety i wyłokył mu, co w własnych jego dziełach mogło być dla
nifgo niezrozumiałym. Wyrażenie w Dziadach:
nOn ilepy, lecz go wiedj^ie anioł pacholę,"
saatósował do siebie, boć i on w młodoići przez czas jakii był
pozbawiony wzroku. ^A imię jego czterdzieści i cztery*^
wytłómaezył w taki sposSb, że znaczy to hufiec złoiyć^sTęmiij^
cy z czterdziestu czterech mężów wybranych, który stanie na
czele nowej budowy kóicioła i społeczeństwa*) Wiarę Mlckiewi-
*) RsecsywiiScIe zaraz potćm uformował się zaalęp najwyity
# filenurchii Towiaoinna połoźonyeb swołeniiików tćj scfcły w hc*^
csterdsies tu czterech. Kiedy w r. 1842 r^^d fraacuski wy-
dald Tbwiańskiego z Paryża, rsjiaufańsi uczniowie jego podali do
mioisfra rodzaj protcstacyi czy też ubolewania swego nad tćra roz-
porządzeniem rządowćm, dając świadectwo nieskazitelnym Towiac^-
•kk|g« pozl^^pkom przez cały ezat bytności jego we Franeyi. Akt teo»
datowaay z d. 7 zierpaiA 1842 r podpisany jest przez 43 męszczyzo
i 2 kobiety. A zat^m, gdjby do tych 43 podpisiąjącyeh doIiczy<5
J«Mf ze samegoś Towiańskiego , który oczywiście musiał należeć także
śo grona przodq}ąeyeh , jako jego najwyższy zwierzvlinik , był iby
^l^a 44 Kobiety, jak się samo rozoanOi stanewily osobaj
m^^ ^V ^ ^ nie Ucs)
i dl
215
cza w Ńapoleonizm żuty tkpwał w taki ;ipo8Ób , te ma oznajmił,
ii wcieleniem nowóm dacha Napoleona jest on Mm wlafinie (To-
wiański) ; te zatćm posłannictwo jego na tćm zalety, ateby dzieło
przez Cesarza poczęte prowadzić dalej i ostatecznie wykonać.
Nakoniec o&wiadczył, te nie tylko dana mu jest moc ionę* jego
uzdiowićy ale i wyjawić ma najskrytsze zajęcia z jago tycia upły-
nionego. Jakot opowiedział Miekiewiozowi takie zdaraesia z jego
przeszło&ci, o których (jak się później sam poeta wyraził do
Franciszka Szemiota) nie mógł wiedzieć nikt , chyba tylko Bóg
jeden.
Co do t^j okdiozootei , wyjaśmiio u^ póinińj^ po Mesci jot
poety, te się oto tak rzeczy miały. Mickiewicz raza jednego,
w młodo&ci jeszcze, rozgadał się był o tych niewiadomych niko-
mu zą)4oiach swojego tycia w zaufania przed. Ody óoeni.. Było to,
ki^y wspólnie podrót odbywali po Miemczeeh i Włoszech. Nastę-
pnie Odyniec, do kraju powróciwszy, komui trzteciemn^ czy tet
mote nawet samemu Towiańskiema, mieszkającemu wtedy jeszcze na
Litwie, opowiadał otom WBzyaUŁiómi tak i& nie trzeba było na to
tadnego cndu, ateby to wiedzieć. Miokiewicf w daga OMm za-
pomniał , te kiedyi przed Odyńeem spowiadał się z swoich' taje-
mnic; wziął przeto wiadomoić o nich u Towiańskiego za rzecz
objawioną jemu sposobem nadprzyrodzonym.
Samo nawet uzdrowienie Mickiewiczom ój , labo jest jedynem
zdarzeniem w ćalój t^ Towianizmu históryi mającóm rzetelne po-
zory cudownoici, daleko więcój okazuje ostatecznie w Towiańskim
wprawnego psychologa, nit cudotwórcę. Pojechali obydwaj, on i
Mtckiewicz, do^^hor^j; pbminilo oporu lekarzy odebrali ją z za<
kładu i zabrali ze sobą. Przybywszy do Paryta, kazał jój To
wiański w charakterze proroka, w jakim był jut wtedy znany
przez nią , klęknąć na ziemi , klęczącą zgromił surowo za grze^
chy, a potom, kazał jój powstać i iić do spowiedzi. Poszła i <
powróciła zupełnie uzdrowiona.
Przyczyny obłiąkania były snąć tylko psychiczne. Targnąwny
silnie za wyobraźnię, przywrócił jój jednóm skinieniem szczęśliwie
zattósowanóm tę równowagę umysłu, którój jój zwyezajoe leki
nie zdołały przywrócić.
816
Takie to więc były okoliczności, skatkiein których obałama-
eony został zdrowy sons wielkiego naszego poety do tego stopnia,
łe, w Towiańskiego uwierzył. Znając je, dziwić się już nie moina,
że mógł pisaó w kilka miesięcy potćm do Skrzyneckiego:
^Moja wiara w słowa Andrzeja jest skutkiem całego
mojego iycia, wszystkich moich usposobień i pnie ducho-
wych. Ktoby czytał pisma moje, prsekonałby się o tóm.
Nie wi^KHDonę o drotMiych. w mtodoici rzuconych w iwiat
pieśniach (Bomantyczność — Oda. do młodości); późniejsze
dzieła, a mianowicie Księgi Pielgrzymstwa i Dziadów część
III świadczą, iem to co się dzieje, przeczuwał...
...Widzisz takie, że uzdrowienie mojój tony nie hjto
powodem moj^ wiai7. Jeszcze tona moja była w domu cho-
rych, a już na słowa J^ndrzeja, który j^j nie widział był»
ogłosiłem krewnym, to będzie zdrową. Wziąłem ją wbrew
zdaniu lekarzy, niewzruszony ich zaklęciami, bo zaręczali,
to ją trzeba będzie zaraz z użyciem gwałtu napowrót sa-
inknąd. Wziąłem tonę w zapełni pomięazaaiu, w kanikułę,
w gorąco i w czasie burzy. Tegoż dnia odzyskała przyto-
mność. Dotąd jest zdrowa i coraz pewniejsza zdrowia na
przyszłość. Uzdrowieniu mojój żony towarzyszyły okoli-
- cznośei cudowne. Opisywać je byłoby długo. Bogu wia-
domo, to prawdę piszę — wracam dziś z rekollekcyi, któ-
rą odbyłem u XX* Jezuitów i i po spowiedzi i po przyję-
ciu P. N. Sakramentu to piszę^... (z listu z d. 23 mar-
ca 1842 r.) •)
Skoro tylko udało się Towiańskiemu mieć Mickiewicza po
•obie: dalsze zabiegi nie spotykały już na żadne trudności. Oso-
ba Adama dawała dostateczną rękojmię, że co rozgłaszano, nie
było ani oszukaństwem ani szaleństwem. A na skłonności już go-
iowój do poddawania się takim wpływom, pomiędzy emigrantami
naszymi nie brakowało. W ogóle ł>owiem wiara jakaś mistyczna
we wszystko, co tylko cudowne i tajemnicze — byłoto jedno
a celniejszych znamion społeczeństwa naszego tćj generacyi, jak
się o tóm przekonać można , spojrzawszy na literaturę nasze owe-
go czasu. Było to naturalne następstwo położenia narodowego...
Nie będę kreślił wywodu dalszych przejść, jakie sprawa ta
krok za krokiem przebywała. Poprzestanę na wzmiance, że piórw-
^) List ten, i dragi podobny, dano w całości w Prseglylsi^
Posn. rok 1858, tom XXV. etr. 162 i o.
^17
szymi , których na zwolenników zjednano , byli Sobański i poeta
Górecki Antoni. Ten jednakże niezadługo zmiarkowawszy, że rzecz
nie jest tak prawdziwemu kościołowi i jego nauce wierną, jak
się to w pierwszej chwili zdawało, odczepił się od wszelkiój spółki
z Towiańskim. W ogóle ludzie silniejszej wiary w duchu ici&le
katolickim wyjątkowo chyba przyłączali się do grona, które się
zawięzywało. Z tej też przyczyny i Zaleski , choć zagadnięty owym
przeilicznyni wierszykiem Mickiewicza: „Słowiczku mój** —
odpowiedział wprawdzie dumką niby potakującą i ułożoną na tę
sarnę niitę , ale jednak nie dał im się zwerbować na. zwolennika.
Inni poeci, śmielszej myśli, niecierpliwsi w wyczekiwaniu lepszój
przyszłości , jak np. Goszczyński , dali się złudzić stanowczym za-
powiadaniem bliskich zdarzeń cudownych. Z wojskowych przyłą-
czył się najrychlej i najgorliwiej do Towiańskiego pułkownik Ró-
życki. Reszta adeptów rekrutowała się najwięcej pomiędzy Litwi-
nami, ci bowiem i skłonnością swoją do mistycyzmu i stosunka-
mi osobistymi najwięcej byli zbliżeni do Mickiewicza. W przeciągu
roku , od chwili pierwszego pojawienia się Towiańskiego w Pary-
żu aż do czasu, gdzie go z Francyi polićya paryska wydaliła,
uformowała się przeto gromadka * dość liczna Towiańszczy-
ków, jak ich już odtąd nazywano.
Teraz zwróćmy uwagę nasze na Słowackiego i obaczmy, jaki
był jego stosunek do tego wszystkiego, co się wtedy działo wśród
cmigracyi?
Samotne i nieraz przykrości pełno życie jego w Paryża,
usposobienie z natury melancholijne, tęsknota do krcyu, wrodzo-
ny pociąg do wszystkiego co excentryczne — wszystko to mogło
z góry wzniecać żywą obawę, ażeby się ta zataza nie czepiła i
jego ducha. Szczęśliwym trafem było wszelako coś, co go na czas
jakiś zabezpieczało od tego niebezpieczeństwa. Tą prezerwatywą
były niesnaski z Mickiewiczem! Sama ta niechęć do swego an-
tagonisty wystarczała, żeby nie dać mu widzieć w złudnóm
świetle roboty, w którój tenże był ostatecznie głównym czynni-
kiem. To też przez przeciąg czasu dość długi nie widać w listach
TomlL 18
S18
Słowackiego aoi iladu , żeby był miał przywięzywa(5 jakie wyższe
znaczenie do tych cudów i proroctw, tyle wtedy sprawiających
wrzawy między Towiaószczykarai. Przeciwnie, usposobienie jogo
było wówczas więcej towarzyskie i światowe, niż kiedykolwiek.
. . . ^ Ja , co dawniej lubiłem samotne wieczory (donosił
w ciągu piórwszej połowy r. 1842), teraz już sani wysie-
dzieć nie mogę. Nuda mię ogarnia — nie wystarczam sobie
wieczorami, jak dawniej, kiedy w świeczce mojej paliły się
różne nadzieje tęczowe i bryłantowc...
...^Posłałem Ci moje wizerunki — twarz więc sobie
będziesz miała oddaną. Teraz wiedz , że ubieram się znwsze
z dosyó wielką ełegancyą, jak to sobie kiedyś przyrzekłem
za młodu, bojąc się. aby mię zwykłe memu zajęciu się za-
niedbanie kiedyś nie owładlo. Otóż więc zawsze biorę do-
brego krawca, który mi oszczędza niepotrzebnych wydatków.
Najczęściej chodzę czarno, ale nigdy prawie zupełnie czarno,
bo to ma minę księżą. Zawsze taić staram się być ubra-
nym , abym bez przebierania się mógł pójść wszędzie ; a
nigdy tak, aby wiedziano, żem się wystroił umyślnie. Taka
jest moja polityka co do ubioru. — Nie jestem wcale tłustszy
niż byłem ; ale jestem zupełnie weselszy. Jakby po walce
z iudimi odbytej, używam pewnój spokojności i to mi się
w uśmiechu maluje. Mnszę Ci także wyznać, że może tra-
cę więcej, niżby należało. Ale cóż robić!** itd,
W tymże samym prawie czasie musiał Słowacki pisać coś o
Towiańskim do^ Krasiiiskiega Listu tego wprawdzie nie mamy ;
ale z odpowiedzi Krasińskiego ; znalezionej między papierami Ju-
liusza, można sobie zrobić wyobrażenie, o co mniej więcej mógł
być Zygmunt zapytywany. Odpowiedź rzeczona zasługuje na przy-
toczenie. Była pisana d. 27 października 1841 r. z Monachium.
-Drogi Julu I W cuda wierzę zawsze i wszędzie —
w cudotwórców prawie nigdy; nie znam zaś próżności pró-
iniejszój nad tę, która siebie uważa za konduktorkę płynu
cudów. Nie pochodziż to nieco z tój urzędo - namiętnostki,
tyle zawsze burmistrzującej w naszych sercach? — W Pi-
śmie — księga proroków nast,ępuje po księdze królewskiój ;
w dziejach bieżących tosamo się objawiło. W sferze niby
to widomój wystąpił tytuł, urząd, zaszczyt — nazwa mia-
sto rzeczy — blichtr miasto istoty — słowem króluwskość.
W sferze niewidomój , w kościele , w poezyi — awansowano
na proroków. Jest to także stopień — dignitas. I znowu tu,
219
jak tain, tytuł, wprost rs^ccz sarnę skaził, Kształt obrócił
się przeciwko treści — wyniknęła koniiczność! — Co za
wiek, Julu! — co za świat!" — co za kolej zgubna pory-
wająca wszystkich do otchłani — nie Dantejskiej,' ałe sto-
kroć głębszej, bo stokroć dalszej od zniartwycliwstań nieł)a;
cłjcę mówić — do otchłani śmieszności! — Za dni moich
widziałem dzieci — ponuro — dzikie — jeszcze ssące pierś
maniRi, a już recytujące wiersze byrońskie i piszczące uste-
czkami pełnemi mleka: „To piołun!** — Widziałem piętna-
stoU^tuie dziewczynki, wołające Boga na usprawiedliwienie
się przed niemi, jak łliob niegdyś — jak Faust później —
i szpilkami grożące gwiazdom. Wid/ialeiu olbrzymów ducha,
przez czas jakiś zapełniających serca, ludzi imieniem swo-
jem — a potem idących na starość do św. Pelagii i głu-
pstwa, brednie, próżnostki samo drukujących! — orłów,
jco w słońce patrzeli, spadłych w staw i przemienionych na
pływające pośród pleśni kaczki. — Widziałem ^za dni moich,
acz nie długich — zbłaźnienie Svsz y stk lego — i za-
czfń^'^irsmętno'by"Ć w duchu. Tóm śię jedynie pocieszam,
żeril*'zda mi kię, doszedł iikrytój sprężyny tych wszystkich
zjawisk : zowie się brakiem dumy, a przesytem próżności.
Jak cud jest rodzajem pewnym niepracy w naturze, pie-
czonego gołąbka, co spada z nad chmur do gąbki: tak i
w duchu ludzkim próżność jest wieczną żądzą chwały bez
pracy; kiedy duma wbrew przeciwnie jest wieczną żądzą
chwały, lecz za pomocą olbrzymiego, trudu. — Kto dumny,
ten i pokorny zarazem — a duma połączona z pokorą sta-
nowi wielkość człowieka. Duma bez pokory — to próżność,
pokora bez dumy — to podłość. — Na pozór tylko sprzeczne to
władze duszy — a w istocie wielkość prawdziwa bez nich
obydwóch obejść się nie może ! . . .
...„Teraz mój drogi Julu, o Tobie słów kilka. Jig
*^^J2Sii^'l2^^ .9?^g^ wiodą^roaUJaitę dusz sljU^ośui, unikać
wszeltlej' -y-, nie zapacfiij w niemoc, bo niemoc nio jest po-
k\)rą — ni znów rośnij w dzikie przekonanie, że można
jedną strofą wieki przewrócić -r— bo takie przekonanie nie
je^ dumą. — Bądź dumny a pokorny ! — Lecz kiedy się
korzysz, to korfl5ię przed Panem wiekuistym * — lub przed
wszechświata pięknością, lecz nie przed tą dziwną Madonną,
której za podstawę dałeś pier-^i swoje ...
. . . „Ty wiesz , żem Cię kochał zawżdy — Ty wiesz,
żo Cię kocham — może nie wiesz, ale się dowiesz, że ni-
gdy nie przestanę. "^
220
Pomimo takich przestróg, zajść musiała jednak już w ciągu
miesiąca lipca następnego roku (1842) w Słowackim stanowcza
zmiana...
Nie umiem opowiedzieć, jakie W szczególności zdarzenie dało
do tego powód, że się zbliżył do niego Towiański, czy też on do
Towiańskiego. Dość że od owego czasu począwszy, usposobienie
niższego poety, co tylko jes^ze tyle światowe, zmieniło się zu-
pełnie, a sądy jego o t^m wszystkióm, co się działo około Mi-
ckiewicza, ustąpiły miejsca innym wyobrażeniom. Pierwszym ob-
jawem tego zwrotu w pojęciach był list pisany do matki dnia
2 sierpnia (1842), zawierający ustępy, do których dawniej nigdy
nic podobnego nie pisał.
...„Co do mnie, wiele nadziei zwiędłych boża miłość i
łaska ożywiła we mnie. Już nie wyrzekam, ale ufam. Oto-
czył mię krąg ludzi kochających, kosztuję nowego stanu
duszy — zdaje się, że błogosławieństwo boże jest nademną.
Wszystko to podobnem jest do snu i do marzenia, i wy-
tłómaczonem być nie może ...
. . . „Świat glansowanyeh rękawiczek i woskowanych po-
sadzek zupełnie zniknął z oczu moich , bo cóż z niego można
wydobyć? Jestto próżny teatr dla igrających myśli — dla
słów ulotnych: a mnie trzeba dziś być wewnętrznym czło-
wiekiem — ile można, doskonałym i dobrym. Wierz mi,
droga, że ta przemiana ze źródła płynie głębokiego. Tę zi-
mę jeszcze tu spodziewam się przepędzić**. . . *)
W następnych listach, co miesiąca już teraz -pisywanych do
matki i do Januszewskich (wuj Juliusza wrócił z wygnania wła-
śnie pod koniec r. 1842), coraz więoój znajdowało się już takich
zwierzeń mistycznych. Przerażały one matkę poety. Wieści o za-
wiązanej sekcie Towiańszczyków doszły były tymczasem aż na
Wołyń i niemało w całym kraju obudzały zdumienia. Pani Becu
nie pojmowała tego stanu, jaki wiał z tajemniczych wyrazów,
kreślonych ręką jej syna. Kiedy to wszystko, co jej teraz pisał
o sobie, porównywała z doniesieniami, które zaledwie 3 lub 4
*) Jak wiadomo, Towiańszczycy żyli w nadziSi, że chwila ich
powrotu do hraju już niedaleka. Dlategoto i Słowacki tylko jeszcze
owc zimę miał przepędzić w Paryżu. Zmienił więc swoje mieszkanie
roczne na tymczasowe i zamieszkał wtedy rue PorUhieu Nr. 30.
93f
miesiące pierwej otrzymywała jeszcze z rąk jego, a w których aż
do^ dziwnej jak na poetę drobiazgowoici posuwał się czadem Sło-
wacki w opisywaniu np. swego ubioru, swojój predylekcyi do bó-
cików lakierowanycli, do ^żółtawo - blado - białycłł^ rękawiczek,
których jedynie jak powiada używał itd. to ta sprzecznoić mię-
dzy jój synem ówczesnym a obecnym taka była uderzająca i na-
gła, że matka w głowę zachodziła rozmyślając, coby to wszystko
znaczyło. Zapytywała go z bolekią, z niedowierzaniem, z nie-
imiało.4cią, czyby i on miał także należeć „do tych jasnowi-
dzących?"* Badała go, czy nie zamyśla zostać księdzem? czy
zaszło co nadzwyczajnego w jego położeniu zewnętrznym? czy go
nie spotkały jakie straty? czy mu nie grozi coś, co go trwoży?
czy zdrów? ^czy mu czoło nie pala?^ dlaczego listy jego takie
niezrozumiałe?..
Przypuszczenia takowe drażniły i zasmucały Juliusza. 0(0,
co jej odpowiadał na takie zapytania:
...^Zasmuciłaś mię bardzo, pisząc rai z trwogą i z pe^
wnóm niedowierzaniem, myśląc żem ja się jasnowidzącym
oddał i w sny ich uwierzył. Nigdy nie byłem tak nisko,
żeby mię lada kto mógł wziąć za głowę. Ale drgnię^^^u^we-
wnvtrznerau .^ucha^^żegp uwierzy 1^[l,. i.,sŁJwom.. prostym
i^^Sryii^daifJic sig przejtonkć".***— -Wszyscy, którzy
niezdolni są wskrzesić siebie i oddać się nowój, wielkiej
pracy, są przeciwko nam z wielkim gniewem i oskarżają
nas wynajdując różne fałsze, i stawią nam różne przeszko-
dy. Wiele więc może próżnych ech dojdzie do Ciebie. Więc
jeżeli mi nie uwierzysz, będziesz się smuciła, myśląc, żem
się zaparł rozumu mego i zszedł z drogi, na której mię
witano. Albowiem teraz mi przyznają rozum dawny i pra-
w^ość dawną, a na teraźniejszego i prostego człowieka uty-
skują. Ale ja wiem, że mię Bóg nie opuści; bom ja, także
nie opuścił żadnój pracy około świata, ale poznałem tylko
drogę prowadzącą do niej , i już nie tylko głową , ale całym
sobą wojuję, a najwięcój wnętrzem najczystszego czucia.
Atak czyniąc, nic tylko za siebie, ale i za tego, który le-
ży w grobie na Rossie*) i wszystkiego jeszcze nie spełnił,
ja odrabiam pracę i wiem, że go to raduje"...
„Przebacz mi najmilsza, że tak piszę; alewiódz, że piszę
*) Mówi to o ojcu swoim Euzebiuszu Słowackim.
asa
po spowiedzi i po przyjęciu Sakramentów, a musiałem szu-
kać prostaczka wielkiego , aby mię rozgrzeszył ; bo rozumni
wypędzają nas z domu świętego, oskarżając o walenie domu
tego przedtem i teraz, a bbją się o siebie i nie widzą ani
pojąć nie clicą , ie to* jest odbudowanie jego prawdziwe
w czystości i pokorze^.,, (z listu z d. 17 listop. 1842).
...„Są położenia, że trzeba z miłości własnej zrobić
ofiarę, t. j. nie ukrywać się z niczein i być otwartym,
choćby serce przeczuwało, że ludzie krzywo tę otwartość
osądzą, nazwą ją złością lub zazdrością. Otóż dokomplcto
wałem siebie czynem. To jcct^ spotkawsfy niogg przeciwni-
] ka (Mickiewicz) na \vyzsźem stanoŃvisku, podniesioo<iHtt-ku
prawdzie pr^wuziwie tożej, już nie w jrzuity^ipje — podałem
mu rę1vęl teraz jesteśjiiy razedu JesŁcAiuy— ja , on i jeszcze
trzeci... równie z»jcci sercami nas/ycli braci , równie pomaga-
/i%cy^ ducłieiu 1 życiem , ile. go który ma w sobie. Życie ta-
'kife poilobne jest do życia aniołów, i nieraz ozłocone nśmie-
cł)em są twarze nasze, a prawie zawsze serca spokojne.
Nie miej więc, o droga, żadnej bojaźni o mnie, bo jeżeli
kiedy, to teraz sam nie jestem , a nikt mnie nienawidzieć
nie może. Bo wszystkicli ukocliałem i sercem zapragnąłem,
i muszą to kiedyś uczuć, choćby już nigdy więcój moich
słów nie słyszeli*... (z listu z d. 18 stycznia r. 1843).
...„Nie tracąc chwili odpisuję, abym Cię wyprowa-
dził 2 trwogi i uspokoił; bo pojmuję ile Cię taki straszny
domysł zatrważać musi. Nie, nie zostanę nigdy księdzmi!
Onito Faryzeusze miłość niHający obrzydzali im próg ko-
ścielny i pokazywali do Boga drogę maleńką i pełną fał-
szów, po której tylko robactwo ludzkie pełznąć mogło**... itd.
(d. 18 marca 1843).
Wstrzymuję się od wypisywania miejsc takich więcój. We
wszystkich listach ich pełno. Natomiast 8taje się korespondencya
Słowackiego od tego czasu nad wszelki opis ubogą w szczegóły o
życiu jego potocznem i zewnętrznem. Człowiek ti^l jod^atd. prze-
stał prawie już żyć dla otaczającego go świata. Nic go już na nim
nie auŁJmowało. Wsżystliie myśli jego krążyły jedynie około pojęcia
Boga, Ojczyzny, przyszłości rodu ludzkiego, słowem około zaga-
dnień doktryny ; i nie było nic ważniejszego dla niego, o czemby
matce donosił, jak ten ciągły rozbiór tych niewielu mistycznych
pojęć , około których się cały Towianizm kręci. Przy tóm ją je-
dnak ciągle zapewniał, że się czuje bardzo azczęśliwym.
293
;, Uleciał smutek odemnie, powiadał j^j, i wpa&cił
viccej niż nadził^ję do doma mego. Przybyła tak*e większa
prostota — mniój zachnń ziemskich , a więcój prawdziwej
żądzy dobrego. Duch mój się podniósł i ciało nabrało wię-
cej mocy, tak że mię ludzie zaledwie poznają. Widzę, że
do końca życia mam drogę pełną słońc i tęcz prawdziwych,
- i to mi wystarczy, cho<5bym żył najdłuższe lata.*' (z listu
z d. 18 marca 1843).
Czasem mu matka robiła wyrzuty, żo ją samemi tylko zbywa
rozumowaniami, a nic rzeczywistego nigdy nie donosi o sobie.
W takim razie odpisywał jej, jak np. d. 12 sierpnia 1814:
. . . „Dlaczego Ty droga chcesz szczegółów życia mego
i materyalnych okolicznością? Na wszystkie pytania, ktcireby
mi zadał człowiek pospoh' ty, chcąc osądzić, czy jestem szczę-
.Miwy: odpowiedziałbym w taki sposób, że człowiek ten osą-
dziłby, iż mi wszystkiego, co do szczękia należy, niedo-
staje. Albowiem jeAli szczękiem jest zabawa — tćj ja nie
znam : jeśli pieniądze — tych mam tyle , ile mi potrzeba,
ale n.niej niżby ich owemu człowiekowi dla szczęścia żądać
przyszło ; jeśli szczęście jest w pochwałach od ludzi odbie-
ranych i w oczy mówionych, to takich ja nie słyszę, a ile
razy słyszę, to wzdrygam się, czując niby wstyd jakiś i
uczucie upokorzenia. Gdybym Ci opisał droga, życie moje
zewnętrzne. Ty sama możebyś zwątpiła o szczęściu n:o-
jem... możebyś podniosła krzyk ku Bogu, wyrzucając mu,
że Ci dziecko twoje nie podług miary obdziela. ' A jednak,
jeżeli Ty prawdziwie szczęścia mego żądasz, to powinnaś
mi wierzyć teraz, kiedy mówię, żmn jest pełen Jakiejś wnę-
trznej radości, któn^^sig. czasem. ?iż w gloaią.moim, tonera
śgiewu przpbija^ — jak gdyby coś we mnie śpiewało , gir-
landami tonów rzucając przez błękity. W sile ducha moje-
go jest coś, coby chciało się porwać i unosić, jak dziecko
w przestrachu śmiejące się, bo pewne opieki. — Pytasz
mię droga, czy jadłem wielkie święcone? A ja Cię
proszę, abyś nie zwracała oczu na ludzi, którzy szynkami
kannią tłum niewybrany i potćm głośno mówią: daliśmy
jadła i słudzy nasi pożarli je... Albowiem nie o jedzenie
chodzi, ale o to, aby kto był zdolny duchem nakarmić i
serca przelać ogniem upoiwszy je z palących kielichów —
i stawiać ciągłe święcone pod nieba błękitem, i takiem ja-
dłem wiązać ludzi, aby więcój nie rozchodzili się, ale ze-
brani zostali wiecznie, nie mogąc oderwać się od tego, któ-
ry karmi Dla wiadomości twojój jednak powiem, że i na
2S4
tamtym iwięconćm byłem, ale smętny aż do Śmierci , widząc
*e przeszłość jadła, aby żyła**... -
— W ciągu tego samego czasu korespondował też Słowa-
cki, jako już Towiańskiego zwolennik, i z Krasiiiskini. Widocznie
było gorącem życzeniem jego, ażoby dla sprawy nowej doktryny
pozyskać tę potęgę ducliową. W listach tych znajdują się wyda-
tniejsze , aniżeli w koresponencyi do matki , zarysy tego jak on
sobie słowa Towiańskirgo tłómaczył. Jestto zatóm jedno z wa-
żniejszych źródeł do wyrozumienia, o co ostatecznie Towiańszczy-
kom chodziło. Źródtł takich bardzo mało pozostało. Im więcej
bowiem osoby po za tą sektą będące były pochopno do rozgła-
szania rozmaitych wieści o zajściach , które się wewnątrz kola
takowej działy, tóm uporczywsza była niechęć w tych ostatnich
powierzania drukowi jakichkolwiek wiadomości o wewnętrznych tegoż
koła stosunkach albo dogmatach. Jak wiadomo, Biesiada, a ra-
czej dwie Biesiady — jest bowiem jedna z r. 1841 (dla Skrzyne-
ckiego pisana), a druga ogłoszona 1845 p. t. ^^Biesiada z bra-
tem Karolem** (Różyckim) — stanowią jak dotąd jedpe dru-
• kiem rozpowszechnione, dokumenta Towianizmu , wydane z same-
go łona tćj szkoły. I z tych atoli dokumentów, choć były uło-
żone przez samego Towiańskiego, został jeden , t. j. owa Biesiada
rychlejsza , w następnych latach o tyle unieważnionym i niejako
odwołanym, że Towiański przeciwnikom swoim oświadczył, iż ją
pfsiał jedynie dla wyż wymienionej osoby, a nie dla wszystkich —
i w celu, ażeby ją ustnym dopiero wykładem własnym uzupełnić,
nie zaś żeby każdemu służyło prawo wysnuwania z niej wnio-
sków swoich.
Choćby zatóm z tego już tylko powodu , że to nowy a au/
tentyczny materyał do wewnętrznych dziejów tej sekty, poczytuję
za stosowno przytoczyć ta kilka wyjątków z rzeczonej, skądinąd
nieco monotonnój korespondencyi.
W piórwszym tedy z listów pisanych w tój epoce do Kra-
sińskiego (d. 14 grudnia 1842) — tak się Słowacki odezwid:
...,,Otóż wiedz, że jest człowiek, któiy rozwięzaje
duchy i stawia je nad T^iałami, wkładając im wszelkomożne'
korony — wpajając W nie królewskość mocy — łącząc
1
225
z Bogiem, a to wszytko prostą, ożywczą, bożą siłą — je-
dnam słowem, które świat materyaloy robi snem w oczach
człowieka, a wyciąga z niego dążność ku nieśmiertelności
bożej . : . A nauka jego nie potrzebuje się rozwijać , bo ci,
którzy są gotowi, przyjmą ją — a ci, na których czas nie
przyszedł , odrzucą — a jednak odrzuciwszy, będą mieli tar-
gane sumienia i serca do krwi rozdarte!.. Otóż ta idea
w świecie duchowym jest jak systcmat naszego Kopernika...
Dosyć było powiedzieć któremu uczonemu astronomowi prze-
szłości , że słońce stanęło : a on już sam w obserwatoryum
swojóm od lunet i teleskopów dowiedziałby się reszty. Ale
gdybyś ty jednak wiedział, jak ten szlachcic litewski wśród
sosnowych lasów wyciągnął z myśli bożej wszystko i wszy-
sfko^bdtworzyi^a nówb,^ z prostotą palstuszą i z pohamo-
wauą"w^ soLlę'lu(Iźko5cią : — wziąłbyś go pewnie za Pana
i \d> przewodnika". . . "
. . . „Ty, który od dawna jesteś ogniem tych , którzy
/ w okrąg Ciebie stoją, musisz koniecznie gotować teraz po-
\ dobnych nam i przyjść loam z" legionem twóirczo - duchów
. w''poinoc. Wam wtenczas świat będzie musiał uderzyć czo-
łem, I ja — choć już wśród was bez życia i ruchu — będę
się radował ze zwycięstwa nad światem i nademną". ..
...„Poganizm cały krzyczy i jeszcze występuje do wal-
ki. Palcem posągowyip pokazuje wszędy formy swoje — za-
słania się niemi i teraźniejszej chwili tylowiekowym głosem
wyrzuca niewdzięczność. Jam go przeklął; ale jeszcze nie
mogę zapomnieć, że mi był litosnym panem, że jego Dya-
ny były mi kochankami, a jogo trwałość — prawie wie-
cznością... Ale zwyciężyły go już piorunowe objawy ducha,
a jam resztką czucia rzucił się dopomagać silnym a nie-
śmiertelnym prawdziwie. W tych kilku słowach jest cała
moja historya. W Anhellim ją na końcu przeczułem i oprócz
Anioła, co siedział nad trupem i zabraniał budzić go, wszy-
stko się sprawdziło "".. .
Na to zagadnięcie niezwłocznie nastąpiła odpowiedź. Odpo-
wiedzi tój między listami wprawdzie nie znaleziono. Z piórwszych
słów atoli drugiego listu, który zaraz potom napisa.ł do Krasiń-
skiego Słowacki, daje się wnosić, że odpis Zygmunta ułożony
być musiał jakoś dyplomatycznie, ani' nie . przecząc , ani nie
potatując.
*"" Początek rzeczonego listu jest taki:
„Kochany mój I Twój list apokaliptyczny świeci mi jak
lampa w gotyckim kościele — jak różyca różnokolorowa,
T«mU. 29
22(t
przez którą patrzy słońce — ale roztęczowane , niepewne!
Odgadłeś kilka kształtów: i w wzroku, który Adam rzucił
na jednego ze swoicli uczniów, kiedym mu o liście Twoim
mówił, widziałem że mistrz taksamo tlómaczy niewiastę
w słońcu na włosacłi, z księżycem pod nogami...*) Ale czy
to starczy V Czy to jest wszystko? Czy nje czujrsz, że ta
idea musi być działalną na ziemi, to jest czynioną przez
ludzi, nie głoszoną przez usta ludzkie?**...
W dalszym ciągu napotykamy jes7,cze jeden ustęp godny za-
stanowienia :
...„Każdego z nas inaczój uderzyło Mistrza słowo i
z innej stniny każdy wydobywa dźwięk swój, który się
w pokornóm kole braci układa do łiarmonii. Co do mnie,
najmocniej mnie zajmuje twórczość duclia, który podług
słów Św. Pawła , jeżeli z Duchem Bożym łączy się , jest
jedno. — Uczuciem więc, ogniem miłości, ściągnięciem woli
bożój na ziemię możemy odbudować świat i postawić go
w kształcie zupełnie nowym. — Praca więc powinna się za-
cząć w nas samycłi, to jest powinniśmy w sobie wyrabiać
doskonałą moc czucia — zlewać go — spiorunować w sercu :
a to wszystko z cichością i prostotą ludzi mocnych i ma-
jących wielkie rzeczy do wypełnienia. — Stwórz sobie myślą
takiego człowieka, postaw go sobie przed oczy — niech
przemówi do ciebie twarzą pogodną, wnętrznóm uczuciem
siły nieśmiertelnej, mocą magnetyczną wyższości prawdzi-
wej: — a ujrzysz nasz ideał. Każdy Duch, z Boga we-
tchnięty w organizacyą, ma misyą bożą, to jest przebicie
się przez materyą, wyrabiając ją twórczością swoją w coraz
doskonalsze kształty — aż będzie mógł ostatecznie powie-
dzieć słowo przez Chrystusa wykrzyknione na krzyżu: wy-
pełniło się! — Uczucie to skończonój , wypełnionej misyi
zaczyna nową drojrę ducha wyłamanego już z materyi , uwol-
nionego z organizacyi. — Wierzymy więc w niedopełnioną
pracę ducha i w łańcuch żywotów, które podług t^j ska-
zówki wyduchowiania się uważane, sąJBwangelią dowiedzio-
ne. — Wierzymy w narodowości , to jest w solidarne mjsye
duchów powiązanych z sobą wspólną odpowiedzialnością; a
stąd wypływa, że miłość ojczyzny jest instynktowym uczu-
ciem tej odpowiedzialności; a poświęcenie się za nią nie jest
*) To miejsce służyć by mogło pod pewnym względem 2a ko-
mentarz do tego ustępu Króla Ducba, który jest dany w rapso-
dzie Iszym pieśni Iszćj strofie 17.
227
szaleństwem., ale koniecznością ducha w iwiecie duchowym,
tak jak to materyalne pomaganie sobie, które stworzyło
kontrakt socyalny.— Wierzymy i w to, że kogokolwiek du-
chem zaczepimy, stajemy się duchem odpowiedzialni za du-
cha. — A tak utworzywszy sobie 4wiat wnętrzny i zrozu-
miawszy go, stworzył się nam szereg cnót nowych ducho-
wych i grzechów, które dotąd w konfesyonałach nie były
słyszane . . •
-Wszystko to jest proste i nie do rozumu twojego,
ale do serca twojego j)isane. Lecz powiódzże, czy sercom
nie trzeba było takiój wiary? takiej religii?— Czy ta myśl,
że duch — już skończywszy misyą i rozwiązany z organi-
zacyi — jeszcze jest odpowiedzialny za duchy leniwsze po-
zostałe .w pracy, nie tworzy ci najcudowniejszej kolumny
świętych pańskich, którzy muszą podszeptywać, pomagać,
a przez łaskę czasem zjawiać się na ziemi wierzącym w nie,
aby wypełnienie misyi narodowych przyspieszyły ? . . . Zamyśl
się z tą myślą, a usłyszysz cudowną harmonią między du-
chowemi pracami a boleściami ciał, które są chłostą niby
bożą i przymusem i nauką duchów. Jednój plagi, jednój
choroby nie ma przysłanej napróżno. Narody wydają się jak
indywidua , także słusznie karane lub wynagradzane. Histo-
rya, ta męka ciał, staje si^ nauką duchów; wszystko się
wyjaśnia: Bóg się pokazuje z każdej mgły, z każdój chmu-
ry. Taka więc jest ta metempsychoza , o którą nas księża
katoliccy oskarżają''... (List ten, długi bardzo, datowany
jest z d. 17 stycznia 1843 r.). —
Teraz dopiero nastąpił odpis (z Rzymu d. 26 stycznia 1843),
o którego ^eści można dać bliższą wiadomość , . jestto bowiem
je3en z owych listów dziesięciu. Co w nim szczególnie uderza, to
jaTaś]^ dziwna wyrozumiałość Krasińskiego na obłąkanie całego te-
go grona w Paryżu , chociaż je był rokiem pierw- z takiem obu-
rzeniem potępił.
Oto~ kilka ustępów z rzeczonej odpowiedzi:
..t „Czemuż się tak żegnasz na wieki z pięknością
pogańską? Czemu myślisz, że nieśmiertelne umrzeć
potrafi? — W arcydziele Pana nic nie ginie, wszystko co-
raz żywiej żywię, wznosi się i wzmaga! Nowa, pełniejsza
od wszystkich poprzednich poczyna się epoka. Nazwieszli
ją' królestwem bożóm , czy przyjściem Ducha Św., czy jeszcze
inaczej: — to pewna, że ona być musi epoką nieznaną do-
tąd— życia czyli czyn ul Czyn albowiem, rzeczywistość,
życie — to cel , ku któremu ostatecznie wszelkie poprzednie
228
przygotowanie się garnie. Natura st^pak ku człowiekowi —
hist<y);a stąpa ku ludzkośST^Dwie sfery przygotowawcze
jJzebieglismy dotąd ; każda z nich wzięła na się rozwinięcie
jcdnój z jednostronnych części składających cało ś 6 czyli
-życie. — Piękność czyli prawdę kształtu pojęło pogań-
\ stwo : p r^a wxt ę czyli pigl^ijoścS myśli , chrześcijańsŁa era
■iipTyDiona od dni chrystusowych. A czcmże czyn, życie,
ś^at przyszły nasz, jeśli nie doskonałym zlewem tjch dwóch
jednostronności?" itd. *)
...\,Więc owszem ja ci mówię, że gdy tak prawdziwie
pojmujesz czyn, tak głęlwko wzdychasz doń, to wcale się
nie odsuwasz od tego, co nieśmiertelnym z świata piórwsze-
go ludzkości pozostało — od piękności! Przeciwnie, ty żą-
dasz, by myśl Chrystusowa, która dotąd tylko idealną
prawdą była , wcieliła się w widomą rzeczywistość, w kształt
powszechny, planetarny, godzący wszystko, organizujący
wszystko; a czómże kształt prawdy, jeśli nie piękność?
Zatćm dążysz ku piękności nie już tylko w marmurach,
płótnach, dźwiękach i mierze wierszowej, ale ku pięknoici
żywój , ku najwyższemu stanowisku piękności**. . .
W dalszym wywodzie wykłada Krasiński swoje własną te-
o^ryą o ludzkości i składających jej organizm narodowościach,
jako niezbędnych członkach tej harmonijnej cidości , w sposób jak
w przedmowie do Przedświtju. I w końcu ten system swej
wyobraźni przysądzając Towiańszczykom , zamyka rzecz w nastę-
piyących słowach:
...^O to kusicie się bracia moi — to waszym jest usi-
łowaniem! I błogosławieni jesteście za to, żeście pierwsi
pojęli to i postarali się to uczynić! Ale pamiętajcie, że
wszechstronność pierwszą cnotą waszą być powinna; że nic
nie odrzucać — niczóm nie gardzić, ale wszystko wywyż-
szać — wszystkiemu miejsce dać , a piękniejsze i lepsze —
powinniście ! — O ! zaklinam was : nie zwężajcie się jako
cząstka świata — ale rozszerzcie się jako całość świa-
ta ! — Bądźcie pełniejsi miłości od tych , którzy twierdzą,
że ich rzemiosłem jest miłość! Nie intolerancyą walcz-
cie intolerancyę ! Owszem, wszystko pojmijcie, wszystko
pochłońcie — bądźcie jako kopuła, co ziemię widnokrężnie
opierścienia* — Miasto gołębicy dawnej , chciałbym by dziś
•) Całjr powyższy ustęp prawic żywcem jest wsicty z Cieszko^
wAiego Historyosofiit
taki błękit aznany został za symbol Ducha iwiętegol Niech- /
że i waszych działań będzie on. symbolem!** - ^
Ą zatćm, jak widzimy^ Krasiński ostatectnie fltc wilscńj nie
anałazł do wytkni^a tut^tyczn^j ow^j doktrynie, Jak tylko ten
Fanatyzm, tę wyłączność bezmiłośną i jednostronną, tę do naj-
wyższego stopnia posnuiętą intolerancyą , jaka znamionowała i
słowa i postępki Towiańszczyków , od Mickiewicza począwszy aft
do najbezmyihiicjszego szeregowca tśj szkoły, we wszystkich icb
zetknięciach z iwiatem zewnętrznym;
' Ta teoryczna pobłażliwość autora Przedświtu dla TowiaA-
szczyzny nie wystarczała jednak bynajmniej Słowackiemu, który
go pragnął do obozu tego przeciągnąć. Z U] przyczyny korespon-
dencya zobopóina się przedłużyła i nadal, ale w taki sposćb, że
w wyrazach Słowackiego coraz dotkliwiej przebijać zaczął „pe-
wien kwas melancholijny* przeciwko człowiekowi, którego da-
wniąj tyle uwielbiał. Na uwagi cierpkie, wstępnym bojem sobie
czynione, Krasiński odpowiaHaf życzliwie i z miłością, lecz je od-
pierał jednakże. Wreszcie" się ta" rozmowa "listowna między nimi v
i^w^a/ . Potom nastąpił (w tymże roku, w jednym % miesięcy
latowych) ślub Krasińskiego z Branicką — a następnie napisany
i ogłoszony został „Ksiądz Marek^.
"^ió inożna samemu tylko przypadkowi tego przypisać, że'j
się w tym poemacie znajdują rzeczy, które boleśnie dotknęły '
Krasińskiego, ^ą tam wyrażenia i zajścia, uUiżające rodzinom, '^
z których tenże albo pochodził albo z niemi był połączony. Ura-
za musiała być tem żywsza, że nie można było niewidzieć, że tu \
wyraźnie oto tyiko chodziło, żeby dokuczyć. Uszczypliwości są po *
większej części naciągnięte i w kolorach mocno przesadnych; a
to, co się bezpośrednio do Krupińskich odnosi, nazwać należy
nawet bezwarunkowo niesprawiedliwero , zwłaszcza że dziejś bar-
skiej konfederacyi bynajmniej do tągp ni^ dawały poHrodo. .
