Skip to main content

Full text of "Juliusz Słowacki; jego życie i dzieła w stosunku do współczesnej epoki"

See other formats


This  is  a  digital  copy  of  a  book  that  was  preserved  for  generations  on  library  shelves  before  it  was  carefully  scanned  by  Google  as  part  of  a  project 
to  make  the  world's  books  discoverable  online. 

It  has  survived  long  enough  for  the  copyright  to  expire  and  the  book  to  enter  the  public  domain.  A  pubHc  domain  book  is  one  that  was  never  subject 
to  copyright  or  whose  legał  copyright  term  has  expired.  Whether  a  book  is  in  the  public  domain  may  vary  country  to  country.  Public  domain  books 
are  our  gateways  to  the  past,  representing  a  wealth  of  history,  culture  and  knowledge  that's  often  difficult  to  disco ver. 

Marks,  notations  and  other  marginalia  present  in  the  original  volume  will  appear  in  this  file  -  a  reminder  of  this  book's  long  journey  from  the 
publisher  to  a  library  and  finally  to  you. 

Usage  guidelines 

Google  is  proud  to  partner  with  libraries  to  digitize  public  domain  materials  and  make  them  widely  accessible.  Public  domain  books  belong  to  the 
public  and  we  are  merely  their  custodians.  Nevertheless,  this  work  is  expensive,  so  in  order  to  keep  providing  this  resource,  we  have  taken  steps  to 
prevent  abuse  by  commercial  parties,  including  placing  technical  restrictions  on  automated  ąuerying. 

We  also  ask  that  you: 

+  Make  non-commercial  use  of  the  file s  We  designed  Google  Book  Search  for  use  by  individuals,  and  we  reąuest  that  you  use  these  files  for 
personal,  non-commercial  purposes. 

+  Refrainfrom  automated  ąuerying  Do  not  send  automated  ąueries  of  any  sort  to  Google's  system:  If  you  are  conducting  research  on  machinę 
translation,  optical  character  recognition  or  other  areas  where  access  to  a  large  amount  of  text  is  helpful,  please  contact  us.  We  encourage  the 
use  of  public  domain  materials  for  these  purposes  and  may  be  able  to  help. 

+  Maintain  attribution  The  Google  "watermark"  you  see  on  each  file  is  essential  for  informing  people  about  this  project  and  helping  them  find 
additional  materials  through  Google  Book  Search.  Please  do  not  remove  it. 

+  Keep  it  legał  Whatever  your  use,  remember  that  you  are  responsible  for  ensuring  that  what  you  are  doing  is  legał.  Do  not  assume  that  just 
because  we  believe  a  book  is  in  the  public  domain  for  users  in  the  United  States,  that  the  work  is  also  in  the  public  domain  for  users  in  other 
countries.  Whether  a  book  is  still  in  copyright  varies  from  country  to  country,  and  we  can't  offer  guidance  on  whether  any  specific  use  of 
any  specific  book  is  allowed.  Please  do  not  assume  that  a  book's  appearance  in  Google  Book  Search  means  it  can  be  used  in  any  manner 
any  where  in  the  world.  Copyright  infringement  liability  can  be  ąuite  severe. 

About  Google  Book  Search 

Google's  mission  is  to  organize  the  world's  Information  and  to  make  it  universally  accessible  and  useful.  Google  Book  Search  helps  readers 
discover  the  world's  books  while  helping  authors  and  publishers  reach  new  audiences.  You  can  search  through  the  fuli  text  of  this  book  on  the  web 


at|http  :  //books  .  google  .  com/ 


Jest  to  cyfrowa  wersja  książki,  która  przez  pokolenia  przechowywana  była  na  bibliotecznych  pólkach,  zanim  została  troskliwie  zeska- 
nowana  przez  Google  w  ramach  projektu  światowej  biblioteki  sieciowej. 

Prawa  autorskie  do  niej  zdążyły  już  wygasnąć  i  książka  stalą  się  częścią  powszechnego  dziedzictwa.  Książka  należąca  do  powszechnego 
dziedzictwa  to  książka  nigdy  nie  objęta  prawami  autorskimi  lub  do  której  prawa  te  wygasły.  Zaliczenie  książki  do  powszechnego 
dziedzictwa  zależy  od  kraju.  Książki  należące  do  powszechnego  dziedzictwa  to  nasze  wrota  do  przeszłości.  Stanowią  nieoceniony 
dorobek  historyczny  i  kulturowy  oraz  źródło  cennej  wiedzy. 

Uwagi,  notatki  i  inne  zapisy  na  marginesach,  obecne  w  oryginalnym  wolumenie,  znajdują  się  również  w  tym  pliku  -  przypominając 
długą  podróż  tej  książki  od  wydawcy  do  biblioteki,  a  wreszcie  do  Ciebie. 

Zasady  użytkowania 

Google  szczyci  się  współpracą  z  bibliotekami  w  ramach  projektu  digitalizacji  materiałów  będących  powszechnym  dziedzictwem  oraz  ich 
upubliczniania.  Książki  będące  takim  dziedzictwem  stanowią  własność  publiczną,  a  my  po  prostu  staramy  się  je  zachować  dla  przyszłych 
pokoleń.  Niemniej  jednak,  prace  takie  są  kosztowne.  W  związku  z  tym,  aby  nadal  móc  dostarczać  te  materiały,  podjęliśmy  środki, 
takie  jak  np.  ograniczenia  techniczne  zapobiegające  automatyzacji  zapytań  po  to,  aby  zapobiegać  nadużyciom  ze  strony  podmiotów 
komercyjnych. 

Prosimy  również  o: 

•  Wykorzystywanie  tych  plików  jedynie  w  celach  niekomercyjnych 

Google  Book  Search  to  usługa  przeznaczona  dla  osób  prywatnych,  prosimy  o  korzystanie  z  tych  plików  jedynie  w  niekomercyjnych 
celach  prywatnych. 

•  Nieautomatyzowanie  zapytań 

Prosimy  o  niewysyłanie  zautomatyzowanych  zapytań  jakiegokolwiek  rodzaju  do  systemu  Google.  W  przypadku  prowadzenia 
badań  nad  tłumaczeniami  maszynowymi,  optycznym  rozpoznawaniem  znaków  łub  innymi  dziedzinami,  w  których  przydatny  jest 
dostęp  do  dużych  ilości  tekstu,  prosimy  o  kontakt  z  nami.  Zachęcamy  do  korzystania  z  materiałów  będących  powszechnym 
dziedzictwem  do  takich  celów.  Możemy  być  w  tym  pomocni. 

•  Zachowywanie  przypisań 

Znak  wodny  "Google  w  każdym  pliku  jest  niezbędny  do  informowania  o  tym  projekcie  i  ułatwiania  znajdowania  dodatkowych 
materiałów  za  pośrednictwem  Google  Book  Search.  Prosimy  go  nie  usuwać. 

•  Przestrzeganie  prawa 

W  każdym  przypadku  użytkownik  ponosi  odpowiedzialność  za  zgodność  swoich  działań  z  prawem.  Nie  wolno  przyjmować,  że 
skoro  dana  książka  została  uznana  za  część  powszechnego  dziedzictwa  w  Stanach  Zjednoczonych,  to  dzieło  to  jest  w  ten  sam 
sposób  traktowane  w  innych  krajach.  Ochrona  praw  autorskich  do  danej  książki  zależy  od  przepisów  poszczególnych  krajów,  a 
my  nie  możemy  ręczyć,  czy  dany  sposób  użytkowania  którejkolwiek  książki  jest  dozwolony.  Prosimy  nie  przyjmować,  że  dostępność 
jakiejkolwiek  książki  w  Google  Book  Search  oznacza,  że  można  jej  używać  w  dowolny  sposób,  w  każdym  miejscu  świata.  Kary  za 
naruszenie  praw  autorskich  mogą  być  bardzo  dotkliwe. 

Informacje  o  usłudze  Google  Book  Search 

Misją  Google  jest  uporządkowanie  światowych  zasobów  informacji,  aby  stały  się  powszechnie  dostępne  i  użyteczne.  Google  Book 
Search  ułatwia  czytelnikom  znajdowanie  książek  z  całego  świata,  a  autorom  i  wydawcom  dotarcie  do  nowych  czytelników.  Cały  tekst 


tej  książki  można  przeszukiwać  w  Internecie  pod  adresem  http :  //books .  google .  com/ 


7/^3.  2j.  8^^o 


HARVARD  COLLEGE 
LIBRARY 


BOUGHT  FROM  THB 

AMEY  RICHMOND  SHELDON 
FUND 


> 


(^ 


n* 


JULIUSZ  SŁOWACKI 

JEGO  ŻYCIE  I  DZIEŁA 
w  STOSUNKU  DO   WSFÓŁCZESNŹJ  EPOKI. 

TOM  PIBlŁWBSr. 


¥ 


J.A^JLIKOWSKIEGO 
v;e  lwowie 


mmi  mmm 


JEGO  ŻYCIE  1  DZIEŁA 


w  STOSUNKU  DO  WSPÓŁCZESNEJ  EPOKI. 


PRZEZ 


ANTONIEGO  MAŁECKIEGO. 


Tom  pierwbst. 


NAKŁADEM    AUTORA. 

Z  DRUKARNI   ZAKŁADU   NARÓD.   IM.   OSSOLIŃSKICH. 
Pod  bespoir.  san|dein  uprzyw.  dzierżawcy  Alex.  Yofl^la. 

1866. 


\/5iu'  7.-.-'j. ;..  ecc 


HARVARD 

|UNrVERS1TY| 

LIBRARY 

SEP  21  1959 


ł  'i  **  ■  ■  i 


SPIS  RZECZT 

W  TOMUE  PIERWSZYM  ZAWARTYCH. 


•trona 
Przedmowa \     .     .     •     •       IX 

ROZDZIAł.  h 

UrodseDie  poetj  —  słów  kilka  o  j^^  rodzicach  —  szkolne  cza- 
sy-^ pierwsze  objawy  poetyckiego  usposobienia.  Pierwsza 
przyjaźń  i  pierwsza  miłośd.  Bajronizm.  Pierwszy  krok 
w  świat  rzeczywisty  —  urzędowanie  w  Warszawie.  KsiąAc 
Lubeeki,  Dominik  Liaiedii,  Niemcewicz.  Powstanie  Li- 
stopadowe —  pierwsze  wyst^ienie  Juliusza  jako  poety. 
Wyjasd  z  kraju 1 

ROZDZIAŁ  U. 

Rok  1831  i  pierwsza  połowa  1832go. — Przybycie  do  Wrocła- 
wia, a  stąd  do  Drezna.  Odyniec  —  okolice  drezdeńskie. 
Wyjazd  do  Londynu.  Teatr  londyński  —  Westminster  — 
Niemcewicz.  Przeniesienie  się  do  Paryża  —  niekorzystny 
sąd  o  Francuzach  —  cmentarz  Pere  -ja  -  Chaise  —  teatra — 
Lelewel  i  inni  Polacy  przybywający  na  emigracyą.  Poeta 
zamierza  ogłosid  zbiór  swoich  poezyi —  wiadomość  o  pró- 
bach jego  nąjpierwszych  —  trudności  znalezienia  nakład- 
cy —  romans  w  języku  francuskim.  Druk  rozpoczęty  — 
wiele  obieci^ca  znsjomośó  —  panna  Kora — owacye  i  na- 
dzieje wielkiego  powodzenia.  Lafayette  — X.  Praniewicz — 
Skil)ieki.  Dzieła  wychodzą  z  pod  prasy.  Mickiewicz  w  Pa- 
ryiu  —  pierwsi^  powód  niesnasek  pomiędzy  nim  a  Sło- 
wackim —  wspomnienie  pewnego  zdarzenia  w  Wilnie.    .       37 


strona 


ROZDZIAŁ  IH. 


Poesya  polska  przed  rokiem  1830 — j^j  stosunek  do  literatur 
zachodnich  —  jdj  główne  wewnętrzne  znamię.  Odrcbnoś<S 
wyobrafteń  Juliusza  Słowackiego  —  niepopulamośd  jego 
pierwszych  publikacji.  Czas  pracy  nad  każdym  z  utwo- 
rów ogłoszonych  w  r.  1832.  Uwagi  o  poemacie  Hugo 
ł  o  dramacie  Mindowe,  —  rozbiór  Maryi  Stuart.       62 

KOZDZIAŁ  IV. 

Dalszy  ciąg  rzeczy  zaczęta*  w  poprzedzającym  rozdziale.  Nieco 
o  powieści  poetyckiej  jako  now^*  formie  poezyi.  Biele- 
cki —  Mnich  —  Arab  —  Żmija.  Ogólny^  wniosek. 
Bąjronizm  ,i  jego  ślady  w  poezyi  polskiej 102 

ROZDZIAŁ  V. 

Druga  połowa  roku  1832.  Ukończenie  poematu  Lambro. 
Smutne  doniesienia  z  domu,  ISTówb  niesnaski  z  Mickiewi- 
czem. Dziady.  Nagły  wyjazd  z  Paryża.  P.  Lenormand 
i  podróż  do  Genewy 181 

ROZDZIAŁ  VL 

Rok  1833.  —  Pensy onat  na  przedmieściu  genewskićm  i  jego 
gospodynfe.  Tryb  życia  Słowackiego  w  Grenewie.  Nowe 
stosunki  i  znajomości.  Wrażenie  francuskiej  recenzyi  jego 
Poezyi.  Teatr  genewski.  —  Wiadomość  o  zgonie  Zienko- 
wicza.  —  Lambro  oddany  do  druku,  przedmowa  do 
niego.  —  Życie  towarzyskie  roku  owego  dośó  zajmujące. 
Boston  —  Eglantyna  —  Eliza.  —  Wiosna  —  różne  figury 
z  dalekicb  krajów  sąsiadujące  teraz  z  Słowackim  —  ro- 
dzina Uwarow  —  Potopów  —  hrabina  Seidwitz  —  misyo- 
narz  Wolf  itd.  —  Wycieczki  w  góry  okoliczne. — Uroczy- 
stość szkolna  —  imieniny  Juliusza.  —  W  jesieni  praca 
nad  Kordyanem 164 

ROZDZIAŁ  VII. 

Zdanie  o  poemacie  Lambro.  Czy  narodowość  poezyi  na  tćm 
polega,  ażeby  obrabiać  materye  brane  Jedynie  ze  sfery 
własnćj  ? — Rozbiór  Kordyana —  kilka  uwag  o  Dzia- 
dach Mickiewicza  i  o  (tarczyńskiego  Wacławie    .     .     177 


0trona 
ROZDZIAŁ  Vni. 

Bok  1834  i  1835.  —  Wiura  ^przeczucia.  Śmierć  babki.  — 
Egiantyna.  Przykrości  wygnania  dają  się  czuć  pod  ka- 
żdym względem.  Smutne  usposobienie.  Skromne  życzenia, 
bez  nadziei  ich  osiągnięcia.  —  Wieczorki  genewskie.  Pra- 
ce i  studya:  Filozofia  —  Biblia  —  Georges  Sand.  W  al- 
ias —  Mazepa  —  Balladyna  —  Horsztyński. — 
Lepsze  chwile  —  Nowa  znajomość  —  Marya  W.  —  Po- 
dróż w  mił^m  towarzystwie  i  dalsze  z  tego  następstwa. —  ' 
Rozczarowanie —  -trzy  miesiące  samotnego  pobytu  w  gó- 
rach. Przesilenie  i  no we^ ideały.  ,W  Szwajcaryi* — 
Anhelli .     204 

ROZDZIAŁ  IX. 

Rok  1836  do  połowy  1837. —  Przygotowania  do  podróży  wło- 
skidj  —  trudności  pasportowe.  Wyjazd  do  Rzymu  —  wra- 
żenia —  nowe  znajomości ,  Krasiński.  Neapol  —  Sor- 
rento—  poemat  „Wacław".  Podróż  na  Wschód.  Gre- 
cya  —  Egipt  —  Kairo  —  piramidy  —  spotkanie  z  przy- 
jaciółmi koło  Dendery.  Teby  —  jazda  na  widUądach 
ku  Palestynie.  Kwarantanna  w  £l-Arish.  Jerozolima  — 
noc  u  grobu  Chrystusa.  Ruiny  Balbe^u  —  Klasztor  or- 
miański na  Libanie —  spowiedź  —  „Ojciec  Zadżu- 
mionych**.  Bajrut  —  powrót  okrętem  do  Liwurny .     .     248 


PRZEDMOWA. 


Oddając  do  rąk  publiczności  tę  książkę  o  Juliuszu 
Słowackim,  uważam  za  poteebne  wytłómaczyć  się, 
skąd  mi  przyszło  na  myśl  pisać  tak  obszernie  o  czło- 
wieku, który  w  społeczeństwie  zajmował  tylko  skro- 
mne stanowisko  pisarza,  a  którego  dziełom  przy  ca- 
łej ich  genialności  sam  nieraz  niedostatki  wytykam, 
2e  mnie  z  tej  strony  będzie  zaczepiała  krytyka,  o 
tem  wcale  nie  wątpię.  Niechże  przynajmniej  —  jeżeli 
nie  rozbroi,  to  bodaj  złagodzi  surowość  jej  zarzutów 
szczere  i  otwarte  opowiedzenie,  jak  ta  praca  moja 
powstała  i  w  jakim  celu  była  podjęta.  Dała  mi  do 
niej  główny  powód  oddana  do  rąk  moich  w  odpisie 
korespondencya  Słowackiego,  prowadzona  z  róźnetni 
osobami,  z  Zygmuntem  Krasińskim,  z  Teofilem  Janu- 
szewskim, wujem  poety,  z  Komelim  Stattlerem,  zna- 
komitym niegdyś  profesorem  malarstwa  w  Krako^e, 
a  przedewszystkiem  z  matką.  Do  matki  swojej  pisy- 
wał poeta  nasz  w  stałych  i  częstych  terminach  i 
zwykł  jej  był  przez  cał^  czas  życia  swego  na  emi- 
gracyi  szczegółowo  zdawać"  sprawę  ze  wszystkiego, 
%  czego  się^tylko  to  życie  jego  splatało.    Rozczytując 


X 

ten  nader  znaczny  zbiór  listów  (jest  ich  tyle,  że  za- 
pełniłyby dwa  spore  tomy),  nie  mogłem  się  oprzeć 
w  pierwszej  chwili  urokowi,  jaki  wywiera  to  rzeczy- 
wiście bezprzykładne  bogactwo  wyobraźni,  strumie- 
niami rozlanej  w  owych  potocznych  i  poufnych  roz- 
mowach nieznanego  zupełnie  dotychczas  z  tej  strony 
wieszcza;  i  porwany  myślą,  że  to  prawdziwy  pamię- 
tnik wewnętrznego  życia  poety,  że  to  istna  fotografia 
najskrytszych  poruszeń  serca  —  zamierzyłem  nakło- 
nić koniecznie  krewnych  jego  do  bezzwłocznego  ogło- 
szenia tej  całej  korespondencyi  Dalsze  czytanie  je- 
dnakże d^o  mi  uczuć  niebawem  niestosowność  tego 
żądania.  Nie  tylko  bowiem  czas  obecny  zdaje  się  być 
cokolwiek  jeszcze  za  rychłym,  żeby  wszystko,  co  się 
w  niej  mieści,  bezwarunkowo  można  było  drukować; 
ale  i  tego  nie  mogę  zataić,  że  kiedy  się  odczytuje 
zbiór  listów  cały  w  jednym  ciągu  jeden  po  drugim, 
doznawać  się  zaczyna  z  czasem  przy  tak  wielkiej  ich 
obfitości  -^  znużenia.  Ostatecznie  bowiem  każdy  list 
jest  tylko  listem,  choćby  go  pisał  i  genialny  poeta! 
Doniesienia  o  bieżących  potocznościach  życia,  o  zdro- 
wiu, kłopotach,  powodzeniu  itp.  zajmują  tu  zawsze 
miejsce  sobie  właściwe;  a  nawet  i  najpoetyczniejsze 
ustępy  nie  mogą  się  nie  powtarzać  w  podobnym  cią- 
gle sposobie.  W  skutek  czego  czytający  te  wynurze- 
nia pou&e  trąd  coraz  bardziej  zmyri  dla  rzeczy  pra- 
wdziwie niepospolitych,  ginących  w  tym  nawale  po- 
wszednich konwencyjności. 

Nie  uważając  zatem  jak  na  teraz  za  pożądane, 
żeby  korespondencya  ta  była  drukowana  w  całości, 
a  nie  mogąc  z  drugiej  strony  i  tego  z  przekonaniem 


XI  . 

swojem  pogodzie  9  żeby  pojedyncze  z  listów  urywki, 
wyjęte  na  chybi  trafi  ze  związku,  było  wl»ściw6m 
dawać  do  rąk  pttblicanosci  w  sposób,  jak  ło  uczynio- 
no na  przykład  z  listami  Krasińskiego  lat  temu  kilka : 
wzi^em  sobie  za  zadanie  zużytkować  ten  materyał 
inaczej.  Postanowiłem  z  osnowy  Kstów  rozwinąć  wą- 
tek autentyczny  życia  Słowackiego  tak  mało  komu 
znanego  dotąd  dokładniej;  a  zapomocą  lepiśj  rozwi- 
dnionego poglądu  na  tegoż  życia  koleje,  rzucić  też 
nieco  światła  i  na  jego  dzieła.  I  oto  w  taki  to  sposób 
powstała  książka  niniejsza ,  poświęcona  zarazem  i  bio- 
grafii poety  i  krytycznemu  rozbiorowi  piam  jego, 
w  odniesieniu  do  całego  ogółu  ówczesnych  usiłowań 
w  literaturze  nacaej,  stanowiących  jakby  tło  dla  wy- 
łącznego uwag  moich  przedmiotu.  Przyznaję  otwarcie, 
że  kiedym  się  zabierał  do  tój  roboty,  nie  wystawia- 
łem sobie,  że  się  ona  do  tej  objętości  rozciągnie.  Nie 
ręczę  nawet  za  to,  czybym  się  był  zabrał  do  niej, 
gdybym  to  naprzód  był  wiedział.  Ale  zabmąwszy  raz 
w  rzecz  i  spostrzegłszy  się,  w  co  ja  wszedłem,  iro- 
chę  zapóźno:  nie  chciałem  się  jiiż  cofać  po  caiasie. 
Prowadziłem  tedy  coraz  dalej  naprzód  pracę  zaczętą, 
pocieszając  się.  nadziegą,  że  cokolwiek  się  stąd  wy- 
wiąże, nie  będzie  bez  pewnego  interesu  a  może  i  po- 
żytku. Mianowicie  zaś  towarzyszyło  mi  w  tern  zajęciu 
to  przekonanie,  że  warto  jest  przypatrzeć  się  choćby 
też  raz  jeden  z  bliska...  życiuPoety!  Warto  poznać 
.  w  tym  autentycznym ,  z  własnych  świadectw  utwo- 
rzonym obrazie,  z  czego  to  u  natur  wyjątkowych, 
noszących  to  chlubne  miano,  zazwyczaj  splata  się  ów 
Wątek  uczuć,    szałów,    rzadkich   pociech,    częstszych 


xn 

bokści)  mebiańskich  natchnień  i  cierpień  nieraz  nąj*- 
dotkliwazych,  który  tium  ludzi,  stojący  u  ich  piede- 
stalą,  nazywa  później  sławnem  żydem  geniahiego  ozlo- 
wieka . . .  Tyle  o  tem  już  pisano  w  romansach !  Każdy 
wystawia  sobie  stan  duszy  tych  ludzi  nadzwyczaj- 
nych —  po  swojemu.  Prawdy  bezwzględnej  nie  może 
byc  mgdy  w  takich  wymarzonych  i  tylko  z  własnej 
głowy  branych  opisach.  Otóż  zdarzyła  się  sposobność, 
sposobność  w  literaturze  naszej  do  tej  przynąjnmiej 
pory  jedyna,  że  przy  pomocy  takiego  zapasu  własno- 
ręcznych zwierzeń,  wyrzeczonych  w  chwilach  zawsze 
stanowczych,  pod  wpływem  uczuć  zbyt  świeżych,  że- 
by praypuszczać ,  że  ten,  co  to  pisał,  fałdy  swej  togi 
drapował  sztucznie  i^  stawał  w  postaci  cdowieka  któ- 
ry pozuje...  możemy  krok  w  krok,  jak  cień  za  cia- 
łem towarzyszyć  jednemu  z  podobnych  ludzi  przez 
cale  pasmo  dni  jego  i  mieć  jak  na  ^oni  przed  sobą 
całą  genezę  i  dziejów  jego  jako  człowieka  i  natchnień 
jego  jako  artysty.  Dlaczegóż  nie  mielibyśmy  korzy- 
stać z  tej  sposobności?  Nie  miaiżehj  wizerunek  taki 
mieć  przynajmniej  tyle  wartości,  co  obrazy  charakte- 
rów i  opisy  przygód  wymarzonych  w  fantazyi? 

Ale  odeprze  niejeden  na  to :  przecież  Słowacki  nie 
był  największym  naszym  poetą!  jeżeli  więc  o  to  cho- 
dziło: to  należfidlo  sobie  wybrać  kogoś  takiego,  któ- 
ryby sprawiedliwiej  mógł  tu  duźyć  za  pomnikowy 
posąg  wieszczego  usposobienia.  —  Prawda!  Autor  Lilii 
Wenedy  niewątpliwie  miał  coś  w  duchu  swoim  choro-^ 
bliwego.  Między  dziełami ,  których  ostatecznie  dokoneJ!, 
a  tą  potęgą  jego  poetyckiej  zdolności,  którą  w  poje- 
dynczych tylko  miejscach  bije  u  niego  całym,  blaskiem 


xin 

łtnjdtaościy  gdrieindziój  zaś  już  tylko  „dyini  przez 
fiłowa^^y  nie  ma  należytego  stosunku.  StemwBzystkiśm 
i  ta  anormalnośóy  która  nas  w  osobie  jego  uderza^ 
nie  byłto  symptom  oderwany  i  czysto  osobisty.  Tc^ 
było  znamię  typowe  czasu,  to  było  cierpienie  właści- 
we mniej  więc6j  całśj  tej  generacyi ,  do  którśj  Juliusz 
naleźi^.  Już  przeto  dla  tej  jednej  przyczyny  uważam 
życie  j^o  za  przedmiot  pod  każdym  względem  godny 
głębszego  rozpatrzenia. 

A  zresztą  —  należy  zawsze  korzystać  ze  sposo- 
bności,  jaka  się  właśnie  nadarza.  Mickiewicz  nie  zo- 
stawi po  sobie  takiego  materyału  do  odtworzenia  wi- 
zerunku całego  swego  żywota;  dlatego  też  niejedno 
z  źródeł  jego  natchnienia  na  zawsze  dla  potomnych 
pozostanie  zagadką. 

—  Obok  Słowackiego,  stawionego  na  pierwszym 
planie,  umieściłem  w  obrazie  moim  cały  chór  osób 
różnych  współczesnych,  z  którymi  łączyły  go  bliższe 
lub  dalsze  stosunki  i  o  których  często  mówi  w  swp- 
jój  korespondenci^.  Zdawało  mi  się,  że  nie  mogą  być 
obojętne  szczeg^y  dotyczące  ich  doli,  wpływów  na 
nich  działających  i  okoliczności,  śród  których  żyli. 
Ścńąga  się  to  gównie  do  tych  pisarzów  naszych,  co 
życie  spędzili  na  yrjrgnamn.  Jeżeli  wreszcie  szczególe 
podobne  wydają  się  może  dzisiaj  jeszcze  ponmiejszej 
wagi,  nie  będąc  tak  dalece  nieznanemi  rzeczami  dla 
.  pokolenia  dzisiejszego:  to  rozumiem,  że  nie  będą  bez 
interesu  dla  późniejszych,  do  których  tradycye  żyją- 
ce pomiędzy  nami,  dojdą  tylko  w  drobnych  okru- 
chach. Cóżbyśmy  dziś  za  to  daJi,  gdybyśmy  tyle  wie- 


/ 


dj$ieć  mogli  na  -pmjlfUęA  o  KiaaJcomito^oiach  Ba»jdi 
z zygmuntow^kiej  epoki!  Byłaby  to  melogiczBość,  ivz- 
bijać  się  za,  mióclrobiuejazeini  wiadomoetkanu,  jeżeli 
4akowe  dotycĘi^  od  dawoa  zgari:ycl;Ly  a  j»  nie  waayć 
sobie  wspomniema  dotyczące  osób^  któryd^  mogiły 
jeszcM  w  aaemi  nie  zaklęsły  i  zaledwie  'darnią  poro- 
simy. Przyjdzie  czaa^  że  i  te  grobowce  znikną  z  przed 
oczu  żyjąc^cli,  a  wtedy  będzie  tern  droższą  wiado- 
mość o  wszystkich,  którzy  w  gołębi  ich  spoczęli... 

—  Ze  stroną  opisową  i  historyczną  dzieła  mojego 
połączyłem  i  część  krytyczną.  I  wytłómaczyc  się  mu- 
szę, dlaczego  rozwodzę  się  tak  obszernie  nawet  nie- 
raz nad  takimi  utworai!ai  Słowackiego,  którym  sam 
wielkiego  znaczenia  artystycznego  odmawiam.  Dzieła 
tego  poety,  niesłusznie  przez  ogół  mało  poszukiwane, 
zaczęty  od  lat  kilku  tu  i  owdzie  prawie  znowu  nad 
zasługę  i  miarę  entuzyazmowaó  pewną  liczbę  czytel- 
ników, zwłaszcza  pcnniędzy  młodzieżą.  Według  wszel- 
kiego podobieństwa  do  prawdy,  będzie  się  to  z  cza- 
sem jeszcze  powiększać.  Przy  takiej  sprzeczności  są- 
dów i  punktów  widzenia  —  bardzo  wiele  zależy  na 
tern ,  ażeby  sobie  zdać  raz  sprawę  oa  usikiąjszydi 
studyach  opartą,  tak  ze  zalet  jako  i  przywar  właści- 
wych Słowackiemu.  Krótkie  wyroki  na  nic  się  tu  nie 
przydadzą,  Doraźnie  wypowiadane  mniemania  nikogo 
jeszcze  o  niczem  nie  przekoni^y.  Zresztą  wszelkie 
krytyczne  rozbiory  zdaniem  mojem  wtedy  tylko  mo- 
gą być  prawdziwie  pożyteczne,  kiedy  nie  ogranieiia- 
jąc  się  do  tego,  żeby  czy  to  naganą  czy  pochwałą 
wi^ynąp  na  dalsze  roboty  krytykowanego  pisarza,  po- 


rofisają  pjtaoift  dięgująoe  dottDśnoścsi  mró^  ineco  po 
za  zakres  2)OT«£RSonego  wlasiiie  pr:(idd!imo<$u.  Kieóh  im 
8ię  tu  woliK)  będzie  odm>ia6  do  "Wi^lMój  w  takich 
rzecsfiach  powagi.  Erytyki  Łessyng*  w  jego  „Hainbur- 
skiej  Dramatargii*  objęte,  s^  ciągle  jeszcae  pouczar 
jące,  chociaż  mało  która  ze  sztuk  przez  niego  tam 
Tozbi^*anycłL  bywa  jeszcze  grywaną,  a  dio6by  tylko 
czytywaną  {»^ez  kogo . . .  Daleki  jestem  od  cŁęd  przy* 
pisywania  moim  krytycznym  wywodom  znaczenia,  któ^ 
reby  je  zbliżać  mogło  do  mistrzowskich  rozbiorów 
Łesssmga;  ale  godzi  się  każdemu  iść  w  ślady  za  czło*- 
wiekienx>  ^rego  sposób  się  uznaje  za  godny  naśla- 
dowsmda. 

— Na  zakończenie  powiedzmy  słówko,  czy  się  go- 
dziło robić  użytek,  przeznaczony  dla  wiadomości  całej 
publiki,  z  listów  prywatnych.  Poruszył  to  pytanie  co 
do  Mickiewicza  niedawnymi  czasy  znakomity  nasz 
krytyk  Julian  Klaczko  i  bardzo  się  stanowczo  wy- 
razi! za  tóm,  że  „ogłaszanie  poufiiych  pism  i  listów 
znakomitych  w  narodzie  ludzi  nie  jest  rzeczą  ani  tak 
iuechybm'e  godziwą,  ani  tak  nad  wszelką  wątpliwość 
pożyteczną,  jak  się  to  niejednemu  wydaje."  Rozró- 
żniając pomiędzy  łudź  mi  czynu,  do  których  poli- 
czył polityków  >  wojowników  i  dyplomatów,  a  mi- 
strzami słowa  i  sztuki:  uważa  szanowny  autor, 
że  tylko  pierwszych  uważany  być  może  i  prywatny 
nawet  żywot  za  godziwy  przedmiot  badań  powsze- 
chnych; podczas  gdy  osobistość  drugich  radby  on 
usunąć  ile  tylko  być  może  z  przed  oczu  ciekawych 
natrętów ,  a  to  dlatego  że  biografia  artystów  i  poe- 
tów bywa  prawie  zawsze  mikrografią  ducha. 


XVI 

'BrzyzDAję  chęime,   że  mogą  niewątpliwie  zdarzać 
się  wielkie  przesady  w  nieoględnem  traktowaniu  pry-< 
watnych  stósonkow  czyidlikolwiek ,  czy  tam  kto  wal- 
czył na  świecie  bronią,  czy  wreszcie  pioitem.    Stern- 
wszystkiem  zdaje  mi  się,    że  jednak  podnosio  do  re*- 
guły  powszechnej    zaleconej   tu  dyskrecyi    nie  móźna. 
Koniec  końcem,    trudnoby  było  zaprzeczyć  teniu,   źe 
pospolicie  dzieła  poetów  wtedy  dopiero  zaczynają  być 
należycie  zrozumiałe  i  pożyteczne  dla  wszystkich,  kie- 
dy się  wie  dokładnie,    wśród  jakich  okoliczności  one 
powstały,  to  jest  kiedy  się  dobrze  zna  przebieg  życia 
ich  autora.    A  już  to  samo  upoważnia   do  tego ,    aby 
się  starać  zbogacić  biografią  jego  szczegółami  jaknaj- 
doUtadniejszymi  skądkolwiek  bądź.   Zresztą  i  iiajszczy- 
tniejsza  poezya,   ażeby  nie  była  próżnym  blichtrem  i 
tumanem  dla  niedoświadczonych ,  powinna  być  popar- 
tą życiem  poety.    Mam   to  przekonanie,   że  narodowi 
służy   wszelkie  prawo    do  dochodzenia  tego,    co  mu 
poeta  daje:  czy  to  szych,  czy  złoto  szczere?  czyprze- 
dewszystkiem  wierzył  on  też   w  to  wszystko,    co  sło- 
wami swemi  wygłaszał,   i   czy  sam  żył  podług  tego? 
Gdzie  bowiem  rozdzirf  nieprzeskoczny  między  pismem 
a  czynami,   tam  zwykle  i  czyny  liche  i  pisma  wielce 
podejrzanej  wartości !...  A  nakoniec  nie  zapominajmy 
i  o  owem  odwiecznem  zdaniu,  że  mUura horret vacuum 
Jak  w  świecie  fizycznym,  tak  też  i  w  biografiach  zna- 
komitych ludzi  aż  nadto  często  się  zdarza ,  że  się  nie- 
zapełnione  niczem  próżnie  lubią  zapełniać  czemkolwiek. 
bądź:  w  rzeczach  fizycznych  zapd;niają  się  wiatrem,  a 
w  ludzkich — ploteczkami;  a  te  nie  zawsze  wypadają 
na  korzyść  osób,  do  których  się  ściągają. 


ROZDZIAŁ  PIERWSZY. 


Urodzenie  poety  —  słdw  kilka  o  jego  rodzicach  —  szkolne  czasy  — 
pierwsze  objawy  poetyckiego  usposobienia.  Pierwsza  przyjaźń  i  pierw- 
sza miłoic.  Byronizm.  Pierwszy  krok  w  świat  rzeczywisty  —  urzę- 
dowanie w  Warszawie.  Książę  Lubecki,  Dominik  Lisiecki,  Niemce- 
wicz. Powstanie  Listopadowe  —  pierwsze  wystąpienie  Juliusza  jako 
poety.  Wyjazd  z  kraju. 


^ Wśród  litewskiego  grodu,  w  ciemnej  szkolnój  sali 
Siedziało  dwoje  dzieci  —  niezmięszani  w  tłumie. 
Oba  we  współzawodnój  wykarmienł  dumie, 
Oba  wątłój  postaci,  marmurowo  biali. 
Młodszy  wiekiem  nadzieje  mniejsze  zapowiadał'. 
Pierś  mu  się  podnosiła  ciężki^m  odetchnieniem  — 
Włos  na  czole  dzielony  na  ramiona  spadał 
I  po  nich  czarnym,  gęstym  sypał  się  pierścieniem. 
Widać,  że  włos  ten  co  dnia  ręką  dziewic  gładką 
Utrefiony,  brał  blaski  dziewiczych  warkoczy. — 
Ludzie  nieraz,  „on  umrze''  mówili  przed  matką: 
Wtenczas  matka  patrzała  długo  w  dziecka  oczy 
I  przeczyła  z  uśmiechem.  Lecz  w  smutku  godzinie, 
Kiedy  na  serce  matki  przeczuć  spadła  trwoga. 
Lękała  się  nieszczęścia,  i  myśląc  o  synie 
Mie  śmiała  wyrzec:  niech  się  dzieje  wola  Boga! 
Bo  w  czarnych  oczach  dziecka  płomień  gorączkowy. 
Przedwcześnie  zapalony,  trawił  młode  życie...** 

i 


2 

,»MłodaZ7  wiekiem**,  o  którym  mowa  w  tym  wiersza,  to  wła- 
6nie  nasz  poeta.  Powyższemi  słowy  sam  on  siebie  opisał  w  wier- 
szu zatytułowanym  ^Godzina  Myśli^,  zamieszczonym  na  koń- 
cu in  tomu  Poezyi  paryskiego  wydania.  Godzina  Myśli  poświę- 
cona jest  wspomnieniom  lat  szkolnych,  wspomnieniom  pierwszych 
marzeń,  pierwszych  rozczarowań,  pierwszej  przyjaźni  i  pierwszej 
miło&ci.  Wiersz  ten  stanowi  między  materyalami,  które  mam 
przed  sobą,  najważniejsze  źródło  do  skreślenia  wewnętrznego  wi- 
zerunku Juliuszu  w  tój  życia  jego  epoce.  Opowiadania  osób,  któ- 
re pamiętają  te  czasy  i  patrzały  na  młodość  jego,  jakkolwiek 
ciekawe  i  zajmujące,  nie  potrafiłyby  zastąpić  tych  zwierzeń  z  pierw- 
szój  ręki  podanych;  dostarczają  bowiem  tylko  szczegółów  do 
zestawienia  samej  zewnętranój  strony  tego  obrazu. 

Odbywał    więc    Juliusz    szkoły    ^wśród    litewskiego   grodu^, 
w  Wilnie.    Tutaj  także  spędził  najrychlejszy  poranek  życia,    nim 
jeszcze  został  do  szkół  oddany.    Jednakże  właściwym  jego  krajem 
rodzinnym,   krajem,   który  tyle  razy  w  pismach  swoich   z  wylą- 
cznóm  przywiązaniem  wspomina  jako  swoje  krainę, 
„Gdzie  po  dolinach  moja  Ikwa  płynie , 
Gdzie  góry  moje  błękitnieją  mrokiem"* — 
nie  byłato  Litwa,  lecz  Wołyń.    Urodził  się  w  Krzemieńcu,   dnia 
23  sierpnia  1809  roku  —  z  ojca  Euzebiusza  Słowackiego  i  matki 
Salomei  z  domu  Januszewskiój. 

Ojciec  jego  zajmował  wtedy  jeszcze  posadę  profesora  języka 
polskiego  w  liceum  krzemienieckiem ,  którą  z  rąk  założyciela  te- 
goż zakładu,  Tadeusza  Czackiego,  otrzymał  był  już  w  chwili 
tójże  szkoły  otwarcia.  Nie  długo  potem  zamienił  ją  na  profesurę 
uniwersytecką.  Właśnie  bowiem  w  tymże  roku  1809  ogłoszono 
w  akademii  wileńskiej  konkurs  na  katedrę  lustoryi  literatury, 
czyli,  jak  to  naówczas  tam  nazywano,  na  katedrę  wymowy  i  po- 
ezyi. W  dowód  stosownego  uzdolnienia  do  objęcia  tój  profesury 
zażądano  rozprawy  „O  sztucj^dobrego  w  języku  polskim 
pisania**.  W  skutek  tego  —  po  upływie  dziesięciomiesięcznego 
przeciągu  czasu,  tyle  go  bowiem  dozwolono  do  wykończenia  żą- 
danój  pracy  —  zostało  do  Wilna  nadesłanych  kilka  rozpraw  tój 
treści.  Była  pomiędzy  niemi  i  praca  profesora  z  Krzemieńca.   Po 


rozpoEnaniii  wad  i  zalet  wszystkich  pism  nadesłanych ,  komisya 
rozpoznawcza,  z  profesorów  akademii  złożona,  do  którćj  przede- 
wszystkióm  należeli  sławny  Grodfried  Grodek,  profesor  filologii,  i 
rektor  nniwcrsyteta  Jan  Sniadecki,  pnyzn^ła,  stanowcze  pierw- 
szeństwo Enzebinszowi  Słowackiemu.  W  skutek  tego  nastąpiło 
w  roku  1811  ostateczne  powołanie  j^o  na  tę  katedrę  i  przeniesie- 
nie się  rodziców  poety  naszego  do  Wilna. 

Zawód  Słowackiego  jako  profesora  wszechnicy  był  tern  uiy- 
te(»niejszy,  że  przypadł  na  czasy,  gdzie  konieczna  potrzeba  t^j 
profesury  coraz  dotkliwiej  czuć  się  dawała.  Przez  cały  oiroioletni 
ciąg  trwania  odrodzonego  pod  kuratoryą  X.  Adama  Czartory- 
skiego uniwersytetu  'wileńskiego  aż  do  owój  chwili,  przez  cały 
czas  od  r.  1803  do  łSłl,  katedra  poezyi  i  wymowy  ciągle  tam 
wakowj^a.  Nauk  tych  nie  wykładał  tam  aż  pótąd  żaden  nawet 
zastępca  profesora.  Wzywano  wprawdzie  ze  strony  uniwersytetu 
od  czasu  do  czasu  różne ^co  sławniejsze 'w  epoce  owój  znakomito- 
ści literackie  i  naukowe  do  objęcia  rzeczonój  posady :  powoływano 
na  nią  najprzód  Kopczyńskiego,  późniój  Klarpińskiego ,  a  dalój 
Niemcewicza,  nakoniec  Fr.  Xaw.  Dmochowskiego  i  Woronicza. 
Lecz  wszystkie  te  kandydatury  rozbijały  się,  o  jakieś  już  to  po- 
lityczne, już  osobiste  i  uboczne  trudności,  tak  iż  dopiero  więc 
w  r.  1811  zasiadł  na  tój  katedrze  po  raz  pierwszy  Słowacki.  Był 
to  mąż  wielce  oczytany  i  światły.  Wprawdzie  więcej  on  wykształ- 
cenie swoje  zawdzięczał  własnym  swoim  usiłowaniom,  aniżeli  mi- 
strzom jakim  i  zakładom  naukowym  głośniejszo]  sławy.  Za  grani- 
cą bowiem  za  młodu  na  żadnych  akademiach  nie  bywał.  Krajowe 
zaś  szkoły,  w  których  się  kształcił,  w  tamtych  jeszcze  czasach 
zbyt  wysoko  nie  stały.  Pomimo  tego  wszelako,  przy  gorliwóm  peł- 
nieniu obowiązków,  przy  rzetelnóm  zamiłowaniu  tak  powierzonego 
sobie  przedmiotu,  jako  i  młodzieży,    działał  Słowacki  w  zakresie  #« 

swoim  z  wielkim  dla  niój  pożytkieln.  Co  większa,  starał  się  i  po- 
sunąć dalój  sarnę  naukę,  którą  miał  sobie  poruczoną,  jak  o  tóm 
najlepiój  świadczą  pozostałe  jego  pisma*).  Jak  wiadomo,  próbował 


*)  Pisma  Euzebiusza  Słowackiego  wyszły  w  4  tomach,  w  kiika- 
nttftcie^Iat  po  sgonie  autora,  w  Wilnie  r.  1824 — 26. 


on  sił  swoich  nawet  i  na  pola  poezyi.  Mianowicie  wiele  tłóma- 
czył,  np.  Henryadę  Woltera  i  różne  ustępy  z  dzirf  kilku- poe- 
tów łacińskich.  Ułożył  wreszcie  dwie  tragedye  oryginalne  niezgor- 
szym wierszem,  t.  j.  Mendoga  i  Wandę.  Sztuki  te  pisane  są 
wprawdzie  zupełnie  jeszcze  na  sposób  dawny  francuski,  czyli  jak 
to  zwykle  nazywamy,  klasyczny ;  steinwszystkiem  pamiętać  tu  na- 
leży, że  takie  to  już  wtedy  były  u  nas  w  tej-  mierze  powszechne 
wyobrażenia.  Nikt  w  tym  rodzaju  literatury  nie  pisał  inaczej  za 
Księstwa  Warszawskiego.  W  każdym  razie  tedy  działanie  takiego 
profesora  w&ród  grona  dzielnej  litewskiej  młodzieży  obiecywało 
W^ilnu  jeżeli  nie  takie  plony,  jakie  się  —  dzięki  innym  okoli- 
cznościom —  okazały  w  późniejszych  latach,  kiedy  to  liczył  się 
do  uczniów  uniwersytetu.  Zan  i  Mickiewicz:  --  to  zawsze  jednak 
zapowiadało  ono  rzetelne  i  ważne,  diociaż  skromniejsze  korzyici. 
Do  ziszczenia  ich  zupełnego  atoli  nie  przyszło ;  we  trzy  już  bo- 
wiem lata  po  przeniesieniu  się  swojóm  dó  Wilna  t.  j.  w  r.  1814 
zakończył  profesor  życioi  Umarł  przedwcześnie  w  czterdziestym 
drugim  roku  wieku,  na  piersiową  słabość,  któta  o  wiele  rychlój 
wycieńczała  już  siły  jego. 

Tyleśmy  mieli  do  powiedzenia  o  ojcu. 