Ta publikacya położyła na zawszo koniec serdecznym atósnn- '
kom pomiędzy Słowackim a Krasińskim. Zerwały się one od owe- \
go JUŻ czasu, a nie dopiero w skutek wiersza „Do. Autora /
trzech Psalmów", jak to zazwyczaj sobie wyobrażają. Wpó^
iniejszych latach podali sobie wprawdzie obaj poeci raz jeszczO /
S30
ale była to już tylko... przyjaźń łatana i cUo
ina — jak^Ii^d opowie w^W^rjfttfl IflfifjSCC"'""^' '^
Ażeby zakończyć joi tćn rozdział sprawie Towianizma wy-
łącznie poiwi^ony, dodaję jeszcze słowo o zachowania się Słowa-
ckiego względem sam^jże szkoły^ której był uczestnikiem. Bynaj-
mniej nie naleiy sobie wystawiać, że to był bierny tylko i po-
tulny wykonawca zleceń mistrza swojego, albo powolny potaki-
wacz słowom łub też odiwałom drugici* Owa sprężysta' samodźieł-
nO&lT, owa ^odirodkowa siła negacyi"*, którą. mu przyznał
był już Krasiński w owój rozprawie swojej z r. 1841, podsycana
wrodzoną a teraz okolicznościami spotęgowaną draźliwoicią umy-
słu, dawała się i w t^j życia jego epoce czuć wszystkim z jego
strony przy lada sposobnoici. Mianowicie zgoda z Mickiewiczem
żadną miarą nie była bezwarunkową i długotrwałą.
W pi^rwsizćj chwili uwielbienie jego dla Towiańskiego nie
miało granic. Pod jednym wierszem, który jako numer Y zna-
lazł miejsce w tomie Iszym Pism jego po&miertnych na stronie 71,
napisał był takie wyrazy bezpośrednio do niego skierowane.
„Temu, który nie słowy ani nauką, ale przyjidem
swojóm i zapowiedzeniem sprawy bożój , ducha mojego z wię-
zów uwolnił i przejściu w krainę wiedzy dopomógł,
Andrzejowi Towiańskiemu,
mniejszy wyraz, jako wywołaną z ducha mego odpowiedź i
miarę wyrozumienia Sprawy Bożój , ofiaruję i poświęcam, —
narodu mego prosząc o uwagę dla człowieka, który słowa
te: że wszystko przez Ducha i dla Ducha stwo-
rzone jest, wyrzekłszy, podobnie jak Kopernik, a więcej
jeszcze, bo nie świat fizyczny, ale świat wiedzy, na synte-
tyzmie zatrzymał i postawił.^ —
Ale już krótko po wyjeździe Mistrza z Paryża, znalazł się
Słowacki w konieczności wystąpienia z powszcchnogó i jedynego
jeszcze naówczas koła Towiańszczyków i założenia fratcyi wła-
snśj, osobnój. Powód zdarzenia tego nie jest mi wprawdzie wiado-
my \ ale nie wątpię , że do tegoto zajścia odnosi się następujący
231
urywek z listu, którego początek zoalazłem ua ulotnij kartce
pomiędzy luźnymi papierami pot ty:
' ^Piszę do Ciebie , Bracie Andrzeju , abym Ci wypo-
wiedział z ducha mego słowa, które przed światem uczyni-
łem dotąd tajemnicą, ciężarem tój tajemnicy obciążywszy
samego siebie; abym nie mógł być w żaden sposób przez
Ducha Twego oskarżony przed Bogiem, jako odstręczający
świat od sprawy Ducha wykryciem zgorszenia. Grdyś zja-
wił się , świadectwo braci moich o Tobie świadczących przy-
jąłem; w dobrój wierze połączyłem się z uczuciem ich —
w czystość Twoje zawierzyłem , wiernym byłem — w postę-
pkach moich starałem się być bez poszlakowania-— w pracy
mojej pomocnym Tobie — w usłużeniu Sprawie pierw-
szym — w cielesnym koła porządku ostatnim. Jeżeliś tego
nie czuł dachem, dowiaduj się, a ludzie ust prawdziwych
przyświadczą, że tak było. Wystąpienie moje z koła ciche,
a Tobie bynajmniej nie uwłaczające wywołało z* Ciebie sąd
pismu powierzony, w któróm ^dUdia mojego *^sądźiłeś: Odwa-
Źiiyhi będąc \ w sąltel5', "bezsilnym w* osącTżeńiil**-^ — » —
(datezpgo eiągu nie ma).
Podobnych śladów częstych nieporozumień między Słowa-
ckim a resztą koła , mógłbym przytoczyć i więcój. Są nawet pro-
testacye formalne z jego strony przeciwko jakimś krokom czy
też Zamiarom Mickiewicza i jego zwolenników, których jaż dzi-
siaj dokładnie się dorozumieć nie można z powoda tajemniczości'
w jakiój się wszystko tam odbywało pomiędzy nimi. Oto jeden
z ciekawszych dokumentów tego rodzaju.
^My niżój podpisani, którzyśmy stanęli przy sztanda-
rze sprawy Bożój, z najwyższego ducha miłości i prawdy
chcąc wysnuć siły ku zbawieniu Ojczyzny naszój . . .
„Przekonawszy się, że dotychczasowi wodze nasi, któ-
rym z miłości poddaliśmy się i z pokory, nie odpowiedzieli
zaufaniu naszemu , ale powiedli koło nasze ku tym idealnym
absolutnym celom, na których wszelka różnica czasem i
charakterem między narodami położona ginie...
„Nie oskarżając bynajmniój przewodników koła o złą
wolę, ale z sumienia naszego czyniąc krok według nas po-
trzebny i konieczny...
' „Zostawiamy odpowiedzialnymi przed Bogieni i przed }
narodem oweio nasze przewodniki za dalsze ich postępowa- ^
nierSami zaś nie odbierając sztandarowi prawdy i miłości -^
serc i sił naszych, powierzamy obronę**
232
Dalszy ciąg tćj proteetacyi jest wydarty w ksiąice, w której
si^ mieści , zawierającej w sobie różne notaty Słowackiego. Ale
zaraz na trzeciej ątronie dal^j w tyjoiże raptularza jest koncept
lista, który choiS jest bez daty, oczywiście odnosić się musiał do
tćjże okoliczności:
^Do koła cał^o tak r^azwanych Towiańszczyków, czyli
uczniów pewnego Andrzeja Towińńskiego, na ręce zastępcy
mistrza on^, Adama Mićkiewteaa:
-Bracie Adamie!
^Przypominam Ci, że przyjęty za brata w kole Wa-
szóm przez Andrzeja Towiańskiego, który publicznie mię
bratem być wyznał: w dniu 1 października 1834 roku**
(liczba oczywiście zmylona, zamiast 1844, albo może 1843)
^listem do koła braterskiego pisanym nie wyrzekłem się
bynajmniej braterstwa,, ale położyłem Yeto ż ducha pol-
skiego — przeciwko dążności rosyjskiej, która mszę i na-
bióżeństwo puGIiCzne za' ducha nienaszej wiary i* nienaszój
idei podyktowała.
„PrzypominiEim , że jako pierwćj , tak i teraz Yeto moje
nie zdjęte z koła trwa na wieczność, alemsamóm czyni
nieprawnymi i l)ezskutecżnymi wszelkie kroki , które kcrio
w tymże flacłm łączącym nas z Kosyą przedsiębierze.
^ „I żądam, aby ta nowa protestacya przeciwko ugięcia
ducha polskiego przed Cesarzem Mikołajem zakomuniko¥ra-
^ ną była w kole dla wiadomości.
^Zostawiająo sobie dalszą wolność czynienia kroków,
które mi się wydadzą potrzebne dla ratunku ducha Ojczy-
zny mojćj —
* ;, W braku aktów, do którychbym wnieść mógł tę pro-
testacyą , oświadczam , że powierzę ją pamięci narodu mo*
ferat
Juliusz Słowacki." —
Do któręgoby czasu się to wszystko odnosiło, trudno l>ardzo
dzisiaj odgadnąć. Wnoszę jednak z różnych okoliczności ubocznych,
że dziać się to musiało 1844, albo co jeszcze prawdopodobniejsza,
W r. 1845.
ROZDZIAŁ SIEDMNASTY.
Dalszy ciąg rozpocict^j materyi. Autorska ckynno^ Słowaokiego pod
wpły#em Towianizma. Ksiądz Marek — Sen Srebrny Sa-
lomei. Zdanie matki poety o tych utworach i jego odpowiedź na
to. — Znaczenie literackie obu dramatów. ->- Różne poezye li-
ryczne i ulotne -^ poemat z dziejów Nowogrodu — Po-
eta i Natchnienie — Zawisza Czarny — Sam%eł Zbo-
rowski — Genesis z Ducha.
Przystąpienie Słowackiego do koła Towiańszczyków wywarło
wpływ'^rzeważny na cbarakterze jego~ jako poety. Celj zawód
jego atttoTski otrzymał odtąd ioDy kierunek. Tćm zdarzenieoii
życie jego na emigracyi wydaje się jakby przedzielone na dwie
pdowy. Między pracami jego z przed roku 1842 a potom, mało
jest związku organicznego. Sąto dwa osobne działy czynności lite-
rackiej, daleko bardzićj odgrodzone od siebie, aniżeli owe okresy
rychiejszej części życia, które przedzieliło w r. 1831 dobrowolne
usunięcie się na wygnanie.
Piórwsze następstwo tej tak stanowczój zmiany wyobrażeni
a raczój tego zupełnego przewrotu wszelkich pojęó dawniejszych,
okazało się w tóm, że Słowacki prace swoje dotychczasowe od
tój chwili bardzo mało już cenił. Co było już wydane, tęgo oczy-
wiście nie było można cofnąó z obiegu. Ale co jeszcze leżdlo w te*
ce, to też już w niój^ na zawsze miało pozostaó!... To jest
przyczyna, dlaczego wszystkie owe w poprzedzających rozdziałach
jako fragmenty wymienione utwory Słowackiego, nie tylko nie
zostały do druku i do rąk publiczności oddane, ale co gorsza,
puszczone w poniewierkę, rzucone między niepotrzebne papiery,
do tego stopnia na powolne wystawione były niszczenie, że naj-
większa ich część doszła rąk naszych zaledwie tylko w urywkach.
T«mIL Se
234
Zupełnie mylne byłoby przypuszczenie, 4e zatrata tylu wy-
bornych rzeczy zaszła dopiero po śmierci autora w skutek nie-
dbalstwa spadkobierców, albo też, jak to niektórzy myślą, z po-
wodu, że Słowacki w ostatnich chwilach życia miał żądać, ażeby
część jakaś jego literackiój pozostałości była wrzucona w ogień.
„Przeszłego życia mego nie żałuję — pisał do matki
d. 18 marca 1843 r. — ani pogardzam tą podstawą, któ-
rą sobie wybudowałem i z której mi teraz łatwiej postępo-
wać wyżej. Sądzę, że w kwiatach, które roi kwi-
, . tły, są niektóre wonie prawdziwe i potrzebne
stworzeniom oddychającym. Ale dzięki Bogu, żem
. przez te flety nie wydał całego ducha i nie wyiał całej du-
szy mojej; a to co zostało, nie będzie stracone''... „Módl-
cie się więc, aby £ó^ jak najprędzój raczył spełniać swoje
łas^ dla świata i przybliżał czas odkwitu. Każdą godzina
bowiem teraz jest ważna, a lenistwo ducha grzechem jest**...
A zatóm przypuszczał wprawdzie Juliusz , że między dawniej-
szemi jego dziełami niektóre może są woni prawdziwej i przy-
datnej oddychającym ; lecz od tej pory zadanie swoje pojmował
już inaczój. Chodziło^ o. to , aby 40, co w nim zostało z du-
cha i nie było jeszcze s trać on em," jat" najprędzej się
dokonało; każda bowie m godzina ważna! Nowe^^^atóm
przedsięwzięcia zwróciły jia się całą jego usilność. A dawniejsze
prace poszły na odstawkę — w zapomnienie...
Jedyny z utworów dokonanych już dawniój , który został
ogłoszony po przystąpieniu autora do Towiaiiszczyzny, byłto:
Esiąię Niezłomny Calderona. Paryż roku 1844. 12^ str. 172.
Dawniejszy zamiar stworzenia cyklu z szei^ciu fantastycznych
dramatów, osnutych na tle legend z przedhistorycznej narodowej
przeszłości, zamiar ten poszedł .obecnie w zapouanienie.
Dalsza praca nad Beniowskim postępowała wprawdzie
swoim torem i po roku 1842, ale postępowała dorywczo i że
tąk powiem, targana coraz innym duchem, jaki wrzał wtedy
w piersi poety. To jest przyczyna, dlaczego ten poemat przed-
stawia w drugiój, niedawno ogłoszonój części swojój, postądj^k
chaotyczną , chociaż ustępy z osobna brane są nieraz niepospolitój
siły i piękności. Wreszcie w r. 1843, a najpóźniój 1844, zosta-
1
235
ła praca tą^zni^nie zarzucona. Natomiast pojedyncze pomy-
sły, które podłóg pierwotnego planu miały WDijić v skład tij
rozległej kreacyi, a może też nawet i były jut w niej przepro-
wadzone, zostały teraz podjęte na nowo i wykonane z innego
wcale punktu widzenia. Jeden z nich dotyczył chwili samegp
zgonu owćj proroczej postaci, która tak wydatnie występuje
w Beniowskim; drugi polegał na ubocznym epizodzie przygód ro-
dziny Gruszczyńskich. Tak powstały dwa dramaty oddzielne:
^Ksiądz Marek^ i „Sen srebrny Salomei^. Odpowiednie
piećLi Beniowskiego uległy w skutek tego umyślnemu
może teraz zniszczeniu; tak iż tylko dochowane mimo autora
woli urywki, odszukane na ulotnych i luźnych kartkach, dostar-
czają świadectwa, że sceny te już i kiedyś dawniej zaprzątały
fantazyą Słowackiego — w odmienny sposób.
Ksiądz Marek był pisany w ciągu roku 1843, w miesiącach
latowych, najpóźniój w lipcu, — jak to wynika niewątpliwie
z zestawienia okoliczności opowiedzianych w rozdziale poprzedza-
jącym, ze wzmiankami niektóremi o tóm w listach Słowackiego
do matki. Wyjście z 4ruku rzeczonego dramatu przyszło do sku-
tku w listopadzie onegoż roku. Imię autora było wyrażone
na samom czele tytułu:
^Juliusza Słowackiego Kiiądz Karek. Poema dra-
matyczne w 3 aktach."" Paryż 1843. 12^ stron 158.
W pierwszych dwóch tygodniach togoż miesiąca listopada
(1343) zaimprowizowany został drugi ów dramat, który wyszedł
t pod prasy dopiero w styczniu 1844, pod tytułem: •
„Juliusza Słowackiego Sen srebrny Salomei. Romans
dramatyczny." Paryż 1841. 12*.
W kilka miesięcy po wydaniu tego drugiego utworu znalazł
Słowacki sposobność posłania matce przez znajomą osobę obydwóch
tych ostatnich dzieł swoich razem ; a wyprawiał je tóm skwapli-
wiej , że się spodziewał , iż je matka z radością powita i z dumą
będzie odczytywała , jako dzieła , które zdaniem jego podyktowało
natchnienie, do wysokości jakiego nigdy on się w dawniejszóm
swojem życiu jeszcze wznieść nie potrafił. Tymczasem przyjęcie
książek tych przez panią Becu było zupełnie inne! Wprawdzie
23«
nieznane mi są względy, pod którymi gtównie dramaty te spra-
wiły niemiłe wrażenie na światiój matce ich autora ; lista jćj bo-
wiem pisanego o tćm (jako i żadnydi w ogóle listów matki do
syna) nie czytałem. Że uwagi jednakże udzielone Słowackiemu
wrzeczpnój cłiwili o Księdzu Marku i Śnie Salomei mu-
siały byó niekorzystne i bynajmniój nie zachęcające autora do
dalszych kroków na takiój drodze, otom przekonywa jego odpis
dany wtedy w odpowiedzi na owe uwagT matki. Ćyłto^odpis nie-
zmiernie długi , K Jeszcze ^iębóf cierpki i prawiebym powiedział
gromiący! Gorycz jego dochodziła do tego stopnia , że napi-
sawszy go," sam Juliusz spostrzegł się wcześnie , że się w rozdra-
żnieniu za daleko posunął. Czując zatóm niewłaiciwo&ć tonu, ja-
kiego sobie tym razem względem matki pozwolił, nie oddał listu
na pocztę, ale napisał inny, krótszy i spokojniój ułożony ; tamten
zaS list pozostał u niego między papierami , z których go dopiero
po śmierci poety porządkując wszystkie jego rękopisma wydobyto
i jako ciekawy dokument dołączono do całego zbioru korespon-
dencyi.
Ażeby wyrozumieć ówczesne, nad wszelki wyraz excentry-
czne usposobienie poety, uważam za stosowne przytoczyć z rze-
czonego listu kilka dłuższych wyjątków.
...„Jest zwyczajem Anglików, zwłaszcza w klasie pi-
wowarów. krwistój organizacyi, że co miesiąc używają eme-
tyku, a bez tego zabiegliby krwią, obrośli sadłem, stracili
wszelką myśl i energią. Dla tych ludzi Bóg stworzył dawno
emetyk; a teraz przysłał doskonalsze lekarstwo, to jest dener-
wującą muzykę Chopina.-- Gdy zobaezysz taką ciężką isto-
tę, nad którą ciało otrzymuje codzienne zwycięstwo, radź
jój jedne lub drugą kuracyą. Lecz lękaj się obu dla ludzi
. zwiędłych i schorzałych , bo po emetyku część ciała wła-
snego wyrzucą , a po koncercie Chopina część duszy własnój
utracą. I Ty droga moja — czuła — dobra — litośna ''—
miłująca — siadłaś pisać do mnie, wypłakawszy się w kącie
z duszy całój — wypłakawszy się napró^no, więc grzesznie —
wypłakawszy się dlatego, bo Cię semitonami i dyssonancami
polonezy Chopina łaskotały po wszystkich nerwach. Wiesz
więc, 00 napisałaś? — Oto list, który dla nerwowego, sen-
tymentakiBgo człowieka wydałby się pełnym czułości — a
dla człowieka prQ9teg;o, z sercem — - jest listem zupełnie
237
bea serca pisaqyiBi!... Ja takie, droga moja, bardziej te-
j&if bii Ty otwartym być muszę, bo tu o duszę Twoje nie-
śmiertelną chodzi. Otóż powiem Ci, coś napisała. — Zaczy-
nasz od prostej wyrzutu, 4c marnuję raoję zdolnoś'ć,
od wyrzutu, że nie piszę tak, jak dawniej pisałem. — Je-
żeli ja rzeczywi&cie byłem kiedyś w szczęściu , a dziś podu-
padłem, bo bogactwo myśli jest państwem w aniołów krai-
nie; jeżeli więc prawdziwie (a Ty wiesz że bez winy wła-
snej) podupadłem: to powiódz mi, ozy to do Ciebie nale-
żało, pokazywać roi, że w płaszczu dziurawym ujrzałaś mię
w swoim eleganckim szopenowym salonie ? — Drngi, gorszy
grzech popełniłaś, cytując mi zdanie Adama, które on,
umiejący dobrodusznie a głęboko urągać, rzucił przed pię-
tnaij^u laty, przeczuwszy że ta plotka, gorsza stokroć, niż
aftyfcul "dowodami wsparty, będzie biegała po kraju. Ludzie
leniwi wzięli ją i przyjęli za zdanie powszechne. Przez pię-
tnaście lat stanowiła ona u niejednego niby szacnnek moj^j
osoby. Niejeden już na słowo Adama nigdy nie zajrzał do
pustego kościoła poezji moich. — Jara to wszy-
stko przełamał , upornie idąc krok. za krokiem — nie arty-
kułami gazetowymi, ale samom wnętrzem pism moich. Ta
plotka jak nietoperz czarny gdzieś ulatywała w kąt nie-
bios: — a Ty mi ją, z całą świeżością, nową oddałaś w li-
ście!... Cóż następuje? Oj^oj^^da, abym się nie spieszył
z drukowaniem, a ochłonąwszy z gorączki odczytał utwór
mĄ, jak gdyby był utworem' innego pisarza. — Pomyśl
<Jrc^, ^ak ta rada jest złą i fałszywą! Więc Ty chcesz,
abym ja przez pryncypium zwyczajne świata, to jeat emu-
lacyjną zazdrość, postępował i tę brał za podstawę i duszę
moich czynów ? To jest : jeżeli przeczytałbym jaki własny
poemat a pomyślał: — ach! teraz Adam pęknie z zazdro-
ści — albo Szekspir wróciwszy z grobu omdleje: to w ta-
kim razie powinienbym być kontent z siebie?... Widziałem
raz dziecinę, której na nowy rok t)ardzo ładne cacko ma-
tka kupiła; a ta, uniesiona radością — wykrzyknęła: otóż
teraz Józia pęknie z zazdrości! Ta Józia byłato jój przy-
jaciółeczka, dziócię uboższych rodziców, które tak pięknem
cackiem pochwalić się nie mogło... Teraz pomyśl Ty, że
natchnienie jest darem aniołów — i zrozum , jakim Ty
sposobem zalecasz mi oszacowywać radość moje z poda-
runku ...
^Nareszcie koniec listu jest, że utwory moje dlate-
go Ci są miłe, że w każdym mówię o sobie, a Ty sobie
moje postać przypominasz . . . Powiedzże mi droga , jakże
238
ja do tych przemawiać będę, którzy mi nie są matkami ? —
Najokropniejszą to jest krytyką wierszy moich , droga moja,
że one wszędzie o sobie gadają i — Nareszcie ostatnią pro6-
bą jest, abym się nie goiewał i nigdy za złe Ci nie miał
niczego... Boga na świadka biorę, żem ten list krytyczny
skrytykował dachem , wiedząc dobrze że on nie z głębi Two-
jej wyszedł, ale z tój nieszczęsnej atmosfery smętnój błąka-
jących się teraz dusz najpiękniejszych, które chcą koniecznie,
aby im ludzie smętku do smętku dolewali. Chorzy jesteście
i chcecie , aby wszyscy podobnie wam jęczeli. Nerwami już,
nie seroem czujecie! 4?ihicię , co wam nerwy rozczula — a
wstręt macie do zdrowych pokarmów. — WIdziałaśie Ty,
żeby kto nazajutrz po rozczuleniu wielkióm, przez Chopina
muzykę sprawionód) • stał się lepszym — piękniejszym —
łitośniejszym, wyrósł na bohatera? — Jedne mi osobę za-
cytuj , a wyznam, żem nie miał racyi potępienia . . .
. . .^ Jednak i ja nie jestem bez winy — bo winą moją
jest użycie imienia świętego; a to wcale mi do głowy nie
przyszło, kiedym pisał... *] Lecz i tu pomyśl Ty droga:
gdybym ja napisał np. Indianę stylem pani Sand, i tę
kobietę dwa razy ni»3wieruą — dwa razy splamioną — bie-
gająca po mieście aż do mieszkania amanta, nazwał Two-
' jem imieniem — ale to wszystko nie z prostotą człowieka,
ale z Chopinową całą dyssonansowo - kwaśno - melancholiczną
potęgą i sztuką drażnienia nerwów i błyskotnością kolorów
posłał Tobie . . . ? Rzekłabyś , że cud cudów ! ! Więc jest ja-
kiś sposób mówienia rzeczy ohydnych, który je zmienia
w anielskie ? . . . Droga moja , pomyśl nad tóm , nim potę-
pisz którekolwiek z moich wyrażeń, nim je nazwiesz nie-
właściwemi i nie po polsku!... A te nie po polsku —
co za wyrażenia? Więc jest kilka frazesów przyjętych,
w które ja koniecznie muszę się ubrać, nim wystąpię? Za-
miast powiedzieć krótko: kocham Cię — drukując tosa-
mo muszę wyrazić się w bezokolicznym trybie np. posia-
dasz serce twego syna? — To okrągło i pięknie! —
Tak gadają i piszą umarłe narody ! Piszą językiem , które-
go potom w mowie potocznój użyć nie mogą. Taką jest li-
teratura włoska. Patrz, jakie cudowne poemata — patrz,
jak łatwo Włochowi napisać sonet lub dytyramb : wszystkie
frazesy ma gotowe , całe toki mówienia przeżute. Lecz wiórz
*) Widać matka Jaliusza bynajmnićj mu nie dziękowała za to,
że takićj właśnie osobie, jak bohaterka w Śnie srebrnym Salo*
mei, odważył się dać j^j imię chrzestne.
239
droga, że Włocli tensam listu napisać nie umie I Znajduje
się w podobnym razie, jak nasza sawantka, która musi
nżyć francnskiego języka. — Inni więc krzyczą na ożycie
francuszczyzny — przeklinają eleganckie salony ; a ja sta-
ram się inaczej o wyprawienie za drzwi tego jegomoi^ia —
to jest daję wam w poezyi język gadany, prosty, niewy-
muszony, który każdą my61 , jak potrawę — ciepłą na stół
podaje . . .
^Słowem, widzisz droga moja, że w tym Hicie
Twoim ani razu nie byłań opiekuńczym duchem, ale córką
moją, która mi zamyślonemu głęt)oko rady daje, a ja słn-
cłiać ich muszę, ale się wewnętrznie uśmiecham... Inaczój
było z pićrtirszym listem! Był on prosto wypowiedzeniem
uczucia Twojego serdecznego i był świętym dla mnie . . .
Odrysowałaś w nim poemat, o jakim marzyłaś, a to ma-
rzenie było prawdziwie piękne! tak piękne, żem uczuł nie-
moc własną, jak architekt ogromnym planem budowy po-
danej mu do wykonania zatrwożony... Widzisz więc droga
moja, że nie wtenczas, kiedy Cię wyższą i piękniejszą od
siebie samego duchem zobaczę, ja smucę się; ale wtencza.H,
kiedy Cię widzę za światem gdzieś daleko za mną zostają-
cą, to mię rozpacz bierze 1 Bo za Tobą wprzód idącą ja
zawsze dolecę kiedyś i będę przy Tobie. Ale dla Ciebie
wrócić — ani ojczyzna, ani sprawa boża mi me pozwoli...
...^Biada duchowi Twemu, jeśli Cię ten list obrazi
albo zasmuci. Zatrwóż się wtenczas w sobie i pomódl się,
i odczytaj go znowu — spokojnie i święcie. Odczytaj mó-
wię, tó wyrzuty Twoje i rady — i pomyśl, czyliby one
mogły były dane być przez Chrystusa? Z tym jednym to-
nem ewangelicznym możemy równać nasze utwory, aby zo-
baczyć ich wartość. Otóż ja Ci powiem , że przed Chrystu-
sem nie śmiałbym deklamować z zapałem ani „Szwajca-
ryi* ani innych osobistych poematów. Ale deklamowałbym
spokojnie opis walki na stepie z trzeciego aktu Salubi,
albo też Wernyhory dramę w piątym . . . Więcój Ci powiem :
wystaw sobie chłopka bogatego z rodziną już czytać umie-
jącą — za sto lat — w cichym gdzieś domku pod Krako-
wem. Odpoczywa po wojnie — szczęśliwy! — o^^ień pali
się w izbie , a przy kalendarzu już i niektóre książki znaj-
dują się na stole. Wystawże go sobie, że czyta Ballady-
nę. Ten utwór bawi go jak baśń — a razem uczy go
jakiejś harmonii i dramatycznej formy. Bierze Lilię —
tosamo. Mazepa trochę mu się już wydaje nadto deklama-
torskim. Lecz ujrzał Godzinę Myśli, albo Lambra —
240
i rzucił ze wzgardą te melancholiczne skargi dziecka
niedorosłego ! Oto* dla tego chłopka jest Salomeą —
Ksiądz Marek — i Książę Niezłomny, ten Ksiąli^
który mi koAci wewnętrzne połamał — gdzie są pioruny
poezyi, a z którym Ty nie masz żadnego związku, Ik) nie
na nerwy, ale na samo czyste czucie uderza — nie melan-
cholią, ale boleW obudzą — nie rozhartowywa czytelnika,
ale go czyni silnym i poilobnym spokojnemu aniołowi. —
Proś Boga najwyższego w dzień i w nocy o poezyą dla
żywych ludzi... Kto piórwej z taką poezyą przyjdzie, ja
mu z wszystkich książek moich postument zrobię i sam się
położę pod nogami, aby stał wyż^j i prawdę zawsze oglą-
dał z wysoka. A póki takiego nie ma, nie równaj mnie
z nikim — ale proś o ducha świętego i z ducha tego da-
waj mi rady, a wtenczas będziesz mi prawdziwie opie-
kunką . . .
Matka poety załączyła była do listu, na który Juliusz obe-
cnie odpisywał, nie wiem w jakiej właściwie myśli, dwa wizerunki
Najświętszej Panny: jeden z nich był kopią jakiójś artystycznie,
wytwornym pędzlem wykonanej Madonny i był przeznaczony dla
Juliusza; drugi wyobrażał z całą prostotą obraz Matki Boskiój
berdyczowskiój i był tu dołączony jako podarunek dla — Kir-
kora (w Balladynie). Do tychto więc dwóch obrazków ściągało
się, co mówi autor w poniżój przywiedzionym ustępie:
„Z listu Twego wypadł naprzód obrazek N. Panny —
ale nie ten Twój , tylko ów drugi , rycerzowi mojój trage-
dyi posłany. O jakże mi widok tój prostój Królowój w ko-
ronie... z berłem w ręku i z maleńkim Zbawicielem, a
już z dzieciątkiem niby chudóm i smutnóm — w płaszczu
który mi się wydał błękitnym, liliami złotemi uhaftowa-
nym . . . jak mi ten widok był rozczulającym i rodzinnym I...
a napis: ^Berdyczowska'' — tasama, która nademną
sto dzikich koni niby na skrzydłach anielskich przeniosła,
abym był żyw dotąd i służył Bogu...*) o jak to wszystko
mi łzy wydarło! Natychmiast w jedn^^j chwili te wszystkie
wspomnienia — królewskość jej — w tym sztychu nawet
jakaś święta niemoc prostoty — uderzyła na mnie cudo-
wną potęgą... A potom w liście Twoim druga... pięknie
*) To się oduosi do raeczjwistego wypadku, który się zdarsył
kiedyś w dzieciństwie Słowackiego, kiedy on razem z matką odbywał
jakąś podróż z Krzemieńca do Żytomierza i Berdyczowa.
241
ubrana, z dzieckiem ramianćin, w którćj nic nie było świę-
tego , tylko myśl Twoja i chę<S Twoja i dotknięcie rąk Two-
ich. — Wieszże Ty, kto to jest Najświętsza Panna? Oto
.' przez citćry tysiące lat całanatara — wszystkie lady prze-
czuwały, ie raz przez kobietę rozmiłowaną w Bogu złamane
będzie prawo natury najpiórwsze . . . Poeci przeczucie to za-
mieniali w kształt i ciągle o tern gadali ; bo przyszłość tego
cudu dawała się czuć dachowi świata. Stąd tyle Nimf gre-
ckich lub dziewic, które z Bogiem są zamężne. Wielkość
tego przeczucia . zatrważa — powszechność jego zadziwia I
Otóż duch Najświętszej Panny spełnił cud — i ludzkość
cała jakby otrzymawszy to czego się spodziewała, przestała
marzyć o półniebieskich związkach...*) Jakiżto więc duch
był wielki i zdolny cudownój bożóf miłości, kiedy zaspokoił
serca bijące przeczuciem od lat tylu^, w tylu ludach! A
ta Matka, ściśniona miłością bożą^ z jakim strachem i
uszanowaniem musiała patrzeć na dziecko własne —
ona jedna, która wiedziała, że miłością bożą ducłia boskie-
go wywołała z niebios — i ten duch siedzi na rękach u
niój — dzieciątko małe, a już cierpiące nad światem!...
Ja, droga moja, byłem w Nazarecie i poszedłszy do lasu
oliwnego , siadłem przy studni i czekałem , azali mi się jaka
postać podobna między Nazarenkami po wodę przychodżą-
cemi nie zjawi... Otóż nie podług Twego obrazka oczeki-
wałem czegoś podobnego do niój — ale podług tój Berdy-
czowskiój , tylko w tęczowych kolorach — z niebieską prze-
zroczystością i blaskiem. Wiem ja, że wizerunek jest ni-
czym — • ale jednak powinien być duchem wybrany podług
uczucia. A ja chciałbym, ażeby uczucie Twoje było srebrne,
jak gołębica. Kirkor swój obrazek może nosić na piersiach
podczas batalii — i po batalii leżeć z nim, cały krwa-
wy, twarzą do Boga. A ktoby zobaczył , zapłakałby mówiąc :
oto święta jakaś z jego ojczyzny przyniesiona ... Ja mój
obrazek za lustrem zatknąłem i jest mi drogi — ale nie
odpowiada memu smutkowi i często bolesnej twarzy... itd.
W tym sporze między matką a synom my czytelnicy dziś
podobno będziemy musieli jstanąć stanowczo po stronie pierwszój;
a możemy to uczynić z tćm większą pewnością siebie, że i sam
autor, już we dwa lata później, z żalem i wstrętem wspominał —
*) Porównać z tćm micgsce w Królu Ducha w tomie PisAi
pośmiertnych Ilgim na stronie 203 i 204.
TomlL 31
Ż42
wprawdzie nie o obu utworach, których wtedy tak gorąco przed
matką J^ronił, ^ale^o Księdza itlarku. Przytoczę w jednym
z ^SalszycK rozdziałów dosłownioY c^ w tój mierze w r. 1846 Sło-
wacki do Krasii'iskiego wyrzekł o owóm dziele i o stanie duszy,
który to dzieło spłodził. Tutaj zaś tylko dodaję, że jeżeli tej
gorzkiej krytyki nie rozciągnął wtedy autor nasz i do Snu Sa-
lomei, to tylko przeto, iż nie było przy owl^ sposobności ża-
dnej do tego przyczyny, żeby mówió także i o owym drugim
utworze. Gdyby go jednakże był kto wtedy zagadnął i. o Sen
Salomei/ tob}r był przyznał pewnie i tutaj poeta „wątłość dzieła
i nędzę zewnętrzną w wykonaniu^.
Rzeczywiście bowiem miała słuszność matka poety, kiedy
twierdziła, że obydwa te dzieła jak niebo od ziemi różnią się od
wszystkiego, co dawnićj pod piórem Słowackiego powstało. Sam
już styl i zewnętrzna forma takowych okazuje co4 szczególnego.
Są to rzeczy niby dramatyczne, a ileż jednak zdarzeń najisto-
tniejszą część osnowy tworzących, jest zbytych tylko w lużnój
formie opowiadania. A jakie też nieraz dziwne jest ono opowia-
danie ! W ogóle dykcya ta przypomina rozbujałość poezyi wscho-
dniój. Jest ona jakaś nieunoszona i nieujęta jak powódź , a leje
się dyalogiem wezbranym nad wszelkie karby prawdopodobieństwa
i miary. Po półtora sta, po półtrzecia sta, czakiem po cztóry sta
wierszy z górą jest włożonych w usta jakiój figury perorującój
jednym tchem — bez przerwy ze strony ludzi, do których pra-
wi. Szczególna ta gadatliwość osób dramatu nie daje się spostrze-
gać w żadnym z dawniejszych utworów autora Mazepy.
Może niejeden z czytelników zechce tę dziwną rozwlekłość
tlómaczyć uwagą, że w owój porze Słowacki szczególniój zajmo-
wał się Kalderonem. Zasiadł do Księdza Marka wkrótce
po dokonaniu przekładu El Principe eon st antę. Wyobra-
źnia jego nastrojona więc była, że tak rzekę, na ton tego hi-
szpańskiego poety. — Nie chciałbym żadną miarą przeczyć temu,
iż niejedna odrębność formy czy to Księdza Marka czy
Snu Srebnego składaną być rzeczywiście powinna na karb
togoto wpływu. Aż do pewnego stopnia mogła niezawodnie ta bąj-
idi Y)(.ljf?ri wysłowienia, ta przewaga opowiadawczych i li-
243
ryczDych żywiołów nad kisisk akcyą, równie byó następstwem
przejęcia się tradycyami sceny hiszpańskiej , jak ów wiersz krótki
ośmiozgłoskowy, którym obydwa te dramaty są ułożone , albo jak
wreszcie ów podział Snu Salomei na ^Zmiany^, w taki sposób
że każda w akcie ^piórwsza zmiana^ odpowiada scenie
drugiej według skądinąd używanej praktyki, a ^^drugazmiana"*
znaczy tyle, co trzecia scena itd. Mimo to wszystko nie sądzę
jednak, żeby wszystko, co nas razi w tych Słowackiego pracach,
dało się tłómaczyć samym tylko Kaldcronizmem. Poeta nasz w owych
latach nie mógł być naśladowcą na oślep obcych zalet i obcych
błędów. Zresztą jest też niewątpliwie u niego tych wszystkich rze-
czy, co zadziwiają, daleko wiycój , aniżeli u Kalderona; a raczej —
w tej ostateczności i przesadzie u Kalderona nie ma ich wcale!
Byłżeby Kalderon lub sam autor Lilii Wenedy dawniej da-
rował sobie, gdyby mu kto w jego utworze był pokazał taki
oto np. ustęp^?
„Wtóm, o Panie, na ohydne
jCmentarze i uroczyska,
Pod ciemne lip wężowiska,
Od kurhanów na kurhany —
Wiodąc świateł złotych roje,
Przez miesiąca ołowiany
Blask — sunąc chorągwi tęcze;
Na wieczności gdzieś pokoje
Snujący złote obręcze
Wąż — pogrzeb wioszczany lichy,
Pachnący czarnym jidowcem ,
Wszedł i rzucił nad grobowcem
Trumienkę, bez żadnój pychy
Ale ubraną w kielichy
Narcysowe i w konwalie;
Jasna bo w niej anielica
Ubrana jak na batalie
Z piekłem, w słoneczności lica
I w niewinności ubiory,
I w te ostatnie kolory
Śmiertelnój podobne zorzy,
W ostatni rumieniec przedboży.
Leżała." *)
*) Z aktu lYgo dceny pierwszej Snu Salome i ^ str. 2H i
244
To wszystko jest jedno zdanie ! jeden obraz pogrzeba fń^-
gnącego zwolna przez stepy. I mówi to najrozanmiejszy człowiek
w dramacie , jedyna w nim prawdziwie bohaterska natara , rycerz
nie gawędzeniem wsławiony, ale dzielnością. Słowem: Sawa to
mówi! Peroraje zaś tak przed samą bitwą, wśród połtrzecia sta
wierszy dalszój gawędy, ujętój w zdania mniej więcój tegoż kalibra !
Żeby takie rzeczy pojąć — u Słowackiego — nie można się
zaprawdę zaspakajać odwoływaniem do tych lab owych okoliczno-
ści literackich, jak np. do studyów nad Kalderonera. Byłto
raczój skutek przewrotu, jakiemu podległo całe stanowisko poety
od pierwszo) chwili, kiedy do koła Towisńszezyków przystąpił/
Byłto owoc — że tak powiem : jego nowój wiary.
Od tąj pory wynobił on w sobie bowiem to przekonanie, że
wszystko piękne i prawdziwe i wielkie, czego człowiek dokony-
wa, nie dzieje się jego rozumem, ale się staje jedynie za spra-
wą jego ducha. Duch zaś wedle piego — to istota najzupełniej
odrębna, będąca w ^ciągłym prądzie działania w wytkniętym' ści-
śle kierunku. Ciało i cała osobistość człowieka, ze wszystkiemi
nawet władzami umysłowemi — to tylko doczesny pobyt onego .
ducha, jakby naczynie, które on zapełnia, ażeby je po zużydu
rzucić i zamieniać po kolei na coraz inne. Ponieważ duch mie-
szkający w człowieku nie może w ciągu krótkiego życia dopełnić
całój misyi, dlatego po zgonie albo się rodzi napowrót w nowóm
jakićm ciele i ciągnie dalój pracę poprzednich żywotów, albo też
jako duch niezrodzony i niewidzialny okrąża głowy ludzi mają-
cych w sobie pokrewne duchy i wpływa swoją potęgą na nich,
ażeby im do ostatecznego spełnienia swojego posłannictwa dopo-
móc. Im więcój tedy człowiek się poddaje tajemniczemu pchnię-
ciu czy to tego ducha, który przez niego działa, czy też owych
duchów, które go okrążają: tern pewniejszym być może, że to
co działa, jest jego obowiązkiem istbtnym. Przeciwnie, im więcej
polega na sobie samym i na własnóm swojóm zastanowieniu, im
więcej ufa swojój w trudzie i znoju pozyskano] wiedzy i bierze
285 wydania lipskiego. Nie jestŁo bynąjmui^ miejsce szczególnie
upatrsanef łęci F^i^te na ch^bi- trafi.
S45
neczy, Jak to mówią, na rozum: tóm więcej włainie przez to
stawia oporu owym wyższym me&miertelnym natchnieniom, at^m
samom tćm więcej błądzi i grzeszy...
...„Wystaw więc sobie — są słowa poety naszego wy-
rzeczone w liicie do -matki z d. 28 lipca 1843 -r żo duch
każden ma swoje misyą na ziemi; te duch kaMen zawię*
żuje stosunki z podobnymi duchami bez ciała jui będącymi,
które także podobną misyą miały ł o dokończenie jój dba-
ją. Możemy więc uczuciem łączyć się z nimi, a one wten*
disas nam -dajil n^hiiienia;^ t według naszój wiary' 1 czysto-
ki- coraz wyraźbićj je mówią do serc, a potom nieraz do
uszu i do oczu. Cały więc lud nasz umarły dawno jest
z nami — i to jesrobćówanie świętych,, którego
księża nie m^gli nam wytlómaczyó, to jest wlaó go w wia-
rę'nasze. 01 aczuj to droga' i wypracuj, a obaczysz, w ja-
kiej niy wielkiej. rzeczypospolitój żyjemy; obaczysz dla cze^
gom ja po morzach wędrował i po pustyniach błądził, a
nigdy mi się nic złego nie stało. Bo wiedziały duchy, że ja
w swoim czasie może będę potrzebny**... itd.
Przyjąwszy tedy powyższe założenie za dogmat, miał poeta
nasz tó przekonanie , że ki^dy chodzi o dobitne a skuteczne prze-
lanie w ludzi tego co im potrzebne jest wiedzieó, czy to za po-
mocą mowy czy pisma: starać się tnehn o jak najzupełniejsze
poddanie całego swego jestestwa tój l>ezpoiredniój mocy ducha,
co działa przez nas, a o jak najdalsze od współdziałania usunię-
cie tych wszystkich władz naszych własnych, któreby kontrolo-
.wać może chciały to co się czyni z ducha. Będąc tedy autoreiB,
im się bardziej pisze na o&łep, jednym tchem, duszkiem: —
tóm lepiój!
Z tójto przyczyny znajdi^yemy często takie oto wyrażenia
w jego korespondencyi :
„Droga moja! trudno&ó mam wielką w pisania tóm;
albowiem nie jes.t to pisanie i uwiadomianie
Ciebie, ale przelewanie ducha, który mię oży-
wia, w Twojego ducha**... (d. 18 marca 1843).
...^Jak szalony piszę prędko, chcąc aby
jak najwięcój ducha wylało sięze mnie i po-
szło utwierdzić, żywić Ciebie i rozmiłowywać
w Bogu i przywiodło do celu, nie katując mię cieleśnie,
»le łacnie prowadząc (sic). On staremu memu duchowi,
246
(00 jut dłogo 01081 na świecie tyć, bo wiele sobie insty okta-
wie przypomina z dawnych żywotów, pozwolił teraz dowie-
dzieć się nareszcie, jak mam dopełnić misyi, abym nie po-
trzebował jnż wracać i oblekać gorsze lub lepsze dało, ale
i abym już poszedł między ani(rfów i stamtąd jeszcze na-
, tchnieniami, miło&cią dopomagał tym, co za mną idą...
Pisałem tak, tern się aż zmęczył, i lękam się
odczytać słów teapi.»anych, bez ładu bowiem i
z przeładowaniem być muszą. Ale cóż robić! Ty
dobra, Ty miłą jesteś wielu dobrym duchom tych, co już
poszli ze świata; będziesz więc miała wielu tłómaczów i
tych, którzy prawdę potwierdzą""... (d. 28 lipca 1843).
Zastosujmy to, co tu w liście czytamy, do dzieł poetycznych
^ Juliusza: a będziemy mieli wytłómaczoną całą zagadkę. Pissi on
wszystko w tej porze, że tak powiem, jednym pędem, nie zasta-
nawiając się wcale nad tern, co pisał i jak pisał. Nawał pomy-
słów i obrazów, cisnących mu się w gorączkowo usposobionój wy-
obraźni pod pióro, uważał za przysłane sobie z ręki wyższój i
nie przebierając robił użytek ze wszystkiego* A napisawszy —
nie śmiał już nic wykreślić ani odmienić , ponieważ poczytywał to
sobie za podyktowane niejako z góry. Nie był Słowacki tedy już
względem utworów swoich artystą, sędzią, twórcą odpowiedzial-
nym; ale wi4zimy w nim jedynie ślepe narzędzie w dłoniach cze-
goś drogiego, coby trudno było sprowadzić do jakiejś nazwy.
W najdosłowniejszóm zatóm znaczeniu uważać można obydwa
te dramaty jego ostatnie za prawdziwe improwizacye. Były to
improwisacye i ze względu na dykcyą, na wiersz, na całe wyko-
nanie zewnętrzne — i ze względu nawet na pomysł. Boć i nad
tą wewnętrzną stroną kreacyi nie rozmyślał on już odtąd zbyt
wiele. Przyszła mu jakaś idea na myśl — uczuł w' sobie, jak
się zwykł był wyrażać, jakby mocne pchnięcie od Boga do
pracy: porywał tedy za pióro w piórwszóm natchnieniu i tak —
bez artystycznego obmyślenia inwencyi — rosły postaci i zdarzenia
pod tem piórem jego rozbiegłem , aż dzieło stanęło cale. Rozumie
się, że nie kto inny, tylko poeta je stworzył; ale sprawy on
z nich sobie ani zdawał ani chciał zdawać. Nie sądził bowiem,
żeby i to jeszcze należało do niego,
247
. . . ^Tdraz Ci powiem . dtoga moja (pisał d. 30 listo
pada 1844 r.) *e ją sobie żadnągo.z moich utworów
tęrąiniejai^ych wytióiuaczyć nie mogę. Nie wiem bo-
wiem, skąd przychodzą, i dokąd idą; ale czasem względem
nich są dziwne okoliczności, które mi dowodzą dziwnego
związku tych rzeczy z iwiatem niewidzialnym , a stąd i po-
trzeby ich dowodzą^ Widdsz Ty, jak ja nkochałem K s i ę-
cia Niezłomnego, w którym Ghrystas w Afryce zwy-
cięża, lecz nie przez miecz, ale przez męczeństwo. A le-
dwom ja to wymalował na nowo i pokazał : odpowiedział
mi zaraz Ghrystas grzmotem dział i pokazał rótnicę, jaka
między jego przeszłemi a przyszłemi zwycięstwami być powinna*
W kilka godzin upadło przed nim Tangierskie mocarstwo . . .
W innym rodzaju, ale nie mniój dziwny wypadek był
z moim Salmonem z Lilii Wenedy. Oto w istocie w rok
potćm pewien Salmon zabił jakiegoś Juliusza w lesie — nie
dla pieniędzy, ale tak jak wtragedyi, dla wzięcia papie-
rów i nazwiska zabitego człowieka. Zabójstwo to zostało
odkryte i ukarane. A dla mnie jest niby rzeczywistą kry-
tyką przez jakieś duchowe władze krwawemi literami napi-
saną. Mniejszych mnóstwo tnógłbym Ci zacytowali wypa-
dków. Kurd jeden, który mi konie wynajął w Jerozolimie,
gdym jechał do Nazaretu, nazywał się Kirkor — tak sa-
mo jak ów Kirkor, który wykrzykuje w tragedyi (w B' Ha-
dynie), że gdyby był przy męce Chrystusa, to zbawiłby
zbawcę itd. Dlaczegóż ten rycerz pokazał mi się w Jerozo-
limie?... Rzeczy te małe, uważane dowodzą, że spełniamy
jakąś misyą ; że nas trzeba było , kiedyśmy byli 5 a nie bę-
dzie, jak nie będzie potrzeba"*...
Po tóm wszystkićm , com powiedział , rozumiem , że nie będę
się potrzebował tłómaczyć przed czytelnikiem , dlaczego nie uwa-
żam źsl stosowne podejmować- właściwego rozbioru Księdza Marka
i Snil Salomei. Są to nseczy. któreby rozbioru szczególowego
wcale nie wytrzym&ły. WKsiędzn Marku znajdigą się nie-
wątpliwie tu i owdzie (a szczególnie w akcie IJ ustępy genialnie
napisane i takiój siły, że małoby który utwór dawniejszy — nie
tylko Słowackiego, ale któregokolwiek z najznakomitszych poetów
naszych, potrafił okazać w składzie swoim coś podobnego! Ale ^
całość kompozycyi i ogólne autora założenie żadną miarą myślą-
cego człowieka zaspokoić nie mogą. Czytałem przed kilku laty.
248
jakU nibyto rozłnór tego dramatd , napisany prces jakiegoś bez-
imiennego, który o nim ^dził inaczój*). Argamenta owij krytyki
niestety nie zdołały mi otworzy <S ocza na osobliwe pięknoici, ja-
kie w nim autor szanowny upatruje! Zdaje roi się, że trzeba
szczególnego bałwochwalstwa dla geniuszu Juliusza, ateby "posu-
nąć się aż do wyrzeczenia słów, że ^głęboko potfiy&lany i
mistrzowsko rozprowadzony jfist ten dramat**. Był-
bym niemało wdzięczny autorowi, gdyby krótko a węzłowato ra-
czył wypowiedzieć ów pomysł, który mu się w Księdzu Mar-
ka wydawał tyle głębokim;.! gdyby nie w luźnych słowach, ale
w sposób właściwy chciał wskazać objawy upatrywanego w nim
mistrzowskiego przeprowadzenia. Możebyimy przy tój
sposobności usłyszeli jakie nowe ideje estetyczne, któreby nam
przyniosły nowe kryterya piękności w sztuce... 2e w Księdzu
Marku trafiają się tu i owdzie potężne szczegóły, to sam z góry
przyznałem. Takowe jednakże nigdy się z sobą nie kleją i nie
tworzą w połączeniu takiego ogólnego obrazu, któryby czytelnika
zachwycał i podnosił... Ksiądz Marek ma skądinąd tę jeszcze
niepospolitą zaletę, że czuć w nim pęd bezpośredni natchnienia i
surową wiarę pisarza w to wszystko, co wypowiada. Widać' też i
obecność utajoną na dnie serca poety, pewnój żywotnój myśli , o
której na jaw z wielkim trudem wydobycie ma chodzi. Myśl ta
wszelako zaledwie się snąć dopiero była zrodziła w otchłaniach
jrgo ducha. On jej sam nawet jeszcze twarz w twarz nie ogląda!
A i my ją w dziele jego zaledwie 'odgadujemy. Nie przyszło I)0-'
wiem do tego, ażeby idea zamieszkała w całój osnowie dzieła i
była przeprowadzoną jak prąd elektryczny przez wszystkie jego
włókna i części.
W ogóle trzebaby być choć do połowy Towiańszczykiem , aże-
by mieć zdolność pochwycenia całój intencyi autora. Wszystko tu
bowiem polega na* przypuszczeniach , na które , jeśli się nie jest
ir tym wirze pojęć, wcale przystać nie można. Każdy krok w^;0-
stępie dramatu polega na interwencyi władz nadzmysłowych. Od
♦) Obaci nieboszczkę Turowskiego Niewiastę (r. 1862. Nr.
1^ i następne).
240
cudownego wystrzału z dzi^a, kiedy ksiądz M^urek Krasińskiego
do pozostania w Barze na początku sztuki namawia , a& do 6mier-
ci bohatera w samym jćj końcu, wszystkie prawie sceny sąfo
cuda! a oo gorsza, cuda nieuzasadnione ze stanowiska poprze-
dnich działań. Takie powiązanie zdarzeń, taka logika faktów —
to już sfera, w której człowiekowi być zaczyna duszno i straszno
i tak nieswojo, jak na cmentarzu o północnój godzinie.
— nSen Srebrny Salomei*' nierównie więcój ma okrą-
głości ^i wylcończenia , aniżeli utwór poprzedni. Mifpo to jednak i
tflfaj ostateczny zamiar autora nie jest tak jasny, iżby sam przez
się uderzał. w oczy. Na piórwsze spojrzenie zdaje się to być tyl-
ko prosta udramatyzowana powiastka o dwóch małżeństwach, któ-
rych dojmie do skutku stało się podobnym dopiero w skutek ró-
żnych nieszczęść i trwóg krajowych , jakie przeszły ludziom ów-
czesnym nad głowami. Dlatego też zatytułował to dzieło swoje
poeta romansem dramatycznym — a więc jaiąjuko po-
wiastką, romancą. Z tóm wszystkióm przezierają i tutaj pewne
ukryte, zaledwie dostrzeżoną iątencye głębsze, które ze sprawą
tych dwojga małżeństw w przypadkowym tylko zostają związku,
a dotyczą najżywotniejszych kweatyi całego społeczeństwa naro-
dowego. Gdyby związek między osnową sztuki , stawioną, że tak
powiem, na pierwszym planie, a temi ideami ogólniejszego zna-
czenia był wydatniejszy; gdyt^y te ideje, te wieszcze przekonania
poety, te sądy o społecznych narodu naszego winach, fataino&ciach
a w najdalszój perspektywie wreszcie nadziejach były więcój sfor-
mułowane i artystycznie wcielone; gdyby nakoniec nie było
ze strony formy tyle powodów do protestacyi: — byłoby to je-
dno z. nąjznaczniejszych arcydzieł naszych. Byłby to pomnikowy
wyraz wieszczo} teodycei ducha polskiego I Ale właśnie tój pewnój
ręki, tój dokonanój myśli artysty i filozofa nie widać w Śnie
Salomei! Są tu tylko zarody i błyski genialnego pomysłu; ale
do rozprowadzenia tego pomysłu i postawienia go na jaw wszem
wobec i każdemu z osobna — na nieszczęście nie przyszło!
Migają się tedy tylko od czasu do czasu przed oczyma
naszemi złudne skazó.wki, w myśl których idąc, zdaje nam się,
Ton II. 32
źe potrafimy podą4y<5 w ślady za pędem ideahi poety. Ale każda
taka^T;azówka przez krótką tylko cTiwilę wiedzie do cela, a nie-
bawem pot^m zawodzi. Albo ją bowiem zgoła tracimy z oczu,
albo też doprowadza nas ona do takich punktów widzenia, że
patrząc z nich na to co się dalój otwiera, nie radzibyśmy szli
dłużój tąsamą drogą; zdaje nam się bowiem, że błądzimy po
jakimś labiryncie, z którego nie xi;ia wyjścia...
Dlatego też jeżeliby się miało określić etyczny sens Snu Salo-
mei, trzebaby treśó dramatu do połowy prawie zapomnieć. Tylko
bowiem z oddalonego spojrzenia na całość tój zawiłój i przełado-
wanej kreacyi można odważyć się do robienia wniosków o głównej
intencyi jój autora. Niejednoby też dopiero trzeba nadłożyć, a i
niejedno jako niepotrzebne i zawadzające usunąć, jeżeliby miał
stanąć przed nami czysty i cały pomysł poety.
— Po ogłoszeniu Księdza Marka i Snu Salomei
Słowacki nie ustalał w ciągłój pracy to nad tym, to nad owym
przedmiotem. Nowe wyobrażenia, które wstrząsały całem jego je-
stestwem , nasuwały mu coraz dalsze widoki i zażegały go do co-
raz innych przedsięwzięć. Chodziło o poetyckie na jaw wydanie
tego wszystkiego. Rzecz była trudna nad wszelki opis. Najoder-
wańsze pojęcia, najmglistsze iilozofematy, najniklejsze błyski w ge-
nialno] lecz chorobliwój fantazyi, miały się przywdziewać w ciało
i przetwarzać w kształty plastyczne. Najczęściój kończyło się też
na zamiarach, na planach, na samom tylko wreszcie zaczęciu
dzieła. Już to niestosowność w Samym wyborze przedmiotu, już
przechodząca po za wszelkie granice sztuki przedmiotu tegoż roz-
ległość , już nakoniec i samo to nieustające nasuwanie się coraz
nowych projektów wytrącało poecie pióro z ręki nad rzeczami
co tylko rozpoczętemi . . .
W następstwie tych wszystkich wyjątkowych okoliczności
pozostało z tej epoki życia Słowackiego wiele pism różnych no-
szących wyraźne znamię jego usposobienia w tych latach. Jest
miydzy niemi znaczna ilość wierszy ulotnych i lirycznych, po wię-
kszój części teozoficznój treści. Niektóre z nich świadczą wymownie
o dawnój sile tego genialnego poety, niektóre znowu giną zupełnie
251
. w mglistoioiach mistycyzmu. Z tćj też przyczyny zaledwie połowa
tego, co się z lirycznych poezyi dało wyszukać w papierach po
ńmierci autora, mogło znaleść pomieszczenie w pozgonnym zbio-
rze dzieł jego.
Mie hrak także i na dłuższych utworach, najczęicićj dra-
matycznego zakroju, które przypadają na one lata. Wszystkie
pisma tćj kategoryi doszły nas tylko w niewykończonych ustępach
i urywkach, które zapewne nigdy nie tworzyły całości. Urywki
te jednakże dodiodzą niekiedy obszerności kilku set, a czasem
kilku tysięcy wierszy.
Jest między nimi np. znaczna część jakiegoś dramatu osnu-
tego na Ue starodawnych dziejów Nowogrodu. Chodziło, zdaje
się, o okazanie despotyzmu Mongołów nad spodlonymi książęty
Basi. Rzecz ta jest bez dokończenia, obejmuje wierszy 628. Jest pi-
sana pod wpływem tradycyi kalderonowych, owym dyalogiem długim
i przeobfitym., któryśmy j^ż wytknęli przy innej sposobności. Nie
zdawało mi się, żeby dzieło to zasługiwało na ogłoszenie; w tym
stanie bowiem, w jakim ono pozostało, małoby kogo osnową
swoją zajęło. Nad wszystkióm góruje tu mistyka i niezrozumiałość.
Do pism tegoż rodzaju i czasu odnoszę fragment liryczno-
dramatyczny, który zamieściłem w pierwszym tomie mego wyda-
nia pod napisem Poeta i Hatchnianie. Ze stanowiska ówczesnej
doktryny autora , natchnienie nie znaczy podniesionego stanu du-
szy człowieka, ale istotę odrębną , która go okrąża i jest osobnym
duchem. Dał mu tu autor nazwę Atessy. Utworowi niniejszemu
nie można odmówić pewnego wdzięku i artyzmu w oddaniu; cho-
ciaż podobać się tylko mogą^ poszczególne ustępy, a całość jest
niezrozumiała. Niezrozumiałości tój nie to przyczynę stanowi, że
fragment nie tworzy więkązój całości, ale że nam tak zupełnie
braknie klucza do otworzenia sobie i wglądnięcia w ten cały
świat mistycznych wyobrażeń i przypuszczeń , wśród jakich w owym
czasie żył wyobraźnią i wiarą swoją Słowacki. Cała treść utworu,
o którym to mówimy, ściąga się do przeszłych żywotów, jakie
autor w pajodleglejszych epokach przypisywał sobie jako przebyto
ś5i
przez siebie. Trzebaby przeto tó wszystkie nllanteAiaf jego Awezd-
sne znać szczegółowo, żeby rozumieć urywkowe aluiyedo mcK
odnośne , których taka obfitotó w tym poemacie. A to jest rzecią
tern bardzió] niepodobną, że tego rodzaju marzenia ciągle się
w duchu Juliusza przeistaczały, jak się to wykaże dowodnie-w roz-
biorze Króla -Ducha.
Pozostały też fragmenty z nader rozległego jakiegoi przed-
sięwzięcia, którego przedmiotem miał być Zawiną Cnny, ten
rycerz bez trwogi i fałszu, słynny w ciągu paiiowajiia ^łlidyslar
wa Jagiełły. Jestto utwór dramatyczny z rodzaju rzeczy nieprze-
znaczonych dla sceny. Zawiązek sztuki stanowi zwycięstwo Jagiełły
nad Krzyżakami pod Grunwaldem. Zachowanie się obłudne cesa-
rza Zygmunta względem króla polskiego, zdaje się, że miało po-
służyć za tło dla dalszej osnowy. Wplata się też do tego i ro-
mans jaki&. Ale pierwszorzędną potęgą z ducha i sprężyną wszy-
stkich zdarzeń, które się tylko tam dzieją, jest w tym poemacie
Zawisza, osobistoić tajemnicza, głęboka, nieodgadniona, iłowem mo-
syaniczna —coś nakształt księdza Marka w zakresie konfederacyi bar-
skiej , lub Wernyhory poSród scen rzezi humańskiój — Stan rękopisu
mieszczącego w sobie ten utwór daje wnioskować , z jaką trudno&cią
połączony był dla autora, pracującego dawniój z taką łatwoicią,
ten trud wcielania w dramatyczne kształty poezyi, mętnych i
niechwytnych pojęć nowój doktryny. Niektóre części są przemaza-
ne po piern^szym rzucie i przerobione inaczój , i to nie tylko po
raz drugi, ale niekiedy i trzeci. Wreszcie całe założenie rzeczy
snąć się musiało autorowi uprzykrzyć. Porzucił co był napisał, i
już potom nigdy nie tknął na nowo tego przedmiotu. Pozostało
tedy kilka tylko już to dłuższych już krótszych ustępów, nie
stanowiących ani całości ani ciągu. Gdyby je złożyć , zapełniłyby*
one razem kilka arkuszy druku. O planie zainierzonój całości nie
można sobie z tego utworzyć wyobrażenia. Go jest wykonane, oka
znje myśl głęboką, ale pracującą pod brzemieniem czegoś choro-
bliwego. Dlatego też widziałem się zmuszonym wyłączyć poemat
]^niejszy z liczby rzeczy przeznaczonych do ogłoszenia*
iii
Do tegoż ciafta odnieSć należy jeszcse jeden ntwor takiejM
rormy i podobhój osnowy. Mówię o poemacie fantastycznym, peł*
nym mtjśmielszej cndowności, który nie wiem jakby mógł być naj-
śtóeowm^j" nazwany. Jednym z tytułów, jakie sięnastiwają, mó^-
by^^byiS' Samuel 2borb^ki. Jest to rzecz niewykończona^ wielkicU
rozmiarów — obejmuje około 3 tysięcy wierszy; pomimo teco da-
teVo tu jeszcze od ostatniego z tychże wierszy do końca. Autor ;
zamierzał tu w^poetyckiój szacie* ukazać fundamentalne pewniki .
swojej wiary filozoficzno-społecznój, jako je póćniój wyłożył w tra- ■
ktacie prozą pisanym, a zatytułowanym ^Geneza z Ducha"**
Wy<)rowadził zatóm na scenę w „Samuelu Zborowskim*^ i ludzi
żyjących i duchy umarłych i fantastyczne postaci, wzięte już to
z różfi/ych mitologii pogańskich, już ze starego Testamentu. Cho-
dżiłb mu nasamprzód o okazanie tego wątku twórczego (którym
w^dle niego jest duch), snującego się genetycznie a nieprzerwanie
przez wszystkie* stopnie i warstwy rzeczy stworzonych , od najnie-
dbskonalsz^j formy do coraz doskonalszój , od najnieudolńiejszego
jestestwa do coraz wyższych w łańcuchu stworzeń organizacyi
ziderzęcych , aż nareszcie do objawienia się wyraźnój już ducho^
^o&d w człowieku. A dalej zależało poecie także na stiliwie-
niu przykładu , jako t odtąd jeszcze duch nieśmiertelny, już
w człowieku działający, nie zaprzestaje tego ruchu coraz wyżój
go niosącego, lecz zamieszkuje w kolei czasu coraz inne ciałić
ludzkie, szukając sobie form coraz dogodniejszych i doskóndt-
szych. Przed oczyma tedy naszemi odbywają się w poemacie tym
ciągłe przeistoczenia i metempsychozy, skutkiem których nieraz
jedno i tosamo ciało służy coraz innym duchom za szatę, i od-
wrotnie jeden i tensam duch przybiera sobie po kolei coraz inne
ciała za naczynie i narzędzie istnienia. Czytelnik wyrozbmie, że
już w skutek samego założenia, w skutek samego mówię przed-
miotu, poematowi temu zbywać zupełnie musi na jednotliwej i
jednoliCój ' osnowie. Składa on się z kilku działów bardzo luźnie
spojonych z sobą. Dwa między nimi są szczególniej odrębne.
Pierwszym z takowych jest wywód, dany tylko w kształcie opo-
wiadania, a nie dyalogu, opowiadania mówię włożonego w usta
istoty, która sobie wszystko tó przypomina, czóm kiedykolwiek
864
była. Wywód ten obejmi:ue wszystkie przemiany i koleje. sŁwone-
nia przed przyjściem na świat człowieka, a zatóm niejako kosmo-
gonią czyli genezę przyrody martwej i zwierzęcej przed wyłonię-
mem z materyi kształtu ludzkiego. Główną rolę odgrywa w tych
ostach ^^Lucyper^^ który bynajmniój nie występuje tu, jako
duch zły, lecz tylko jako ducłi zaprzeczenia i ruchu, a więc —
że tak powiem — jako pierwiastek w zakresie natury ^rewo-
lucyjny i wiecznie wszczynający''. Widząc w nim po-
eta ziarno wszelkiego postępu, czynnik nieznużonego prądu coraz
wyżej w stworzeniu, uważa go za przedwiekowy zaród ducha,
który zanim zamieszkał w człowieku, stawał się po kolei wszy-
stkiem, co tylko w świecie stworzonym istnie, więc wiewem atmo-
sfery, wodą, kamieniem, płazem, itd. itd. Duch ten więc w taki
sposób przewlekł się i przewił w tysiącu postaciach i jestestwach
przez całe przyrodzenie. — - Drogim epizodem, równie stanowiącym
pewną całośó odrębną, jest w tym utworze spór duchów ludzi, którzy
za życia wyznawali wprost sprzeczne sobie ideje, wyznają je
z równą wyłącznością i^po za grobem i wytaczają ostatecznie
ten proces odwieczny zasad przed najwyższą instancyą — przed
S£^d boży... Wprowadzony jest na scenę duch Samuela Zbo-
rowskiego i zapozywa przed trybunał samego Boga Jana Za-
mojskiego, oskarżając go o niesprawiedliwy i występnie zapadły
wyrok śmierci, którego na nim kazał dopełnić. Zamojski— jak tyl-
ko może — usprawiedliwia swoje postępowanie. Powody jego
zdają się byó wielkiój wagi. Ale w charakterze „Adwokata^
Zborowskiego występuje zrazu znowuż Lucyper, a w dalszym to-
ku wytwarza się z owego Lucypera samże poeta nasz, gorliwie
przemawiający w obronie swego klienta , i . . . Samuel wygrywa
proces! Dlaczego zaś właśnie ten monient dziejów polskich obrał
sobie autor na okazanie światodziejowego swego problematu , z te-
go się nie tłómaczy.
Przeczyć temu oczywiście nie można, żeby nie miał i w tój
kreacyi uderzać w tóm lub w owera miejscu potężny geniusz poe-
ty 5 całość jednakże smutne sprawia wrażenie ! Bezład — zamęt —
brak zupełny tak artystycznego układu, jako i jasnych pojęć —
wszystko to zdradza, ^s jak mętnego i^tf^nu ducha dzieło piniejs^ę
255
wynikło. Wiersz i dykcya jest z rodzaju Księdza Marka Salo-
mei. Jak GSfG wywody kosmologiczne zdawa(^ się muszą w oczach
prawdziwego znawcy w tyra zakresie umiejętności, bałamutną tyl-
ko bnjnój wyobraźni fantazmagoryą , tak też i wyobrażenia
o dziejach naszych i o porządku polityczno-społecznym, rozwinię-
te w ustępie o Zborowskim — nie wytrzymałyby ani na chwilę
historyczno] krytyki. ' Słowacki upatruje w Samuefu typ czegoś
bardzo wzniosłego; widzi w nim narzędzie opatrznościowych za-
miarów i twierdzi, że go Zamojski na śmierć wskazał nie tylko
niesprawiedliwie, ale f ku niepowetowanej szkodzie dla całego
powodzenia narodui Przez tento bowiem wypadek miał się biog
życia politycznego Polaków najfatalniej skrzywić i cofnąć na
kilka wieków... Co to jednak .za wzniosłość i wielkość była
w Zborowskim ? i na jatich podstawach opiera się pewność poe-
ty, kiedy się tak stanowczo z zdaniem podobnym odzywa? —
na to w poemacie odpowiedzi nie znaleśS.
Uczywiście w żadon sposób nie można było drukować rzeczy
tój razem z innemi Słowackiego dziełami, które objęto w wyda-
niu Iwowskiem.
— To są prace z owój epoki w zakresie poezyi. — Więcój
jeszcze pozostało pism treści niby rozumującój i teozoficznej , pro-
zą, pochodzących z tegoż czasu. Pomimo wielkiój takowych ilości,
i to są same prawie tylko rzeczy pozaczynane^ urywkowe, le-
dwie wyjątkowo wydatniejszą całość tworzące.
Słowacki w owych latach, jak to widać ze wszystkiego,
bardzo wiele musiał rozmyślać. Formułował i budował on sobie
z wielkiem wysileniem jakiś powszechny system wiary i wiedzy.
Chciał w nim ująć różne swoje pomysły w jednym wywodzie.
Brak porządnego naukowego przygotowania, ubóstwo pożyty wnój
w^iedzy, mała wprawa w ścisłym myśleniu, niewielka znajomość
życia, serca ludzkiego i tego toku, jakim idą sprawy na świe-
cie — oto przyczyny, które spra\^iły, że te usiłowania jego zu-
pełnie mu się nie wiodły. Pomysły jego były czasem, choć bar-
dzo rzadko , błyskami gonialnój intuicyi. Zazwyczaj były to je-
dnak tylko luźne marzenia, dziwolągi filozoficzne, utopie spole-
256
czne... ^ J^a^dym razie atoli przyznać oaleiy^ te pracoirał cm
w owój porze umysłem ciężko i iw^iele. Czytał dzieła w różnych
przedmiotach, zacielcal się w poszukiwaniach pad ostatecznemi
kwestyami życia,- biorąc w pomoc wszelkie nauki, zaglądając
nieraz i do dzieł filozoficznych, pawet niemieckich^ o ile takowe
za pomocą tłómaczeń dla niego były przystępne.
Wskutek takiego napręienia -umysłu nad przedmiotami więcćj
naukowej i praktycznej natury, pozostało w papierach jego notat i
najrozmaitszych studyów prozą pisanych z owego czasu tyle, że
wnosić można, iż utwory poetyckie, o których co tylko dałem
powyżój wiadoqioió, stanowić musiały wyjątkowe chyba tylko Sło-
wackiego zajęcie począwszy od roku 1842. Są to aforyzmy, aen-
tencye, filozofematy, rozmyślania — w zakresie religii, znawstwa
przyrody, mitologii, historyi i społecznych teoryi; wreszcie mo-
dlitwy, kazania (miane zapewne w gronie współwyznawców), listy
dogmatyczne do niektórych osób w materyi przyswojonego sobie
systemu , a cza&em i dłuższe prace. Ostatnie pisaue były zazwy-
czaj w formie dyalogu, ną wzór Platońskich dyąlogów, albo też
w kształcie ewangelii i apokalipsy.
Z tych pism wszystkich użytku zrobić nie było można dla
świeżo dokonanego dzieł pośmiertnych wydania, ponieważ są to
rzeczy, jak się już powiedziało, bez początku i końca i nie do-
prowadzone też do tego choćby tylko stopnia jasności, iżby do-
brze rozumieć można było, co chciał przez nie Słowacki ostate-
cznie powiedzieć. Pełno tam zawsze bowiem przypowieści , poró-
wnań, obrazów poetycznych, słowem najśmielszych rozpędów i
zboczeń 1 które nibyto mają tom lepiój kwestyą rozjaśnić, ale jój
nie rozjaśniają. Zabierają tylko miejsce, rzecz na tóm nic nie
zyskuje, a to, o co chodziło, tymczasem ulatuje z pamięci...
Jedna pomiędzy temi pracami, nieco późniój zapewne wyko-
nana, znalazła się w papierach w takim kształcie, że ją uważać
można i za syntezę niejako wszystkich owych przygotowań zrazu
daremnych i za wysłowienie ostateczne całój wiary i wiedzy poety,
na którćj sformułowaniu i przekazaniu potomności tak bardzo mu
zależało. Napis tego utworu: „Genesis z Dnoha, Mocllitv^a.''
Jestto rzecz wielkich rozmiarów, wypowiedziana uroczyście, w for-
mie wyznania wiary, zwróconego ku samemu stwórcy wszech rze-
czy, a zatem rzeczywiście w fonnie modlitwy.
Oto początek tego mistycznego traktatu:
,,Na skałach Oceanowych postawiłeś mię Boże , abym przypo-
mniał wiekowe dzieje ducha mojego; a jam się nagle uczuł
w przeszłości Nieśmiertelnym, Synem Bożym, stwórcą widzial-
ności i. jednym z tych, którzy Ci miłość dobrowolną oddają na
złotych słońc i gwiazd girlandach.
H Albowiem Duch mój przed początkiem stworzenia był
w Słowie, a Słowo było w Tobio— a jam*) był w Słowie.
„A my duchy słowa zażądaliśmy kształtów i natychmiast
widzialnymi uczyniłeś nas Panie, pozwoliwszy, iżeśmy sami z sie-
bie z woli naszój i z miłości naszój wywiedli pierwsze kształty i
stanęli przed Tobą zjawieni.
«Duchy więc, które wybrały za formę światło, odłączy-
łeś od duchów, które obrały objawienie się w ciemności; i
tamte na słońcach i gwiazdach, a te na ziemiach i księżycach
rozpoczęły pracę form, z którój Ty Panie odbierasz ciągle osta-
teczny wyrób miłości , dla której wszystko jest stworzone , przez
którą wszystko się rodzi.
„Tu gdzie za plecami mojemi palą się złote i srebrne skały
nabijane mikowcem , niby tarcze olbrzymie przyśnione oczom
Homera, tu gdzie odstrzelone słońce oblewa nii płomieniami ra-
miona , a w szumie morza słychać ciągły głos pracującego na for-
mę Chaosu; tu gdzie duchy tąsamą, co ja niegdyś drogą wstę-
pują na Jakubowa drabinę żywota; nadtemi falami, na które duch
mój tyle razy puszczał się w nieświadome horyzonty, nowych
światów szukając: pozwól mi Boże, że jako dzieciątko wyjąkam
dawną pracę żywota i wyczytam ją z form, które są napisami
mojój przeszłości. '^ .. .
Po takim początku, obejmuje dalsza osnowa Genezy
z Ducha niejako przypomnienie pierwszych początków
*} Jam, nie ja; bo ja 08ob% jest, a tam osoby nie było
jeszcze. (Przyp. Słowackiego).
T«niII. ^3
258
odwiecznej istnoici świata, przypomnienie zaczerpnięte z wnętrza
własnego ducha, który w tein wszystkióm uczestniczył. Jest to więc
w kształcie dziejowej opowie&ci , w kształcie płatoński^j anamnezy,
obraz kolejnego przeobrażania się i doskonalenia . planety naszój,
z tem wszystkióm co na niej żyje i żyło. — Nie brak w tim dziele
rzeczy, które bardzo pięknie i poetycznie pod względem formy
rozpowiada poeta; jednakże nie można w nięją niewidzieć też
wielu marzeń i dziwnie przekręconych pewników naukowych.
A główna myśl, którą odsłania jakby objawienie nowe, sobie do-
piero odsłonione , nie jest i nie była już wtedy właściwie niczym
nowem w nauce. Mówię tuptóm dziś już powszechnie uznanem za-
łożeniu , że wszystkie rzeczy i żyjątka w stworzeniu — od kamie-
nia począwszy aż do organizmu człowieka — stanowią łańcuch
nieprzerwany i jednotliwy. Wszystkie ogniwa tego łańcucha są to
jakby stopnie coraz wyższego wyrazu tej siły twórczej, która
to wszystko wydobywa z niebytu, z łona materyi. Cała „Filozofia
Natury '^ Hegla (niemniój' zresztą w szczegółach bałamutna, jak i
Geneza Słowackiego) jest już na tejże właśnie idei oparta;
„Genezę z Ducha*^ uważał Słowacki za najcenniejsze
dzieło swoje, za płód pracy najwięcój zasługujący na ogłoszenie,
ze wszystkiego co tylko kiedykolwiek napisał. Twierdzenie niniej-
sze opieram na następującój okoliczności. Do manuskryptu, bardzo
czysto przepisanego własną ręką autora, znajduję dodaną kartkę
z następującym napisem: Genesis z Ducha, pismo zda-
niem, autora najważniej sze ze wszystkich, jakie
kiedykolwiek napisał; zawiera bowiem ĄlFę i Ome-
gę świat a. '* Słowa te zanotowane zostały przez przyjaciela i
nieodstępnego towarzysza poety w jego ostatnich chwilach , o któ-
rym w dalszych rozdziałach t)ędzie jeszcze wzmianka osobna. .
Dodał potom Słowacki do Genezy, w osobnym urywku , je-
szcze i wykład ze swego stanowiska tych piórwszych chwil istnie-
nia na ziemi rodu ludzkiego, których przypomnienia złożone są
częścią w mitologii, częścią w księgach starego Testamentu. Buj-
ne i to było pole dla marzącego umysłu! Od chwili jaśniejszej
259
wiedzy dziejowej , na progu wieków jakokolwiek oświeconych po-
chodnią historyi — rzecz się urywa...
Wszystkich tego rodzaju pism Słowackiego nie objąłem
w wydaniu , które ażeby mogło być doprowadzone do skutku ,- ko-
niecznie musiało być ściągnięte do jak najkrótszych rozmiarów i
mieścić w sobie to tylko, co jeżeliby było przepadło, stanowiłoby
prawdziwą stratę dla ojczystej literatury. Zresztą uważałem jak-
by za wykroczenie przeciw cieniom mego poety, ogłaszać rzeczy,
które ani jemu sławy ani czytelnikom pożytku nie zdawały się
obiecywać. — Genesis z Ducha może być ciekawym mate-
ryałem do poszukiwań w zakresie Towiańszczyzny ; ale do poszu-
kiwań takich mido kto zapewne znajdzie w sobie ochotę. Ogół
czytających szemrałby na wydawcę, gdyby się kosztem znacznie
podwyższonój ceny było w taki sposób powiększyło ilość to-
mów pośmiertnego wydania.
ROZDZIAŁ OSMNASTY.
Dalszy ci% rozpoczętej materyi. — Rozmowa z Matk% Mokry"
rią. — KrólDuch — wykład pierwszych rapsodów tegoi — szcze-
góły, o stanie rękopisu dalszycłi części Króla -Ducha. — Urywki
przekładu Iliady. — Powody do napisania wiersza ^Do Autora
trzech Psalmów** — okoliczności chwiii owc^ towarzyszące —
stosunek ówczesny między Krasińskim a Słowackim. — Dwie bro-
szury prozą, w tychże latach wydane.
Wszystkie prace w rozdziale poprzednim wymienione, prócz
jednój chyba Genezy z Ducha, zdają się samą swoją po-
wierzchownością świadczyć o tem, że powstiJy pod wpływem , jak
się Słowacki przy pewnój sposobności wyi^aził, ^piórwszego szału
rozbudzonych ducha wnętrzności". Nie było mi wprawdzie podo-
bno, szczegółowo oznaczyć czasu, kiedy każda z nich mogła być
napisaną; ale tyle będzie pewnem, że przypadają one wszy-
stkie na pierwsze lata owej mistycznój doby w jego żywocie. Ide-
je jego były wtedy jeszcze w nieustającym ruchu przekształceń.
Sam on jeszcze nie pojmował się w tym nowym swoim względem
wszystkiego, co wcielone i niewcielone, stosunku. Przechodziły
mu przez myśl zagadnienia olbrzymie, myśli ogniste, które nie
tylko dlatego nie dawały się z powodzeniem zużytkować artysty-
cznie, że sobie z nich sam poeta nie umiał jasnej zdać sprawy,
ale że i zbyt rozległe to były pomysły. Każda sztaka, a zatóm
i poezya, wymaga pewnego ograniczenia, skoncentrowania, za-
warcia t^o, coby się rado w nieskończoność rozpłynąć, w pe-
wnym ś(Hsłym zakresie. £xcentryczność przedmiotu najniebezpie-
czniejszym bywa szkopułem dla wszystkich przedsięwzięć poe-
yckicb.
261
Po upływie pewnego casasa Słowacki choć trwał i nadal pr2y po«
wzięty^ kierunku i bynajmniej nie opuszczał sz,ŁaQc|aru now^j doktry
nyóednąkże pczetra^ł dQ pewnego jui stoppią npwe 8WQ)^ wyobraże-
nia i zaczął , £e tak powiem, czuć grunt jakić pod stopami. Utwory
j^o od tego czasu zaczynają w nim ząo^wu okazywać artysta,
artystę pierwszego rzędu i mistrza słowa, jakim, był przed ro-
kiem" 1842. Otacza je wprawdzie pewna mgła mistycyzmu jeszcze
i potem, ale jnt ąie w t^ gęstości, żeby warto&ć ich jako dzid
poetyckich miała cierpieć na tóm dotkliwie. Owszem — zdaje
się niekiedy, że ten lekki wiew extatycznej zadumy, ten taje-
mniczy odblask bezdennej wiary i fantastyczoości w autorze
przydaje im prawie woni i wdzięku. Można się wtedy nie godzić^
na ostateczne następstwa , do jaki<diby uboczne intencye poety,
zaledwie dostrzeżone w dziełach jego tój daty, prowadzić mogły.
Ale też i nie można utworom tym zaprzeczyć — z ich stanowi-
ska — niepospolitej nieraz głębokości w pomyśle, a niezrównanej
z niczćm siły w wysłowieniu i rzucie.,,
Do liczby rzeczy tego właśnie rodzaju nie wahałbym się za-
liczyć mianowicie „Komowy s Kafką Kokryną^. Ńie wchodzę
w to, czy wszystkie rysy tego obrazu są rzeczywiście wzięte że
tak powiem z natury; wiadomo mi, że osoby niektóre, dobrze
jak powiadają z całą tą sprawą obeznane, wytykają poematowi
temu pod tym właśnie względem miejscami uchybienia; — biorąc
wszelako utwór ten jako dzieło sztuki, której zadanie nie polega
na odtwarzaniu rzeczywistości niewolniczem nawet w ubocznych
i najdrobniejszych szczegółach, lecz na ujęciu ducha zdarzeń, o
które chodzi: zdaje mi się, że go można śmiało zaliczyć do ar-
cydzieł w tym rodzaju poezyi. Z dawniejszych prac Słowackiego
najwięcej zbliża się do niego poemat o Ojcu Zadżumionych»
jako podobny obraz strasznej boleści i grozy. Objawy Towiani-
zinu są w Rozmowie tak nieznaczne, artystyczny jój układ
tak prosty, a moc słowa taka potężna, że zaledwie uwierzyćby
można, że to jest dzieło właśnie lat owych, a nie kiedyś rychlój
stworzone. Że tak jednak jest, tego dowodzi najprzód sam czas
wypadku 9 który dał powód do podjęcia tego przedmiotu , a po*
869
tóm 1 ta okoKeznoiiS, że w rękopisie własnoręcznym poety, w któ-
rym się tnieici pierwszy rzat tego dzieła, znajdują się w niektó-
rych miejscach, pomiędzy jednym ustępem a drogim, różne —
nienależące do osnowy poematu — odezwania do Boga, ułożo-
ne w najprostszych wyrazach prozą, jakie pisać po będących pod
ręką papierach swoich było w owych dopiero latach zwyczajem i
niejako potrzeł)ą duszy naszego poety. Są to różne definicye do-
gmatów jego doktryny, aforystycznie wyrzeczone w ł^ormie modli-
twy zwrócono} "do Boga samego, jako bezpośredhi wyleW serca
wzbierającego wdzięcznością , że mu jest danóm mieć iwiadomoóć
rzetelno] prawdy. Miejsca takie , jak już wspomniałem , wprawdzie
nie zostają w żadnym związku z poematem , o którym tu mówimy;
ale dają podstawę do najpewniejszych wniosków o czasie, kiedy
on powstał, i o usposobieniu ducha, którego był owocem.
Drugióm dziełem tej kategoryi , ale wykonanóm zupełnie zno-
wu w innym rodzaju, jest Król -Dach. CzęSć początkowa poema-
tu tego, ^nazwana „Rapsodem pierwszym" została ogłoszo-
na za życia jeszcze poety, w r. 1847 (rzeczywiście w końcu 1846)
w Paryża, bezimiennie , bez karty tytułowój , w formacie wielkiój
ósemki, stron 24. — Były to tylko trzy pierwsze pieśni, stano-
wiące poniekąd odrębną caToió. Wrażenia one na publiczności za-
dnio nie wywarły. Mało przez kogo przeczytane do końca, po-
tępione jako dziwactwo , przeszły przez ogół prawie niepostrzeżone.
Trudno bo też było z tego ułomku wyrozumieć istotną myśl po-
ety i urobić sobie choćby jakiekolwiek wyobrażenie o całkowitóm
założeniu utworu. Bytto ustęp wprawdzie głęboko pomyślany,
w pojedynczych działach z wielkiem dokonany mistrzowstwem i sło-
wa i w ogóle artyzmu ; lecz skądinąd tak oderwany i trudny wte-
dy jeszcze do zrozumienia , że nie mógł nie zdawać się zagadką
wszystkim niewtajemniczonym w mistyczną autora doktrynę.
Tento zupełny brak udziału ze strony czytelników wstrzymał
też zapewne Słowackiego od drukowania dalszych rapsodyi. I tak
skończyło się na teui, że do niedawna publiczność nasza nie zna-
ła nic więcój z tój olbrzymiój kreacyi, jak tylko ów jeden rapsod;
263
i to do dzisiaj poemat ten cały prawie powsrechmę uchodzi ca
rzecz, która się osuwa z pod wszelkiego rozbiorą...
Słowackiego ciągfóm marzeniem, od pierwszej cłiwili przyję-
cia doktryny Towianizma, była my&i przyobleczenia nOwych idei
w szaty poezyi. Widzieliimy w powyższym, jak wszystkie prace
jego od r. 1842 począwszy, polegały natój jedynój dążnoicL Nie
chodziło ma już odtąd o tworzenie ideałów fantazyi w zwyczaj-
nym sensie; nie chodziło o artystyczne dokonywanie dowolnych
założeń poetycznych. Cliciał on podnieść znaczenie i zasługę poe-
zyi daleko wyżój. Miał to być jeden ze sposobów wieszczego ob-
jawienia świata istnej'*,'Tezpośredni^j prawdy, t. j. tajnych dog-
matów i tych wszystkidi rzeczy zakrytych,- których wypowie-
dzenie w innej formie przewyższałoby może W łodziach zwyczaj-
nych zdolność pojęcia takowych.
Poprzednie próby uczynienia zadość tema ideałowi — nie a-
dawały się aatorowi naszemu. Były to wszystko prace o tyle chy-
bione, że osnowa, że tło i ramy zamierzonego dzieła nie były
zdolne przyjąć w się i pomieścić całej aatora intencyi. Były to
wszystko jakby naczynia jakieś kruche i szczupłe , niezdolne ob-
jąć w sobie wszystkiego, co w nich zawarte być miało. Dlat^o
też owe zbyt ciasne kształty paczyły się poecie pod ręką ; wycho-
dziły z pracowni jego albo jako monstra (X. Marek i Srebrny
Sen), albo z niój nie wychodziły wcale, lecz przed dokonaniem
pracy nad niemi odkładane bywały na bok, i leżą dziś przed na-
mi jak torsa potwornój rzeźby, która szczegółami obudzą podziw,
a pomysłem odstręcza...
Wreszcie trafił Słowacki na przedmiot, który stosunkowo
najwięcój obiecywał założeniu jego dorównać. Założenie jego pole-
gało tym razem na onym wiary jego artykule naczelnym , że spo-
łeczeństwo ludzkie , obrębem pewnój narodowości objęte , jest pro-
wadzone naprzód i coraz dalej mocą duchów wybranych , duchów
większych, silniejszych... Każdy naród ma zatóm swego niby
anioła (może kilku aniołów — punkt ten bowiem nie jest u Sło-
wackiego wypowiedziany jasno), który przez niego działa i prze
go ku coraz większemu zbliżeniu się do celu, jaki jest narodowi
264
temn wytknięty. Działanie jednakowoż, owego dncha, przesnnwa-
jąć się pr^c^ cały cią^ dziejów narodowych, nie może być mierzone
trwaniem jednego człowieczego żywota. Pokolenia ludzkie zmie-
niająnsic i nastają po sobie, jak liście na drzewach, opadające
jesienią, a odrastające na wiosnę. Człowiek naczelny w narodzie,
człowiek mający w sobie owego ducha -anioła, podlega oczywiicie
tymsamym prawom natury, co cały rodzaj ludzki. Misya wieko-
wa ducha, który W nim żyje i przezeń działa, liie może więc
być dopełnioną w ciąga znikomego jego życia. Dlatego dnch ten
potrzebuje więc kilku żywotów, mając działać t>ezprze8tannie ; i
przclo w kolei czasów odradza się to w tern ciele, to znowu
w owem. Na pozór coraz inna osobistość dziejowa, jest on w gran-
cie rzeczy jednak zawsze tymsamym duchem - kierownikiem swo-
jego społeczeństwa, tymsamym duchem nad docfaami^ tymsamym...
„Królem- Duchem**.
To tedy założenie swoje zamierzył Słowacki uwidomić na
przykładzie dziejów ojczystych , wytłómaczonych i okazanych w tern
świetle począwszy od pierwszej chwili żywota Polski aż do dni
ostatnich. Czyli innemi słowy: poeta nasz wprowadza tę "przodu-
jącą dziejom naszym osobistość mistyczną, jako bohatera epopei;
i z powodów, które niżej odsłonimy wyraźniej, z powodów nader
ważnych , gdyż dotyczących samójże osoby własnój , osoby Sło-
wackiego: kładzie całą opowieść trudów w tym szeregu wieków
przebytych, całą opowieść tój nieśmierEelnój kracyaty — ^w wła-
sne usta Króla-Ducha, zaczynając poemat od owej strofy,
zapowiadającej ogólną treść tego cyklu rapsodów.