Co  się  tyczy  matki,  to  opowiadania  wszystkich,  którzy  ją 
znali,  wtem  się  zgadzają,  że  jeżeli  które  z  rodziców  mogło  uspo- 
sobieniem swojóm  wpłynąć  na  ów  wyższy  i  exoentryczny  nastrój 
ducha  Juliusza,  to  rozumieć  to  należy  właśnie  o  matce,  która 
też  w  nim  całe  swoje  szczęście  widziała,  dla  której  był  on  jedy- 
nym celem  życia,  jej  dumą,  jój  nadzieją,  jej  wszystkióm  na  zie- 
mi. Ze  strony  syna  także  uiemniejsze  było  przywiązanie  do  matki. 
Od  pierwszego  dziecięctwa  swego  aż  do  zgonu  ^—  przez  wszystkie 
życia  koleje,  czy  to  pod  jej  okiem  wzrastając,  czy  trawiąc  na 
^%  wygnaniu  długie  lata  samotne,    zawsze  on  ją  z  głębi  serca,    rze- 

wnie ,  wyłącznie  i  niemal  bym  Tzekł  religijnie  czcił  i  miłował.  Już 
samo  listy  jego  do  niój  pisywane  przekonywają,  że  nie  miał  on 
przed  nią  nigdy  nic  skrytego,  nic  coby  zakrawało  na  tajemnicę. 
Z  szczerą  ufnością  dziecięcia  i  ze  swobodą  przyjaciela  zwierzał 
on  jój  się  zawsze  z  każdej  pociechy  i  nadziei,  z  każdój  boleści  i 
troski  j  ze  wszystkich  uczuć ,  rojeń ,   a  nawet  czasem  i  szaleństw 


5 

drażliwego  swego  usposobienia.  Ale  bo  była  też  to  osoba  rzadki^ 
giętkości  ducha.  Łączyła  w  sobie  własności,  ktArych  harmonijne, 
miłe  dla  wszystkich  otaczających  połączenie  wjednój  osobie  tylko 
się  rzadko  kiedy  i  chyba  wyjątkowo  spotyka.  Łatwa,  potoczna, 
nadzwyczaj  żywa ,  a  jednak  i  czująca  głęboko  i  z  natury  jakiegoś 
już  tęskniejszego  nastroju — pociągiiiła  ona  ku  sobie  każdą  szlachetniej- 
szą naturę.  Zawsze  potrzebując  czegoś  takiego  koniecznie,  coby 
j^.  myśl  żywszćm  napełniało  zajęciem ,  brała  udział  we  wszyst- 
ki^m,  co  tylko  ją  otaczało,  i  znajdywała  w«obie  nawet  dla  rzeczy 
małych  dość  t^j  skrzętnej  drobuostkowości ,  która  naturze  niewie- 
ściej dodaje  tyle  powabu ,  jeżeli  się  z  nią  kojarzy  zmysł  i  głębsze 
wyrozumienie  także  i  dla  spraw  wyższych,  dla  spraw  wynikają- 
cych z  obowiązków  matki,  obywatelki,-  chrześcijanki...  Matka 
Juliusza  wszystko  to  w  sobie  godziła.  Sercem  i  wykształceniem 
stawiona  zupełnie  na  równi  z  duchowóm  stanowiskiem  syna,  od- 
gadywała mimowiednie,  a  czysto  i  pojmowała  świadomie  tajne 
nieraz  intencye  jego  poetyckich  utworów.  I  nie  tylko  nie  ukry- 
wała przed  ńira  swojego  zdania  owszystkićm,  cokolwiek  jój  prze- 
łożył ;  ale  niekiedy  nie  szczędziła  mu  i  wyrainój  nagany ,  jeżeli 
coś  nie  zupełnie  smakowi  jej  zadość  czyniło.  Nagany  takie  przyj- 
mował Jułiusz  od  ni^j  —  może  od  niej  jednej  —  z  bezwarunko- 
wem  poddaniem...  Słowem,  była  pomiędzy  temi  dwiema  natura- 
mi jakaś  tajemnicza  a  szczególnie  ścisła  sympatya.  Wielu  zaś 
dostrzegało  nawet  pewnego  wręcz  podobieństwa  pomiędzy  matką 
a  synem,  które  im  też  tłómaczyło  niejedne  stronę  skądinąd  dzi- 
wnie uderzającą  w  charakterze  poety.  A  jeśli  w  dalszych  ustę- 
pach życia  Juliusza  rysy  tego  podobieństwa  znacznie  się  zatarły, 
a  wyszły  natomiast  na  wierzch  pod  niejednym  względem  różnice:  — 
to  byłoto  skutkiem  dyametralnie  odmiennych  życia  kolei ,  jakie 
każde  z  nich  przechodziło.  A  dalój  było  to  następstwem  i  tój  je- 
szcze okoliczności,  że  poetyczne  usposobienie  matki  było  oczywi- 
ście więcój  biernóm ,  a  kierowało  nióm  przedewszystkióm  serce, 
swobodnie  i  miłościwie  na  świat  zewnętrzny  zwrócone;  podczas 
gdy  fantazya  poetyczna  syna,  w  sobie  zamknięta,  twórcza,  lecz 
dumna,   brała  raczej   z  siebie  samej  pęd  ku  temu  wszystkiemu, 


vr  czem  się  miała  objawić,  nie  wiele  dbając  o  ńwiat  i  ładzi  i  o 
całe  otoczenie  zewnętrzne. 

Po  zgonie  £nz.  Słowackiego  osierociała  wdowa  opuściła  Wil- 
no i  przeniosła  się  z  jedynćm  dziecięciem  swojem,  pięcioletniem 
naówczas,  napowrót  w  strony  swoje  rodzinne.  Osiadła  na  nowo 
w  Krzemieńcu,  w  doma  rodziców  swoicłi  Januszewskich,  którzy 
stale  w  tćmże  mieście  zamieszkiwali.  Po  upływie  trzech  lat  je- 
dnakie poszła  powtórnie  za  mąż.  Oddała  rękę  doktorowi  Becu, 
znowuż  profesorowi  uniwersytetu  wileńskiego  w  wydziale  lekarskim. 
Dr.  Becu  był  takie  wdowcem  i  miał  dwie  córki  niedoroste,  po- 
trzebujące macierzyńskiej  opieki.  Przybył  tedy  do  Krzemieńca  (r. 
1817),  umy&lnie  dla  odnowienia  znajomości,  i  połączył  się  związ- 
kiem małżeńskim  z  wdową  po  zmarłym  swoim  koledze.  Tak  na- 
stąpiło tedy  powtórne  przeniesienie  się  onój  rodziny  na  Litwę. 
Juliusz  znalazł  teraz  w  pasierbicach  swój  matki,  Hersylii  i  Ale- 
sandrze,  dwie  przywiązane  siostry,  obsypujące  go  pieszczotami, 
jak  rodzonego  brata.  Do  nich  to  więc  odnosi  się  owa  wzmianka 
w  przytoczonym  wyżej  ustępie  z  Godziny  Myśli,  o  dziewicach 
^gładkiemi  dłońmi  trefiących  co  dnia  czarne  włosów  jego  pier- 
ścienie.** — 

O  szkolnych  czasach  i  pierwszój  młodości  Juliusza  niewiele 
mam  do  powiedzenia.  Tyle  mi  tylko  wiadomo,  że  miało  to  byó 
miłe  dziecię,  o  pięknej  ale  bladój  twarzyczce  —  nikłe  ciałem  i 
zawsze  słabowite.  W  czwartym  roku  życia  odbył  ciężką,  kilko- 
miesięczną,  nader  niebezpieczną  słabość,  z  którój  go  ledwie  przy- 
wrócono do  zdrowia.  Tóm  rychlój  się  za  to  obudzać  w  nim  za- 
częły duchowe  siły  i  niepospolite  jak  na  wiek  jego  zdolności.  Za 
życia  jeszcze  ojca  zaczęto  go  uczyć  czytać.  Elementarzem  j^o, 
t.  j.  książką  w  dosłownym  znaczeniu  pierwszą,  w  którój  poznawał 
litery,  była  Iliada  Homera  przekładania  Dmochowskiego.  Dziwili 
się  wszyscy,  że  to  czytanie  sprawiało  temu  dziecku  przyjemność 
i  że  wyobraźnia  jego  zdążała  za  tymi  obrazami  wieszcza  staro- 
żytnego. W  następnych  latach,  poduczony  w  początkowych  przed- 
miotach prywatnie  w  domu,  został  —  za  powtómóm  przybyciem 
do  Wilna  —  oddany  do  szkół  publicznych.  Tu  znowu  się  obja- 
wiała we  wszystkióm  pewna  przedwczesność  calój  jego  organizacyi 


duchowej.  Objawiida  się  zai  nie  tyle  v  postęiMu^h  naukowych, 
chodai  i  pod  tym  względem  liczył  się  zawsze  młody  Słowacki 
do  celujących  uczuiów.  Ale  dateko  więcój  uderzała  każdego  jakaś 
dziwna  skłonnoić  do  samotnych  marzeń ,  jakai  tęskna  fantasty- 
czność  chłopczyny . . . 

Jak  wiadomo,  lata  1818—1824  w  obrębie  akademii  wileń- 
skiej —  stanowić  będą  na  zawsze  w  dziejach  umysłowoici  naszćj 
czasy  opromienione  urokiem  najpiękniejszych  wspomnień  i  nigdy 
niezapomnianych  zdarzeń.  Zdarzenia  te  sięgały  daleko  po  za  za- 
kres urzędowej  że  tak  powiem  instrukcyi  naakowej.  Byłto  brzask 
nowij  ery  w  myślach  i  pieśniach  —  świtanie  nowego  życia,  ży- 
cia rdzennie  narodowego.  Co  tylko  z  młodzieży  żyło  duchowo, 
podzielało  ten  prąd  powszechny.  Promienie  jego  dosięgały 'i  niż- 
szych szkół,  z  wysokości  katedr  akademickich.  Poezya  była  jak- 
by symbolem  tych  wszystkich  uczuć ,  które  młodzież  '  łączyły. 
Świeża  sława  Mickiewicza  i  jego  rówienników  silnie  działała  i  na 
najmłodszych  wychowańców  szkolnych  zakładów  litewskich.  A  je- 
żeli na  kim  wywierało  to  wszystko  potężne,  wstrząsające  wraże- 
nie, to  na  Juliuszu.  Oddźwiękła  w  sercu  jego  ta  struna  poety- 
czna, która  i  bez  tego  już  w  duszy  jego  była  napięta.  Żądza 
wielkiój  autorskiój  sławy  zaczęła  go  już  nawiedzać  w  dzieciństwie. 
Niejednokrotnie  on  sam  o  tóm  wspomina  w  listach  swoich  do 
matki,  pisanych  już  w  późniejszym  wieku  na  emigracyi. — „Droga 
moja  —  mówi  do  niej  np.  w  liście  z  d.  25  stycznia  1845  —  ja 
ośm  lat  mając  przysiągłem  Bogu  w  kościele  katedralnym,  że  nie 
będę  przed  grobem  moim  niczego  żądał  —  a  za  to  za  grobem  o 
wszystko  się  upomnę.^  Albo  w  innym  liście :  —  „W  dzieciństwie, 
kiedy  byłem  exaltowanie  nabożny,  modliłem  się  do  Boga  często  i 
gorąco,  żeby  mi  dał  życie  poetyczne,  choćby  zresztą  najnędzniej- 
sze , —  żebym  był  pogardzony  przez  cały  wiek  mój  —  i  tylko  że^ 
by  mi  za  to  dał  niekniertelną  sławę  po  śmierci**...  A  w  owym 
poemacie,  z  którego  ustęp  daliśmy  na  czele  obecnego  rozdziału, 
wręcz  wyznaje    mówiąc  o  sobie,  że 

„Dziecko  z  czamemi  oczyma, 
Młodsze  wiekiem,  natchnieniom  dało  myśl  skrzydlatą 
I  wypadkami  myśli  żyło  w  siódmóm  niebie. 


Więc  przeczuł,  że  marzeniom  da  kiedyś  wyrazy, 
Ze  się  zapozna  myślą  z  myślnym  ludzi  tłumem , 
Ma  przed  sobą  krainę  duchów  do  zdobycia*"... 

W  ogóle  tedy  cały  tryb  spędzonego  jego  dzieciństwa ,  wszyst- 
kie jego  zabawy,  zajęcia,  stosunki  i  zapędy  okazują  nam  się 
w  obrazie,  który  jak  upoważniał  do  najpiękniejszych  nadziei  o 
tóm  dziecku,  tak  też  mógł  wzbudzać  i  pewne  obawy  o  jego  dal- 
.sze  koleje...  Jeżeli  bowiem  dumnie  i  poetycznie  to  brzmi,  po- 
wiedzieć o  kim,  że  cały  jego  życia  poranek  nie  był  taki,  jak 
zwyczajnych  ludzi :  to  z  drugiej  strony  wiele  prawdy  i  w  tóm  być 
mogło,  co  później  sam  on  wyrzekł  o  sobie  z  goryczą  w  jednym 
z  listów  do  matki  (Paryż  r.  1832): — ^Darujcie  mi,  bo  ja  w  dzie- 
ciństwie kształciłem  się  tak ,  abym  nie  był  podobnym  do  ludzi  — 
a  teraz  dopiero  pracuję  nad  sobą,  aby  być  podobnym  do  człor 
wieka"... 

Teraz  trzeba  nam  tu  wspomnieć  o  dwóch  okolicznościach  na- 
der ważnych  w  jego  wieku  młodzieńczym  i  bynajmniej  też  nie- 
przepomnianych  przez  poetę  w  Godzinie  Myśli.  Jedną  okoli- 
cznością taką  była  przyjaźń  najściślejsza,  idealna,  dozgonna,  ja- 
ką był  zawarł  od  pierwszych  ławek  szkolnych  z  pewnym  star- 
szym od  siebie  kolegą.  Pamięć  jego  często  mu  była  przytomna 
w  późniejszym  nawet  wieku ,  na  emigracyi.  Nieraz  w  listach  o 
nim  wspomina.  Jego  to  też  i  wtedy  właśnie  miał  na  myśli ,  kiedy 
mówił  o  owem  dwojgu  dzieci,  niezmięszanych  w  tłumie,- 
w  szkolnój  sali  obok  siebie  siedzących.  Jednóm  z  tych  dzieci  był 
to,  jak  już  wiemy,  sam  Juliusz.  Drugiem  zaś  był  ów  j^  przy- 
jaciel. Imię  mu  było  Ludwik. 

„Włosy  miai  jasne,  kolor  oczu  lazurowy. 
Ludzie  na  nim  nadzieje  budowali  szczytne. 
Pożerał  księgi,  mówił  jak  różne  narody. 
Do  licznych  nauk  dziwnie  palące  czuł  głody  — 
Trawił  się.  —  Jego  oczy  ciemne  i  l)łękitne. 
Jak  polne  dzwonki,  łzawym  kryształem  pokryte 
I  godzinami  myśli  w  nieruchomość  wbite, 


Tonąc  w  otchłań  marzenia,  szły  prostymi  loty 
Za  okresy  widzenia,  za  wzroku  przedmioty^... 
A  zatóm  i  usposobienie  Ludwika  uie  było  takie,  jak  reszty 
uczniów,  których  oni  obydwaj  nazywali  tet  —  tłumem.  Miało 
ono  wiele  podobieństwa  do  natury  Juliusza,  tylko  że  tu  senty- 
'mentalizm  jui  wyraźnie  był  chorobliwy.  Kiedy  bowiem  młodszy 
przyjaciel,  Juliusz,  jako  poeta  snuł  sobie  rojenia  jakiei  napo- 
wietrzne i  tylko  w  sferze  idealnej:  tymczasem  „jego  towarzysz 
większy  nauką  i  laty,**  odnosił  się  w  swoich  nieokreślonych  cier- 
pieniach duszy  bezpośrednio  do  otaczającego  go  świata  rzeczywi- 
stego, czyli  jak  się  wyraża  nasz  autor,  „nigdy  od  krain  my- 
śli nie  odłamał  życia,  sprzągł  razem  i  powiązał  dwa 
niezgodne  światy.^  Z  czego  atoli  takie  tylko  wynikały  nastę- 
pstwa, że 

„Jako  posągom  nieraz  braknie  w  rysach  duszy. 
Posągom  jego  myśli  brakowało  ciała; 
Więc  nieraz  go  śmiech  ludzi,  śmiech,  co  czucia  głuszy. 
Budził  —  i  rzeczywistość  zimna  roztrącała.^ 
Byłto  zatem  najzupełniejszy  Werteryzm,  czyli  owato  sen- 
tymentalna schorzałość  i  wycieńczenie  ducha,  które  szczególniej 
Niemców  za  młodu  nawiedza  i  które  oni  technicznym  terminem 
zwykli  nazywać  Weltschmerz. — Młodzieńcem  tym  był  Ludwik 
Spitznagel,  podobno  syn  jednego  z  profesorów  wileńskich.  Rychły 
koniec  jego  życia  był  bardzo  smutny,  a  nastąpił  z  przyczyn  ró- 
wnie niedocieczonych ,  a  przynajmniej  nieokreślonych,  jak  i  posę- 
pność  całego  życia  nie  miała  właiciwie  żadnego  określonego  powo- 
du. Po  ukończeniu  szkół  wileńskich  Ludwik  zapragnął  słuchać 
„wieków  tajemnicy,  wymówionój  niepewną  twarzą 
hieroglifów,**  to  jest  odbyć  podróż  na  Wschód,  zwłaszcza  do 
Egiptu.  To  mu  poddało  myśl  poświęcenia  się  służbie  publicznój 
w  zakresie  dyplomacyi.  Udał  się  przeto  do  Petersburga  dla  do- 
kończenia nauk  i  przykładał  się  tam  przez  trzy  lata  szczególnie 
do  oryentalnych  języków.  Przygotowany  wreszcie  najzupełniój  do 
rozpoczęcia  karyery,  jaką  sobie  sam  obri^,  przydzielony  już  do 
poselstwa  jadącego  „w  piramid  krainy**  w  charakterze  dra- 
gomana tegoż  poselstwa  —  zajechał  jeszcze  na  Litwę,   ażeby  się 


10 

połegnac^  z  rodziną  i  przyjaciółmi.  Załatwiwszy  ju&  wszystkie 
sprawy,  bawiąc  na  wsi ,  w  pewnym  domu  zdawna  sobie  znajomym 
i  całej  rodzinie  jego  życzliwym ,  kiedy  po  kilku  dniacłi  miłój  za- 
bawy już  był  na  samom  wsiadaniu,  kiedy  powóz,  który  go  miał 
uwieść  daleko,  właśnie  co  tylko  się  zatoczył  przede  dwór...  od- 
dalił się  Ludwik  niepostrzeżenie  do  jednego  z  oddaleńszych  poko- 
jów 1  —  zastrzelił  się.  O  rzetelnych  powodach  samobójstwa,  jak 
już  wspomniałem,  ani  najbliżsi  nawet  przyjaciele  nigdy  się  nie 
dowiedzieli. 

Ale  bo  też  wnosząc  z  wszystkiego,  zdaje  się,  że  nie  było 
do  tego  żadnój  rzeczywistój  pobudki.  Ogólny  niesmak  życia,  excen- 
tryczny  rozstrój  w  umyśle,  zwątpienie  —  a  bezpośrednio  może  i 
brak  odwagi  do  rozstania  się  na  czas  nieokreślony  z  tą  miłą  zie- 
mią rodzinną,  która  go  właśnie  z  takim  urokiem  w  domu  przy- 
jacielskim żegnała  —  oto  prawdopodobnie  najwłaściwszy  powód 
rozpaczliwego  postanowienia,  jakie  Ludwik  przywiódł  do  skutku, 
skoro  tylko  mu  przyszło  stawić  pierwszy  krok  w  zakresie  rzeczy- 
wistego świata  i  praktycznego  zawodu.  Taki  brak  odwagi  korzy- 
stnie wprawdzie  świadczy  o  rzewności  serca,  o  głębi  uczuć,  o 
idealności  całej  natury  tego  nieszczęśliwego  młodzieńca.  Dowodzi 
zarazem  jednak  i  tego ,  że  mimo  tych  wszystkich  zalet ,  właści- 
wych wprawdzie  głębszym  tylko  umysłom ,  odłogiem  tam  zalegała 
i  zeru  się  musiała  równać  ta  męska  praktyczna  zdolność ,  ta  ener- 
gia woli,  ta  chęć  dokonania  czegoś  pożytecznego  w  świecie,  coby 
go  zbliżyć  mogło  do  wymarzonego  ideału,  słowem  ta  cała  druga 
siła  umysłu,  bez  rozwinięcia  której  sentymentalizm  najpoetyczniej- 
szy,  najczystszy  —  ani  ludziom  ani  sobie  na  nic  się  przydać  nie 
może. 

Że  ścisłe,  codzienne,  nierozdzielne  pożycie  z  rówiennikiera 
tak  excentrycznego  usposobienia,  i  to  jeszcze  w  latach,  gdzie 
wszelkie  wpływy  najsilniej  się  w  umysł  wrażają,  nie  mogło  być 
bez  następstw  dla  towarzysza  młodszego  laty  i  niniejsze, 
jak  sam  o  sobie  rozumiał,  zapowiadającego  nadzieje:  to 
pojmie  każdy.  — 

Trwalsze  jeszcze  ślady  w  nastrojeniu  duchowem  naszego  po- 
ety mogło  zostawić  po  sobie  inne  uczucie,  uczucie  donioślejszego 


jeszcze   znaczenia,   aniżeli    przyjaźń,   a  któr6    zaznał  także   już 
w  latach  szkolnych  —  miłość. 

Przez  owe  trzy  lata,  gdzie  się  Ludwik  poświęcał  w  Peters- 
burgu nauce  języków  wschodnich,  „dziecko  zczarnemio- 
czyma 

„Poznało  miłość.  •—  Pierwszą  i  ostatnią  była  — 
I  najsilniejsza  z  uczuć.... '^ 

Ale  nim  przywiodę  dalsze  wyrazy  poświęcone  temu  wspo- 
mnieniu, nie  od  rzeczy  będzie  udzielić  tu  kilka  szczegółów,  bez 
wiadomości  których  dalsze  opowiadanie  nie  byłoby  zupełnie  ja- 
snem.  Owoż  rzetelne  fakta  co  do  tego  epizodu  pierwszój  miłości 
były  następujące. 

Bodzina  profesora  Becu  zostawała  w  najściślejszej  zażyłości 
z  domem  Jędrzeja  Śniadeckiego  także  profesora  akademii.  Przy- 
jaźń mianowicie  między  córkami  jednój  rodziny  a  drugiój  była 
tego  rodzaju,  że  czy  to  w  mieście,  czy  na  wsi  (podczas  waka- 
cyi)^  było  to  jakby  jedno  grono  prawie  nigdy  nierozdzielne.  Ju- 
liusz, młodszy  wiekiem  od  panien,  do  grona  tego  oczywiście  na- 
leżał i  tóm  swobodniój  się  w  nióm  poruszał,  że  był  niejako  Be- 
niaminkiem  pomiędzy  niemi  wszystkiemi.  Wiedzieć  zaś  trzeba ,  że 
jak  V  tylu  innych  względach  okazywała  się  w  chłopcu  pewna 
przedwczesność ,  tak  też  i  to  jeszcze  w  nim  uderzało,  że  piękne 
rysy  twarzy  kobiecój  sprawiały  na  nim  już  w  owych  latach  czar 
jakiś  niewysłowiony.  Był  on  zdolny  godzinami  całemi  siedzieć  u 
stóp  jakiej  choćby  też  niekoniecznie  młodej  osoby  i  wpatrywać  jej 
się  w  oczy,  jeżeli  te  oczy  miały  dla  niego  urok.  Widać  wrodzo- 
ny ma  już  był  pewien  idealny,  artystyczny,  platoniczny  pociąg  do 
niewieścich  piękności,  bez  względu  na  wiek  i  tym  podobne  oko- 
liczności uboczne.  Otóż  jedna  z  córek  owego  domu  zaprzyjaźnio- 
nego z  rodziną  Juliusza,  Ludwika,  zaczęła  sama  może  o  tóm  nie 
wiedząc,  obudzać  w  nim  coraz  żywsze  zajęcif.  Zajęcie  to  było 
oczywiście  bez  wzajemności;  panna  była  bowiem  podobno  od  nie- 
go starsza,  więc  uważała  go  w  porównaniu  ze  sobą  za  dziecko, 
A  j^o  zapały  za  dzieciństwo,  za  dziwactwo,  za  szał  poetycznój 
fantazyi,  którym  się  w  najlepszym  razie  czas  jakiś  pobawić  mo- 
żna, ażeby  go  pótóm  zimną  przyjacielską  perswazyą  przywołać 


12 

do  równowagi.  Nie  przeszkadzało  to  wszelako  bynajmoićj  zarodowi 
nczaćy  raz  w  sercu  chłopca  zbudzonych,  rozwijać  się  coraz  wię- 
cej, tak  iż  w  17  roku  życia  rozgorzał  całą  namiętnością  rozko- 
chanego po  raz  pierwszy  młodzieńca. 

Jeżeli  się  godzi  polegać  na  opowiadaniach^  podług  których 
przedstawiam  te  stosunki:  powierzchowność  osoby,  o  którój  mo- 
wa j  nie  miała  w  sobie  nic  tak  nadzwyczajnego.  Była  to  twarz 
pełna  wyrazu  i  życia  —  miła,  świeża,. o  czarnych  oczach  przy 
płci  białój  i  delikatno]  —  lecz  z  resztą,  jak  wiele  innych.  Ale 
duchowo  łączyła  w  sobie  panna  Ludwika  wiele  własności,  zna- 
mionujących głębszą  naturę  i  zdolnych  właśnie  przeto  sprawić 
na  drugim  żywsze  wrażenie.  Tkliwa,  czuła,  ruchliwój  wyobraźni, 
wykształcona  starannie,  trochę  nawet  sawantka,  nie  bez  skłon- 
ności do  poetycznych  zachwytów  i  posuniętych  czasami  aż  do  ex- 
centryczności  uniesień  —  nic  dziwnego,  że  wywierała  ona  jakiś 
urok  niepokonany  na  umyśle  młodego  poety  naszego,  którego  po- 
ciągało ku  niój  nie  samo  tylko  to  pokrewieństwo  ich  duchowego 
nastroju,  ale  jeszcze  i  ta  okoliczność  w  dodatku,  że  był  on  wte- 
dy dopiero  właśnie  dążącym  ku  temu  ideałowi ,  na  wysokości  któ- 
rego tamta,  jako  doskonałość  skończona,  już  mu  się  być  zdawała. 
I  dalsze  życie  panny  Ludwiki  Ś.  zawsze  w  niój  okazywało  osobę 
mniój  zwyczajnego  usposobienia.  Lecz  mówić  o  tóm  nie  byłoby  tu  na 
miejscu. — Owoż  właśnie  to  wszystko  działało  silnie  na  wyobraźnię 
Juliusza:  pokochał,  ubóstwił,  i  zdawało  mu  się,  że  kiedy  on  pod- 
niósł się  sercem  na  wysokość  uczuć  Abelarda  albo  Romea ,  to  też 
powinien  być,  równie  jak  tamci,  i  wzajemnie  kochanym.  Ale  po 
drugiej  stronie  nie  podzielano  bynajmniej  tego  przekonania.  Tam 
nie  zapominano  ani  na  chwilę,  że  odgrywać  rolę  Heloizy  albo  też 
Julii  w  obec  chłopca,  który  ledwie  dzieckiem  być  przestał,  na- 
rażałoby tylko  na^śmieszność.  Przy  całej  tedy  przyjaźni  i  życzli- 
wój  wyrozumiałości  dla  romantycznych  uniesień  młodego  entuzya- 
sty,  nie  chciała  go  panna  ani  łudzić  ani  też  w  nadziejach,  jakie 
powziął,  utwierdzać;  choć  z  drugiej  znowu  strony  nie  zdawało 
jój  się  stósownóm  doraźnie  i  wręcz  niweczyć  te  nadzieje.  Trwał 
tedy  przez  czas  jakiś  pomiędzy  nimi  ten  szczególny  stosunek,   to 


q9rawiając  w  młodym  marzycielu  z&chwyty  szczęścia,  to  go  praej- 
mając   bolenia;   to   ma   z   ost  wyrywając   wyrazy    awielbienia, 
to  znown  gorzkie  skargi  i  złorzeczenie.  I   w  tć)  też  chwiejnoiei 
pomiędzy  jedną  ostatecznością  a  dragą  widzimy  go  i  w  później- 
SEydi  jeszcze^  latach ,   czy  to  kiedy  w  listacli  do  matki  wspomina 
mimocliodera  o  owycłi  czasach  i  miejscach  i  stosunkach,  czy  kie- 
dy je   poetycznie  malaje  w  Godzinie  My&li.   W  nader  czę- 
stych wzmiankach  listownych  mówi  zwykle  o  Ludwj^  tonem  obra- 
żonego, tonem  niby  obojętnym  i  chłodnym;  ale  widać  ze  wszyst- 
kiego, że  tam  zupełnie  co  innego  kryło  się  na  spodzie  serca,  jak 
sama  tylko  pamięć  —  minionej   przeszłości.   W  Godzinie  My- 
śli  zaś,   pisanej   w  sześć   albo  pięć   lat  po  czasie,   gdzie  się  to 
działo,  wspomina  o  t^m  w  następujących  wyrazach: 
„Dziecko  z  czamemi  oczyma 
Poznało  miłość.  —  Pierwszą  i  ostatnią  była, 
I  najsilniejsza  z  uczuć,  uczucia  przeżyła. 
'Widziałem  go  przy  stopach  dziewicy  -  anioła :  — 
Czamemi  weń  oczyma  patrzała  i  bladła. 
Myśląc  o  życiu  dziecka,  bo  z  wielkiego  czoła 
Przyszłość  mu  nieszczęśliwą  jak  wróżka  odgadła. 
Więc  odwracała  oczy,  a  wtenczas  łzy  lała. 
Przed  nią  duszą  dziecięcia  jako  karta  biała 
Czerniła  się  na  wieki  miłością  daremną. 
Ona  go  chciała  wysłać  na  tę  ziemię  ciemną 
Ze  wspomnieniami  szczęścia  —  chciała  zbroić  niemi 
Przeciwko  własnój  duszy  i  czczym  chwilom  ziemi. 
Więc  kładła  w  niego  marzeń  i  myśli  tysiące, 
A  riowa  jój  tak  były  łagodne,  tak  drżące, 
Że  we  wspomnieniach  dziecka  zlane,  dały  dźwięki 
Podobne  do  miłości  zeznanój  wyrazu"... 
Ale  rzeczywiście  —  zeznań ój  miłości  ^oiniędzy  nimi  nie 
było.   Skończyły  się   tedy  te  sny  urocze   młodości  rozejściem  się 
obojga^,   każdego  w  inną  stronę.  Juliusz  poszedł  w  swoje  z  uczu- 
ciem zranionój  dumy,  cały  zgorzkniały,   z  bajronicznóm  rozczaro- 
waniem i  zwątpieniem  o  wszystkióm.  Rozczarowanie  to  nie  inając  * 
żadnego  rzetelnego  powodu  i  przypadając  na  wiek  bardzo  rychły, 


14 

inotoby  jako  prosty  tylko  objaw  oiedojrzałoici  moralD^j,  nie  za- 
fiłogiwało  wcale  na  wzmiankę  w  biografii  autora  Balladyny,  gdy- 
byśmy go  i  w  kilka  jeszcze  lat  późnićj,  joż  na  emigracyi,  nie 
widzieli  patrzącego  na  te  rzeczy  ciągle  pod  wpływem  tychie  sa- 
mych ujemnych  nsposobień.  Tak  np.  powiada,  ie  po  ow^j  rozmo- 
wie stanowczej,  która  koniec  położyła  wszystkiemu  pomiędzy  ni- 
mi, M^IMidł  bladą  twarzą  do  ziemi,  jak  zabity  słowami,  domnym 
wstydem  drżą^ir,  gdyż  miał  już  wtedy  dumę  wielkiego  człowieka"^... 

....  „Wtenczas  lat  tysiące. 
Wtenczas  mu  w  oczach  przyszłość  stanęła  daleka, 
Świetna  okrzykiem  ludzi:  —  a  z  tymi  obrazy 
Obecna  chwila  czarnym  łamała  się  cieniem. 
Odrzuconą  miłością,  dumą,  oburzeniem... 
Serce  jak  kryształ  w  setne  poryło  się  skazy, 
I  tak  wiecznie  zostało  — 
I  nie  było  w  nim  wiary  w  szczęście  ani  Boga; 
Ludzie  w  nim  mieli  druha ,  w  myślach  świat  miał  wroga! 
On,  w  głębi  duszy  słysząc  krzyk  szczęścia  daremny, 
Mścił  się,  i  gmach  budował  niedowiarstwem  ciemny; 
Ta  budowa  ciężkiemi  myślami  sklepiona. 
Stała  otworem  ludziom;  lecz  by  się  w  nią  dostać, 
Musieli  wprzód,  jak  wielcy  szatani  Miltona,. 
Zmniejszać  się  i  myślami  przybrać  karłów  postać... 

—  Grdyby  teraz ,  obok  tój  tak  posępnej  barwy  wewnętrznych 
dziejów  młodości  Słowackiego,  postawić  obraz  rzeczywistych  sto- 
sunków, w  jakich  wzrastał  i  wśród  których  przebiegał  szkoły  wi- 
leńskie: okazał  by  się  zaprawdę  kontrast  niemały  pomiędzy  wy- 
marzonemi  cierpieniami  tego  złamanego  serca  a  istotną  dolą,  ja- 
kiój  zażywał! 

Rzeczywiście  bowiem  zewnętrzne  powodzenie  młodego  bajro- 
nisty  było  jedno  z  najszczęśliwszych.  Nie  zbywało  mu  na  niczóm. 
Wszystkie  jego  potrzeby  opatrywała  matka,  odgadując  najskry- 
tsze życzenia  jedynaka.  Nie  zaznał,  co  to  sieroctwo,  co  to  życie 
pośród  obcych,  co  to  samotność  i  tęsknota  za  domem  rodzicie!* 
skim,  co  to  wreszcie  niedostatek...   Miał  rodzeństwo  przybrane, 


które  go^  kochało  jak  rodzonego  brata,  i  tyk  oMe  najszczęiliwi4J 
w  otoczenia  swojóm  codziennym.  Na  łonie  miłającłj,  dobrej  ma- 
tki dano  nm  było  przepędzić  cały  życia  poranek.  Co  się  tyczy 
wychowania —  i  tntąj  cznwano  opatrznie  i  troskliwie  nad  wszyst- 
ki^m.  Czego  go  nie  nczono  w  szkołach  publicznych,  to  ma  było 
ndziehme  za  pomocą  lekcyi  prywatnych.  Środków  na  to  wszystko 
było  w  tym  doma  dostatkiem.  Uczył  się  mazyki;  dawano  mu 
lekcye  języka  angielskiego ,  rysonka ,  tańca;  malował,  —  miał 
książek,  ile  tylko  chciał  i  jakich  tylko  żądał.  W  szkołach  ota- 
czało go  grono  miłych  towarzyszy,  pomiędzy  którymi  był  liczony 
do  celujących.  Wakacye,  spędzał  rok  rocznie  na  wsi,  w  rozko- 
sznych Mickanach,  położonych  nad  Wilejką  niezbyt  daleko  od 
Wilna.  Była  to  majętność  krewnych  jego  ojczyma,  czy  też  na- 
wet własność  samego  doktora  Becu.  Z  jakąż  Itibo&cią,  jakże  tę- 
sknie rozpamiętywał  nieraz  Słowacki  w  listach  do  matki  pisanych 
w  póżniejszóm  życiu,  o  tych  cudnych  okolicach,  o  tej  upajającej 
woni  lasów  sosnowych ,  o  kwiatach  polnych  i  łąkach  zielonych  owój 
ukochano)  wioski  litewskiój ,  w  której  mu  lotem  błyskawicy  w  ta- 
kiej swobodzie  duszy  ubiegały  wakacye !...  Gdyby,  powtarzam,  poró- 
wnać więc  młodość  jego  z  dziejami  młodości  innych  —  gdyby  ją 
porównać  z  losem  na  przykład  Brodzińskiego . . .  Kiedy  Brodziński 
był  jeszcze  drobnem  dzieckiem,  srodze  poniewierała  go  macochai. 
Ojciec  o  niego  nie  dbał  wcale,  tak  iż  tylko  chyba  w  czeladnicy 
pomiędzy  służbą,  albo  na  wsi  pomiędzy  dzieciakami  wiejskiemi  był 
dla  niego  jakiś  przytułek.  Kiedy  się  już  chłopcem  podniósł  nieco 
od  ziemi ,  bito  go  w  szkółce  parafialnój  rózgami ,  za  to  że  sobie 
z  owym  nieszczęśliwym  katechizmem  niemieckim  nie  umiał  nigdy 
dać  rady.  Kiedy  chodził  do  gimnazyum,  morzooo  go  głodem,  bo 
go  niedt)ały  i  niezaradny  ojciec  na  stanoyi  zawsze  najniefurtnn- 
niój  umieszczał.  A  w  wyższych  klasach  morzono  go  znowu  innym 
głodem  —  głodem  duchowymi  Boć  zabraniano  mu  pod  najsurow- 
szą karą  wszelkich  książek  nieobjętych  w  ciasnym  ówczesnym  re- 
gulaminie szkolnym;  a  to,  czego  dozwalano,  takie  było  jałowe,  tak 
dalekie  od  wszystkiego,  czego  serce  pragnęło,  że  na  przykład  dzieła 
Kochanowskiego  już  były  kontrabandą,  za  którą  trzeba  było  od- 
siadywać kozę...   Żył  więc  ciągle  w  niedostatku,  biedzie,  pcmie- 


16 

widFcd  —  w  updu»7eniu  i  sieroctude . . .  Mie  z&ał  co  to  ukisk 
rodzicielski,  co  to  kierunek  życzliwej  ręki,  co  to  pragnienie  — 
najskromniejsze,  najałoszniejsze  a  zaspokojone!  Wzrastał  jak  ta 
płonka  polna,  wystawiona  bez  opieki  na  wszelkie  słoty  i  wia- 
try. Do  wysokoici  tego  wszystkiego,  w  co  Słowacki  codzień  opły- 
wał, Brodziński  się  nie  wznosił  ani  marzeniem!  A  przecież  — 
miał  i  autor  Wiesława  dosyć  tij  tkliwości  serca  i  tżj  żywAj  wy- 
obraźni, ażeby  czuć  boleśnie,  w  jakich  żyje  stosunkach!... 

\  W  r.  1824  nawiedziło  dom  rodziców  Juliusza  nieszczęście: 
,Li,.  i  •^^^'^'  ojczym  jego,  profesor  Becu,  wśród  dziwnego  zbiegu  okoliczności 
uderzony  piorunem  zakończył  życie.  Smutny  ten  wypadek  nie  1^7- 
warł  jednak  zbyt  niekorzystnych  następstw  na  dalszą  dolę  151e- 
tniego  już  natenczas  jego  pasierba,  ani  też  na  los  żony  i  córek 
zmarłego.  Pozostały  bowiem  majątek  wystarczał  dostatecznie  na 
przyzwoite  utrzymanie  caiój  rodziny;  a  opieka  takiej  matki  spra- 
wiała, że  brak  głowy  domu  czuó  się  dotkliwie  nie  dawał.  Szło 
więc  i  potom  wszystko  swoim  trybem,  prawie  równie  pomyślnie, 
jak  przedtóm.  Po  skończeniu  gimnazyum  przeszedł  Juliusz  do  uni- 
wersytetu. Jego  siostry  powychodziły  za  mąż.  A  pani  Becu,  cho- 
ciaż jój  od  czasu  śmierci  męża  z  wielu  przyczyn  bardzo  posmutnia- 
ło na  Litwie,  a  wielce  ją  ciągnął  ku  sobie  rodzicielski  domek 
w  Krzemieńcu,  mieszkała  jednak  i  nadal  w  Wilnie  przez  cały 
czas  studyów  syna  uniwersyteckich ,  ażeby  go  tam  nie  pozostawiać 
samego.  Jego  ciągła  słabowitość  i  ta  niewprawa  w  radzeniu  o  sa- 
mym sobie,  która  mu  już  była  wrodzon%,  wiązały  ją  do  miejsca. 

Zresztą  w  r.  1826  przerwał  Słowacki  na  czas  jakiś  kursą 
uniwersyteckie  i  odbył  kilkomiesięczną  podróż  nad  morze  Czarne, 
do  Odessy.  Odbył  ją  już  to  dla  rozrywki  i  roztargnienia,  już 
ażeby  użyć  kąpieli  morskich,  poleconych  mu  przez  lekarzy  z  po- 
wodu jakichś  dolegliwości  piersiowych.  Pokrzepiony  na  siłach, 
powrócił  potom  jeszcze  do  Wilna,  ażeby  dokończyć  nauk,  cho* 
daż  nie  zdaje  się,  żeby  był  wtedy  zamierzał  poświęcić  się  ja- 
kiemu zawodowi,  któryby  wymagał  studyów  akademickich  u- 
wieńczonych  ezaminami  albo  patentem  doktorskim.  Jeszcze  i 
następnego  roku  pisał  list  do  stryja  Erazma  Słowackiego,  adwo- 


ii 

kata  w  Żytomierzu  i  właściciela  dóbr  w  okolicy,  (ogłoszono  list  ieH 
w  Gazecie  Codziennej  warszawskiej  1860),  w  którym  o  dalszych 
planach  swoich  w  niepewności  przemawia ,  to  skłaniając  si§  myślą 
kn  projektom- kilkoletniój  podróży  do  Włoch,  w  którymto  kraju 
moźeby  i  na  stałe  zamieszkał,  to  zno^u  marząc  o  nabyciu  jakiój 
wsi  na  Wołyniu  w  okolicy  Earzemieńca,  z  którego  biblioteki  lice- 
alnćj  spodziewał  się  korzystać,  jeżeliby  miał  jaki  stały  pobyt 
w  pobliżu. 

Dopiero  wreszcie  rok  następny  (1828)  rozstrzygnął  onę  nie-, 
pewność,  jakby  się  pokierować  dalój  na  świecie;  rozstrzygnął  ją 
zaś  w  taki  sposób,  jaki,  ile  się  zdaje,  nie  wchodził  wcale  w  da- 
wniejsze plany.  Stanęło  bowiem  na  tóm ,  że  się  Słowacki  zdecy- 
dował oddać  służbie  rządowej  i  to  w  zakresie  administracyjnym. 
Z  t^o  powodu  i  syn  i  matka  pożegnali  się  teraz  z  Wilnem; 
pierwszy,  ażeby  się  przenieść  do  Warszawy;  matka  zaś,  ażeby 
odetchnąć  tem  ożywczóm  powietrzem,  które  dla  niój  wiało  już 
tylko  od  stron  rodzinnego  Wołynia.  Żyli  tam  jeszcze  —  w  Krze- 
mieńcu samym  —  jej  sędziwi  rodzice  i  tęsknie  jedynaczkę  swoje 
przyzywali  do  siebie.  I  bracia  jej  obydwaj ,  Jan  i  Teofil  Janu- 
szewscy, byli  także  w  tamtych  stronach  osiedli.  Co  większa — żo- 
ną jednego  z  nich,  Teofila,  była  od  niejakiego  czasu  właśnie  je- 
dna z  pasierbic  matki  Juliusza,  Hersylia  Becu.  A  zatem  i  część 
wileńskiój  niegdyś  rodziny  oczekiwała  już  teraz  na  nią  w  Krze- 
mieńcu. To  wszystko  skłoniło  tedy  panią  Becu  do  powzięcia  po- 
stanowienia, że  się  ze  synem  po  raz  pierwszy  w  życiu  na  czas 
nieco  dłuższy  rozstanie,  puści  go  do  Warszawy  samego,  a  sama 
obierze  dom  rodzicielski  za  miejsce  tymczasowego  pobytu,  pókiby 
się  Juliusz  jako  nie  rozporządził  i  ostatecznie  nie  ustalił  losu 
swojego  na  świecie. 

Nastąpiło  tedy  w  rzeczonym  r.  1828  rozstanie  się  z  stolicą 
Litwy.  Podróż  do  Krzemieńca  odbyli  jeszcze  oboje  razem.  Pra- 
gnęli bowiem  dziadostwo  osobiście  pobłogosławić  wnukowi  przy 
tym  pierwszym  jego  kroku  w  zakres  praktycznego  zawodu.  Przy 
tójto  więc  sposobności  odwiedził  Juliusz  raz  jeszcze  owo  miasto, 
w  którem  się  zrodził  i  przepędził  pierwsze  lata  dziecięctwa.  Kie- 
dy po  kilku  tygodniach  wesołego  i  pełnego  rozrywek  życia  wśród 
Tom  1.  5 


18 

grona  całój  rodziny,  które  mu  jak  sen  słodki  spłynęły,  przyszło 
mu  nareszcie  w  świat  daleki  z  murów  Krzemieńca  wyjeżdżać,  to 
się  rozstawał  z  temi  wzgórzami,  które  go  znały  cłiłopięciera ,  i 
z  krewnymi  i  z  ukoclianą  matką  niewątpliwie  ze  łzą  w  oku  i 
ciężkiem  sercem;  ale  tego  w  tój  rycliłej  wiośnie  życia  swojego  nie 
mógł  on  biedny  przypuszczać,  że  to  była  ostatnia  jego  bytność 
w  tych  stronach...  że  z  tych  wszystkich  drogich  osób  nie  zoba- 
czy jednych  już  nigdy ,  drugich  zaś  miał  wprawdzie  raz  jedyny 
jeszcze  w  życiu  swojóm  oglądać,  ale  w  okolicznościach  tak  smu- 
tnych i  na  ziemiach  tak  odległych  i  przez  ciąg  chwili  tak  krótkiój, 
że  i  z  niemi  to  jego  żegnanie  się  ówczesne  było  rzeczywiście  jak- 
by ostatniem  pożegnaniem... 

Za  przybyciem  do  Warszawy,  przedstawił  się  księciu  Lube- 
ckiemu,  naówczas  ministrowi  skarbu,  i  wszedł  w  poczet  bezpła- 
tnych pracowników  w  będącym  pod  jego  sterem  wydziale  rządu 
ówczesnego  królestwa  polskiego.  Książę  przyjął  go  dobrze  i  był 
już  korzystnie  uprzedzony  o  osobie  młodego  aplikanta.  Przyobie- 
cał mu  swoje  protekcyą,  i  w  rzeczy  samój  okazywał  się  zawsze 
dla  Słowackiego  dosyć  życzliwym.  Bezpośrednim  naczelnikiem  biu- 
ra, do  którego  przydzielono  Juliusza,  był  Dominik  Lisiecki,  pi- 
sarz znany  w  literaturze  z  nieźle  dokonanych  tłómaczeń  niektó- 
rych autorów  francuskich.  Byłto  zwolennik  klasycyzmu,  raianowi 
cie  wielbiciel  Kornela  i  Woltera,  którychto  właśnie  w  latach 
młodszych  przekładał.  Ale  miał  on  zmysł  i  dla  nowszych  poja- 
wów  literatury;  zaczem  poszło,  że  spolszczył  i  Lamartina  utwory 
niektóre,  a  wreszcie  i  inne  rzeczy,  np.  Nieszpory  Sycylijskie 
Delavignego.  Ta  żyłka  poetyczna  dyrektora  wydziału  ułatwiła 
Juliuszowi  serdeczniejsze  zbliżenie  się  do  niego.  Zawiązały  się  te- 
dy między  nimi  przyjacielskie  stosunki,  tyle  pożądane  dla  niedo- 
świadczonego młodzieńca,  rzuconego  w  sam  wir  nieznanego  mu 
świata  i  obcych  zgoła  żywiołów.  Za  jedną  znajomością  poszły  i 
drugie.  Odszukał  Odyńca ,  z  którym ,  lubo  młodszy,  miał  zapewne 
jakąś  znajomość  już  z  Wilna.  Odyniec  bawił  wtedy  od  lat  już 
kilku  w  Warszawie;  jako  poeta  zażywał  już  pewnój  wziętości, 
dawszy  się  poznać  publiczności  z  rozmaitych  wierszy  i  ballad, 
których  zbiór   we  dwóch  tomach    był  wydał   jeszcze   roku  1825. 


19 

W  owym  czacie,  kiedy  Słowacki  do  Warszawy  przybył,  był  on 
zajęty  właśnie  drnkiem  swojej  Izory  (1828).  O  ile  wnosić  można 
z  listów,  później  z  emigracyi  pisanych,  musiało  '  i  ze  Stefanem 
Witwickim  zajś<5  poznajomienie  już  w  owych  czasach  warszawskich. 
Ale  nie  przypadli  sobie  jakoś  do  serca,  przynajmniój  Słowacki 
zawsze  o  nim  wspominał  zlekceważeniem  i  w  sposób,  który  prze- 
konywa, że  go  nie  lubił.  Czy  znalazł  sposobność  zbliżenia  się  do 
Brodzińskiego,  tego  powiedzieć  nie  umiem.  Również  niepewną  jest 
rzeczą,  czy  się  widywali  z  Lelewelem,  choć  go  dobrze  znać  mu- 
siał z  wileńskich  jeszcze  czasów.  Najwięcej  wrażenia  sprawił  na 
nim  Niemcewicz,  sędziwy  patryarcha  pomiędzy  całą  ówczesną  in- 
telligencyą  warszawską ,  prezes  Towarzystwa  Przyjaciół  Nauk ,  je- 
den z  najzasłużeńszych  i  najpopularniejszych  ludzi  nie  tylko  w  sto- 
licy, ale  i  w  całym  narodzie.  Złożył  mu  Słowacki  pierwszą  swoje 
wizytę  w  jego  wiejskićm  mieszkaniu  w  Ursynowie,  małój  pod  sa- 
mą Warszawą  wioseczce,  która  jak  wiadomo,  była  aż  do  r.  1831 
Niemcewicza  własnością  i  jemu  też  zawdzięczała  tę  nową  swoje 
nazwę.  Zawiózł  tam  Juliusza  do  niego  hr.  Tomasz  Potocki.  Było 
to  w  miesiąca  wrześniu  1830  r.  Ponieważ  to  pierwsze  zbliżenie 
swoje  do  czcigodnego  starca  sam  on  szczegółowo  matce  w  dni 
kilka  potom  listownie  opisał,  i  list  ten —  jedyny  z  przedemigra- 
ćyjnych  czasów  —  odszukany  został  pomiędzy  ich  papierami: 
miło  więc  pewnie  będzie  czytelnikom  moim  odczytać  tu  dosłownie 
z  niego  cały  ustęp  dotyczący  rzeczonej  okoliczności. 

...„"W  tych  dniach  wiele  bardzo  miałem  chwil  nadzwy- 
czaj przyjemnych.  Pamiętasz  kochana  Mamo,  że  dzień  23 
sierpnia  jest  dniem  moich  urodzin.  Wymówiłem  się  z  tóm 
kiedyś  dawniej  przed  jednym  z  moich  znajomych,  i  zdzi- 
wiłem się  bardzo,  kiedy  mnie  w  ten  dzień  zaprosił  na  wie- 
czór kawalerski.  Nie  spodziewałem  się,  żeby  kto  w  War- 
szawie myślał  o  moich  urodzinach ;  przyjemnie  mi  więc  było, 
gdy  młodzież  zebrana  przypijała  do  mnie  szampanem.  Sta- 
ruszek jeden  po  polsku  ubrany  siedział  w  końcu  stoła;  zda- 
wało mi  się,  że  kochany  Dziadunio  był  na  jego  miejscu. 
Winogrona  —  kawony  —  melony  Wołyń  mi  przypominały 
i  jeszcze  bardziój  dopomagały  illuzyi.— W  kilka  dni  potem, 
jednego  poranka  przyjechał  do  mnie  Potocki,  prosząc  że- 
bym z  nim  jechał  do  Ursynowa ,  maleńkiej  wioseczki  Niem- 
cewicza. Muszę  więc  Mamie  opisać  obszernie  tę  wizytę.  Ur- 


20 

synów  leży  o  maleńką  milę  od  Warszawy  za  Mokotowem. 
Śliczny  był  ranek  —  trochę  zimny  —  i  mgła  lekka  jesienna 
pokrywała  rozległe  i  piaszczyste  równiny  Mazowsza.  Myśl, 
że  jadę  do  starego  poety,  który  wiek  Stanisława  Augusta 
z  naszym  wiekiem  łączy,  zajinowała  mnie  bardzo;  nad!to 
niepewny  byłem ,  jakie  mnie  tam  spotka  przyjęcie ,  bo  Niem- 
cewicz przez  kobiety  popsuty,  bardzo  się  zrobił  kapryśny. — 
Nareszcie  stanęliśmy  u  celu  podróży  —  pojazd  nasz  zatrzy- 
mał się  w  alei,  w  której  z  daleka  widaó  już  było  dom  po- 
ety —  nie  kazaliśmy  jechać  dalej ,  bo  Niemcewicz  stał  przed 
gankiem  —  podobnio  więc  jak  L.  do  Częstochowy,  zbliżali- 
śmy się  pieszo  z  sercem  skruszonem.  Przywitał  nas  dosyć 
obojętnie  —  zaczął  rozmowę  o  Wilnie  rąbiącym  tonem  Jana 
Śniadeckiego.  O  źle !  pomyślałem  sobie ,  na  toż  przyjecha- 
łem tutaj,  żebym  mu  potakiwał?  Szczęściem  że  rozmowa 
ta  prędko  się  skończyła.  —  „Panie  Hrabio,  rzekł  do  Poto- 
ckiego, wszak  znasz  mój  Ursynów,  oprowadź  pana  Słowa- 
ckiego po  piękniejszych  miejscach  —  ja  się  muszę  tymcza- 
sem przebrać.**  To  mówiąc,  ukłonił  się  nam  i  wszedł  do 
domu ,  a  my  poszliśmy  chodzić  po  ogrodzie.  —  Śliczny  sta- 
rego Ursynów,  zarosły  wielkiemi  drzewami,  bardziój  do  dzi- 
kiego lasu  niż  do  ogrodu  podobny  —  w  wielu  miejscach 
małś  widać  łąki,  na  których  wybiera  paszę  jedyna  krowa 
Niemcewicza.  Z  tój  krowy,  jak  mi  sam  mówił  —  ma  dwa 
złote  na  tydzień  przychodu.  Przyszliśmy  wkrótee  do  małej 
altanki  z  kory,  na  której  wszyscy  podróżni  piszą  wrierszyki 
na  pochwałę  Niemcewicza;  żaidnego  jednak  napisu  nie  wi- 
dać, bo  je  staraszek  zdzierać  każe  przez  skromność.  Usia- 
dłem w  altanie  —  Potocki  stał  nademną,  a  widząc  że  je- 
stem nadzwyczaj  smutny  i  blady,  zapytał  ^nie  o  przyczynę. 
Myślą  odpowiedziałem  mu,  iż  szczęśliwy,  kto  może  tak  pi- 
sać, jak  Niemcewicz  —  słodko  i  przyjemnie,  bez  triEtwienia 
się  własnym  ogniem !  Szczęśliwy...  odpocznie  na  starość  w  tak 
cichym  domku,  wtenczas  gdy  na  grobach  młodszych  od  nie- 
go ludzi  trawa  porastać  będzie!  —  Wtóm  lokaj  przysłany 
od  Starego  zaprosił  nas  na  śniadanie.  Właśnie  trzeba  było 
śniadania,  żeby  przer^'ać  bieg  marzeń!...  Usiedliśmy  po 
obu  bokach  Nienicewicza ,  i  podano  herbatę  z  pasztetem  na 
zimno.  Wymówiliśmy  się  od  jedzenia  i  przestaliśmy  na  sa- 
m^j  tylko  rozmowie.  Przy  nogach  Niemcewicza  siedziały 
dwie  maleńkie  dziewczynki;  są  to  córki  jego  kamerdynera, 
którym  często  pozwala  swawolić  z  sobą.  Jedna  z  nich  przy 
gościach  kilka  razy  mu  mówiła:  „Pan  jesteś  tak  głupi  jak 
ja**  —  a  stary  z  uśmiechem  przyjmował  ten  grzeczny  kom- 
plement.—  Przy  śniadaniu  Potocki  zaczął  omie  prosić,   że* 


21 

bym  co  przeczytał  Niemcewiczowi.  Staruszek  oświadczył  mi 
także  cłięć  słyszenia  moicli  robót,  chociaż  wprawdzie  dosyć 
obojętnie.  Kazał  zdjąć  herbatę  —  kazał  się  jednój  dziew- 
"fczynce  w  twarz  pocałować,  a  zapytana  od  niego:  kto  je- 
steś? —  odpowiedziała:  żona  Panów  a.  Potom  kazał  im 
odejść  i  cicho  się  sprawować.  Opatrzyłem  się  na  przypadek 
w  trzeci  akt  tragedyi  Mindowe.  Na  wezwanie  powtórne 
staruszka  czytać  zacząłem.  Niemcewicz  słuchał  z  początku 
siedząc  t)okiem  odwrócony;  gdy  przyszło  do  drugiój  sceny, 
w  którój  Mindowe  zrywa  z  Krzyżakiem :  obrócił  się  nagle — 
i  czoło  jego  pomarszczyło  się  —  widać  było  znacznie  natężo- 
ną uwagę  —  patrzał  mi  w  oczy,  jakby  chciał  mnie  całego 
przeniknąć,  a  oczy  ma  szare, przenikliwe  i  wielkiemi  naje- 
żonę  brwiami ,  jak  oczy  Jana  Śniadeckiego.  Przy  końcu  dru- 
giój  sceny  wykrzyknął  głośno:  ach!  czemuż  tej  tragedyi 
grać  nie  można !  Ten  wykrzyknik  bardziój  mi  pochlebił ,  niż 
wszystkie  potem  dawane  pochwały.  —  Czytałem  dalej  — 
słuchał  cierpliwie;  kiedy  skończyłem,  powiedział:  „Cie- 
szę się,  iż  przed  śmiercią  widzę,  że  jeszcze  zostanie  w  Pol- 
sce poeta,  co  ma  tak  wielki  talent  i  duch  obywatelski  utrzy- 
ma." Potem  dodał:  „przepisz  Pan  tę  tragedyą  na  kilka 
rąk  —  warto ,  niech  czeka  szczęśliwszych  czasów ! . . .  Chciał- 
bym ją  całą  czytać** Odtąd  stary  przypatrywał  mi  się 

z  uwagą— ^a  przy  pożegnaniu  powiedział  mi  jeszcze: — „Cie- 
szę się,  iż' poznałem  takzacjiego  młodzieńca." — Prawda,  jak 
to  po  staropolsku  ?" 

Z  powyższego  listu  wynika,  że  miał  tedy  Juliusz  i  w  War- 
szawie przyjaciół,  którzy  mu  daWali  serdeczne  dowody  przywią- 
zania, i  że  zdarzały  musie  chwile,  które  go  przenikały  uczuciem 
szczęścia.  Jednak  w  ogóle  stolica  nie  podobała  się  naszemu  poe- 
cie. Zrażała  go  do  Warszawy  szczególniej  ta  okoliczność ,  iż  przy- 
wykły do  pięknych  okolic  Wilna  i  Krzemieńca,  tutaj  już  nie  znaj- 
dywał nic  podobnego.  Często  o  tóm  w  późniejszych  nawet  listach 
wspominał.  Dla  zwyczajnego  człowieka  obojętną  to  jest  rzeczą, 
jakie  tam  jest  położenie  miejsca,  w  którem  się  życie  spędza;  ale 
w  oczach  poety  ma  to  ważność  niemałą.  Prócz  tego  nie  mógł  też 
Słowacki  zasmakować  w  tćj  robocie  suchej  biurowój ,  która  z  obo- 
wiązku miała  stanowić  pierwszorzędne  jego  zajęcie;  ile  że  go  za- 
przątano samemi  prawie  pracami  mechanicznemi ,  to  jest  kazano 
po  prostu  przepisywać...  Drażliwy  umysł  Juliusza  przyjmował  to 
jako  umyślne  upośledzanie,    które    miało  być  następstwem  jego 


22 

nie  dotó  dostojnego  położenia  towarzyskiego.  Uważał  zaś  to  sobie 
za  tem  dotkliwszą  krzywdę,  że  wszakże  pracował  w  biórze  ró- 
wnie bezpłatnie ,  jak  ci  wszyscy,  którzy  byli  protegowani . . .  ^Mój 
wielki  niegdyś  protektor  —  mówi  uszczypliwie  o  księcia  Lubeckim 
w  jednym  z  późniejszych  listów  —  zaraz  mi  chciał  dać  pensyą: 
nie  przyjąłem  jej.  Cóż  to  pomogło?  byli  tam  hrabiowie  —  ja 
przepisywałem!...  Nie  zostawiono  mi  nawet  przekonania,  że  by- 
łem użyteczny,  lub  że  nim  kiedyś  byc  mogłem*. . . 

Tymczasem  nadeszła  jesień  1830,  a  z  nią  i  koniec  Listo- 
pada, i  wypadki  listopadowe.  Wywarły  one  zaraz  w  najpierwszój 
chwili  na  Słowackim  wstrząsające  wrażenie.  Dał  się  porwać  tym 
entuzyazmem,  który  całą  ówczesną  ludność  stolicy,  a  mianowicie 
młodzież  ogarnął.  Wyrazem  tego  usposobienia  było  kilka  liry- 
cznych jogo  utworów,  na  przykład  Oda  do  Wolności,  Hymn 
do  Bogarodzicy,  Kulik,  wreszcie  Pieśń  Legionu  litew- 
skiego, które  tak  ściśle  rymowały  z  powszechnym  zapałem 
w  chwilach  owych  pamiętnych.  Obiegając  w  licznych  odpisach, 
podawane  z  rąk  do  rąk  —  one  to  dopiero  rozsławiły  w,  najdal- 
szych kołach  imię  nowego  poety,  którego  talent  znali  przedtem 
najbliżsi  tylko  znajomi.  Ogłaszane  w  pismach  peryodycznych ,  a 
niektóre  drukowane  i  w  osobnych  broszurach*)  —  pieśni  te  sta- 
wiały Słowackiego  w  obec  całego  kraju  w  szeregu  idących  przo- 
dem ,.  powołujących  cały  naród  do  czynu . . . 

Po  upływie  atoli  pierwszych  tygodni  listopadowego  powstania, 
zaczęły  owe  pełne  ognia  popędy  u  niego  stygnąć  i  ustępować 
miejsca  innym  uczuciom.  Nadzieje  z  razu  tak  jasne,  zaczęły  się 
ćmić  i  osłaniać  chmurami — trudno  wyrzec  stanowczo ,  czy  chmurami 


*)  Tak  na  przykład  wyszła  osobna  broszura  pod  tytułem  „Oda 
do  Wolnośei  i  Hymn  przez  Słowackiego.  W  Warszawie  w  dru- 
karni stereotypowój  przy  ulicy  królewskićj  w  pałacu  Dembowskich 
Nro.  1066.  r.  1830. **  Format  ćwiartkowy,  stron  8  i  2  nieliczbo- 
waue.  Tę  Odę  do  Wolności  zamieściłem  w  HI  tomie  Pism  pośmier- 
tnych. Hymn  (do  Bogarodzicy)  jest  w  cdycyi  lipskićj.  —  Również 
znany  mi  jest  jako  osobne  pisemko:  „Kulik  Polaków  przez  Ju- 
liusza Słowackiego.  Warszawa,  1831.''  8o,  stron  8  nieliczbowanych. — 
To  więc  były  nąjpierwsze  poety  naazego  publikacye. 


23 

trwogi  o  przyszło&ć  kraju ,  czy  tylko  osobistego  Wstrętu  do  wszyst- 
kiego, 00  się  tam  działo. .Zwątpienie,  niesmak,  niemożność  jakaś 
dłuższego  wytrwania  wśród  stosunków,  w  jakich  się  widział,  bra- 
ły odtąd  coraz  więcej  górę  nad  eicentiycznem  usposobieniem  po- 
ety. Przyszło  nareszcie  do  tego ,  że  powziął  już  na  początku  mar- 
ca zamiar  porzucenia  Warszawy  —  i  zaopatrzywszy  się  w  for- 
malny pasport  ze  strony  ówczesnego  rządu  polskiego,  rzeczywiście 
wyjecbał  za  granicę  już  dnia  8  marca  1831  roku. 

Byłto  krok,  który  jak  się  okazało  później,  miał  być  wżyciu 
jego  stanowczym.  Owato  chwila,  ów  wyjazd  tak  rychły  z  kraju, 
rozstrzygnął  nie  tylko  6  calem  dalszem  życiu  jego  jako  człowieka, 
ale  i  o  powodzeniu  jego  w  zawodzie,  któremu  całe  szczęście  oso- 
biste poświęcił,  w  wzniosłym  zawodzie  poety...  Gdyby  Słowacki 
był  pozostał  w  kraju ,  lutnia  jego  byłaby  niezawodnie  strojniejsza ; 
niebo  jego  poezyi  byłoby  niewątpliwie  mniej  chmurne.  I  cóż  go  to 
wyprowadziło  z  ojczyzny?  Co  go  rzuciło  na  niepewne  fale  wy- 
gnania? Dlaczegoto  przyszło  jemu  rozpoczynać  już  wtedy  to  bo- 
lesne życie  bez  celu,  wśród  żywiołów  obcych,  w  okolicznościach 
które  tak  rychło  zdarły  z  oczu  jego  wszelkie  one  illuzye,  które 
lubo  ułudne,  przecież  niezbędne  są  człowiekowi  poniekąd,  ażeby 
sobie  nie  obrzydzał  tych  znikomych  kształtów  istnienia?  Czyż  mu 
przewodniczyła,  kiedy  się  na  tułactwo  sam  wskazał,  owa  myśl 
podno^ąca  i  wielka,  która  w  kilka  miesięcy  póiniej  tylu  innych 
miała  prowadzić  na  zachód?  czy  szła  powtarajam  przed  nim  ta 
gwiazda  wiary,  że  to  jeszcze  jedyny,  że  to  ze  wszystkich,  jakie 
były,  ostatni  sposób  'spełnienia  w  obec  świata  i  Boga  obowiązku, 
który  jest  najwznioślejszym  na  ziemi?  —  Nie!  W  tej  myśli  Sło- 
wacki z  krajem  się  swoim  nie  żegnał.  Byłaż  to  zatem  tylko  chi- 
mera poetycka,  która  go  pchnęła  w  nieznane  obszary  świata,  za- 
ludnione ideałami  nieokreślonych  pragnień  ?  Czy  wreszcie  kazało  mu 
tak  sobie  postąpić  życzenie  matki,  trwożnej  może  o  swego  jedy- 
naka wśród  niebezpieczeństw  otaczającej  go  wojny?.. 

Na  te  pytania  trudno  jest  odpowiedzieć  stanowczo. 

Pierwszy  list  Słowackiego,  z  zagranicy  pisany,  od  takich  się 
słów  zaczyna: 


ii 

-Kochana  Mamo!  zadziwisz  się  zapewne  odbierając  ode 
mnie  list  datowany  z  Wrocławia.  Dop^niając  woli  kochanej 
Mamy,  która  aż  nazbyt  z  moją  chęcią  zgadzała  się,  wyje- 
cłiałem  za  granicę''... 

Z  tych  słów  zdawałoby  się  wynikać ,  że  zatóm  matka  to  ka- 
zała mu  oddalić  się  z  Warszawy.  Ale  dodatek,  że  się  to  życze- 
nie matki  i  z  jego  chęcią  zgadzało,  nasuwa  przekonanie,  że  mieć 
musiał  Juliusz  jednak  i  inne  jeszcze,  swoje  własne  powody  do  wy- 
jazdu za  granicę.'  Nakoniec  i  życzenie  matki  musiało  być  chyba 
kiedyś  tam  dawniej  i  bez  żadnój  nalegliwoścf,  więc  nawiasowo 
tylko  wypowiedziane,  kiedy  tak  dalój  ciągnie  Juliusz  zdanie  to 
na  początku  listu  owego  stawione: 

^I  teraz  z  wielkim  strachem  oczekuję  listu  od  Mamy, 
czy  Ci  się  mój  wyjazd  podoba,  czy  nie.  (Z  listu  z  d.  17 
marca  1831 ,  pisanego  z  Wrocławia)." 

Dalój  w  tymże  liście  spotykamy  znowu  takie  wyrazy: 

„Wyjechałem  w  podróż  8  tego  miesiąca  —  wyjecha- 
łem w  nocy  —  smutno  mi  było  —  zdawało  mi  się,  że 
uciekam:  i  teraz  jeszcze  często  się  kłócę  z  mojem  sumie- 
niem" .... 

W  liście  następnym  (z  dnia  12  kwietnia)  powraca  znowu  do 

dziwnego  wyjazdu  swego  z  Warszawy  i  tak  się  tłómaczy: 

„W  biurze  nie  było  żadnych  widoków  —  nawet  to 
biuro ,  gdzie  byłem ,  zaczęło  być  źle  uważane,  z  powodu .... 
Trzeba  było  iść  do  wojska,  miałem  aż  nadto  do  tego  chę- 
ci —  Los  jakiś  rządzi  moją  karyerą  i  widzę,  że  zawsze 
będzie  mi  na  przeszkodzie  stawał"... 

W  innych  miejscach  korespondencyi  jego  z  owych  miesięcy 
spotykają  się  wyrażenia,  które  dowodzą,  że  mu  żal,  że  go  na- 
wet wstyd  było,  że  wśród  takich  okoliczności,  jak  ówczesne,  wy- 
dalił się  z  Warszawy.  Były  chwile,  gdzie  się  wahał,  czyby  nie 
wrócić...  Zdaje  się,  że  i  rodzina  w  Krzemieńcu  z  frasunkiem  i 
nieukontentowaniem  przyjęła  wiadomość  o  tóm.  Do  nmtki  pisał 
Juliusz  (d.  6  lipca  1831)  :v 

^Dzięki  Ci  Matko,  za  wszystko,  co  robisz  dla  syna, 
który  czuje,  że  nie  jest  godzien  teraz,  aby  kto  o  nim  pa- 
niiętał  i  jeszcze  go  kochał.  O  Mamo  moja,  nie  gadaj  teraz 
przed  nikim  o  mnie,  aby  mnie  teraz  zapomniano.  Może 
potom  znajdę  sposób  zyskania  szacunku  w  moim   kraju... 


i* 

tmię  moje  nie  moie  hj6  teraz  na  żadnym  groHe  wyryid-^ 

ale  przyjdzie  chwila"* •.. 

Wujowi  zaś   swemu,   który   snąć   tę   ucieczkę  Juliusza  czy 

żartem,  czy  seryo  kładł  na  karb  nieodwagi  albo  wstrętu  do  służby 

w  wojsku,  odpowiedział,  jak  następuje: 

„Teofilu  kochany,  jeśli  mi  chcesz  wiele  zgryzot  oszczę- 
dzić,   niech  w  twoich  listach  nie  przebija  taka  ironia,   jak 
.       w  ostatnim  przy  pisku.    Chciałem  —  nie  mogłem  być  uży- 
tecznym Ojczyźnie"... 

Wszystkie  te  u»tępy  z  listów  Juliusza  sprawiają  w  pierwszój 
chwili  wrażenie,  jakby  mu  ciężyła  na  sumieniu  jakaś  wina  upo- 
karzająca. Wyjazd  jego  z  Warszawy  wygląda  jak  tajemnica,  na 
dnie  którój  ukrywa  się  coś,  czego  niemiło  wyrazić  po  właściwóm 
imieniu.  Pozory  wszystkie  mówią  przeciwko  niemu.  Jakakolwiek 
była  to  sprawa,  która  go  spowodowała  do  porzucenia  kraju  w  ta. 
kiej  chwili,  w  jakiój  go  rzucał,  w  każdym  razie  było  to  coś, 
z  czem  nie  do  twarzy  autorowi  Bogarodzicy  i  Kuliku... 

Taką  się  ta  rzecz  wydaje,  jeżelibyśmy  sądzić  o  niój  mieli 
wedle  pozorów.  A  jednak  — 

Ja  nie  mam  bezpośredniego  faktu,  na  mocy  którego  mógł- 
bym tu  stanąć  w  obronie  Słowackiego.  Rzetelny  powód  jego  wy- 
jazdu pozostał  tajemnicą  na  zawsze.  Zdaje  mi  się  jednak,  że 
przenikam  tę  tajemnicę.  Byłato  okoliczność,  która  przynosi  raczój 
zaszczyt  sercu,  aniżeli  ujmę  sile  charakteru  młodego  poety.  Po- 
mimo tego,  tak  się  wtedy  rzeczy  złożyły,  że  nie  mogła  ona 
żadną  miarą  być  powiedziana  ani  matce,  ani  krewnym.  Powody 
dostateczne  nie  dozwalają  mi  zagadki  tój  wytłómaczyć  już  na  tóm 
miejscu.  Znajdzie  ją  czytelnik  dopiero  wyłuszczoną  między  zda- 
rzeniami z  r.  1832.  Gdybym  to,  co  tu  mam  w  myśli,  wypowie- 
dział już  teraz,  wyglądałoby  to  tylko  na  luźną  hipotezę  i  na  nic 
więcej.  W  tamtym  rozdziale  domysł  mój  się  okaże  podparty  tylu 
przemawiającemi  za  trafnością  jego  okolicznościami,  że  zdaje  mi 
się,  iż  nikt  o  istocie  prawdy  wątpić  wtedy  już  nie  potrafi. 

Bądź  jak  bądź,  tymto  więc  krokiem,    tym  wyjazdem  wcze- 
snym z  Warszawy   Słowacki  w  22  roku  życia   zamknął  nieroz- 
myślnie  pierwszą  połowę  zawodu  swego  na  ziemi.  Pierwsza  ta  ży^^ 
Tom  Ł  4 


cia  jego  epoka,  fip^ona  na  ojczystej  ziemi —  upłynęła  mu  mię- 
dzy swymi,  poiród  stosunków  normalnych  i  godzi  się  dodać:  pod 
wielu  względami  nader  pomy&Inych.  Od  owćj  chwili  poczęła  się 
epoka  droga:  życie  na  wygnaniu,  poniewierka  między  obcymi, 
wieczna  tęsknota  do  ojczyzny,  nieustająca  świadomość  czczości 
życia  bez  celu ,  gorzkie  zawody  przy  każdym  kroku ,  ciągła  walka 
z  przeciwnościami ,  niekiedy  z  niedostatkiem— i  ten  cały  długi  sze- 
reg tysiącznych  cierpień,  z  jakich  się  splata  smutna  dola  tułacza, 
Takieto  życia  .koleje  otwarły  się  teraz  dla  naszego  poety  —  na 
zawsze,  aż  do  samego  zgonu  I  Czy  exystencya  wśród  takich  oko- 
liczności wpłynęła  na  podniesienie  czy  na  spaczenie  tój  potężnój 
poetyckiój  zdolności,  jaką  go  obdarzyła  natura,  to  się  okaże  w  dal- 
szych rozdziałach.  z' 


BOZDZUŁ  DRUGI. 

Bok  1831  i  pierwsza  połowa  18d2go.  Prsybjcie  do  Wrocławia,  a 
stąd  do  Drezna.  Odyniec  —  okolice  drezdeńskie.  Wyjazd  do  Londy- 
no.  Teatr  londyński  —  Westminster  —  Niemcewicz.  Przeniesienie  się 
do  Paryia  —  niekorzystny  s%d  o  Francuzach  —  cmentarz  Pere-la- 
Chaise  —  teatra  ^~  Lelewel  i  inni  Polacy  przybywający  na  emigracyą. 
Poeta  zamierza  ogłósid  zbiór  swoich  poezyi  —  wiadomość  O  próbach 
jego  nąjpierwszyeh  —  trudności  znalezienia  nakładcy  —  romans  w  ję- 
zyku fisncuskim.  Druk  rozpoczęty  —  wiele  obiecująca  znajomości  —  - 
panna  Kora  —  owacye  i  nadzieje  wielkiego  powodzenia.  Lafayette  — 
X.  Praniewicz  —  Skibicki.  Dzi^  wychodzą  z  pod  prasy.  Mickiewicz 
w  Paryża  —  pierwszy  powód  niesnasek  pomiędzy  nim  a  Słowackim  — 
wspomnienie  pewnego  zdarzenia  w  Wilnie. 

Od  pierwszo]  chwili  wydalenia  się  Słowackiego  z  kraju  roz- 
poczyna się  jego  korespondencja  z  matką.  Korespondencya  ta  re- 
gularna, szczegółowa,  prowadzona  bez  przerwy  aż  do  ostatnich 
dni  życia,  leży  w  całej  zupełności  przedemną.  Od  tój  pory  może- 
my tedy  iść  za  poetą  naszym  krok  w  krok  i  nawet  własnemi  je- 
go słowy  opowiadać  o  niejednóm  zdarzeniu. 

Wyjechał  z  Warszawy  dnia  8  marca  1831  r.  Wyjechał 
smutny  i  bez  dtudzeń  co  do  sprawy  publicznój. 

^Nudną  miałem  drogę  —  pisał  w  pierwszym  liście,  z  d. 
17  marca  datowanym  z  Wrocławia  —  czas  dosyć  brzydki; 
wyjechałem  w  nocy  —  smutno  mi  było  —  zdawało  mi  się, 
że  uciekam;    teraz  jeszcze  często  się  kłócę  z  mojóm  sumie- 
niem. Mamo  moja,  śliczny  kraj  opuściłem,  i  może  już  do 
niego  nigdy  nie  będę  mógł  powrócić**... 
Jechał  właściwie  ku  Dreznu,    ale   trzeba  było   przejeżdżać 
przez   terytoryum   pruskie.   Kiedy  się   przez   granicę   przeprawił, 
odebrano  mu  pasport,  który  micd  wystawiony  od  rządu  warszaw- 


skiego,  i  kazano  zatrzymać  się  w  Wrocławiu,  obiecując  dać  nowy 
pasport,  pruski.  Czekając  na  ten  dokument,  przepędził  Słowacki 
w  Wrocławiu  dwa  tygodnie  i  dni  kilka  pod  ścisłym  policyjnym 
nadzorem.  Stał  w  łiotelu  Goldene  Gans  i  nudził  się  w  tóm  mie- 
ście niemiłosiernie;  do  czego  się  w  części  i  ta  przyczyniała  oko- 
liczność, że  prawie  nie  znał  wcale  języka  niemieckiego. 

„Nie  lękajcie  się  jednak   o  mnie    (pisał  żartobliwie  w  je- 
dnym z  listów  ówczesnych);   mówię  już  i  ja  trochę  tym  ję- 
zykiem i  nie  jestem   przymuszony ,    chcąc  jeść  zaglądać  do 
rozmówek,   jak   nasz    poczciwy   Kł.    A   propos   rozmówek, 
książeczka,   którąś  mi  kochana  Mamo  przy  moim  odjeździe 
z  Krzemieńca    do  tłómoka  włożyła,    nieraz  mi  tu  usługuje; 
ale  uczę  się  pierwój  frazesu,    a  potem  go  recytuję   w  ksią- 
żeczkę nie  patrząc.  To  jest  bardziej  honorowo**.... 
Wseszcie  dano  mu  pasport  praski,   wystawiony  do  ^rancyi. 
Słowacki  wyjechał  jednak  do  Drezna,   w  zamiarze  dłuższego  tam 
atrzymania  się.  Przybył  do  Drezna  w  sam  wielki  Piątek.  Stanął 
w  hotelu  pod  złotą  Koroną.  Pierwszóm  miejscem,  do  którego 
się  za  przybyciem  do  miajsta  udał,  był  kościół. 

„Zaraz  wyszedłem  na  miasto  —  pisze  w  liście  z  dnia 
12  kwietnia  —  albowiem  mówiono  mi,  że  w  katolickim 
kościele  ma  być  ładna  muzyka.  I  słyszałem  śpiewy.  Trafi- 
łem właśnie  na  psalm  śpiewany  przez  Tarąuiniego  na  jakąś 
bardzo  smutną  nutę.  Pier^^szy  raz  słyszany  głos  tego  rodza- 
ju—  wreszcie  cichość  kościelna  (bo  była  to  właśnie  chwila, 
kiedy  księża  gaszą  po  jednaj  trójkąt  obstawiony  palącemi 
się  świecami),  wszystko  to  niewypowiedziane  na  mnie  spra- 
wiło wrażenie...  Po  obiedzie  znowu  .wyszedłem  na  miasto, 
w  nadziei  iż  chodząc  po  ulicach,  napotkam  gdzie  Odyńca*). 


*)  Odyniec  przedtem  miesekał  w  Warszawie  i  tamto  aię  z  nim, 
jak  już  wyżćj  nadmieniłem,  bh'żej  zapoznid  Słowacki.  W  r.  1829 
puścił  się  atoli  autor  Izory  razem  z  Mickiewiczem  w  podróż  do 
Włoch;  a  właściwie  podążył  do  niego  nasamprzód  do  Petersburga, 
gdzie  (w  miesiącu  maju)  wsiedli  obydwaj  na  okręt  i  puścili  się  mo- 
rzem bałtycki  to  do  Lubeki  „  stamtąd  do  Berlina  (tu  pierwsza  znajo- 
mość z  Garczyńskim) ,  a  ą  Berlina  na  Pragę ,  na  Wejmar  i  przez 
Szwąjcaryą  —  do  Włoch.  Zimę  z  1829  na  1830  przepędzili  razem 
w  Rzymie.  W  maju  (1830)  zrobili  wycieczkę  do  Neapolu,  a  stąd 
zwiedzili  i  Sycylią.  W  ciągu  lata  zwrócili  się  do  Włoch  północnych, 
a  wreszcie  nawiedzili   powtórnie    Szwąjcaiją,    tak   iż  w  sierpnia  już 


20 

Błądząc  różnejni  drogami,  zachodzę  na  wielki  rynek.  Spo- 
strzegam jakąi  najpiękniejszą  cukiernię  —  Baldioiego;  nad 
drzwiami  napisano:  Cafć  de  1'  Europę.  Ha!  myślę  sobie, 
Odyniec  musi  być  w  Europie...  Wchodzę  na  pewno,  i  za 
pierwszym  rzutem  oka  postrzegam  naszego  poetę,  który  mi 
zaraz  na  moje  zapytanie  To  Cz^^tyrdach?  odpowiedział 
Aa!...*)  I  nie  prZez  jedno  tylko  Aa!.,  wyraził  niepospo- 
lite zadziwienie.  Krótko  mówiąc,  ucieszyli&my  się  oba  ze 
spotkania ,  i  zaraz  wziąwszy  się  za  ręce  poszliśmy  do  Odyń- 
ca  kwatery.  Tam  wyrządził  mi  wielką  przysługę,  bo  zaraz 
przez  swojego  gospodarza,  który  jest  wielkim  przyjacielem 
Polaków,  wynalazł  dla  mnie  prywatną  stancyą,  która  tak 
jest  niedroga,  iż  po  warszawskich  mieszkaniach  zdaje  mi 
się,  że  mi  tu  za  darmo  przychodzi.  Za  6  talarów  na  mie- 
siąc mam*  ładny  salonik  o  pięciu  oknach  (a  przez  każde 
okno,  jak  powiada  Odyniec,  inną  widzę  panienkę).  Salonik 
cały  umeblowany  I)ardzo  ładnie',  nawet  z  lampą  alabastro- 
wą, tylko  trochę  zapyloną;  słowem  że  mogę  wieczorami 
lampę  zapalać  i  bajronizować.  Żeby  zaś  o  wszystkich  przy- 
jemnościach mieszkania  dać  wam  wyobrażenie,  donieść  mu- 
szę, że  oprócz  ładnego  widoku  na  plac  wielki,  na  kościół, 
znajduję  przyjemność  patrząc  na  ładną  córkę  mojój  gospo- 
dyni. Panienka  mówi  po  francusku,  i  ładnie  gra  na  forte- 
pianie. Waryacye  Czernego  zawsze  mi  Wilno  i  was  wszyst- 
kich przypominając... 

Cały  ton  tego  listu  przekonywa,  że  pierwszy  czas  pobytu 
w  stolicy  saskiej  nie  był  dla  Juliusza  zbyt  przykry. 

-Bardzo  mi  się  to  miasto  podoba,  bo  przez  długi  po- 
byt w  Warszawie  stęskniony  byłem  po  pięknych  okolicach; 
tutaj  zaś  są  prześliczne.^ — 

Oprócz  Odyńca  znalazł  w  Dreźnie  kilku  innych  jeszcze  ro- 
daków: Platera,  Chwaliboga,  Mikulicza;  pannę  Czacką,  dobrą 
matki  swojój   znajomą;   Komara,   jenerałową  Dąbrowską,   panią 

stanęli  w  Genewie.  (Tu  pierwsza  znajomość  Mickiewicza  ze  Zygmun- 
tem Krasińskim).  W  wrześniu  dopiero  czj  październiku  (1830)  roz- 
stali się  ze  sobą  obydwaj  towarzysze  podróży.  Mickiewicz  powrócił 
znowu  do  Kzymu,  któreto  miasto  dopiero  w  r.  1831  na  wiosnę  opu- 
ścił; a  Odyniec  prosto  z  G-enewy  udał  się  do  Paryża.  Po  upływie 
kilku  miesięcy  spędzonych  w  Francyi  przeniósł  się  do  Niemiec  i  jui 
od  początku  1831  r.  stale  przemieszkiwi^  w  Dreźnie. 

*)  Zakończenie  jednego  z  najpiękniejszych  Sonetów  Krym« 
•  kich  Mickiewicza. 


30 

Szymanowską  z  doma  Poniatowską  i  t.  d.  Niektórzy  baidli  w  Dre* 
źnie  z  oałemi  rodzinaihi  i  byli  już  znani  Słowackiemn  z  War- 
szawy. Szczególniej  uprzejmie  był  przyjmowany  w  domu  pani 
Dobrzyckiój. 

Poczciwa  ta  staruszka  Polka,  są  własne  słowa  Juliu- 
sza, ma  córkę,  która  jest  pierwszą  damą  dworu.  Ta  odda- 
wna  zachwycona  hymnem  Bogarodzica,  przyjęła  mnie 
z  otwartemi  rękoma;  a  nad  moim  Kulikiem,  któi-ego  je- 
szcze nie  znacie  —  płakała." 

W  towarzystwie  poufalszych  znajomych  robił  wycieczki  do 
saskiej  Szwajcaryi  i  przeglądał  celniejsze  ciekawości  drezdeń- 
skie. Grunes  Getvdlbe  nie  sprawiło  na  nim  takiego  wrażenia,  jak 
mu  to  obiecywano.  *         • 

Wszystko  ładne,  bogate,  ale  bez  gustu;  tak  że  mi  nic 
nie  zostaje  w  pamięci.  Ostatnia  tylko  sala  mocno  mnie  za- 
jęła. Widok  tylu  brylantów  razem  zgromadzonych  nosi  na 
sobie  cechę  jakiójś  wielkości,  jako  szczególny  w  swoim  ro- 
dzaju     Ciekawszym  jest  daleko  zbiór  zbroi  starożytnych 

(Bustkammer)\  znajduje  się  w  nim  dwóch  rycerzy  na  ko- 
niach, doskonałe  dających  wyobrażenie  o  ówczesnych  wal- 
kach. Widzieć  to  dla  poety  i  dla  malarza  bardzo  potrze- 
bne—  Śliczne  są  okolice  Drezna!  Wczoraj  panna  Dobrzy- 
cka  i  pani  Asthon  Angielka  zaprowadziły  mnie  do  Brysnitz 
nad  Elbą.  Nie  widziałem,  jeszcze  w  życiu  piękniejszego  miej- 
sca. Siedzieliśmy  z  pół  godziny  na  płaskim  szczycie  świąty- 
ni podobnój  do  chłodnika  Tetydy  w  Zofijówce.  Byliśmy  za- 
wieszeni nad  Elbą.  Z  drugiej  strony  rzeki  śliczne  równiny, 
z  prawej  strony  w  odległości  ładne  Drezno,  a  okna  domów 
przy  zachodzącóm  słońcu  paliły  się  jak  tysiączne  lampy. 
Kilka  statków  z  rozpiętemi  żaglami  płynęło  po  wodzie,  i 
kilka  czółen  rybackich.  Oto  jest  obraz,  który  tak  wprawia 
w  smutne  zamyślenie,  że. przez  cały  czas  pomimo  etykiety 
słowa  do  dam  nie  przemówiłem....  Najczęściój  chodzimy 
z  Odyńcem  do  Wielkiego  Ogrodu  na  spacer;  dziwimy 
się  tam  często,  jak  Niemcy  mogą  cały  dzień  przepędzać 
nad  szklanką  piwa,  z  cygarem  w  gębie.  Gdzie  się  tylko 
zbliżyć  do  tłumu,  wszędzie  o  nas  gadają,  i  lubią  nas.  Go- 
spodyni, u  której  mieszkam,  i  córka  gospodyni  także  bar- 
dzo mnie  kochają.  Pierwsza  mówiła ,  iż  chciałaby  mnie  mieć 
przez  całe  życie  w  swoim  domie  —  druga,  iż  jeżeli  by 
chciała  mieć  brata,  to  takiego,  jakim  ja  jestem.  Pierwszy 
raz  w  życiu  jestem  ideą  doskonałości**.... 


31 

"Wkród  takich  tedy  rozrywek  i  zB,ję6.  i^ynął  rott  czas  w  Dre- 
źnie— na  pozór  niby  doić  przyjemnie.  Wieczory  przepędzał  w  to- 
warzystwie, albo  też  na  operze  włoskiej,  w  której  bardzo  sma- 
kował. Dni  zapełniał  pracą,  jeżeli  go  nie  odrywało  od  niój  zwie- 
dzanie jakićj  pięknej  okolicy  lub  różnych  miasta  tego  osobliwości. 
Praca  jego  ograniczała  się  w  owych  tygodniach  do  samego  czyta- 
nia, gdyż  to  było  lato.  Trzeba  zaś  wiedzieć,  że  była  to  już  taka 
j^o  właściwość,  iż  dopiero  z  jesienią  poczynała  się  dla  niego  po- 
ra zapału  do  pracy  twórczej.  Przez  wiosnę  zaś  i  lato  (podobnie 
jak  niegdyś  Kniaźnin)  nie  czuł  w  sobie  zazwyczaj  żadnój  chęci 
do  pisania,  I  nie  przymuszał  się  też  do  tego.  Było  mu  to  wła-i 
ściwe  przez  całe  jego  życie  i  często  też  o  tern  i  sam  później  wspo- 
minał. I  wtedy  także  pisał  te  słowa  do  matki:  ^Przeczytałem 
wiele  ważnych  dzieł.  Nic  teraz  nie  piszę  —  to  mój  zwyczaj 
w  lecie"... 

W  gruncie  rzeczy  wszelako  było  już  i  w  owej  porze  niejc;- 
dno,  co  ma  zamącało  ten  tryb  życia  pozornie  tyle  uprzyjemnio- 
ny. Żal,  że  wyjechał  z  kraju,  trapił  go  ciągle,  i  to  z  biegiem 
czasu  w  coraz  wzrastającej  progresyi.  W  pierwszych  dniach  by- 
tności swojój  w  Dreźnie  wyrażał  się  tylko: — „Źle  jest  trochę,  żem 
wyjechał  za  granicę . . .  Prz^z  czas  jakiś  miałem  zamiar  do  Was 
powrócić."  Ale  już  w  półtora  miesiąca  późniój  (dnia  6  lipcaj  znaj- 
dujemy natomiast  owe  wyżój  już  przytoczone  utyskiwania: 

„O*  mamo  moja ,  nie  gadaj  teraz  przed  nikim  o  mnie, 
aby  mnie  teraz  zapomniano....  Tmię  moje  nie  może  być 
teraz  na  żadnym  grobie  wyryte  —  ale  przyjdzie  chwila!" 

Drugie,  co  mu  dokuczało,  była  to  niespokojność  o  to,  co 
się  tam  dzieje  z  matką  i  z  resztą  rodziny. 

„Gdyby  nie  ta  niespokojność,  która  nmie  dręczy  o 
Was,  kochani  moi,  byłoby  mi  bardzo  dobrze  w  Dreźnie." 

Wyrozumiemy  ten  zabijający  niepokój,  jeżeli  wystawimy  so- 
bie stosunki,  w  jakich  oni  tam  wtedy  żyli.  Słowacki  wyprawiał 
do  nich  list  za  listem,  a  nie  odbierał  od  nich  przez  długie  czasy 
ani  litery.  Przez  całe  cztery  pierwsze  miesiące,  od  chwili  wyją-  . 
zdu  swego  z  Warszawy,  nie  otrzymał  ani  jednego  słowa  od  ma- 
tki! Tymczasem  wiedział  aż  nadto  dobrze  o  niebezpieczeństwach^ 


LJLf 


32 

Jakie  im  groziły  i  ze  strony  grasującej  wła&nie  na  Wołyniu  cho- 
lery i  z  powoda  wojny,  kt4Sra  z  wszystkiemi  swemi  okropnościami 
zdawała  się  wisieć  już  po  nad  prowincyami  owemi. 

A  trzecia  troska  była  o  siebie  —  o  swoje  własną  przyszłość, 
o  której  nasz  dobrowolny  tułacz  nie  umiał  sobie  utworzyć  ani 
nawet  wyobrażenia...  Natura  jego,  skądinąd  tylu  uposażona  da- 
rami, ale  nad  wszelki  wyraz  niepraktyczna  —  cala  przeszłość  je- 
go, przebyta  pod  kierunkiem  życzliwej  l)0  macierzyńskiej  ręki, 
lecz  zawsze  ręki  obcej ,  więc  biernie:  wszystko  to  stawiało  teraz  bie- 
dnego tego  młodzieńca  na  rozdrożu,  na  którem  radzić  sobie  nie 
umiał.  Z  otuchą  podjąć  walkę  życia,  ażeby  przezwyciężyć  tru- 
dności:—  to  było  nad  jego  siły. — „Napiszcie  mi,  co  ja  mam  ro- 
bić? gdzie  się  obrócić?  jaki  jest  stan  naszych  interesów?" —  oto 
takiemi  słowami  przemawiał  do  rodziny,  w  zupełnym  braku  wiado^ 
mości,  co  z  sobą  począć.  Stan  interesów,  o  który  się  dopytywał, 
byłby  bardzo  pomyślny,  gdyby  byli  oboje  z  matką  mogli  żyć  ra- 
zem i  tworzyć  tylko  dom  jeden ;  a  w  razie  rozłączenia,  gdyby  by- 
ły choć  widoki,  że  Juliusz  zajmie  z  czasem  pozycyą,  której  ko- 
rzyści przyjdą  w  pomoc  dochodom  z  prywatnego  majątku.  Ale 
widoków  takich  teraz  nie  było . . .  Sława  literacka — wprawdzie  uśmie- 
chała się  do  niego,  choć  w  pewnój  jeszcze  oddali ;  ale  na  materyalne~ 
korzyści  %  tego  tytułu,  w  okolicznościach  jak  ówczesne,  bynaj- 
mniój  liczyć  nie  było  można.  Otóż,  co  mu  szczególniój  odbierało 
otuchę.  Wprawdzie  miał  żyć  z  czego  chwilowo,  gdyż  mu  matka 
dostarczała,  czego  potrzebował  na  utrzymanie.  Ale,  myślał  sobie, 
co  będzie  dalój? 