^Cierpienia moje i męki serdeczne
I ciągłą walkę z szatanów gromadą,
Ich bronie jasne i tarcze słoneczne,
Jamy wężową napełnione zdradą
Powiem — wyroki wypełniając wieczne,
Które to na mnie dzisiaj brzemię kładą,
Abym wyśpiewał rzeczy przeminięte
I wielkie duchów świętych wojny święte*'*).
*) A więc się poeta identyfiki^e z bohaterem swoim
265
W pierwszym rapsodzie (wydanym jeszcze r. 1847) odsłonił
autor pierwszy doczesny żywot króla-ducha na tle samych społe-
czności naszej zawiązków. Dalsze rapsody przedstawiają go w pó-
źniejszych jego żywotach, w coraz innych osobach, a zawsze
w takich, że życie narodowe w każdćj epoce od nich jedynie od-
bierało główny pęd i ruch i kierunek ku przeznaczeniu swojemu.
Przypatrzmyż się teraz nieco bliżej, jak ten pomysł jest -wy-
konany w szczegółach. •
W rapsodzie I mamy opowieść? pierwszego wcielenia się kró-
la-ducli a w postać? narodową polslią: Nie jestto bynajmniój
piói*W8ze zrótlzeiile' się jego', jako* ducha w ogóle. Jako odrębna
wiekuista istota , i>stniał on już i przedtóm. Lecz tych że tak
powiem, przedsłowiańskich dziejów jego istnienia gdzieindziej —
poeta nie odsłania. Ukas^ujo' go nam od razu w postaci Armeń-
czyka jakiegoś, który jato zmarłe już ciało złożony jest na sto-
sie, ażeby bycS Spalonym, a potem się odradza na nowo w indy-
widualności wenedyjskiej , ^łowiańskiój. . .
'Armeńczykowi owemu było imię Her. I nazwę tę i cały po-^
tny^ł ^przejął Słowacki od Platona. Pkto na samym końcu naj-
głębszego ze wszystkich utworów swoich, na końcu dyalogu za-
tytułowanego „Rzeczpospolita** zamieścił piękną i pełną
znaczenia symbolicznego "powieść? o jakimś Herze, synu Armeniu-
sowym z Pamfilii, który w walce za ojczyznę poległ i wespół
z innymi zabitymi leżał przez dziesięć dni na pobojowisku. Dzie-
siątego dnia przyszli ludzie , ażeby trupy zabitych pogrześcS. Psuły
się one już wszystkie , tylko Hera ciało znalezione zostało w czer-
stwej świeżości. Podniesiono wszystkich poległych z ziemi i z czcią
wielką zawieziono do miasta. Dwunastego dnia złożono ciała na
stosach, albowiem miały byc? spalone. Kiedy już przykładano
ogień do stosa, na którym Her leżał, stało się, iż zmarły otwo-
rzył oczy i powstał. I zszedłszy ze stosu oznajmił ziomkom, że
duch jego wyszedł był z ciała i był na drugim świecie, gdzie lu-
dzi'zmarłych sądzą i karzą i nagradzają — wedle zasługi. Ale
kiedy stanął z kolei i on przed sędziami: powiedziano mu, że
jemu tylko należy przysłuchiwać? się i przypatrywać wszystkiemu,
lomlL 5i
/
266
(50 się tu dzieje. Albowiem ma on jeszcze wrócić do życia i by(5
do ludzi na ziemi miesztajćicycli zwiastunem z świata drugiego.
OpoWia^al tedy ów zmartwychwstały z stosu swojego , jaŁo się
odbywają sądy dusz zmarłych, jaliife im wymierzane bywają ka-
ry, jalta ich czelta przyszłość dalsza i jak wreszcie , po upływie
oznaczonego czasu, stawają one powtórnie przed potęgami tamte-
go świata, t. j. przed Ananką i trzema córami onój, których wspól-
na nazwa jest Mojry, i które rządzą życiem ludzkióm. Tam tedy
stają duchy owe w szeregu; a służebnice onych trojga pań za-
mogilnych kładą po przed nimi mnogość wielką wzorców i wize-
runków żywota, tak żywota zwierząt różnych, jako i żywotów
ludzkich. Następnie wstępuje czarodziej jakiś na podwyższenie i
głosi: -Słuchajcie słowa dziewicy, córy Ananki, Łachezy! Dusze
znikome , oto się poczyna nowy okres śmiertelnego waszego życia.
Nie was los wybierać będzie, lecz wy same obierzecie los sobie.
Przed kim piórwszy znak padnie, ten niech najprzód wybierze
sobie żywot i dolę, od której się potom już nie potrafi oddzielić 1
Oto cnota jest tu do wzięcia ! mniej alho więcej mieć jej będzie-
cie, w miarę ile ją cenicie albo ile jój nie cenicie. Wina będzie po
stronie tego , kto wybiera — bóstwo niewinne niczemu** ... To
mówiąc, rzuca mąż ów znaki, jakby losy z liczbami, po przed
cały zgromadzonych dusz szereg. A każda dusza znak swój pod-
nosi wedle tego jak przy niój upadł , i po kolei , znakiem owym
wskazanój, przystępuje do wyboru sobie żywota z pomiędzy
wszystkich owych wizerunków, które w wielkiej mnogości zo-
stały rozłożone przed niemi. Wybór takowy zawisł zupełnie od
woli tego, który wybiera. Pomimo tego, bywa to widok i smutny
i śmieszny i zarazem dziwny, jak dusze owe wybierają sobie ży-
woty powodując się najczęściój wrażeniami, które z sobą przy-
niosły z tej strony grobu, z poprzedniego życia swojego. I tak,
dusza Orfeusza — z nienawiści ku całemu rodowi kobiet — wy-
brała wizerunek życia łabędzia, ażeby się już nie rodzić z kobie-
ty. Dusza łabędzia przeciwnie wybrała sobie żywot ludzki. Dusza
Tamyrysa (poety) przeniosła nad wszystkie inne żywot słowika.
Ajax silny, a jednak pokrzywdzony przez ludzi, zapragnął teraz
życia lwa. Agamemnon, równie zniechęcony do ludzi, sięgnął
267
ręką po życie orła. Odysseus, po długich trądach walk i wędró-
wek wyleczony z żądzy sławy i pomny bólów, jakich z jej po-
wodu doznawał, chwycił z radością za wzorzec żywota w spokoj-
nym zakresie prywatnego człowieka ; a . Atalanta , która już
w poprzedniem życiu z tego słynęła, że jej w biegu prześcignąć
żaden zapaśnik nie zdołał, wybrała sobie żywot męszczyzny, atlety... 4
Kiedy zaś już każda dusza dokonała wyboru swego, udają \
się wszystkie razem na dolinę Lety.^ a idą w skwarze 'wielkim i
spiece, albowiem na dolinie tej nie ujrzeó ani drzew żadnych, v
ani żadnego z płodów, które ziemia wydaje. I zasiadają pod wie-
czór nad tą cudowną rzeką, kojącą troski. Tu dusza każda wy-
pić koniecznie powinna pewną miarę wody; a niektóre, ile roz-
wagą i umiarkowaniem mniej się powodujące, wychylają jej i
więcej , w skutek czego też potom zapominają na wszystko (i tak
się potom odradzają, jakby nigdy Jjrzedtem nie żyły na świecie)
Wypiwszy wodę owę , zasypiają 'wszystkie. Nadchodzi noc , go-
dzina północna bije. Wtedy nagle poczyna się grzmot wielki i
trzęsienie ziemi. A dusze w górę się rozpierzchują na wszystkie
strony jak gwiazdy spadające , i każda kwapi się , kędy jej prze-
znaczono urodzić się...
"Owoż to wszystko widział na drugim świecie i opowiedział
ziomkom swoim ze stosu ów Her z Pamfilii. O sobie samym zaś
nie był w stanie powiedzieć, którędy i jakim sposobem wrócił do
ciała. Tyle mu tylko było wiadomo, że jemu pić wody z Lcty
nie dano i że kiedy nagle z rana oczy znowu otworzył, ujrzał
się już położonym na stosie. —
Taki jest w najgłówniejszych zarysach ów myt Platona, bar-
dzo szczegółowo^ u" niego rozprowadzony, który więc posłużył za
punkt w7Jścia dla ^Króla-Ducha''. Jak widzimy, bardzo mało
przejął z tego mytu Słowacki. Bo też zamiar jego był inny, jak
Platona. Filozofowi greckiemu zależało na dokładnóm odmalowa-
niu tego, co Her widział na drugim świecie; a naszemu autoro-
wi chodziło przeciwnie o dalsze losy samegoż Hera. Stądto za-
ledwie się w niektórych szczegółach i to ubocznych spotykają oni
ze sobą. Rozmijają się zaś mianowicie w tym punkcie, że po-
268
dług 113 y tu greckiego Her na stosie wrócił do życia , ażeby je
wieśó-^d^J w'^dawnycTr warunkach; TSIowackiogo zaś Her ciało
swoje pozostawia na stosie i kończy tam już swój zawód ziemski.
Ciało podlega j)Iomieniom — dusza występuje z niego , aby ule-
cie(f w nadziemską krainę duchów. . . '
Dalsze koleje tej duszy są w poemacie takie:
Po wyjściu z ciała*), ujrzał się Her w owój krainie Plato-
na, ;,kędy dusze' j asne jak brylanty, swe dobrowol-
ne czyniły wybory**. Jednakże ,on, ^z harmoniąt)bez na-
ny młodą własnego cłała" (strofa VUI, w którój jak i
w innych strofach przecinkowanie ciągle błędno), t. j. świadom
tego , że to ciało nieskazitelne i wiecznie młodo, jakie miał wtedy
czystym duchem będąc, najlepiej harmoniuje z jego naturą: „ni o
chciał odmiany^ ani ciała ani doli ani żywota, i nie pragtiąc'
niczego więcej , jak żeby duchem i nadal już pozostać , nie czynił
żadnego wyboru. Siadł tedy razem as drugiemi duszamt nad brze-
giem Lety, lecz wody do ust nie wziął. Same tylko rany swoje
nią zmywał, ażeby straciły... pamięć boleści. Wtedy to ukaza-
no" mu -^ gdzieś w wielkiej oddali r— „we mgłach letejskiej
zapomnienia rzeki"" tajemniczy wid jakiś, zjawienie dzi-
wnój , z niczem nieporównanój piękności , które „jak świt daleki*"
uroczo przed oczyma jego wschodziło (strofa IX i następne). „Ani
gwiaździce, co się w morzach palą — powiada w myśl bajecznych
podań ludowych poeta — „ani tych gwiaździc jasność tajemni-
cza" nie wywiera tyle trwogi na jestestwach żyjących w morza
otchłani , ile jego jprzęraziło pa r^izie to zagadkowe^ zj^wiwsi^.'
Była to niewieścia postać jakaś , piękności tak idealnej , że się
stworzoną być zdała jakby z blasków słonecznych, z barw tęczo-
wych , z dźwięków niebiańskich ...
jjNad nią dźwięk — duchów girlanda słowicza,
Pod nią... jakoby złote zejścia schody
Na świat daleki i zamglony wiodły^. .
*) Strofa V pieśni pićrwszćj. W trzecun wierszu t<5j strofy powinno
być: „An i sa ciąłem [ilacz^a daremnie** zamiast ^Ale za ciałem ^m
269
Dość było dachowi Hera ra^ spojrzeć na aroczą piękooić
tego widu idealnego, ażeby w sobie poczuć tajemny węzeł, jaki
go miał wiekuiicie z nim łączyć , i wiedzieć ^ że ta jpostać pro-
mienna—to odtąd już...\,jego Umiłowapa.nawieki!** —
Jeżeli który ustęp w całym poemacie obecnym sprawia czy-
telnikowi niepokóiiane ^ trudnpści , . to niezawodnie mi^sce właAnie
powyższe^. Co też poeta rozumiał przez tę fparacyą tak misty-
cznie^ tu wprowadzoną ?
• W^ pierwszej chwili nasunie się tu każdemu pewnie myśl ,
że będzie to zapewne druga podobna duchpwa indywidualność
opatrznościowa, jak sam bohater poematu, ale indywidualność
niewieścia: równie jak tamten mająca przed sobą do spełnienia
wielkie posłannictwo w wszechświecie 5 równie jak on przeznaczo-
na przebyć cały szereg żywotów, które — z wyroku tajnych
przeznaczeń — zapewne splatać się będą losami swymi z zawo-
dem męskiego króla-ducha w przyszłości Przypuszczenie to
(czytając poemat dalej) zdaje się nabierać prawdopodobieństwa
z tej mianowicie przyczyny, że córka I»echa Wanda, w tak obie-
cujący sposób wprowadzona w osnowę już pierwszej pieśni, a po
krótkiem zboczeniu w pieśni drugiój, tak przeważne odzyskująca
znowu znaczenie w całym tym pierwszym rapsodzie, mogłaby
z wielkim pozorem słuszności być uważaną za takie właśnie do-
czesna wcielenie owego drugiego ducŁa^ który jako niewiasta
ma towarzyszyć na całej przeznaczeń drodze głównemu bohatero-
wi poematu...
Przy bliższem rozpatrzeniu przypuszczenie powyższe przecież
okazuje się mylnem. K^lucz ten mimo wszystkich swoich pozorów,
nie otwiera żadnej z zagadek, jakie się w dalszych spotykają ra-
psodach:^ Przeciwnie, tlómaczenie takie wikłałoby nas tylko w cią-
głych ^przccznóSćiach i prowadziło na bezdroża, żadnój nie po-
zostawiające możnośćr spotkania się z rawdziwym pomysłem
autora. » - - . ^
' Słowacki pisząc to dzieło, niewątpliwie surowsze i wzniosłej -
9ze podjął zamiary, jak opiewać metempsycfaózę dwojga dochófr.
^ t
^
270
I
które na różnych końcach iwiata i w różnych epokach historyi
spotykają się na to tylko ze sobą, aby przy innych nibyto wa-
żniejszych misyach swoich , odgrywać ostatecznie . . . romans ze so-
bą na coraz inne sposoby!
Przypomnijmy sobie , że puiik,t ,Fjjścia,i caljjjoczjttek „Kró-
la-Ducha^dokonany został pod wpłjwera platońskich ^pfjobjraicń.
Jedną z zasadniczych podwalin całej doktryny Platona jest przy-
puszczenie,, że ray Judzie przynosimy ze sobą na ten ^wiat goto-
wą już i tylko przypomnienia czasem potrzebującą ćwiadomo6ć
bezcielesnych pojęć^i ideałów (^ideae innataB**). Platon wyobra-
żał sobie, że człowiek przed narodzeniem swojóm ogląda twarz
w twarz owe T^iekuiste pierwokształty wszystkich rzeczy stwo-
rzonych, a nawet i ideały żadnej zmysłowości niezdolne, jak np.
Cnotę, męstwo itp. w ich czystej postaci czyli w icŁ prawdzie
bezwzględnej. To właśnie też jest, co sprawia, że chociaż po
narodzeniu naszem nie widzimy na ziemi nigdy już ani nadzmy-
słowych wyobrażeń ani ideałów, ale tylko same rzeczy znikome,
doczesne, które będąc tamtych tylko kopiami i odciskami lichy-
mi, są zawsze ułomne i nieudolne: — to jednak posiadamy po-
mimo tego w pamięci' i wyobraźni na^zef^ jakąś świadomość tej
najwyższej piękności; zachowaliśmy w sobie jakieś polejcie tych
prawcf wiekuistych, których ojczyzną są saime tylko sfery nad-
' ziemskie. —
Otóż jednym z takichto ideałów — wyższych nad wszelkie
wcielenie, jedną z takich piękności — niedoścignionych od ża-
.dnij z określonych piękności, jednym z takich „widów^ —
widnych tylko dta oka ducha, nie ciała, jest. plaśnie i owa na-
'^ powietrzna, iwietlana postać, która się ,,we mgłach letejskiej za-
pomnienia rzeki" objawiła po śmierci duchowi Heraj jakby świ-
tanie jakie dalekie. Jako duch, wyszły z ciała, znajdujący się
właśnie w tój ideałów ojczyźnie, jest Her zdolnym „poznać
z o^blicza** ów ideał niebiański, i ogląda go w całej jego pię-
kności. Ponieważ jednak ideał wszelki z natury swojój nigdy
w świecie rzeczywistym być odnalezionym nie może; ponieważ
przy największym nawet zbliżeniu się do niego, daje się czać
111
> źaWsze w życiu doczesnym brak obecności jego zupełnej : przeto
też i bohaterowi naszema śpiewają jakież glosy nieznane:
„Dobrze ją poznaj", bo wkrótce atracisz,
Jak sny, przez dobre tluchy malowane;' i
Żywot — tysiącem żywotów zapłacisz, ;
''^'A żatwsze jedne tę serdeczną ranę
Przyciśniesz w piersi rękami obiema, -'
Tę jedne smętną ranę — że Jój nie ma!
Ukazany ma przeto jest w mglistej oddali cel przyszłego je-
go zawodu, widny w całej swojej apoteozie i chwale: ale zarazem
fto mu "'zapowiedzianym zostaje, że ta piękność, ta skończoność,
ta Iboskość tego celu wszystkich jego zapędów istnie tylko w wy- '
obraźni i w tęsknocie, słowem w ideale; w żywotach zaś rzeczy-
wfslych , choóby ich przeżyó i tysiąc , czuć sfę będzie zawsze tyl- .
kd" to jedho — ^że go nie ma**, że go się jeszcze nie osię-
glb, że tysiące przeszkód kładzie się w drodze, które ciągle
pokonywać potrzeba, żeby się zbliżać do niego; słowem że go się
tylko pragnie... zawsze nadaremnie!
„Sławę ci damy, lecz tobie obrzydnie —
iSerce ci damy, ale spustoszeje!
Przyjdzie do tego, że będziesz bezwstydnie
Urągał w Bogu mających nadzieję*' itd.
Te zapowiedzi, te przestrogi nie zrażają jednakże króla-du- /
cha od tego , żeby się puścić w ślady za tym uroczym obrazem '
. przed oczyma jego zjawionym. „Choćby aż w piekło wiodła —
pójdę za nią!*^ powiada, i paszcza się w drogę, „choć strzały
numidzkiemi ranny,*" choć niemający jeszcze pewności, co to, jest, .
co go ku sobie tak ciągnie: czy śmierć, czy żywota dziwo, czy
Irys? itd. (strofa XII).
Przystąpmyż teraz do drugiego pytania i powiedzmy; jaki to )
ideał i czego ideał ukazany został w tej bezwzględnej piękności swo-
jej Herowi? Kto jest ta, którą mu wtedy w dalekim ukazano
świcie, ażeby odtąd b}ła jego Umiłowaną na wieki?
Jestto Ojczyzna, jeżeli wyraz ten weźmiemy w jak naj-
szerszóm i jak najwznioślejszóm znaczeniu. Nie rozumiem przex
•N
tli
to ani samćj tylko ziemi rodziaaej, ani państwa w jego do-
czesno-utylitarnem znaczeniu, ani potęgi polityćzuój, ani ładne-
go z osobna z tych tysiącznych włókieji , które się składają na
ten cudny w języku polskim wyraz, na to wzniosłe w duchu po-
jęć polskich słowo: Ojczyzna...
A jeżeli to czytelnikowi jeszcze nie wystarcza, okre&lmy to
jeszcze inaczej. Oto wstaje w oddali przei oczyma Hera ideał
Polski, t. j. niebiański obraz tego, CO naród nasz jako zada-
nie państwa pojmuje i co sobi^ wyobraża przez ideał narodu.
Staje przed oczyma jego Polska, jaką być ma wedle tego, co
sobie o niej marzą i co przez całą długość jój przeszłoAci sobie
o ojczyźnie marzyli jej najszlachetniejsi i duchem najwznio&lejai
synowie; a zatem cel ostateczny do którego dzieje nasze dążą;
słowem ideał — w najdalszą przyszłość rzucony — takiej oj-
czyzny-matki, takiej ojczyzny-idei, jalu jest wszystkich
marzeń i usiłowań naszych przedmiotem.
To zatóm chciał powiedzieć poeta, kiedy mówi:
.' ^Ukazał się wid — Piękność — córka Słowa,
,.' Pani któi'eg^oS z ludów ha północy,
»^ Jaką Judejscy widzieli prorocy. '
^Słońce lecąca trzymała nad czołem ,^
A miesiąc srebrny pod nogami gniotła :
Szła nad lasami i leciała dołem •
Nad chaty -^ jako komeciana miotła.
Tęcze ją ciągłóm oskrzydlały kołem;
W słońcu girlandy niby z kwiatów plotła
I na powietrze rzucała niedbale
Perły -jaśminy i maki -korale, (strofa XVII}
Że tu nie podkładamy słowom poety myśli obcej, do którój
by się nie przyznał, gdyby jeszcze był między nami: o tóm do-
wodnie mogą się czytelnicy przekonać," jeżeli odczytają wiersz do
K. Ujejskiego, rokiem tylko później przez Juliusza pisany,
któryśmy dali na str. 73 tomu I dzieł pośmiertnych. Znajdujemy
w wierszu rzeczonym prawie tesame obrazy , a znaczenie ich tam
już nie może być wątpliwóm.
27d
Pomiędzy aforyzmami prozą , które sobie zwykł był W oWyck'*
że latach Słowacki zapisywać do różnych kartek i zeszytów bę- ^
dących wkśoie pod ręką: znalazłem w jednóm miejscu ustęp, /
który warto tu przytoczyć na dowód, ^e mój wykład strofy po- \
wyższej w Królu - Duchu wychodzi zupełnie z punktu widzenia
autora. Powiada on^tam, co następuje: ^
„Podobnie jak przed światem stworzonym było Słowo cayli
duch, mający się formami objawić widzialnemi, podobnie po-
cz^^cie każdego narodu poprzedzało stworzenie idei,
dla której następnie ludzie, w formę pewną tej
^cfei wfaściwą skrystalizowani, pracowali. Z takichto
idei powstawała pewna fonna agregacyjna, i ta stanowiła naro-
dowość. Ideje takie, wieńcom ognistym podobne, któ-
rymi się fortece oblężone w nocy oświecają, z całą piękno-
ścią ogni ulatujących nad narodami przelatywały
i ś w fe cl ł y. — ' Wyobi^ażone nareszcie mniój więcój , usiłowa-
niem czynnóm lasy, dla którój były stworzone, przechodziły
w kształt; ducha piękności i prawdy oddawały formie; same zaś
na niebiosach gasły i wyższym rewelacyjnym ideom miejsca ustę-
py wały**. . .
Zataić wprawdzie tego nie mogę, że nasunąć się tu nieje-
dnemu może pytanie, czy raczej nie objawia się przed oczyma
Hera obraz mistyczny Bogarodzicy? Gdyż nie tylko skąd inąd
jest przyjętym, w takiej właśnie postaci ten najwyższy z ideałów
chrześcijaństwa malować ; ale i sam nawet Słowacki nieraz w tym-
że samym go przedstawiał obrazie. (Obacz np. dokończenie wier-
sza, zamieszczonego w tomie I Pism pośmiertnych, l)ezpośrednŁO
przed wspomnianemi co tylko strofami „do Autora Skarg Jere-
miego^} Z tem wszystkióm przypuszczenie takie w tóm miejscu
byłoby niewłaściwem. Jakże bowiem miałoby się stosować do Bo-
garodzicy wyrażenie:
;,Pani któregoś z ludów na północy,
JaTą^Judejscy widzieli prorocy** (str. XVI)?
W takim razie nie byłby tu autor położył „jaką**, ale
koniecznie „którą". A cały wiersz poprzedni byłby wtedy zu-
TomU. ""' 35
274
pełnie niezrozumiały; ho6 matka Zbawiciela jest panią całego
chrześcijańskiego świata, a liie jednego tylko luda.
Jest zatóm wprawdzie niezaprzeczonym, że Sj^owackiemu te
dwa ideały, t. j. ideał całego chrześcijaństwa i ideał nasz na-
rodowy, przed oczyma spływały, i że chcąc mówić o ostatnim,
pożyczał form od pierwszego 5 ale to też już jest wszystko , co
w tym kierunku przyznać możemy. Posunąć się choć krok jeden
po za to przyznanie dalój — byłoby to tracić na zawsze z oczu
ten punkt widzenia . z którego jedynie odsłania się ukryta myśl
poematu.
W dalszych strofach kładzie poeta w usta bohaterowi swe-
mu opowiadanie, że kiedy więc ujrzał oczyma ducha swego owę
piękność idei, którój w życie przeprowadzenie i wyrobienie dzie-
jowe miało stanowić odtąd wiekuiste jego zadanie: natychmiast
poczuł w sobie popęd do odżycia na nowo w warunkach stworzo-
nego istnienia, czyli — co na tosamo wychodzi, uczuł w sobie
potrzebę opuszczenia tych błogich krain letejskiój beztreściwości i
elizejskich odpoczynków po trudach, w którychto krainach zraza
tak gorąco pragnął pozostać już na zawsze, jako duch czysty —
^I całe mego dacha wniebowzięcie
Upadło... «(str. XVI).
^Więc czego woda letejska nie mogła,
TcT O n a swojejn zrobiła zjawieniem ,
Że moja dusza na nowo się wzmogła
' Loty — i nowym buchnęła płomieniem. —
A jako pierwszy raz ciało przemogła
I uczyniła swoim wiernym cieniem,
Opowiem.
Ja Her, powalony grzmotem
Nagle gdzieś w puszczy poid wieśniaczym płotem*)
Budzę się", (str. XrX).
*) W wydaniu lipskićm przecinkowanie błędne tćj strofj spra-
wia f że wcale miejsca tego rozumieć nie można. Po ^o p o w i e m*^
powinien być punkt i zakończenie okresu. Po wyrazie ^płotem'
nie powinno być żadnćj interpunkcyi : i tak też to jest w pierwszćm
wydaniu, t J. paiyskićm z r. 1847.
275
W strofie tćj i następnej opowiada bohater poematu , te kie-
dy więc dusza jego „przemogła znowu ciało i uczyniła je swoim
wiernym cieniem,*' t. j. kiedy się znowu zrodziła w ciele: ujrzał
się gdzieś — wlicliój chacie ^pod płotem wieśniaczym, w J[zikiej
puszczy** "dziecięciem biednej kobiety. K.ol)ieta ta wzniecała w nim
już w latach jego najrańszych instynkt zemsty.
...„Straszna nademną kobieta
Śpiewała swoje czarodziejskie runy.
„Oj^c^zjzna twoja, wrzeszczała, zabita!
JaJ^edna żywa, a ty zamiast truny
Miałeś mój żywot. — Popiołem nakryta
I zapłodniona przez proch i popioły,
Wydałam ciebie, abyś był mścicielem,
Synu popiołów nazwany Popielom!**
Ażeby rozumieć tę strofę, trzeba sobie przypomnieć cały
pomysł, przeprowadzony w Lilii Wenedzio. Z tym dramatem
wiąże się cały ten rapsod „Króla -Ducha^ jak najściślej i jest nie-
jako jego epilogiem. Czytelnicy przypominają sobie, że Słowacki
wyszedł w Lilii Wenedzio ze założenia, że pirzyjście Lecha
i orszaku jego do Polski odbyło się jako gwałt i rzei i bój do-
raźny na śmierć i życie z dawniejszą tćj okolicy ludnością. Le-
chici, zwyciężyli , zajęli siedziby nowe , ale nie prędzój , aż Je za-
mienili w cmentarz plemienia Wenedów, którzy tu przed ich przyj-
ściem mieszkali.
Otóż z tego punktu widzenia tłómacząc strofę, o którój wy-
kład tu chodzi, jest rzeczą oczywistą, iż ową „Ojczyzną za-
bitą**, o której matka synowi swojemu mówi, nie może być co
innego, jak plemię Weńedów. Samą zaś kobietą ową, czaro-
dziejskie runy nad dziecięciem' wygłaszającą , jest oczywiście
tasama postać, która się tam w dramacie nazywa Róża Weneda.
Całyjpomysł obecnego rapsodu Króla -Ducha okazuje się za-
tem już gotowy w Lilii Wenedzie. Co się tyczy cudownego z po-
piołów zrodzenia Popiela, wypisuję z dramatu tego dwa miejsca,
które to bliżej tłómaczą.
Na końcu Prologu „Lilii Wenedy**, włożone są w usta
Jlóży między innemi słowa następujące;
276
„Ja ostatnia zostanę żywa,
Ostatnia z czerwoną pochodnią!
I zalLocbam się w rycerzy popiołach
I popioły mię zapłodnią,
A swatami będą dęby z płomieniem na czołach!
A łożem ślubnem będzie stos rycerzy.
Kto iLonając we mnie uwierzy,
Skona spokojny.
I Ja, go zemszczę lepiój od ognia i wojny,
Lepiej niż sto tysięcy wroga,
Lepiej od Boga !**
Drogie miejsce, któro ta warto przypomnieć, znajdujemy
w scenie piątój Aktu IIL fstr. 285 wydania lipsk )
Ma tam niezadługo przyjść do stanowczej bitwy między Le-
chem a Wenedami. Goniec staje przed królem, mówi mu o stra-
sznych przepowiedniach , które się szerzą między jego nieprzyjaciół-
mi, i wspomniawszy o innych znakach, jakie się ukazać mają,
powiada :
„Mówią, że walka będzie oświecona
Błyskawicami.
LECH.
Dobrze, będzie widno!
GONIEC.
Ta czarownica z góry, zapowiada
Że po tój walce — martwych popiołami
Nakryta, za rok porodzi mściciela.
LECH.
To przepowiednia nie dla mnie, nie dla mnie —
Nim ten popielnik wyrośnie ohydny,
Ja będę w grobie, a mój syn na tronie.
Ale to wszystko są na dzieci strachy **. itd.
To cudowne zrodzenie się mściciela , zapłodnionego przez
przodków swoich popioły, nie mogło tu oczywiście być przez poetę
rozumianem literalnie. Symboliczne znaczenie tego wszystkiego
jest jasqe. Ponieważ jedoak zdawać się niejednemu może, że ta
rtłlft prscnpśfiią q zapłodtlieniu Popiela przez popioły ryoer/yi
277
zbyt mocnymi jest nałożona kolorami, żeby przez Słowackiego
lylko figarycznie miała być rozumianą, a nie dosłownie: prze-
to wybaczy mi czytelnik jedne jeszcze uboczną tu uwagę.
Aż do pewnój granicy wolno poecie dobierać sobie do wy
powiedzenia subtelniejszych pomysłów, form i obrazów ze ?fcry,
z jakiój mu się tylko podoba. Kieruje nim samo jedno tylko po-
czucie pewnej że tak powiem, miary i przyzwoitości poetyckiej,
bez względu na to czy nauka ścisła, np. medycyna, historya na-
turalna, fizyologia itd. gotowa będzie dać swoje na to wszystko
potwierdzenie , co się w symbolicznym sensie jemu spodoba w gra-
nicach tej lub owej naukowój dziedziny wyrzec. Nie chodzi tu
nigdy o zupełną zgodność z najnowszymi badań naukowych rezul-
tatami, ale tylko o prawdopodobieństwo, o pozór możności, że
tak to jest. Owoż nasuwa się pytanie, czy Słowacki, w taki spo-
sób wypowiadając ten pomysł , nie posunął się po za granicę owój
miary i stósowności , jakąśmy postawiU za konieczny warunek
trafności przyoblekania pojęć oderwanych w kształty zewnętrzne. —
Nie wątpię, że wielu rozstrzygnąć zechce to pytanie na nieko-
rzyść autora naszego. Przenośnia jego wydawać im się będzie po-
suniętą za daleko. Pomówią go o mistycyzm, o wyobrażenia ża-
dnój nie mające wspólności ze stanowiskiem wyobraźni dzisiej-
szych ludzi.
Ażeby przecież zmniejszyć przynajmniej ten zarzut, zauwa-
żyć muszę, że Słowacki i w tym nawet razie je8tj'eszcze na
gruncie poję^^ jeżc^i ąie całego ogółu,. to przynajmniój wyobrażeń
Ig^W^ch. Nie potrafię w tej chwili rozstrzygnąć, czy w zakresie
gadek naszego ludu dałoby się znaleść coś takiego , coby się oka-
zywało spokrewnionem z tem symbolicznie tu przez niego opo-
wiedzianóm pochodzeniom Popiela^ Ale pomiędzy ludem czeskim
przechowuje się powieść, która z jego pomysłem dziwnie rymuje.
Przypomniał ją przed niewielu laty Frycz, w prelekcyach swoich
miewanych w Pradze.
Lud czeski wierzy, że w czasie ostatecznego niebezpieczeń-
stwa powstaną' z martwych' z pod góry Blaniku śpiący tara od
ypeków rycerze , stróżowie ojczyzny, ifuż dziś co chwila się oni
W groCach podnoszą'! zapytują jeden drugiego, czyli już pora?
178
Są to duchy poległych pod Lipanami Tabory tów. Lud pojął, 4e
tacy nawet bohaterowie nie mogą się obejść ani bez iwiatła no-
wych idei , ani bez wodza. To też ażeby nie zatracili poczucia po-
trzeb i odrodzenia ojczyzny, wysyła świeżo pomarte znakomito&ci
z poselstwem nowych myśli do skalistych podziemnych mieszkań
tych dawnych duchów. Co się zaś tyczy wodza , to legenda ludo-
wa nie daje im za takiego ani żadnego z królów ani z cesarzów,
lecz ponieważ wodzem duchów takich zwyczajny śmiertelnik być
nie może, naznacza mu cudowne urodzenie.
Pewien grobarz miał córkę, która mu pomag^da w pracy.
Samotna często dziewczyna wymyśliła sobie żałobną a pobożną
zabawę: sztucznie składała kości naśladując ołtarzyki , na których
czaszki zastępywały lampy i kielichy. Mała dziewczyna podrosła
już i wypiękniała ; zdarzyło się wtedy razu pewnego , gdy z cmen-
tarza po wodę wychodziła, że wyrwała się za nią czaszka z ko-
stnicy i powoli toczyć zaczęła. Dziewczyna śmiała podjęła czaszkę,
ucałowała, a zapytawszy: „czym cię na niewygodnóm położyła
miejscu?'' o uspokojenie prosiła i na samym umieściła ołtarzu.
Czaszka jednak od tój pory nie opuszczała stóp dziewczyny, wszę-
dzie się za nią tocząc. Cud ten grobarza przestraszył ; kazał cza-
szkę spalić, a proch połknąć córce. Nim rok minął, powiła ona
syna, bohatera. Nowo narodzony dziecinne lata spędzał pod lipą
u stóp Blaniku, rozmawiając z duchami śpiących pod górą ryce-
rzy, na których wodza opatrzność go przeznaczyła. . .
Otóż widzimy, że autor nasz nie posunął się zbyt daleko po
za obręb imaginacyi ludowój, dobierając fórm zresztą cokolwiek
dziwnych na wyrażenie pomysłu, który sam przez się nic innego
nie znaczy, jak znane owo ^Exoriare aliquis nostris ex ossi|;)US
ultor!
ł-fc. .. » »
Począwszy od strofy XXI daje poeta zarys żywota bohatera
I swojego, zrodzonego z ostatniej z rodu ujarzmionego, w ubogim
'stanie, bez świadomości tego wszystkiego, co z da-
chem jego zaszło przed urodzeniem i co ma stanowić
zadanie działań jego w przyszłości — począwszy od lat jego nąj-
rańszych. Jestto r^^eczy wiacie wdzięczny przedmiot, głęboko pQ«
279
ttyilany, z psychologicznego panktn widzeoia prawdziwie zajmu-
jący. Mamy przed sobą naturę, z własnej rdzeni dacha swojego
wzniosłą i między najczystszymi duchy wybraną. Gdyby to od
niój jedynie zależało, żywot jój ziemski byłby pewnie równie
szlachetny, równie idealny, jak, był ów pęd duszy Hera nad brze-
giem Lety zwrócony ku najwznio.Uejszemu ze wszystkich ideałów^
Ale człowiek przychodząc na świat, staje się od razu zawisłym
od całego brzemienia okoliczności ubocznych , tradycyi dziedzicznych,
stosunków miejscowych, jakie zastaje już gotowe w domu, w ro-
dzie swoim , w społeczeństwie na którego łonie się zrodził , nare-
szcie w wieku i dążnościach swojój epoki — słowem, rad nie rad
musi przyjąć ten spadek nieodzowny przeszłości , te wszystkie za-
ległe długi i do spłacenia i do ściągnięcia, jakie mu przekazują
owe coraz szersze kcrfa i sfery, w obwodzie których żyć mu wypa-
dło. Działają tedy na ducha jego najrozmaitsze potęgi, działają
nań czynniki to obce , to pokrewne z^jego ńajwnętrzliiej^ą natu-
rą Ti 'tych dopiero suma i waga ostateczna stanowi owę siłę, ja-
ka nas" wiedzie przez rozłogi naszego' życia • temi Ifab 'owemi
di^ogarai, nieraz wbrew naszym lepszym instynktom. Instynkta
nasze są w' tSj wędrówce niezawodnie najważniejszym czynnikiem.
Ale i tamten, że tak powiem, fatalizm okoliczności ma wagę
nieobliczoną.
Owoż taksamo ma się rzecz i z bohaterem naszego poema-
tu. Do ducha jego, jakim go widzieliśmy na początku pieśni,
przylegają już w samój chwili zrodzenia jego inne potęgi , potęgi
doczesne i miejscowe. I ten dopiero zlćw i wiekuisto] dążności i
doczesnych porywów — tworzy całą odrębność jego indywiduali-
zmu jako człowieka, jako "Popiela. — „Sam Jeden jesteś, mówi
do niego matka,
„ale cię przymioty
Ojców napełnią, a.ja dam dwa duchy:
Na prawo stanieć jeden Anioł złoty,
Na lewo jeden^z krwi i zawieruchy;
Ci dwaj — ty trzeci, i mój głos, jak grzmoty
t^ędzący w zemstę*... (strofa XXI).
-•^
280
To też nie dsiw , że pomimo takiej iwiętój przeszłoici w du-
chu i mimo postanowienia puścić się w ślady za takim ideałem,
jak go mieliśmy odmalowanym na wstępie dzieła: król -dach,
ów niegdyś Her, o poranku pierwszego żywota swojego powia-
da, że
^ ;,Jeszczem nie dorósł, a już karmem duszy
Zemsta mi byia, a nauką zdrada.!
Często bywało, że ktoś włos mi niszy
I we śnie do mnie jak anioł zagada...
Gay spojrzę — liść się tylko zawif^ruszy
I w kształt złotego widma wstaje — pada —
Czasem tumanem na pierś moje runie,
Hękami zadrży, nó2 się sam wysunie.^ (str.XXII)
Strofy XXIV aż do XXXII stanowią ustęp odrębny, wzglę-
dem rzeczy głównej poboczny: autor daje w nim zarys stanu
ówczesnego ąpołeczeństwa polskiego pod względem intellektualnym
i obyczajowym , za panowania Lecha. *)
Podobnie epizodycznego tylko znaczenia jest następujący za-
raz potom ustęp drugi (od strofy XXXIII — XXXVII).
Właściwa akcya poczyna się dopiero od strofy XXXVUI.
Pomijając zdarzające się tu i owdzie, w tej części poematu, za-
wiłości w szczegółach, których podejmowanie wyczerpujące roz-
szerzyłoby dzieło moje daleko po za rozmiar, jaki mu dać za-
mierzyłem: o głównój osnowie robię tylko to spostrzeżenie, że
zwyczajem swoim odstępuje Słowacki i tutaj od tradycyjnych
form, w jakich przekazuje nam przeddźiejowe czasy nasze histo-
rya , i przeprowadza znane o Popielowy eh nad Polską rządach po-
danie w sposób zgoła niezawisły od kronikarskich o tem powieści^
Bohater jego rapsodu , jako biedak w wieśniaczej zrodzony , cha-
cie, a potom niby przybłęda jakiś z dalekiego gdzieś świata —
poczyna zawód swój od najniższego szczebla : jest zrazu na dworce
*) w ci^u. ustępu tego poprawić trzeba w strofie XXX (str.
431 wyd. lips.) pomyłkę drukarska: „Csęśó ducha^ — na „Cieśó
ducha;* bo inacz^ hessens z tego powodu cał§ myśl robi nie-
2rozumiał§.
Ź81
Lecha tylke pachołkiem. Ale choć na tak podrzędnym stanowi-
eń", cele jego ddrtktn sięgały wysoko.
^ „Jam oczy groźne inia! 1 ręce czynne
^ I uwiązany cel do wież wierzchołka." (strofa XXXVIII)
NiejednO-r- niepewne wprawdzie i mętne— przypomnienie z wy-
jątkowej jego przeszłości niosło my&I jogo daleko... w podziemi
głębie, w zaświata krańce. Świat obecny cichością swoją i nie-
zmiennym brakicfm wszelkiego rachn dręczył go i zdawał się urą-
gać jego myśli płomiennej. Mściwość kłóciła go ciągle z ludźmi i
z losem. Mimo to jakaś ręka niewidzialna nsnwała przed nim
wszystkie zawady na świecie. Gzegb tylko za>4dał — wszystko
się działo, t wiodło mn się szczęśliwie. Wstępował na coraz wyż*
Bze stopnie dostojeństw w kraju. Wyszedł na wodza — został
prawą ręką i niubieńcem książęcia — ^^"siadł najpierwszym ^woje-
wodą złotym** nad Gopłom. Wsławił się ze zwycięstw odniesionych
nfi3^ nieprzyjacielem postronnyiń. Zjednał sobie serca całego ry-
cerstwa. Atiści przypadkowe zdarzenie, przewidziane wprawdzie
dawno wyrocznią, ale dokonane mimo woli a nawet mimo wie.
dzy Popie Wl aczkolwiek jego ręką — ściągnęło na niego podej-
nenie -^ o bunty i nienawiść panującego I Z wojewody i pogrom-
cy w stu bitwach , przyszło ma wrócić do pierwotnego nicestwa.
Jako więzień , niewinnie posądzony, został wtrąconym do kaini
Lecz i teraz siła jakaś niewidzialna, opiekująca się jego losem,
nie przestała być Hm poBiociią. Ręka własnej córy królewskiój
(Wandy), otworzyła bramy jego więzienia. Ujechał — tajemnie —
w ^świat naleli , grożąc podniesioną prawicą świata odwetem za
krzywdę tak niezasłużenie doznaną. A tóm namiętniej zemsty tój
pragnął , że był aam jeden i jeszcze wtedy bezsilny. . .
Na pieśń dragą, bez porównania łatwiejszą do rozumienia,
przypada główna waga w ci^m rapsodzie. Jest to część dzieła
wykonana z całóm mistrzostwem właściwóm Słowackiemu. Dziwna
siła wieje tu z każdego pociągu pióra! — Puściwszy się Popiel
w strony świata nieznane , bezludne, dzikie — spotyka na jakióms
miejscu pnstóm hufiec Gępnanów, zwycięsko wracających z wy-
prawy przeciw rzymskim legionom. Byli liczni, mówi poeta, jak
Tm IŁ 'O
gwiazdy na niebie , a straszni jak pioran , kiedy piebo odmyka.
A jednak skoro ich tylko spostrzegł, wiedział on naprzód, to
zostanie na^źów tych wodzem; że to będzie dla rąk jego narzę-
dzie, przez które świat wytnie, jeżeli zechce. I stało się, jako
przewidział. Tłumy te zbrojne po krótkiej walce wszystkich prze-
ciwko jednemu , poznały, że „był jak piorun, gdy lasy druzgoce.*
Okrzyknęli go Kiejzarem swoim ... Po różnych przewagach i podbo-
jach , których dokonywał to tu , to owdzie na czele plemienia te*
go: wtargnął on wreszcie w kraj swoich ojców, w dziedziny księ-
cia Lecha. Był ostrzegany przez wszystkie władze elementarne,
ażeby granic onych nie tykał : na przestrogi żadne on atoli nie
zważaj. Wtargnął zatira do Polski i rozpoczął bój, który zapo-
wiadał zagładę wszystkim kraju tego mieszkańcom. Lech nie żył
już wtedy; panowała nad narodem dziewica, córą jego ^- taaa-
ma, która mu otworzyła forty więzienia i dała konia, ażeby
przed niebezpieczeństwem uchodził. Po bezskutecznym oporze, po
wielu bitwach przegranych — przyszli przedniejsi dostojnicy polacy
do obozu nieznanego sobie i z osoby i nawet z imienia herszta
n^eźdców. W imieniu królowój swojój oświadczyli mu gotowość
okupienia przymierza z nim ofiarami, jakichby tylko żądał. Pro-
sili go — mówi poeta
„o pokój, i o ziemi bryłę
Taką, że ledwo dla nich — na mogiłę^...
Zwycięzca uniesiony pychą, odprawił posły owe szyderczo.
Obiecał im mir żądany i łaskę, lecz pod warunkiem , którego przy-
jąć nie mogli, gdyż był upokarzający i boleśniejszy, niż ostrze
miecza.
-Niech sama Wanda, płaczem i tęsknotą
Zmiękczona, przyjdzie nam do roztruchanów
Nalewać wina! Niech ją złotowłosą
Germany moje na tarczach podniosą!
A gdy przez ludy dzikie okrzykniona
Królową, z tarczy mosiężoój księżyca
Zaśpiewa nam pieśń na nowe plemiona
I nasze dzikie dusze pozachwyca:
Ja wtenczas drżące otworzę ramiona,
Aby zleciała w nie, jak gołębica
28S
I wyprofifla osty róianemi
Co chce — niebiosa całe, czy pół ziemi"*... (str. XXII i n.)
Z takąto odpowiedzią odeszli obydwaj wojewodzi do Wan-
dy. Nie powrcJcili jaż więcej.''
Następującej zaraz pot^m nocy pożałował Popiel tych słów
zachws^ych i obelżywych. Ażeby cofnąć, co mu duma w usta wło-
żyła: nazajutrz, zaraz za świtu, cały w zbroi żelaznój, podążył
sam jeden ku zamkowi .Wandy nad Wisłą. Zatrąbił u bram —
zostaTy mu otworzone. — ^Idź do królowej, rzekł smutnemu
wojewodzie, który go wpuszczał do zamku, i powiedz „że mi
dów moich wczorajszych szkoda** —
„Zanadto ostre 'pokazałem lice!
Niech mi królowa wasza jasna, młoda
Naleje czarę, podniesie przyłbicę:
A może łatwo ten rozkaz wykona
Pieśń mi zaśpiewać — paść w moje ramiona**...
W milczeniu przyjęto te słowa jego. Poprowadzono go na
niedaleki brzeg rzeki — ten był cały zapełniony tłumem narodu.
Tam ujrzał Wandę , ale już wydobytą z topieli , martwą , poło-
żoną na stosie...
Cały ten epiaod, zaledwie ta naznaczony w zarysie, prze-
prowadzony jest po mistrzowsktl. Zespolenie mytu o Rytygierze i
Wimdzie z podaniem o Popielu, w taki sposób że działa w nich
obydwóch jedna i tasama osoba, odstępuje wprawdzie od dziejo-
wego przekazu; lecz zyskuje na tóm prawdopodobieństwo poda-
nia o dobrowolnóm rzuceniu się Wandy w Wisłę. Zresztą i przez
to'" pomysł ten się zaleca, że daje rzecz z nowój strony, a podo-
bno z poetyczniejszej. —
Po tóm wszystkióm czeladka Wandy przystąpiła do oboru
nowego księcia. Zebrały się roki walne — i pod wpływem tój
dziwnój ironii losu, która tak często iści się w świecie, skoń-
czyło się na tóm , że okryto purpurą lochową tego właśnie , z któ-
rego powodu się Wandą rzuciła w topiel. Dawny pachołek osta-
tniego książęcia siadł wif c wf es^cie pa tronie' polskim i rozpoczął
384
owo panowanie okratne, którego gWisa żyje dotąd w podaniach
narodowych.
Pokończenie pie&ni drugiej i prawie cała pie&ń trzecia za-
pełniona jest opisem najsroższydi, najwyszukańazych myczarń, ja-
kich ,^^ta demoniczna natura od tój chwili dopuszczała na na-
rodzie sobie podległym. Co tylko zapamiętały dzieje o rzymskicli
imperatorach albo ó późniejszych dręczycielach rodu ludzkiego
z rodzaju Iwana Groźnego, wszystko to zgromadził autor w ra-
mach panowania bohatera swojego. Opis tój tyranii pod względem
artystycznym jest niezrówuanąj siły i barwy* Jedno tylko przy
tóm wszystkióm nie dość dobitnie zdaje się być dokonanóm.Oto
nicłaiwp jest dociec, dlaczego się. ten duch wybrany i o całą
nieskończonoić wyższy nad ludzi zwyczajnych plamił takiemj okru
cieństwami?
Rozpatrzywszy się w całem założeniu tój części poematu i
łącząc w jedno wszystkie do tego się ściągające, a rozpierzchłe
po różnych miejscach w nim napomknienia: nMżna wprawdzie
dać na to zapytanie zupełnie wystarczającą odpowiedź; zawsze
wszelako żałować trzet>a, że punkt w utworze tak ważny potrze-
buje dopiero komentarza i co gorsza, mógłby być nawet przed-
miotem sporu.
Żeby myśl autora odga4nąiS , zopęłoie na . t>ok ,tu usunąć
należy podniit^ zemsty. Matka wprawdzie wpajała mu w ducha
myśl zemsty, kiedy był jeszcze dzieeięoiekn. Mimo tego jednak
nie z tego powodu pastwił się Popiel teraz nad tym narodem, że
tenże otMurczony był winą zagłady plemienia, z którego on po-
chodził. Opowiadanie poety, w caiej tćj części dzieła, niczem a
niczem nie potrąca o to uczucie; i nic się też tu zgoła takiem
ogniwem nie łączy z tem wszystkiem, co poprzedziło. Co wię-
ksza — znajdujemy tu jeden punkt , który stanowczo nawet obala
podobne przypuszczenie. Wszakże wśród różnych okrucieństw swo-
ich posuwa się Popiel wreszcie i do tój zbrodni , że własna matkę
z lasów zwleczoną siepaczom swoim każe rzucić w. plamienie -^,
z całą zresztą wiadomością^ że ta ostatnia z rodu.Weneduw ni*
fcóm przeciwko niemu oie jsąwiniłą! (strofa ŁY i następna).
8S5
Powody działania ;[6go nie wynikały przeto ze ttóśntika n$
przeciwko sobie zwróconych , ani też z żadnych powodów osobi-
stych. Wynikały one raczej z pajog^&Iniejszych , że tak powiem,
iwialtodziejowyoh względów: z potrzeb wieku, w którym
Popiel żył, i ż natnry całój epoki, jaka wtedy trwała nad
światem.
Były to czasy zastałe, ciekące zwólsa, wj^ęhój zanurzone
^omroce^^a którą nie eipadały jeszcze ani pierwsze nitwet błyski
przedświtu dziejów, cywilizacyi , religijnych objawień — słowem
wszystkiego, co przyjść do|>iero miało w przyszłości. Na pozór —
byito stan Uogi.'
„Do gwiaździc morskidi tajemniczo^ jaśni
Porównywałem to ludn zjawietie,
Który Ifył w ebatach próżen wszelkiój waśni
A miał z jalAoni swój napój i cienie^...
(strofa XXIV Isz^ pieśni).
Lecz dla energii ducha, który nato tylko w tóra społeczeń-
stwie się zrodził, ażeby je popchnąć naprzód, byłto rodzaj bytu
nieznośny.
"^"1, Sądząc, że nigdy świat się nie odmieni,
Obecność wtenczas mię dręczącą kląłem^, (str. XXXni).
^I nic! — Urągał mi ten świat cichością
I biegiem, co jak żółw za słońcem chodzi!
(str. XXXIV Iszój pieśni).
Kiedy się bohater poematu wyniósł już na przywódcę owego
hufca Germanów , z którym przebiegał i nękał ludy ościenne,
zależało to od jego już tylko woli , zamącać i przerywać tę głę-
boką ciszę epoki. Ale od owej chwili zaczął mu się dawać czuć
inny znów niedostatek.
„Z barbarzyńcami — sam — na uroczyskach
Człowiek - duch — pilnie uważałem cuda,
Które się jawią przy ludów kołyskach,
A nikną, gdy się szczep na drzewie uda.
Lecz zaszczepienie przy piorunnych błyskach
Qdb^j a strach w powietrzu i nuda,
289
Które panują takim chwOom &wiata,
Trwożą jak pianie kurów u Piłata.
^Zda rię, te ciągle ptaki ranne pieją,
A piame smutne jeet, jak krzyk dzieciny.
Przed rannym strachem niebiosa ciemnieją,
Więcój wychodzi gwiazd na błękit siny —
Ludzie przy ogniach miast swe ręce grzeją
I przerażeni cidioidą godziny
Gotowi zaprzóć się bożego ducha,
Obzierają się jak zbójcę — czy słucha?..**
(strofy XVI i XVII w Ugiej pieśni).
Podnosi tu autor, jako więc znamiona przeddziejowego bytu
narodów: owę ciempośó i próżnię i nudę duchową, która umysły
przygniata, jak strach jakiś ciJe napełniający powietrze ^ i tylko
być może przyrównaną do długiój a strasznój nocy, o którój wia-
domo że się kiedyś skończy, ale co poniój przjjdzie, niewiedzieć!
Sumienia lękają się owój godziny brzasku , niezadługo już nadejść
mającój. Znaki, które tę godzinę zwiastują, przerażają jak pio-
run i trwożą jak ^pianie kurów u Piłata**, które przypomniały
Piotrowi , że się Boga swojego zaparł. Tak w naturze jak w świe-
cie moralnym , im bliższy jest czas poczęcia się brzasku poranka,
tóm noc zdaje się być ciemniejszą, tóm więcój rpdai fii&^-tbjrodni
z. jój łona — ^ludzie przy ogniach miast swe ręce grzeją**;
tóm większa nakoniec gotowość w społeczeństwie, postąpić sobie
jak Piotr i zaprzeć się ducha bożego.
Owoż tento stan nieznośny, ten stan trapiący całe społe-
czeństwo, ten brak zupełny wszelkiego moralnego punktu
oparcia ... to jest to , w czera upatruję bodziec do czynów , ja-
kie autor w poemacie bohaterowi swemu popełniać każe. Ojczy-
zna nasza w owym czasie religijnych objawień jeszcze nie miała.
Były jakieś obrzędy, jakieś kapłaństwa, jakieś dorywcze, mętne
przypomnienia wyobrażeń przyniesionych z kolebki jeszcze naro-
dów, z nad brzegów Gangesu.
„Czasami tylko jaki zwyczaj dawny
Indyjski, naksztait złotego upiora
W lasach pwstanie . , ,** (str. XXIX w pieśni Iszój).
28lf
Ale te mdłe błyski zapomnianej dawno religii nie mogły
wystarczać potrzebom społeczeństwa. Było tedy — jeżeli nie w na-
rodzie — to przynajmnii^j w jego panującym^ pragnienie , aieby
się ta noc straszna i dłtiga skończyła wreszcie. I stądto powziął
Pc^pjel^^stanowienie — zmusić niebo 4o objawienia prawd swo-
icłi, jeżeli je ma, i jeżeli bóstwo w nióm jest...
^Postanowiłem niebiosa zatrwożyć,
Uderzyć w niebo, tak jak w tarczę z miedzi;
Zbrodniami przedrzeć błękit i otworzyć
I kolumnami praw, na których siedzi
Anioł żywota, zatrzą&ć tak z posady,
Aż się pokaże Bóg w niebiosach — blady.
(str. XLII w pieśni II).
Doświadczyć tedy i przekonać chce się ten nieokiełznany ia-
dnóm jeszcze moralnóm wędzidłem mocarz zwierzęcego d»iejów.
okresu — czy czuwa wyższa jaka sprawiedliwość i opieka boża
nad światem , czy też przeciwnie jest to pole bez właściciela , po
którem wolno sile mocniejszego pławić się we krwi t)ezkarQie,
Jeżeli z niebios patrzy oko jakie na ziemię: to go Bóg obliczem
swojóm w zapędzie zbrodni powstrzyma. A jeżeli go ani obliczem
swojem nie przerazi, ani nawet nie ostrzeże żadnym zQakiem na
niebie: —
,,To ludzie są proch — i ja jestem prochem,
Na jeden tu dzień jak miecz ukowany 1
A tem straszniejszy — < że go własne siły^
Nie duchów ręce z ziemi wyrzuciły.*' (str. XLV).
Przez długi czas umacniało go wszystko już w przypuszcze-
niu, że co się tu dzieje na świecie, nikogo nie obchodzi tam
w górze. Wysyłał gromadami całemi najniewinniejszych na stosy;-
cały swój dowcip zużywał na wymyślaniu najwyrafinowańszych
katuszy. A niebiosa? — niebiosa ciągle na to wszystko spoziera-'
ły w milczeniu. '
... 9 Niebios błękitnych framugi,
Jakby o zclj^^y^^h nie wiedziały głowach,
Patrzały na to ciche -— obojętne^., (str. XLVII).
m
My&lał, ie przyuajmniój nocy jego pmrionyby hj6 peine nie-
pQk<ga i trwogi ; rozumiał , że dnie — Jak fiocy befr gwiiod''
będą dla niego czarne i kłócono jękiem tycli ofiar po całym kra-
ju z rozkazu jego ginących^,. Ale i tego nie było. Nocy jfgo
były ciche — ^kojne; dni mu płynęły^ jak dawniej.
I nic! — Ten straszny dacii, któremu wojnę.
Wydałeln, dziecko zostawił bezkarne;
A ja podniosłem pierś dumną i. twardą ,
Gotów do końca walczy<5 — z boią wzgardą*'- (str. XLJ
Jednakże miała ta nierychliwośó rządów bożych trwać prze-
cież aż do pewnej tylko granicy. Dopóki Popiel pastwił się tylko
nati ciałami; dopóki duchom (jak się poeta w stc LIY wyraża),
kruszył tylko „łódź i wiosło": dopóty znosiły nieba tę tyra-
nią jego cierpliwie. Lecz włainie przeto posunął on się i dalój
jeszcze. Widząc nadaremnoi&ć usiłowań nad zbadaniem tajemnic,
dla odchylenia których puścił się taką drogą; podrażniony odkry-
ciem, że nie ma w niebie nikogo, cóby dbał o sprawy ludzkie,
a jeśli jest, to chyba jemu urąga, kiedy nie odpowiada jego
wyzwaniu': z rosnącą namiętnością — z szałem, jaki tylko pod-
dać może oburzenie i mściwość, zaczął broić teraz już przeciw
naturze i przeciw duchowi. Chodziło mu już tylko jakby o
ukazanie w całym blasku, owój nicości i nędzy podobnego ustro-
ju świata ! Kiedy więc w tym kierunku doszedł aż do owego kre-
su, że oddał na mękę i śmierć matkę własną; kiedy potom
wysłał^siepaczów przeciwko Switynowi, „którego, jak sam po-
wiada, kochał r szanował jak ojca** (str. LXVI); kiedy nakoniec
dopdfett ^ię morderstwa 1 ' na natchnionym z ducha harfiarzu , na
nieulęknionym , choć cichym i wiernym i upodobanym Bogn Ze-
rkanie: --* wtedy dopiero ukazały się na niebie wreszcie owe
znaki ogniste, na które czekał .. . Właśnie w chwili, kiedy i z du-
mą _tryuQifatora i zarazem z rozpaczą sieroty — w poczucia i
władzy żadną nieść ieśnionój granicą, i całój nędzy swojój morał-
pój — zawołał do towarzyszów:
«Nic niema na niebie 1
Ja sam, jak Pan Bóg, będę sądził siebie!
Tę noc na ucztę ! Jutro dzień pokuty _
I)la mnie i dla was zbrodni wykonawców!"
(strofa XXV i XXVI w pieśni III)
w tćj dopiero chwili obwieściły mu znaki owe na niebie, ie nie-
bo zlękło się o świat i kładzie koniec jego bezprawiom.
Owoż takieto, zdaje. mi się, były powody, dla których poeta,
pomimo tego ie tak idealnie stawił wizerunek bohatera swojego
przed wnijściem tegoż w żywot cielesny, dał mu potem przeżyć
ten iywot w taki sposób zbrodniczy. Z tego też tylko punktu
widzenia daje się wyrozumieć, co wjednóm miejscu mówi król-
duch o sobie:
„Lecz 00 dziwniejsza — że tak próchniejący,
Taki upadły i taki zużyty,
Czasem się czułem, jak anioł gorący,
Gotów ukochać iwiat i nieść w błękity—
(strofa 'LVIII w pieśni II).
Na tensam wykład całego pomysłu naprowadzają wreszcie
i wiersze w jednej z ostatnich strof całego tego ri^ysodu, w któ-
rych Popiel powiada:
„Taki był koniec mojego żywota
Śpiewany długo w kraju przez rapsodów,
Którzy nie doszli, w czeia była istota
Czynów? w czem wyższość od rzymskich Herodówf
Napomną byfa myśl słoneczna — ^łota!
Oo niój moc ciemnych, okrwawionych Wi^chodów
Wiodła mię prosto... itd.
Sąftdł więc przez życie zbrodniami, ale szefSft w górę — do
ideału i wiódł społeczność swoje w przyszłość. Że najniższe wscho-
dy w tój drabinie wiodącój w górę były ;, okrwawione i ciemne**,
to niebyło winą człowieka. Było to wynikiem wieku. Zresztą na-
ród i skądinąd jeszcze potrzebował tej szkoły. Od tegoto dopiero
bowiem też czasu zaczęli synowie tój ziemi umieć i żyć i umie-
rać. „Trwoga śmierci**, „miłość życia** — nawet za ce-
nę, jakiój to życie nie warto — wymazane zostały od owego
Tom II. 37
200
czasn począwszy ze downika narodowego! Sąto u nas ju£ tylko
wyrazy tłómaczone z obcych jęz)ków!..
;, Idźcie! Już więcej nie jesteście sługi
Mojój wściekłości, lecz rycerze twardzi!
Kupiłem naród krwią — i nad jćj strugi
Podniosłem ducha, który śmiercią gardzi.
(sir. XXXIII).
„To^też przeżeranie ta ojczyzna wzrosła...
I pclmięciem mego skrwawionego wiosła
Dotychczas idzie
Fala ją druga nieraz z drogi zniosła
I duch jij święty poszedł w kwiaty ciała .
Bezwonne, martwe; lecz com.ją wycisnął
Pod krwią, tóm zawsze zwyciężył, gdy błysnął!*
' (8tr.XL).
Powyższy rapsod był pisany, jak z różnych względów daje
się wnosić, w roku 1846. Kiedy wychodził z druku, były już
ukończone i dwa dalsze rapsody, czego dowodzą różne skazówki
spotykane w dotyczących manuskryptach poety. Ponieważ do ogło-
szenia rzeczonych dwóch rapsodów bezpośrednio po uko&czeniu
takowych nie przychodziło , a autor od pracy dalszój nad poenia-
tem tym nie odrywał się: w prostem tedy następstwie tego by-
wało nieraz, że niezadowolony późniój ze sposobu, jak to lub
owo w pierwszym rzucie wykonał, w dalszych latach zmienili
często plan poematu całego. Co pociągało za sobą konieczność
przerabiania coraz inaczój części dawniej jui ukończonych.
Nad jednym z dalszych rapsodów (nad tym , który w edycyi
mojój otrzymał nazwę trzeciego) znaleźliśmy w autografie po-
łożoną owę odezwę do^ Polski, którąśmy z zmianą jednego wyra-
zu zaiąieścłU na czele całego dalszego ciągu Króla -Ducha, t. j.
znaleźliśmy takie riowa:
> ^Polskol Ofiaruję ci rapsod drugi Króla -Ducha. Pierw-
szy leciał szybko, jak wiatr błyskawicy — ten się wlecze
jak wół, pracowitym krokiem"". .. itd.
291
OkoIic2noś(S ta upoważnia do wniosku: najprzód, ie była ta
odezwa widać pisana w chwili, gdzie autor zabierał się już do
ogłoszenia i tij przynajmniej części dzieła swojego, czego później
przecież zaniechał; dalej, że było my&lą jego naówczas, pozosta-
wić w tece na zawsze i nigdy nie publikować tój pieini, która
w wydaniu naszem dana jest jako rapsod drugi. ^Drugim rapso-
dem** miało się nazywać opracowanie owój legendy o Piaicie,
które sianowi obecnie trzeci rapsod. Tego samego dowodzi i
urywek^Planu Króla-Ducha**, dany na końcu lwowskiego to-
mu ligo, a niezawodnie napisany w tymże czasie; w tym planie
bowiem także nie ma żadnój wzmianki' o tamtej części poematu.
Z powodu , że mimo togo wszystkiego nawet i w owym zno-
wu czasie nie przyszło do oddania rzeczonój części dzieła do
druku, stało się że i ten kształt rapsodu o Piaście i Ziemowicie
podlegał w dalszych latach nowemu znowu przelaniu. I takie ko-
leje przechodziły prawie wszystkie ustępy szczególnego tego w ro-
dzaju swoim utworu. Prawie zawsze autor, jak ze wszystkiego
wynika, odkrywał w nich jakieś niedostateczności czy to pod
względem wykonania, czy samego nawet pomysłu; i dlatego nie-
raz całe partye, a jeszcze częściej mniejsze ustępy wstawiał i
przestawiał coraz inaczej.
W skutek tego autograf Króla -Ducha, w tym stanic, jak
go znaleziono po zgonie Słowackiego, przedstawia prawdziwy stos
najróżniejszych papierów. Postać tego, co one w sobie mieszczą,
jest cbaotyczna nad wszelkie wyobrażenie. Są w nich i pierw-
sze rzuty i wszystkie kolejne przerobienia — bez skazówki , oo
autor ostatecznie za odrzucone, a co za poprawione uważał. Nie
przypuszczając oczywiście poeta, żeby nie miało być dano jemu
samemu kiedyś uporządkować tego t)ezliku dopisów, odmian, po-
prawek i coraz innych redakcyi, nie widział potrzeby dawać
w rękopisie swoim skazówek, po którychby i ktoś drugi potrafił
się oryentować w tym labiryncie. Dlatego na jednój i tójsamój
nieraz karcie są strofy tuż po sobie następujące, lub też pisane
obok na marginesie , które mimo to nie mają ze sobą żadnego zwiąż-.
ku, ale się odnoszą do najrozmaitszych pieśni. W braku zewnę-
trznych znamion, któreby o tóm ostrzegały, że to rzeczy różno-
292
rodne i niespójne ze sobą, sam sens tylko wewnętrzny daje nie-
liedy odgadnąć , dokąd z nich która należy.
Wspominam o tóm wszystkiem z dwóch przyczyn. Raz dla
tego, te mi się zdaje, iż warto jest wiedzieć o tćm, z jakąto
sumiennością i jak mozolnie prowadził Słowacki pracę , przez
którą spodziewał się zostawić narodowi trwałą pamięć po sobie.
Powtóre mówię o tiJm dlatego jeszcze, ponieważ chciałbym
wytłómaczyć czytelnikowi „Dalszego ciągu" Króla - Ducha,
dlaczego w wielu miejscach znajduje on tam tak nieszczelne i
niezręczne połączenie ustępów, a nieraz i luki całe pomiędzy ni-
mi pozostawione otworem. Nader często było tu prawdziwóm nie-
podobieństwem uczynić zupełnie zadość wszystkim obowiązkom
wydawcy. A i to niedostateczne z zadania wywiązanie się , jakie
się osięgnąć dało, kosztowało i czasu i trudu nierównie więcej
niżby niejeden przypuszczał. Chodziło bowiem o zestawienie przed
sobą wszystkich, po całym papierów stosie rozprószonych, a co-
Jraz innych redakcyi każdego poszczególnego ustępu; dalej o wy-
bór tój właśnie wersyi , która się z jakiegobądź powodu najwię-
cój ze wszystkich zalecała; a nakoniec o spojenie ze sobą tych
wszystkich wybranych cząstek w jeden nierozerwany wątek, bez
fałszowania myśli poety i nie pozwalając sobie odmienić ani wy*
razu! Gdzie zatóm już przez samego autora pozostawione były,
Że tak po^em, szczerby i wyrwy — do zapełnienia ich później,
W chwili ostatecznego wiązania wszystkich szczegółów w całość:
tam oczywiście i teraz okazują się próżnie albo przykre przesko-
ki z jednój materyi w drugą.
W ciągu tego zajęcia nieraz przypominały mi się domysły
filologów o sposobie , jakim do skntkii przyjść musiała ostateczna
postać Iliady i Odyssei. Ale zadanie Onomakrita było wdzię-
czniejsze! Mógł on z rozlicznych rapsodyi składać ukończone cało-
ści; a nasze dzieło pozostanie na zawsze tylko fragmentem.. .
Teraz niech mi wolno będzie dołączyć kilka jeszcze uwag
z osobna o każdym z rapsodów, stanowiących ogłoszony nieda-
wno temu dopiero Ciąg dalszy poematu.
293
Eaptod drsgi KMk-DaAa d)ejiinrje piekt tjlkd jedne. Ma
za przedmiot: przedstawić koleje, jakie bohater poemata prze*
' chodził wyzuwszy się z^^Sała Popiela, i^ .po<flegając na drugim
■ dwiecie rożnym pokutom i. próbom , zanim ma przyszło odrodzić
I ri$ zn(qra ga ziemi w nowym żywocie. Miał ta poeta pned sobą
i do zdobycia nieokreślone obszary wyobraini. W ilady idąc Wiigi-
I iego i Dania, mógł był zaludnić te iwiaty zagrobowe całym
i tłumem typowych istot, niegdyś ftyjącydi na ziemi, a obeom
i spłacających winy i zbrodnie żywota. Miał aposobnoić okazania
r wszystkich bogactw nieznużonej i nigdy niewyczerpaoój 8W0J^
fantazyl Moina się było spodziewać w tij części jego utwom
I tóm dramatyczniejszego i fantastyczniejszego obrobienia przedmiot
I ta, że i jemu samemu nie były obce, w dawniejszych przyaiij-
i mniój latach, chętki zaposiczania się myślą w te światy Styrem
i mogiłą odgraniczone od naszego padołu. *) Z tóm waqr>tkiś«
nie znajdujemy w rapsodzie tym nic zgoła 9^ cohy odpowiadał!
podobnym oczekiwaniom. Widocznie Słowacki odsunął stabowele
na bok od siebie wszystkie te pokuszenia, które wyzywać iMgły
do wysile/i sarnę tylko wynalazczą imaginacyą poety. Nie chodd*
ło nm bynajmniej o zmyślenia, o artystyczne ale dowolna roje-
nie czegoś, coby tylko bawić mogło czytającego. Chciał jedytiic
to opowiadać, w. co wierzył; i pozostał nawet w t^ części po»-
matu wiernym założeniu , jakiemu, całe to dzi^o swoj^ poiwi|eiŁ
^ Z tójto przyczyny, ile mi się zdaje, podiodzi, że cały oph
( cierpień ducha obarczonego winą na drugim świecie i to wszy-
stko,' co o pobycie jego tamże autor powiada, zbyte jest zaledwa
trzynastu strofami. Są to tylko najogólniejsze i że powiem | ołów*-
*^ kowe rysy obrazu. Cały ostateczny sens rzeczonych 13 strofek,
umieszczonych na samem czele otpsodu, mieści się oto w tych
kilku wierszach :
O tej krainie żaden duch nie gada,
A nawet onych mąk pamięć utracą ;
Bo pamięć taka, choćby jaka blada,
Niweczy ciało gorzej , niźli pracą ,
*)Poema Piasta Dan^szka o Piekle,
294
Niż nędza, która woętrznoici wyjada,
Kift przyjaźń, która zdradą się odpłaca...
Dla mnie — zniknęło męczarni oblicze
I od świtania w niój... znów czasj liczę.
(strofa XIJ.
Począwszy od strofy XIV poczyna się tet jut opis włainie
owego ^S^witania w męczarniacli''. Przydane zostają do
pokutnika naszego dwa ducby, które- ińn obwieszczają, «ie grze-
chy jego^ zostały odpuszczone** i te poruczone mu jest do speł-
niedia wielkie zadanie w przyszłości , zawsze w obrębie jego ojczy-
zny (strofa XIX) . Ponieważ — dla dopełnienia reszty tych wszy-
stkich przejść bolesnych , jakie mu za karę były odmierzone na tam-
tym świecie — bohater poematn jako duch, a raczój apior przy-
tomnym, a nawet współdziałającym i na ziemskiój zdarzeń wido-
wni także być musi przez czasu przeciąg niejaki: zstępuje zatem
na ziemię i zjawia się jako widmo Popiela owym 12 wojewodom,
którzy rządzili po jego zgonie nad Polską. Widok l)ezprawi, jakie
/ się działy pod tych dwunastu rządami, i za panowania Popiela II,
\ stanowi właśnie jedno z największych udięczeń tój duszy pokntu^
^jącój. Widzi on bowiem, że to wszystko złe dzieje się włainie
pod jego sztandarem, w jego imię, torem tradycyi od niego dar
t^Jąeydi w narodzie. ^ Począwszy od strofy 37, świt przebacze-
nia win jfgo zaczyna jaśnieć słoneczniój: losy narodu przechodzą
j pod zarząd kpiiotka owego z Kruszwicy, który sam jeden wtedy
• w ojczyźnie nosił w sobie owo Słowo nsrodu , które rozwinąć
( do zhpełn^i pełni i blasku było ostatecznym króla-.djicba zada-
■ niem. Podług założenia poety, owym Piastem byłto nie kto in-
ny, jak Zoryan, ów propk i harfiarz spalony przez Popiela na
stosie. I)uch tensam, tylko — jak się autor wyraża: «na nowój
kwitnący łodydze**, t. j. odrodzony w innym żywocie.
Rządy Piasta i najbliższych z jego pokolenia l^ły błogie,
kojące rany narodu; ale były bęz sławy, bez wielkości, bez roz-
głgsiL^ Były to pokorne i tylko potulne tony, wydzielone z t^j
świetnój i bogatój symfonii , która grała całym chórem za czasów
Popielowych — mimo okrucieństwa, które jej harmonią kłóciły.
Bez względu na to — choć tak wielce zniżony i stłumiony został
205
nastrój tćj społecznoici kierowanej ręką Piastów: bohater poe-
matu, dachem jnż uniżODy przed Bogiem, dobrze 2yczy tema
rodowi na tron jego powołanemu i zlewa swoje błogosławieństwo
' na wszystkie hasła i postępki jego, na wszystkie drogi, któremi
i naród pod jego kierunkiem pójdzie, na całą tę pokorę, jakiśj
i znamię Piast dopiero na spdeczeństwie wyciska; słowem na
> wszystkie włókna i atomy, składające całe jestestwo ojczyzny.
[ Po ostatnióm, po siódmóm ł)łog08ławieństwie — ^spnjrzd Pan
\ na ducha tego litoinie*" — i ^dał. mu wreszcie usnąć pp wie-
f kowycK^lirudacli i mękach. Ten spokój i odpoczynek. po straszno]
pnicy — to największe szczęicie,^ jakie czasami osięgają duchy
wybrane.
„Niech nikt nie my&Ii, ie jest upominek
Dla duclia większy jaki — nad spoczynek I**
wyrzekł poeta nasz jeszcze w jednój ze strof rapsodu pierwsze-
go. Otóż dozwahi BÓg teraz i temu znękanemu -duchowi za-
snąć z uSmiechem i z ciszą w myślach, wcieliwszy ci^e jestestwo
jego w ojczyznę. I^tak przeminął znowu wiek cały. Ani czuł bo-
liater pie&ni, jak wiród wiekowego tego snu i u&miechu jego
•w ojczyźnie — owe zrazu tak czyste miody piastowe już zno-
wu mącić i brudzić się zaczynały. W ciągu czasu, który wszy-
st^ niweczy, i te tradycye się więc zużyły I Chata kołodziega
z Sjruszwicy, niegdyi nawiedzana przez anioły, „zwolna traciła
swąje złote go&cie*" (strofa LYI). Więc wreszcie niepokój i rwa-
nie się do życia znów króla-ducha zaczyna ogarniać; — i przyszła
z ifJtoMiw bożych godzina , gdzie czynnoić jego na ziemi stała
się koniecznoicią. Rodzi się jako człowiek imiertelny — imtę
mu teraz Mieczysław I...
Aczkolwiek cały ten pomysł rapsoda — z punktu widzenia
poety — dokładnie i z konsekwencyą jest przemyślany: — za-
przeczyć tego jednak nie można, że wrażenie, jakie sprawia na
czytelniku , mniój jest korzystne , aniżeli oczekiwanie , z jakióm
go się bierze dó ręki. Przeprowadzenie pieini poprzednich jest
szczęśliwsze. Więcój tam jest ruchu, roamaitoAci, zdarzró pned*
młotowych— słowem osnowy. Treść rapsodu drugiego, zamknięta
1
290
wyłącznie w subjektywiKmie opowiadającej osoby, sprawia-, te
ta częić poematu wygląda jakoś i mglisto i ubogo. Ta tei oko-
licznotó zapewne była jedyną togo przyczyną , źe autor w później-
szych latach odrzucił ten rapsod jako nie zasługujący na ogło-
szenie; a natomiast postanowił doczepić do rapsodu ogłoszonego
drukiem bezpośrednio ten rapsod trzypieśniowy, który w wy-
daniu Iwowskióm zajmuje trzecie miejsce w składzie całego
poematu , t. j. powieść wyłącznie za przedmiot swój mającą wspo-
mnienia Piasta. Te kilka wzmianek , które koniecznemi się zda-
Wi^ o zamogilnych losach bohatera, nieobecnego przez cały ten
eiąg czasu na ziemi, miały być w rapsodzie tym rzucone jaż
tylko mimochodem — w ustępach, gdzie się do tego nadarzała
sposobność.
Teraz słów jeszcze kilka o wary antach tego rapsoda.
Obrobień całkiem odmiennych ^ Rapsodu ligo* jest w ogóle
trzy. Jedno daliśmy w texde. Drugie obrobienie dołączyliśmy
pomiędzy dodatkami na końcu II tomu dzieł Słowackiego pośmier-
tnych od strony 343 do 352. To ;,drug1e obrobienie^* znalazłem
w dwu odrębnych redakcyacb, które się jednak w drobniejszych
tylko szczegółach różnią od siebie. (Mniój wykończoną redakcyą
i nie doprowadzoną teł do samego końca, dałem drukować
w Dzienniku lwowskim Literackim Nr. 85 roku 1865, strona
Y91 i 798). Widoczną rzeczą jest, że podług tego „drugiego*
obrobienia, miała to być pieśń dołożona do rapsodu o Piaście
jako jego dośpiów; i rzeczywiście znachodzi się też nad lepszą
fedakcyą tój waryanty w autografie napis*. „Pieśń dopisana*,
ktteyto wyraz poeta następnie przekreśliwszy, położył natomiast
tytuł: „Dokończenie*. — Trzecie nakoniec obrobienie by-
ło tylko częściami zaczynane i zawsze urywane wśród pracy: po-
zostały z niego tylko luźne ustępy, niełączące się w żadną całość.
CbIj szereg tych oderwanych fragmentów pozostawiłem w ręko-
pisie, wyjąwszy trzy urywki szczególnie godne uwagi, które (na
str. 352 — 359) są d(dączone do Dodatku tomu ligo.*)
*)W8zy8tko a pośmiertnych Słowackiego papierów, co tylko nie
mngb aaUM pomiesaoMiiia w tomach pueiemiiie wydanych, zosta-
307
Przystępuję teraz do rapsodu o Piaście, którj^ w wydajaniu
Iwowskićm nosi nazwę Rapsodu trzeciego. Wykładu wewnętrznej
jego osnowy dać nie zamierzam, raz dlatego że byłbym zmuszo-
ny zbyt długo zatrzymywać się w tym rozdziale nad tym jednym
Słowackiego utworem; a potem i z przyczyny, że co w tym ra-
psodzie jest jasne i piękne i wykończone, (a nie brak mu na
ustępach skończonej, posągowej nieraz piękno&ci): to wyrozumie
każdy czytelnik i bez mego komentarza; co zań jest oczywistą
tylko allegoryą mistycznych pojęć, to zbyt jest trudnćm do tłó-
maczenia przy zupełnym braku klucza do tych wszystkich symbo-
licznych wyobrażeń w nim rozwiniętych. Całe np. przedstawienie
Pychy słowiańskiej, wykradzenie przez nią ducha Ziemowitowi,
pobyt jej i czarodziejstwa prze^ nią dokonywane na górze Z ob er,
Wodan — są to wszystko figuryiuułe jakieś pom^^jiy, w które
nam joiepodobno jest prawie do rdzeni wniknąć — w duchu
autora. Mógłbym o tóm wprawdzie udzielić moich myśli ; nie wiem
jednak, czyby podmiotowe moje zdanie o tych ustępach było rze-
czą dla kogo pożądane. Pomijając zatem zupełnie wykład rapso-
du trzeciego, poprzestanę na udzieleniu ta kilku tylko szczegó-
łów o stanic, w jakim się ta część Król a- Ducha w papie-
rach pozostałych Słowackiego znalazła, i o liczbie waryantów
tego rapsodu.
Rapsod niniejszy znalazł się opracowany niemal całkowicie,
a zawsze inaczej — cztery razy. Jedno obrobienie, na tezy
podzielone pieśni, znalazło pomieszczenie w tezcie drukowaoój
edycyi. (Dodano mu tam jednak początek, jako też i zakończenia,
wzięte z innych waryantów. Obacz stronę 201 , 206 i 225). —
Drugie obrobienie, w jednój tylko pieśni objęte, ale zawiem-
rąjące zupełną całość •— nie bez wielkich zalet artystycznych —
d^em prawie całe między waryantami stanowiącymi Dodatek
do tomu II, od str. ^60 -- 368. (Opuściłem tylko jego począ-
tek a koniec, jako mało odmienne od tego, oo zostało wzięte do
textn. Środek zaś cały rapsodu, będąc i najwięeój odrębny i wy-
ło za zezwoleniem rodziny poety złożone w Bibliotece Oasolińekł4)h«
Może kiedyi zrobi kto jeszcze i z tego jaki użytek.
TomKL 58
898
bornie oddaoy, odbity jest cały na necionych stromcacfa). Te
dwie rcdakcye zdają mi aię być ostatnie. Wnoszę o tóm z tego
mianowicie 9 ie „drogie obrobienie**, jak je tutaj nazywam, zna-
lazło się jni przepisane na czyste ręką samego autora; przepisy-
wanie „pierwszego*" podobnież było przez niego samego zaczę-
te, ale joi od siódmej zwrotki zastąpił tn poetę w kopiowaniu
młody jego przyjaciel Szczęsny F. Ten odpis wspólny obu przyja-
ciół zdaje się być póiniejszym od powyższego; a więc byłaby to
redakcya najpóźniejsza ze wszystkich i dlatego też jójto baśnie
dałem pierwszeństwo nad innemi). — Trzecie obrobienie także
ńę dzieli na 3 pieini, ale w nich i rzecz sama i cały sposób
przeprowadzenia takowój odstępuje najzupełniej od wszystkich in-
nych redakcyi.'(Bj'ól-duch wcielony tu jest w Wodana). Obrobie-
nie to w całości dałem oddrukować w lwowskim Dzienniku Litera-
ckim r. 1865 Nr. 83—85. Pierwsza zai pie&ń jego, jakonajwię-
oój wykończona i z różnych względów najbardziój godna nwagi^
znalazła prócz tego jeszcze miejsce i w wydaniu dzieł Słowackie-
go między waryantami danymi na końcu U tomu, str. 368—379.
Ta „trzecia**, jak ją nazywam , redakcya zdaje się byó najrychlej-
szą ze wszystkich. — Gzwartóm nakoniec obrobieniem można-
by naewaó ten cały bezlik urywkowych ustępów, rozproszonych
po różnych częściach całego rękopisu, który zwolna powstawał
w ciągu lat kilku. Ustępy te żadnych całości nie stanowią, oł>ej-
m^ jednakże niekiedy po kilka i kilkanaście zwrotek. Z tójto
kategoryi waryantów wzięty jest wstęp i zakończenie, doczepione
do rapsodu trzeciego, jak takowy wstawiony został do textu.
Tylokrotne przerabianie jednój i tójsamój rzeczy wskazuje
na szczególną trudność przedmiotu. Stanowiła ją ta okolicznoóó,
że w ogóle rapsod ten w budowie całego poematu zajmuje jakieś
wyjątkowe położenie. Podczas gdy zdarzenia w innych rapsodach
Objęte składają się na żywoty króla -ducha i jako własne jego
czyny są też opowiadane zawsze przez niego samego; w tym ra-
psodzie rzecz jest o Piaście i jego rodzinie , z którą bohater po-
ematu nie tylko nie miał żadnój wspólności, ale nawet nie żył
wtedy na ziemi, kiedy się to wszystko dzii^o... Otóż była tu
dla poety trudność w tóm , że się nie nastręczała żadna osoba,
n=
290
Ii ktiraby była mogła być snadnie użytą za opowiadającą owe pia-
tf stowe legendy. Włożyć rzecz i tataj w usta królowi - duchowi —
m to miało swoje znaczne niedogodności. A dać tę powieić od siebie,
l» jako po prostu od autora — tego Słowacki nie mógł już z tij
tą ł)ardzo prostój przyczyny, że z założenia całój niniejszej kreacyi i
m z najgłęł)8zój, posuniętej u niego do dogmątyzmu wiary; identyfi- • ^
jf liował osobę własną z bohaterem dzieła swojego i, nie w innym
1 1 sensie^ przesuwa w niem wątek całych jego dziejów mistycznycli, ) t
^ jalL że to jest własna jego odwieczna, przeszłość, własna jego . /
^ o<Mraz się^ powtarzająca palingeneza, aż do obecnego żywota , w któ- ' ^
rym i^u wypadło iścić posłannictwo swoje w roli poety i walczyć I ^
z szatanami epoki — na polu myśli , potęgą słowa...*)
Ba^sod czwarty, zatytułowany Miecz a Sława, łączy się
^ bezpośrednio z rapsodem dragim, jako jego najwłaściwszy ciąg dal-
* szy. Legenda o Piaście w trzecim rapsodzie rozrywa z pewną
* niedogodnością tę ścisłą łączność. — W nowym tym rapsodzie
^ daje poeta wizerunek dalszego znowu żywota swojego bohatera.
^ DućE* Popiela otrzymawszy przebaczenie od Boga za to wszystko,
^ co zgrzeszył,' rodzi się jako człowiek na nowo i zostaje wcielony
w^oiobiistóśĆ Mieczysława I. Znów tedy prowadzi dalćj opatrznościo-
we swoje nad Polską posłamifotwo w osobie panującego. Wartość czte-
rech^pieśni , na które się rapsod ten dzieli , nie zawsze ma się do sie-
bie w równym stosunku. Dwie pierwsze pieśni są bez porównania
i więcój wykończone i treściwsze, aniżeli obie ostatnie. Młodość
Mieczysława — jego ślepota — postrzyżyny i odzyskanie wzroku
prześlicznie to wszystko jest opisane. Z wielkim także wdziękiem
przeprowadzona jest opowieść o swadźbie, o przybyciu do Polski
i zaślubieniu Dobrawny czeskiój. Nie bez zalet niepospolitych
*) Etoby się chciał dowodnie o tćm przekonać , niech i sob^
porówna na8tępi^'9ce miejsca w różnych rapsodach Króla-Dncha:
W Tomie II strony 202 strofa IV. Strona 204 str. XI. Strona 254
i 256 strofy XXXI— XXXy. Strona 265 Btr. ŁXXIV. Str. 268
strofa X. Strona 288 strofa III. Strona 289 strofa IX., Strona 327
stro& YI Strona 887 strofa II i IV. Strona 856 strofb Ł
300
jest i dalszy ustęp, w pieśni trzeciej , traktujący o rozmaitych wro-
gach, którzy się równocześnie walą na państwo Mieczysławowe-
Ku' końcowi pieśni rzeczonej natchnienie poety słabuie, a mai]
przemaga tam znowu owa mglista mistyczność, gubiąca sięwab-
strakcyach przyswojonej doktryny. Widzenie Mieczysława , mające
za przedmiot całe dzieje powszechne, nie może zająć czytającego.
O ile jest podobnóm do rozumienia, nie przechodzi granic naj-
zwyczajniejszych wyobrażeń i graniczy prawie z trywialnością.
O ile zaś usuwa się z pod możności wykładu , nie może mieć dla
nikogo żadnego zgoła znaczenia. Jeszcze gorsze wrażenie sprawia
osnowa pieśni czwartój, w którąj Dobrawna długo i szeroko swo-
je znowu opowiada wizye Mieczysławowi. Wizye te prawie cał-
kowicie nazwać należy dla czytającego zagadką. A zagadka ta
tem więcój sprawia w tem właśnie miejscu niesmaku, że nastę-
puje tuż po ustępie takiejże treści, nuży zatćm jednostajnością.
Sam koniec pieśni czwartój ma znowu rzewne strofy i głębokie
nieraz pomysły.
Waryantów w granicach i tego rapsodu okazała się liczba
niemała, lecz właściwie tylko w zakresie samój pierwszój pieśni.
Odmiennych opracowań tej pieśni, gdybyśmy z nich takie tylko
tutaj liczyli, które przynajmniej połowę całej pieśni wynoszą, wy-
kazaćby można siedem. Gdyby zaś zliczyć krótsze odmianki,
znachodzące się jako luźne , z kilku tylko dożone strofek urywki,
rozrzucone po całym rękopisie: to liczba ta okazałaby się trzy
razy większą. Sąto kawałki wielkich niekiedy zalet; odnoszą się
to do tego miejsca, to do owego. Różnią się pomiędzy sobą tyl-
ko sposobem wyrażenia i w ogóle formą — nigdy zaś rzeczą.