Były  tedy  przyjemne,  ale  też  były  i  gorzkie,  a  nawet  bar- 
dzo gorzkie  chwile  w  owem  drezdeńskióm  życiu  młodego  emigran- 
ta i  pozostały  też  tego  ślady  w  korespondencyi.  Tak  na  przykład 
po  pierwszym  liście  nareszcie  odebranym  od  matki ,  pisał  jój  mię- 
dzy innemi,  co  następuje: 

„W  przytomności  Odyńca  czytałem  list  Twój,  kocha- 
na Mamo.  Nie  mogłem  się  wstrzymać  od  płaczu,  czytając 
list  o  Twoim  nagrobku.  Ponieważ  łzy  te  miały  świadka, 
nie  chcę  ich  zataić,  tak  jak  wiele  innych  łez,  wylewanych 
samotnie*^. . . 


I 


Koniec  końców,  w  lipcH  (1831)  układał  sobie  dakzy  platt 
taki,  iż  cliciał  czafi  jaki6  zabawić  jeszcze  w  Dreźnie,  a  potćm 
z  dziwnymi  projektami  pojechać  dalój. 

„Wyjadę  przez  Szwajcaryą  do  Nei^olu,  tam  znajdę 
w  jakim  klasztorze,  jak  mi  mówił  H.  za  małą  cenę  mie- 
szkanie i  jak  najmniej&zćm  obchodzić  się  będę  starał.  Przy- 
jemność zaciszy  wszystkie  mi  przyjemnoćci  zastąpi  —  czuję 
że  mi  j^j  potrzeba." 

Rozpaczliwe  postanowienie  I  pomyśli  sobie  czytelnik.  I  poeta 
nasz  czuć  musiał  tosamo,  skoro  przerwał  list  na  tych  wyrazach, 
a  nazajutrz ,  wśród  dnia  jasnego ,  tak  pisał  dalćj : 

-Niech  Was  to  bardzo  nie  obchodzi,  co  tutaj,  napisa- 
łem; albowiem  pisałem  to  wieczorem,  a  w  wieczór  zawsze 
jestem  w  stanie  gorączkowym.  Żeby  nie  te  myśli,  bardzo 
by  mi  było  dobrze  w  Dreźnie**... 

Kiedy  się  zatóm  tak  bił  z  myślami  i  układał  sobie  wyjazd 
na  południe,  nastąpić  mający  za  kilka  dopiero  miesięcy:  zaszła 
nagle  okoliczność,  która  go  rzuciła  nie  na  południe,  lecz  na  za- 
chód i  północ;  i  nie  za  kilka  miesięcy,  ale  natychmiast.  Całego 
więc  pobytu  Słowackiego  w  Dreźnie  było  tylko  4  miesiące  nie- 
spełna. 

^Dnia  25  lipca  spokojnie  sobie  siedziałem  w  Dreźnie, 
i  zrana  zapijałem  niemiecką  kawę.  Wtem  drzwi  się  otwie- 
rają, wchodzi  nieznajomy  Jegomość  i  powiada  mi,  że  przy- 
wiózł listy  z  kraju ,  z  którymi  jak  najprędzój  do  Paryża  i  do 
Londynu  mam  jechać*".  (Były  to  zatem  listy  dyplomatyczne,  pi- 
sane w  sprawie  publicznój  do  rządów  francuskiego  i  angielskie- 
go. Do  listów  dołączono  i  fundusz  na  podróż ,  co  wszystko  Sło- 
wacki opisywał  matce  w  dalszej  osnowie  listu  figurycznie, 
ażeby  jój  nie  skompromitować.  Ten  ustęp  pomijamy.  Dalój 
pisał  tak:)  „Zaraz  jeden  z  moich  przyjaciół  ofiarował  mi 
bryczkę  na  resorach  krytą,  i  tak  w  trzy  godziny  po  ode- 
braniu listów,  extrapocztą  ruszyłem  do  Paryża.  Wszystko 
koło  mni^  mijało  jak  cienie  latarni  czarnoksięskiej  —  po- 
dróżowałem dzień  i  noc,  jak  Gryzomir  Krasickiego,  i  nie 
wiele  więcój  od  niego  widziałem.  Były  kraje,  przez  które 
ze  strachem  przejeżd^łem  —  płaciłem  po  królewsku!  O  go- 
dzinie 12  w  południe  wyjechałem  z  Drezna  —  nazajutrz 
rano  byłem  w  Lipsku,  wieczorem  26go  byłem  wWejmarze — 
interesowało  mnie  to  miasto,  jako  będące  miejscem  pobytu 
Grothego  —  bardzo  ma  ładną  postać...  Przez  noc  przeje- 
Tom  I.  5 


84 

chałem  pnez  Erfurt  —  Saxgotha  —  a  nad  ranki^n  piłem 
kawę  w  Eiienach...  śliczne  miasteczko,  a  jeazcze  pięknięj- 
fiza  droga,  która  z  niego  dalćj  prowadzi  między  ogromnemi 
górami.    W  Fałdzie  zatrzymałem  się  godzinę,   dla  naprawy 
powozu  —  znalazłem  tam  w  oberży  chłopca,  co   pisze  hi- 
storyą  terażniejszój  wojny — czyli  biografią  generałów  —  tmr- 
dzo  dobrze.  Dnia  28  z  )rana  byłem  w  Frankfurcie ,  tam  ba- 
wiłem godzinę  dla  zmienienia  moich  wexlów.    O  południu 
byłem  w  Mognncyi  —  śliczny  Ren  —  jaka  szkoda,  że  na 
niego  dłużój   popatrzeć   nie    mogę!...    Potem   przeleciałem 
śliczne  prowincye  reńsj^ie  —  dnia  zaś  29  wieczorem  wje- 
chałem do  Metz.  Co  za  przepyszny  widok !  Miasto  uillumi- 
nowane,  jako  rocznica  rewolucyi  francnskiój.  Lud  tysiącami 
tłoczy  się  po  ulicach.  Miałem  interes  do  Prefekta  Departa- 
mentu —  był  na  balu.  Zabłocony  i  bez  koszuli  prawie,  bo 
kołnierz  schowałem  pod  chustkę,  poszedłem  na  bal.  Może- 
cie sobie  wystawić  zadziwienie  i  jeszcze  inne  jakieś  uczucie, 
z  któróm  byłem  przyjęty.  Krótki  interes,  który  miałem  do 
Prefekta,  odbywszy  pojechałem  dalój.  Szkaradna  Francya — 
miasteczka  gorsze  od  naszych  miasteczek— nędza !. .  W  po- 
łudnie minąłem  Yerdun  —  wieczorem  w  Ghalon  sur  Mar- 
ne złamał   mi  się  powóz  —  zostawiłem  go  tam  i  kazałem 
przedać  na  rzecz  sUadek  zbieranych.  31  lipca  o  godzinie  12 
w  południe  wjeżdżałem  do  Paryża.  Postylion  mój  wiózł  mnie 
najpiękniejszemi   ulicami,   i  jemu   winienem,   żem   widział 
Paryż.  Zajechałem  do  pani  Ł.  P.  Prosiła  mnie,  żebym  po- 
szedł spać.   Usłuchałem  jej   rady  i   przespawszy  4  godziny, 
piątą  mego  pobytu  w  Paryżu  obróciłem   na  zwiedzenie  Pa- 
lais  Royal  i  na  posilenie  żołądka,  co  uskuteczniłem  w  pierw- 
szym paryskim  traktyerze.  Prawda  że  z  pożytkiem  wojażu- 
ję?...   O  godzinie  5tój  wieczorem  już  siedziałem   w  chaise 
de  poste  i  leciałem  do  Londynu.   Przez  całą  noc  widziałem 
uilluminowane  miasta  i  miasteczka,  bo  jeszcze  ciągnęły  się 
fety.  Nic  mi  się  szczególnego  nie  zdarzyło,  oprócz  (jak  mó- 
wił świętój  pamięci  S.)   oprócz  powtarzam,  że  tylko  co  się 
nie  spaliłem.    Chwała  Bogu,  że  się  skończyło  na  szlafroku, 
który  leżał  podemną  i  zupełnie  spłonął,  na  pole  od  surdu- 
ta i  na  kawałku  kołnierza  od  płaszcza.  Wszystkiemu  temu 
winne  cygaro,  odtąd  też  ani  cygarów  ani  lulki  nie  palę  — 
ale  nie  tak  z  bojaźni,  jak  dla  nadzwyczajnej  tego  drogości 
w  Londynie.  Ale  wróćmy  do  podróży.  Nazajutrz  wieczorem 
po   wyjeździe  z  Paryża,  to  jest   1   sierpnia  przejeżdżałem 
przez  Boulogne   sur  m^r  —  widziałem  morze  —  przyjemne 
przypomnienie  Odessy.   0  11  godzinie  w  nocy  wjeżdżam  do 
Calais  —  z  Paryża  mil  37.  Śliczny  ten  widoki  latami  mor- 


skich,  bo  każda  inaczej  się  pali  dla  rozróżnienia.  Stanąłem 
w  hótd  de  Bourbon.  Okropnego  mi  wypłatali  figla!  Pa- 
qnetbot  ń  vapeur  odszedł  bezemnie.  Nająłem  więc  statek, 
co  mnie  niezmiernie  kosztował,  ale  za  to  byłem  panem 
okrętn,  i  wszyscy  byli  na  moje  rozkazy.  Musiałem  zaś  ko- 
niecznie nająć  statek,  bo  czekać  była  niepodobne  do  jutra. 
Wjeżdżając  do  Dover,  kazałem  zatknąć  francuski  pawil- 
lon  —  i  miło  mi  było,  kiedy  pytającym  się  i  tłumnie  ze- 
branym na  brzegu  Anglikom  majtkowie  odpowiadali,  kto  i 
skąd  jedzie.  —  Śliczna  Anglia!  murawa  zieleńsza,  a  pia- 
sek czerwieńszój  farby,  co  pejzażom  oryginalny  nadaje  wi- 
dok. Każda  garić  ziemi  uprawiona  —  śliczne  miasteczka! 
Kanterbury  jak  mały  Łondynik  wygląda.  O  godzinie  5tćj 
z  rana  dnia  3go  sierpnia  stanąłem  w  Londynie^.... 

Kiedy  po  tylu  trudach  podróży  i  ł>ezwłocznóm  oddaniu  listów, 
gdzie  należało,  rzucił  się  Słowacki  w  hotelu  na  łóżko,  nie  prze- 
budził się  aż  na  trzeci  dzień  dopiero ,  tak  był  zmęczony !  Prze- 
budził się  z  fluxyą.  Ale  doznawał  pocieszającego  uczucia,  że  i 
on  teraz  był  pożyteczny  sprawie;  a  doznawał  go  tern  bardziój, 
że  sprawa  ta,  jak  mu  się  wtedy  zdawido,  w  skutek  interwencyi 
dworów,  do  wywołania  którój  i  on  się  w  maleńkiój  części  przy- 
czynił, miała  niebawem  wziąć  obrót  wcale  pomyślny.  Nie  dziw 
więc ,  że  znajdujemy  też  w  liście  z  Londynu  wyrazy,  jak  na  przy- 
kład te: 

„Mogę  teraz  doznawać  przyjemności ,  bo  zrobiłem  rzecz 
wielkiej  wagi  —  to  co  było  w  mojój  mocy...  O  moi  mili, 
rodzina  nasza  będzie  zdrowa!*^ 

Będąc  już  w  Londynie,  nie  chciał  go  porzucać,  nie  poznaw- 
szy miasta  choć  powierzchownie ;  najij^  sobie  tedy  na  caij  miesiąc 
mieszkanie  prywatne  wraz  z  umeblowaniem  i  wiktem.  Płacił  za 
to  wszystko  razem  póltrzeciej  gwinei  na  tydzień,  to  jest  polskich 
złotych  105.  Przepędził-  w  stolicy  Anglii  czas  od  3  sierpnia  do 
pierwszych  dni  września.  Uczył  się  języka  angielskiego,  którego 
początki  były  mu  już  udzielane  w  Wilnie.  Bywał  też  często  na 
teatrze  i  zachwycał  się  grą  sławnego  naówczas  artysty  dramaty- 
cznego, niezrównanego  w  rolach  zwłaszcza  szekspirowskich,  na- 
zwiskiem Kean.  W  ogóle  podobał  mu  się  bardzo  sposób,  w  jaki 
Anglicy  przedstawiają  tragedye.  O  teatrach  paryskich  zdania  te- 
go późniój  nie  wyrzekł,  kiedy  je  poznał.  —  Między  innemi  zna- 


omościami  zawiązał  też   z  niektórymi  literatami  londyńskimi  sto- 
sunki.  Jeden  z  nich  namówił  go  do  napisania  broszury  o  wypad 
kach  warszawskich ,   które  świat  polityczny  tyle  naówczas   zajmo 
wały,   a  nie  były   dokładnie  znane  nikomu   z  cudzoziemców.    Sło 
wacki  napisał  ją  po  francusku,    Anglik  przetłómaczył   na  angiel 
skie  i  wydał  pod  swojem    imieniem.   Tytuł  broszury   nie  jest  mi 
wiadomy,  ani  też  nazwisko  owego   Anglika.   Przyniosło   to  nasze 
ma  autorowi  50  dukatów  dochodu,  właśnie  więc  tyle,  ile  go  po 
byt  w  Londynie  kosztował,  zliczywszy  wszystko.  Miał  tedy  to  po 
cieszające  przeświadczenie,    że  to    dłuższe    zatrzymanie    si^   jego 
w  Londynie  nie   przymnożyło    matce  wydatku,  jako  i  podróż  do 
Anglii  także  nie  zrobiła  żadnego  uszczerbku    skromnym  jego  fun- 
duszom. —  Londyn  bardzo  mu  się  podobał. 

„Wiele  miałem  w  nim  —  powiada  w  liście  już  po  wy- 
jeździe z  Anglii  pisanym  (z  d.  10  września  1831] —  chwil 
zachwycających.  Przyjemne  miasto !  Wszedłszy  na  sam^*  ku- 
lę wieży  św.  Pawła ,  rzuciłem  okiem  w  około  i  pomimo  nie- 
zmiernej wysokości  wieży,  z  żadnej  strony  końca  miasta  nie 
było  widać.  Domy  aż  za  horyzont  się  rozciągały,  i  pyszna 
Tamiza  z  ogromnymi  mostami,  i  za  ostatnim  mostem  las 
ogromny  masztów,  i  nad  brzegami  Tamizy  do  obelisków  po- 
dobne kominy  machin  parowych,  z  których  wylatują  kłęby 
czarnego  dymu  —  wszystko  to*  tworzy  widok  zachwycający. 
Groby  w  Westminster  zwiedzałem  także,  ale  dla  przygoto- 
wań koronacyjnych  nie  mogłem  dobrze  widzieć  kąta  poe- 
tów, który  mnie  najwięcej  interesował.  Dziwny  ma  pozór 
dziedziniec  Westminsteru ,  brukowany  grobowymi  kamienia- 
mi —  i  widok  tych  ludzi,  co  sobie  bez  uwagi'  stąpają  po 
napisach  i  czasem  zastanawiają  się,  czytając  je  pod  noga- 
mi... Takie  groby  mają  ci,  którym  sława  nie  otworzyła 
'  drzwi  kościoła,  a  którzy  chcą  jednakże  jak  najbliżej  sławnych 
ludzi  spoczywać.**  — 

Przy  końcu  pobytu  Słowackiego  w  Londynie  przyjechał  tam 
i  Niemcewicz  (a  zatóm  ku  końcowi  sierpnia). 

„Widywałem  się  ze  staruszkiem — mile  od  niego  przyj- 
mowany. Wyrzucał  mi,  że  mojej  tragedyi  litewskiej  (Min- 
dowe)  grać  nie  kazałem.  Staruszek  trochę  chory  —  smu- 
tny—  i  niepewny  przyszłości.  Ale  Bóg  czuwa  nad  nami*"... 

Kiedy  przyszła  godzina  wyjazdu   i  pożegnania  się  z  gospo- 
darstwem domu,  jako  też  z  innymi  mieszkańcami  jego,  którzy 


37 

^rezyscy  pod -tymiż  co  on  warankami  zasiadali  z  nim  razem  do 
wspólnego  stołu:  miał  Juliusz  znowu  miłą  chwilę.  Przekonał  się 
bowiem,  że  i  pod  obcem  niebem,  że  i  w  krajach  okrzyczanych 
za  materyalne,  można  znaleśi*  serca  poczciwe  i  niewątpliwe  sym- 
patye  dla  doli  narodu,  którego  był  członkiem. 

^Nie  możecie  sobie  wystawić,  powiada,  z  jakióm  wy- 
laniem się,  z  jaką  czułością  żegnali  mmc  Anglicy.  Ręka 
mnie  bolała  od  ściskania  się  —  wszyscy  wstali  od  stołu, 
co  u  Anglików  jest  niesłychaną  rzeczą ,  aby  mnie  odprowa- 
dzić do  powozu. "* 

Podróż   joi^o  'skierowana    była   do    Paryża,   ale  nie  odbyła  się 

tym  razem  bez  przygód. 

„W  nocy  wyjechałem  z  Londynu.  Nad  rankiem  staną- 
łem w  Dower  —  tam  cały  dzień  czekać  musiałem  na  odej- 
ście statku  parowego.  O  4tej  po  południu  puściłem  się  na 
bardzo  wzburzone  mor/e.  Im  dalćj  płynęliśmy,  tern  było  okro- 
pniej. Calais  choć  mała  cieśnina,  ale  niezmiernie  burzliwa. 
O  godzinie  iOtej  w  nocy  ciemność  była  okropna  i  (aUi  tak 
wzburzone,  że  przelatywały  przez  pokład.  Znużony  i  drę- 
czony morską  słabością,  poszedłem  do  kabiny  czyli  do  sa- 
lonu. Dziwny  widok,  ze  czterdzieści  osób  leżało  na  sofach 
i  na  podłodze  —  szczęściem  miejsce  maleńkie  na  sofie  zna- 
lazłem —  skurczyłem  się  i  zasnąłem.  A  jednak  pomyślałem 
sobie  przed  snem,  iż  się  może  gdzie  indziej  przebudzę.  O 
godzinie  I2tej  w  nocy  obudzono  miUe  rozmową.  Dowiedzia- 
łem się  z  rozpaczą  prawie,  iż  do  portu  Calais  wpłynąć  by- 
ło niepodobień8tw(»m ,  bo  tegoż  ranka  przy  wejściu  do  por- 
tu rozbił  się  okręt  i  nocą  niebezpiecznie  było  cjraijać  go. 
Znów  więc  kilka  godzin  morskiej  słabości.  Wracamy  do 
Dower,  lecz  nimeśmy  wrócili,  wiatr  ustał,  i  napowrót  ka- 
pitan skierował  do  Calais,  dokąd  o  godzinie  8mej  z  rana 
przybyliśmy.  Śliczne  było  słońce  wschodzące  na  morzu,  mia- 
łem więc  wyobrażenie  burzy.** 

Po  tych  przeprawach,  bez  żadnych  już  przeszkód  dostał  się 
do  Paryża.  Przybył  tam  w  zamiarze  stałego  na  czas  jakiś  zamie- 
szkania— około  6go  albo  7go  września  i  zaraz  urządził  się  w  wła- 
snym kąciku,  po  swojemu.  Miał,  jak  mówi  w  liście  do  matki, 
śliczny  mały  pokoik,  z  mahonio^ł^mi  meblami  i  marmurowym 
kominkiem,  który  mu  wielkie  przyjemności  obiecywał  na  zimę. 
Dopytywał  się  zaraz  o  znajomych;  ale  okazało  się,  że  nie  zastał 
tych,    których  najwięcój   widzieć  życzył  sobie.    Mickiewicz  miano- 


38 

wicie  i  Górecki  byli  wprawdzie  czas  pewien  przedtem  w  Paryżu; 
ale  przed  jego  jeszcze  przyjazdem  opuścili  Francyą  i  bawili  na- 
tenczas w  Dreźnie. 

Paryż  nie  zrobił  na  Słowackim  przyjemnego  wrażenia;  równie 
i  Francuzi  wcale  nie  odpowiedzieli  jego  oczekiwaniom.  Porówna- 
nie z  Londynem  i  z  Anglikami,  które  się  mimowolnie  samo  przez 
się  nastręczało,  wypadło  już  w  pierwszój  chwili  na  niekorzy^ 
Francuzów. 

„Londyn  jest  zupełnie  oryginalnym,  Paryż  podobny  do 
innych  miast,  do  Warszawy...  W  Paryżu  piękne  pałace  i 
ogród  Tuilleryjski  z  swemi  drzewami  bardzo  piękny;  ale 
cóż  za  podobieństwo  do  ogromnego  parku  James  w  Londy- 
nie, gdzie  po  obszernej  murawie  rozrzucone  olbrzymie  drze- 
wa i  pasą  się  najpiękniejsze  trzody,  i  naokoło  ogromne  pa- 
łace z  drzewami  pokazują  się  wpół  zamglone  tą  atmosferą, 
która  dodaje  wielko&Ci  i  nieskończoności  widokom  angiel- 
skim**. . . 

Równie  niekorzystnie  sądził  i  o  mieszkańcach  Paryża. 

„Wiele  zbiegłem  świata,  pisał  w  jednym  z  późniejszych 
listów  (20  października  1831)  —  żyłem  z  Anglikami,  bo  mi- 
sie podobali,  z  Francuzami  nie  żyję.  Mam  do  nich  jakąś 
nieprzezwyciężoną  odrazę.  Taka  nieszczerośó . . .  i  tak  wiele 
gadają!  Samotny  prawie  przepędzam  dzień  cały."  ...„Jeden 
najmilszy  z  wieczorów,  który  miałem  w  Paryżu,  był  na 
cmentarzu  Terę  la  Chaise,  Nic  nie  widziałem  piękniejszego 
w  tym  rodzaju.  Za  miastem  wzgórze  bardzo  rozległe,  któ- 
rego' pochyłość  cała  gęsto  okryta  grobami  i  zarosła  cyprysa- 
mi, przez  które  z  trudnością  przedrzeć  się  można.  Rożne 
drogi  krzyżują  się  w  tym  lesie  —  w  cyprysach  mnóstwo 
róż  miesięcznych,  bladych  ale  kwitnących  wiecznie.  Czasem 
ognistym  kwiatem  błyśnie  geranium.  Groby  wszystkie  podo- 
bne do  siebie ,  najczęściej  małe  kolumny  z  białego  marmuru. 
We  środku  na  górze  jest  mała  kaplica.  Stamtąd  wzrok  po 
murawie,  z  wierzchołków  cyprysowych  utworzonej,  spada 
na  dół  i  z  dala  w  dymie  błękitnym  pokazuje  się  cały  Pa- 
ryż ze  swymi  gmachami.  Nad  nim,  gdy  byłem,  zachodziło- 
słońce. —  Czarne  wozy  ciągle  tam  przez  główną  ulicę  prze- 
jeżdżają —  ale  pogrzeby  tu  bardzo  ciche —  u  nas  tak  Ży- 
dów chowają.  —  Dochodząc  do  cmentarza ,  pełno  ogródków  i 
sklepików,  obwieszonych  wiankami  z  świeżych  i  z  sztucznych 
kwiatów.  To  charakteryzuje  Francuzów.  Każdy  za  kilka 
groszy  dobrze  pokaże  innym   swoje  boleść,  a  kiedy  da  kil- 


3d 

kanale  9    to  kwiaty  z  płótna   aż  po  roku  dopiero  trzeba 
będzie  odmienić.^ 

Takisam  wyrok  potępiający  znajdujemy  i  o  teatrach  paryskich. 
„Byłem  na  kilku  teatrach  —  nie  możecie  sobie  wysta- 
wić, jak  Francuzi  szkaradnie  grają  tragedyą.  Każdy  wiersz 
przez  nadprzyrodzone  głosu  przechodzi  gamy.  W  publiczno- 
ści żadnego  gustu,  na  piękne  kawałki  świszczą  —  nic  nie 
lubią,  tylko  małe  komedyjki.  W  każdej  musi  być  Dej  al- 
gierski. Tego  wiecznie  dręczą,  i  zdaje  im  się,  że  to  jest 
sława  narodowa.  Byłem  na  takim  wodewillu  —  zupełnie 
podobny  do  Siedem  razy  jeden.  Francuzi  rozpływali 
się.** 

Takie  to  były  pierwsze  wrażenia ,  które  na  naszym  wędrowcu 
sprawiła  stolica  Francyi  i  stosunki  tamtejsze.  Z  ui^ywem  jakie- 
goś czasu  sądy  jego  o  tem  wszystkiem  zmieniły  się  cokolwiek. 
Pobyt  w  Paryżu  zaczynał  być  przyjemniejszym  dla  niego  przy- 
najmniój  o  tyle,  że  nazbierało  mu  się  wiele  znajomości. —  tak 
między  rodakami  już  dawniej  zamieszkałymi  w  Paryżu,  jak  przy- 
bywającymi coraz  licznićj  dopiero  za  jego  tam  bytności  —  na  emi- 
gracyą.  Został  też  wprowadzony  do  domu  XX.  Czartoryskich  i 
szczegółowo  matce  w  listach  swoich  opisuje  poniedziałkowe  ręce- 
pcye  w  hotelu  Lambert,  na  których  bywał  przyjmowany  gościn- 
nie. Za  jedną  znajomością  szły  drugie.  Do  hr.  Platerów  (Ludwi- 
kostwa)  był  zamówiony  raz  na  zawsze  na  wieczory  czwartkowe; 
oprócz  tego  pełno  w  listach  jego  wzmianek  o  różnych  Polakach, 
z  którymi  już  w  pierwszych  miesiącach  pobytu  swego  w  Paryżu 
znajomości  albo  pozawięzywał  albo  poodnawiał.  Leonard  Chodźko, 
Antoni  Górecki,  Lelewel,  Władysław  i  Cezary  Platerowie,  Mi- 
chał Podczaszyński ,  Oleszczyński  rytownik,  Michał  Skibicki,  — 
oto  kilka  nazwisk  więcej  znanych  z  pomiędzy  większej  liczby  ro- 
daków, których  znał,  widywał  i  o  których  w  listach  swoich 
wspomina.  — 

Co  się  tyczy  Lelewela,  który  przybył  do  Paryża  zaraz  po 
upadku  powstania  i  spotykał  się  ze  Słowackim  przy  różnych  emi- 
gracyjnych uroczystościach,  widzę  się  tu  zmuszonym  dodać,  że  go 
nasz  poeta  nie  lubił.  Wyrażał  się  w  listach  o  nim  zawsze  z  wiel- 
ką goryczą.  Oto  na  przykład,  co  o  nim  pisał  z  okazyi  rocznicy 
29  Ustopada  obchodzonej  w  Paryżu  w  r.  1831. 


40 

^Rej  wodził  na  tym  wieczorze  znajomy  niegdyA  w  Krze- 
mieńcu tancerz,-  dzisiaj  zjedzony  przez  mole  biblioteczne, 
cbudy,  z  dwoma  czerwonemi  plamami  na  policzkach,  które- 
mu do  ozdoby  jeszcze  wąsy  przybyły."  (z  listu  z  d.  10  gru- 
dnia 1831). 

Przy  innój  sposobności,  z  powodu  polecenia ,* które  mu  przy- 
słano z  domu ,  ażeby  się  kłaniał  Lelewelowi : 

„ELłaniałem  się ,  powiada,  kutasom  u  botów,  które 
mile  to  przyjęły.  Wy  je  uwielbiacie,  szczęśliwi!  Nie  wiecie, 
Co  to  jest  bliższe  poznanie  ludzi.  Jestto  U  prophctc  voiU 
de  Korashan,  tak  go  nazywamy  ze  Skibickim."  {d.  7  mar- 
ca 1832). 

Niesnaski  podobne  pomiędzy  pierwszemi  naszemi  znakomito- 
ściami niewarteby  były  wspomnienia,  i  chętniebym  je  był  pozo- 
stawił ^w  letejskich  zapomnienia  falach",  gdyby  nie  okoliczność, 
że  mi  się  później  przyjdzie  w  rzeczy  nader  ważnćj  do  tego,  co 
tu  teraz  powiedziałem,  odwołać.  W  tymto  celu  —  lubo  ze  wstrę- 
tem —  wypisałem  pcmyższe  miejsca  z  korespondencyi  Juliusza; 
i  konstatuję  niniejszem  fakt  stanowczej  niechęci,  już  w  owym 
czasie  mającej  miejsce ,  pomiędzy  tymi  dwoma  pisarzami  naszymi. 

Stosunki  te  z  emigracyą  nie  wystarczały  jednak  idealnym,  a 
raczój  exaltowanym  pragnieniom  Słowackiego.  Źródłem  ostatecznem 
takowych  była  tęsknota  do  kraju,  choć  może  zupełnie  świadomie 
sam  sobie  wtedy  jeszcze  nie  zdawał  z  tego  sprawy.  Dlatego  też 
usposobienie  jego  ówczesne  bardzo  było  niejednostajne.  Czasem 
znajdujemy  go  rozpływającego  się  w  jakichś  błogich  uczuciach 
szczęścia  i  miłości  ku  ludziom;*  a  bywały  znowu  chwile,  gdzie  go 
nudziło  i  ziębiło  śmiertelnie  całe  owo  otoczenie  jego  paryskie. 
Wtedy  sądził  o  niem  z  lodowem  szyderstwem,  z  odtrącającóm,^ 
pogardliwóm  lekceważeniem!  To  też  oczywiście  pozostały  i  w  li- 
stach ślady  to  jednych  uczuć,  to  drugich.  Są  wprawdzie  miejsca 
w  korespondencyi  (zresztą  tak  rzadkie,  iż  to  śmiało  do  ustępów 
wyjątkowych  zaliczyć  można)  gdzie  pisał: 

^Mamo!  Nie  śmiem  Ci  napisać,  że  mi  teraz  lepiej  na 
świecie,  niż  kiedykolwiek  było;  bo  sobie  wyrzucam,  że  ja 
mogę  być  bez  ciebie,  kochana  matko,  szczęśliwy!  Ale  wi- 
dząc,   jakto  wielu   ludzi  teraz   lubi  ranie   i   kocha  i   mogę 


41 

pomedzieó  uwielbia,  nie  wstydziłabyś  się  swegO  syna.*'  (list 
z  d.  7  marca  1832  r.). 

Jednakie  obok  podobnych  zwierzeń ,  daleko  więcćj  dałoby  się 

przywieść  ustępów,  w  którycli  zupełnie  innym  tonem  przemawia. 

„Wiele  mam  teraz  znajomych  (pisał  na  przykład  d. 
10  grudnia  1831);  ale  żadnego  miłego ,  żadnego  z  którymby 
mi  było  żyć  przyjemnie.  I  chciałbym  jak  najprędzój  wyrwać 
się  z  Paryża  do  jakiego  cichego  miasta  Włoch,  żeby  samo 
miasto  mogło  przemawiać  do  mojej  wyobraźni;  bo  Paryż 
bardzo  prozaiczny  —  szkaradny  —  ani  tak  świetny,  jak  był 
kiedyś  dawniój.  Trzyma  mię  w  Paryżu  jedynie  nadzieja, 
że  będę  mógł  drukować.  Ale  już  tyle  moich  nadziei 
na  niczóm  spełzło."  — 

Albo  weźmy  inne  miejsce  (z  listu  z  d.  24  stycznia  1832  r.): 

„Towarzystwo  moje  w  Paryżu  bardzo  się  powiększyło. 
Wielu  mam  nawet  szkolnych  kolegów;  ale  wszystko  nie  ci, 
•  którychbym  sobie  życzył.  Słowem,  że  nie  mam  prawie  to- 
warzystwa. Życie  moje  bardzo  jednostajne ,  i  gdybym  go  so- 
bi»  literaturą  nie  urozmaicał,  nudribby  było.  Najlepiój  je- 
stem z  jednym  Anglikiem,  z  którym  często  wieczory  prze- 
pędzam 1  chodzę  na  spacer.  Temu  winienem,  iż  po  angiel- 
sku już  trzepię,  a  rozumiem  wszystko  doskonale.  Jedną 
więc  z  moich  największych  przyjemności  jest,  to,  jeżeli  się 
jaki  romans  nowy  Coopera  albo  Walterscota  pokaże  — 
Życie  moje,  jak  mówiłem,  jest  więc  bardzo  jednostajne; 
zrana  wstaję  o  godzinie  lOtej  —  piję  herbatę  w  domu  — 
potom  piszę  —  potom  idę  czytać  gazety  —  o  czwartój  idę 
na  obiad ,  gdzie  się  schodzi  wielu  Polaków.  Tam  się  zawsze 
widzę  i  gawędzę  z  godzinę  z  A.  Góreckim,  dawniój  pierw- 
szym poetą  (?).  Jest  on  teraz  w  Paryżu,  przyjechał  z  Dre- 
zna —  i  zrobił  mi  wielką  przyjemność ,  przywożąc  mi  ukło- 
ny od  ładnój  Saxonki,  córki  mojej  gospodyni..." 

Dwa  te  wyjątki  z  korespondencyi  wystarczą,  ażeby  zrozu- 
miał to  czytelnik,  że  Paryż  Słowackiego  niczóm  tedy  w  murach 
swoich  nie  więził;  i  że  jeżeli  w  nim  bawił,  to  tylko  w  nadziei, 
że  może  znajdzie  tu  dla  dzieł  swoich  nakładcę,  albo  też  jakim 
innym  sposobem  te  dziecięta  duszy  swojój,  jak  był  zwykł  płody 
swoje  nazywać,  potrafi  wyprawić  pomiędzy  ludzi. 

A  było  w  owym  czasie  kilkoro  już  tych  dzieciąt  w  samotnej 
Słowackiego  pracowni.   Dotąd  nie  miałem  jeszcze   sposobności  po- 
Tom  I.  Q 


42  • 

wiedzenia  cbo6  główka  o  autorskich  jego  zajęciach.  I  w  t^m  miej- 
scu także  jeszcze  nie  pora  rozgadania  się  o  nich.  Tyle  jednakże 
nie  zawadzi  już  tutaj  mimochodem  nadmienić,  że  zaczął  poeta 
nasz  sił  doświadczać  w  tym  zawodzie  wymodlonym  sobie  od  Bo- 
ga,  już  w  rychłym  wieku.  Z  rzeczy  napisanych  na  szkolnej  jeszcze 
ławie  nie  pozostało  ani  śladu,  choć  było  to  tam  tego  pewnie  nie- 
mało. Co  powstało  po  wyjściu  ze  szkół  —  w  latach  uniwersyte- 
ckich i  za  pobytu  jego  w  Warszawie  —  z  tego  dopiero  to  i  owo 
przechowywid  u  siebie  w  tece. '  Małą  próbę  tój  najrychlejszej  Sło- 
wackiego poezyi  zamieściłem  na  czele  tomu  Igo  pism  jego  po- 
śmiertnych, których  wydanie  staraniom  moim  udało  się  przywieść 
do  skutku.  Duma  ukraińska  była  pisana  w  Wilnie  w  roku 
1826.  Na  rok  1827  przypadają  cztery  Sonety,  widocznie  utwo- 
rzone pod  wpływem  wydanych  właśnie  rokiem  pierwój  sonetów 
Mickiewicza.  Owocem  roku  1828  był  poemat  pod  napisem  Szan- 
fary  —  blada  kopia  owój  poezyi  oryentalno - angielskiój ,  która 
wtedy  dostarczała  natchgienia  i  starszym  od  SłowackiegS  pisarzom 
w  kole  mianowicie  literatów  litewskich  (Al.  Chodźko,  Julian  Kor- 
sak itp.).  —  Wszystkie  te  próby  były  dość  słabe,  jak  na  mło- 
dzieńca już  kończącego  uniwersytet  i  udającego  zajaśnieć  kiedyś 
takim  blaskiem  poetyckiój  potęgi.  W  Warszawie  dopiero  zaczął 
się  ten  olbrzymi  talent  raźniój  rozwijać.  W  roku  1829  napisał 
poemat  Hugo  i  dramat  Mindowe.  W  1830  przybył  do  tego 
Mnich,  Bielecki,  Marya  Stuart,  jako  też  cztery  owe 
wspomniane  przezemnie  już  przy  innój  sposobności  liryczne  jego 
utwory  (Kulik  —  Oda  do  Wolności  —  Bogarodzica  —  Pieśń  Le- 
gionu litewskiego),  zaimprowizowane  w  skutek  politycznych  zda- 
rzeń zaszłych  na  końcu  owego  roku  i  ogłoszone  drukiem.  Na 
początku  roku  1831  powstała  pieśń  pierwsza  Żmii... 

To  są  wszystkie  prace  lat  jego  młodocianych,  o  których  do- 
szła do  mnie  wiadomość*).  Wnosić  jednak  należy,   że  musiało  ich 


*)  Wła4nie  kiedym  miał  te  arkusze  pisma  mojego*  odesłać  już 
do  drukami,  przjmiesiono  mi  numer  32  (z  r.  1866)  Kłosów  war- 
szawskich, w  któiym  zamieszczona  jest  bezimiennego  autora  kore- 
spondencya  z  Brukselli,    a  w  nićj  szczegóły  o  odszukanym  rękopisie 


43 

hj6  i  więcej  jeszcze:  jeśli  choć  w  części  tylko  jest  prawdą  to  co 
pisał  do  matki  swojej  żartobliwie  Słowacki  przybywszy  do  Wro- 
cławia w  roku  1831  zaraz  po  wyjeździe  z  Warszawy  za  granicę: 


jakichś  młodzieńczych  poezyi  Słowackiego,  których  między  pośmier- 
tnymi poety  mego  papierami  ja  nie  znalazłem.  —  « Autor  Lilii  We- 
nedy  —  pisze  autor  rzeczondj  korespondencyi  —  zagubił  przypad- 
kowo w  pTząjeździe  przez  Niemcy  najpierwsze  (?)  poezye  swoje,  pi- 
sane w  Warszawie  1829  roku.  Póśni^  przez  cały  eiąg  życia  napró- 
ino  szukał  tego  rękopisu.  Dopiero  po  śmierci  poety,  przed  niedawnym 
czasem  dostała  się  ta  książeczka  w  ręce ,  które  zapewne  będą  umiały 
zrobid  z  ni^j  użytek.  Szacowna  tę  puściznę  stanowi  niewielki  zeszyt 
(stron  154,  format  16kowy),  oprawny  w  czerwony,  złocony,  safiano- 
wy papier,  zapisany  w  całości  własna  ręką  poety,  z  rysunkami,  esa* 
mi  i  floresami  jego  własnej  ręki. 

yNa  końcu  t^J  książeczki  znajduje  się  następująca  notatka: 

9  9 Warszawa  15  listopada  1830  r. 

,, Oddałem  dó  cenzury,  a  wkrótce  oddam  do  druku  moje  wier- 
sze: Maryą  Stuart  tragedyą,  Jana  Bieleckiego  powieś<^,  Hu- 
gona, Ifnicha  i  Araba.  Jakiż  będzie  mój  zawód  literacki?''" 

jy  Niezmiernie  ciekawe  (mówi  dal^j  autor  korespondencyi)  są  w  t^j 
książeczce  notatki  pod  napisem:  Wydatki  i  przychody  z  dzieł 
moich: 

9 9 Za  wydrukowanie  Bogarodzicy  zapłaciłem  złp.  200.  Wy- 
płacili mi  księgarze  Gałęzowski,  Zawadzki  i  Węcki,  Merzbach,  Hu- 
gues  i  Kerman,  Brzezina  i  Kenkel,  razem  wszyscy  złp.  144.  Straci- 
łem na  Bogarodzicy  złp.  56. 

9, Za  wydrukowanie  Kulika  zapłaciłem  złp.  263.  Wypłacili  mi 
księgarze  złp.  163.  Strachem  na  Kuliku  złp.   100.*''  — 

Wreszcie  donosi  korespondent,  że  się  w  rzeczonej  książeczce 
mieścid  mają  elegie,  melodye,  dumania,  sonety,  urywki  i  rozmaite 
drobne  wiersze;  i  udziela  w  Kłosach  na  próbę  „Piosnkę  dzie- 
wczyny", która  zdaje  się  byd  ustępem  z  jakieś  dłuższój  całości. 

Skoro  tylko  (dawniój  jeszcze)  się  dowiedział^n  z  pism  peryody- 
cznych  o  eiystencyi  tego  zbiorku  poezyi,  udałem  się  listownie  do  oso- 
by będącój  w  ich  posiadaniu,  prosząc  o  pozwolenie  wcielenia  ich  do 
powszechnego  zbioru  pism  Słowackiego  pozgonnych,  których  wydanie 
ta  we  Lwowie  właśnie  się  wtedy  przeprowadziło.  Gdyby  tego  po- 
trzeba była,  ofiarowałem  się  złożyd  i  honoraiyum,  byleby  tylko  za- 
pewnić tym  rzeczom  ocalenie,  a  wydaniu  mojemu  nadać  zaletę  isto- 
tn^i  kompletności.  Nie  wiem,  czy  list  mój  nie  doszedł  owych  „rąk, 
które  (jak  się  autor  brukselskićj  korespondencyi  wyraża)  będą  umiały 
zrobić  z  odszukanego  rękopisu  użytek";  czy  też  raczćj  tam  osądzono, 
że  ten  użytek  koniecsnie  moBi  być  zrobiony.  viribas  separatlB: — dość 


44 

„Wszystko  moje  z  sobą  niosę ,  to  jest  mały  tłomoczek, 
a  w  tłomoczku  trochę  bielizny  i...  mnóstwo  wierszy.  Szka- 
radne wiersze !  wagę  mego  tłomoka  do  46  fantów  podniosły**.*. 

Dajmyż  na  to,  że  w  tych  słowach  było  wiele  przesady.  Ja- 
kikolwiek jednakże  mógł  być  stosunek  między  ową  trochą  bielizny 
a  wierszami:  zawsze  przypuścić  można,  że  było  tam  pewnie  ma- 
teryału  zadosyć ,  ażeby  czem  zapełnić  parę  tomików.  —  Od  owego 
czasa  upłynęło  znowu  kilka  miesięcy.  Minęło  lato  —  i  jesień ;  na- 
deszła zima,  na  początku  której,  jak  to  wyżej  już  powiedziałem, 
u  Słowackiego  zazwyczaj  krynice  poetyczne  wzbierały.  Dawne  za- 
soby warszawskie  zapewne  pomnożone  zostały  znowu  jakim  świe- 
żym przybytkiem.  Było  tedy  co  drukować,  i  gorąco  tego  pragnął 
młody  poeta.  Ale  życzeniu  temu  stał  na  przeszkodzie  brak  fun- 
duszu potrzebnego  na  pokrycie  kosztów  z  tego  wynikających.  Na- 
dzieja znalezienia  nakładcy  pomiędzy  wydawcami  z  rzemiosła  roz- 
biła się  bardzo  rychło  o  nieprzezwyciężone  trudności.  Pomiędzy 
rodakami  było  wprawdzie  niemało  takich,  którzy  robiłi  Słowa- 
ckiemu wyrzuty,  iż  niczego  nie  drukuje;  ale  takiego,  któryby 
się  ofiarował  z  materyalną  pomocą  do  ogłoszenia  dzieł  jego,  ta- 
kiego między  nimi  nie  było!  Szukać  go  i  wyciągać  rękę  po  datek, 
jakby  po  jałmużnę  —  tego  Juliusz  nie  chciał.  Wynikło  tedy  ze 
wszystkiego  bardzo  rychło  to  smutne  przeświadczenie,  że  jeżeli  te 
dzieła  miały  kiedy  być  ogłoszone,  to  chyba  własnym  nakładem. 
Ale  skądże  go  było  wziąć,  kiedy  autorowi  zaledwie  wystarczało 
na  życie?  Przez  czas  jakiś,  zaraz  za  przybyciem  do  Paryża,  no- 
sił on  się  z  myślą ,  że  może  na  innej  drodze  trafi  do  celu.  Najdo- 
nośniejszą  i  najprędzój  wynagradzającą  pracę  autorską  gałęzią 
w  literaturze  francuskiój  było  już  i  w  owych  latach  powieściar- 
stwo.  Słowacki  władał  nieźle  językiem  francuskim;  ułożył  sobie 
zatem  napisać  romans  po  francusku ,  pomyślany  na  tle  stosunków 


ie  starania  moje  pozostały  bez  skutku.  Wcale  nie  racsyła  osoba  do- 
tycząca odpowiedzieć  na  mój  list.  Skończy  się  pewnie  na  tćm ,  ie  te 
rieczy  albo  przepadną,  albo  kapaniną  pojawiać  się  będą  w  pojedyn- 
czych numerach  jakiego  dziennika  emigracyjnego,  który  tu  w  kraju — 
przy  i  tak  juA  zbytecznej  masie  najrozmaitszych  pism  peryodycznych  — 
mało  przez  kogo  b§dzic^  czytany. 


45 

pokkich.  Honorarynm,  któreby  za  niego  od  Franciusów  otrzymał, 
zamierzał  włożyć  w  wydawnictwo  swoicli  poezyi.  Chociaż  się  za- 
wsze wzdrygał  przed  myślą  pisać  coi,  że  tak  powiem,  na  obstalu- 
nek,  za  pieniądze  i  dla  pieniędzy:  wtedy  jednak  przez  wzgląd 
na  to,  że  nieraz  wiele  robi  miłość  kochającego  ojca  dla  swoich 
dzieciąt,  potrzebujących  sukienki,  w  którójby  się  narwiecie 
ukazać  mogły,  —  wziął  rzeczywiście  pióro  do  ręki  i  zaczął  pi- 
sać powieść  francuską.  Było  to  w  styczniu  1832  roku.  Znaj- 
dujemy o  tim  w  jednym  z  listów  z  owego  ^  czasu  następującą 
wzmiankę : 

^Kręcą  mi  się  po  głowie  teraz  wszystkie  anegdoty;  bo 
powiem  wam  pod  sekretem,  iż  piszę  romans  po  francu- 
sku —  z  naszych  oryginałów.  Scena  na  Ukrainie  —  głó- 
wnemi  osobami  są  ś.  p.  szlachcic,  co  obchodził  święta  Ce- 
rery  (podobno  jakiś  Marchocki) ,  i  drugi  co  podróż  do  Tur- 
cyi  czy  do  Anglii  odbywał  (Rzewuski),  a  trzeci  geometer 
Zszantyr,  znajomy  wam  ze  sztuki  śpiewu  i  iunych  dosko- 
nałości. Wszystko  sprzężone  z  wielu  fikcyami  i  z  długiemi 
rozmowami  w  guście  Walterscota,  i  z  dhigimi  obiadami  — 
w  guście  tegoż  autora  i  Niemcewicza  i  w  guście  Polaków. 
Słowem  będzie  to  chef  d'oeuvre,  za  które  mi  powinni  za- 
płacić jako  za  takie.  Mam  już  5  rozdziałów  i  tylko  mi 
jeszcze  25  nie  staje  —  to  bardzo  niewiele!  Ale  nie  mówcie 
o  tern  nikomu,  bo  wystawiając  żywe  oryginały,  można  się 
kiedy  z  nimi  spotkać.  J*  aurai  cependant  la  prócaution  de 
faire  pórir  mes  personnages  h  la  fin  de  la  pi^ce  —  pour 
qu'on  ne  puisse  plus  les  retrouver  dans  le  monde;  stąd 
możecie  sobie  wystawić,  że  będzie  wiele  krwi  rozlewu  — 
uniknę  tego,  połowę  osób  wieszając^... 

Z  samego  tonu  baraszkującego,  jakim  tu  sam  autor  o  dzie- 
le swojóm  przemawia,  wynika,  że  nie  przywięzywał  doń  żadnego 
znaczenia  i  traktował  je  jako  robotę  rzemieślniczą.  Jakoż  zdaje 
się,  że  się  na  owych  pięciu  rozdziałach  rzecz  też  podobno  urwa- 
ła; ani  bowiem  nic  takiego  nigdy  z  druku  nie  wyszło,  ani  też 
nie  wspomniał  już  drugi  raz  o  tem  Słowacki  w  korespondencyi. 
Ziściło  się  zatem  i  przy  tej  sposobności,  co  był  już  dawniój  na- 
pisał: ^za  pieniądze  pisać  nie  mogę  zupełnie;  ile  razy  o  tem  my- 
ślę, imaginacyą  mam  zupełnie  skrzepłą, ""  itd. 

Skoro  tedy  znikąd   nie  było  widoku   otrzymania  zasiłku  na 


46  . 

owo  przedsiębiorstwo,  udał  się  po  pomoc  ostatecznie  do  matkL 
Zapytywał  rodzinę,  czyby  nie  można  podnieść  jakiego  kapitału — 
i  pisał  w  tym  interesie  jak  następuje: 

„Za  kilka  tysięcy  wdzięczny  wam  będę.  Widzicie  sami, 
że  dla  mnie  nie  ma  innego  widoku,  jak  te  nieszczęśliwe 
poezye.  Czyż  mnie  ta'  nadzieja,  jedyna  nadzieja  w  mojem 
życiu,  zawiedzie?  Innych  snów  wielkości  nigdy  nie  miałem. 
Innój  nie  spodziewałem  się  karyery.  Kiedy  z  małego  ułom- 
ku znany  byłem  wszystkim  Polakom  w  Paryżu  i  Dreźnie; 
kiedy  jeszcze  dotąd  każdy  poznając  się  ze  mną  wykrzyka: 
a!  to  autor  Bogarodzicy:  czegóż  spodziewać  się  mogę 
na  przyszłość?  Przynajmniej  nie  zapomnienia!  Oskarżajcie 
mnie  więc,  iż  trzymam  się  tego,  co  mi  najwięcej  w  życiu 
zrobiło  przyjemności.  Jeżeliby  mi  się  szczęśliwie  z  wydaniem 
poezyi  powiodło,  to  mam  zamiar  pojechać  do 'Hiszpanii  — 
a  stamtąd  do  Neapolu  morzem,  a  przez  Rzym  i  Wenecyą, 
Tryest,  Wiedeń  wrócić  kiedyś  do  Was,  jeżeli  będzie  można. 
Jakbym  był  szczęśliwy,  gdyby  mi  się  te  projekta  udały!**... 

Powiedzmy  jednak  już  w  tśm  miejscu  nawiasem,  że  ta  myśl 
powrotu  do  ojczyzny  nasuwała  mu  się  wtedy  tylko  przelotnie, 
W  istocie  bowiem  nie  wchodziła  ona  wtedy  w  stałe  jego  projekta. 
W  innych  listach,  pisanych  około  tegosamego  czasu,  budował  on 
sobie  zupełnie  inne  plany. 

„Wasz    kraj  tak  mi  się  pięknym  teraz  wydaje,   kiedy 
nie  mam  prawie    nadziei  widzieć  go  kiedy.    O  powrocie  ani 
myśleć,  bo  powiedzcie,  cobym  ja  teraz  tam  robił?  Różnica 
kosztów  bardzo  mała,  czy  tam,  czy  za  granicą"... 
I  w  innóm  miejscu: 

M Często  sobie  myślę,  jeżeli  mi  Bóg  w  moim  zawodzie 
poszczęści,  jeżeli  będę  miał  jakie  przychody,  co  wynosić  bę- 
dą z  5000  franków  na  rok:  wtenczas  matko,  przyjedziesz 
do  Drezna  —  tam  życie  bardzo  tanie  —  najmiemy  sobie 
jaki  wiejski  domek  pod  miastem  —  i  może  będzie  nam  do- 
brze! Drezno  bardzo  lubię  i  radbym  tam  wrócić.**  — 

Matka  poczciwa  zrozumiawszy  żądanie  syna,  dotyczące  ow^j 
sumy  na  druk  poezyi,  uczyniła  niezwłocznie j  co  tylko  mogło,  tak 
iż  już  list  Juliusza   z  d.    7  marca  1832  r.  zaczynał  się  od  słów: 


„Mamo  kochana !  nie  uwierzysz ,  jak  teraz  jestem  szczę- 
śliwy! I  tobie  to,  Matko  moja,  winienem  jedynie  szczęście 


47 

jakiego  jeszcze  doświadczać  mogę.  Od  tygodnia  zajęty 
jestem  drukiem  moich  poezyi.  Za  dwa  miesiące  bę- 
dziesz je  Mama  miała.  To  taksamo^  jakbyó  mnie  zobaczy- 
ła  —  bo  ja  nie  jestem  niczćm  innóm,  jak  mojemi  poe- 
zyami**... 

Z  dalszego  toku  listu  dowiadujemy  się  o  wszystkich  niemal 
okolicznościach  ubocznych,  które  towarzyszyły  oddaniu  pod  prasę 
owych  poezyi.  A  że  wiąże  się  z  tóm  i  inny  jeszcze  szczegół,  o 
którym  w  biografii  Juliusza  zupełnie  pnsemiłezećby  nie  można:  — 
przytaczam  tedy  rzecz  tę  całą  własnemi  jego  słowami: 

^W  poniedziałek ,  d.  22  lutego ,  siedzę  rano  u  siebie; 
aż  wchodzi  jakiś  człowiek  z  worem  pieniędzy  na  plecach  i 
oświadcza  mi ,  że  ma  mi  do  wypłacenia  3000  franków.  I  na- 
tychmiast składa  mi  na  stole  całą  sumę  w  biletach,  razem 
z  listem  od  Mamy.  Od  tej  chwili  inne  zaczęło  się  dla  mnie 
życie....  Zaraz  nazajutrz  rano  poszedłem  do  drukami  Pin- 
nard  o  druk  się  układać,  i  tam  zastałem  bardzo  ładną  pan- 
nę Pinnard  (najstarszą),  której  narzeczony  zawiaduje  dru- 
karnią. Ten  narzeczony  był  bardzo  grzeczny  dla  mnie.  Uło- 
żyłem się  o  druk,  i  dwa  tomy  będą  mnie  kosztować  nie 
tak  wiele,  jakem  się  spodziewał.  (Kosztowały  go  2000  fran- 
ków, jak  w  innem  miejscu  nadmienia).  Potom  zostałem 
z  panną  Pinnard  i  z  tą  długo  gadaliśmy.  Chodźko  mówił 
mi,  iż  odemnie  o  trzecią  część  biorą  taniej,  niż  brali  za 
dzida  Mickiewicza.  Widzicie,  że  dobrze  to  poznawać  się 
z  panienkami  —  dobrze  się  zostać  przy  kominku  i  o  czóm 
innem  niż  o  interesach  pogadać""... 

W  pięć  dni  później  opisywał  Słowacki  matce  bytność  swoje 
na  obiedzie  u  panien  Pinnard,  na  który  był  proszony,  i. powiada 
ćo  następuje: 

„Znalazłem  tam  Chodźkę  (Leonarda).  Średnia  z  pa- 
nien, których  jest  trzy,  nazywa  się  Kora.  Śliczna  1  zupełnie 
taka,  jak  sobie  wystawiałem  Korę,  heroinę  Mohikanów.  Dziew- 
czynka młoda,  ma  lat  15  i  coś  hiszpańskiego  w  twarzy. 
Ale  ja  nieszczęśliwy  więcój  daleko  podobałem  się  pannie 
Pinnard  najstarszój,  która  coś  nasawantkę  zakrawa.  A  po- 
nieważ mam  dobre  uszy,  podsłuchałem  jój  rozmowy  z  Chodź- 
ką. Mówiła  mu,  że  mnie  znajduje  bardzo  do  rzeczy  i  z  do- 
wcipem. A  on  jej  na  to  odpowiedział:  maiSj  les  Polonais 
ne  sofit  pas  betes!  Zaśmiałem  się  skrycie  z  jego  odpowie- 
dzi. Widzicie  więc,  że  zdarzają  się  chwile,  kiedy  wasz  Ju- 
lek dowodzi,  że  Polacy  nie  są  głupimi!  —  Po  obiedzie  zo- 


4d 

stałem  dam  2  tMumami,  i  panna  Kora  ipiewała  mi  i^licsne 
romanse.  Siedząc  tak  przy  kominka,  słuchając  muzyki, 
przypomniałem  sobie  ciche  domowe  wieczory  w  Wilnie.  Na- 
zajutrz posłałem  Korze  kilka  ładnych  romansów,  które  na 
teatrze  słyszałem.^  — 

W  niespełna  miesiąc  potom,  znowu  pisał  matce  tyle  jeszcze 
o  tejże  okoliczności. 

^ZacząłeiQ  dziś  rano  pannę  Korę  po  polsku  uczyó.  Dzi- 
wne prawddwie  moje  lekcyel  Starsza  siostra  bardzo  z  tego 
kontenta.  Przypominam  sobie,  że  raz,  kiedy  jój  mówiłem, 
jak  miłość  chłopców  ukształca,  odpowiedziała  mi,  że  i  pan- 
ny się  kształcą.  Chce  więc  zapewne,  aby  się  panna  Kora 
uformowi^.  Bardzo  dobrze.  Zdaje  mi  się  jednak,  że  na  zły 
wpadła  sposób;  panna  Kora  płakała  cały  ranek,  nim  ja 
przyszedłem.  Dziwna  dziewczyna!  Mówiłem  wam,  że  Hi' 
szpanki  ma  zakrój.  Wieczór  razem  ze  Skibickim  na  wło- 
skiój  operze  pierwszych  w  Europie  słuchałem  śpiewaków: 
a  jednak  —  nudziłem  się... 

I  jeszcze  raz,  w  tymże  liście  —  wraca  do  ow^j  dziewczynki 
z  okazyi  innego  zdarzenia. 

„W  Paryżu  cholera!  Z  rana  przyszedłszy  do  drukarni, 
zastałem  całą  skonsternowaną.  Chłopiec  mały  I51etni  umarł 
na  cholerę.  Musiałem  pójść  do  salonu  cieszyć  i  upewniać 
panny,  aby  się  nie  lękały.  Wystawcie  sobie,  że  kiedy  chło- 
piec konał,  kiedy  wszyscy  rzemieślnicy  stali  w  około  bladzi 
i  przerażeni,  tak  że  nikt  się  tknąć  chorego  nie.  ważył  — 
moja  kochana  Kora  sama  otworzyła  mu  usta  i  dawała  le- 
karstwo. Gdy  się  o  tern  dowiedziałem,  chciałem  gwałto- 
wnie w  obecności  wszystkich  chwycić  ją  i  ucałować — szczę- 
ściem że  rozwaga  przybyła  mi  w  porę." 

W  ciągu  tego  wszystkiego,  druk  poezyi  postępował  raźnie 
naprzód.  Uwaga  rodaków  na  emigracyi  żyjących  zwracała  się  co- 
raz więcój  na  młodego  poetę  i  zdarzały  się  różne  okoliczności,, 
które  go  zachęcały  w  jego  zawodzie,  ośmielały  w  rozumieniu  o 
sobie,  a  częstokroć  też  niestety  bałamuciły  i  psuły.  Podsycały 
bowiem  tę  próżność  i  dumę  i  miłość  własną,  którą  mu  wprawdzie 
wszyscy  chętnie  wybaczymy,  był  to  łwwiem  bardzo  młody  czło- 
wiek natenczas,  ale  która  ostatecznie  nie  należała  bynajmniój  do 
warunków  jego  powodzenia  autorskiego  w  przyszłości.  Raczój  prze- 
ciwnie!  Jedne  okoliczność  taką  sam    szeroce  opisał.  Byłto  dzień 


40 

25  marca,  przeznaczony  na  obchód  uroczysty  roczni<iy  litewskie* 
go  powstania.     * 

JL  rana  odebrałem  list  z  wielu  podpisami ,  między  któ- 
rymi ZDaidował  się  podpis  JuUieoa  starego  (wydawcy  Reyae 
Encyclopódiąue,  znanego  z  życzliwości  dla  naszych),  list  za- 
klinający mnie,  abym  na  posiedzeniu  literackiem  czytał. 
Siadłem  więc  do  roboty  i  w  kilka  godzin  napisałem  odę, 
w  której  nmiećciłem  kilka  myśli  z  różnych  poematów.  Przy- 
szedł wieczór  —  ogromne  zgromadzenie  —  nmóstwo  dam 
polskich  i  francuskich,  młodych  i  ładnych.  Lafeyette  prezy- 
dował  —  wszyscy  czytali  po  francusku  -^  Lelewel  także. 
Czytano  wiersze  francuskie  ~  potom  na  końcu  Wicepre- 
zes obracając  się  do  zgromadzenia  rzekł,  że  towarzystwo 
uprosiło  największego  z  poetów  polskich  (?!),  aże- 
by po  polsku  deklamował,  a  stąd  wzywa  Pana  Słowackie- 
go, aby  zasiadł  miejsce.  Pan  Słowa<;ki  nie  zasiadł,  lecz 
stojąc  mówił  —  co?  trudno  opisać.  Rzucałem  całem  zgro- 
madzeniem —  potom  rozłamałem  wiersz  ody,  i  powiedzia- 
łem jedne  śliczną  historyczną  powieść  w  trzydziestu  wier- 
szach, —  znów  wróciłem  do  ody  —  i  zakończyłem  myślą 
z  Lambra  wyjętą.  Wypiszę  ją  tu: 

„Ja  będę  śpiewał  i  dążył  do  kresu, 
Ożywię  ogień,  jeśli  jest  w  iskierce.... 
Tak  Egipcyanin  w  liście  z  aloesu 
Obwija  zwiędłe  umarłego  serce: 
Na  liściu  pisze  zmartwychwstania  słowa  — 
Chociaż  tern  liściem  serce  nie  ożyje, 
Lecz  od  zepsucia  wiecznie  się  zachowa, 

W  proch  nie  rozsypie Godzina  wybije, 

Kiedy  myśl  słowa  tajemną  odgadnie; 
Wtenczas  odpowiedź  będzie  w  sercu  —  na  dnie**. .  • . 
„Po  skończeniu  Prezes  ściskał  mnie  za  rękę  i  gadałem 
z  nim  przez  chwilę  —  starzec  interesujący!  Francuzi  mó- 
wili, iż  z  taką  duszą  deklamowałem,  że  wszystko  rozuinie- 
li  prawie.  Kiedy  po  skończeniu  spojrzałem  na  tłum  dam  — 
pbaczyłem  oczy  jednój  śiicznój  tak  irapertynencko  zwrócone 
na  mnie,  że  moje  musiałem  odwrócić — i  znów  spojrzałem,  i 
jeszcze  tosamo  spojrzenie.  Żeby  tak  długo,  tobym  zwaryows^. 
Potom  słyszę  głos  jednój  damy  po  polsku  pytającej  się  wszy- 
stkich o  mnie.  Byłato  pani  B.  którą  w  Dreźnie  znałem.  Ta  skoro 
mnie  spostrzegła,  przyleciała  z  krzykiem:  „Ach!  serce  Pa- 
na!" Odpowiedziałem,  że  się  cieszę,  jeżeli  się  jój  moje  ser- 
ce podoba.  Potźm  wymawiała  mi,  że  u  niej  nie  byłem.  Pa- 
tom pytała  mię ,  czy  mam  przy  sobie  pugilares ,  bo  mi  chce 

Jon  I.  7 


M 

2apisa6  swój  adres.  Gdybym  go  był  miał,  to  ręczę  ie  wpn^ 
gilaresie  znalazłbym  potóm  coi  ciekawszego  nii  adres,  bo 
to  sawantkaj  Ale  ja  z  najzimniejszą  krwią  wziąłem  ze  sto- 
łn  pióro  i  kawałek  papieru  i  dałem  te  materyaly  nieroman- 
tyczne,  co  znacznie  zapał  jej  osłabiło,  tak  iż  tylko  o  mie- 
szkaniu samom  dowiedziałem  się.  Potom  w  kilka  dni  byłem 
na  wieczorze  u  Platerów,  gdzie  znów  nowe  obojój  płci  zbie- 
niem  pochwały,  gdzie  pan  JuUien  znów  się  do  mnie  przy- 
siadł i  upewniał,  że  Odę  zrozumiał^... 

Podobnie  odurzały  go  także  dochodzące  ze  wszech  stron 
wieid  o  recenzentach,  o  tiiómaczach  itd.  już  gotowych  do  rozsławie- 
nia imienia  jego  na  wszystkie  końce  świata  i  tylko  oczekujących 
t  natężoną  niecierpliwością  wyjścia  drukujących  się  poezyi. 

^Dowiedziałem  się  —  pisał  z  niezachwianą  ufnością  w  ich 

C)Wodzenie,  w  tymże  samym  liście  —  że  już  jeden  z  Po- 
ków  temperuje  pióro,  aby  rozbiór  moich  poezyi  pisać.... 
Mam  już  mojego  księgarza,  który  będzie  moim  księgarzem 
na  zawsze,  tak  jak  Murray  Byrona  —  i  będzie  mnie  oszu- 
kiwał... Lemaitre,  jeden  z  francuskich  poetów,  wziął  do 
tłómaczenia  mego  Mnicha  i  Araba.  Skibicki  pisze  do 
Revue  Encyclopódiąue  o  moich  poezyach,  i  tam  będą  umie- 
szczone dwa  Łemaitra  tłómaczenia...  Sienkiewicz  (Karol) 
dowiedziawszy  się,  że  ja  wydaję  teraz  poezye,  pisał  do  Bł. 
z  Anglii,  każąc  mi  się  kłaniać  i  prosząc,  abym  mu  jak 
•-najprędzój  poezye  moje  przysłał,  bo  je  4hce  na  angielski 
język  tłómaczyć.  Widzisz,  kochano  matko,  jak  to  ja  będę 
zaraz  w  dwóch  językach  figurował.  Sienkiewicz  spodziewa 
się  wziąć  za  to  znaczne  pieniądze,  i  pewny  jestem  że 
wszyscy  moi  tłómacze  lepiój  niż  ja  wyjdą.  Miło  mi  wre- 
szcie, że  to  Sienkiewicz  tłómaczyć  będzie  —  i  mimowolnie 
przypomniałem  sobie  Mikulskiego,  który  mi  radził  niegdyś 
poezyi  zaniechać,  mówiąc  że  Sienkiewicz  daleko  większym 
odemnie  był  poetą,  a  przecież  tęgo  błahego  i  głupiego  rze- 
mioda  zaniechał.  Wykolę  kiedyś  oczy  Mikulskiemu,  posy- 
łając mu  po  angielsku  tłómaczone  moje  poezye.^*) 


*)  Nie  od  rzecsy  może  będzie  już  w  tćm  miąjscu  nadmienić,  że 
oprócz  przekładu  na  jęsyk  francuski  Bogarodzicy  i  Araba, 
dokonanego  przez  Łemaitra,  żadno  z  tiómaczeń  tu  zapowiedzianych 
do  skutku  nie  przyssło.  Skończyło  się  to  więc  na  niedossłych  pro* 
jektach  s  jedn^'  strony  —  a  na  płonnych  nadsiąjach  z  dmgićj. . — 
Przekład  Łemaitra  wyszedł  1833  r.  w  Beyne,  i  takie  w  osobn^ 
odbitce. 


Al 

Przytoczone  nst^y  wystarczą,  aleby  czytelnik  powźi^  wyo- 
brażenie o  stopnio  Uogiego  upojenia,  jakióm  odarzi^  poetę  — 
przed  ogłoszeniem  jeszcze  poezyi  —  ryczałtowe  pocliwały  ze  stro- 
ny osób  bezpośrednio  go  otacząjącycli,  osobiście  jemu  życzliwycli, 
zresztą  oUnionycti  nowowscliodzącą  gwiazdą  jego  poetyckiej  sła- 
wy. Cieszył  on  się  t^j  sławie  swojój,  jak  dziecko  cacku,  za 
którem  dawno,  za  którćm  długo  goniło,  a  teraz  ma  je  już  tak 
blisko  przed  sobą,  że  dość  wyciągnąć  rękę,  ażeby  je  pochwycić. 
Było  to  jedyne  pragnienie  jego  na  ziemi,  jedyna  namiętność,  po- 
wiedziałbym: jedyna  sprawa,  która  go  przywięzywała  do  świata. 
Dla  tej  marnój  sławy  potomnój  wszystkiego  się  wyrzekał.  Teraz 
zdawało  mu  się  —  po  raz  pierwszy  w  życiu,  w  życiu  tak  jeszcze 
młodóffl,  że  ją  posiadł  nareszcie.  Przebaczmyż  mu,  że  go  tu 
zdybujemy  na  rojeniacli,  które  tchną  taką  dozą  miłości  własnój 
i  dumy.  Coby  to  było,  gdyby  się  te  rojenia  były  ziściły  od 
razu!. . • 

Były  jednak  chwile,  gdzie  się  Juliusz  w  tóm  wysokióm  ro- 
zumieniu o  sobie  i  cokolwiek  miarkował;  gdzie  mu  na  myśl  przy- 
chodziło, że  ani  na  uwielbieniach  ludzkich,  ani  też  na  własnych 
o  sobie  samym  mniemaniach  tak  bardzo  nie  należy  polegać.  Opo- 
wiada  w  tymże  samym  liście  matce  np.  następujące   zdarzenie. 

„Byłem  na  mszy  żałobnój ,  którą  jeden  z  moich  przy- 
jaciół kazał  odprawić  za  duszę  zmarłego  ojca.  Celebrował 
X.  Praniewicz,  Polak  ze  Żmudzi,  który  aż  po  Ameryce 
wałęsał  się  i  od  5  lat  w  Paryżu,  usługę  ołtanową  pełni, 
wielki  oryginał  I  Potom  ksiądz  zaprosił  nas  na  śniadanie. 
Ksiądz  jest  poetą  —  pisze  —  drukuje,  czyli  sztychuje 
z  muzyką  swoje  wiersze  —  i  te  nam  śpiewał  przy  forte- 
pianie. Nic  dziwniejszego,  jak  ta  melodya!  Najwięcój  mi  się 
podobała  strofa,  w  której  książę  Poniatowski  mówi  do 
przechodnia: 

Jakom  marszidek  francuski 

Narodowi  temu  wiemy, 

Z  mojemim  szedł  na  kraj  pruski 

Przez  Sasy,  ów  naród  mierny. 

I  ja  i    Skibicki    otrzymaliśmy   po   exemplarzu   dzid, 

przy  których  Baka  byłby  tak  mierny,  jak  kraj  saski.  Ksiądz 

sądzi,  iż  jest  wielkim  poetą.   Pochwały   nasze  utwierdziły 

go  w  tóm  mniemaniu.  Była  to  jednak  scena  dla  mnie  na- 


ucsająca,  aby  mniój  ufać  railoici  mrławj^  —  mm^j  pochwa- 
łom cudzym  —  scena  bardzo  potrzebna;  bo  czy  uwierzycie, 
że  dowiedziawszy  się  o  śmierci  Gothego,  pomyślałem  sobie, 
^iż  Bóg  go  wziął  z  tego  świata,  aby  dla  mnie  wydającego 
Ipoezye  zrobił  miejsce  na  świecie?...  Matko  moja,  widzisz 
jak  szczerze  piszę  ten  dziennik .  —  piszę  nawet  ^upie  ipoje 
marzenia^...  itd. 

Wreszcie  nadeszła  chwila  (było  to  d.  12  kwietnia  1832  r.), 
gdzie  leżały  już  przed  nim  gotowe  obydwa  tomy  „Poezyi  Ju- 
liusza Słowackiego**  i  gdzie  matce  przesyła  radosne  do*- 
niesienie : 

„Mam  poezye  moje!  I  pierwszy  dzień  ich  wyjścia  był 
dla  mnie  źródłem  niewysłowionych  przyjemności.  Matko  mo- 
ja, cóż  Ty,  cóż  wy  wszyscy  o  waszym  Julku  powiecie? 
Matko  moja ,  zdaje  mi  się ,  że  Ciebie  tei  poezye  nie  zmar- 
twią —  chyba  zasmucisz  się  tymi  kilku  błędami  drukar- 
skimi ,  których  Twój  szalony  Julek  uniknąć  nie  mógł.  Zwła- 
szcza pod  koniec  Żmii  błyszczą  te  omyłki  straszliwym  bla- 
skiem. —  Dziś  obaczyłem  u  Pinnard  regestr  ludbu  idawnych, 
zawarty  w  biografii  Gontemporains ,  a  pod  literą  S.  taki 
porządek:  Skrzynecki  Jan,  Słowacki  Euzebiusz,  Słowacki 
Juliusz,  Smuglewicz  Franciszek,  Sniadecki  Jan,  Śniadecki 
Jędrzej  itd.  Widzicie,  że  w  dobrom  jestem  towarzystwie. 
Ucieszyło  mnie  to  bardzo.  Jestto  najsławniejsza  biografia. 
Ciekawy  jestem,  co  o  mnie  piszą  —  będę  się  starał  dostać 
jój.  To  dziwniejsza,  że  ta  biografia  wyszła  wprzód,  nim  za- 
cząłem drukować  moje  poezye ;  a  stąd  niewiem ,  z  czego  mnie 
tam  sławnym  zrobili  ? . . .  Posyłam  Wam  exemplarze  z  pod- 
pisami. Nie  wielu  osobom  posyłam  [było  takich  exemplarzy 
13J,  a  to  dlatego,  aby  moich  podpisów  nie  pospolitować, 
aby  te  osoby,  które  odemnie  dzieło  otrzymają,  wiedziały, 
że  ja  je  szczególniój  szanuję  i  kocham....  A  Tobie,  kocha- 
na Mamo,  jakimże  sposobem  mógłbym  dać  poznać,  że  Cie- 
bie jeszcze  z  pomiędzy  tych  wszystkich  osób  odróżniam? 
Czy  Ty  nie  odgadniesz.  Matko,  co  czułem  podpisując  dla 
Ciebie  exemplarz?...  Na  drugi  dzień  po  wyjściu  źlzieł, 
Oleszczyński ,  sławny  sztycharz ,  prosił  mnie,  abym  mu  por- 
tret mój  zrobić  pozwolił.  Jak  wyjdzie,  przyślę  go  Wam. 
Wiesz ,  kochana  mamo ,  że  tyle  tu  mam  uwielbienia  od  mo- 
ich rodaków,  że  mię  już  krytyki  nic  nie  obchodzą.  Martwię 
się  tylko  błędami  druku;  ale  spodziewam  się,  że  będę  mógł 
prędko  drugą  edycyą  wydać  i  te  błędy  zginą"... 


58 

W  tym  sensie  list  ten  nieco  się  jeszcze'  przedłoia;  nakonieo 
kończy  go  Jnlinsz  temi  słowami; 

„Bądźcie  zdrowi  i  szczęśliwi  —  ja  jestem  szczęśliwy. 
I  gdyby  nawet  2000  franków,  wydane  na  druk  dzieła,  nie 
wróciły  się,  to  powiem,  żem  nie  drogo  szczeńcie  knpił.^ 

To  wydawanie  dzidl,  te  róine  zajęcia,  jakie  z  tego  wynika- 
ły w  dalszych  następstwach,  wyczerpywi^  i  czas  i  całą  my&l 
młodego  poety  do  tego  stopnia,  że  wszelkie  inne  względy  zupeł- 
nie im  ustępywały  miejsca  na  pierwszym  planie.  Znajomoió  z  pan- 
ną Korą,  tyle  zrazu  obiecąjąca ,  zeszła  z  czasem  do  rzędu  rzeczy 
ubocznych,  obojętnych.  Minął  miesiąc  cały  i  więcej,  odszedł  list 
jeden  i  drugi,  i  ani  słówkiem  nie  donosił  w  nich  matce,  co  się 
dzieje  z  panną  Korą.  Ale  matka  była  zaciekawiona  —  skłaniała 
się  ku  przypuszczeniu,  że  milczenie  właśnie  dowodzi,  iż  uczucie 
żyje  i  wzrasta...  w  końcu  wzręcz  zainterpellowała  jedynaka 
swojego,  jak  ta  rzecz  jest?  Na  interpellacyą otrzymała  odpowiedź 
taką  (d.  4  lipca  1832): 

„Milczenie  moje  nie  dowodzi,  abym  się  szczerze  zako- 
chał Kie!  Wszystko,  jak  było,  wiernie  opiszę,  choó  może 
śmiesznym  się  wam  wydam.  Przez  grzeczność  kiedyś  powie- 
działem pannie  Korze,  że  ją  kocham.  Ona  mi  się  także 
przyznała,  że  mię  kocha —  a  wtedy  zapytałem  ją,  co  zro- 
bi, jak  ja  ją  kochać  przestanę?  Odpowiedziała  mi,  że  się 
otruje,  albo  że  się  utopi;  a  z  tćj  odpowiedzi  widać,  że  się 
urodziła  na  brzegach  Hiszpanii.  Od  tego  czasu  postanowiłem 
dowieść  jój,  że  się  ani  zab^e  ani  utopi,  chociaż  ją  kochać 
przestanę.  I  zacząłem  kaprysić  i  przyprowadzałem  ją  do 
gniewu ;  dawałem  uczuć ,  że  jeszeze  dziecko  —  słowem  mści- 
łem się  na  niój  za  wszystko),  co  kiedykolwiek  od  wietrznie, 
jak  mówi  B.  Zaleski ,  ucierpiałem.  Nie  wiem ,  z  jakiój  przy- 
czyny, ale  wpadła  w  goirączkę-~w  gorączee  miała  deliryum,  a 
z  tego  siostry  musii^  się  tajemnicy  jój  serca  dobadać.  Widmie, 
że  nadto  zły  byłem  w  mojóm  postępowaniu,  postanowiłem 
aby  mnie  zapomniała.  Powiedziałem  jój  to,  i  przez  miesiąc 
nie  poszedłem  do  nich.  Pozaprzeszłój  niedzieli  przechodząc 
przez  aleję  Tuilleries  ogrodu,  wśród  tłumu  wyelegantowa- 
nych  dam  ujrzałem  znów  pannę  Korę  z  siostramL  Ukło- 
niłem się  z  daleka  i  przeszedłem.  Ale  pani  Barateau ,  także 
jój  siostra,  posłała  swego  kuzyna,  żeby  mię  szukał  i  przy- 
prowadził. Wróciłem  więc  do  miejsca,  gdzie  damy  siedzia- 
ły—z bardzo  wesołą  twarzą;  si(i,dłem  przy  nich  na  krześle — 


54 

gadałem  przez  godzinę  —  panna  Kora  czerwieniła  się  i  bla- 
dła. Potom  damy  wstały  —  musiałem  pani  Barateau  ofia- 
rować rękę  i  odprowadzić  do  domu.  Przecłiodząc  przez  most 
królewski,  Kora,  która  szła  naprzód,  zatrzymała  się  i  za- 
pytała, z  którego  to  mostu  la  ducłiesse  de  Guicłie  rzuciła 
się  w  Sekwanę.  Uczułem,  że  to  zapytanie  było  delikatnem 
przypomnieniem  mojój  niestało^i  i  uśmiecłinąłem  się,  kiedy 
pani  Barateau,  która  kiedyś  znała  księżniczkę  de  Gaiche, 
zaczęła  długo  na  zapytanie  Kory  odpowiadać.  Od  tego  cza- 
su widziałem  je  znów  kilka  razy  w  ogrodzie  —  siadam  przy 
nicli  czasem  na  kwadrans...  Ale  dość  o  tem,  już  i  tak 
czuję,  że  się  Wy  ze  mnie  śmiać  będziecie." 

W  dalszych  listach  nieraz  jeszcze  napotykają  się  dorywcze 
w/niianki  o  tym  stosunku.  Wynika  z  nich,  że  Słowacki  bywał 
w  tym  domu  potem  znowu  często,  i  siadywał  pomiędzy  panienka- 
mi nie  kwadranse,  ale  nieraz  długie  godziny. 

„Bawi    mnie   otwartość   Kory  —   pisał   krótko   potem 
w  jednym  liście  —  wszystko  mi  gada  jak  pacierz." 
Albo  w  innóm  miejscu: 

„Smutno  mi  —  ale  co  robić?  jutro  pójdę  do  Kory. 
Może  kiedy  mi  zacznie  patrzeć  w  oczy  i  uśmiechać  się, 
może  ten  smutek  rozproszy;  choć  dalibóg,  nie  kocham  jej..." 

I  bez  tego  zapewnienia  okazuje  się  jasno ,  że  o  miłości  pra- 
wdziwój  nie  mogło  być  mowy  co  do  jego  osoby.  Być  może,  że 
gdyby  mu  Kora  przy  własnościach,  jakie  miała,  była  zaimpono- 
wała czómś  wyższóm«  niepospolitóm ,  a  choćby  wreszcie  i  samą 
tylko  niewzajemnością :  byłaby  może  wzięła  znajomość  ich  inny 
obrót.  Bo  młody  nasz  autor  zajmował  się  wprawdzie  łatwo  i  l)ar- 
dzo  lubił  wiedzieć  o  tóm ,  że  sprawił  na  kim  wrażenie ;  ale  ażeby 
się  u  niego  odezwało  i  serce,  do  tego  potrzeba  było  siln^;o  wzru- 
szenia wyobraźni ,  a  tę  rozbudzały  tylko  twarde ,  uporczywe  i  nie- 
pokonane trudności,  które  bodły  dumę.  Takimto  sposobem  wzro- 
sło u  niego  przywiązanie  ku  Ludwice,  choć  odpłacane  niewzaje- 
mnością, do  rozmiarów  może  nie  takich,  jak  je  wystawia  w  Go- 
dzinie Myśli,  ale  zawsze  niepospolitych.  Pod  tymiż  warunka- 
mi byłaby  może  trwalsze  sprawiła  wrażenie  i  ta  I51etnia  dziew- 
czynka o  hiszpańskich  rysach  twarzy  przy  naiwności  francuskiej. 
Ale  Kora  zbyt  skwapliwie   przyznała  się  do  uczuć,  jakie  w  niej 


55 

wzbudził.   A  to  wystarczyło,  ażeby  wspomnieniom  pierwszej  miło- 
ści zapewnić  i  nadal  wyłączne  miejsce  w  wyobraźni  Juliusza. 

To  też  właśnie  do  tegoż  listu ,  w  którym  w  taki  sposób  mó-  . 

wił  o  Korze,  dołączył  Słowacki  z  powodu  ogłoszenia  dzieł  swoich  < 

i  bilet  do  Ludwiki  S.   Przerwał  nim   kilkoletnie  milczenie,   jakie 

trwało  pomiędzy  nimi  jeszcze  od  czasu  wyjazdu   z  Litwy.    Matce 

zaś  przesłał  takie  zlecenie: 

^Mamo  moja,  choćbyś  miała  dwa  exemplarze,*)  tp 
jeden  poślij  Ludwisi  —  koniecznie!  koniecznie!...  List  ten 
odeślij,  ale  tak,  żeby  pewnie  doszedł  i  żeby  go  przeczyta- 
ła... O  gdyby  ona  odpisała  do  mnie!  Ale  nie  spodziewatioi 
się..." 

Przez  cały  ciąg  czasu,  gdzie  się  to  wszystko  działo,  Adama 
Mickiewicza  nie  było  w  Paryża.  Autor  Walenroda  bawił  naten- . 
czas  w  Dreźnie,  następnie  przez  tygodni  kilka  w  Poznańskióm; 
a  potom...  po  zajęciu  przez  Rosyan  Warszawy,  znowu  wrócił  do 
Drezna.  Tu  osładzał  sobie  owe  chwile  bolesne  towarzystwem  Odyń- 
ca  i  Stefana  Garczyńskiego ,  do  którego  się  szczególniej  przywią- 
zał. W  miesiącu  czerwcu  czy  lipcu  roku  1832  opuścił  wreszcie 
stolicę  saską  i  przyłączył  się  dobrowolnie  do  tego  zastępu  wy- 
gnańców, którzy  w  nieprzerwanym  szeregu ,  różnemi  drogami  przez 
Niemcy  ciągnęli  coraz  dalej  na  zachód.  Z  końcem  lipca  stanął 
w  Paryżu. 

W  listach  Słowackiego  dawniejszych,  datiyących  z  pierw- 
szych miesięcy  jego  pobytu  we  Francyi,  znachodzą  się  nieraz 
wzmianki,  że  nie  znalazł  i  że  nie  znajduje  ciągle  tych  osób  około 
siebie,  którychby  sobie  najwięcój  życzył.  Kogo  mianowicie  przez 
to  rozumiał,  tego  nigdy  nie  powiada.  Ale  imię  Mickiewicza  pra- 
wie zawsze  tam  bezpośrednio  potom  następuje  wspomniane,  z  do- 
łączeniem doniesienia,  gd^ie  właśnie  wtedy  przebywał.  Godzi  się 
tedy  ze  wszech  miar  wnosić,  że  z  Adamem  to  głównie  pragnął 
spotkać  się  gdzie  na  czas  trwalszy  Słowacki,  i  że  zatóm  nie  miał 
wtedy  jeszcze  żadnych  uprzedzeń  przeciwko  jego  osobie.  Przytacza 


*)  Mówi  o  tych  exemplarzach    dzieł  swoich,   których  był  kilka- 
naicie  wyprawił  dla  rosdania  pomiędzy  znajomymi. 


"n 


56 

Czasem  wiersz,  wyfaz,  myil  jaką,  wyjętą  z  dzid  Adama,  i  to 
tonem,  który  dowodzi,  że  go  za  potęgę  poetycką  oznaWał.  Ale 
po  upływie  kilku  miesięcy,  już  w  stolicy  Francyi  spędzonych,  uro- 
sła wziętoSif  Juliusza.  Nazwano  go  ńa  publicznćm  rodaków  i  Fran- 
cuzów zebraniu  —  największym  poetą  polskim.  Pojawiły  się  dwa 
tomy  jego  PoezyL  Pierwsze  wrażenie,  jakie  te  poezye  na  emigra- 
cyjno) czytelników  masie  sprawiły,  było  dla  autora  bardzo  po- 
cłilebne.  Nie  dziw  zatóm,  że  po  tóm  wszystkióm  nie  był  to  już 
zupełnie  tensam  Juliusz,  który  za  przybyciem  swćm  do  Paryża 
skarżył  się  na  to  wlistacłi,  że  nie  zastał  tam  Mickiewicza.  Owoż 
więc  spełniły  się  teraz  owe  jego  niezbyt  dawne  jeszcze  życzenia: 
miał  Adama  wreszcie  w  Paryżu!  Jakiż  się  zawięzuje  pomiędzy 
nimi  stosunek? 

W  liicie  z  d.  30  lipca   tyle  tylko  o  tćm  matce  sucho  i  na- 
wiasowo donosił: 

i  ^Mickiewicz  dziś  przyjechał  do  Paryża.    Ale  nie  pójdę 

!  pierwszy  do  niego.   Jeżeli  się   zechce  poznaó   ze  mną,   to 
I  dobrze."" 

W  tydzień  potom  zapisywał  sobie  w  dzienniku,  co  nast^uje: 

nOd  kilku  dni  przyjechał  Mickiewicz.  Żaden  z  nas  nie 
chciał  zrobić  pierwszego  kroku  do  poznania  się;  a  było  kil- 
ka osób,  którym  mówił,  że  mnie  chciałby  widzieć.  Starano 
się  więc  sprowadzić  nas  gdzie  razem  i  poznać.  Dzii  zeszli- 
śmy się  na  wielkim  obiedzie.  Mickiewicz  improwizował  — 
ale  dosyć  słabo.  Po  obiedzie,  kiedy  chodziło  towarzystwo 
po  ogrodzie ,  Mickiewicz  przystąpił  do  mnie^  [a  zatóm  pierw- 
szy krok  zbliżenia  zrobiony  był  według  tego  świadectwa 
przez  Mickiewicza!]  ^i  zaczęliśmy  sobie  nawzajem  mówić 
komplementa.  Mówił  mi,  że  mnie  znał  dzieckiem...  przy- 
pomniałem mu  owę  jego , wizytę  u  nas, /gdy  się  zszedł  tak 
nieszczęśliwie  z  Janem  Sniadeckim.*)    Śmiał  się  z  przypo- 


*)  Zdarzenie,  do  którego  się  ta  wsmianka  odnosi,  było  nastę- 
piU%ce.  Wiadomo,  ie  w  pierwszych  czasach  pojawienia  się  romanty- 
zmu w  naszćj  poezyi ,  do  najżarliwszych  przeciwników  tego  kierunku 
należał  Śniadecki,  profesor  astronomii  i  wysłużony  rektor  akademii 
wileńskićj.  W  skutek  rzetelnych  i  wielkich  zasług  położonych  przez 
niego  w  poprzednich  czasach,  było  znaczenie  tego  męża  i  naówczas 
jeszcze  w  akademii  takie ,  jak  żadnego  drugiego  profesora.  Jego  zda- 
nia nadawały   niq*ako    ton   i    kierunek    zachowania  się    względem  t^ 


mnienia.    Potem   przypomniał  mi,   że   intt  Malewski   mojd 
wiersze  za  granicę  przysłał...    Kiedyśmy  zabmęli  w  kom* 


kwesty!  i  innym  profesorom.  Zacz^m  poszło,  źe  jak  n^odzież  imiwe]> 
sytecka  garnęła  się  bez  wyjątku  pod  sztandary  nowych  pojcd  w  tój 
walce  literacki^ :  tak  znowu  profesorowie ,  a  mianowicie  starsi ,  stali 
uporczywie  po  stronie  klasyków.  Otói  wiSród  dośd  naprężonych  sto- 
sunków między  jedną  stroną  a  dmgą,  pojawił  się  r.  1822  pierwszy 
tomik  Poezyi  Adama  Mickiewicza.  Zawiers^  głównie  ballady,  oprócz 
ballad  także  kilka  poezyi  ulotnych ,  a  między  niemi  i  wiersz  zatytu- 
łowany RomantycznoiSd,  w  którym  poeta  wręcz  rzucił  rękawicę  ,,  , 
kierunkowi  reprezentowanemu  przez  Śniadeckiego ,  i  nawet  jego  osobę  ^, 
dośd  wyraźnie  pod  figurą  mędrca  ze  szkiełkiem  w  osnowę  rzeczy  '■> 
wprowadził.  Zdarzyło  się ,  że  włainie  po  odczytaniu  tego  tomiku  Śnią- 
decki  nieukontentowany  i  cały  pod  wrażeniem  niesmaku  rzeczy,  któ- 
rych piękności  nie  pojmows^ ,  odwiedzi  kolegę  swego  Dra  Becu,  któ- 
ly  jak  wiadomo  był  ojczym  Juliusza.  I  zastaje  u  niego  przypadkowo 
liczniejsze  towarzystwo,  a  między  innymi  także  i  Mickiewicza!  Cóż 
robi?  Udaje,  że  go  nie  spostrzegł;  że  nie  wie  wcale,  iż  on  tutaj 
obecny.  I  zaczyna  mówić  o  niedorzeczności  i  śmiesznościach  poezjri, 
których  tom  włainie  rąk  jego  doszedł  —  w  sposób  nie  tylko  sarka- 
styczny, ale  i  w  najwyższym  stopniu  upokarzający  dla  autora,  a  to 
tóm  bardzaój ,  że  i  gospodarz  domu ,  rozochocony  tóm  niby  nieporo- 
zumieniem, dopomagał  Śniadeckiemu  w  tym  niewczesnym  zapędzie, 
wyzywając  go  do  coraz  dalszych  uszczypliwości.  Mickiewicz  milczii. 
Był  on  wtedy  jeszcze  w  towarzystwie  osób  starszych  nieśmiały,  i 
znajdywał  się  nadto  o  tyle  w  położeniu  arcyfałszywóm ,  że  miał  przed 
sobą  sarnę  hierarchią  w  zawodzie  nauczycielskim,  do  którego  i  sam 
wtedy  jako  profesor  szkół  kowieńskich  należał.  Oprócz  tego  był  on 
z  różnych  przyczyn  i  osobiście  zawisły  od  tćj  starszyzny;  nie  śmiał 
zat^  wręcz  wystąpić  w  własnój  obronie.  Milczał  .więc:  i  tak  skoń- 
czyło się  owym  razem  na  jego  tylko  upokorzeniu.  Ale  im  tego  nie 
zapomniał!  Wziął  ten  objaw  literackiego  antagonizmu  ze  strony  Śnia- 
deckiego i  gospodarza  domu  za  coś  więcój ,  bo  za  jeden  z  licznych 
dowodów  usposobienia  ich  nieprzyjaźnie  zwróconego  przeciwko 
rozbudzeniu  ducha  w  ogóle  w  gronie  litewskiój  młodzieży. 
Że  się  w  tćm  mylił,  tego  mógłby  nam  dowieść  sam  żywot  Śniade- 
ckiego w  całości  wzięty  —  żywot  poważny  i  do  samego  zgonu  bez 
skazy.  Ale  w  sporach  ówczesnych  grały  namiętności  i  rozdrażnienia. 
Życzliwego  pobłażania  ani  wyrozumienia  nie  było  ni  z  jednćj  strony 
ni  z  drugićj.  —  Takie  więc  wrażenie  wyniósł  ze  sobą  Adam  z  owego 
wieczoru.  I  zachował  je  długo  w  pamięci,  i  nie  darował.  W  trzeciej 
części  Dziadów    objawił    sąd  swój    o  ludziach    owego  obozu   niemiło- 

Tom  I.  8 


plementa,  kiedy  mu  mówiłem,  że  go  uważam  za  pierwszego 
poetę,  jeden  z  Polaków  stojący  za  mną  i  podchmielony  za- 
pewne, powtarzał  jak  echo:  nadto  jesteś  skromny —  i  temi 
słowami  pomieszał  zupełnie  nasze  rozmowę . . .  Podczas  obia- 
du Cezary  PI.  biegał  i  zapraszał  nas  na  wieczór  artystów 
do  siebie.  Byłto  wieczór  z  męszczyzn  samych  złożony.  Chopin 
sławny  fortepianista  grał  nam...  gadaliśmy  różne  poezye, 
słowem  że  dobrze  nam  zszedł  wieczór...  Wielu  było  Wo- 
łynianów  —  wiele  wypiliśmy  szampana.  Wieczór  ten  był 
naśladowaniem  świetnych  wieczorów,  które  tu  dają  artyści 
francuscy.  Na  takich  wieczorach  muzycy  najpierwsi  grają, 
malarze  przy  stolikach  rysują  karykatury  i  często  korzy- 
stają z  twarzy  przytomnych  sawantek  —  wojaźerowie  opo- 
wiadają  swoje  podróże  —  uczeni  swoje  odkrycia,   itd 

W  kilka  dni  potem  u  Straszewicza  był  drugi  taki  wieczór, 
ale  jak  zwykle  z  długich  przygotowań  nic  się  nie  klei ,  tak 
też  na  tym  wieczorze  nudziliśmy  się  śmiertelnie  od  10  do  2 
w  nocy.  Pod  koniec  jednak  Chopin  upił  się  Ji  prześliczne 
rzeczy  improwizował  na  fortepianie...** 

Przy  podobnych  sposobnościach  widywali  się  zatem  obydwaj 
poeci.  Znajomość  ich  byłaby  się  może  powoli  zamieniła  w  zaży- 
łość coraz  ściślejszą,  tóm  bardziój,  że  nie  było  i  bez  literackich 
stosunków,  które  ich  ze  sobą  utrzymywały  w  jakimkolwiek  związ- 
ku. Założone  zostało  w  łonie  emigracyi  Towarzystwo  Literackie. 
Prezesem  tego  towarzystwa  był  Mickiewicz.  Miał  sobie  do  pomo- 
cy przydanych  kilku  radców  towarzystwa.  Jeduym  z  nich  był 
Juliusz  Słowacki  w  skutek  wyboru  kolegów.  A  więc  były  stałe 
pewne  dni  takie,  gdzie  się  obydwaj  schodzili  i  gdzieby  się  ko- 
niecznie byli  powinni  zrozumieć  i  zbliżyć  do  siebie.  A  przecież  — 
pomimo  tego  wszystkiego  —  do  zbliżenia  między  nimi  nie  przy- 
szło! Nieprzebytą  tamą  pomiędzy  nimi,  na  długie  czasy,  stanęła 
pogłoska  przyniesiona  przez  niewiem  kogo  skwapliwie  Słowackie- 
mu o  Mickiewiczu ,  jakoby  on  w  gronie  swoich  przyjaciół  miał  był 
zganić  poezye  jego.  Pisał  Juliusz  o  tóm  do  matki  (pod  datą  d. 
3  września  1832),  jak  następuje : 


Biernie,  i  przynajmnićj  co  do  niektórych  pomiędzy  nimi  niedprawie*' 
dl  iwie.  Lecz  to  miało  naati^pić  dopiero  późnićj.  W  czasie,  kiedy  roz- 
mawiał z  nim  o  tćm  Słowacki ,    tćj  części  Dziadów  jeszcze  nie  było. 