Niepodobne z nich jest atoli złożyć całości. Text pierwszej pieśni,
zamieszczony w wydaniu mojera, obejmuje w sobio — o ile się
to tylko uczynid dało — zestawienie najlepszych poszczególnych
waryantów, jakie tylko się znajdowały w tych tak licznych opra*
cowaniach. — Dalsze pieśni tego rapsodu okazują się już więcej
z pierwszego rzutu. Pieść druga miała tylko w jednem miejscu
pierwotnie przez kilka oktaw inne rzeczy samej przeprowa-
dzenie, które autor potem przekróślił i odmiennymi szczegółami
zastąpił. Obie pieśni ostatnie znalazły się w brulionie bez to-
301
dnych przeróbek i zdają się też być vr ogóle zgoła iiieifykońcBO-
ne. Tak np. koniec pieśni drngiój i początek trzeciój traktąją
w podobny sposób rzecz zupełnie tęsamę; c<Ay być oesywUcie
nie mogło, gdyby ta częśó poematu była otrzymała wykończenie
należne. Wydawca musiał to wszystko, jak się samo rozumie,
wstawiać w text w tej postaci , jak ją w autografie znalazł —
choć nie bez świadomości, że niejednemu ustępowi brakuje zwią*
zku z całością, jasności i ogłady...*)
W Baptodsie piątym spostrzegamy króla-ducha w nowym
znowu lywocle. t)u6K nie^yś topielą, póini<5 Mieczysława, przy
cKodzi na świat i 'teraz znowu jako władca narodu, powołany do
posunięcia przeznaczeń jego o krok dalój ku wytkniętemu ojczy-
źnie naszej przez opatrzność celowi. Imię mu teraz Bolesław
Śmiały. — Rapsod ten obej muje pieśni cztery, nie jast jednakże
ukończony. Zdaje się, że rzecz ta zaledwie doprowadzona zosta-
ła do połowy, urywa się bowiem wątek poematu już na wskrze-
szeniu z martwych Piotrowina przez Stanisława świętego. Bównie
też i każda ż czterech jego pieśni z osobna wzięta przedstawia
tylko pierwszy rzut kompozycyi, której zupełnie zbywa na tern,
co nazywamy ostatnią ręką. Wnosząc z różnych niewątpliwych
skazówek, twierdzić, można na pewne, że pisane to wszystko
być musiało w ostatnich miesiącach, jeżeli nie tygodniach życia
*) W dalszym ciąga » po powyższym rapsodzie, rozpoes^ był
Słowacki osobną pieśń , w któr^ ukazany w szezegółaeh być miał
bezcielesny byt ducha Mieczysława I od chwili jego zejścia ze świa-
ta, a równocześnie z temi pozgonnemi jego dziejami mi^ być dany
i wizerunek rządiSw i przeWag w narodzie ' polskim syna jego , Bole-
sława Chrobrego. W tymto rapsodzie miał znaleść pomieasczente ustęp
ów o słapach wbijanych w Dnieprze, który z mizerni zmianami obe-
cnie okazuje się doczepiony przy końcu pi<§rwszćj pieśni rapsodu o
Bolesławie Śmiałym. Część ,tę poematu autor dość już daleko był
posuns^; pomimo tego następnie pomysł jój cały jednak odrzucił.
Zbyt fragmentaryczna pieśni tćj postać nie dozwalała udzielić z niĄ
wyjątków w drukowanćm wydania. —
3«S
poAty. *) Śmierć zaAha tak ^wczesna była jedyną t^ przyczyną, ie
cały ten dział poematu pozostał w kształtacłi istotnie pierwszej
improwizacyi , która zapewne ani już nawet odczytana nie była
przez autora 9 4E0Btawszy w pośpiechu i zamęcie rzuconą .tak na
papier, jak się zarysowała W pierwszym jego natchnieniu. Stądto
znajdujemy w całym tym rapsodzie przy potężnych nieraz ustę-
pach, w porywający opowiedzianych spoeób — strofy częstokroć
niezwiązane ze sobą, dla niedość zaokrąglonej budowy zdań bar-
dzo trudne do rozumienia, oddane tokiem zawikłanym, urywko-
wym i tylko jak przez gazę pomysł poety wydającym na ze-
wnątrz. Pismo nader niewyraźne i wielokrotnie w jednam i
tćmsamóm miejscu przemazywane w wszelkich kierunkach — i
w wierszach i nad wierszami — przywodziło też niekiedy niemal
do rozpaczy wydawcę...
Oczywistym zamiarem Słowackiego było , przeprowadzić w ta-
ki sposób cały wątek dziejów ojczystych, przedstawicny jako
działanie jednego głównie czynnika, stawionegór w tym narodzie
na pieirwszóm zawsze miejscu , albo" na tronie , albo na innóm
skąidinąd tak podniosłćin w sferze duchowej stanowisku, że czy-
ny, błędy, grzechy, zbrodnie , zasługi i poświęcenia jego oddziały-
wały "na całe ^powodzenie społeczeństwa narodowego.
Gdybym miał wyrzec ogólne zdanie moje o tern cał^ dzie-
le ostatnióm Słowackiego, powiedziałbym: że sądzić je wypada
z dwóch odrębnych zgoła punktów widzenia.
Jako wyraz doktryny, jako pomysł oparty na wierne w prze-
chodzenie duszy z jednego cfała w drogie — jest to przypuszcze-
nie, którego trudno uważać za cok więcój, jak za senne tylko
marzenie. Myil taka sprzeciwia się i wszystkim warownie stoją-
t^.
*) W różnych miejscach manuskryptu tego rapsoda znachodz§
«ię między strofami teztu wtrącone urywkowe ustępy testamentu
Juliusza^ Wiadomym jest, że pisał on testament swój krótko dopiero
przede śmiercią — już w r. 1849. A zat^m w pierwszych miesią-
cach roku owego mógł też hji dopiero i ^n rapsod pisany.
303
cym artykułom wiary naszój i naczelnym wypadkom wiedzy dzi-
siejszej. Solidarnoić pewna przeszłości z obecnoicią nie daje
się zaprzeczyć, to prawda. Odsłania się ona widocznie w ciągu
pokoleń poszczególnych rodów a /rodów , odsłania się i w toku po-
wszeclinycli dziejów, toż w tradycyi narodu. Wnukowie są z dzia-
dami złączeni pewną niewidzialną wstęgą i krwi i dąień, i cnót
i wad. Ale ażeby zrozumieć to wszystko: nie potrzeba do tego
takich mistycznych kluczów. Że założenie Słowackiego w tym
poemacie miało w sobie coi sprzecznego ze wszystkióm, czego
się tylko tknęło, to już i w tóm się okazuje, że praca ta poede
od ręki nie szła. Biedził on się z dziełem tóm bardzo, przes la-
ta całe — i nie umiał sobie z nióm nieraz prawie dać rady.
Mimo pozoru dogmatyzmu i wiiiry, . z jaką przedmiot traktował,
chwiał on się ciągle w najgłówniejszych pomysłach, a mianowi-
cie co do tego wcielania się duchów w żywoty ludzkie. I tak
Piast w jednóm opracowaniu był mu wcieleniem ducha Lecha, w iniiój
redakcyi znów ducha Zoryana (harfiarza), w trzecim wreszcie
rzucie (wziętym do testu) niema on z nikim imtym wi^lnoici.
Podobnie i sam bohater poematu. Król -Duch, to się staje Wo-
. danem (synem Piasta), nim mu wypadło następnie zrodzić się
w osobie Mieczysława; to znowu przepędza ów czas w krainie
zaświatowój , nie będąc wcale śmiertelnym przed swojóm zro-
dzeniem się jako Mieczysław I. Widać w tóm wszystkióm jedy-
nie czynność excentrycznój fantazyi , przybierającój mimo to po-
zory ^jakiejś intuicyi proroczo] z uroszczeniami do nieomylności,
których nic zgoła nie usprawiedliwia....
Lecz to jest sąd o Królu-Duchu wydisiny z jednego tyl-
ko z dwojga owych stanowisk, o jakich nadmieniłem powyżój.
Obok strony dogmatycznój , ma kreacya ta także i stronę, dru-
gą — artystyczną. Jako przeprowadzenie całego szeregu' dbta-
zowV zdjętych z kilkowiekowego żywota Polski, i jako poczet wi-
zerunków najwydatniejszych osobistości w obrębie dziejów i podnń
naszych — niezaprzeczenie poemat ten miałby wielkie znaczenie,
gdyby był dokończony i wykończony. W tym stanie, w jakim
pozostał, zaleca on się tylko mistrzowskióm obrobieniem niektó-
$104
rych ehwil narodowej przeszłoici, a nadto zmusza nieraz do po-
dzffrti i^jęZjjkiem znakomitej dzielności ! Język ten smukły, gibki,
zwięzłyVa zawsze muszkularny stanowi też główną poematu tego
ozdobę. Mógłby on przywieść do zazdrości niejednego z poetów,
mających skądinąd prawo liczyć się do celniejszych pisarzy na-
szydi!
Teraz wspomnę o ionój pracy Słowackiego, która o tyle
się wiąlo ^ poematem powyższym , że z jego tylko poWoda zosta-
ła prawdopodobnie podjętą. Przypada ona albo na czasy, kiedy
Juliusz Króla -Ducha zaczynał, albo też właśnie go rozpocząć zamy-
ślał. Mówij o Przekładzie kilku ustępów Iliady. Prze-
pyszny to jest przekład! Jeżellbyśmy mieli kiedykolwiek czytać
Homera i oną Iut)OŚcią , z jaką go niegdyś czytali Grecy, albo
s jaką my dzisiaj naszego Pana Tadeusza czytamy: to tylko
chyl)ft w taki sposób musiałby on być spolszczony. Może w tóm
przyczyna tego, że Słowacki co do wyrazów szczegółowych wca-
le się oryginału nie trzymał. Nie przekraczał on wprawdzie nigdy
granicy sposobu i nastroju starożytnego. Ale w obrębie rzecso.
nym raczój Homera parafrazował, aniżeli przekładał.
Z tóm wszystkióra co to za wysłowienie! jaka dzielność i dosa-
dnośó wyrażeń! Wiersz wspaniały, pełen wagi i kolorytu, obfity
w zwroty potoczne, a jednak wiejący bohaterską potęgą! Z tych
urywków więcój wyrozumieć się daje, że to pisał człowiek ge-
nialny, niżeli z niejednego własnego jego utworu! Nie jestto
wprawdzie sposób, w duchu którego życzyćby należało w ogóle,
ażeby pisarze nasi spolszczali obce, a zwłaszcza starożytne krea-
• cye. Na tój drodze bowiem bardzo łatwo urooić wszelkie znamio-
na pierwotnego charakteru oryginału. Ale czytając te Słowackie-
go ustępy, chętniekażdy, jak sądzę, powie mu: Tibi solił i nie po*
żahge, że^i w taki sposób choć kilka tylko prób tój prastarój
poezyi ukazano w naszym języku.
Nie sądzę, żeby miał był zamierzać kiedy Słowacki zająć
się przeUadem całej Iliady. O Homera pewnie mutu nie chodziło.
Utetłómaczył go też z oryginału i niewątpliwie ani nawet nie prze*
ao5
łożył nic więcćj, jak tylko tyle, ile «ę wł«bie na tych kilkuna-
nastu kartkach po imierci jego znalazło. Najprąwdopodobnićj było
to tylko jedno z przygotowawczych stadyów do poemata o Królu-
Duchu. Chodziło poecie o dobranie tobie najwłaściwszego toku i
tonu językowego, a więcćj jeszcze o dobór odpowiedniego przed-
sięwziętemu dziełu rodzaju wiersza i rytmu. W rękopisie Króla-
Ducha znaleźliśmy jako waryanty nieraz całe ustępy, w innych
formach wiersza pisane, jak w tych oktawach jedenastozgłosko-
wych, w jakich ostatecznie najbardziój lubił wylewać natchnienia
swoje Słowacki. Otóż wnosić się godzi, że między innymi przy-
borami , jakie się robiły przed rozpoczęciem dzieła, rozczytywał on
się i w Homerze, tym protoplaście wszystkich epików. A porwa-
ny urokiem i pięknością kilku celniejszych ustępów, powtórzył je
po swojemu w brzmieniu swojej mowy ojczystój. —
— Wszystkie wymienione aż dotąd prace Juliusza , po roku
1842 powstałe, mają to między sobą wspólnie, że nie noszą na
sobie wybitnego znamienia czasu. Skądinąd bywa to uważano za
piętno wyższych utworów poetyckich, że takowe — bezpośrednio
lub pośrednio, potakując albo przecząc— dążnością swoją towairzy-
szą zazwyczaj chwilowemu usposobieniu społeczeństwa, w łonie
którego powstały. Słowacki w latach owych zostawał względem
ogółu narodowego w wyjątkowym stosunku. Natchnienia jego pły-
nęły z źródeł sobie tylko właściwych. Doktryna jego nie przystawała
wcale do powszechnego poczucia. Płody jego poetyckie tój doby
nie mogły tedy mieć związku z potrzebą chwili i jak wnosić mo-
żna, nie miały też nawet ani przeznaczenia być tak zaraz odda-
ne do rąk narodu. Z drugiej strony — od czasu wydania Snu
Salomei (1844) przestał i kraj już przy więzywać wyższe znacze-
nie do jego publikacyi. Mało kto wtedy już troszczył się o to, co
tam pisze, co wydaje Słowacki. Przesłoniła go od narodu owa
gęsta chmura mistyki , w jakiój utonął ...
Wyjątkowo jest jeden tylko wiersz pochodzący z lat owych,
a bjjący j)rzeważnie tętnem chwili, co go wydała. Była to smu«
tna chwila w niedawnych naszych dziejach — jedna z poprzedni-
czek klęsk lutowych roku 1846. Przypadkowa okoliczność wyrwa*
Tom u. 39
r
306
ła wtedy poetę oaszego z medytacyi , w jakich był zatopiony, i
zwróciła uwagę jego na stosunki dnia bieźaicego. Spojrzał na óie,
źle je pojął — i rzucił kilka strof migdzy otoczenie swSje naj-
bliższe, któreto strofy stały się głosem , posłyszanym doraźnie przez
całj naród. Głos ten niestety skompromitował autora. Zaszły nie-
bawem wpadki, ^które zadały fałsz jego liasłom, jegcr przestro-
gom i wróżbom , wygłoszonym z wszelkimi pozorami wieszczego
natchnienia. ..
Ażeby zrozumieć, jak mogło przyjść do napisa^nią owego
wiersza przeciwko Krasińskiemu, trzeba się myślą przenieić, w ów*
czesne okoliczności.
W czasie między 1840 a 1846 dochodziła zaciętość w pO'
stępowaniu skrajnych stronnictw emigracyjnych najwyższego szczy-
tu swojego. Zaraz w roku 1831 zaczęto sobie wzajemnie wyi^kać
grzechy popełnione w ciągu powstania. Społeczeństwo nasze roz-
padło na obozy. Dały się słyszeć zasady, przedtem nigdy tak sta-
nowczo ńie 'wygłaszane. Były one wielkiój doniosłości na przy-
szłość; były nie mniój ważne i co do sądów o całój dawniejszej
narodowej przeszłości. Przyzwano bowiem przed siebie blade po-
staci przodków i zapytano je, że tu użyję słów poety:
„Zacó życie — w życia chwili
Z taką pychą roztrwonili,
2e potomkom nie zostało
Ni potęgi, ni puścizny.
Jedno w zamian ich ojczyzny
Rozebrane kraju ciało ?**. . .
> Analiza taka przeszłości wynikała wprawdzie z kolei rzeczy.
Była potrzebna , mogła być użyteczna. Dobrych także owoców
można się było spodziewać z tego podniesienia nowych idei, w imię
których ożywiło się poczucicf ducha narodowego. Niejedna jedno-
stronność , tak w postępkach jak w zamysłach , mogła przez to być
usunięta; niejedno uroszczenie na niczóm nieoparte mogło teraz
być uchylone; niejeden niedostatek w sprawach powszechnycłi
mógł zostać zastąpiony niezużytym i świeżym jeszcze materyałem
działąpia nadal. Lecz jeśli te korzyści miały były być osiągnięte,
307
to meodcownym tego warankiem był jasny i rozumny spokój du-
cha zapuszcasającego się w trud takich robot j a niemniój też mi-
łoić duszności i prawdy, większa nad miłość swego obozu* Na
nieszczęście, cnoty te nie były przymiotem łudzi ów'czesnycL Za-
brano się do dzieła z zapałem, lecz był chorobliwy to zapała
który przy ciągłych protestacyach ze strony innych obozów aż
nadto rychło wyrodził się w namiętność i fanatyzm i ^ero-
ryzm,^ prawdziwie godny XVII wieku. Rozbiór przeszłości naro-
dowej pod wpływem takiego dncłia nie wydał żadnych pożąda-
nych owoców. Zaczęto przeszłość krzywdzić — obecność zakłó-
cać — przyszłością grozić. Siła i zacność ducłia narodowego ucier-
piała na tóm wszystkióm nierównie więcej, aniżeli na stratach
mateiyalnych roku 1831...
Najjaskrawszym i najszaleńszym może wyrazem całój tój za-
ciekłości wersalsko - poatierskiój były dwa dzieła, pod przybranóm
nazwiskiem Prawdowskiego właśnie wtedy w obieg puszczo-
ne.^Jedno miało tytuł: „O prawdach żywotnych narodu
polskiego. '^ Bruxella, ' 1844*; *drugier Katechizm demo-
kratyczny, czyli opowiadanie słowa ludowego^
Paryż 1845. Książki te były napisane w celu praktycznym, pro-
wokacyjnym. Ogłaszały zasady, żadnój wspólności nie mające z nazwa-
mi, których brzękiem się zasłaniały. Niebyły to bowiem ani pra-
wdy, ani żywotne, ani wreszcie demokratycznTI^yl to
już^raczój zamach ojcobójstwa względem przeszłości własnój -^^t
zenvSnia wszelkich węzłów tradycyi. Wszelka miłość nazwana tu
została słabością, powaga hipbkryzyą, umiarkowanie zdradą. Pół
narodu wydziedziczano z czci i odtrącano od posługi krajowój.
A wśród tego wszystkiego hałaśliwie zapowiadano, że nadeszła
chwila stanowcza, godzina czynu... "^
Przeciwko takim dążnościom, a przedewszystkióm z powodu
obu książek rzeczonych, wystąpił w r. 1845 z Psalmami
swymi Krasiński, które wydał pod ódpowiedniem sytaacyi nazwi-
skiem, pod imieniem przybranem Spirydyona Prawdzi-
ckiego. '
308
Mówili&my jut w jednym z rozdziałów poprzedzającTch o
powodach niechęci, jaka wtedy miała miejsce od niejakiego czaga
między Krasińskrm ji Słowackim. Mógł się przyczynić do większe-
go jeszcze zrażenia Słowackiego ku Krasińskiemu i Przediwit,
ogłoszony w roku 1843.
Znajduje się tam niejedno, co Słowackiego niepomałn zadzi-
wiać mogło w ustach, nie tak dawno jeszcze *temu, autora...
„Komedyi Nieboskiój.** Stanowisko zajęte przez Krasińskiego
w Przedświcie było bardzo bliskie drugiej skrajnej ostatecznołci.
Tylko mimowolny nacisk, bardzo zresztą naturalnój u niego opo-
zycyi przeciw centralizacyjnym jak je wtedy nazywano robotom,
mógł tu wieszcza naszego popchnąć aż do wyrzeczenia pomydów,
tak wątpliwój oto trafno&ci, jak np. następujące:
,,Ty nie szukaj w ojcach winy.
Ty nie wdawaj się w szyderstwo!
Bo to potwarz i bluźnierstwo !
„Łaska boża
Nas wegnała w te bezdroża:
Niecłiaj będzie pochwalona!^
„My umarli po&ród iwiata
Z iwiętój do świata miłości!^ itp.
To są zdania, które niepodobno żeby nie miały się wyda-
wać . . . bardzo problematycznemi w oczach każdego , komu tylko
milsza prawda szczera, choćby bolesna, aniżeli pocieszająca się
w biedzie próżność narodowa i miłość własna! —
Słowacki nie należał do żadnego obozu politycZtaego, i nie
mii^ nigdy w niczóm żadnój wspólności z robotami Centralizacyi.
Lecz i w jego przekonaniu było to już niejako dogmatem wiary,
ie się w narodzie naszym grzeszyło i błądziło dawniój w nieje-
dnem , co na przyszłość koniecznie odmienić , naprawić , płato-
wać należy. Duch przeszłości — a duch przyszłości: były to
rzeczy zupełnie różne w oczach poety naszego. A kiedy widział,
łe tój prawdzie oczywistój, dziejami kraju naszego, dzisiejszym sta-
309
nem nasizytn społecznym tak niewątpliwie popartej , jat nawet i
KjrasiAski zaczyna przeczyć bezwarunkowo s to go tó koniecznie
masiało drażnić w namiętny sposób i wzbudzać w nim uczucia)
jakich się doznaje przy kaidóm bolesnym a niespodzianym roz-
czarowania. Zniechęcony, zgorzkniały ^ zwątpił od owój chwili
do reszty w niepokalaną czysto&ć natchmeń dawnego przyjaciela.
Otóż w takićmto będąc przez cały ciąg czasa owego wzglę-
dem niego usposobieniu, ujrzał w r. 1845 wydane trzy piórwsze
Krasińskiego „Psalmy Przyszłości." Nie l)acząc na to, ie
autor Psalmów pod niejednym względem odstąpił tu od skrajno-
ści stanowiska, chwilowo tylko zajętego w Przedświcie; nie
zwróciwszy na to uwagi, że sama np. strofa następująca:
„Któż zachwycon zdarzeń ściekiem,
Nie popełnił nigdy winy?
Chyba jeden — ten Jedyny,
Co był Bogiem a Człowiekiem!
Jakiż naród — jakiż stan —
Wiekże jaki , z czystóm czołem
Krzyknąć może: „jam Aniołem!
Jam nie zadał drugim ran?...^
nie rozważywszy mówię, że to samo jedno przyznanie już wy-
starczało, ażeby każdego przekonać, iż wieszcz ten podniósł się
tu natchnieniem na wysokość, którój nie dosięgają żadne samo-
labne uprzedzenia stronnicze : nie zrozumiał , nie dostrzegł , nie
umiał ocenić Słowacki w Psalmach Przyszłości tego wszystkiego,
co w nich rzeczywiście było wieszczego. Uczepił się natomiast
wyrazów, które — jak ów wiersz z przyciskiem wyrzeczony
w Psalmie miłości: ^Hajdamackie rzućcie noże!" — miały w jego
oczach znaczenie protestacyi przeciw katastrofie, do'n^torej się
właśnie gotowano natenczas. Wziął to za objaw wstrętu przeciw
wszelkiemu ruchowi, któryby prowadził do przetworzenia da-
nycłi stosunków. Naprężenia w społeczeństwie , już gotowego w nie-
których częściach kraju , Słowacki nie znał. Zamętu fatalnego
w umysłach nie przypuszczał. Sprężyn w działaniach gotujących
się do czynu nie oceniał, Z wysokości zawrotnój tych mistycznych
310
kontemplacyi 9 w których się od dawnego czasa kc^aał, spoj-
rzał na rozterk stronnictw — i nie umiał w nim niczego takiego
dostrz^ , coby usprawiedliwiało taką zgrozę u drugiego .poety.
Dla Słowackiego wszelki ruch w społeczeństwie był pożądany.
Wierzył w wszechmoc i w wszechobecnoid potężnych dudiów,
spełniających misye swoje za pośrednictwem żyjących osób. Wie-
rzył, że co tylko się stanie i z jakiegokolwiek punktu wyjicia
wyniknie, prędzej czy później zbliży korsb wieków do wytknię-
tego mu portu — mniejsza o to, pod czyim sterem, w imię ja-
kich godeł i nawoływań ta żegluga przez wzburzone fale społe-
czne będzie odbyta. Słowacki lękał się tylko jednój rzeczy —
martwoty, zastoju, nieruchomo&ci . . .
Pod wpływem takiegoto więc usposobienia, natychmiast po
ukazaniu się Psalmów, napisał z goryczą i z szyderstwem ów
wiersz namiętny, wymierzony przeciwko Krasińskiemu, w którym
obok najszczytniejszych zalet artyzmu, obok niejednego miejsca
napisanego w wielkióm ducha podniesieniu, napotykamy tyle rze-
czy jaskrawych i niesprawiedliwych, a w każdym razie... wypo-
wiedzianych nie w porę...
Same okolicznoici czasu owego i forma wystąpienia tego
przeciw Psalmom Przyszłoici sprawiły, że opinia publiczna przy-
jęła tiBn głos Juliusza, jako ujęcie się za zaczepionym ol)Ozem.
Każdy wedle przekonań i usposobień swoich to się z tego cieszył,
że się autor Beniowskiego do zastępu ^ludzi czynu"* przyłączył,
to razem z Przeglądem Poznańskim płód ów z utx>lewaniem naj-
żywszym ^Herostratowską pieśnią*" nazywał. Tymczasem wiersz
obiegał z rąk do rąk w coraz liczniejszych odpisach, do druku
bowiem nie był oddany. (Wyjście jego nastąpiło dopiero w r. 1848,
a i wtedy nawet bez wiedzy autora)..
Niezadługo doszła o nim wiadomoió do matki autora. Pani
Becu, rozżalona, skwapliwie napisała do syna, karcąc go za to,
że przyjaciela zaczepia.
Oto, co jój odrzekł na to Słowacki:
^Jeżeli mnie zapytasz, czy wart jestem ludzi szacnn-
%n i miłoici, to Ci z sumienieni odpowiem, iż pracuję dągle
811
i krwawo, abym na to oboje zasłużył. Lecz jeżeli bfdzieaz
pytać o ten fakt, czy ronie taki a taki człowiek kocha: na
to Ci odpowiem, że serca są w rękn Bogu, a ja mogę za-
sługiwać na nie, a nie mieć ich. Bolałem więc mocno,
gdy mnie niby strofujesz, że obrażam moje
przyjacioły. Nikogo nie obrażam. Ale praca
moja tysiące ludzi obrazić może. Dla takich
to rzeczy mocniej ni^. kiedykolwiek boleję nad
rozłączeniem naszym. Czas płynął — jam może szedł
naprzód prędzćj, niż ladzie idą, niż nawet Ty sądzisz, że
iió mogą. Bo doszedłem celów ostatecznych, które Zbawiciel
nam jak przeze mgły pokazał.** itd.
To było pisane d. 2 lutego 1846 r. Z taką więc pewnością
siełńe, z taką ufnością w właściwość stanowiska, jakie chcąc nie
chcąc był zajął , mówił o tem Słowacki na kilka dni tylko jeszcze
przed rzezią galicyjską.
^''•^'fych dni kilka upłynęło, i katastrofa nadeszła. Wypadki,
jakie z sobą przyniosła," nie były wprawdzie bezpośrednim wyni-
kiem działań stronnictwa, potępionego przez autora trzech Psal-
mów. Z jakiejkolwiek jednak strony dany był do tego popęd, ja-
kiekolwiek okoliczności, przez nikogo nieprzewidziane, przyczyni-
ły się do tego, że ten pożar społeczny, w zarodach dawno tleją-
cy, buchnął teraz wraśnie żywym płomieniem i tak daleko rozlał
niezbrodzone fale krwi i zagłady: — wrażenie pierwsze było za-
wsze tego rodzaju, że dążność wiersza, o którym tu mówimy
zwróciła się, szczególniej* w pierwszej chwili , najfatalniój przeciwko
jego autorowi. Łud, tak wysoko postawiony w owój wieszczój im-\
prowizacyi, zajął rolę zbrodniarza i bratobójcy. Szlachta zajaśnia-
ła blaskiem jeśli nie nowój zasługi, to w każdym razie nowego, \
a niczem niezasłużonego cierpienia. Jej losy ukazały się na nowo I
jako zlane nierozłącznie z losami sam^j ojczyzny. Śmiałe, z pro- \
roczóm uroszczeniem rzeczone twierdzenia poety, jakoby z owój
strony nic nie groziło porządkowi towarzyskiemu , okazały się ma- .
rżeniem złudnym i fałszem! Wszystkie roboty, wszystkie kiemn- -^
ki , przeciwne stanowisku Psalmów Przyszłości, podległy teraz po
tępieniu nieodzownemu. Krasińskiemu nawet przeciwnicy jego nie
mogli teraz już odmawiać smutnej w tym razie, lecz cawsie
chiubnój i świetnój nazwy — prawdziwego wieszcza przyszłości. —
312
Wtedyto wiród upokorzenia ^ jakiego doznał, pożałował Sło-
wacki wszystkiego , w cz^m przeciw Krasińskiema zawinił ! Zarzu-
ty, ItÓre cau iawm^J rotit, rozchwiały się teraz \ picośó. Sta-
nąłj^ądjego oczyma Zygmunt' ~ w Uj postaci , z tyin pociąg
giem magnetycznej syinpatyi, jak ^ie^yś dąwaićjf^ftl^ w Rzymie,
„w^ willi róż^..; Nie tyle jeszcze przykro mu było, że napisał ów
wiersz przeciwko Psalmom jego zwrócony. Wiersz ten]nie był druko-
wany, nie miał nigdy być ogłoszony; mógł w porę jeszcze zostać
stłumionym i może nigdy (tak sobie wtedy tuszył Słowacki) do
wiedzy Krasińskiego nie dojdzie. Tóm bardziój zato darować so-
bie nie mógł ustępów niektórycli wKsię^dzu Harku. Bądź
jak bądź ;| powiło myu suo^ienie, że oo się ile zrobiło, to napra-
wić należy.
* Wtedyto więc niewątpliwie napisał do Krasińskiego ów list
bez daty, który w pierwszym rzucie znaleziono w pozostałych je-
go papierach i z którego tu przytoczę kilka ustępów. Jak zoba-
czymy, usprawiedliwiał się w nim Słowacki tylko za Księdza
Marka. O drugim zań wierszu owym nie mówi wcale, choć przy-
padek dziwny zrządził, że koncept listu tego był pisany włakie
na kartacłi) mieszczących w sobie pierwszy rzut „Wiersza do
autora Trzech Psalmów,'' już to na marginesach, już po-
przek pierwszego pisma.*)
„Dzisiaj był u umie Gaszyński (taki początek lista).
Mówił mi, że w liście Twoim dopytujesz się o mnie. A gdym
rzekł, iż sam w ostatnim liicie zerwałeś ze mną korespon-
dencyą, ż^nając mię:**) obiecał uwiadomić Cię o moj^j
przyjaźni. I wyszedł mówiąc, iż za 10 dni list od Ciebie
mieć będę.
Postanowiłem ten list Twój uprzedzić ; do mnie bowiem
należy rozpoczęcie rozmowy i ton jój. Kochałem Cię, ]9»^
dziecko, jak gdybym dzieckiem był, kocliałera Ciebie.
Szczerze teraz — Wiem , dlaczego nie piszesz, a sam
nie wiem , czy pisać możesz. Jeżeli twój duch stoi na wy-
sokości właściwój jemu, powinieneś kochać mnie i szanować;
jeśliś dotąd cielesny jest z centaura, z orła i z lwa, jako
*) Ta jedynie okoliczność ułatwia też właśnie domysł, kiedy
list, o którym ta mówimy, mógł być pisany.
**) To się odnosi do zi^ść pomiędzy nimi w roku 184S.
313
ów człowiek Platońskiej republiki, powiDienei jak centaur
f ' stratować, jąk orzeł wszponić, jak lew rozerwać; a ja po-
ł winienem Ci się oprzeć jako Ecce Homo dzisiejszy, to jest
. ducha wyraziwszy ciałem, nie będąc niewolnikiem nawet
przyjaźni. Przed Tobą wszakże , jedynym moim w złych cza-
^ sach przyjacielem, przed człowiekiem, który wtedy niskość
H mojego ducha podnosił nieraz i stroił, muszę stanąć jako
t instrument, który chociaż przez anioły niebieskie dzii jest
strojony, wszakże kluczowi swojemu dawnemu odpowiada.
Smętnój więc rzeczy dotknę — tak było:
■ W pierwszym szale rozbudzonych we mnie ducha Wnętrz-
ł ności, ehcąc koniecznie wytłómaczyć się — nie z idei, t)o
^ ta tomów i wieków by potrzebowała — ależ ideału, to jest
z pierwszego owocu idei: wpadłem bezmy^nie na jedyną fi-
* gurę historyczną i wypadek, który mógł przez usta moje
wytłómaczyć , -czego chcę i co pojmuję. Obrałeip księdza —
I a sama nędza zewnętrzna w wykonaniu Świadczy, żem w sza-
: leńslwle pisał. Jak kochanek, który w bezsennój nocy list
skomponował , a nad rankiem sam się dziwi wczorajszo) głu-
' pocie, podobnie ja aż po napisaniu dramatu obaczyłem
I wątło4ć dzieła i l)oleśnieJ6ze jeszcze różne zeń wylatujące
I strzały, które wszakże. Bóg mi iwiadkiem, nie w twórczo-
I ści godzinie, ani przed tą chwilą świętą ze mnie wypadły. —
Po napisaniu więc aż, spostrzegłem się na dwóch rozstaj-
* nych drogach, ducha i ciała. Z jednój strony mówiły du-
^ chy : poemat z nas jest , nam potrzebny — jest formą, z któ-
rój będą się rozchodzić dzbanki różne, a my je będziemy
ducłiem świętym nalewali. Jako poemat, zrujnuje sławę
I twoje u ludzi zimnych, podobnie jak list miłośnika gubi go
między starcami , gdy list ten u dziewczyny wykradną i przez
I okulary czytają. Ale też list tylko taki gada do serca dziew-
' czyny, — właśnie dla głupstwa a jakiejś niewinnój form
' przezroczystości leje ogień w jój ducha i zwycięża ją je-
dną może tajemniczą magnetyczną zgłoską — a kochankowi
' daje królestwo. Wydaj więc na Wiatry list twój — zgub
się Jako autor — jeżeli co więcej masz poświęcić , poświ^...
Odpowiedziałem : więcej poświęcić ! sto razy więcćj ! . . .
A one: — wCo?** —
Odpowiedziałem: Jest jedno serce, które może będzie
myślało , iżem zapomniał o jego bolesnój naturze ; jest czło-
wiek, który — jeżeli kiedy o spoczynku i o nagrodzie do-
czesnój myślałem , tom sądził , iż spokojna z nim gdzieś pod
lipami wiejskiemi jedna godzina, będzie mi nagrodą trudne-
go i bolesnego żywota. — Teraz to wszystko muszę... Co
duchy? —
T«nilŁ 40
S|4
Była godzina, ii zamilkły. A ja sam z własną wolą
zostawiony — wybrałem . . . Wiesz , co wybrałem. Dachów
. nie było rozkażą — ofiara jest moją własną , ja za nią
odpowiadam.
I tak b^ie zawsze. — Ile razy. mi przyssJo między
pełną chatą a samotnością i potrzebą wyższą wybierać, zga-
dzałem się na to, żeby nigdy dzwonek drzwi moich na przyj-
śde przyjaciela nie dzwonił, a czyniłem co n^nszę. —
Teraz nawet czynię, co muszę. Bolesne rwanie się te-
go listu świadczy Ci, — ale Ty jesteś wielki duch boży i
. jeden z aniołów narodu ,.n^iwego. 'Zakrwaw ia<5.^Cfebie i za-
krwawionym w sercu ąos1;awiać — byłoby grzechem* ptiteci-
wko duchowi świata. Zdejm więc z siebie ciężar, ja Ci
dopomagam. . .
Ka Boga i wszystkich świętych pańskich! kochać mię
możesz, a szanować nawet powinieneś; bo wiesz, iż jako
człowiek odpowiadam za pisma moje całą osobą moją ludziom
ciała. Ale przed Tobą więcój , niż to -r- bo jako duch sta-
ję i padam... To wszakże nie dlatego , żebym jako czło-
wiek-duch czuł się winnym, ale przez myśl, iż Tymoie—
nie rozumiejąc i nie wiedząc, a myśląc o mnie, cierpisz
najgorszą z mąk — tłómaczącą się Tobie krzykiem: ach!
czemnżem go kochał?..
...Bez miłości prawdziwej nic nie pisz, bo zakrwa-
wiłbyś serce moje jakim wyrazem mimowolnym. Jeżeliś co
przeciwko mnie w tym czasie duchem powiedział : nie tylko
Ci to z ducha wymazuję , ale nawet jako za ulgę mi przy-
niesioną uważam. Nie odpisuj mi na ten akt rozwięzujący.
Sumieniem wszystko trzeba rozwiązać""... itd.
W takito sposób stosunki życzliwsze znewu się' rozpoczęły
pomiędzy 'nimi; Krasiński' odpowiedział uprzejmie i rękę sobie po-
daną ścisnął. Do któregoś z przyjaciół swoich tak się wtedy o tym
kroku Słowackiego i o nim samym wyraziŁ
. . .>,0d Juliusza list miałem bardzo długu Chciałby się
ze mną spotkać. Dziwny stan jego umysłu. Najwyższe tam
prawdy dziki stan przyoblekły. Zresztą wiek nasz jest wie-
kiem olbrzymich zapasów. W tój bójce między życiem a >
śmiercią świata, nie dziw, że dziwy się rodzą ""...*} ^ - I
Sam zaś Słowacki tyle matce o tóm pojednaniu donosił:
*) Do kogo i kiedj to bjło pisane, nie wiem. Biorę to bowiem
z drukowanego zbioru korespondencji Krasińskiego. Tyle tjlko tam
powiedziano, że list był datowany z Nicei w r. 1846.
8l5
... ^Z tyi6, z którym myilałai mi^ poróinionym, je-
stem w przyjaźni i mam czbłe listy od niego. MĄwię o Zyg*
muncie. Nigdy oie myślałem go obraia.ć .api ma .ą^kodzió..,
teraz zwłaszcza, gdy radbym kawałkami samego siebie ob-
darowywać ludzi, aby silniejsi byli i cząstką mego szczęicią
szczęśliwi**... (z listu z d. ? sierpnia — 1846).
To wyrównanie osobistych niesaasek nie mogło oczywUcie
oszczędzić Słowackiemu goryczy, jakiój doznać musiał, kiedy we
ł dwa lata później (w r. 1848) ujrzał Ogłoszone dwa nowe Psal-
^ my f^rzyszłości , a w pierwszym z nich, w ^Psalmie Żaio%
^ znalazł zwróconą przeciwko sobie, surową, choć poważną i se
: wsźecTi miar sprawiedKwą odprawę.
I Więcej jeszcze przykrości sprawić mu musiała niedyakretnofić
' lipskiej Księgami Zagranicznej. Bez woli i nawet bez wiedzy au-
tora, pozwoliła ona sobie w tymże czasie wydrukować * wiersz ów
jego przeciwko Krasińskiemu , i to jeszcze na domiar złego z nie-
I zliczoną' ilością błędów, przekręconych wyrazów*, koszławych- ry*
mów i tym podobnych odmian pierwotnego texta, bałamutnych
przełożeń całych ustępów poematu na takie miejsca, do których
, nie należały, przeistoczeń nawet myśli poety w najfatalniejszy
I sposób — słowem z bezlikiem bezsensów wszelkiego rodzaju, od-
bierających wierszowi temu całą wewnętrzną wartońó. Mał(ś) t^
broszarce, bezimiennie w świat puszczono), dano napb:
Bo Autora Tnech Psalmów przez *** Lipsk, nakładem
Księgarni Zagranicznój. 1848. 12®, str. 20.
W tejże postaci odbito rzecz tę powtórnie w r. 1961 na
samym końcu czterotomowego zbioru dawniejszych dzieł Słowa-
ckiego, który to zbiór Brockhaus w Lipsku, bez niczyjego upo-
ważnienia, a zatóm w nieprawy sposób, sobie tylko samemu zyski
z tego zagarniając, a nibyto chęcią przysłożenia się literaturze
polskiój powodowany i stąd prawa do wdzięczności nawet narodu
naszego sobie roszczący, z niepospolitem co do poprawności textu
niedbalstwem ogłosić nie wahał i nie wstydził się..« Dopiero
lwowskie wydanie Pism pośmiertnych, z polecenia krewnyoli
310
i spadkobierców poety dokonane, {nrzynioBło wiersz rzeczony w au-
tentycznym i prawdziwym nUadzie. *)
*) Z powoda mylnych szczegółów o przyjściu do skutku owego
wydania , Wiersza do autora trzech Psalmów** z roku 1848 , udzie-
lonych przez pana Cypryana Norwida w bujnie ułożondm choć dro-
bnem pisemku jego ^0 Juliuszu Słowackim,^ widzę si§ tu
w konieczności dopisaó, co następuje:
Pan Norwid podaje wiadomość, jakobyśmy to publiczne ogło-
szenia wiersza, o którym mówimy, zawdzięczać mieli p. Edmundowi
Cbojeckiemu. Pan Chojecki miał być razu pewnego z wizyta u Sło-
wackiego i trafił właśnie na taką chwilę , w którćj poeta rzucał w pło-
mień płód ten swojćj gorączkowa fantaeyi. Wyrwał tedy z ognia co
prędzćj p. Ch. rękopis na zagładę wskazany i wziąwszy go do siebiei
kazc^ go niedługo potćm przy zdarzonćj sposobności w Lipsku od-
dać do druku.
-— Dan:ge mi szanowny autor, źe się ośmielę powiedzieć ma
otwarcie, ii snąć zażartował sobie ktoś z niego, udzielając mu do
dzieła jego tę prawdziwie mytycznćj wiarogodności bajeczkę. Gdyby
publikacya lipska była przyszła do skutku w taki sposób , jak ta
podano : to oczywiście byłaby ona ttik odbita w druku , jaki był rę-
kopis, a rękopis nie byłby mógł być pofałszowany, skoro miii po-
chodzić z rąk bezpośrednich samego poety I Tymczasem niech tylko
kto porówna wiersz rzeczony w tym auteutycznym kszti^cie, jak go-
ukazuje wydanie lwowskie z r. 1866, z bsdamutną jego redakcyą
w edycyi lipski^' : a przekona się , że wyrazów i nawet zdań ci^ch
jak nąjbezmyślni^i poprzekręcanych jest w redakcyi tćj przynajmniśj
tyle, ile w utworze całym jest wierszy; nie mówiąc już nic o cidko-
witych ustępach albo zupełnie wypuszczonych , albo też danych w ko-
lei niewłaściwćj , to jest takićj , że co miało nastąpić późnij , idzie
naprzód, a co misio dane być pierwćj , następuje gdzieś o kilka dopiero
stronic zapóźno. Takiego nieładu nie mogło oczywiście być w manu-
skrjrpcie owym wrzuconym w ogień. Jeśli to był odpis na czyste, to
nieładu w nim być nie mogło tćm bardzićj. Jeżeliby to zaś miał być
brulion : to go mam właśnie przed sobą ; gdyż manuskrypt , z któ-
rego oddrukowano wiersz ten w mojćm wydaniu, jestto właśnie do-
piero pierwszy rzut jego, z licznemi wprawdzie mazaninami i popra-
wkami po różnych miejscach, ale bez tych pomyłek, które wyty-
kam — i bez żadnych też śladów... płomienia, z którego miał
rękopis ten być wydobyty przez p. Chojeckięgo.
Ja mam z ust wiarogodnych zupełnie inną wiadomość o dziejach
wydania tego z r. 1848. Manuskrypt, z którego je zrobiono, przy-
wiozła do Księstwa Poznańskiego z Paryża pani Łubieńska, autorka
powieści Niedowiarek •— otrz^awszy go tamże od Mickiewicia,
81T
— Oprócz powytoych atwarów poetyckich , oapisał też Słowa*
oki i wydał w owym czasie dwie broszury prozą, treici po-
niekąd politycznej. Jedne z nich t.j. list ^So Kfięoia ,A«^ (Czar-
I toryskiego) zamieściłem w wydaniu Pism po&miertnych. w tomie
Iszym. ■—' Rzecz ta wyszła bezimiennie — w Paryżu — bez ozna-
I czenia 'roku, w którym została wydana. Że jednak wynikła z pió-
ra naszego poety, jest rzeczą pewną w obec notat i raohunko*
^ wych jego zapisków, w których o tój- publikacyi jako swoj^
' wspomina. Drukowana ona była na samym początku roku 1846,
co także z rzeczonych notat wynika. Powód, dla którego została
, napisana, nie jest mi wiadomy.
\ O exystencyi dmgifi broszury mam wiadomość tylko ze
' * wspomnianych co dopiero jego zapisków, w których zanotował
Słowacki, że ją wydał i także w owym roku. Ma mieó ta bro-
, szura napis: „O potrzebie Idei"". Mnie się z nią dotychczas ni->
gdzie spotkać nie zdarzyło.
Natomiast zrobió tu muszę uwagę. Że są też niektóre rze-
czy, przypisywane naszemu poecie, które nie pochodziły od niego,
f tak wyszedł w Lesznie, w roku 1862, pod jiBgo jakby imienia
i nazwiska literami początkowemi , utwór prozą :
„Sen, pie&ń z niedokończonego poematu, wyjęta
z pozostałych rękopismów po k. p. j. S*. — Że to
któremu ,. jak widać , musiał rzecz tę przynieść ktoś trzeci , i to oczy-
wiście ktoś taki , którj ją spisał sobie tylko z pamięci , a z pamięci
lich^ i słabćj — nie zaś z rękopisu bezpośrednio pochodzącego
z pracowni autora. Od pani Ł. dosti^ odpisu tego wiersza młody na-
ówczas literat poznański Rychard B. , któremu utwór ten do tego
stopnia się podobał, że w nim bezsensów nie dostrzegał i nie miał
miru , dopókiby się nim nie podzielił z całą publicznością. Przez
pośrednictwo jednego z posłów wielkopolskich, na osławiony Sejm nie-
miecki do Fi^ankfnrtu właśnie wtedy jechać zmuszony cłi, potrafił p.