50 

n Jeden  z  Polaków  mówił  mi  zdanie,  jakie  dał  Mickie- 
wicz o  moich  dwu  tomikach...  powiedział,  że  moja  poe- 
zya  jest  śliczna....  że  jest  to  gmach  piękną  ar- 
chitekturą stawiany  —  jak  wzniosły  kościół... 
ale  w  kościele  Boga  nie  ma!..  Prawda  że  śliczne  i 
poetyczne  zdanie?  podobne  do  jego  sonetu  pod  tytułem  Re- 
zygnacyal"... 

Od  tego  czasu  już  się  Juliuszowi  nic  w  Mickiewiczu  nie  po- 
dobało. Raziły  go  wszystkie  właściwości  jego  indywidualizmu,  tak 
te,  które  dotyczyły  powierzchowności,  jak  i  wewnętrzne.  2  po- 
wodu pewnego  wieczoru  u  XX.  Czartoryskich,  donosił  na  przykład 
takie  szczegóły  (w  liście  z  d.  4  października): 

„Na  wieczorze  był  i  Mickiewicz.  Nie  możecie  sobie 
wystawić,  jak  po  liderlichosku  wygląda  —  z  pomiętym  od 
koszuli  kołnierzem  i  we  fraku  zasmolonym!  Zbliżywszy  się 
do  mnie,  powiedział:  jeżeli  teraz  co  porodzę,  to  będzje  coś 
zapewne  o  oku  dziecięcia,  które  dziś  widziałem.  Na  oku 
tóm  jest  napis  Napoleon  Empereur  —  i  to  oko  ciągle  tkwi 
w  mojój  pamięci.  —  Zdziwiłem  się  niezmiernie,  że  się  jego 
imaginacya  tak  tem  okiem,  zapewne  udanóm,  a  może  szkla- 
nóm,  dla  wyłudzenia  pieniędzy  wsadzonem,  zapaliła.  Wo- 
l^bym,  żeby  pisał  o  dziecku  ze  złotymi  zębami . . .  Strasznie 
mnie  zaczynają  nudzić  moi  ziomkowie..." 
Niemniój  ciekawa  jest  wzmianka,  rzucona  w  liście  o  miesiąc 
późniejszym  (z  d.  9  listopada): 

„W  tych  dniach  wychodzi  z  pod  pras  panien  Pinnard 
tom  czwarty  Mickiewicza,  zawierający  trzecią  część  Dzia- 
dów. Jeszcze  jój  nie  znam.  Ale  Mickiewicz  bardzo  już 
ostygł  w  poezyi.  W  rozmowach  ciągle  religią  na  plac  wy- 
prowadza —  uniewinnia  Papieża,  nawet  bullę!  Słowem,  że 
mi  się  jako  obecnie  żyjący  człowiek  nie  podoba" . . . 

Że  zdanie  o  tóm  ostygnięciu  Mickiewicza  w  poezyi  nie  ze 
wszystkiem  było  prawdziwe,  a  mówiąc  wręcz  i  otwarcie,  że  było 
fałszywe  nawet:  o  tóm  przekona  czytelnika  sama  uwaga,  że 
były  to  czasy,  gdzie  Adam  pracował  nad  największóm  swóm 
dziełem,  nad  Panem  Tadeuszem!  Ale  pozornej  prawdy  mogło  je- 
dnak być  nieco  w  owem  spostrzeżeniu  Juliusza.  Weźmy  na  przy- 
kład list  Mickiewicza  do  Odyńca  z  dnia  8  grudnia  1832  r.  a 
zatem  około   tychże  czasów   pisany,*)  a  znajdziemy  w  nim  nieje- 

*)  Listy  te  ogłoszono  w  warszawek  i  (^j  Gazceiu  Codziennćj 
1860,  i  także  w  Czasie  1860,  Nr.  165  i  nast. 


60 

dno,  co  za  komentarz  posłotyóby  mogło  do  powyższego  sądu  o 
jego  naówczas  niepoetyczności.  Mówi  w  nim  Adam  o  sobie  na 
przykład  jak  następige: 

^Pifizę  teraz  poema  bzlacheckie,  w  rodzaju  Herman 
i  Dorotliea  (Gotłiego);  już  ukropiłem  tysiąc  wierszy.  Po- 
doba się  bardzo  szlachcie  tutejszej.  Duch  poetycki  czu- 
ję wsobie;  ale  tyle  miałem  zgryzot  z  wiadomej 
tobie  przyczyny,  tyle  kłopotów  korrekty  (około 
trzeciój  części  Dziadów,  i  Ksiąg  Narodu),  i  prócz  tego 
tyle  różnych  bazgrań,  rozprawek,  artykułów, 
projektów,  że  sam  nie  wiem,  jak  czasem  mogę 
kilkanaście  wierszy  skleić.'' 

A  w  miesiąc  późoiój  pisał  jeszcze  tak ; 

^Ja  tu  żyję  niemile  śród  żywiołów  obcych.  Jedni  mnie 
nienawidzą,  drudzy  krzywo  na  mnie  patrzą  —  doktrynery 
mają  za  waryata.  Wszyscy  głupi  solennie,  krzykliwi  i  nie- 
dołężni... Paryż  tak  obrzydziłem,  że  ledwie  już  mogę  wy- 
trzymaó**  itd.  (Mick.  do  Odyńca  -  Paryż  28  stycznia  1833). 

Był  zatóm  Mickiewicz  w  owych  czasach  rzeczywiście  na 
wskroś  skwaszony  i  zgorzkniały.  I  jeżeli  się  to  jego  usposobienie  — 
jak  jest  prawdopodobnóm  —  dawało  czuć  całemu  jego  otoczeniu, 
to  szczególniej  raziło  oczywiście  naszego  poetę.  Ten  bowiem  ani 
sam  już  wtedy  sympatycznie  na  Adama  nie  spoglądał,  mając 
osobiste  swoje  żale  do  niego,  ani  też  nie  był  i  przez  niego  sym- 
patycznie widziany.  Kierunek  bowiem  ówczesnój  -autorskiój  czyn- 
ności Słowackiego  nie  podobał  się  Mickiewiczowi.  Był  tedy  po- 
między nimi  mniój  więcój  tensam  stosunek,  co  w  pierwszych 
czasach  między  Schillerem  a  Gróthem,  kiedy  ten  ostatni  powró- 
cił z  podróży  włoskiój  i  żył  cały  w  ^przypomnieniach  owój  har- 
monijnej, niczóm  niezamąconój ,  posągowo  spokojnój  klasyczności 
starożytnych  arcydzieł,  jakich  się  tam  napatrzył,  —  a  tu  mu 
przyniesiono  z  wielką  wrzawą  uwielbienia  Ardinghello  Hein- 
sego,  Zbójców  Schillera  i  inne  początkowe  utwory  tego  poety 
właśnie  co  tylko  wydane.  Aż  mrowie  przeszło  GSthego  na  ten 
zgrzyt  t)olesnych,  żywotnych,  genialnie  wypowiedzianych  —  ale 
zawsze  dyssonanc !  Poznanie  się  jego  z  Schillerem  odbyło  się  bar- 
dzo ozięble.  I  wiele  czasu  upłynęło,  nim  się  ostatecznie  zbliżyli 
do  siebie  i  pojęli  i  polubili.   Otóż  mutatis   mutandis  —  podobny 


61 

zachodził  stósnnek  i  teraz  pomiędzy   obydwoma  poetami  naszymi. 
Ziozumieć  się  oni  nie  mogli.  Każdy  z  nich  szedł  inną  drogą. 

Ażeby  się  o  tern  przekonać,  że  w  samój  rzeczy  szedł  jtiż 
wtedy  każdy  z  nich  drogą  odmienną,  trzeba  nam  o  tćm  nieco 
szczegółowiej  pomówić.  O  Mickiewiczu  wszelako  rozwodzić  się  tn 
nie  będziem.  Czego  on  żądał  i  pragnął,  jak  pojmował  wtedy  za- 
danie swoje,  emigracyi  i  naroda  naszego:  to  każdemu  z  czytelni- 
ków moich  byćby  powinno  wiadomem.  A  ktoby  mniój  jasne  miał 
o  tem  wyobrażenie,  niechże  weźmie  do  ręki  jego  Księgi  Narodu 
i  Pielgrzymstwa ,  a  znajdzie  w  nich  cale  wyznanie  wiary  tak  po- 
litycznej jak  społecznój  tego  genialnego  poety.  Pismo  to  powstało 
właśnie  w  r.  1832,  a  żatóm  słuszme  uważane  być  może  za  zwier- 
ciadło i  że  tak  powiem,  za  manifest  jego  ówczesnych  przekonań. — 
Juliusz  Słowacki  nie  miał  wtedy  jeszcze,  ile  mi  się  zdaje, 
tak  jasno  wytkniętych '  kierunków  przed  sobą.  I  wiek  jego  nie 
był  jeszcze  po  temu  i  cała  natura  jego  więcój  była  jakaś  nierze- 
czywista, irracyonalna.  Mickiewicz  przy  całej  swój  podniosłości 
nieskończenie  przewyższał  go  realizmem.  Mickiewicz  szukał  wszę- 
dzie żywiołów  pozytywnych,  dodatnich;  szukał  pewnika,  dogma- 
tu:—  Słowacki  marzył,  poetyzował...  Pierwszy  wiedział  zawsze, 
do  czego  dążył  i  co  zamierzał:  —  drugi  łatwiej  byłby  podobno 
z  tego  zdał  sprawę,  czego  nie  chciał;  sformułować  zaś  dobitnie 
żądań  i  pragnień  swoich  dodatnio:  —  tego  w  żadnój  porze  życia 
swojego,  a  tóm  mniój  wtedy  nie  byłby  pono  potrafił.  Stemwszy- 
stkióm  instynktowo  miał  i  on  jednak  swoje  kierunki  przed  sobą. 
Szedł  pewną  drogą  i  w  owym  już  czasie;  i  jakkolwiek  nie  łatwą 
jest  rzec%ą  oznaczyć,  w  jaką  stronę  pęd  jego  natchnień  się 
wtedy  najprzeważni^j  skłaniał,  niepodobieństwem  to  jednak  nie 
jest.  Inaczej  tego  wszelako  dokonać  nie  zdołamy,  jak  jedynie 
przez  szczegółowy  rozbiór  jego  dwutomowej  ówczesnój  publikacyi. 
Sądzimy  przeto ,  że  nie  nadużyjeray  cierpliwości  czytelnika ,  jeżeli 
w  następnym  rozdziale  przystąpimy  do  tego  krytyczno  -  estety* 
cznego  zajęcia  i  na  czas  jakiś  przerwiemy  opowiadanie  o  dalszych 
kolejach  jego  żywota. 


ROZDZIAŁ  TRZECI. 


Poezya  polska  przed  rokiem  1830  —  j^j  stosunek  do  literator  sa- 
chodotch  —  j^j  główne  wewnętrzne  znamię.  Odrębność  wyobrażeń 
Juliusza  Słowackiego  —  niepopolamość  jego  pierwszych  publikacji. 
Czas  pracy  nad  każdym  z  utworów  ogłoszonych  w  r.  1832.  Uwagi 
o  poemacie  Hugo  i  o  dramacie  Mindowe,  ' — 
rozbiór  Maryi  Stuart. 

Podejmujemy  trudne  zadanie.  Sądy  o  dziełach  Słowackiego 
są  do  tój  pory  nieustalone.  Są  tacy,  którzy  się  nad  niemi  entu- 
zjazmują i  radziby  je  położyli  w  literaturze  na  pierwszym  miej- 
scu. Ale  też  nie  brak  i  na  my&lących  inaczej.  Ci  je  odkładają 
po  przeczytaniu  bez  szczególnego  wrażenia,  a  często  z  pewnym 
niesmakiem.  Tak  jest  dzisiaj ,  tak  było  od  pierwszój  chwili  ich 
ogłoszenia.  Przytoczyli&my  powyżój  z  listów  autora  kilka  ustępów, 
z  których  widno,  ile  dowodów  uznania  odbierał  on  od  podobnie 
my&lących  za  to  zbogacenie  poezyi  polskiój  swemi  iwieżo  wydanemi 
dziełami.  Zanosiło  się  zrazu,  wedle  własnych  ,poety  świadectw, 
na  różne  przekłady  i  krytyczne  onych  rozbiory.  A  przecież  po- 
mimo tego,  w  dalszóm  kole  czytelników  ani  w  emigracyi  ani  w  kra- 
ju —  nie  sprawiły  wielkiego  wrażenia  te  pierwsze  tomy  Słowa- 
ckiego Poezyi.  W  ogóle  przeszły  one  poiród  głębokiego  milcze- 
nia. Nie  wiemy  o  żadnój  takiej  w  pismach  tamt^o  czasu  recen- 
zyi,  o  którój  by  warto  było  pamiętać  i  dzisiaj  jeszcze.  Utwierdza 
nas  w  tóm  i  sam  poeta,  kiedy  późniój  —  na  czele  przedmowy 
do  tomu  ni— gorzkiemi  słowy  skarżył  się  na  tę  obojętność^ ogółu: 
^Nie  zachęcony  pochwałami,  nie  zabity   dotąd   krytyką,  rzucam 


63 

iom  trzeci  w  tę  otchłań  milczącą,  która  pierwsze  tomy  połkną 
la.*"  —  NieakontentowaDy  z  powodu,  te  do  pierwszych  tomńw 
wkradło  się  kilka  pomyłek  drukn,  wspomniał  był  poeta  w  jednym 
z  ówczesnych  listów,  że  ma  nadzieję  poprawić  takowe  w  dmgiój 
edycyi.  Przypuszczał  więc,  ie  potrzeba  tójże  da  się  uczuó  nieza- 
długo. I  to  go  takie  zawiodło.  Do  powtórnego  dzieł  tych  wydania 
nie  przyszło  wcale  za  życia  autora,  pomimo  że  się  sprzedawały 
późniój  nawet  za  cenę  znacznie  zniżoną... 

Jestże  to  wszystko  okoliczno&cią,  któraby  bezwarunkowo 
iwiadczyła  przeciw  artystycznej  wartości  pierwszych  jego  utwo- 
rów? Mniemanie  takie  —  zdaje  mi  się  —  byłoby  mylnóm.  Ale 
trudno  jednak  nie  wyprowadzić  stąd  wniosku,  że  poezya  Słowa- 
ckiego snaó  nie  odpowiedziała  ówczesnój  czy  potrzebie  czy  też 
smakowi  narodu.  Musiał  być  więc  między  jego  poezyą  a  tóm  wszy- 
stkióm,  co  literatura  nasza  wydała  poprzednio,  jakiś  rozstęp,  ja- 
kiś brak  związku  a  raczój  ciągu,  dla  którego  się  to  nowe  jój 
zbogacenie  nie  wydawało  zbyt  ważnóm. 

Dla  wyjaśnienia  tej  rzeczy,  uważam  tu  za  potrzebne  rzucić 
kilka  uwag,  które  się  będą  może  niejednemu  wydawały  zbocze- 
niem od  właściwego  przedmiotu.  Sądzę  jednak,  że  mi  czytelnik 
zboczenie  takie  wybaczy  przez  wzgląd  na  ważność  rzeczy,  o  któ- 
rą chodzi.  (Chodzi  bowiem  o  poszukanie  sobie  w  naszych  sądach 
o  Słowackim  takiego  punktu  wyjścia,  któryby  był  i  sprawiedli- 
wym względem  niego  i  dalekim  od  tój  znowu  poUażliwości ,  któ- 
raby uwłaczała  inn3rm  naszym  pisarzom. 

Uważam  za  pożądane,  ażebyśmy  jak  najdokładniój  uprzy- 
tomnili tu  sobie,  jakieto  czasy  pierwszy  występ  Słowackiego  ja- 
ko pisarza  poprzedziły  i  jakichto  zastał  on  na  niwie  swojój  ry- 
chlejszych  pracowników. 

Poprzedziło  go  owo  dziesięciolecie  (1820  do  1830),  które 
tak  świetnie  rozpoczęło  epokę  naszój  nowój,  naszój  narodowój 
poezyi.  Epoka  ta  płjmie  jeszcze  i  za  dni  naszych,  chociaż  wno- 
sząc ze  wszelkich  oznak  zdaje  się ,  że  prawdziwa  płodność  i  wiel* 
kość  tego  literatury  okresu  już  przeminęła.  Czasy  jój  wypełniły 
się  —  o  ile  to  poezyi,  a  nie  prozy  dotyczy,  już  z  rokiem  1848. 
Boć  późniejsi ,  młodsi  pisarze— to  już  tylko  Epigonowie  starszych..* 


64 

Wciąga  rsecxooego  dziesięciolecia  przyłączył  się  do  pozosU' 
łego  z  dawniejjazych  jeszcze  czasów  Niemcewicza  nasamprzód — 
długo  pizedtóm  zapoznawany  Kaźmierz  z  Rrólówki.  Potćm 
zajaśniał  w  całój  pełni  blasku  umiłowany  od  wszystkich  Adam. 
A  za  nim  odezwał  się  od  stepów  ukraińskicti  ów  „słowiczek"'  po- 
ezyi  polskiój,  Bohdan  ZaleskL  A  potem  nadszedł  smętny 
Maicseski;  a  niebawem  wjego ślady  ponury,  groźny,  ale  pocią- 
gająco] energii  —  Goszczyński...  Równocześnie  z  nimi  zajęli 
pod  przeważne  panowanie  swoje  — .  na  długo  —  dzielnicę  poezyi 
przez  tamtych  wcale  nietkniętą  dwaj  równie  znakomici  pisarze, 
Korzeniowski  i  Alexander  Fredro.  Ci  siedmiu,  zdaniem 
mojóm ,  stali  przez  rzeczonych  lat  dziesięć  na  czele  ruchu  w  za- 
kresie poetyckiego  działu  literatury.  Niektórzy  z  nich  przeszli 
prędko  i.  szli  samotnie :  był  takim  naprzykł^  niezapomniany  po 
zgonie,  choć  mało  znany  za  żydia,  autor  Maryi.  Inni  działali 
otoczeni  całą  drużyną  duchów  pokrewnych,  chociaż  niższych  ta*' 
lentem.  Około  Mickiewicza  gromadzili  się  Odyniec  i  Zan  i  Chodźko 
Alexander  i  Korsak.  Nieco  opodal  stał  skłaniający  •  się  więcój 
ku  Brodzińskiemu  Witwicki^-^a  jeszcze  dalój  Tymon  Zaborowski, 
Godawski,  G^Srecki  itd.  itd. 

Równocześnie  niemal  poczęte  i  bez  przerwy  dalej  tn^^ające 
działanie  tylu  naraz  znakomitych  talentów  zl>ogaciło  poezyą  na- 
sze niejednym  takim  utworem,  że  każdy  z  nich  byłby  na  się 
przez  długi  czas  ściągał  uwagę  wyłączną,  gdyby  się  nie  był  mu- 
siał dzielić  rozgłosem  z  tylu  innymi  utworami  pierwszego  rzędu, 
przybywającymi  rok  rocznie  do  skarbów  literatury. 

W  roku  1820  pojawił  się  Wiesław.  W  1821  odegrano 
w  Warszawie  pierwszą  komedyą  Fredry,  Geldhaba.  W  1822 
¥ryszły  Ballady  Mickiewicza.  Dumy  Zaleskiego  także  przypa- 
dają na  owe  lata,  choć  w  całym  zbiorze  pojawiły  się  znacznie 
późniój.  W  1823  ukazała  się  Grażyna  i  pierwsze ' części  Dzia- 
dów. W  1825  Sonety  Mickiewicza,  Mary  a  Malczeskiego, 
Od yń ca  zbiorek  poezyi;  wreszcie  pierwszy  nasz  romans  histo- 
ryczny, Jan  z  Tęczyna  przez  Niemcewicza.  W  1826  pierwsze 
dramatyczne  utwory  Korzeniowskiego;  Pojata  Bernato* 
wicza;  pierwsze  dwa  tomy  Komedy  i  Fredry.  W  1821  przybył 


u 

zamek  Kaniowski  Goszczyńskiego^  W  1828  I^onrad  Wal- 
lenrod.  W  1830  Mnich  Korzeniowskiego;  trzeci  tom  komedyi 
Fredry;  T.  Zaborowskiego  Damy  Podolskie;  nakoniec  wdzię- 
ciae  Witwickiego  Pieóni  Sielskie  i  Biblijne. 

Taki  jest  poczet  dzieł  pierwszój  dani  w  dziejach  odrodzonej 
naszej  poezyi.  Te  są  imiona  i  czyny  bezpośrednich  Słowackiego 
poprzedników.  Dalsza  kol6j  obejmuje  już  prace  i  tych  co  tylko 
wąx>mnianych,  i  świeżych  znowu  sił  poetyckich,  które  wystąpiły 
na  scenę  dopiero  po  wypadkach  r.  1831.  Pierwszyin  co  do  czasu 
był  w  szeregu  tych  nowoprzybyłych,  tych  młodszych,  władnie 
nasz  poeta,  Juliusz  Słowacki.  Inne  znakomitości  pierwszego  rzę- 
du, a  tejże  generacyi  —  to  zwrócony  tęsknóm  okiem  w  prze- 
szłość narodu  Wincenty  Pol  (od  r.  1833),  wyjątkowo  prze- 
dłużający trwanie  tego  okresu  aż  do  dni  naszych;  a  dal^  zgasły 
przedwcześnie  i  dlatego  nmiejszój  sławy  Stefan  Garczyński 
(także  od  1833);  nakoniec  proroczy,  pod  kolizejskim  krzyżem 
natchnienia  szukający  wieszcz  Irydyona  i  Komedyi  Niebo- 
skiój  (1834). 

Szereg  prawdziwych  mistrzów  słowa  nie  kończy  się  oczywi- 
ście z  SLrasińskim.  Zajaśniała  i  po  nim  jeszcze  niejedna  gwiazda 
na  niebie  poezyi  polskiój.  Lecz  mówić  o  nich  nie  należy  już  do 
naszego  przedmiotu.  Nam  chodzi  o  porównanie  poezyi  naszój  tak 
zwanej  romantycznej  przed  rokiem  1831,  ze  stanowiskiem  i  ar- 
tystycznym sposobem  Słowackiego  w  owymże  czasie.  Powiedz- 
myż  więc  choć  w  kilku  słowach,  co  stanowi  owój  poezyi  odrę- 
bne znamię  i  zasługę  około  sławy  narodu. 

Jednóm  z  Równych  następstw  wystig>ienia  Mickiewicza  i  in- 
nych jemu  współczesnych  było  podniesienie  poetyckiój  literatury 
polskiój  na  wysokość  europejskiego  znaczenia.  Od  tegoto  dopiero 
czasu  weszła  poezya  nasza  znowu  w  bezpośrednie  zatknięcie  z  tra-  "^ 
dycyami* postronnych  literatur,  zajmąjących  odpowiednie  wiekowi 
stanowisko.  Pisarze  nasi  dawniejsi  z  małym  wyjątkiem  byli  wię- 
cój  naśladowcami,  i-to  wzorów,  które  i  same  słabo,  nawet  ko- 
'szlawo  już  tylko  odtwarzały  starożytny  klasycyzm.  Świat  staro- 
żytny zbyt  się  już  był  odsunął;  studya  nad  nim  w  przeszłym 
wieku ,  mianowicie  we  Francyi ,  zeszły  do  nicości  zaponmianój  pra- 
Tom  L  9 


6« 

wie  nauki.  Najzagorzalsi  niby  wielbiciele  mistrzAw  rzymskich  i 
greckich  nie  mieli  trafnego  wyobrażenia  o  istotnych  wamnkach 
wielkości  tych  niegdyś  niedościgłych  potęg  artyzmu.  Pomimo  nie- 
ustającej gadaniny  o  konieczności  trzymania  się  We  wszystkiem 
przekazanych  przez  starożytność  przepisów  —  literatura  francu- 
ska nigdy  nie  zbliżyła  się  do  tych  wzorów  choóby  tyle  tylko,  ile 
się  u  nas  w  XVI  wieku  zbliżyó  do  niej  potrafił  Kochanowski. 
Śmiech  wzbudza  patrzeć  na  lękliwośó  i  zarozumiałość  tych  dwo- 
raków wersalskich ,  kiedy  na  usprawiedliwienie  swoich  małodusznych 
nowostek  odwołują  się  ciągle  to  do  Arystotelesa,  to  do  Horacego 
lub  Quintyliana,  to  wreszcie  do  tragików  greckich,  których  dzie- 
ła znane  im  były  chyba  tylko  z  urywków,  z  przekładów  lichych, 
a  najczęściój  zaledwie  pewnie  z  powieści.  Literatura  poetycka 
Francuzów  była  więc  właściwie  tylko  karykaturą  klasycyzmu; 
stanowiła  począwszy  mianowicie  od  połowy  przeszłego  wieku ,  w  ob- 
szarze nowoczesno)  europejskiój  poezyi ,  jakiś  zacofany,  wyjątkowy 
zaścianek ;  i  nie  byłaby  mogła  ani  na  chwilę  nosić  nazwy  wielkiej 
literatury,  gdyby  nie  była  własnością  narodu,  który  pod  innym 
względem  nadawał  ton  całemu  społeczeństwu  i  imponował. 

Mimo  to  wszystko  —  kierunek  tójto  właśnie  literatury  wy- 
tykał więc  drogi  naszyn(  pisarzom  z  epoki  księstwa  warszawskie- 
go i  poprzedzających  ją  czasów  stanisławowskich,  którzy  po  wię- 
kszój  części  na  tój  roli  naśladowców  i  cudzego  powodzenia  admi- 
ratorów  poprzestawali.  Nie  ściągam  tego,  co  tu  mówię,  oczywi- 
ście do  Krasickiego,  który  zatrzyma  w  piśmiennictwie  na  zawsze 
niopoślednie  znaczenie;  ale  Krasicki  góruje  tylko  albo  dowcipem 
albo  rozumem;  nigdy  uczuciem  i  wyobraźnią.  Inni  jego  współcze- 
śni, lubo  czasem  nie  bez  znamion  wyższój  poetyckiej  zdolności, 
wystarczali  —  że  tak  powiem,  na  miejscowe  i  tylko  tymczasowe 
potrzeby.  Naród  własny  nucił  ich  piosnki:  dalszy  świat  i  wtedy 
i  potom  mało  kiedy  co  o  nich  słyszał.  Nie  miano  bo  też  u  nas 
wtedy  jeszcze  żadnych  do  szerszój  słaWy  uroszczeń  i  chętnie  po- 
przestawano na  chlubie,  że  się  komu  zdarzyło  napisać  coś  takie- 
go, co  żywo  przypominało  jakiego  zawołanego  rymotwórcę  z  za 
Renu,  albo  w  razie  szczęśliwszym  jaką  tiradę  z  umianój  wtedy 
przez  wszystkich  literatów  naszych  na  pamięć  Eneidy... 


67 

Od  roku  1820  począwszy,  wszystko  się  to  zmieniło.  Poeci 
nasi  młodsi,  dostrajając  —  pod  artystycznym  względem  —  lutni 
swoicli  na  wysokość  tonu,  jakim  brzmiała  wtedy  prawdziwa 
poezya  w  krajacli  postronnych ,  zaczęli  czerpać  natc^niąń  z  własnej 
krynicy  narodu.  Po^  raz  pierwszy  w  mówię  polskiej  odżyły  wtedy 
po&taci  dawno  minionych  wieków,  wskrzeszone  z  całą  świeżością 
narodowej  prawdy  i  siły;  pieśń  gminna  —  ta  skromna,  ale  wie- 
kuiscie  zielona  bluszczu  gałązka,  wiążąca  dzień  dzisiejszy  z  epo- 
ką pierwszych  pokładów  rodzimej  cywilizacyi ,  rozwinęła  się  w  po« 
emat  i  wyśpiewała  niejedne  z  tajemnic  sztuki,  o  których  się  da- 
wniej nie  marzyło  poetom;  wrące  uczucia  piersi  własnej  teraz  do- 
piero znalazły  wyraz  rymujący  i  z  stanem  duszy  poety  i  z  wyją- 
tkowem  położeniem  narodu.  Pękły  skrzepłe  skorupy  bezdusznej 
konwencyjności  —  natura  wzięła  górę  nad  sztuką  —  retoryzm 
ustąpił  miejsca  sile  połączonej  z  prostotą  —  sentymentalną  czu- 
łość zastąpiła  rzewność  i  łzy  gorące:  po  raz  pierwszy  od  czasu 
Kochanowskiego  stała  się  pieśń  polska  znowu  prawdziwem  zwier- 
ciadłem doli  społecznej,  i  dyktowały  ją  idee  w  narodzie  naszym 
wykołysane  i  będące  dzisiaj  pokarmem,  wiarą,  przyszłością  naszą... 

Właśnie  z  tego  powodu  zajęła  poezya  polska  względem  współ- 
czesnej europejskiej  stanowisko  nietylko  równej  między  ró- 
w  n  em  i ,  ale  co  większa :  okazała  się  jej  najistotniejszym  dośpiewem 
i  niejako  uzupełnieniem.  Jestto  jakby  ton  w  akordzie  niezbę- 
dny dla  dokonania  jego  harmonii —  ton  trzeci,  ostatni... 

Pierwszorzędne  potęgi  poetyckie  w  dawniejszych  epokach 
pojawiały  się  prawie  zawsze  z  osobna.  Społeczeństwa  całe,  wieki 
całe  składały  się  na  wydanie  mistrza,  któryby  uwagę  więcej  niż 
swego  tylko  narodu  zwrócił  na  siebie.  W  trzynastym  wieku  Dan- 
te, w  czternastym  Petrarka,  na  początku  dopiero  szesnastego 
Ariosto.  O  pół  wieku  później  słynęli  trzej  prawie  równocześni 
mistrzowie,  lecz  każdy  z  innego  był  narodu:  Kamoens  Portugal- 
czyk, Tasso  Włoch,  Koclianowski  Polak.  Zajaśniał  w  kilkadzie- 
siąt lat  po  nich  Szekspir  —  to  był  Anglik.  Na  przestrzeń  siedm- 
nastego  wieku  przypadaji^  Calderon  i  Milton — każdy  znowu  z  in- 
nego końca  świata.  Potem  nastało  w  literaturze  powszechnej  dh- 
gie  milczenie,  pozornie  tylko  przerywane  płonną  gędźbą  dwora- 


68 

czych ,  małodusznych ,  szkolnie  adresowanych  rymotwórcow.  —  Od 
połowy  dopiero  ośmnastego  wieku  daje  się  widzieć  jedyne  w  swo- 
im rodzaju  zjawisko.  Poezya  prawdziwa  odżyła.  Powstał  cały  za- 
stęp poetów,  rowieśnych  i  coraz  młodszych ,  którzy  się  do  jój 
chóru  jeden  po  drugim  łączyli.  Najprzód  widzimy  ich  w  Niem- 
czech: Klopstok,  Lessing,  Herder,  Wieland,  Btirger,  Gothe  i 
Schiller.  C3i  siedmiu,  otoczeni  całą  drużyną  mniejszych  talentów, 
zapełniają  wiek  ośmnasty  i  podnoszą  w  kraju  swoim  sztukę  na 
coraz  wyższe  szczeble  potęgi.  A  kiedy  w  r.  1805  zabrakło  Niem- 
com Schillera,  Gothe  zaś  już  się  więcej  niż  poezyą,  zajmować 
zaczął  teoryami  światła  i  metamorfozy  roślin :  odezwał  się  od  gór 
szkockich  głos  nowy,  powszechną  na  się  zwracający  uwagę,  go- 
dny tamtych  antecedencyi  i  z  natchnienia  i  z  całego  kierunku. 
I  tutaj  znowu  działało  całe  grono  współczesnych,  przodowali  mu 
zaś  ci  trzej  europejskiego  rozgłosu,  wielcy  poeci:  Walterscot 
(od  roku  1805),  Tomasz  Moore  (od  1806),  Byron  (od  1808). 
To  był  więc  drugi  ton  w  akordzie  nowoczesnej  europejskiój  po- 
ezyi.  Między  1824  (zgon  Byrona)  a  1830  (ostatnie  prace  Wal- 
terscota)  dogasa  i  w  angielskiej  literaturze  głębsze  natchnienie. 
Lecz  płonie  ono  już  świętym  ogniem  gdzie  indziój :  —  Brodziński, 
Mickiewicz  i  ci  wszyscy,  którzy  ich  otaczali,  dzierżyli  w  rękach 
swoich  już  lutnie. 

W  chwilach,  kiedy  to  piszę,  zamiera  zdaje  mi  się  już  i  ten 
ton  trzeci.  A  nie  słychać  niestety  nigdzie  w  świecie,  żeby  się 
ten  akord  dalój  rozwijał.  Na  wierszokletach  i  rymotwórcach  nie 
zabraknie  w  żadnym  języku.  Będzie  sobie  rzempoliła  muzyczka, 
bez  którój  obejść  się  już  ludkowie  nie  mogą.  Ale  co  się  tyczy 
prawdziwych  poetów,  to  się  zdaje,  że  na  długie  czasy  w  bieżącej 
dziejów  epoce  zamknięta  zostrfa  złota  ich  księga.  W  rachubach 
zatopiły  się  dni  obecne,  społeczeństwa  tegoczesne  pozbyły  się  na- 
wet biernej  zdolności  rozumienia  wielkich  idei.  Turkot  fabryk 
przegłusza  wszystko  na  świecie,  a  posunięta  do  cynizmu  pozio- 
mość  teraźniejszych  instynktów  wybornie  rymuje  z  rytmem  tego 
turkotu.  Kto  wie,  czy  ów  zbióg  tylu  naraz  pierwszorzędnych  zdol- 
ności, w  literaturach  ostatniego  stulecia,  nie  był  oznaką  jakiega 
przesilenia  w  duchu  społeczeństw?   Może  się  poezya   rozstawała 


69 

z  rzeczywistokią  życia  na  dłuższe  czasy,  i  właśnie  przeto,  jak  ta 
lampa  zgasnąć  mająca,  chciała  na  pożegnanie  zabłysnąć  jainiej- 
szem  światłem.... 

W  skutek  takiego  właśnie,  jakeśmy  go  w  powyższym  okre- 
ślili, stosunku  między  literaturą  naszą  a  powszechną,  poezya  pol- 
ska —  mimo  całój  swojej  skądinąd  odrębności  —  okazuje  się, 
zwłaszcza  też  w  pierwszych  czasach,  w  pewnej  zawisłości  od  tra- 
dycyi  celniejszych  mistrzów  postronnych.  Dla  tćj  teżto  właśnie 
przyczyny  nazywała  się  ona  wtedy  romantyzmem.  Sama  nie 
wiedząc,  jak  przychodziła  do  tej  nazwy,  składała  ona  mimowol- 
nie przez  to  jakby  świadectwo  swojej  solidarności  z  angielską  i 
niemiecką  poezyą,  które  u  nas  w  owych  czasach  uważano  za  ro- 
mantyczne. Okoliczność  ta  nie  dowodzi  jednak  niczego  przeciw 
oryginalności  naszego  piśmiennictwa.  Oryginalność  bezwarunkowa 
w  ogóle  może  być  tylko  przymiotem  albo  literatur  tak  niepiśmien- 
nych i  że  powiem  samorodnych,  jak  naprzykład  ludowe  pieśniar- 
stwo  serbskie  z  czasu  walk  narodowych  z  Turkami,  albo  też  ta- 
kiój  wyjątkowej  literatury,  jak  starożytna  grecka.  Tamte  nic  je- 
szcze nie  wiedzą  o  sztuce  dalszego  świata.  Grecka  zaś  będąc 
w  dziejach  naszej  cywilizacyi  pierwszą  artystyczną  literaturą,  mu- 
siała się  z  konieczności  i  sama  z  siebie  i  samodzielnie  rozwijać. 
Ale  o  żadnóm  z  późniejszych  a  większego  znaczenia  piśmiennictw 
europejskich  tego  już  powiedzieć  nie  można;  gdyż  każde  z  nich 
mniój  lub  więcój  posiłkowało  się  zasobami  poprzednich.  Podobnie 
też  więc  i  nasi  poeci  brali  z  zewnątrz-  i  popęd  i  pierwszy  kieru- 
nek w  swojóm  że  się  tak  wyrażę  uzdolnieniu  technicznóm;  czer- 
pali z  studyów  obcych  wzorów  świadomość  artystycznych  wyma- 
gań itp.  Po  za  te  zewnętrzne  względy  nie  posuwa  się  jednak  u 
nich  to  ich  pokrewieństwo  z  obcymi  pisarzami.  Nie  sięga  ono 
prawie  nigdy  aż  do  istotnej  dzieł  osnowy,  która  nie  tylko  brana 
jest  zawsze  z  obrębu  rzeczy  ojczystych,  ale  nawet  tonem,  t)arwą 
i  dążnością  odpowiadała  jak  najwierniej  powszechnemu  nastrojowi 
ducha  narodowego,  jakim  ten  nastrój  był  wtedy.  Prace  naszych 
poetów  sąto  prawie  zawsze  dzieła  tchnące  jakąś  błogą,  serdeczną 
i  miłościwą  pogodą  ducha.  Ton  pieśni  polskich  wprawdzie  jest 
przeważnie  smętny  i  łzawy;    mimo  to  jednak  widać  tu  wszędzie 


70 

silną  wiarę  w  opiekę  Opatrzności  nad  światem  —  w  grunt  natury 
ladzkiój  ostatecznie  szlachetny  —  w  prędzej  czy  później  zapewnio- 
ny tryumf  idei  dodatnich  nad  potęgami  fałszu  i  złego,  przeczące- 
mi  im  i  czasowo  tłumiącemi  ich  panowanie  nad  światem.  To  też 
zwątpienie,  rozpacz,  bunt  ducha,  przekleństwa  odtrącające,  te 
tak  przeważne  znamiona  poezyi  nowoczesnej  angielskiej,  równie 
wtedy  były  nam  obce,  jak  metafizyczna  mglistośó,  właściwa  nie- 
jednemu z  pisarzów  niemieckich,  i  ta  skłonność  do  gubienia  się 
w  nieznurtowanój  ziNumie.  Nasze  ideały  mają  zawsze  coś  realne- 
go —  wydobywamy  je  z  pod  serca  naszego,  cierpimy  za  nie;  a 
po  nad  wszystkióm  unosi  się  religijna  miłość  Ojczyzny,  głębiej  i 
czyściój  pojęta,  niż  w  którejkolwiek  innój  literaturze.  — 

Na  takieto  czasy,  śród  takiej  w  literaturze  dążności  i  po 
tych  zdarzeniach  stanowiących  jej  odrodzenie  —  przypadło  więc 
wystąpienie  Słowackiego  jako  autora  dwutomowej  jego  publikacyi 
z  r.  1832.  Nim  przystąpię  do  szczegółowego  przeglądu  rzeczy  w  tychże 
tomach  zawartych,  uważam  za  potrzebne  rzucić  najprzód  i  o  nich 
kilka  ogólnych  spostrzeżeń.  Określenie  to  stanowiska  Słowackiego 
wobec  innych  pisarzów  wyjaśni  nam  najdokładniej,  dlaczego  te 
pierwsze  dzieła  jego  nie  zostały  tak  przez  naród  przyjęte ,  jak  się 
tęgo  autor  spodziewał. 

Zacznijmy  mówić  o  tem,  poczynając  od  dobrej  strony.  —  Zna- , 
mieniem  znakomitój  jego  i  pierwszorzędnej  zdolności,  choć  nie 
rozwiniętój  jeszcze  zupełnie,  jest  w  tych  dziełach  przedcwszystkióm 
zewnętrzną  forma.  Mimo  tak  młodego  wieku  poety  —  język ,  styl, 
wiersz,  koloryt,  obrazowanie  i  co  tylko  stanowi  zewąętrzną  szatę 
poezyi,  dosięgło  już  tutaj  takiego  wydoskonalenia,  że  pod  tym 
względem  nie  ustępował  początkujący  ten  pisarz  żadnemu  z  ów- 
czesnych poetów  naszych.  —  Niemniój  świadczy  o  rzetelnych  za- 
letach już  tych  młodocianych  jego  utworów  ta  okoliczność,  że  ta- 
kowe na  dłuższej  z  nimi  znajomości  nie  tracą.  Roboty  miernych 
talentów  ^ykle  najwięcej  się  podotMiją  przy  pierwszóm  czytaniu. 
Biorąc  je  po  raz  drugi  do  ręki ,  ogarnia  czytelnika  nuda  —  i  nie- 
podobna już  wtedy  pojąć,  że  się  to  mogło  za  pierwszym  razem 
podobać.  Z  pismami  Słowackiego  ma  się  rzecz  po  większej  .częśc^ 


71 

{irzeciwnie.  Im  się  dhiftćj  nad  niemi  zaAtanawiasz ,  im  je  esęiciej  od- 
etytojesz,  tim  więcej  w  Dich  wykrywasz  niezaprzeczonych  zalet. 
Zalety  te  są  w  znacznej  mierze  na  pierwsze  spojrzenie  jakby  nie- 
widzialne dla  czytelnika.  Zdaje  ci  się,  jakby  one  dopiero  zwolna 
z  dzieła  występowały  i  odsłaniały  ci  się  w  miarę  zajęcSa,  zjakUm 
na  nie  spoglądasz.  Najwięcej  jednakie  to  w  pracach  Słowackiego 
podnieić  należy ,  że  je  owiewa  jakiń  nrok  tonn ,  jakiś  czar  kolo- 
rzu dziwnie  poetycznego,  który  się  zresztą  nsuwa  z  pod  analizy. 
Nie  jestto  my&l  głęboka,  niejestto  owa  wiessStza  mądrońć  i  intui- 
cyjne znawstwo  si&rcA  ludzkiego ,  nie  jestto  wreszcie  v^ni  też  siła 
woli  męskiój,  skłaniająda  do  podziwti  w  tworach  mistrzów  pierw- 
szego rzędn.  Z  tego  wszystkiego  mało  znajdziesz  w  dziełach,  któ- 
re mamy  przed  sobą.  Ale  uderza  cię  w  nich  natomiast .  jakii 
wdzięk  nieopisany,  jakiś  dziwnie  melancholijny  urok  poetyczne- 
go na  świat  spojrzenia/)    Jestto  zdaniem  mojem,  właśnie 


*)  Nie  potrafię  rzeczy  t^j  lepi^  wyrand,  jak  przez  porównanie. 
Bawiąc  w  rokn  1864  w  Beymie,  csęsto  lachodziłem  do  basyliki  św. 
Pawła,  podiwigni§t^  9  perzyny,  w  jaką  ją  obróeił  pożar  w  r.  1823, 
a  będącej  właśnie  obecnie  na  dokończeniu.  Pomijając  zewnętrzną  świą- 
tyni t^  powierzchownośi! ,  która  się  stósowad  musii^a  do  pierwotnej 
Btrnktoiy  i  z  powodu  wielkiej  prostoty  oczekiwań  dzisiejszych  nie  za- 
spakaja, całe  j^  wnętrze —  jestto  najwspanialszy  pomnik  wszystkich 
sztuk  pięknych  w  połączeniu,  na  jaki  się  tylko  zdobyd  móg^  w  naj- 
wyższym wysiłku  swoim  wiek  obecny.  Nie  wiedzieć,  co  tam  więc^ 
podziwiał!,  czy  bogactwa  materyi^,  czy^  olejne  obrazy,  mozaiki  i 
freski  pierwszych  mistrzów  tegoczesnych ,  czy  rzeźby,  ciy  las  kolumn 
dźwigających  dęiar  sklepienia,  czy  zmyślność,  z  jaką  ściany  kościoła 
wyłożono  płytami  marmurowemi  najrozmaitszych,  a  zawsze  nąjwyszu- 
kańflzych  gatunków.  Bazylika  ta  ma  pięć  naw.  Nawa  środkowa  otrzy- 
muje światło  z  góry  z  przepysznych  okien  o  malowanych  szybach. 
Nawy  poboczne  poprzestają  jeszcze  na  szybach  tymczasowych  ze 
■akia  Ińałego.  Otóż  właśnie  z  tęgo  powodu  szczególny  mię  tam  za- 
wsze udefsfd  kontrast  Chodaż  już  i  w  polMCzaych  nawach  Iwzyliki 
każdy  szczegół,  ile  wykończony  z  całym  wytworem,  zmusza  każdego 
do  podziwiania  tylu  w  jednóm  miąjsea  nagromadzonych  arcydzieł:  — - 
to  kiedy  się  jednak  dojdzie  aż  do  nawy  środkowej ,  wtedy  piękność  tak 
całości,  jak  pojedynczych  przedmiotów  przybiera  rzeczywiście  jakiś 
urok  nieopisany !  Światło  lejące  się  tęczami  z  różnołiarwnych  okitn 
t^j  nAwy,  idealianje  nieskończenie  tę  część  kościoła.  Wszystko  zdije 
się   być   onriane  jaki^mś  tohnieBiem   błogićm   dla   oka   i   dla  ducha. 