B. przeprowadzić wiersz ów przez zagraniczną prasę — w Lipsku.
Słowacki dowiedział się później o tćm,-kto bezpośrednio spowodo-
wał ten krok zupełnie widokom jego przeciwny. Były o to niemiłe
i cierpkie bardzo korespondencye między Paryżem a Poznaniem ! Ale
co się sti^o, nie mogło już bprć odrobione.
S18
Jest dzieło Z. Kfa8iili8kieg69 ta dńk jat pewaie jest powszechnie
wiA(łoineiii,
Óprótz tego pejawiły si^ bezimienDie , jeszcze w r. 1845
w Pirytu, dira arcy niemądre i nietrzeźwe wyroby rymotwór-
cze, jak się zdaje, oba jednego wierszoklety, ktńre w niepojęty
dla liinie sposób Przegląd Poznański (r. 1845, IV, str. 300 i n.)
ezasn owego przysądził Siowiackiema w wyrazach tak stanowozych,
jakby jtiż ładnej co do tego nie było wątpliwości. Tytuł tych
niezdarnych robót jest taki:
^Dwa Akty^ Paryż 1845. *)
^Szymon Konarski, poema dramatyczne. Obraz
!: Śmierć X. Trynkow6kiego^ Paryt 1845.
Mog^ z csłą pcwnoAcią wyrzóc twierdzenie , fte z temi ramo*
tami Słowacki nie miał nic do czynienia. Nie pisał icb, i me
mógł ich pisa<!; cotetkatdy zrozumie, kto tylko je z zastano-
wieniem przeczyta.
*) Nie wiem, cay aie do i^to publikacji robi Słowacki allozyą
w wierwjku danym na etr. 92 tomu Igo mego wydania.
ROZDZIAŁ OSTATNI.
Rok 1848 i początek 1849. Zakończenie żyńorjsu. .^ Coroczne
wycieczki słowackiego nad brzegi oceanu — przyjaciele .jego w osta-
tnich czasach — Wojciech Stałtler — L. Ncurwid — K. Ujejski —
Szczęsny P. — Wiosna r. 1848 — ^Konfederacya* — wyjaad
do kraju. Poznań — Wrocław — tydzień wspólnie z matki| spędzo-
ny. — Przymusowe rozstanie. — ' Kilka tygodni w Ostendzie — po-
wrót do Paryża. — Usposobienie poety w ostatnich czasach -r- stan
zdrowia — tęsknota do kraju — niewątpliwe oznaki zbliżającego się
zgonu. Poeta marzy o wyjeździe do Gralicyi na przyszłą wiosnę i
wśród tych projektów kończy życie. — '- Opis zgonu — nagrobek —
„Testament**. —
Przechodzę w tym ostatnim dzieła mogo ro^tdziałe do f>oto«
czDego życiorysu poety i chciałbym w nitn aa mknąć wi2eraiiak
tych wszystkich zdarzeń z ostatnich chwil jego życia., które W nin
ukazają niejnż pisarza ^ ale człowkka. Zdaneń takkh. wpmwdzia
nie potrafię wide wymienió. Słowacki ^ latach ^wyoh itfe miał
prawie wcale tąj potocznej strony żywota. Żyt głńwBie my&Ią,
mniej ciałem — i więcój z Bogiem nit z l«dimi..> «
Cóż Ci mam donieść o sobie? (pisał był do matki je-
szcze w r. 1845, d. 15 października). Moje oczy, zupełnie
od iwiata odf^rwane, a daleka gidziiei zwrócone-^móje ttstf^
ciągle wielkich powiewów t)Ożych i ^kosów doałindiiąjące m^
nie widziały i nie słyszały nic domowego. Z tej strony pra-
wie człowiek nie jestem**. . .
...„Ty wiesz, ja ogień chodzący, ja niegdyi <biecko
niepohamowane — teraz tyję ^ jak gdyby we mnie «io ludz-
kiego nie było — ani krwi — ani j[ądzy — ani cfaęci —
ani zawrzenia — ani wybuohu. U^miecbati mi- się nawet
z ludzi niewolno. Trzeba wszystko zrozumieć •— ^ pnyjąć —
ukocha T- ożywić -^ pgrzemienió . . . i Bogu na uemi po-
kazać pracę Anielską^... (z lista z d, 14 grudnia 1846),
320
... nDfoga Matko moja! Zmieniła się moja natura.
Jako ciało, ani z rozkoszy żadnej ucieszyć się nię mogę,
ani mię bole&ć cielesna może udręczyć. Spróbowałem tego
ostatniego rwaniem okropnćm zęba. Uczyniłem to z zupełną
obojętnością, a krzyczeć mi się nie chciało — tylko dla
ostrzeżenia dentysty z n&miechem wnętrznym krzyknąłem,
aby wiedział, że ciągnie. Jadło mi jest obojętne.* Z dwóch
potraw jem obiad, a często taki, że np. kilka dni temu,
byfsztyk był z piaskiem, a ryba nieświeża — więc obia-
dem mi była filiżanka rosołu i kawałek chleba i piwo. Obiad
zań taki 5 złotych mię kosztuje, bo go jem u siebie; bo
wolę nic nie jeść, albo źle jeść, niż duchowi memu ubli-
żać włócząc go po publicznych traktyerniach , gdzie pra-
wdziwie cierpi godność człowieka, wystawiona będąc jak
ulicznica na mieszanie się z ludźmi , którzy domu swego nic
chcą wyświęcić , a wolą za jadłem chodzić , tak jak chodzą
dorywczo za czóm gorszóm ... (z listu z d. 22 stycznia I848J.
Pod wpływem takiego usposobienia płynęło Słowackiemu ży-
cie w czasie tym zmienionój (jak się wyrażał) jego natury, je-
dnostajnie i prawie bym powiedział ascetycznie. Zapełniał je tylko
pracą. Rozmyślał, rozpamiętywał, czytał bardzo wiele i w naj-
rozmaitszych przedmiotach. Rzeczywistego pożytku ten pracowity
tryb życia jednak nie sprawiał. Cała praca bowiem odbywała się
w zaklętóm kole doktryny, która wszystko , czego się tylko tknął
Słowacki, przemieniała w mistykę.
Tę jednóstajność pożycia urozmaicały tylko coroczne wyjazdy
do wód morskich, które weszły w stały zwyczaj u Słowackiego
począwszy od roku 1843. Za nadejściem miesiąca sierpnia opu-
szczał zazwyczaj hałaśliwe mury stolicy i wyruszał do Por nic,
małej mieściny położonój nad samym Atlantykiem. Ocean był szcza-
gólniój sympatyczny dla niego.
n Między tóm morzem a mną, powiadał, jest tajemni-
czy jakiś związek, sympatya — i ta musi być prawdziwa;
albowiem nigdy inne morza nie miały dla mnie podobnego
uroku. Zapach oceanu , kolor jego zielonawy, brzegi Porniku
takie , jak widziałem je w imaginacyi czytając Walterszko-
towego Pirata, to jest szare, skaliste, okryte chwastami,—
natura obca ale znajoma, bo widziana kiedyś przeczuciem,
zi4)ragniona sercem — a wśród tój natury tyle rzeczy, które
odiagte miejsca i czasy przypominały... Czasem motylek,
321
i za którym Hegałom nad Wilenką '— zupehiie taki sam, a
[ g<lyni go obejrzał , to każde oczko na ^rzydełku znajome
I Uli, każdy zygzaczek jak litera z dawnego pisma, w dzie-
\ ciństwie gdzieś w pamięci zapisana... Czasem pliszka nad
i morzem, zapełnię do tej podobna, do' którój niegdyś na
dziedzińcu w Mickuoach strzelałem -t- dowem m^gdzie od
i .. wspomnień ucióc uie można, nigdzie od łez i tęsknoty . .
i A ta cała natura — gdybyś Ty wiedziała, jak ona cie-
^ pła, wonna i kochance podobna! otoczyła mię skrzydła-
i .mi, zapraszała do odpoczynku, do odetchnienia . . . Jak
, ona mi wyrzucała, żem się dłngo gorączkowym myślom
\ pddąwał, a o niój zapomniał; jak zabraniała myśleć o
^ trudzie , o ciągnieniu tego woza żywota , w którym my
I jak konio pracujemy"... (z listu z d. 2 Października 1843).
i . Drugą rzcc25ą , " która umilała poecie życie , były to stosunki
I j^gó już to utrzymywane listownie, już osobiste z przyjaciółmi.
^ Jak zawsze, tak i pod koniec życia nie wielu on ich liczył. Je-
dną z osób , zajmujących niepoślednie miejsce w tóm szczupłóm
gronie osób kochanych przez Słowackiego, był p.. Wojciech
Korneli Stattler,. znany zaszczytnie malarz i profesor nie-
gdyś krakowski. Poznali i zaprzyjaźnili się oni ze sol)ą jeszcze
we'^^łoszech. Potom znajomość ta zrobiła się jeszcze ściślej-
szą, kiedy Stattler w r. f843 odwiedził Paryż. Od owego cza-
su korespondowali ze sobą. Śladem tój serdecznój życzliwości
pomiędzy nimi jest kilka listów Juliusza pisanych między 1844
a 1848 do p. Staltlera, których odpis — dzięki uprzejmości t^go
znakomitego artysty — posiadam. Jest ich wszystkich sześć. Szcze-
gólniój zajmującym i charakterystycznym jest list z porządku
trzeci. Pisał go Słowacki właściwie nie do samego artysty, lecz
nibyto do syna jego, który mu się wtedy właśnie narodził i któ-
remu w doM^ód i na pamiątkę tój przyjaźni ojca z poetą naszym,
dano na chrzcie także imię Juliuaz.
Ścisłe także i bardzo przyjacielskie były stosunki Słowackie-
go z naszym K. Ujejskim, a to począwszy odr. 1847, w któ-
rym ten znakomity, choć wtedy dopiero poczynający poeta spę-
dził miesięcy kilka w stolicy Francyi. W owymto czasie napi-
sany był do niego ów wier3z prześliczny Juliusza, któryśmy wcie-
lili do zbioru lirycznych jego poezyi. Korespondowali ze sobą i
w późniejszych latach.
TmmlL ^i
382
Równie dobrze pcrfożODyni w sercu Słowacki^o był takie
Łndwik Norwid rzeźbiarz. Zbliżała ich do siebie równoić dą-
żeń, wyobrażeń i jak sądzę należenie do jednój i tójsam^ fra-
kcyi w kole niegdyś zawiązanym przez Towiańskiego. O tój ści-
słości stosunków z Norwidem świadczą dwa wiersze liryczne do
niego napisane, które są zamieszczone w tomie Iszym Pism wy-
dania lwowskiego.*)
Nikt jednakże podpbno nie byłby się mógł w latach owych po-
szczycić takióm serdecznym przywiązaniem i zaufaniem ze strony Sło-
wackiego, jak Szczęsny Feliński, obecnie Arcybiskup warsza-
wski— w owym czasie świeckiego jeszcze stanu. Liczył op wtedy lat do-
piero około 24. Przybył do Paryża z końcem roku 1847, w" za-
miarze ukończenia tu nauk. Uczęszczał do Sort)ony i do College
de France, bywając przedewszystkióm na kursach historyi i filo-
zofii. Poznał się ze Słowackim na początku r. 1848. Wysoki wte-
dy nastrój ducha Juliusza — życie surowe, wyłącznie poświęcone
jednej , w celu ostatecznym tak szlachetno] dążności — i marzą-
ca exaltacya takie sprawiły wrażenie na tym młodym umyśle, te
przylgnął do niego całóm sercem i duszą. Od owego czasu aż do
ostatniój godziny życia był już Szczęsny najmilszym powiernikiem
i nieodstępnym poety towarzyszem. Niejedno dzieło jego z pomiędzy
wydanych w zeszłym dopiero roku znalazłem przepisane ręką Szczę-
snego, pod bezpośrednim nadzorem autora. Niejeden pomysł wykonać
się mającego utworu przomarzyli oni tam pewnie obydwaj wspólnie.
W listach Słowackiego do matki często bardzo dają się spotykać
wzmianki o tym młodym człowieku , będące wymownóm tęgo świa-
dectwem, ile on go musiał kochać i cenić.
^Szczęsny jest ze mną (pisał do niój np. d. 28 marca
1848 r.) Jest on czystym brylantem i skarbem moim. Pra-
wdziwie mi takiego potrzeba było^. ..
... „Ukochany to jest chłopiec — już z chłopca czło-
wiek I Wszyscy go tu ukochali szanując — postępki jego
anielskie — wiedza rozkwitająca — stanie się kiedyś chwa-
łą naszą**... (z listu z dnia 25 sierpnia 1848).
*) Przes pomyłkę dano im tam bapis: „Do Ł. Nabielaka".
W rękopisie były tylko litery; Do L, N. , co śle na rasie iroza-
miano. Nabielaka wtedy nie było wcale w Paryża.
^
S23
Zresztą należało i w tym czasu okresie do najgorętszych ży-
czeń Słowackiego — równie jak w pierwszych latach jego pobyta
na emigracyi, ażeby się zobaczyć kiedyi z matką kochaną^
choćby raz jeszcze w życia. Zaraz po powrocie z podróży jego
wschodnio) — było to ich obojga ciągłóm marzeniem. Były w tym
widoku robione w różnych latach różne projekta. To się zjechać
mieli gdzie we Włoszech, to w Dreźnie, to w innych miejscach.
Zawsze jednak aż do t^j chwili zamiarom tym stawały w drodze
jakieś nieprzezwyciężone przeszkody. W ostatnich miesiącach ro-
ku 1847 zapadło wreszcie przedsięwzięcie stanowcze/ że się zje-
chać mieli oboje za nadejściem przyszłej wiosny w Karlsbadzie.
...„Od wczoraj (pisał d. 2 grudnia 1847 r.) przedsię-
wziąłem potrzebne kroki dla otrzymania paszportu do Karls-
badu. Na wiosnę więc spodziewam się, że z wszelką spo-
kojnością i rozkoszą zjedziemy się tam gdzie Ty zechcesz,
i czas jakiś ze sobą pomieszkamy. . . O ! gdyby nie ten kraj,
w którym się znajdujesz, a którykolwiek inny! Jużbyś mię
dawno widziała wysiadającego z dyliżansu. Bo ja tensam,
który niegdyś — słysząc żeś Ty chora, we dwa dni
przyleciałem do Ciebie i w nocy zastukałem do furtki —
i u babuni na sienniku ranka doczekałem. Pamiętasz?..
Zimę tę więc, miłą oczekiwaniem wiosny, łatwiój niż inne
zimy przebędę". ..
Upłynęło od czasu owego listu półtrzecia miesiąca. Zbliżała
się wiosna, pamiętna wiosna 1848! Ani syn, ani matka nie
przewidywali wypadków, jakie ta wiosna złudna i rychła — pod
każdym względem przedwczesna — przynieść miała ze sobą. Pro-
jekt powzięty stał niewzruszenie.
...M Wiosna się zbliża — spodziewam się, że w Kwie-
tniu będziesz mogła do wód wyruszyć. Wielkiego mizeraka
syna oddam Ci, zamiast tego, któregoś Ty na świat wy-
słała — który był dumny i niezupełnie godny Twojój mi-
łości Zobaczysz droga moja, że ze mną teraz spokojniój
czas płynie, a domek, który ja zamieszkam, cichszy jest,
niż inne... Ufam, że mi to lato z Tobą w części spędzo-
ne sił doda; bo mówię Ci, żem smutny. A ta zima bardzo
mi złą była. Nie mam nic, w czćmby mi teraz ludzie po-
mogli**. . .
To było pisane d. 13 lutego r. 1848.
324
W jedenaście dni po tym liicie, zaszły wydarzenia paryskie.
Ludwik Filip zniknął z stolicy. Łttd paryski oa placu BasŁylii
spalił tron .króla episyerów. Dały jiię słyszeć okrzyki; wolnotó,
i:ówność, braterstwo! Rzeczpospolita zajęła miejsce dawniejszego
porządku rzeczy. Na barykadach stanęły masy, z bronią w ręka
i wyzywając do walki, co jeszcse wczoraj było potęgą. Za przy?
kładem Paryża poszły niebawem i inne stolice: Neapol, Rzyin,
Wiedeń , Berlin. Zdawało się , że się postać Europy przekształca.*.
Już w dniu. 20 Marca rozpoczęły się ruchy w Poznańskiem.
We wszystkich sercach, pragnących odmian, zaświtała nie joi
nadzieja, ale pewność pożądanój przyszłości.
U Słowackiego myśl zobaczenia i połączenia się z matką za-
częła się od tej chwili malować w żywszych kolorach. Przyczy-
niało się do tego nieipało i przeniesienie się około tegpż czasa
całej jego rodziny z Wołynia do Galicyi w okolice Lwowa. Tytu-
łem spadku po dalekiej krewnej , która właśnie w latach owych
zeszła ze iwiata , wzięli pp. Januszewscy i p. Becu w posiadanie
wieś Ubień , położoną pod Jaryczowem. W ięc już tera^ miSgł się
Juliusz spodziewać, że nic nie przeszkodzi jego życzeniu, ażeby
się złączyć ze swymi.
^Oto może wkrótce (pisał d. 28 marca) już nie tylko
zjadę się z Tobą, droga moja, ale połączę się z Tobą do-
pełniwszy moich obowiązków i zrzuciwszy się z moich cięr
żarów. .. '/ '.-,..
' ...,^Dziś jeszcze o przyszłości pisać nie mogę —- ' ka-'
żdy dzień zmienia moje położenie i kierunek nowy moim
czynnościom nadaje. Choć się nie ruszyłem z miejsca , wszy-
stko mię jednak ku Tobie przybliża.
„Cudowna to dla mnie wiosna! Może pączki, które
się na drzewach w wioseczce Teofila rozwijają , dla* ninie
w upał letni cień gotują. Może usta moje kawałkiem chle-
ba domowego rodzinnego będą nasycone i napełnione. Może
Hersylia kochana z czareczką jakiego kwasu przyjmie mię
w progu chateczki swojój. Cfioćby to najuboższe oyłb , nie
dbajcie ! Wspólnie pracować będziemy — byle nowej matce
naszej nie być ciężarem. — Co to byłby za raj dla nmie,
gdybym uczuł, że mi zupełnie choć na chwilę odpocząć du-
chem i ciałem wdno**!..
S3»
WjEroianka w powyższym liicie o obowiązkach i tedach,
od których nie sądził Słowacki żeby urn się godziło uważali za
zwolnionego, nawet pomiDno tego co zaszło , powoduje mnie do
dołączenia tu słów kilko, celem wyjaśnienia', jaki^ natury był)"
zajęcia jego w tym czasie. Brał on wtedy czynny adział w&ród
nowego, gwarliwego^ namięinókianri i zapałem kipiącego żyda
Emigracyi nagromadzonój w Paryża. Wystąpienia jego nosiły oczyi-
wiście zawsze piętno owój idealnój, lecz ni^praktydznej dążnoM,
w jakiój raz na zawsze się zawarł. Clioćby projekta jego i zosta-
ły były przyjęte, choćby rady jego były i nsjpomyśteiój w czyn
zamienione: skntek działań i wtedy byłby się okazał taki sam,
jaki nastąpiŁ Ale poecie się zdawało, że od formy, że Oid godła^
od nazwy — zależą Aieobliczonej doniosłości następstwa.
Dnia 10 marca zebrała si$ pewna ilo&ć pozostałych Jes£fes6
wtedy w paryżn Polaków i zamierzała ząwiązaó klab narodowy.
Słowacki stanął pomiędzy nimi i przemówił przeoiw wseelkim fon-
mom zagranicznym ,^ jako nieprowad^ącym do cełłi. Natomiast/
przedłożył obecnym projekt zawiązania raczej Konfederacyi,\
gdyż taka tylko forma odpowiada duchowi społeczeństwa naszego '
i posłożyó może za model dalszej organizacyi na wielką skalę^
w samychże granicach kraju. -^ ^Albowiem — mówił im -^
w formowaniu kryształu pierwsey atom i zawiązek , z którego kry^
aztał. powstaó ma, zadiówuje już ten kształt i tę formę, która
następni kształtem i formą całego kryształu staje się i we wszy^-
stkich się częściach jego powtarza. Prawo to, z natury wzięte,
przewodniczyć powinno i wszelkim organizowaniem. Aą AkIA
w ludzkości... Pamiętajcie, że formy nasze dawne — sąto ży-
we i zaczarowane, a snem do trupów podobne olbi^yiny, które
dłago w trumnach leżały**... Z tego teitu była powiedziana ca*
ła^ mowa, która też następnie i wyszła ż druku w osobn^
broszurce pod tytułem:
Głos brata Juliusza Słowackiego do zgromadzo-
nych i w Klub zaw^iązaó się chcących Pola-
ków, przedstawiający potrzebę przyjęcia n(f
wój formy kon federacyjnej. (19 marca ł848 r.)
bfe kairty tytotowej, 8® strQa 8. •
336
O dabsych losach tego projektu podał niedawno tema, w je-
doćm z pism lwowskich czasowych, przy ubooznćj okoliczoo&cl,
bezimienny pewien świadek naoczny rzeczonćj scaiy, wiadomoić
w następujących wyrazach:
jyKjaidy z obecnych drgnął dachem do słów Jaliasza i zapa-
lił się myilą do rzeczy, która wzbudzała pamięć wielkich poiwię-
ceń i' świetnych czynów barskich konfederatów — i pod takiim
wcażeniem rozeszliśmy się z tego zebrania.
„Zimniejszy atoli pogląd na sprawę nasze i zbadanie ogólne
go aqposobienia emigracyi, która już wtedy rozbita niemal na
atomy, szumiała tylko bezładną burzą — przekonanie, że myil
zawiązania konfederacyi , potrzebugąca organizacyjnych pierwia-
stków, m» zdda się już przyjąó wśród anarchicznych żywicrfów i
usposobień — . to wszystko zebrane razem » ochłodziło wkrótce
zagrzane dusze Juliusza słowami, i uznano niepodobieństwo prze-
prowadzenia kanfederackich form...
»Łodowe jednak ^osy rozwagi nie zddałj^przecież zziębić
ognistój , Słgirackiego fantazyi. Mimo nich spróbował on urzeczy-
wistnienia swego pomysłu, a zebrawszy «ę w ściślejszem kółka
z czterema bezwzględnymi zwolennikami konfederackiej idei, któ-
rzy gorąco a bez obejrzenia się na okół do niój. przylgnęli —
akt konfederacyi spisali 1 wraz z odezwą ogłosili go drukiem...
„Że zaś ten mały zawiązek konfederacki w Paryżu nie miat
dalszój przyszłości: więc dla rozwinięcia jego, postanowił Słowa-
cki szukaó . punktu oparcia na ziemi wielkopolskiój , gdzie jat
w fonniyących się obozach wrzało do walki.^ itd.
Owoż takito był powód, że nie do matki, jakbyśmy może
oczekiwali, pospieszył Juliusz niedługo potom z Paryża, ale
w Poznańskie. Przybył do Poznania około 10 kwietnia. Znalazł
gościnne przyjęcie, na cały czas pobytu swego w tóm mieście,
w domu pp. Bukowieckich. Były to już dni natenczas, gdzie się
nadzieje wielkopolskie zaczynały mieó ku schyłkowi. Zjechał by'
właśnie do Księstwa generał pruski Willisen , jako rozjemca kró-
lewski między ot>ozami powstańców a wojskiem pruskióm. Eomi'
^ narodowy działać, a przyuajmniój kierować ąuAwą jntjpe-
327
stał. Pnystępywaoo włafaiie do nłoienia tak zwanej jamławie'
ckiSj konwencyi. Krwawe, rozpaczliwe potyczki pod Ksiątonii
Miłosławiem i Wrze&nią miały niezadługo nastąpić i można je
było jni wtedy przewidywać. W takich okoliezno6ciacfa — saino
się rozumie, że o konfederackim projekcie trudno już było my&leć
marzycielowi naszemu. To też bawił ciągle w Poznania mało gdsie
z domu wychodząc 9 mało komu się udzielająe, , ile że i siły jego
bardzo już były nadwątlone w tym czasie, choć t^j my&li o ni-
knącem zdrowiu swojóm nigdy nie lubit przypuszeaaó. Occekiwar
nia jego okazały się zawiedzione z wielu względów. Nie tracił je-
dnak jeszcze nadziei. Jeszcze .d. 24 kwietnia pisał oto do matki
w wyrazach dających wnosić, z jaką otuchą spoglądał w przyszłość.
^Najdroższa moja! Zdziwisz się zapewne, odbierając
ten list z Poznania. Ja sam się dziwię, że tu jestem, że
oddycham powietrzem, którego woń dzieciństwo mi moje
przypomina; że widzę chłopki polskie na wozach i po ko-
ściołach . . . Jestem tu na goicinie , w domu jakby rodzinnym
przyjęty i traktowany. Nie wiem wcale, jak długo mi tu
wypadnie zabawić, a Ty najdroższa wiesz, że dłużój niż
potrzeba nigdzie teraz nie zabawię, ale będę spieszył i
kierował się tak, abym jak najprędzej u Ciebie stanął.
O! jakże spragniony jestem tego łóżka, które mi Ty spo-
rządzić każesz, gdzie się położę jako z dtugiój pielgrzymki
życia wracający, strudzony wędrowiec. Jak blisko ta chwila?
nie wiem, bo mam obowiązki, od których tylko sam Bóg
uwolnić mnie może. Wszystko tu jeszcze n.gliste i nierozja-
inione... Wkrótce jednak spodziewani się czuć rękę Twoje
na głowie moj^j. Wesela się spodziewam i rado&ci w domu
Waszym.** itd.
W dniu 29 kwietnia, nazajutrz potćm i w dniu 2 maja
zaszły bitwy clecydujące w miejscach powyżej wymienionych.
W tychże dniach rozwiązał się komitet narodowy poznański. Par-
tyzanckie oddziały po różnych punktach Księstwa staczały —
każdy na własną rękę — ntarczki z pojedynczemi komendami
wojsk pruskich. Już w pierwszych dniach maja miały miejsce sce-
ny takie, jak w Stęszewie, w Buku i Kcyni. Mieroriawski zdał
dowództwo nad obozami w inne ręce i ...„ulotnił się** z pola dzia.
łamał Z Berlina przybył z nieograniczonóm pełnomocnictwem^ a gro-
3St
ŹB&tt względem proWiticyi dsposoliieiiiem gen. Pfoeł. pgłoszono
praiiro doraźne. Rozpoczęły się aresztowania na, wielką skaię. Po-
byt w Poznaniu osób takich, jak Słowacki, stawał słę t dniem
kaidym coraz mmik) pewnym...
Wlady tei OB -« po całomiesięczn^ bytiioki w btoliey Księ*
fltwa ^ dpai&cił Poznańskie i przeniósł się do Wrocławia. (Najął
tam sobift ndeszkanie na Keue Schweidnitser Strasse No 3, na
drogióm piętrze, dzwonek na prawo). Było to jakpć w połowie
BH^a. Uspoflobienie jego w tych czasach mafaiją następujące miej-
sca w łiicie do matki:
^Od kilka dni jestem w Wrocławia, tak blisko Cie-
bie, a jddnak rozdzielony nieprzebytą na teraz przestrzenią.
Piaaó Ci, aby& tu przyjechała, nie mogę, bo sam* nie wiem,
czy mi co chwila rozkaz wyjazdu stąd nie zostanie dany
przez władze miejscowe. Wszystko więc rodzinne, a serca
tyczące się zostawiam Boga, który mnie prowadzi i moie
w trądach moich choć chwilą szczęśliwą z Tobą przebytą
wynagrodzić mnie zechce. .
. . . „Ja tu jak ptaszek uwięziony patrzę na przestwo-
ry niebieskie, bo wszędy mam rozsypanych braci moich, i
z każdyni chciałb)m się widzieć co chwila. Oczy moje łez
pełne — serce odpowiedzialne przed Bogiem. Mękę wielką
czuję. Co chciałem , stało się. Pola przyległe pełne są ru-
chu.. Ptzy ogniskach nabożne pieśni śpiewają. Ofiarują się.
Ciała kładą za ducha nieśmiertelność. Boży czas zaczynają.
... ;, Miesiąc ten życia mojego pełny cudów. Spotyka-
łem się z ludźmi , z którymi spotkać się było żyda mego
zadaniem. Ostrzegany byłem przez Boga we wszystkiem.
Napełniony życiem, rozdający siłę, gdy potrzeba. Na czas
wszędzie stawałem (?). Wola się moja z dopuszczenia bożego
pełniła (?)..•
... n Postępowanie ludzi oświeconych w. mi^icie wąazóm
(we Lwowie) jest 'straszne i ściągające na was okrogpe nie-
szczęścia. Daftyih wiele za to, żebym 'CTę teraz wiedział
H^ dawiiónł Twejóm siedzącą miasteczku... Teofila proszę
o to tylko, aby niczego nie odkładał aa jutro, a nic nie
brał na zdrowy rozsądek, ale stał się w tych czasach jak
dzieci, słuchające natchnienia i w^ichru bożego we włosiach.
Wi^e wszystkie są dziś policzone u Boga i żaden bez je-
go rozkazu z błękitu nie spadnie...
».. nZ Poznania pisałem do Ciebie, iż dobrzoby hjbs
abyś min^a moje metrykę i dowiodła, że jako syn Twój
329
,niam plrawo do kawałka ziemi w Galicyi. Nie jest to wszak^
że rzecz nader ważna, i spodziewam się, że się eftanie nie-
potrzebną^... (z listu z d. 14 maja).
W cztćry dni póżnićj i ta ostatnia iskra nadziei, która ma
wtedy jeszcze świóciła, zagasła. Już teraz nie przypuszczał, żeby
mu miało być- danem odwiedzić swoicłi w icłi wiejskim domku.
Zaczął się lękać ,^ ażeby zamiast zbliżyć się do nich — nie był
raczej przymuszony znowu się od nich oddalić. Pisał tedy w ta*
kich wyrazach:
„Pomimo to, że lada dzień mogę być stąd wyprawie-
ny, proszę Cię jednak najdroższa Matko ! jeżeliby^ się . na
to odważyła, abyi siadła do dyliżansu i choćby na kilka
dni tu przyjechała. Nie tak to jest droga długa dla Giebie-
a ponieważ masz paszport , więc ją możesz odbyć z. wszel;
kićm bezpieczeństwem. Widzieć się z Tobą , b,yłoby dla mnie
wielkióm szczęściem w tych czasach, w których mię wiele
rzeczy boli i ndr^za. Niech mi więc Bóg pozwoli jeszcze
raz wziąć błogosławieństwo Twoje i mieć w ^pocałowaniu
Twojem świętem ochłodzone czoło moje!.. Choćby więc na
tydzień, przyjeds^.; a ja Cię będę czekał w dzień oznaczony
na drodze żelaznej i postaram się dla Ciebie o mieszka-
nie*^... (z listu z d. 16 maja).
Wszystkie te listy, począwszy od poznańskiego, były wysy-
łane do Lwowa, gdzie Pani Becu bawiła przez cały ten czas, i
adresowane poste restante, ^nieszczęście chciało , że się na poczcie
o listy takie matka Juliusza wcale nie dowiadywała. Nie mając
zaś od tak dawna iadnych wiadomości od niego, zachodziła w gło-
wę, co się z nim dzieje. Niepodobne jój było pisać do niego,
nie wiedziała bowiem , dokąd pojechał z Paryża.
Juliusz tymczasem z swojój strony nie pojmował zno¥ni te-
go tak uporczywego milczenia matki. Wysyłał do niij z Wrocła-
wia, różnemi drogami, pod coraz innym adresem, list za listem,
zaklinając o najspieszniejszy przyjazd — wszystko nadaremnie I
Ani na obydwa wyżćj już wspomniane listy wrocławskie, ani na
dwa inne jeszcze, zaraz po nich wyprawione jeden za drugim,
odpowiedzi się żadnój nie mógł doczekać. Co się działo w sercu
jego , wystawić sobie można , zważywszy zwłaszcza że lada godzi-
TmlŁ M
330
nę przewidy^ral , że ma przy&lą władze miejscowe rozkaz wyja-
zdu. Tymczasem d. 9 czerwca (po całomiesięczo^m więc nadare-
mnym wyczekiwaniu w Wrocławia) otrzymuje niespodzianie od
Stattlera z Krakowa doniesienie, że matka jego przebywa ciągle
we Lwowie; że jest od przeszło 3 miesięcy bez żadnćj o nim
wieSći; że się dręczy wielce i smuci, nie mogąc się z nikąd ni-
czego o nim dowiedzieć.
Natj^chnaiast tedy, za pośrednictwem Stattlera, ponowne po-
wtórzenie prośby swojej j5j posłał błagając, żeby ani godziny
nie tracąc, przyjecliała uścisnąć go raz jeszcze i pobłogosławić
mu na to nowe tułactwo , które go' czeka. Tym razem dopiero
list rąk jej doszedł i odniósł skutek.
W kilka dni potom dożył więc Juliusz cliwili, której pra-
gnął tak*'g^co t' od tak dawna. Mógf się rzucić do nóg kocha-
jącej , stroskanej matce. Mógł się •przed nią wyspowiadać ze wszy-
stkich zawodów smutnego życia, które spędził opodal od niój...
Ale to wzajemne ich szczęście niedługo trwało. Pani Beca
wybrała ^się wprawdzie w podróż z postanowieniem , Łehy albo
wrócić do Ubienia razem ze synem, albo też — gdyby miały te-
mu stanąć w drodze nieusunione zawady, zamierzała spędzić w j^
towarzystwie to całe lato w jakiem miejscu kąpielowóm w Niem-
czech lub Austryi. Jednakże twarde czasu tego okoliczności i
twardsza jeszcze od nich nielitość ludzi zniweczyła owe widoku
Jeszcze w ciągu tegoż miesiąpa czerwca przysłano tak matce , jak
synowi rozkaz ze strony władzy miejscowój , ażeby natychmiast
opuścili Wrocław i kraje pruskie i wracali każde z nich w stro-
nę, z którój przybyli. Było tedy — po tylu latach rozłączenia,
pó tylu usiłowaniach, zawsze nadaremnych, zjechania się gdziekol-
wiek — całego ich pobytu w Wrocławiu najwięcój jeżeli tydzień
jeden. Rozstanie było tćm boleśniejsze, że go nie osładzała na-
dzieja, żeby się wkrótce, żeby się kiedykolwiek jeszcze w Życiu
znowu mieli zobaczyć. Boć matka była już w latach sędziwych,
a zdrowie Juliusza widocznie dogorywało, a nad tóm wszystkióm
malowała się przyszłość polityczna w barwach, odbierających wszel-
ką otuchę.
S3I
Jalinsz jednak silił się pocieszać matkę przeczaciem rychłego
znowa zbliżenia się do niej, choć pewnie sam wątpił o możności
dotrzymania tój obietnicy.
...^Dziś w sobotę (pisał do niej nazajutrz po jój od-
jeździe, było to zaś w ostatnich dniach miesiąca czerwca
1848) — ^a zatóm o dzień jeden prędzćj, niżem się spo-"
dziewał, wyjeżdżam z Wrocławia, w którym z wiela wzglę-
dów bawićbym dłużej nie mógł. Wczoraj wieczorem prze-
chodziłem koło domu, gdzieś mieszkała, i patrzyłem w two-
je biedne puste okienka. Twojej tam główki ciekawój nie
było... liiedna Ty — i biedny ja! — Dziś o piątój wie-
czorem jeszcze dalej od Ciebie odjadę. Ale ufaj w Bogu i
ufaj memu bolesnemu sercu, że się do Ciebie znowu przy-
bliżę... Bądź zdrowa najdroższa Strasznie tu byli
rozgniewani ci, którzy mi til tak długo gościć pozwolili.
Teraz każą natychmiast ruszać. Dobrze, że się to pierwój
nie stało...
Jak przed 17 laty, tak i tym razem podążył poeta nasz
z Wrocławia prosto do Drezna. Tu się zatrźymfd tylko dzień
jeden , który mu się teraz dziwnie -nudnym wydawiJ. Potom już
nigdzie się nie zatrzymywał po drodze , zl)0czył tylko do Ostendy.
Chciał się orzeiwić morską kąpielą i (jak się wyraził) zebrać du-
cha przed powrotem do tój Francyi , która bynajmniój go nie nę-
ciła ku sobie. Kąpiele jednak nie bardzo mu podużyły w tym ro-
ka. Parę też tylko tygodni spędził w Ostendzie. Już w końca
lipca znalazł się znowu w smutnóm i 'samotnóm mieszkaniu swo-
jóm paryskióm.
... „Mieszkanie to (pisał d. 1 sierpnia 1848) z dski-
mi sufitami , zdało mi się dziwnie maleńkie i ciemne. Szerzój
mi było i przestronniój w waszych stronach! Miletua mój
(sługa Słowackiego od lat kilku, Francuz) dobry i zawsze
jednakowy. Przyjaciele moi niezmienni w niczóm; ja sam
nareszcie już do zwyczajnych prac umysł mój nagiąłem. Ale
mi smutno! Nie wiem, czemu energii zwyczajnój odzyskać
nie mogę. Może to Ty, droga moja, popsułaś mię Twoją
anielską dobrocią i słodyczą tych ostatnich chwil , w których
z taką łagodnością postępowałaś ze mną? Któż mi Ciebie
zastąpi? Kto nawet przypomni?..
„Zawsze się lękałem, żeby Ci na oczach stanąwszy
nie być boleścią i dni Twoich nie zatrać. Wszystko naj*
większe spełniłaś! Zwycięstwo Twojój miłości nademną jest
5SJ
zupełne. Nic nie ma we mnie, coby się nie skruszyła w osta-
tnich słowach Twoich. Błogosławiona bądź za to, żeś to ze
mną uczyniła!**
— Za powrotem do l*aryża uważali po Juliuszu znajomi i
przyjaciele, że był jakoś dziwnie zmieniony. Serce jego było do
głębi rozbolało na to wszystko, co w kuaju widział i co wrzało
wtedy dokoła na wielkim świecie. Poeta okazywał się odtąd
w obejściu swojóm codzieunem coraz więcej drażliwym i rozstro-
jonym, ale też i podniesionym duchownie na wysokość, do jakiej
ludzie normalnych usposobień rzadko się wznoszą. .
W ogóle mógł to każdy z czytelników moich sam zauważyć,
czytając te ostatnie rozdziały: że Towianizm dla Słowackiego pod
jednym względem nie był bez pewnój korzyści. Wprawdzie sławie
jego autorskiój zaszkodził on nieskończenie. Literackie zasługi,
jakich się piśmiennictwo narodowe sprawiedliwie spodziewać mo-
gło po tej olbrzymiej zdolności , zmniejszyła ta obłędna doktryna
o dobrą połowę. Mimo jednakże tej zgubności pod względem umy-
słowym, mimo szkód jakich doznał pisarz , poeta: człowiek pod
owym wpływem mistycznego wzniesienia ducha niewątpliwie sko-
rzystJił. W życiu praktycznem, w zamiarach, w sposobie i kie-
runkach dzi^ania , słowem : etycznie Słowacki w latach owych
spoważniał i uszlachetniał stanowczo. Moralnie podniósł się wyżej,
niż za najlepszych czasów poprzednio upłynionego życia...
W poprzedzających rozdziałach nie zwracałem nigdy czytel-
ników moich uwagi na moralną wartość .postępowania osoby
której działaniu aatorskiemu głównie jest poświęcone to' dzieło
Usilnie i umyślnie starałem się utrzymać pod tym względem na
stanowisku zupełnój przedmiotowości. Względem człowieka, któ-
rego życie już zgasło, a którego pamięć drogą jest narodowi
względem pisarza, którego własne, poufne, prywatne i bynajmnie
nio dla wiadomości całego świata kreślone wyznaCnia o samym sobie
służyły mi za materyał do jego życiorysu, nie chciałem odgrywać
roli sędziego , wyrokującego o nim w doraźnych , surowych sądach
i niejako zaocznie. Obowiązkiem moim było z jednój strony złożyć
wizerunek jego osobistości z rysów autentycznych, z szczegółów
m
ile tylko hji mogło raec«ywi«tych i prawdziwych, nie satajaj^
niczego, co było pomiędzy nimi istotnym. Z dnigiAj wazelako stro-
ny uważałem i to sobie -za powinność, ażeby w t^m zestawieniu
wizerunku poety wynikało ostateczne o nim zdanie, jako o czło"
wieku, ze samych tylko czynów jego, nie zaś z tych zwierzeń
listowych. I pozostawiałem wreszcie sformułowanie t^oż zdania
raczój drugim, nie sobie... Po tóm wszystki&n jednakże, co aż
dotąd się powiedziało, zdaje mi się, że wolno mi już będzie zro-
bić to spostrzeżenie, że było niewątpliwi^ w dawniejszym życiu
Słowackiego, w jego charakterze niejedno, co nie. zupełnie rymo-
wało^ z tą olbrzymią zdolnością poetycką, której błyski podziwia-
my w jo^o kreacyach. W ogóle jeżeli kto , to autor Beniowskiego
służyć nam może za przykład i za dowód wymowny, że i genial-
ni ludzie nie są bezwarunkowo stawieni po nad poziom zwy-
czajny. I oni ostatecznie nie są ciKÓm więcój niestety, jak tylko
jednostkami ułomnego rodzaju, do którego wszyscy przynależymy..
Takie urażenie sprawia na nas osobistość Słowackiego aż
po rok 1842. Za przystąpieniem do koła Towiańszczyków, wiele
bardzo pod tym względem u niego się odmieniło.. Wstąpił w nie-
go jakiś duch wyższy, który go już nie opuścił, chociaż się nie-
bawem od Towiańszczyków odstrychnął i na własną rękę rozwijał
sobie doktrynę. Było w ciągu całej tój życia jego epoki niezawo-
dnie coś, co nam mimo wszelkiego obłędu imponuje w jego obli-
czu. Wielka surowość zasad , bezinteresowność do dalekich posunię-
ta granic, obojętność najwyższa nie tylko na wygody i dolegliwo-
ści cielesne, ale nawet i na wszelkie błaho względy potocznego i
zewnętrznego żywota... miłość ku ludziom gorąca, głęboki duch
ofiary, chętne przestawanie na małem , gotowość do wyrzeczenia
się najsłodszych pociech życia. Zauważać się daje w tym duchu od-
tąd nieraz i siła nawet, dziwnie odbijająca od właściwego mu da-
wniej braku hartu i woli. Uderza w nim niekiedy nawet pewien
praktyczny realizm, przedtem obcy najzupełniej idealnej jego
naturze . . .
W ostatnich chwilach życia odbiło się to wszystko najwyda-
tniej w wewnętrznój fizyonomii poety. To też znajdujemy w je^o
•
834
korespondenoyi z czasa owego liczne ustępy, szcz^ólnUj pod tjm
względem uderzigące.
Żądida np. raza jednio od oiego matka (było to w ńer-
pnhi 1648), ażeby jćj przysłał zoaczoiejszą jaką ilo&S odlewów
gipsowych znanego medalionu Oleszczyńskiego , a to w celu roi-
powszecłmienia takowych. Oto, co jej wtedy na to odpisał:
„O medalionach pamiętam, ale szczerze Ci mówię, ie
jeszcze ich mieć nie mogę; jeden mam tylko — trzebaby
odlewać wielką liczbę — trzeba żeby się snycerz na to
zgodził, a on nie wiem gdzie. Nie żądaj Ty tego tak Al-
nie , co tylko umniejszy mi miłońci w ludziach nie znających
mnie. Bo i czyn posyłania własnych medalów i wyraz twa-
rzy na medalu wzgardliwy i dumny będą mi zarówno serca
ludzkie odpychać. Nie jestem już z tych , którzy gwałtom
chcą zdobyć pamięć ludzką, a bolesDa moja twarz ńa obra-
zie Stattlera lepiej mnie teraz przedstawia^...
...„O spokojnoić i miło&ć proś dla mnie Boga, abym
w ofierze i pracy wytrwał, a nie dał się skusić temu roz-
paczliwemu, wszystko burzącemu pasyi duchowi, który mnie
nieraz do walki ze światem podmawiał... Cóż robić? Da-
chy narodu niezdolne są wielkich , z ducha przedsięwziętych
czynów — oglądają się na obce rzeczy, upadają z upada-
jącymi i cierpią. Ja cierpię także — ale inaczój — cierpię,
że jeszcze się nic nie zaczęło**... (z listu z d. 25 sier-
pnia 1848).
. . .^ Właśnie ta część sentymentalno - dumna natury
mojój , która mnie względem rzeczy świata pogardliwym
czyniła, opadła ze ranie; a ja teraz bliższy jestem poczci-
wych ludzi, niż ludzi blichtrem świecących. A że nie je-
stem bez miłości sprawiedliwej, dowiodę Ci kiedyś, przyje-
chawszy do domku Twego**... (z d. 9 października 1848).