Ii 

'■  strona  talentu  Słowackiego,  która  go  naj wybitniej  odróioia  od 
wszystkich  innych  naszych  poetów,  która  stanowi  najistotniejssą 
cechę  jego  oryginalności,  która  mu  zapewnia  nawet  wobec  wię- 
kszych od  niego  mistrzów  stanowisko  wyjątkowe  w  literaturze. 
Piped  jego  okiem  widne  są  wszystkie  barwy  tęczowe  poezyi  roz- 
lanój  po  rozłogach  życia  ziemskiego.  Najnikłejsze,  najtajemniejśze 
objawy  jój  przytomności  pomiędzy  nami,  mówią  do  jego  wyobra- 
źni :  jesteśmy !  Gdzie  wzrok  zwyczajnego  usposobienia  .  pie  widzi 
nic,  jak  pospolite  kształty  żywota,  gdzie  ucho  najczulsze  nie  sły- 
szy, jak  tylko  rytm  powszedniego  toku  wydarzeń:  Słowacki  tam 
umie  dopatrzeć  i  dosłuchać  się  jakby  ostatnich  westchnień  tęsknych 
tój  melodyi ,  która  w  poranku  dziejów  ludzkości  była  regulatorem 
życia  na  ziemi,  a  dziś  już  prawie  zupełnie  się  wyniosła  z  obsza- 
rów bytu  rzeczywistego.  To  też  za  dotknięciem  jego  ręki  prze- 
mienia mu  się  wszystko  jakby  w  jakiś  eter  powiewny.  Nie  tyle 
jeszcze  przekonywają  o  tem  autorskie' jego  utwory,  ile  listy,  tak 
zresztą  od  niechcenia  pisane,  że  co  tylko  po  imieniu  nazwie,  co 
tylko  wedle  sposobu  swego  opowie ,  na  czóm  tylko  spocznie  okiem : 
wszystko  to  przyobleka  się  w  barwy,  w  kształty,  w  tony,  o  ja- 
kich drugim,  na  tosamo  codzień  patrzącym  ani  się  marzy.  Owoż 
więc,  co  nazywam  spojrzeniem  na  świat  —  nie  z  woli,  nie  przez 
sztukę,  lecz  z  bezpośredniój  natury  poetycznóm,  w  ściślejszóm  sło- 
wa tego  znaczeniu.  — 

Lecz  właśnie  ten  dar  oglądania  wszystkiego  jedynie  w  cu- 
downych światłach  poezyi  przyprawił  poetę  naszego  o  stratę  zdol- 
ności pojmowania  rzetelnych  świata  tego  stosunków  w  ich  warun- 
«■      ■  II   -.,'«■ 

Sscsegółj  aptywajt^c  w  t^  toni  kolorów  w  jakąś  ogromną  jedność, 
tworsą  harmonią  miękką,  falistą,  krągłą,  która  dziwnie  odhija  od 
naw  pobocznych,  jeżeli  się  pod  wpływem  właśnie  tego  wrażenia,  rsu- 
ci  teraz  okiem  w  ich  wnętrze.  Podziwiane  co  tylko  tychże  pięknolci 
i  najwyższe  sstuki  wysiłki  zdają  się  byó  teraz  jakby  z  innego  świa- 
ta ;  sprawiają  wrażenie ,  jakby  je  nnrosiło  jakieś  zimno  północy.  Wszy- 
stko się  zdaje  surowdm,  ostróm,  twardśm,  istniejącym  z  osobna  i 
tylko  dla  siebie.  Owożto  kontrast  sposobów  oświetlenia  t  W  pobocznych 
nawach  —  to  jeszcze  koloryt  zwyeząjn^  ,  powszedni^  rzeczywistości ; 

.a  tam  —  to  koloryt  poezyi ,  atmosfera  nadziemska ,  stworzona  sztuką. 

;Do  tegoto  więc  rodzaju  oświetlenia  w  malarstwie  ja  przyrównywam 
'  ^M  yQoA ,  co  w  poezyi  tak  często  właśdwóm  jest  Słowackiemu. 


u 

kach  rzeczywistych.  Jest  on  na  podobieństwo  owych  wieszczów 
mitycznej  starożytności,  którym  bogowie  w  zamian  za  lutnię  do 
rąk  podaną  i  za  poetyckie  jasnowidzenie,  odj^^Ii  widzenie  przyro- 
dzone i  zamknęli  oczy  na  wszystko,  co  ich  zewnątrz  otaczało. 
Słowacki  nie  miał  zmysłu  dla  niczego,  co  się  tylko  zowie  rze- 
czywistością. Zrażała  go  ona,  bo  mu  nie  była  piękną;  oburzała 
gd,"^-b(^  nie  była  mu  zrozumiałą.  Stanowisko  jego  względem  wa- 
runków, w  jakich  żyó  ludziom  wypadło,  ponieważ  je  sobie  sami 
tak  a  nieinaczej  stosownie  do  natury  swej  ustanowili,  było  naj- 
zupełniej ujemnem ,  wszystkiego  odmawiającem ,  zaprzecznóm.  Nie 
przyznającym'  uprawnienia  do  bytu^  uważając  je  za  bezwarunko- 
wą negacyą  tego,  co  być  ma,  w  konsekwencyi  też  upatrywał  we 
wszystkióm,  co  ten  normalny  porządek  świata  naszego  wstrząsa, 
zakłóca  i  targa,  eo  ipso  za  piękność,  za  poezyą,  słowem  za  przed- 
miot godny  współczucia  poety.  Nie  zdając  sobie  sprawy  ani  z  po- 
budek ani  też  z  godeł,  if  imieniu  których  jedynie  Volno  jest 
w  danój  chwili  wyzywać  do  walki  ten  ład  normalny,  na  zbudo- 
wanie którego  składały  się  pokolenia,  narody,  wieki  całe  trudu, 
cierpień  i  ofiar,  poświęcał  pióro  swoje  najczęściej  i  najchętniej 
takimto  właśnie  walkom  rozpacznym ,  bez  względu  czy  je  wszczy- 
nają siły  do  tego  upoważnione,  czy  też  raczej  grzeszna,  zbłąkana 
tylko  niemoc  duchowa,  w  złudne  przyodziana  pozory  bohaterstwa 
i  poświęcenia.  I  oto  właśnie,  w  czem  się  pomylił,  w  czem  się 
rozminął  nie  tylko  z  duchem  poprzedniej  poezyi  naszój,  ale  i 
z  instynktem  lepszój  części  społeczeństwa  narodowego. 

Nie  tylko  w  tej  młodzieńczej  życia  jego  epoee,  ale  i  pó- 
źniej dążność  ta,  choć  potem  nieco  złagodzona,  nieraz  się  prze- 
bija w  jego  pismach.  Nawet  kiedy  pracował  nad  Erólem-Duchem, 
ostatniem  swojóm  dziełem,  widzimy  go  stojącego  twardo  przy 
takiem  przekonaniu.  Oto  je  w  tym  poemacie  wręcz  wypowiada 
w  następujących  wierszach,  które  tern  chętniej  tu  przytaczam,  że 
nie  mogły  one  znaleść  pomieszczenia  w  drukowanym  kontexcie  tego 
utworu  z  powodu,  iż  były  rzucone  luźnie  gdzieś  na  brzegu  jednój 
z  kart  manuskryptu. 

„Ujrzałem  wtenczas  straszną  tajemnicę, 
Że  duchy  wszystkie  lecą  tam,  gdzie  boje^ 
Tom  1.  10 


b 


u 

Gdzie  się  trzaskają  serca  i  przyłbice; 

A  z  miejsc,  gdzie  dacha  sen  ma  łoże  swoje, 
Uchodzą:  dziwna  w  pośmiertnych  różnica 

Z  tymi,  co  wieczne  tu  marzą  pokoje 
I  chcieliby  mieć  świat  opasły,,  zdrowy  — 
Piekielni,  z  których  drwi  anioł  globowy! 

^0!  fałszu,  ludziom  z- ciała  niewiadomy, 
Tęsknoto,  królów  spokojnych  "płacząca ! 

Wiedz,  że  ten  lepszy,  co  na  krew  łakomy 

Zda  óię  jak  orzeł,  lud  o  lud  roztrąca^...  it.d. 
Nie  podlega  wątpliwości,  że  w  tych  strofach  jest  wiele  pra- 
wdy. Spokój,  sen  ducha,  nieczynność  —  to  martwośó;  bój,  ruch, 
prąd  naprzód  — ^  to  przyrodzone  prawo  duchowe.  Ale  gdyby  to 
zdanie  Słowackiego  postawić  w  jego  sposobie  na  czele  wszelkich 
prawd  innych  i  zrobić  zeń  regulatora  postępków  dla  wszystkich 
ludzi:  w  coby  się  to  wtedy  zamieniła  ta  ziemia  nasza  i  życie 
na  niój? 

Ale  to  jeszcze  nie  wszystko.  Na  tóm  tle  wyobrażeń,  stano- 
wiących u  Słowackiego  przez  cały  jego  zawód  to  co  nazywamy 
pospolicie  filozofią  poety,  daje  się  widzieć  w  młodzieńczych  jego 
latach  jeszcze  jedna  doktryna,  a  dzieła  jego  z  roku  1832  są 
prawie  wszystkie  właśnie  wyrazem  takowej.  Słowacki  przypu- 
szczał dwie  niejako  natury  ludzkie.  Zwyczajny  ogół  —  mniejsza  o  to, 
czy  z  głów  koronowanych,  czy  z  nędzarzy  złożony  —  to  gawiedż, 
to \, tłum".  Po  za  tym  tłumem  zdarzają  się,  wprawdzie  rzadko  i 
wyjątkowo,  ludzie  całem  niebem  różni  od  zwyczajnych  kreatur 
ludzkich.  Sąto  wedle  poety  duchy  wyższe,  jakby  przez  przypadek 
tylko  i  nieporozumienie  przysłane  na  ten  na&z  padół.  Czy  to  są 
istoty  dobroczynne  dla  rodzaju  ludzkiego?  Czy  oni  wytykają  tu 
bliźnim  swoim  lepsze  drogi  żywota?  Czy  zostawiają  po  sobie 
w  czynach,  w  śladach  lepiój  przepędzonego  życia,  wdzięczną  pa- 
mięć po  sobie?  —  Bynajmniój!  Nasz  autor  pojmuje  tę  ich  wyż- 
szość, tę  ich  demoniczną  wielkość  w  zupełnie  przeciwny  sposób. 
Są  to  duchy,  z  którymi  on  wprawdzie  sympatyzuje  calem  sercem 
i  aż  za  nadto,  które  jednakże  mimo  tego  i  same  są  najhieszc^ę- 


75 

śliwsze  i  dla  drngich  złowrogie.  Między  warankami  ich  szczę&cia, 
a  tern  co  świat  zwyczajny  poczytuje  sobie  za  szczęście,  nie  ma 
iadoej  wspólności.  Co  ludzi  cieszy,  dla  nich  Jest  niczóm;  co  ludzi 
zaprząta  i  zaspakaja ,  ich  nudzi ;  a  czego '  oni  pragną ,  to  przy 
tych  okolicznościach,  jakie  są,  wcale  nie  może  hyi  osiągniętóm 
na  ziemi.  Są  to  więc  otchłanie  uczuć  gorejących,  góry  woli  tra- 
wiącej się  w  sobie,  są  to  tytany:  ale  postawione  po  za  wszelkim 
stosunkiem  ze  światem  i  z  tem ,  co  na  nim  jest.  Wielkości  takie 
nazwałaby  matematyka  nieobliozonemi,  niewymiernemi 
wielkościami  (irrationales ,  incommensurabiles).  Ich  życie  między 
resztą  rodu  ludzkiego  —  jestto  zdaniem  autora,  jedno  pasmo  ' 
cierpień,  zawodów,  jęków,  krzywd,  zbrodni,  przekleństw  i  wszel- 
kiego rodzaju  rozdźwięków.  Jest  jakby  jakiś  wiszący  nad  ich  gło- 
wami fatalizm,  który  wszelkiej  ich  styczności  z  ludźmi  taki  za- 
wsze nadaje  obrót,  że  oni  sami  celu  swego  nie  osięgając ,  niweczą 
wszystkie  warunki  spokoju  i  szczęścia  drugich.  To  też  marzą  oni 
ciągle  o  samobójstwie,  narzekają  na  przesyt  życia,  celu  żadnego 
przed  oczyma  nie  mają,  nic  ich  nie  wiąże  do  świata,  gardzą 
ludźmi,  nienawidzą  wszystkiego,  na  czóm  świat  stoi:  i  narobiw- 
szy zamętu  i  klęsk  na  całój  drodze  swego  żywota,  przeklinani, 
przeklinając,  kończą  marnie,  jako  niby  ofiary  przewrotności  świa- 
ta i  zwyczajnój  natury  ludzkiej. ,— Do  togoto  typu  odnieść  należy 
i  Araba  i  Mnicha  i  Mindowę  i  Bieleckiego  i  Żmiję  i  Botwela 
w  Maryi  Stuart.  Tak  rozmiłowany  był  nasz  autor  w  ideałach  tego 
rodzaju ,  że  ciągle  więc  jednego  człowieka  w  dziełach  swoich  wpro- 
wadza, pod  zmienionem  tylko  zawsze  nazwiskiem!  Wielka  musiała 
być  w  nim  wtedy  gorycz  dla  ludzi ,  kiedy  ten  temat  mizantropii 
i  zwątpienia  nie  ustępował  mu  z  oczu! 

Oczywista  rzecz,  że  tego  rodzaju  doktryna,  pozbawiona  wszel- 
ki(^j  podstawy,  nie  mogła  trafić  do  przekonania  powszechnego, 
kiedy  się  ukazały  te  pierwsze  tomy  Poezyi  Słowackiego.  Ogół  nie 
mógł  wcale  rozumieć,  o  co  autorowi  chodzi?  Dzieła  poprze- 
dnich poetów  były  im  zrozumiałe,  bo  tchnęły  miłością  ku  ludziom. 
Społeczeństwo  polskie  jest  z  natury  dobroduszne,  optymistyczne. 
Nie  raz  ono  aż  zbyt  daleko  się  posuwa,  spodziewając  się  wszy- 
stkiego, co  najlepsze;  wierząc  w  dobrą  wolę  wszystkich;  kochając 


76 

to  co  swoje ,  co  ludzkie  -^  nawet  z  błędami !  W  tóm  się  więc  az 
do  owego  czasu  dążność  poezyi,  która  pragnęła  podnieść  ludzi, 
ale  ich  wzgardą  nie  odtrącała,  z  usposobieniem  społeczności' na- 
szśj  spotykała  na  jednej  drodze.  Punkt  wyjścia  Słowackiego  wcale 

Inie  był  z  takicli  przypuszczeń.  Miłość  ludzi,  jakimi  są  stworzeni, 
nie  należała  wcale  do  jego  przymiotów.  Stawiał  jako  ideały,  jako 
•  bohatery  w  swoich  dziełach  takie  natury,  które  (choćby  indirecte)  ^ 
dowodzić  miały,  jakie  to  życie  jest  nędzne,  a  my  sami  jacy 
maluczcy  i  podli!  Choćby  to  była  i  prawda:  —  to  i  jakiż  sku- 
tek być  może  takich  dowodzeń?  Uderzać  na  błędy,  na  głupstwa 
ludzkie...  rozumiem.  Ale  cóż  pomoże  utyskiwać  nad  naturą 
człowieka  ?  My  tego  nie  zmienimy !  Wyrzekać  na  to  —  jestto  to 
samo,  jak  kiedyby  kto  wyrzekał,  że  w  styczniu  jest  bardzo  zi- 
mno, a  w  lecie  znowu  gorąco. —  I  społeczeństwo  nasze  wie  o  tern, 
że  bywają  pomiędzy  ludźmi  natury  wyjątkowe ,  że  się  zdarzają  cza- 
sem duchy  potęgi  i  zdolności  większej ,  aniżeli  zwyczajna.  Ale  wysta- 
wiamy sobie  stosunek  onych  do  reszty  ludzi  zupełnie  inaczój.  Prawdzi-[ 
^ie  wielki  człowiek — to  chluba  wieku,  to  największy  dar  boży,  jakiego 
dostępują  narody,   to  dobroczyńca  społeczności,  która  go  posiada. 

Przejdźmy  teraz  do  szczegółów  i  rozpatrzmy  się  bliżej  w  tern 
wszystkiem,  co  w  sobie  mieściły  tomy  wydane  roku  1832.  Na- 
samprzód  wypada  oznaczyć  kolój  rzeczy  w  nich  objętych,  nie  po- 
dług tego  jak  je  autor  uporządkował  w  wydaniu,  gdyż  to  nic  do- 
wodzi niczego,  ale  podług  czasu,  w  którym  nad  każdem  dziełem 
pracował.  Miałem  przed  sobą  podręczny  Słowackiego  exemplarz 
obu  tomów.  Są  w  nim  zapisane  ołówkiem  własną  jego  ręką  notki 
dające  o  tern  wiadomość,  kiedy  i  gdzie  co  było  pisane.  Można 
zatem  z  autentyczną  pewnością  ustanowić  porządek  chronologiczny 
utworów,  o  których  mowa;  był  on  następujący: 

Hugo  był  pisany  w  Warszawie,  1829  roku,  w  sierpniu. 

Mindowc  —  także  w  Warszawie,  tegoż  roku,  w  listopa- 
.dzie.  Praca  nad  nim  ukończona  była  w  jednym  miesiącu. 

Mnich  przypada  na  luty  1830  roku  —  w  Warszawie. 

Bielecki  na  lipiec  tegoż  roku  —  tamże. 

Marya  Stuart  zajęła,   równie -jak   Mindowe,   jeden  miesiąc 


77 

czasu.  Była  pisana  w  Warszawie  v  roku  1830,   od  17  września 
do  18  października. 

Arab  powstał  w  listopadzie  1830,  tamże. 

Żmija  był  płodem  różnycli  czasów.  Pieśń  pierwsza  rzuco- 
na była  także  jeszcze  w  Warszawie,  w  miesiącu  lutym  1831,  a 
zatem  krótko  przed  wyjazdem  za  granicę.  Druga  pieśń  przyby- 
ła w  Dreźnie,  w  lipcu  1831.  Trzecia  w  Paryżu,  w  wrześniu. 
Czwarta  tamże,  w  październiku.  A  zatem  zapełnia  poemat  ten 
prawie  cały  rok  1831 ,  przy  pracy  nad  nim  ciągle  przerywanej  już 
to  przez  zdarzenia  tego  roku,  odwodzące  uwagę  autora  w  inne 
strony,  już  przez  same  zmiany  pobytu,  niemniój  przyczyniające 
się  do  roztargnienia. 

Do  SkibicJciego  wiersz  powstał  dopiero  w  Paryżu  w  lu- 
tym 1832. 

Nie  mam  zamiaru  wchodzić  z  równą  szczegółowością  w  rozbiór 
wszystkich  tych  poezyi.  Niektóre  z  nich  nie  wytrzymują  zgoła 
krytyki  i  nie  ma  się  co  nad  niemi  rozwodzić.  Tak  na  przykład 
myślę,  że  i  najzagorzalsi  wielbiciele  Słowackiego  zgodzą  się  na 
to,  że  najrychlejsza  między  wyliczonemi  powyżej  jego  rzeczami 
wypadła  nader  słabo.  Ani  przez  inwencyą,  ani  przez  wykonanie 
poemat  ten  nie  sprawia  wrażenia  na  czytelniku.  Charakter  Hugona,  /  / 
głównej  osoby,  tak  dorywczo  i  ołówkowe  tylko'  rzucony,  że  ani 
sądu  o  nim  ani  współczucia  dla  niego  mieć  niepodobna.  Wszy- 
stko zaś  psuje  do  reszty  ten  brak  prawdopodobieństwa ,  rażący 
przy  każdym  kroku.  Jestto  zatem  tylko  próba  młodzieńcza  z  ro-  : 
dzaju  tych,  któreśmy  ogłosili  na  początku  pierwszego  tomu  dzieł 
Słowackiego  pozgonnych. 

Przejdźmy  do  Hindowy.  —  Przedewszystkiem  najwłaściwszą  J 
będzie  powtórzyć ,  co  o  tej  sztuce  sam  autor  rozumiał  wtedy,  kie- 
dy oddawał  ją  do  druku.  —  „Niech  mi  wolno  będzie  wyznać, 
(mówi  on  w  notach  dodanych  na  końcu  sztuki),  że  sam  czuję 
najlepiej  wszystkie  niedostateczności  dramatu  Mindowe,  a  części 
przynajmniej  błędów  starałem  się  w  Maryi  Stuart  uniknąć.  Mam- 
że  jeszcze  z  szczerszą  otwartością  postąpić?  raamże  wyznać,  że 
Mindowe  jest  najmłodszym  z  płodów  w  dwóch  tomach  zawartych, 


]  '8 

napisany  przed  trzema  laty^  kiedy  autor  miał  lat  — .  Ale  nie, 
zamilczę  o  wieka  autora,  bo  to  byłaby  nadto  słaba  i  bezużyte- 
czna obrona,  i  możeby  słusznie  jakie  z  pism  peryodycznych  powie- 
działo, iż  kiedy  nie  na  tytule  dzieła,  to  przynajmniej  w  przypi- 
sach o  przywileje  małoletnich  upominam  się.*)  I  tak:  Mindowe 
powinien  był  w  t^e  dziecinnej  pozostać.  Wiecznieby  w  niej  po- 
zostid ,  gdyby  nie  dziecinne  moje  przywiązanie  do  kilku  scen  pierw- 
szego aktu,  i  do  całego  aktu  trzeciego'' 

Że  to,  co  tu  mówi  Słowacki,  było  jego  przekonaniem  rze« 
telnem,  a  bynajmniej  nie  pochodziło  z  jakiejś  udanej  skromności, 
którato  skłania  niekiedy  autorów  do  spowiadania  się  przed  czy- 
telnikiem z  tych  lub  owych  uchybień  częściowych,  aby  krytyka 
tóm  pewniej  pochwaliła  całość  ich  dzieła:  o  tćm  świadczy  i  ta 
jeszcze  okoliczność,  że  się  w  tymsamym  sensie  o  tej  sztuce  wy- 
raził i  poufnie  w  liście  do  matki.  Zdaje  się,  że  musiała  ona  coś 
zganić  w  układzie  tego  dramatu.  Na  to  jej  tedy  odpowiedział  po- 
eta słowem  krótkióm  ale  dobitnym:  —  „Tragedya  Mindowe  wiem 
że  bardzo  daba  —  oprócz  kilku  scen."  (Z  listu  z  d.  30  lipca 
1832  r.) 

C  Na  tym  wyroku  i  mybyśmy  mogli  najzupełniej  poprzestać. 
Miejsc  pojedynczych  wyższym  nacechowanych  talentem  nie  brak 
wprawdzie  tej  sztuce ,  wrażenia  odpowiedniego  jednakże  całość  nie 
sprawia.  Co  samo  już  świadczy  albo  o  jakiómś  niefortunnem  za- 
łożeniu całego  pomysłu,  albo  o  jakiejś  wadliwości  w  jego  przepro- 
wadzeniu, albo  o  obojgu.  Wadliwe  przeprowadzenie  rzeczy — jest- 
to  innemi  słowy  pewien  niezwiązek  pojedynczych  części,  choćby 
z  osobna  najpiękniejszych,  pomiędzy  sobą  i  w  stosunku  do  cało- 
ści. Że  dzieło  niniejsze  zarzutom  pod  tym  względem  podlega,  te- 
go nie  ma  co  dowodzić.  Sam  autor  to  już  przyznał.  Za  to  nie 
wiem ,  czy  by  się  był  zgodził  —  w  owej  chwili  przynajmniej  —  na 
to,  coby  powiedzieć  należało  o  głównym  pomyśle  tego  dramatu, 
r-  Z  nazwą  tragedyi   wiążą  się  zawsze  wysokie   wymagania. 


*)  Miał  lat  wtedy  właśnie  20.  A  zatćm  prawie  tyle,  ile  ich 
miał  Schiller,  kiedy  pisał  pierwszą  swoję  tragedyą,  die  Bduber.  Zre- 
sztą wzmianka,  że  to  był  najmłodszy  z  płodów  wtedy  wydanych,  o 
lyle  jest  niedokładna,  że  Hugo  napisanie  jego  poprzedził. 


Zapewne  ażeby  tego  aniknąć,  nazwał  po^ta  obecny  swój  ntwor 
skromniejszóm  mianem  obrazu  historycznego.  Nie  na  wiele 
ma  się  to  jednak  przydało.  Najprzód  bowiem,  jeżeli  czóm  nie 
jest  Mindowe,  to  właśnie  obrazem  wieku.  Do  tego  musiałby  był 
Słowacki  podejmować  zupełnie  inne  stndya.  A  potćm,  jak  nada- 
nie nazwy  tragedyi  takiemu  utworowi,  który  nią  nie  jest,  nie 
czyni  go  jeszcze  tragedyą:  tak  też  odwrotnie  zatytułowanie  sztu- 
ki jakiój  poematem  dramatycznym,  obrazem  history- 
cznym itp.  nie  przeszkadza  jój  bynajmniej  być  tragiczną  kreacyą, 
jeżeli  tylko  ma  po  temu  wewnętrzne  i  prawdziwe  warunki.  Rzecz 
się  ma  podobnie  i  w  tym  razie.  Mindowe  nie  może  być  inaczój 
przedmiotem  krytycznych  uwag,  jak  tylko  właśnie  jako  tragedyą, 
do  rodzaju  którój  najwięcej  się  zbliża. 

Powiedzmyż,  co  jest,  co  ma  być  tragicznym  w  obecnóm 
dziele?  —  W  ogólności  otrzymuje  każdy  utwór  znamię  tragiczne 
albo  przez  odpowiedni  tok  zdarzeń,  stanowiących  to  co  pospo- 
licie nazywają  bajką  dramatu,  albo  przez  charakter  działa- 
jących w  nim  osób.  Zazwyczaj  jedno  nie  może  być  bez  drugiego, 
bo  gdzie  jest  pierwsze,  tam  się  znajdzie  samo  z  siebie  i  drugie; 
jednakże  bywa  zazwyczaj  pewna  po  tój  alba  po  owój  stronie  prze- 
waga. Stosując  to  do  Mindowy,  zdawać  się  wprawdzie  może  na 
pierwszy  rzut  oka ,  że  poeta  oparł  się  tu  głównie  na  przedmiotowój 
stronie  osnowy;  że  wyrazem  i  przeprowadzeniem  tój  idei,  która 
kierowała  jego  wyobraźnią  kiedy  obmyślał  układ  dzieła,  chciał 
mieć  mniej  więcój  następujący  przebieg  wydarzeń: 

Mindowe  porzucił  wiarę  ojców.  Z  pobudek  politycznych, 
dla  zaspokojenia  dumy  swojój ,  dla  powiększenia  granic  pań- 
stwa ,  wdał  się  w  związki  z  Krzyżakami ,  przyjął  koronę  kró- 
lewską, a  z  nią  (wprawdzie  obłudnie  i  tylko  na  pozór)  i 
chrześcijaństwo.  Naród  oburzył  się  nad  taką  wzgardą  bo- 
gów ojczystych.  Stanął  przeciw  wiarołomcy.  Własna  matka 
rzuciła  na  głowę  jego  przekleństwo.  Na  nic  się  nie  przy- 
dało, że  potom  Mindowe  odrzucił  maskę  przybraną,  do  po- 
gaństwa powrócił  i  Krzyżaków  zdradził.  Przekleństwo  matki 
musiało  się  dopełnić.  Zerwany  węzeł  wierności  narodowój 
nie  mógł  być  powetowany.  Mindowe  ginie,  a  z  nim  i  całe 
potomstwo  jego.  Na  jego  tronie  zasiada  Trojnat,  wiemy  re- 
ligii narodu. 


8Ó 

Po  głębszem  zastanowieniu  jednak  upada  przypuszczenie,  żęty 
z  tego  punktu  widzenia  dała  się  wskazać  główna  waga  tej  sztuki. 

Najprzód  bowiem  bezpośredni  cios,  spadający  na  głowę  kró- 
la, nie  pocliodzi  ze  strony  zbuntowanego  ludu,  ale  od Dowmunta. 
Dowmunt  mści  się  za  krzywdę  osobistą,  a  nie  z  religijpych  po- 
rodów. Co  większa  —  ów  Trojnat,  który  ostatecznie  obejmuje 
rządy  nad  Litwą  po  strąceniu  Mindowy,  nie  ma  co  do  głównój 
rzeczy  żadnej  nad  tymże  wyższości.  Nie  jest  on  typem  dążeń 
przeciwstawionych  roli,  jaką  stryj  jego  odegrał.  Chociaż  bowiem 
jest  poganinem  i  być  nim  nie  przestaje ,  to  i  on  jednak  osięga 
tron  książęcy  także  nie  inaczój,  jak  tylko  przy  pomocy  Krzyża- 
ków: jest  z  nimi  sprzymierzony,  przyrzeka,  „że  się  nie  będzie 
nigdy  wdzierał  do  pruskiej  dzielnicy**,  że  „usługę  Krzyżaków 
w  wiecznej  zachowa  pamięci**.  Nic  się  zatem  przez  jego  na  tron 
wstąpienie  na  Litwie  nie  zmieniło.  Tak  przed  katastrofą,  jak  po 
katastrofie  —  białe  habity  z  czarnym  krzyżem  na  piersiach  z  ró- 
wnym wpływem  występują  na  scenie  przy  każdej  sposobności. 

A  zatem  okazuje  się ,  że  tragiczność  tej  sztuki  nie  może  po- 
legać na  akcyi.  Tok  zdarzeń  nie  zawiera  w  sobie  żadnej  idei  tra- 
gicznej. Szukajmyż  przeto,  czego  nam  trzeba,  gdzieindziej  — 
"w  charakterach. 

Charakterów  w  tej  sztuce  jest  kilka  z  pewną  siłą  i  konse- 
kwencyą  rzuconych.  Plastyczna,  marmurowa  postać  Rognedy 
jest  jak  z  jednego  odlewu.  Posągowy  to  pomnik  macierzyńskiej 
miłości  na  tle  szorstkiego  wieku  i  nieogrzanej  uczuciem  chrześci- 
jańskióm  dzikości.  Lecz  to  osobistość  stawiona  w  tój  tragedyi 
na  drugim  planie.  —  Wybornym  typem  staroHtewskiój  siły  jest 
także  Lutuwer.  Mistrzowska  scena  jego  skonania  (w  akcie  czwar- 
tym) jestto  jeden  z  najszczęśliwszych  ustępów  w  całym  dramacie 
i  nie  pozostawia  nic  do  życzenia.  Ale  i  z  Lutuwerem  tylko  się 
mimochodem  zapoznajemy  i  spotykamy  go  zaledwie  trzy  razy 
w  całym  przebiegu  sztuki.  —  Z  wielkim  wdziękiem  rozpoczęta  rola 
nieszczęśliwój  Aldony  zrazu  obiecuje  wiele;  od  połowy  Illgo 
aktu  jednak  i  ta  postać  przestaje  zajmować  widza,  spadłszy  na 
poziom  prostój  kopii  szekspirowskiój  Ofelii.  —  Heidenrich, 
Wojsiełko,   Mindowe    —  są   to  typy  jednego   stępia,   ale 


81 

llindowe  przerasta  ieh  wszystkich  p^ekcyą  w  swoim  i^idząja  i 
zarzuca  cieniem  cały  obraz  dramatu.  W  teku  Mindowy  zbiegają 
się  wszystkie  nici  rozbiegłych  zdarzeń.  Oo  niemi  kieruje,  on  je 
wszystkie  porusza.  Jego  wola,  jego  czyny,  jego  cierpienia  —  oto 
punkt,  okdo  którego  się  wszystko  gromadzi. 

Rozbierzmyż  teraz  rolę,  jaką  autor  dał  odegrać  bohaterowi 
sztuki.  Przyznając  z  góry,  że  takowa  ma  w  sobie  wszelkie  tragi- 
czności pozory,  starajmy  się  wyrozumieć,  czy  te  pozory  nie  są 
złudne ;  czy  W  charakterze  Mindowy  daje  się  dostrzóc  coi  takie- 
go, coby  jego  działanie  w  tym  kierunku  jak  się  ono  rozwija,  upo 
ważniało  i  dawało  mu  prawo  do  walki,  jaką  jest  całe  człowieka 
tego  życie? 

Tragiczno^  roli  Mindowy  nie  jest  wynikiem  jego  położenia, 
jego  stosunku  do  świata,  śród  którego  żyje.  Ona  wynika  z  jego 
własnej  natury,  ona  jest  w  nim  i  tylko  w  nim  samym.  Jestto  czło- 
wiek ,  jakby  na.  to  zrodzony,  ażeby  cie  poszanować  niczyjego  pra- 
wa na  świecie ,  ażeby  zdeptać  wszystko ,  co  dla  drugich  miłe  i 
drogie,  ażeby  uważać  za  igraszkę  rąk  swoich  wszystko,  co  go 
tylko  otacza  —  i  piętrzyć  zbrodnie  na  zbrodniach  —  i  wiedzieć 
że  to  źle  —  i  l)oIeć  nad  tóm  i  cierpieć,  —  a  jednak  nie  móc 
czy  też  nie  chcieć  zejść  z  tój  drogi  fatalnój. 

Czy  tacy  ludzie  zdarzają  się  na  świecie?  Bywają  pono  nie- 
kiedy —  dzięki  Bogu ,  że  bardzo  rzadko !  W  utworach  poetyckich 
można  się  częściej  z  nimi  spotykać.  Dzieła  Byrona  przedewszy- 
stkióm  w  nie  obfitują.  Byron  też  dopiero  jest  właściwie  ojcem  po- 
dobnych typów  w  poezyi  jako  natur  upoważnionych  do 
bytu. 

Sąto  niby  półbogi  w  p(»'ównaniu  z  zwyczajną  małością  ludz- 
ką. Ale -ta  ich  półboskość  nie  sięga  po  za  własne  rozumienie  o 
sobie,  a  w  najlepszym  razie  nie  sięga  po  za  pewną,  błyszczącą 
jak  szych,  wspaniałość  słów,  uczuć  i  pragnień,  których  jedynem 
źródłem  bezdenna  egoistyczna  duma.  Sąto^  zatem  olbrzymy  w  za- 
chceniach,  a  w  działaniu  prawdziwe  karły!  Burzyciele  szczęścia 
ludzkiego  za  życia,  a  w  godzinie  zgonu  szatany.  Zdaje  im  się^ 
że  cały  ich  zawód  na  ziemi  byłato  jedna  nieustająca  krzywda^ 
Toml.  11 


82 

jakiej  doznawali  od  ludzi :  podczas  gdy  w  rzeczy  sam^j 
dręczycielami  drugich. 

Czy  Słowacki  widział  swogOMindowę  wtakiem  świetle  przed 
sobą?  Czy  wiedział  o  tóm,  że  jego  bohater  nie  jest  niczym  wię-^ 
cój,  jak  demonem  upadłym?  Otóż  właśnie  w  tern  cały  obłęd  po- 
ety, że  tego  nie  wiedział;  że  owszem  rozumiał,  i^  w  nim  prze- 
ciwstawia zwyczajnej  naturze  ludzkićj  osobistość  doskonalszej  "or- 
ganizacyi,  \9łaśnie  przeto  upoważnioną  do  zakłócania  szczęściem 
wszystkich  i  każdego  na  ziemi... 

Zresztą  gdyby  się  można  zgodzić  na  wprowadzenie  postaci, 
jakem  ją  tutaj  określił,  w  zakres  dzieła  osnutego  na  najdawniej- 
szych dziejach  Litwy  pogańskiej :  —  przyznać  trzeba  ku  pochwale 
poety,  że  ją  i  z  konsekwencyą  przeprowadził  i  nieraz  umiał  uwy- 
datnić tę  abstrakcyjną  wielkość,  jaka  niewątpliwie  jest  jednym 
z  przymiotów  podobnych  demonicznych  osobistości. 

Dążność  ta  otrzymała  w  dziele  obecnem  tyle  nawet  po  nad 
wszelkim  innym  względem  przewagi ,  że  czytelnik  nieraz  —  mimo 
woli  i  mimo  wiedzy  —  sympatyzuje  z  jego  bohaterem!  Słysząc 
dumne,  niekiedy  prawdziwą  potęgą  tchnące  odzywania  się  j(f o, 
skargi  jego  zaprawione  dojmującą  goryczą,  rozkazy  jego  wyda- 
wane głosem,  przed  którym  wszystko  się  korzy,  —  zapominamy 
niemal  o  czynach,  na  któreśmy  własnem  okiem  patrzeli,  o  czy- 
nach zadających  kłam  owój  wyniosłości,  owej  poezyi  wyrazów. 

Jeżeli  naprzykład  Mindowe  (w  akcie  I)  przemawia  do  Krzy- 
żaków: 

„Kiedy  nie  będę  królem,  będę  księciem  Litwy, 

Będę  was  darł  i  palił,  rabował  i  łupił. 

I  teraz  nadtom  drogo  tytuł  króla  kupił. 

Jeśli  miałbym  pochlebiać  i  ważyć  w  umyśle 

Słowa ,  które  wymawiam ,  mówiąc  to  co  myślę. 

Ci  wolno  nie  gadają,  których  jarzmo  gniecie. 

Ale  mnie  kto  da  prawa?  kto  mi  zwiąże  mowę? 

Czy  jest  gdzie  jaki  drugi  Mindowe  na  świecie? 

Albo  może  wasz  Papież  jest  drugi  Mindowe?" 
Albo  kiedy  się  (w  akcie  II)  skarży  na  posępne   przeznaczę' 
ue  swoje: 


83 

^Sam  więc  jestem ,  sam  jestem !  Walczyć,  szerzyć  mordy, 
Śledzić  spiski  —  trucizną  chłodzić  spiekłe  wargi, 
Wędzidłem  krwawem  ściągać  dzikie  ludu  hordy  t- 
To  moje  życie...  usta  nie  wydadzą  skargi... 
Nie  wiedzą,  że  ja  cierpię"... 
Albo   kiedy  przewidując   bliską  zagładę,   obsaczony  zbunto- 
wanym narodem  (w  akcie  V)  mówi  do  Rognedy: 

„Matko,  czujesz?  —  przez  okna  tij  gotyckiej  sali 
Kwitnących  jodeł  płynie  balsamiczne  tchnienie... 

0  Litwo  moja,  syn  twój  na  ciebie  się  żali! 
Zdradzasz  go"  . . . 

Albo  wreszcie ,  kiedy  (w  akcie  ^)  żegna  się  ze  swoim  zamkiem: 
„O  zamku,  co  przetrwałeś  długie  wieków  burze. 
Ciebie  naprzód  powita  jutro  słońce  jasne , 
Ja  ciebie  żegnam.,.  Zamku!  na  wysokiój  górze, 
Byłeś  ty  gniazdem  orła,  orzeł  ciebie  wsławił, 
W  tobie  zasypiał,  w  tobie  zwykł  łupy  pożerać 

1  nieraz  cię  krwią  ofiar  niewinnych  zakrwawił; 
Ale  czyż  orzeł  w  gnieździe  powinien  umierać?" 

Któżby  nie  słuchał  słów  takich  z  pewnóm  współczuciem  i 
nie  rozumiał,  że  ma  głębszą  naturę  przed  sobą?  A  tymczasem 
złóż,  oblicz,  oceń  całe  pasmo  j^o  działania  —  rozważ,  co  ten 
bohater  w  jaśniejszych  chwilach  sam  o  sobie  i  to  bez  najmniej- 
szej mówi  przesady,  —  naprzykład  w  pierwszój  scenie  aktu  Illgo. 

„I  któż  się  odważy 
Zajrzeć  w  głąb  tego  serca,  w  tę  przepaść  rozpaczy 

I  zbrodni? 

Ja  sobie  nie  przebaczę,  nikt  mi  nie  przebaczy, 
Najmniejsza  z  moich  zbrodni,  a  wielka  z  pozoru, 
Żem  się  krwią  zmazał  — 

(pokazując  sztylet) 

Patrzaj,  tą  krwią  wypisane 
Wszystkie  są  moje  czyny  na  tej  rdzawój  stali... 
Ty  chcesz  czarniejszych  zbrodni  ?  ty  chcesz  duszę  ciemną 
Przejrzeć  aż  do  dna?  patrzaj!  pod  berłem  z  żelaza 


84 

Lud  po^,  ciemny,  dziki  czołga  się  pode  mną. 
Przycisnąłem  go  całym  ogromem  ciemnoty, 
Bojaiń  już  nosi  w  sercu,  chytrość  yr  miejscu  cnoty. 
Patrz,  jak  ów  ciemny  Litwin  na  moje  skinienie 
Ucłiyla  korne  czoło,  piersi  krzyżem  znaczy, 
Cłio<5  wolałby  przy  piersiacłi  czuć  węża  pierścienie,     ^ 
Niż  ten  krzyż  nienawistny...  Któż  mi  to  przebaczy?" 
Jeżelić  tak:  to  jakże  jemu  mówić  do  ojczyzny  z  wyrzutem: 
„O  Litwo  moja  I  syn  twój  na  ciebie  się  żali, 
Zdradzasz  go"*. 
W  innóm  miejscu  (w  akcie  Vtym)  powiada  o  sobie: 

„Bezbożny  —  zbójca  —  tyran  —  obłudnik  —  morderca. 
Jedna  z  tych  zbrodni  ludzkie  wypali  sumienie  : 
Jam  wszystkie  spełnił  —  zimno  I  Znużony  po  zbrodniach 
Głębiej  teraz  spać  będę  i  w  grobowe  cierie 
Przejdę ,  przy  jasnych  wiosek  krzyżackich  pochodniach. 
Ach  matko,  ciężkie,  ciężkie  było  moje  życie! 
.  Czułem,  choć  twarzą  boleść  wskazywałem  rzadko. 
Nikt  mnie  nie  kochał** ! . . . 
Ta  skarga:    nikt  mnie  nie   kochał!  nie  jestże  to  istne 
szaleństwo  w  ustach  takiego  człowieka? 

Owoż  —  przeprowadzenie  zawodu  takiej  demonicznej  natury, 
takiój  że  powiem  irracyonalnój  wielkości  ducha,  powołanój 
do  czynu  w  rozległym  zakresie  działania  władcy  narodu  —  zdaje 
mi  się  że  było  artystycznym  zamiarem  autora  Mindowy.  Zadanie 
wielkie,  zadanie  godne  znakomitego  poety.  Ale  trzeba  sobie  było 
zdać  z  tego  sprawę,  czy  się  kreśli  wizerunek  demona,  czy  ide- 
ału. —  Nie  chodzi  wprawdzie  o  to,  ażeby  bohaterami  dramatów 
były  same  idealne  postaci.  I  ujemne  żywioły  mogą  niekiedy  no- 
sić na  sobie  znamiona  wielkości.  Poezya  złego  nie  wyklucza  z  swe- 
go obszaru.  Bohaterem  szekspłrowej  tragedyi  Ryszard  Illci  jest 
niemal  szatan  wcielony.  Ale  Szekspir  wiedział  o  tem,  że  to  bicz 
boży,  na  to  tylko  tutaj  przysłany,  żeby  wyprzątnąć  plac  z  nie- 
przydatnych do  niczego  rumowisk.  Nie  wzbudzał  w  widzach  dla 
niego  ani  współczucia  ani  uwielbienia.  Nicość  moralna  nie  jest 
tam  zatóm  bynajmniój  osłoniona  wszystkimi  urokami  poezyi,  aż 


85 

do  sladnego  pnsybrania  pozorów  tego,  czćm  nie  jest,  i  przemie- 
nienia się  w  przedmiot  zachwytu  poety.  U  Słowackiego  tfii  w  tćm 
dziele  ma  się  rzecz  właśnie  przeciwnie. 


Pomiędzy  utworzeniem  Mindowy  a  dokonaniem  Kąryi  Stoart 
upłynęło  trzy  kwartały  czasu,  zapełnionego  innemi  robotami  poe- 
tyckiemi.  Bierzemy  jednakie  pod  rozbiór  ju£  w  tem  miejscu  ten 
późniejszy  ntwor  *  Juliusza ,  ponieważ  je  forma  dramatyczna  do 
siebie  zbliża;  a  dalej  ponieważ  chcielibyśmy  pod  bezpo&redniem 
wrażeniem  uwag  rzuconych  co  do  Mindowy,  ocenić  . —  sprawdzić 
niejako  te  słowa  poety  w  domówieniu  do  rzeczonego  dzieła  po- 
wiedziane: „Sam  czuję  najlepiej  wszystkie  niedostateczności  Min- 
dowy, a  części  »przynajmniój  błędów  starsdem  ńę  w  Maryi  Stuart 
uniknąć.*^ 

W  rzeczy  samój  przyznać  to  poecie  należy,  że  drugie  jego 
dzieło  sceniczne  z  wielu  miar  od  tamtego  jest  wyższe.  Już  sam 
początek  jego  wzbudza  wielkie  oczekiwanie.  Zawiązanie  intrygi 
zręczne.  Nakreślenie  charakterów  zdaje  się  być  szczęśliwe,  wyko- 
nane ręką  pewną  i  wprawną.  Wstępne  sceny  przemawiają  dora- 
źnie do  wyobraźni  i  coraz  więcej  obudzają  zajęcia.  Csij  akt  pierw- 
Ay,  równic  jak  dragi,  prowadzone  są  w  sposób  chlubnie  świad^ 
czący,  że  się  talent  poety  przez  ten  czas  rozmógł,  dojrzał,  spo- 
tężniał.  Uchybień,  jakie  wytknąć  należało  Mindowie,  nie  znajdu- 
jemy tu  ani  śladu.  Go  krok  miejsca  silne,  porywające,  przesil- 
enie pomyślane,  wyrażone  najcudniejszym  wierszem,  jakim  kiedy- 
kolwiek pisano  po  polsku.  Już  pewność  czytelnika  ogarnia,  że 
ma  przed  sobą  utwór  pierwszego  rzędu ,  jedne  z  j)ereł  dramaty- 
cznój  poezyi  naszej.  Wtem  —  rozpoczyna  się  akt  III.,  a  w  nim 
coś  się  akcya  zaczyna  wikłać  —  ogniwo  łańcucha  zdarzeń,  dotąd 
prowadzonego  tak  dzielnie,  pęka  —  charaktery  owiewa  jakby 
mgła  jakaś,  która  nie  dopuszcza  dojrzeć  aż  w  samo  ich  wnętrze — 
coś  się  w  nich  paczy,  zdaje  się,  jakby  się  ich  role  poprzemienia- 
ły —  współczucie  widza  chwieje  się . . .  lecz  nie  uprzedzajmy  sądu 
czytelnika  naszego.   Zacznijmy  raczej  rozbiór,  od  czego  go  rozpo- 


86 

czą6  nalepy,  od  wyjaśnienia  głównej  intencyi  antoni,  od  zdania 
sobie  sprawy  z  roli  pierwszorzędnej  w  dramacie,  z  charaktem 
Maryi. 