...„Podobno to mój Teofilu (mówi do waja) nieszczę-
ście było nasze, żeśmy dotąd szukali nie umiłowanych,
ale tylko miłych znajomych. Stąd wysadzaliśmy się
na dowcip, na kwieciste konwersacye — z książek i po-
dróży czyniliśmy coś naksztalt kłaków i tóm zapychaliśmy
próżne serca i głowy napotykanych ludzi. Oni też nas ogła-
szali za dobrych bardzo lekarzy nud— głosili nasze pochwały,
tęsknili nawet do nas, ile razy próżnia życia ich czóm le-
pszóm zapełniona nie była, a nakoniec z czasem zapomi-
nali o nas. Inaczój dziś z tymi , których ukochałem , któ-
rym prawdę ważyłem się zawsze powiedzieć, szorstką i bez
335
żadnej grzeczności w wyrażę^ adminiAtrowanin. G, choć
dalecy i nieliczni , są mi jednak szczęfoiem mego iywota.
I ciebie proszę, Fila mój, traktaj tak twoich nowych są-
siadów. Nie sil się, abyś ich pozyskał przyjemnością poży-
cia z tobą, ale prawdą wewnętrzną dacha twego nderząj
ich silnie, tak jak gdybyś dbał tylko .o to, aby ka£dy
z nich stał się pożytecznym przyszłości — a choćby na
czas nieprzyjacielem nawet twoim. Obaczysz Fila, jak to
dobrze tych gniewających się widzieć potem we łzach i roz-
czulonych, gdy się nam na serca rzncają*^... (z lista z d.
4 marca 1849).
Jakże to wszystko odbija od zdań Słowackiego w dawniej-
szych listach!
Podobnie też inaczój, jak niegdyś, sądził on wtedy o dzie-
ładi swoiSh i o całój swojój autorskiej przeszłości.
, ...„Przez 5 lat (pisał do Stattlera d. 25 grudnia
1848 r.) pracowałem tak, jak może jeszcze żaden człowiek
nie pracował. Skutki tój pracy nie w księgach są, ale w ży-
wych sercach i w duchach , w które je wrzuciłem i posiałem.
Mało to są ziarenka i nie wiem nawet, czy Chrystus Pan
zeflbce kiedyś światłością swoją dopomóc, aby wyrosły i
kłoski siwoje prosom podobne porodziły. Ą jednak mam tę
wiarę i ufngść pewną, że praca moja żywa lepszą jest, niż
praca moja umarła — która już w foremkach się swoich
glinianych pokazała i nazywa się... poezyą moją.^
Kilka miesięcy przed napisaniem słów powyższych posyłał
był Słowacki cały zapas dawniejszych nierozprzedanyoh publika-
cyi swoich na ręce matki do Lwowa, ażeby po cenie zniżonój
dostawiła je księgarzowi. Przy tej sposobności taką wyrzekł o
dziełach swoich uwagę:
„Przykrego doznaję uczucia, podać zmuszony te ksią-
żki, z których wiele chciałbym zatracić. Prawie zrumienio-'
ny wydobywam ze składu liczne arkusze, aby je oddać
broszerowi. Chciałbym przesiać to wszystko przez rzeszoto
i samych tylko kilka ziarnek czystego zt)Oża dać moim mi-
łym na siejbę. Wolałbym, aby niekt4)re z nich nigdy były
ide wyszły. A następną edycyą robiąc , starać się będę nie-
które z niedokończonych moich poematów zatracić*}....
*) Ponieważ o drukowanych a niedokońcsąnyeb rsecsach tia xw
wa, stosować się latćm to może tjlko do Beniowskiego. Nie.odo^
336
Nadto wysoko wafcę teraz Dncha polskirgo. Wstyd mi wiel-
ce melancholii bajrońskich — strach, aby ooe Dte zaraziły
innych! Ponieważ jednak rzecz jest dokonana, po&Ię wszy-
stkie żądane książki^. . . (z listów z d. 1 i 1 2 sierpnia
1848).—
Do tćj zmiany, jak widzimy, istotnej i stanowczej w wyobraże-
niach poety przyczyniało aię też nieponai^u i rosnące w nim ooraz bar-
dziój uczucie, że go siły fizyczne zaczynają opuszczać, ie pasmo
życia jego się zrywa... Zdrowie Słowackiego nie było nigdy
czerstwe. Był on riabowitym przez całe życie. Zarody piersiowej
choroby można było w nim spostrzegać już na kilkanaieie lat
przede śmiercią. Przywykły jednak od dzieciństwa do mniój po-
myślnego stanu pod wzg^dem zdrowia nie bardzo zwa£ał on na
to. Owszem prawie we wszystkich listach chwalił liię zwykle przed
matką, że czerstwoić sił, co eię 20wie, tnu dopisuje. Od roka
1843 spędzał co roku kilka tygodni nad oceanem w Pornic i uży-
wał z dobrym skutkiem morskich, kąpieli. Ale to też już było
wszystko, co dla zdrowia swego czynił. Pomocy zaś lekaiskiśj
nawet w razie gwi^towniąjszej potrzeby używać nie lubił i podle-
gał pod tym względem przesądom, które były w związku z jego
mistycyzmem.
... „Nie znam żadnego doktora (pisał np. d. 22 sty-
cznia r. 1848 do matki) l)0 w nich nie wierzę — i nigdy
ich nie używałem. We wszystkióm uzdrawia mię duch mój
wzniesieniem się i wydobyciem z siebie prawdziwego ruchu.
Przekonałem się nawet, że ile razy cieleśnie cliciałem so^
' bie jakióm lekarstwem prostom dopomóc, to zawsze po chvi-
lowój uldze była potom reakcya ducha, który zdawał mi
się mówić: Zwątpiłeś we mnie, przeniosłeś. nademnie dncba
rośliny — pijże teraz ciągle rumbarbarum i bądź sługą
.dekoktu, kiedyś nie chciał być swoim własnym panem i
gospodarzem w domku ciała^...
W r. 1846, zaraz po wypadkach lutowych galicyjskich, za-
niemógł był dość niebezpiecznie. Słabość nie trwała długo, mu-
Bt§ się zaś żadną miarą powyżs^e^autora słowa do Króla>Ducba.
Owbzem, Słowacki pracował nad nim włamie w owych^^ilesią-
cach, w których wyrazy te kreślił, i jak niźćj zobaczymy, przywif-
zywal do niągo więksie znaczenie.
3$ł
I siała jednak być eiężka , kiedy jaż wtedy Słowacki układał , jak
ff ' to widać z pozostałych notat w jego papieracli, niektóre ustępy
\ mające znaleić miejsce w jego testamencie. Powróciwszy do zdro-
' wia, w następujący sposób ws[iomniał o tóm w liście owym do'
Krasińskiego, którym zawiązał z nim na nowo stósnnki przyja-
^ cielskie.
j ^Możeś słyszał, żem mocno był chory. Teraz jestem
zdrów do czasu — a żyję, póki clicę. To mi Bóg zosta-
' wia. W rękę mi dał nić żywota mojego — nie bez łez,
\ jak widzisz, puszczam ją, aby szła jeszcze '^•..
\ W następny cli latach używał zdrowia, a przynajmniej wysta-
i wiał sobie, że go używa. Kto go jednak w r. 1848 widział w Po-
} znaniu, temu się myśl nasuwała mimowolnie, że to człowiek,
I którego n — jeżeli nie dni, to miesiące są policzone . . . Kąpiele
i w Ostendzie zamiast go pokrzepić, sprowadziły mu mocny katar
I piersiowy. W tym stanie powrócił do Francyi. Listy jego pa-
ryskie z tego roku zawierały wprawdzie znowu doniesienia o jak
I najlepszóm zdrowiu. Ale go parła jednak jakaś dziwna tęskność
I do swoich. Nie mógł się już teraz wcale odegnać myśli powróce-
nia do kraju , pod jakiemibądź okolicznościami , choćby w najgor-
szym razie miało to być na kilka tylko tygodni. Miało to przyjść
niezawodnie do skutku znowu na przyszłą wiosnę.
... ^Z najwyższą radością (pisał d. 9 października r.
1848) wybieram się do Was na wiosnę. Wszystko tak urzą-.
dzam, abym tu już wracać nie potrzebował. Idzie tylko o
to , aby mi z tego ciała do wiosny co pozostało , bo mi coi
bardzo ucieka**...
Za nadejściem zimy, .stan zdrowia się pogorszył. Szczególniój
w styczniu i lutym (1849) cierpienie stawało się coraz dotkli-
wszym. Myśl zbliżającej się śmierci nieraz nawiedzała już Słowa-
ckiego. Zaczynał wątpić, żeby mu Bóg dozwolił doczekać się owój
wiosny już niedalekiój , która go miała wrócić rodzinie , matce . • .
Xisty jego t tego czasu znamionuje pewien zwrot myśli ku
rzeczywistości. Dawniój idealista, marzyciel — lubił teraz Sło-
wacki najwięcój mówić i wypytywać się o realne stosunki życia
tam w kraju. Bozmyślał nad nimi , oceniał je , dawał rady jak
działać potrzeba, żeby to, eo w nich dego, na lepsze się odmie*
Toma 45
ii8o. Rftdy te czasem są niepral^tyczoe , niekiedy znomi w wyto-
kim stopniu zasłagąją na to, żeby się zastanowić nad niemL
W każdym razie jest to charakterystycznym w życiorysie tego
poety, że zaczął od lekceważenia i niemal wzgardy realizmu ży-
wota, a skończył oznaniem daleko posanięt^m znacaeaia tęgel
realizmu.
Oto na przykład, co pisał w ostatnim z listów swoich do
wuja Januszewskiego:
„Proszę Cię, Teofilu kochany, opisz mi, jakim sposo-
bem uprawiasz teraz rolę twoje — wiele gruntu masz — na
jakie zasiewy najwięcej rachujesz? Gdzie przedajesz twoje
zbiory? Bardzobym był ciekawy wiedzieć sposób twego go-
spodarstwa i mieć wyobrażenie doskonałe tego, czóm jest
teraz wiei^ w waszych stronach. Sentymentalno&ci wszystkie
mało mię obchodzą. Życie ziemskie jako podstawa życia
duchowego i jako narzędzie wolnoici, którego duch używa
dla dopełnienia misyi swojój, zajmi]ge mnie. Dlatego nie
przyjemnościami i tak nazwaną poezyą sielską karm mnie,
ale mów o tych rzeczach, które Cię jako człowieka obcho-
dzą; a ja — widząc Cię szczęśliwym lub nieszczęśliwym,
rzetelnie wezmę serdeczny udział w twoim smutku lub we-
selu i pomogę sercu memu w tój miłości, która bez ne-
telnój podstawy ludzkiój i bez opromienienia bożego jest
tylko głupstwem i półtonem uczuciowym — na nic Anio-
łom i ludziom**...
Najwięcój zaprzątały myśl jego wtedy trudności, jakie się
w Galicyi począwszy od r, 1846 pojawiły w stosunkach między
ludem wiejskim a dworem.
,.. „Boże Narodzenie przeszło (pisał jeszcze w r. 1848,
pod koniec grudnia). W wieczór dnia tego byłem samotny
i myślałem o Was w lepiance Waszej. Chciałem nawet pi-
sać do Was. List wasz ostatni, zrozpaczony o wioszczanćm
Waszem położeniu, mocno mię zasmucił. Rozbierałem je
w sobie głęboko — czułem je boleśnie; bo wiem, ooto je^
mieć opodal gromadę ludzi, złą wolą ku nam wytężonych.
Wszakże ufam, że się to opuszczeniem przez Was wiose-
czki nie skończy.
... „We wszystkióm chcąc wyjść z biedy, trzeba dro-
gę odmienić; trzeba formę wziąć nową. Lecz trzeba to uczy-
nić prędko i energicznie, nie tracąc czasu na zatrzymywa-
niu rzeczy, które od nas odktiyą w przepaść. A paiissGzy-
SIO
sńa i królowanie nlacbty pokkiój jegt jjediią z takich raj-
skfcE^^róż, które już Ewa polska na wifiki utraci}a._A to
powinna była to iitraciój to świadczy mała miłpić, którą
solne a ludzi "zyskała. — Ja mieszkam pięć ^lat w domu
jednym, a pewny jestem, że portyer, który mi duży, po
mojój śmierci przyjąłby b miłością wielką i weselem CSebie,
Filu, gdybyś na mojóm miejscu mieaskać przyjechał ; i niiał*
by zaraz dla Ciebie nadskakujące nogi. A wy, którzyście
przybyli do wsi, gdzie przez tyle lat wabi poprzednicy byli
królami samowładnymi, ukamienowani jesteście I ? — Któż
winien? — Świadczę się Bogiem, że ten, który miał wrę-
ku los ludzi, mógł mieć i serca tych ludzi oa wieki. Kto
wam miłości ludzkiej nie zostawił, ten nie zostawił żadne-
go dziedzictwa*.
...,,Myśląc, jak jabym sobie poradził, będąc w Wa-
szóm położeniu, myślałem sobie tak: (a przebaczcie mi,
jeżeli w tóm dziecinne moje pomysły). Myślałem, mili moi,
że gdyby mi Bóg kiedy pozwolił być oraczem — co jest
wielką łaską i dane bywa tylko duchom utrudzonym, któ-
rym Bóg wypocząć pozwala... Gdyby więc pozwolił mi
Bóg kiedy myśleć tylko o swoim i o moich bliźnich pokar-
mie, a dał mi kawał ziemi i jakikolwiek dach dla pokrycia
głowy mojój, a nie dał nic więcój: — starałbym się dom
mój zamienić w dostatnią i zamożną prostego człowieka
sie^dbę^ Kie mając już ludzi pańszczyznę robiących, wziął-
bym^pewn^ liczbę (jak to w Połsćó pod -Warszawą iHelu
szlachty czyni) parobków z ludu tego, który teraz, przez
nadanie gruntów gospodarzom został jeszcze uboższym niż
przedtem. Parobcy ci, płaceni rocznie po sto lub półtora-
st^ złotych, karmieni przez pana, służyliby mi wiernie i
stanowiliby mi niby piekarnianą rodzinę moje — rześką i
dobrze życzącą. Nierazbym z nimi słodko wieczór przepę-
dził przy ogniu, zawezwawszy do rozmowy i pastucha, i
psa pastuszego przypuściwszy do udziału w tój wieczorynce.
A wkrótce — sam choć słaby — wywyając rękami tych
ludzi, ująłbym i objął całą rolę swoje. Kie na szerokość
jój, ale na dobrąbym uprawę rachował. Nie na wielość
bydła, ale na dobry stan jego i wypas wszystkobym łożył.
A tak wkrótce stałbym się zdolnym powiększyć moje cze-
ladkę i nie potrzebując już — mógłbym wtenczas istotnie
z miłością i z powagą przystąpić do tych wyposażonych
gruntem gospodarzy, którzy inaczój — widząc mnie dabym,
a wewnętrznie rozgniewanym — coraz gorzójby się pode mnie
podsuwali ^..
846
W . pai^ dni po napisania tych nwag i isryprawiemii listo,
w którym je znachodzimy, odebrał Juliusz z domu nowe utyski-
wania nad daremno&cią wszelkich usiłowań zawiązania jakichkol-
wiek stosunków znojnych z ludem wioski , w ktoićj krewni i ma-
łpka jego mieszkali. Dała im do tych utyskiwań sposobnoić taż-
sama właśnie wilia Bożego Narodzenia, o której była wzmianka
w danym powyżej wyjątku z korespondencyi poety. Wraca tedy
do tego punktu Słowacki raz jeszcze w liicie, który do nich
pisał d. 22 stycznia (1849), i taką ich zagaduje uwagą:
„W dzień Wilii czułem Wasz smutek — czułem Was
w domku Waszym. Teraz widzę, jakeście rozesłali po cha-
tach jadło — i siedzicie samotnie, oczekując czyli się nie
nawrócą ku Wam serca ludzi. O! nie — nie nawrócą się te
duchy! ale z urąganiem będą w brzuchy lać słodkie mleko
maków, miodem zasycone, ale sercem i duchem Chrystusa
nieotchnięte , tak aby prawdziwie we wnętrznościach zasma-
kowało. Nie, siostro moja droga, nie przynęcisz ty ludzi
prosem! Trzeba czegoś mocniejszego w ludzkiej naszój na-
turze, aby nam jednego człowieka z nieprzyjaciela w na-
głego brata transfignrowało. — Znałaś miłość dziewiczą,
panieńską. Miłość zawsze jest jednej natury. Jest to czar,
który do nas pociąga, albo jakieś przeklęctwo wewnętrzne,
które od nas odpycha. Przełam w sobie to: a nawet choć
bić będziesz kijem, ludzie kochać Cię będą... I owszem,
jeszcze mocniej nas kochają, gdy moc mamy skarcić, pra-
wdę powiedzieć gorzką — wzgardą naszą, fałszowi każde-
mu przynależną, uderzyć: a gdy to czyniąc nie czujemy
w sobie żadnej wyższości osobistój , tylko tniłość rozważną
i ojcowską. O braterstwie gadają teraz ludzie, i źle gada-
ją. Bo od Ojcostwa nad dziećmi zacząć potrzeba. Dśmie-
chnijcie się z dobrocią wśród ludzi, którzy was otaczają,
a zwyciężycie wszelką przeciwność. Ale nie pochlebiajcie
im i nie zatwardzajcie w głupstwie i w dumie. — Mocno,
mocno chciałbym być z Wami ! Wypowiedziałem nawet mie-
szkanie moje w tej nadziei, że można będzie Was odwie-
dzić. Nie wiem jednak, czy Bóg pozwoli mi spełnić to ży-
czenie moje. Byłoby to rozweselenie serca mego i prawdzi-
wie ziemskie niby lekarstwo na strudzenie ducha mego.
Bo co się tyczy ciała , mam się teraz dobrze , a tylko chę-
ciom moim duchowym Was obaczyć i z Wami pożyć po-
trzeba — a raczój powiem chce się — tak jak się
W dzieciństwie chciało Mickun albo innych jakich rajów,
841
gdzie mi było obflsernie* woho i labo. Za inidL^ jednak socze-
wicy nieprzedam pierworodzeństwa m^go anielskiego , choćby
mi nawet przyszło i cieleinie w niedostatku pnyderpieó.
Swobodnie i otwarcie chciałbym być z Wamu W snopka
'się ukryć i siedzieć już nie czuję mocy. Cóżbym robił?
chyba jak świerszczyk pstrykaj w którój belce, staruszce
matce domku Waszego*". . .
Uderzającym , jak na Słowackiego , jest jeszcze następujące
zdanie jego, powiedziane do p. Januszewskiego (w H6cie z lutego
r. 1849). Chodziło o pytanie, jakby najlepiej użyćjakiegoi kapi-
tału, który mieli w gotowiinie, czy go ulokować w papierach
czy obrócić na zakup gruntu.
^Co do kupna i przykupna ziemi, najmocniej się te-
mu opoAt^ę w duchu. Ziemi każdy człowiek potrzebtrje mieć
kawałek taki, któżby go w ostatecznym złym razie spra*
cy rąk własnych mógł wyżywić, (literalnie mówię) tylko
wyżywić. Szczękie zaś człowieka, zbliżającego się najbliżej
do szczęścia duchowego i rajskiego, jest w wolności jego —
i w wolności" połączonej z potęgą. A ta wolność jest w skrzy-
dłach — a skrzydłami , które nas 'nad ziemią utrzymują,
są k&pltał^. — Panowie nas! najwięksi 'afefflnt sĄ hędza-
rzamiw porównaniu ze mną, który mam kilka tysięcy
franków, lecz tak ruchomych, że ich w każdym dniu mogę
na jakibądż czyn użyć i przed wszelką mocą i przemocą
zasłonić się nimi. Ziemie obszerne robią cię egoistą, bo
nie dbasz o ludzi , ani o naród twój. Gdy przeciwnie w ka-
pitałach mając nadmiar twoich sił cielesnych, dbać musisz
o cały kraj, które za nie odpowiada. Mimowolnie musisz
dobrze życzyć każdemu ze współżyjących. Gdy 6ię kto chce
ujarzmić , one cię unoszą przed nim i stawią niby na gwia-
zdach , z których znowu na ujarzmiciela twego piorunujesz.
Gdy chcesz kogo uratować, w dniu jednym możesz oddać
wszystko, co masz — a twej miłości zadość uczynić. —
Mówię więc: kawałek ziemi miój — i to nie wioskę, ale
folwarek bardzo obfity i zamożny. Jeżeli trzeba kilku je-
szcze' takich folwarków, zbuduj i puść chłopom parobkom
w dzierżawę — ale nie zapuszczaj się w skupowanie wio-
sek, ani sądź iż to jest pewne w dzisiejszych czasach.
Owszem najniepewniejsze to jest dla nas i w stronach tych,
w których teraz mieszkasz, a które lada dzień mogą z to-
bą wrócić tam, skąd niedawno wyszedłeś...
9 Nie, najdroższy inój, nie stawaj się panem klucza,
bo sif samkniesz tym kluczem na długo w cielsku i w krwi
' i ir gitipocie ciężkiego sdaclicica. A tyi przez <»erpieDia
jni: godzien wolności.'' ^
Lecz wró<$m7 do osoby autora tych listów. W pierwszych
więc iniesiącacsli , roku 1849 słabośd jego wzmagała się^ coraz bar-
dziej. W lutym i marca podlegał jot Słowscki oz^^ym krwioto-
kowym atakom « które siły jego nad miaię wycie&zały. Ładził
się wprawdzie jeszcze nadziejami niekiedy i przypisywał to swoje
odabienie najwięcój skutkowi wiosny wczesnój i słońca gwałto-
wnego. Mimo to jednak jui w końcu lutego uznał za potrzebne
spisać wolę swoje ostatnią. Czynnoici tq^ dopełnił podług wszel-
kich formalnojki w razie takim przepisanych. O zrobieniu testa-
mentu uwiadomił listownie tylko wuja Januszewski^o , zobowię-
zywal go jednak do sekretu o tćm przed matką.
...-Kilka dni temu (pisał do niego) byłem mocno bar-
dzo krwią zaatakowany. Teraz zamknęło się lyicie i żywot
mój w łono powrócił ; ale widziałem z bliska Pana mego i
Boga mego, który mię już chciał jak żołnierza od was
wziąó, a na inne, może trudniejsze jeszcze stanowisko od-
komenderować. Gotów byłem i wesół byłem — i teraz, wró-
cony zdrowiu, znów jestem wesół, że jeszcze z wami zo-
stać mi kazano. —
') ^Zrobiłem będąc chory testament ^ krótki, z dwóch
I ( paragrafów. W piórwszjrm zostawiam wszystko, co mam,
' i przekazuję wszytócie^ prawa moje ...' Matce ITobfe Teo-
filu, ^iimcg^ Was wspólnie i solidarnie sukcesorami moi-
^ . mt. W drugim paragrafie czynię exękutorem tęHtamentn,
względem moich paryskich pozostałoki, przyjaciela mojego,
człowieka złotego serca, p. Gliarles Petiniaud...
„Gdybym był umarł , już byłbym z Wami. A tak,
trzeba mi będzie jechać do Was — a mam nadzieję, że
pojadę . . .
List ten był pisany d. 4 marca (1S49). Byłtcf ostatni list
Słowackiego...
Równocześnie dał znać o sobie też i Szczęsnemu, który ca-
łą owę zimę spędzał w Monachium. Dokończał właśnie studyów
swoich w uniwersytecie tamtejszym. Niezwłocznie po odebrania
niedohrój tój wiadomości, Szczęsny z Monachium do Paryża po-
dążył i stanął na miąjacu jeszcze pr^^ed końcem tego miesiąca*
S43
)0d tki chwili nie odstąpił już przyjaciela aż do sauego «|onii/)
fPny pierwszem powitabiu u^acliiął go Słowacki takiesii Mowy:
-Dobrze, źei przyjechał. Nie będę tak samotny w ostatoieh chwi-
lach, bo już wszystko się kończy. Pan Bóg mnie ^i^ywa do sie-
bie''. — Następnych dni mało jat mówS o swojóm zdrowia i
chociai po iiocach nie sypiał i csęsto cierpiał mocno, w dzień
I jednak był rseśwy i czynny, jak dawniej. Pierwszego kwietnia
I powiedział Szczęsnemn, te w nocy tak mu źłe było, te dnia nie
spodziewał się doi^yć. Pytał, czy nie zna jakiego abogiego, któ-
I ryby chciał sypiai u niego. Szczęsny ofiarował ma sam oringi
sw(ge. Nie przyjął ich jednak, za powód to podając, ie ma za*
jęć jego nie chce praerywad Zresztą mieli jeszcze póibiój pomó-
wić o tóm. „Wreszcie — dodał — mote ronie Bóg i tak jakoi
przeniesie.* — Nazajntn mówił Szczęsnemu, że zaozął przepisy*
wać jeden z niewydanyoh jeozcze swoich poematów, ale tak mało
, ma siły, że musiał zaprzestać. Szczęsny ma zaproponował, żeby
i mn dyktował, co też przyjąŁ I tak napisali jedne pieiiń; ale i
! to Słowackiego męczyło , tak iż resztę odłożyli na późniój.* *)
*) Ta dołączam wiadomotSć, śe pod bezpojredni^m wrażeniem
smołnych dni , które wtedy rasem przebył z Słowackim , i jako na-
oczny świadek wasystkiego , co się w dniach owych działo okóto
niego, spisał Szczęsny zaraz po śmierci poety ostatnie ehwUe jego.
Rodzina SłoWadLfe^o , ISHi 1lĆ5VĆj wspomnienie owo było pisaine^ udzie-
liłl^go^ lat kilkanaście ]^otĆmL.Jedn^;ł z "^ism peryodycznych war-^
szs^Wskich, które też ustępy niektóre z niego ogłosiło w kolumnach
swoich. Szczegóły te służą mi teraz za źródło, według którego po-
daję prawie dosłowni.e , co odtąd następuje w tezcie.
**) Przejrzawszy pozosti^e papiery, jestem w ątanie a wszelką
pewnością powiedzieć, coto był za utwór, o którym mowa. Był to
nq;»0od jeden zKróla-Ducha, rapsod ze wszystltich ni^więc^ wykoń-
czony, osnuty na podaniach o Piaście i Ziemowicie. Jest między pa-
pierami pośmiertnymi rękopis, z kilku arkuszy listowych- zsi^rty; na
pierwszej zeszytu tego stronicy połośył poeta tytuł poematu taki:
„Z Króla-Ducha — Księgi Legend*^. Snąć dawał więc rzeczy
t^ napis jakby całości oddzielnćj i oderwanćj, zwątpiwszy już o
możności wykończenia całego utworu. Potćm następige 6 strof ośmio-
wierszowych, własną autora ręką kreślonych. Tu się pismo Słowackie-
go urywa. Strofa siódma i wszystkie dalsze już są pisane ręką Ssoi^
344
Kiedy miai Sccsęsay już odohodiić do siebie^ po)«cił mu Słoim-
cki, aiteby poszedł pytać się kdiędaśA, czy będzie mógł przyj-
z Sakramentami do^ niego. Zlecenie to Szczęsny wypełnił. Kiedy
dnfiliaAtępnego przyszedł dó Julinsza, zapy tając, kiedy się chce
spowiadać, zastał u niego przyjadela jegD Petinkad, który od
czasu choroby codziesnie Słowackiego odwiedzał. Ten mu powie-
dział , ie (dkory bardzo £le noc pnepędsił ; a cliociai z rana wstał
i chodził, jednak tak go to męczyło, łe koło dziesiątej zemglał
i zdawało się, ie jtA skończył. Na zapytanie Szczęsnego, jak
się czuje, odrzekł Słowacki, ie ma teraz gorączkę, która go
utrzymiąje przy siłach, ale czuje się bardzo niedobrze. Przy-
zwano księdzai Ten pomówiwszy z nim trochę , poszedł do kb-
idiĄr pd Skkrameńta.' -^ Tymczasem Juliosf- widząc przyto-
mnych w rozrzewnienia , wzi^ Szczęmego za rękę i głosem przery-
wanym , lecs spokojnym rzekł te słowa do niego : -Powiedz mo-
jój matce, ie nic do uiój nie napisałem, Ih> tych^^fóeczy pisać
nie moiaa;..ale szczęśliwy jestem, ie dziś jakby* na poiegnanie,
wspomnienie jój odebrałem, i z myilą o niój umieram.*^ Po chwili
milczenia.^ wzniósł oczy w górę { tonem jeszcze uroczystszym mó-
wił dalój^: — ^"Wiara w nieśmiertelność ^cha i sprawiedliwość
\bożą jest wielkim darem Stwórcy nam udzielonym! Ta wiara
i tylko pozwala spokojnie 'śmierć przyjąć. Ale dziś ja ufam w spra-
• wledUwól^ ^ią,"bo ją pojmuję; i tak ufam, ie gdybym mógł
l' powierzyć ducha mego w ręce matki, aby ona wynagrodziła go
^tóaownie do zadugi, nie oddałbym go z taką ufnością, z jaką
go dziś oddaję w ręce Stwórcy. — Wszak prawda? ciągnął da-
lój, obracając mowę wprost do Szczęsnego: Gdziekolwiek osta-
tnia godzina cię zastanie , czy na wysokim urzędzie , czy w skro-
mnym wiejskim domku, czy we własnym dworze: przyjmiesz
wolę boią spokojnie i z godnością, jaka nieśmiertelnemu ducho-
wi przystoi.** — Wtóm ksiądz wszedł; a kiedy po odbytćj spo-
wiedzi ofiarował mu przenajświętszy Sakrament, Juliusz wstał o
własnej mocy i ukląkł na łóżku, potćm przyjął ostatnie nama-
BUego , jak o tćm na pewrne twierdzić mo^ , dobrze znąj§c ówczesny
kształt jego pisma.
345
szczenię , z znpriną przytomnością i n^odl^c 8i$ ciągle. Po Sakra,
mentacii^ gorączka opuściła go zupełnie, oczy się rozjaśniły i na
pogodnój twarzy uśmiech się ukazał tak łagodny i ujmujący, że
nie było można oderwać wzroku od tego oblicza cudownie pię-
knego świętom zachwyceniem. Po chwili takiego wewnętrznego sku-
pienia wyciągnął ręce do przyjaciół i z łagodnym uśmiechem I
powiedział : — „Niech będĄ dzięki Stw^y, że pozwolił mi przed i
zgonem przyjąć Saframenta. Myślałem często o tóm, czy też tój
łaski ctostąpię." — Potem wypił trochę gorącej herbaty i prosił,
żeby go zostawili samego, gdyż chciał spocząć. Wyszli przytomni
do drugiego pokoju, ale drzwi były otwarte, i widzieli, jak za-
mykał oczy na chwilę i jakby lękając się, by to nie był sen
ostatni , znowu otwierał je nagle. Oddech jego był trudny i prze-
rywany. Widząc, że nie śpi, przytomni weszli do jego pokoju:
prosił o trochę wina czerwonego. Podano wino , ale je już z trudno-
ścią przełknął. Potom kazał Szczęsnemu przynieść książkę, z któ-
rój mu w wilią dnia owego dyktował; i pokazywał mu, w jakim
porządku potrzeba dalćj przepisywać. Ale nie doszedłszy do koń-
ca, zamknął ją mówiąc z uśmiechem: „Wszystko to głupstwo**...
Potom prosił, żeby go posadzić w innój pózycyi, a kiedy to usku-
teczniono, powiedział, zawsze z uśmiechem: „Może to wtóm po-
łożeniu śmierć mię zastanie^... Zamilkł, ale ciągle spozierał na
zegarek, jakby chciał wiedzieć, o którój godzinie do wieczności
się przenosi. Przed samym zgonem wyciągnął ręce i zrobił znak,
że chce wstać. Lecz zaledwie go podnieśli , obfity pot zaczął
prawie lać się z jego twarzy i całe ciało mocno drżeć poczęło —
oddech jego był coraz cięższy — coraz powoli słabł — oczy na
wpół się zamknęły i mgłą zaszły. Nacieranie skroni i pulsu ete-
rem nic nie pomogło. Powoli oddech ustał — serce bić przesta-
ło — wszystko się skończyło — już nie żył.
Było to dnia 3 kwietnia l^IS^r. "liczył poeta wtedy lat
cztórdzieści niespełna. * '
We dwa dni potom wiózł wóz skromny zwłoki zmarłego do
kościoła Św. Filipa du Roule, a stąd na cmentarz Montmartre.
Nie było mu tedy dano spocząć w tym śnie nieprzespanym na
miejscu, na któróm dawniój, w pełni jeszcze żywota swego, ma«
Toma 44
^i
346
rzył nieraz, że spocznie kiedyś na wieki. Miało to być ^ ojczy-
źnie, na cmentarza krzemienieckim, pod cieniem znanój czere&ni,
która tam grób dziada i babki jego ocienia. — Orszak żałobny,
postępujący za tramną , składał się z małój garstki samych tylko
rodaków, po większej części współtowarzyszów w tułactwie. Ada-
ma V Mickiewicza nie widziano pomiędzy nimi. Nad grobem nie
odezwało się żadne słowo ostatniego pożegnania na tę daleką
drogę wieczności. Ponure milczenie przerywały tylko grUdki
obcój ziemi, które z głuchym stukiem z rąk przyjaciół spadały na
wieko trumny...
W kościele akademickim św. Anny w Krakowie, w po-
bocznej nawie po lewój stronie, wzniesiony jest skromny nagro-
bek Juliusza Słowackiego. Wystawiła mu go strapiona matka.*)
Położono na nim jako napis następujące wyrazy:
Pamięci
Juliusza Słowackiego
ayna Euzebhuza
urodzonego w Krzemieńca
zmarłego w Paryżu,
który walkę poezyi
ku odrodzeniu się ducha i
uczucia ludzkości
po chrześcijańsku
w dniu 3 kwietnia 1849 r.
zakończył
w żalu nieatolona matka
poświęca. —
I Łepiój aniżeli te słowa określają cały charakter życia i dzia-
łania Słowackiego strofy przez niego samego krótko napisane
!przed zgonem, pod napisem:
*) Nadmieniam dodatkowo co do p. Becu, że przeznaczone jćj
było żyd jeszcze po stracie syna lat 6. Zakończyła życie w miesią-
cu lipcu 1855 r.
347 \
„Testament mój**.
2yłem z Waoii -^^lelrpiałem^i płakałem z wami;
Nigdy mi, kto szlachetily, nie był obojętny:
Dziś was rzucam i dalój idę w cień — z duchami^ .
A jak gdyby tu szczęście było — idę ^ętny. ^
Nie zostawiłem tuUj żadnego dziedzica J
Ani dli mojej lutni ani dla imienia: ^ ^
Imię. moje tak przeszło , jako błyskawica , ^ ^^
I będzie jak dźwięk pusty trwać- przez po|^olenia. 1^
Lecz wy, coście mqie znali, w podaniach przekażcie,
Żem dla ojczyzny sterał moje lata młode 9 ^ ^ *
A póki okręt "walczył — siedziałem na maszcie ,
A gdy tonął — z okrętem poszedtem pod wodę...
Ale kiedyś — o smętnych losach zKumany
Mojój biednej ojczyzny — przyzna\^to szlachetny.
Że płaszcz na moim duchu ^ł nie wfWbraW,
Lecz świetnościami dawnych mqfch pg^dkow św^tny.
Niech przyjaciele'' moi w nocy się zgrow<
I biedne serce moje spalą ^ aloee^,
I t^j, która migdała to skrce,' ocMadz^
Tak się matkom wyplacib4wiat^\|c^ pręłl
Niech przyjaciele moi siędą ^i^np|mv''^
I zapiją mój j)ogrzeb — ora^^łltaią
Jeżeli będę ducnąpi , to im śU^ j^okaic,
Jeśli Bóg nie uwolni od męki — nio
Lecz zaklinam — niecli iym nic tracą nadziei
I przed narodem niosą oświaty kagani*
A kiedy trzeba , na śmierć idą po kolei
Jak kamienie przez Boga rzucane na s:
Co do mnie — ja zostawiani maleńką tu
Tych, co mogli pokochać s^rce moje dumne;
Znać, że srogą spełniłem, twardą Bq|^ służbę
I zgodziłem się tu mk6 — niepłakaną trumnę .
-^J
348
Kto drogi tak bez iwiata oklasków się zgodzi
lić?.. taką obojętność, jak ja, mieć dla świata?
Być sternikiem duchami napełnionej łodzi,
^ I tak cicho odlecieć — jak duch, gdy odlata?
/
(-
Jednak zostanie po mnie ta siła fatalna, /
Go mi żywemu na nic... tylko czoło zdobi;
Lecz po śmierci was ł)ędzie gniotła niewidzialna,
# Aż was, zjadacze chleba — w aniołów przerobi. -
i
/ ^
/
» 4 ' ^ *
SPIS RZECZT
w TOMIE DRUGIM ZAWARTYCH.
stront
ROZDZIAŁ X.
Druga połowa roku 1837 i cały 1838. — Prsybycie do Łiiror-
no — kwarantana — smutna wiadomość z domu. <— Po-
eta osiada we Florencyi — przywiązane do miasta tego
wspomnienia Danta«- towarzyskie stosunki. — Wiersz ^Do
Księgarza** — Poema Piasta Dantyszka o pie-
kle-^-^Podróż na Wschód.*^ — Znajomość z księ-
żną Snryilliers — mania muzykalna we Włoszech.
Niespodziewany epizod w życiu — p. Aniela M« —
Sonety. — Zygmunt Krasiński w Florencyi — kore-
spondencya Słowaekiego z matką na czas dłuższy prze-
rwana — wyjazd Jego do Francy i. — Na kilka miesięcy
przedtem druk Anhellego, jako też Poematu o Pie-
kle. — Rozbiór krytyczny Anhellego «...
ROZDZIAŁ XI.
Rok 1889 i 1840. — Poeta osiada w Paryżu i wydaje Trzy
Poemat a, toż Balladynę. — Korespondencya z Ejra-
sińskim. — Kilka słów mimochodem rzuconych o warto-
ści wydania. „ Wyjątków z listów Z. Krasińskiego''. —
Słowa Krasińskiego o Mickiewiczu , Słowackim i Cieszko-
wskim. — Stosunki Juliusza z matką zawięzują się na
nowo. — Życie jego w Paryżu — stosunek do Emigra-
cyi — Amneslya. — Wychodzi z druku Mazepa i .
Lilia Weneda. Powstają nowe dzieła: Krakus — /
Wallenrod — Beatryz Cenci — dramat Benio- /
wski i niektóre pomniejsze rzeczy, to wierszem, to pro-
zą pisane ,•,.,,,. 40
ROZDZIAŁ XIL
Zdanie o wierszu „W Szwajcaryi* — uwagi o Wacławie —
granica ai do którdj słuźj poecie prawo traktowania hi-
storyi podług swojej fantazji. — Myśl autora w „Ojcu
Zadżumionych" — niewłaściwość wykładu dzieł po-
etyckich z allegorycznego punktu widzenia — M a z e p a: da-
wniejsze sądy o tym utworze — jego wprowadzenie na scenę —
jego rozbiór. Niejednokrotna nad nim praca odbija się
w jego budowie — brak tragiczności w roli głównej daje
powód do mylnego pojmowania dramatu. Rzut oka na
Szekspirowego OtcUa — na Lira. — Cechy i konieczne
warunki charakteru bohaterów tragicznych — z tego
punktu widzenia rozbiór roli Amelii. Konklnzya o wartości
całego dzieła 66
ROZDZIAŁ Xin.
Rok 1841 i pierwsza połowa 1842go. — Stosunek micd^ ^-
wackim a Mickiewiczem. Słowackiego adanie o Pana
Tadeuszu. — Mickiewicz profesorem w Łozanie. W r.
1840 otrzymuje katedrę w Collage de France w Paryża.
Wieczór artystów i poetów — imprawizacye — wymówki.
Nowa niechęd z okazyi ofiarowanego Mickiewiczowi pu-
haru — bezimienny artykuł w Tygodnika Pozna&skim —
odpowiedź w Trzecim Mąfa — Beniowski. Wraienie
tój publikacyi — dalsze takow^ następstwa — pojedy- -
nek. Artykuł Krasińskiego w Tygodniku Poznańskim bu-
rzę poniekąd ucisza. -^ Wracają spokojniejsze stosunki*-
otucha i rezygnacya — czynność autorska wzrasta. Dal-
szy ciąg Beniowskiego — Niepoprawni —
Złota Czaszka ^ Książę Niezłomny. . . . 101
ROZDZIAŁ Xiy.
Rozbiór Balladyny. — Skąd poehop do podjęcia pomysłu
takiój tragedyi? Analogie z tragikaihi starożytnymi —
o ile duch wieków naszych przedhistorycznych żyje w pło-
dach wyobraźni ludowdj? „Maliny* A. Chodźki i „Li-
lie" Mickiewicza. — Główne ideje w Balladynie — jak
się takowe zbiegają w ostatecznym węźle dramatu? Zna-
czenie ustępów fantastycznych — jaki ich związek z ca-
łością sztuki? Rzut oka na ,Sen Nocy Letniej ^ Szeks-
pira. Rozbiór charakteru bohaterki dramatu — rozwój
j^' roli — kolej dzij^ających na jój wolę pobudek. Ana-
logie Balladyny z Lirem Szekspira — zapożyczenia
^ Makbeta. — Ogólne zdanie o tój «ztuce. « . , , 137
strona
ROZDZIAŁ XV.
Bozbiór Lilii Wenedy. — Dany w niój obraz zawiązku
w Słowiaństwie państwa lecbickiego jak się ma wzglę-
dem prawdy dziejowej? — Jaka rola w dramacie przy-
dzielona Wenedom? Jakie znaczenie ^przekleństwa"^ , wska-
zującego ich na zagładę? — ^ Przymioty Lecha i zwy-
cięskiej jego drużyny. — Wybitne indywidualności w tra-
gedyi : Derwid — Lelnm • Polelum — Boża Weneda —
Lilia. Kto właściwym bohaterem sztuki? — Tragiczność
idei y na której dramat osnuty. Czy jćj wcielenie jest do-
stateczne? — Przegląd ról poszczególnych: zadanie Bo-
ży — i zadanie Lilii. Artystyczne niewłaściwości w prze-
prowadzeniu pojedynczych szczegółów. — Obejrzenie kata-
strofy dramatu — ogólne uwagi 178
ROZDZIAŁ XVL
Druga połowa r. 1842 i następne lata aż do 1847. —
Wystąpienie Towiańskiego w Paryżu — ogólny sąd o
duchu jego doktryny. Mickiewicz uznaje w Towiańskim
posłannika bożego. Zawiązanie się koła jego zwolenni*
ków. — Stosunek pierwotny Słowackiego do Towiań*
azczyzny — zdanie o niój autora Przedświtu. — W r.
1842 Słowacki przystępuje dokoła — jego koresponden-
cya z matką i s Krasińskim. Zerwanie się między nimi
przyjacielskich stosunków — stanowisko Słowackiego pó-
źniejsze między Towiańszczykami — scysye i utworzenie
sobie osobnego kółka 203
ROZDZIAŁ XVn.
Dalszy ciąg rozpoczętej materyi. Autorska czynnośd Słowackie-
go pod wpływem Towianizmu, Ksiądz Marę k — Sen
Srebrny Salomei. Zdanie matki poety o tych utwo-
rach i jego odpowiedź na to. — Znaczenie literackie obu
dramatów. — Bóżne poezye liryczne i ulotne —
poemat z dziejów Nowogrodu — Poeta i Na-
tchnienie — Zawisza Czarny — Samuel Zbo-
rowski — Genesis z Ducha 238
ROZDZIAŁ XVnL
Dalszy ciąg rozpoczętej materyi. — Bozmowa zMatką Mo-
kry n^. — Król* Duch — wykład pierwszych rapao-
strom
dów tegoż — szczegóły o stanie rękopisu dalszych czę-
ści Króla - Ducha. — Urywki przekładu Iliady. — Po-
wody do napisania wiersza ^D o Autora trzech Psal-
mów** — okoliczności chwili ow^j towarzyszące — sto-
sunek ówczesny między Krasińskim a Słowackim. —
Dwie broszury proza,, w tychże latach wydane. . . 260
ROZDZIAŁ XIX.
Rok 1848 i początek 1849. Zakończenie życiorysu. — Co-
roczne wycieczki Słowackiego nad brzegi oceanu — przy-
jaciele jego w ostatnich czasach — Wojciech Stattler —
L. Norwid — K. Ujejski — Szczęsny P. — Wiosna
r. 1848 — ^Konfederacya" — wyjazd do kraju.
Poznań — Wrocław — tydzień wspólnie z matką spę-
dzony.— Przymusowe rozstanie. — Kilka tygodni w Osten-
dzie— powrót do Paryża. — Usposobienie p ety w osta-
tnich czasach — stan zdrowia — tęsknot'^ do kraju —
niewątpliwe oznaki zbliżającego się zgonu. Poeta marzy
o wyjeździe do Galicy! na przyszłą wiosnę i wśród tych
projektów kończy życie. — Opis zgonu — nagrobek —
„Testament* 319
•Ov