Jestto  młoda,  żywych  uczuć,  luźnych  zasad  i  wątłej  woli 
kobieta,  stawiona  ironią  losu  na  tronie  narodil,  z  którym  oprócz 
prawa  do  dziedzicznój  nad  nim  władzy,  żadna  ją  wspólność  nie 
łączy.  Obyczajami  zbliżona  do  Francyi,  gdzie  jój  upłynęły  naj- 
rańsze  lata  młodo&ci;  sercem  najściślej  złączona  z  Rzymem,  któ- 
rego religijną  zwierzchność  uznaje ;  gorących  katolickich  przekonań — 
objęła  rządy  nad  krajem,  który  się  od  jedności  kościoła  oderwał, 
uporczywie  obstaje  przy  nowych  wyobrażeniach,  w  posępnym  ry- 
gorze swego  purytanizmu  spoziera  z  oburzeniem  i  wzgardą  na  tę 
miękkość  obyczajów  zamorskich,  co  ton  nadają  na  dworze  Maryi 
Stuart.  Pospólstwo  stolicy  w  zapędzie  fanatycznym  nie  tylko  Iży 
publicznie  wyznanie  swojój  monarchini,  ale  i  czynnie  znieważa 
przybytek  „papistycznego**  jej  nabożeństwa.  Jeden  z  sekciarzy, 
przywódca  ludu ,  posuwa  się  i  dalej  jeszcze.  Oto  namawia  już  ga- 
wiedź  do  stanowczego  wypowiedzenia  jej  posłuszeństwa  nawet  ja- 
ko panującej,  do  otwartego  buntu.  „Zburzcie,  zburzcie  to 
gniazdo,  woła  wskazując  na  jój  pałac  królewski,  a  odlecą 
kruki!**  —  A  wyższe  stany?  Wyższe  stany  patrzą  na  to  wszy- 
stko obojętnie.  Nie  widać  w  nich  żadnego  współczucia  dla  znie- 
ważonej. Czują  mniój  więcej  tosamo,  co  pospólstwo;  tylko  że 
miarkują  uczucia  swoje  rozsądkiem  i  jeszcze  trzymają  się  w  kar- 
bach uległości  pozornej. 

Ale  poeta  nie  poprzestał  na  odsłonieniu  tój  tylko  jednej  tru- 
dności w  zawodzie  swój  bohatórki.  Droga  Maryi  nie  z  tej  tylko 
przyczyny  prowadzi  po  nad  krawędzią  przepaści,  że  ją  widzimy 
w  przedmiotowo)  kolizyi,  gruntująoój  się  na  okolicznościach  poli- 
tycznych, zewnętrznych,  na  okolicznościach,  których  ona  nie  wy- 
wołała. Jest  jeszcze  inny  szkopuł ,  o  który  się  rozbić  może  łódka 
jej  spokoju  i  bezpieczeństwa,  a  tym  szkopułem  jest  jej  własna 
osobistość.  Tamte  trudności  dotyczą  jej  tylko  jako  królowój;  te 
jój  dotyczą  jako  kobiety. 

Marya  jest  młodą,  dobrą,  a  nadewszystko  —  ona  jest  pię- 
kną! Wywiera  urok  i  pociąg  jakiś  nieopisany  na  wszystkich,  któ- 


1 


87 

nj  bliższy,  którzy  częstszy  przystęp  do  ni^j  znajdują*  W  tej  mie- 
rze jest  jakai  jakby  fatalność  przywiązana  do  j6j  osoby.  Wpra- 
wdzie ogół  naxt>da  nie  podlegU  tćj  sile  jej  niewieściego  nroku. 
Przesądy,  sekciarstwo,  niechęci  z  jednój,  a  brak  nfnoici  z  dru- 
giej strony  utrzymują  zbyt  wielki  przedział  między  krajem  a  tro- 
nem. To  też  mało  ma  przyjaciół  królowa  szkocką.  Ale  kto  się 
liczy  do  jej  otoczenia,  do  jej  przyjaciół  —  rycerze  jej  orszaku — 
dworzanie  wierni,  którym  serce  jój  lepiej  jest  znane,  ci  wszyscy 
pod  wpływem  jej  czarującój  osobistości  muszą  się  żegnać  z  spo- 
kojem ducha !  Marya  zapala  miłość ,  na  kogo  tylko  z  nich  spojrzy. 
Wszakżeż  nawet  najmłodszy  w  całem  ich  gronie ,  paź  królo- 
wej —  niedorosłc  pacholę  i  prawie  dziwię  jeszcze  —  rozmarzo- 
ny tóm  słodkiem  upojeniem,  jakiego  w  jej  otoczeniu  doznaje, 
z  uniesieniem,  w  bezwarunkowóm  oddaniu  całego  swego  jestestwa 
na  usługi  swej  pani,  takiemi  oto  słowy  maluje  uczucia,  jakie  ona 
w  nim  rozbudziła: 

„Czy  ja  kocham  królowę?  Jakież  dam  dowody?         ,     T 
Kocham  ją  jako  matkę,  siostrę,  jak  anioła. 
Taki  jestem  szczęśliwy!  dzień  cały  od  rana 
Przepędzam  przy  jej  stopach,  —  nieraz  na  kolana 
Spadnie  mi  róża  napół  uwiędła  z  jej  czoła; 
Nieraz  jej  twarz  ochładzam  złocistym  wachlarzem, 
Twarz  spłonioną  jasnymi  rmnieńca  szkarłaty; 
Nieraz  schylonej  kornie  przed  boskim  ołtarzem 
Trzymam  książkę  modlitwy,  lub  niosę  kraj  szaty. 
Szczęśliwy  jestem !". . . 

Z  takich  samych  uczuć,  tylko  w  namiętniejszy  sposób,  mógł- 
by się   spowiadać  i  Rizzio,    nadworny  lutnista  królowej,   i  nie- 
jeden inny  jeszcze,  gdyby  —  byli  tyle  naiwni,   co   ów  paź   mło 
dy,  i  nie  woleli  t^o,  co  czują,   tego   co    sobie  roją,   do  czasu 
zamykać  w  sercu. 

Wprawdzie  za  urojenia  drugich  nikt  odpowiadać  nie  może. 
Ale  na  Maryą  spada  jednakże  część  winy  za  te  jaskrawe  uwiel* 
hienia  jój  powierników.  Niekoniecznie  to  bowiem  mimo  jój  wie- 
dzy i  mimo  jej  chęci  zapalają  się  te  płomienie.  Marya  jest  już 


88 

t  Datury  zalotna.   Kienadarefnnie  te£  pierwszą  życia  wiosnę  spę- 
dziła nad  brzegami  Sekwany. 

^Niedawno  w  kraju  Franków  na  królewskim  dworze 
Kochałam  wszystkłcłi,  równo  od  wszystkich  kochana. 
Z  dziecinnym  śmiechem  nowe  widziałam  klejnoty^ 
Z  dziecinnym  ńmiecłiem  ciche  słyszałam  westchnienie, 
Z  uśmiechem  przed  zwierciaidłem  trefiłam  włos  złoty, 
Przeplatając  różami  trefione  pierścienie.'' 
Ka  kwiatach  tedy,   na  skrzydłach  motylka,   jak  sen  ułudny, 
lekko  uleciała  j^j  przeszłość.  Za  przybyciem  do  Szkocyi  skończy- 
ły się  te  dni  jasne.   Widzi  się  tu  przyjmowaną  ozięble,  samotną 
i  opuszczoną  przez  naród;   czuje,  wie  nawet  o  tóm,   że  jest  po- 
dejrzywaną  i    niemal    znienawidzoną.    Temci    milój,   tern    wdzię- 
czniój  przyjmuje  hołdy  od  tej  szczupłej  liczby  przyjaciół,  jaka  ją 
jeszcze  otacza.  A  chociaż  w  tym  lub  owym  odgaduje  uczucia  ży- 
wsze i  śmielsze  i  gorętsze,  niżby  może  należało:    bawi  się  niemi, 
cieszy  się  niemi ,  bo  to  jej  próżności  pochlebia ,  bo  tkliwe  jej  ser- 
ce nie  chciałoby   odtrącającym   słowem   nikomu,  jego  rozkosznych 
marzeń   przerywać  —  a  wreszcie,   wszakże   to  już  jest  wszystko 
„co  jej  rozjaśnia  tę  pustynię  ciemną,**   do  którój  przy- 
równywa smutny  swój  zawód  na  ziemi! 

Z  tego  zachowania  wynikają  oczywiście  następstwa,  które 
szkodzą  jój  sławie  i  bynajmniej  nie  przyczyniają  się  do  umocnie- 
nia jój  stanowiska  na  tronie.  Świat  wie  o  tóm,  że  stosunek  mię- 
dzy królową  a  mężem  jej  Henrykiem  Darnley,  jest  od  pewnego 
czasu  bardzo  jakoś  oziębły.  Powszecłme  mniemanie  oskarża  ją  o 
miłostki  z  dorodnym  Włochem ,  z  poetycznym  harfiarzem  nadwor- 
nym, z  Rizziem.  Mniemanie  to  podziela  także  i  tytularny  król 
Szkocyi,  małżonek  Maryi  Stuart,  Co  większa,  i  Hizzio  nawet  — 
sam  rozmiłowany  w  królowój  nad  miarę  —  bynajmniój  nie  jest 
daleki  od  uwierzenia  temu ,  że  doprawdy  osoba  jego  jest  dla  kró- 
lowej nieobojętną.  Na  karb  tego,  co  sobie  roi,  poczyna  też  on  sobie 
z  panami  i  dostojnikami  królestwa  z  takióm  zuchwalstwem ,  w  spo- 
sób jak  dla  przybylca  i  człowieka  w  jego  podrzędnóm  położeniu 
tak  niestosowny,  że  tóm  bardziój  jeszcze  samochcąc  utrudnia  pa- 
ni swojój   wszelkie  porozumienie   z  narodem.    Marya  Stuart  je- 


8d 

dnakże  i  tego  Wszystkiego  za  nic  sobie  nie  waży.  Poczytując  się 

za  nietrinną,  nie  poczuwając  się  do  tego,  o  co  ją  posądzają,  &mia-     / 

ło  wyzywa  opinią  ludzka. 

Wprawdzie  przychodzi  jój  na  myśl,  £e  mogą  czasem  szko- 
dzić nawet  i  same  pozory,  że  „czyste  zwierciadło  skazić 
może  i  lekkie  tchnienie^.  Ale  duma  monarsza  co  prędzej 
ją  napowrót  sprowadza  na  tę  pochyło&ć,  po  którój  idzie,  gdyż  — 

„Któż  ma  prawo  mnie  sądzić?  ja  osądzę  siebie!  ^,1 J^  ji 

Łndzie  są  a  stóp  moich ,  nademną  Bóg  w  niebie^ ! 
Co  najwięcój  jednakże  w  całym  tym  stosunku  jest  niebezpiecznóm, 
to  że  serce  Maryi  nie  jest  zajęte  żadnym  żywszóm,  trwalszem, 
rzetelniejszym  uczuciem ,  a  koniecznie  zdaje  się  potrzebować  głęb- 
szego zajęcia.  Jój  mąż ,   Henryk  Damley ,   nie  jest  człowiekiem, 
któryby  potrzebom  tego  serca  wystarczał ,  któryby  je  osobą  swoją         \ 
zapełnił.  Niedołężna  to  natura!  Ograniczony,  słaby,   lękliwy  —         /^ 
namyila  się  w  nieskończoność  nad  wszystkióm.  Rozbiera  po  tysiąc 
razy  swoje  nędzne  położenie,   swój   upokarzający  stosunek  wzglę- 
dem kraju,  względem  żony,   względem   jój   zalotników.    Szemrze 
pokątnie  na  jój  postępowanie,   zazdrości  jój    władzy   królewskiój, 
którą   tylko   tytularnie   z  nią  dzieli*    I   w  tójsamój    chwili  drży 

I  na  same  myśl,   że  się   może  królowa   obraziła   o   oo    na  niego! 

i  Przyjaciele  jego   chcieliby  w  nim  rozbudzić   jakieś   poczucie   go- 

dności. Nik,  błazen  jego  nadworny  i  towarzysz  nieodstępny 
(o  którym  powiedzmy  tu  choć  nawiasowo,  że  jestto  może  naj* 
wdzięczniejsza  rola  w  csdym  dramacie  i  najgłębsza  natura  ze 
wszystkich  figur  w  nim  działających),  Nik  smaga  go  nielito- 
ściwie  dojmującemi  szyderstwy.  Popychają  wszyscy  nieboraka 
to  w  tę  stronę,  to  w  owę.  Rozdmuchują  w  nim  iskrę  zemsty. 
On  też  nieraz  zapala  się  okrutnie  —  przyznaje  im  wszelką  słu 
szność  —  grozi  wszystkim  zapalczywie.*,  ale  czómże  im  grozi?  — 
oto  że  się  wreszcie  już  postanowił,  nad  położeniem  końca  temu 
wszystkiemu  —  namyślećl 

Taka  chwiejna  kreatura,  taka  bezwarunkowa  nicość  męszczy- 
zny  nie  była  oczywiście  stworzona  na  męża  Maryi  Stuart.  Jeżeli 
Henryk  znaczył  coś  kiedy  w  jój  oczach,  to  te  czasy  daWno  mr 
^^'    Zgoda  i   porozumienie   małżeńskie  spadły   między  nimi  do 

Tom  I.  iS 


90 

pustej  formy.  Darnley  rzadko  się  też  pokazuje  na  pokojach  kró- 
lewskich. Trawi  czas  najwięcej  z  błaznem  swoim,  w  wiejskiem 
ustroniu.  A  w  sercu  Maryi  —  próżnia  nicżem  nie  zapełniona ! 

W  tym  stanie  rzeczy  potrafił  zbliżyd  się  do  boku  królowej 
człowiek,  którego  niepospolita,  zagadkowa  istota  od  razu  zapala 
jój  wyobraźnię.  Jest  on  obecnie  także  rycerzem  w  jej  orszaku; 
nazwisko  jego  Botwel.  Postać  zadumana  —  ponura  —  smutna, 
o  bladej  twarzy.  Trawią  i  dręczą  go  od  dawna  pragnienia  jakiejś 
nieokre&lonój  wielkoici,  pragnienia  przechodzące  wszelki  zakres 
rzeczy  do  osiągnienia  podobnych.  Jeden  z  tych.  typów  bajrońskich, 
nigdy  niezadowolonych  z  niczego ,  którym  się  .przeto  snuje  ciągle 
myil  zal)ój8twa  po  głowie.  —  Oto  jakiemi  słowy  sam  Botwel  za- 
poznaje nas  z  sobą: 

„Na  wybladłej  twarzy 
Qorzkł  uśmiech  i  wzgarda :  —  nie  patrz,  co  jest  we  mnie. 
Któż  się  we  wnętrze  grobu  zaglądać  odważy? 
Nie  zniszczyły  nmie  .zbrodnie ,  jestto  sytość  życia; 
Gorące  serce  wrzało  we  nmie  od  powicia. 
Teraz  jestem  znużony,  zimny  —  umrzeć  muszę "^  ... 
Z  tą  tedy  tajemniczą  joaturą,   z  tym    ducłiem    kolosalnych 
zapędów,  ale  jakby  napiętnowanym    cechą  potępienia  na  czole, 
spotyka  się  na  drodze  życia  swobodna,    bezpieczna,  zalotna  żona 
Darnleja.   I  to  spotkanie  stawia  ją  znienacka,    niebawem   w  po- 
łożenia, z  którego  się  bezkarnie  wycofać  —  graniczy  niemal  z  nie- 
podobieństwem.  Aż  dotąd  postępowanie  królowej  szkockiej  mogło 
być  w  wielu  względach   niebaczne,    mogło  upoważniać   do  krzy- 
wdzących podejrzeń,  mogło  w  oczach  rygoryzmu  jej  purytańskich 
poddanych  być  i  nagannem :  —  w  własnóm  wszelako  sumieniu  nie 
miała   ona   sobie    dotąd   do  zarzucenia    żadnój    przewiny.    Igrała 
wprawdzie  z  uczuciami,   które  być  nie  powinny  igraszką;   bawiła 
się  miłością,   którą  tylko  w  drugich  wzbudzała;   szła  po  śliskiej, 
stromój    ścieżce,    lecz    ani    przypuszczała,    że  ta  ścieżka   może 
prowadzić  i  ku  przepaści.    Naraz  spostrzega,   że  się  zapędziła  za 
daleko.  Widzi  się  w  pętach  uczucia,  które  z  uśmiechem  na  twa- 
rzy tylekroć  wyzywała  bożka rnio.  Czuć  zaczyna  całą  wagę,  całą 
potęgę  tej   siły,    której  się  nierozmyślnie   poddała.  Sumienie  wła- 


91 

sne  przemawia  do  niej  z  goryczą,  że  to,  co  dotąd  nazywała  tyl- 
ko swych  nieprzyjaciół  potwarzą,  może  niezadługo  i  sama  o  so- 
bie za  drugimi  powtórzy-. 

Wr^ym  pędem   toczy  się   odtąd   ten   prawdziwie  tragiczny 
przebój  pomiędzy   wzrastającą  coraz  bujniej    w  sercu  Maryi  miło- 
ścią i  demoniczną  potęgą,    którą  na  niej   posępny  Botwel  wy  wie - 
nc,  a  słabym    oporem   reflexyi    i    sumienia,   jaki   zdolna    stawió 
obydwom.   Do  tragicznego   obrotu  rzeczy  przyczyniają  się  i  ubo- 
czne okoliczności,   przypadkowe  zdarzenia,   następstwa  nieprzewi- 
dzianych ,    obojęttaych   założeń    dawniejszej    daty.    Takto    i^wykle 
się   objawia  w  zawikłanych   sprawaoh   ludzkich  ironia  losu.   Pod 
wpływem  tego  wszystkiego  wynikają  z  nawiązanego  ogniwa  pierw- 
szej przewiny  coraz  nowe,    coraz    fatalniejsze ,    coraz   wręcz  wy- 
stępniejsze    wypadki,    aż    wreszcie    przychodzi   do   świadomego   i 
umyślnie  zamierzonego  morderstwa,  wykonanego  na  własnym  mę- 
żu,   i  do   wystawienia  się  na   ostatnią   wzgardę  i    ohydę  narodu. 
W  objęciach   zbrodniczego   kochanka,   przed   którego   tajemniczą 
istotą   w   końcu    i   isama  się   wedryga,    obarczona  żalem   i    wy- 
rzutami sumienia,   w  ostatniej  scenie  widzi  się   Marya  zmuszoną 
zstąpić   z  stopni   tronu  swojego,  w  rychłój  ucieczce  szukać  ocale- 
nia przed  sprawiedliwą  pomstą  własnych  poddanych.  Ustępuje  te-  ' 
dy    z  granic    ojczyzny.    Razem    z  Botwelem  —  znienawidzonym, 
idzie  powierzyć  się  niepewnym  losom  tułactwa  między  obcymi.  A 
ostateczny  kres  jej  zawodu  r—  smutna  dola  ofiary,  na  śmierć  z  ręki 
kata  wskazanej,  wśród  ciemnych  mnrów  angielskiego  więzienia-^ 
odsłania  jej   się  jak   wizya  —  w  dalekiój   perspektywie,    na  tle 
obrazu,  który  przed  oczyma  jej  ducha   niewidoma  ręka  roztacza. 
To  katastrofa  i  rozwiązanie  dramatu. 

Tyle  miidem   do  powiedzenia  o  głównym  zamiarze,  jaki  au- 
tor dziełu   swemu   podłożył.    Takem   pojął   charakter    bohaterki  ^ 
tego  dramatu.  > 

Ramy  obrazu  Słowackiego  są  zatem  jak  widzimy ,  dość  szczu- 
płe. Nie  zamierzał  on ,  jak  Schiller  w  swojej  tragedyi  tegoż  tytu- 
łu, wciągnąć  w  zakres  dzieła  swojego  całego  historyzmu  danój 
epoki.  W  głębi  zdarzeń  na  pierwszym  stawionych  planie,  nie 
•dsłania  żadnych  przebojów   dziejowych   ogólniejszego   znaczenia, 


T      ~ 


92 

których  związek  z  zabiegami  ładzi  dramatu  podnosiłby  l)ohaterlLę 
i  tych  co  ją  otaczają,  na  wysokoić  prawdziwie  historycznycłi  po- 
staci. Nie  cliciał  korzystać  nawet  z  owój  kolizyi  połityczno  -  dzie- 
jowej, ukazani}  w  głębi  sceny  w  sposób  tyle  obiecujący  na  sa- 
mym początku  sztuki,  z  kolizyi  mówię  między  narodem  a  panu- 
jącą z  powodu  sprzecznych  religijnych  przekonań*  I  zaniedbał 
zupełnie  wyprowadzić  z  tej  sceny  następstw ,  któreby-  w  jakiój- 
kolwiek  mierze  wpływały  na  tok  dramatu  w  dalszój  jego  osnowie. 
Zgromadził  natomiast  całe  światło  obrazu  właściwie  na  jednej 
tylko  postaci.  Spoczął  wzrokiem  swoim  ^  na  niepospolitych  rysach 
jój  indywidualnój  natury,  na  nadz^7czajnych  kolejach  jej  życia, 
uważanego  z  ogólnie  ludzkiego  stanowiska.  I  tak  stawił  przed  so- 
bą zadanie,  które  mimo  że  sprowadza  koronowaną  osobistość 
dziejową  na  poziom  pry^^atnej  niemal  niewiasty,  tyle  jednak  ma 
stron  w  wysokim  stopniu  zająć  jeszcze  mogących  wyobraźnię  ka- 
żdego, tyle  warunków  prawdziwej  dramatyczności ,  że  krytyka 
patrząca,  jak  sprawiedliwie,  tego  tylko,  co  dać  autor  zamierzył, 
a  nie  czegoby  sobie  kto  może  życzył;  nie  ma  pod  tym  względem 
nic  do  zarzucenia  poecie.*) 

Nawet  więcój  jeszcze  o&mieliłbym  się  powiedzieć  na  korzyić 
pomysłu  służącego  tu  za  główne  założenie  dramatu.  Wspomniałem 
już  wyżój  o  tragedyi  Schillera,  osnutój  na  tym  samym  ustępie 
dziejów  szkocko-angielskich.  Daleki  wprawdzie  jestem  od  rozumie- 
nia, żeby  arcydzieło  to  niemieckiego  tragika  nie  miało  być  jako 
skończony  utwór  sztuki,  wzięty  w  całym  swoim  ogóle,  nie- 
porównanie wyższóm  od  obecnej  sztuki  Juliusza.  Gdyby  atoli  cho- 
dziło o  porównanie  ze  sobą  samych  tylko  bohaterek  w  jednym 
utworze  a  drugim,  to  zdaje  mi  się,  że  porównanie  takowe  wypa- 
dłoby pod  artystycznym  względem  ostatecznie  na  korzyść  takiój 
Maryi  Stuart,  jak  ją  poeta  polski   w  dziele  swojóm  wprowadza* 


*;  To  jedno  chyba-  możnaby  tu  nadmienić,  ie  niewłaściwie  na- 
zwał autor  dzieło  swoje,  pomimo  tak  ścieśnionego  zakresu,  history- 
cznym dramatem.  Historycznym  nie  jest  on  wcale,  chociaż  zna  i 
historya  ludzi ,  którzy  w  nim  występi^j^.  On  jest  tylko  psychologi- 
cznym obrazem  serca  ludzkiego  i  jego  namiętności.  Ale  mniejsza 
o  tytuł! 


Heroina  Schinera  jest  nierównie  mniój  dramatyczna.  Bardzo  mało, 
włiCściwie  nic  wcale  nie  przyczynia  słę  ona  osobą  swoją  do  tój 
gorzkiej  doli,  jakiój  doznaje.  J6j  cierpienia,  jćj  smutny  koniec, 
nie  sąto  wyniki  winy,  którąby  byłą  zaciągnęła  sama;  sąto  wszy- 
stko raczćj,  jak  wiadomo,  następstwa  okoliczno&ci  od  ni^j  nieza- 
widycli.  O  tyle  zawód  jej  tedy  jest  tylko  bierny.  CSerpi  —  jako 
słaba  ofiara  obcój  przemocy;  upada  —  niewinnie. 

^Warunkiem  prawdziwój  tragiczności  w  losach  cdowieka  jest 
nieodzownie  pewien  własny  i  umyilny  współudział  jego  w  powo- 
dacłi,  które  na  posępny  obrót  jego  doli  wpłynęły.  W  klasycznej 
tragedyi  greckiej  mogło  odgrywać  przeważną  rolę  przeznaczenie, 
fatalizm.  Zgodde  to  było  z  ówczesnemi  wyobrażeniami  o  warun- 
kach szczęścia  i  nieszczęścia  ziemskiego.  Nam.  nowoczesnym  wsze- 
lako pojęcia  takie  nie  wystarczają.  W  nas  wrażeń  prawdziwie 
tragicznych  nie  wzbudza  widok  samój  tylko  bierności  cierpienia. 
Nam  trzeba  i  czegoś  więcej  —  własnój  współwiny  tego,  który 
cierpienia  te  znosi.^ 

Greninszowi  tak  potężnemu  jak  Schiller,  nie  mogły  oczywi- 
ście nie  być  wiadome  i  najgłębsze  tajemnice  sztuki,  którój  był 
mistrzem.  Znał  on  dokładnie  warunki  tragicznych  założeń  i  roz- 
porządzał samowładnie  sposol>ami  sprawiania  za  pomocą  dzieł  po- 
etyckich, wrażeń,  o  jakie  nam  tutaj  chodzi.  To  też  bierność  roli 
zbyt  idealnej  Maryi  Stuart  w  jego  utworze,  była  tylko  skutkiem 
nieuniknionym  samego  wyboru  rzeczy,  samego  przedmiotu  dzieła. 
Ograniczył  się  t)Owiem  Schiller  do  samych  ostatnich  chwil  zawo- 
dn  swej  bohaterki.  Kreśląc  ujmujący  jój  obraz  na  tle  posępnem 
angielskiego  więzienia,  czuł  on  i.  sam  najdokładniej  pewien  brak 
samodzielnego  mchu,  brak,  że  tak  powiem  inicyatywy  dramaty- 
cznej w  jój  roli,  jaki  z  tego  nieuchronnie  wynikał.  Lecz  umiał 
go  zakryf^  poniekąd,  a  nawet  sowicie  go  wynagrodził  innym  spo- 
sobem. Wprowadził  bowiem  w  dziele  swojóm  Maryą  nie  tyle  jako 
charakter  przerastający  zwyczajny  poziom  niewieści  pod  wzglę^ 
dem  ogólnie  ludzkim,  ale  jako  postać  historyczną,  stawioną  na 
piedestału  jój  dziejowego  znaczenia,  z  wszystkiemi  znamionami 
wieku  i  kn^u,  na  tle  których  ją  zapamiętała  historya.  Wprowa- 
dził ją  jako  typ  pewnych  uroszczeń  dynastycznych,  pewnych  pr^e 


04 

konau  religgDyob  j  któryoh  samo  pojawienie  się  w  jój  osobie  na 
ziemi  angielskiej,  chociaż  było  przypadkowe  i  bez  żadnych  nie- 
przyjacielskich zamiarów,  już  tu  zostało  poczytanym  za  wyj^n^ie 
do  boju,  i  4ciąga  na  się  nieuchronnie  odwet  ze  strony  interesów 
miejscowych,  tamtym  ideom  przeciwstawionych.  Tak  więc  boha- 
terka Schillera,  jako  katoliczka,  jako  prawa  dziedziczka  tronu 
Tudorów,  której  się  lękać  osobi^ie  musi  Elżbieta,  a  z  nią  i 
kaAdy  jej  poddany,  jeżeli  jest  zwolennikiem  panującego  kościoła, — 
jako  przedstawicielka  pewnych  godeł  przywiązanych  mimo  jej  woli 
do  jij  imienia,  występuje  w  tragedyi  przecie  wyzywająco  i  nieja- 
ko zaczepnie.  I  z  tego  punktu  widzenia  uważana,  odzyskuje  po- 
niekąd to  pełne  znaczenie  dramatyczne,  na  jakiem  jej  zbywa  ja- 
ko osoblsŁoćci  indywidualnej,  jaka  kobiecie,  która  zakończyła  już 
z  światem!  nie  zamierza  mieszać  niczyjego  spokoju. 

Słowacki  wybrał  sobie  inną  chwilę  życia  Maryi  Stuart.  Roz- 
winął w  ramach  swego  obrazu  właśnie  pierwszą  połowę  jij  pełne- 
go przygód  zawodu.  Ukazał  jćj  wizerunek  z  całym  urokiem  nie- 
wieścim, jakim  właśnie  w  owych  czasach  tyle  jaśniała;  z  ową 
dumą  monarszą,  która  później  dopiero  miała  doznać  upokorzenia; 
z  pędem  temperamentu  niezłamanego  żadnymi  jeszcze  ciosami  lo- 
su, pod  wrącym  skwarem  namiętności,  jakie  się  właśnie  dopiero 
rozbudzały  w  jej  sercu.  Rola  tak  pomyślana  łączy  w  sobie  wszel- 
kie warunki  świetnego  powodzenia  na  scenie.  Postępki  i  przeboje, 
uczucia  i  koleje,  .jakie  bohaterka  jego  popełnia,  stacza,  przecho- 
dzi —  są  tu  wypływem  jij  własnej  inicyatywy.  Odpowiedzialność 
za  wszystko  spada  jedynie  na  nią.  Źródło  wszystkiego,  co  czyni,  i 
wszystkiego,  co  cierpi,  jest  w  niój  samój. 

Równocześnie  zpowyższem  uznaniem  artystycznych  zalet  wy- 
boru, poczuwać  się  musi  jednakże  krytyka  i  do  obowiązku  po- 
stawienia zapytania:  Czy  z  materyału  takich  czynów  i  takich 
cierpień  daje  się  stworzyć  dzieło,  któreby  równie  zadość 
czyniło  i  etycznemu  także  zadaniu  dramatu,  ile  jest 
pewnem  teatralnych  efektów?  Czy  przygody  indywidualne  takiej 
osobistości,  jak  Marya  Stuart  w  owej  życia  epoce,  są  zdolne 
przyjąć  na  się  to  znamię  głębsz.ój  intencyi ,  tę  idealną  barwę  pra- 
wej poezyi,   do  znajdywania   którój   w  dramatycznych   kreacyach 


95 

jui  nas  przyzwyczaili  -wielcy  mistrzoirle  dawniejsi  na  tern  polo 
literatury?— Nie  śmiałbym  żadną  miarą  rzeczy  powyższym  zapyta- 
niem objętej  zaprzeczyć  bezwarunkowo.  Rozumiem  raczij,-  że  co 
do  tego  względu  zależało  wszystko  już  tylko  od  talentu,  a  raczćj 
od  zręcznciści  poety  w  ciągu  pracy  nad  ^zczegółowem  wykonaniem 
utworu.  Mianowicie  stanowiła  tu  o  rzeczy  całej  owa'  czujna  ba- 
czność artysty  i  psychologa,  ku  temu  najusilniej  zwrócona,  ażeby 
każdy  krok  na  tej  przepadzistej  pochyłości  ku  zbrodni  był  czy  to 
odpowiedniemi  zajściami  poprzedniemi ,  czy  wyjątkowym  stanem 
duszy  działającego  należycie  i  dostatecznie  uzasadniony.  Często- 
kroć się  i  najjaskrawszy  występek  okaże  jako  tylko  tragiczna, 
nieuchronna  konieczność  chwili,  jeżeli  go  stawisz  na  tle  okoli- 
czności, które  towarzyszyły  jego  spełnieniu.  W  ogóle  przed  try- 
bunałem poezyi  łatwiój  jest  zdać  rachunek  z  przewinień,  jak 
przed  wszelkimi  sądami  świata.  Prawdziwe  są  słowa  Byrona: 

^Bywają  zbrodnie,  z  których  rdzę  ohydy 

Zdejmuje  chwila  —  bywają  pokusy 

I  nieuchroiine  i  takie  potężne, 
-  Że  z  niemi  boju  naturze  nie  wszczynać.*) 
Tymto  sposobem-  może  więc  nie  byłoby  niepodobieństwem  zreha- 
bilitować w  dramacie  imię  kobiety,  nie  najlepiój  zapisane  w  hi- 
storyi.  Wydatne,  usilne,  z  przyciskiem  dokonane  odsłonienie  w  jej 
charakterze  gruntu ,  nie  mającego  w  stanowczy  sposób  żadnój  spół- 
ki z  poziomą  i  powszednią  pospolitością  kału  ziemskiego  i  —  co 
jeszcze  ważniejsza  —  nieustanne  a  konsekwentne  utrz)  mywanie 
w  widzach  przez  cały  przebieg  dramatu  wiary  w  onę  lepszą  czą- 
stkę jój  serca  —  potrafiłoby  zdaje  mi  się  doprowadzić  do  tego, 
iżby  słuchacze  —  nawet  w  obec  jej  przestępstw  stanowczego  potę- 
pienia godnych  skądinąd,  byli  raczój  przejęci  współczuciem  lito- 
ściwóm  i  tą  czcią  wielkiemu  przynależną  nieszczęściu,  aniżeli  zi- 
mnym wstrętem  oburzenia  i  zgrozy. 

Ale  temu  zadaniu  poeta  nasz ,  zdaniem  mojem ,  nie  sprostał. 
W  ogóle"  6 Waga  jego  nierównie  mniej  była  zwrócona  na  potrzebę 
pokonania  trudności  wynikających  z  etycznych  wymagań  dramatu, 


*)  Byroiia  Werner,   Akt  II,  scena  2. 


dd 

jak  na  osi^gaDie  silnych  poetyckich  efektów.  I  ta  to  via4me  oko- 
licsDOÓć  odebrała  utworowi  jego  ów  wdzięk  muzyki  rzewnie  prze- 
mawiającej do  serca,  owę  wspaniałość  obrazu,  pod  któr^o  bar- 
wami cziyemy  przytomność  jakieji  wielkiej  idei,  słowem  ono 
znamię  wyższćj  kreacyi,  jakiego  brak  podobno&my  wszyscy  uczuli, 
kiedyśmy  mieli  przed  niezbyt  dawnym  czasem  sposobność  widzenia 
Maryi  Stuart  odegranej  na  scenie.  *  j 

Cziyę  w  wysokim  stopniu  i  pociąg  i  potrzebę  nawet  popar- 
cia tego,  co  tu  powiedziałem  ogólnie,  dowodami  opartymi  na 
szczegółowych  takich  ustępach  dzieła,  gdzie  pod  wspomnianym 
względem  kompozycya  Maryi  Stuart  zdaje  mi  się  być  niedosta- 
teczna. Odsuwam  jednak  od  siebie  pokuszenie,  jakiego  w  tój 
mierze  doznigę,  a  to  z  przyczyny,  ie  przewiduję,  iż  wywody  po- 
dobne, jeżeliby  być  miały  wyczerpujące,  powiększyłyby  za  nadto 
objętość  tego  dzieła  i —  co  gorsza,  nadałyby  mu  mimowolnie  ja- 
kąś cechę  polemiczną,  którą,  ile  tylko  być  może,  chciałbym  usu- 
nąć z  uwag  dotyczących  pisarza,  którego  nie  ma  już  pomiędzy 
nami.  W  własnym  interesie  poety  niechaj  mi  tedy  będzie  wolno 
tę  przynajmniej  dołączyć  tu  tylko  jeszcze  uwagę,  że  niedostatki, 
jakie  upatruję  w  praktycznóm  przeprowadzeniu  tak  tego  dramatu, 
jak  i  wielu  innych  młodzieńczych  dzieł  Słowackiego,  nie  tyle  mi 
się  widzą  skutkiem  jakiegoś  niedopatrzenia,  jakiójś,  jeślibym  miał 
nazwać  rzecz  po  własnóm  imieniu,  niezdolności  techniczno],  ile 
raczój  wynikiem  odrębnego  sposobu  artystycznego,  i  prawiebym 
powiedział  —  maniery,  jaka  mu  w  pierwszych  latach  jego  zawo- 
du była  właściwa  i  stanowiła  wtedy  jedno  z  najwybitniejszych 
znamion  jego  ory^nalnoścL 

Jeżeli  który  z  pisarzy  naszych,  to  właśnie  Juliusz  uważany 
być  może  zdaniem  mojóm  za  szczególnego  wyobraziciela  roman- 
tyzmu w  poezyL/ Romantyzm  —  jestto  jeden  z  owych  wyrazów, 
o  których  znaczemu  można  mówić  bardzo  dhigo  i  powiedzieć  bar- 
dzo wiele,  a  jednak  nie  wyczerpnąć  wszystkiego.  Na  to  jednak 
zgodzi  się  każdy  podobno,  że  przywiązane  są  do  jego  istoty  i  pe- 
wne odrębności  co  do  ducha  i  pewne  właściwości  co  do  formy. 


*)  Była  dana  na  scenie  lwowski^  dwa  rasy  w  ciągu  roku  1862. 


ii 

Pomijając  zuprin^m  milczemem  tamte,  a  mając  w  obecnej  chwili 
tylko  te  ostatnie  na  oku,  przyznajmy  sobie,  że  romantyzm 
formy — wprawdzie  nie  z  istoty  rzeczy,  lecz  bardzo  często  w  sku- 
tku, de  facto,  wychodzi  na  tosamo,  co  genialny  kaprys,  co  nie- 
zawisłość najzupełniejsza  od  wszystkiego,  co  pozytywne,  co  jakie- 
mukolwiek rozważeniu  podlegające,  co  przez  techniczne  wymaga- 
nia kompozycyi  warunkowane.  \ 

Poeta  hołdujący  przesadnie  temu  kierunkowi  sztuki,  w  cią- 
gu pracy  okdo  szczegółów  dzieła  rozpoczętego  poczyna  sobie  we- 
dle nąjswobodniejszego  widzimi-się  swojego;  i  rzucając  jeden  rys 
tak,  drugi  owak,  ma  zwykle  swoje  przyczyny,  dlaczego  w  taki 
właśnie  je  sposób  rzucił.  Lecz  to  są  tylko  jego  przyczyny.  Zda- 
rza się  czasem,  że  nie  ma  i  żadnych  przyczyn;  ale  mu  coś  ma- 
jaczy, jakby  je  miał;  i  to  nieokreślone,  jemu  samemu  niedościgłe 
poczucie  wystarcza,  aby  kierowało  już  jego  ręką.  Jeżeli  go  wqK>- 
maga  w  pracy  prawdziwe  natchnienie  i  wielki  talent,  to  poczucie 
owo  go  nie  zawiedzie.  W  przeciwnym  razie  —  zawiedzie  go  nie- 
zawodnie i  to  na  bezdroża  dziwactwa,  na  trzęsawiska  marzyciel- 
stwa,  na  jakich  tak  często  na  początku  tego  stulecia  widywano 
owych  to  poetów  niemieckich  kuszących  się  rywalizowali  z  sławą 
Gothego  i  Schillera,  których  w  literaturze  tój  znają  pod  imieniem 
romantyków  i  którzy  —  powiedzieć  można  —  zdyskredytowali 
to  godło. 

Com  tu  powiedział  w  (^óle,  nie  zamierzam  tego  oczywiście 
stosować  literalnie  do  poety,  już  w  pierwszych  latach  czyi^iości 
swojój  pisarskiój  tak  znakomitego,  jak  nasz  Słowacki.  Miał  wsze- 
lako i  on  pewne  swoje  nawyczki ,  którychbym  się  nie  wahał  kłai^ 
głównie  na  karb  źle  zrozumianego  romantyzmu.  Jego  odrębny 
sposób  rozwijania  osnowy  poetyckiój  zależał  —  pod  względem  te. 
chnicznego  artyzmu  —  natóm,  że  więcój  on  zawsze  tylko  mi 
trącał  i  napomykał,  nawięzywał  i  urywał,  jednóm  więc  słowem, 
szkicow&ł  i  fragmentyzował ,  aniżeli  żeby  miał  był  wszystkie  przej- 
ścia kreacyi  swojój  wykonywać  szczegółowo,  w  równój  mierze  i 
w  nieprzerwanym  ciągu. 

Gała  sztuka  jego  (w  dziełach  przypadających  na  pierwsze  la- 
ta zawodu,  o  tych  bowiem  tu  jedynie  mówię),   polega  na  tóm: 

Tom  I.  13 


08 

nucwi  pełnemi  garściami  światła  na  stanowcze  tylko  momenta,  a 
resztę  zostawiać  w  cieniu ,  jeżeli  nie  zupełnie  po  za  ramami  obra- 
zu. Sprawiać  wielkie  wrażenia  sporadyczne  —  oto  główny  cel  je- 
go tworzenia.  Czegoby  zai  cało&ci  niedostawało,  niech  sobie  tam 
tego  ezytelnik  własnym  przemysłem  dopełni  I'  — 

Byli,  trafiają  się  może  jeszcze,  wielcy  i  godni  europejskiej 
riawy  artyści  dramatyczni  —  tak  aktorzy,  jak  i  śpiewacy  sceni- 
czni, którzy  początkowe  sceny  sztuk  i  w  ogólQ  wszystkie  oboje- 
tniejsze  ustępy  oddawali  zazwyczaj  z  umyślnóm  jakiómś  zaniedba- 
niem i  bezbarwnością,  ażeby  za  to  w  chwilach  rozstrzygających 
błysnąć  niespodziewanie  całą  świetnością  talentu  i  samym  kontra- 
stem wrażeń  najpotężniój  olśnić  publiczność.  Owoż  w  podobny  zu- 
pełnie sposób  występują  i  w  dziełach  naszego  poety  szczegóły  wy- 
kończone tóm  jaskrawiój  na  widok,  im  mniej  są  podniesione  po- 
śledniejsze partye  utworu.  Te  świetne  chwile  w  jego  kreacyach 
sprawiają  wrażenie  jakoby  grup  rzeźbiarskich,  plastycznem  dłu- 
tem ciosanych;  ale  zato  przestrzenie  pomiędzy  jedną  taką  gru- 
pą a  drugą  traktowane  są  od  niechcenia,  często  lekkomyślnie, 
co  się  zowie,  byle  zbyć.  Owoż  -  gdyby  to  zaniedbywanie  się, 
gdyby  to  homeryczne  w  miejscach  niektórych  zasypianie  odnosiło 
się  do  wiersza,  do  języka,  do  innych  tym  podobnych  zewnętrzno- 
ści  poetyckich:  —  nie  byłoby  nić  zgoła  do  powiedzenia  przeciwko 
przyswojeniu  sobie  takowego  sposobu.  Ale  najgorsza  w  tern,  że 
się  ono  —  nawet  w  rodzaju  poezji  tak  realizmem  przesiąkłej, 
jak  dramat,  u  Juliusza  właśnie  do  zupełnie  czego  innego  ściąga. 
Albowiem  wiersz  autora  Maryi  Stuart  jest  owszem  w  każdej  czę- 
ści dzieła  mistrzowski,  język  jego  zawsze  się  iskrzy  brylantami 
najczystszćj  wody?  Natomiast  niedbałość  epizodyczna,  o  jakiój 
mowa,  dotyczy  u  niego  samejże  rzeczy,  obmyślenia  osnowy,  doty- 
czy' samój  kompozycyi ,  wiązań  budowy,  częstokroć  samychżę^  fun- 
damentów. I  to  jest  właśnie  fatalna  strona  tej  maniery^  wielce 
po^abniSj  skądinąd.  Cóż  bowiem  z  tego,  że  stanowczo  chwile  i 
wydatniejsze  ustępy  wwiększóm  dziele  poetyckióm  będą  w  sobie 
oddane  z  cidą  świetnością  geniuszu ?  Jeżeli  tych  chwil  walnych  po  wo- 
dy,  jeżeli  tych  ustępów  potężnych  wiązanie  polega  na  jakichś 
kruchych,  wątłych  i  że  tak  powiem,  uproszonych  tylko  premisachi 


90 

a  luTtycznój  próby  nie  wytrzymuje :  w  takim  razie  i  to  wszystko, 
co  na  tóm  oparte,  zawisło  jakby  w  powietrzu  i  nie  może  wywie- 
rać prawdziwie  głębokiego  wrażenia.  Uderza  i  podoba  się  w  pierw- 
szej oliwili:  po  dłuższem  zastanowieniu  nie  zaspakaja. 

Tak  na  przykład  piękną  jest  niezaprzeczenie  scena  YI  aktu 
trzeciego  w  Maryi  Stuart,  scena,  gdzie  się  Rizzio  po  raz 
ostatni  żegna  z  królową  i  gdzie  zostaje  zamordowanym.  Jeżeli  je- 
dnak zważymy,  że  Rizzio  miał  wedle  rozkazu  Maryi  wyjechać 
niezwłocznie  i  jeszcze  tej  nocy,  i  że  były  bardzo  ważne  powody, 
ażeby  jak  najrychlój  odjechał,  i  że  też  już  stanęło  natóm  (w  osta- 
tniej scenie  aktu  II) ,  że  się  już  więcej  nie  pokaże  na  j^j  poko- 
jach:—  to  prawdziwie  nie  wiedzieć,  jakiej  okolicznoóci  przypisać 
to  widzenie  się  jego  jeszcze  z  królową?  W  pewnój  recenzyi  uczy- 
niono uwagę,,  że  się  Marya  w  Włochu  kocliała  i  że  dlatego  więc 
jako  dawnego  kochanka,  przyjmtye  go  jeszcze  u  siebie,  ażeby  dę 
z  nim  pożegnać.  Ale  przypuszczenie  takie  nie  ma  żadnej  podsta- 
wy. Świat  wprawdzie  posądzał  królowę  o  te  miłostki.  W  rzeczy 
sam^j  nie  było  ich  jednak  między  nimi.  Bo  czyż  w  takim  razie 
mogłaby  ona  mówić  w  monologu  (w  scenie  YII  aktu  II): 
^  Wszak  z  dawna  mnie  oburoza  czarne  podęjfaenie, 
Myślą,  że  kocham  Rizzia*"... 

Czyżby  wreszcie,  w  takim  razie,  mogła  się  była  ostatnia 
scena  aktu  II  odbyć  takim  tonem  pomiędzy  nimi,  jak  jest  skre- 
ślona w  dramacie?  A  zatim  niepodobna  jest  wymyśleć  sobie  ża- 
dnego dostatecznego  powodu,  dlaczego  Rizzio  po  tóm  wszy- 
stkiem,  co  zaszło,  otrzymuje  to  wezwanie  do  Maryi,  zwłaszcza  że 
t^oż  samego  czasu  ma  się  przecież  pojawić  w  jij  komnacie  i 
Botwel,  także  przywołany  tam  przez  nią.  Cóż  więc  jest?  Oto 
poeta  musiał  wprowadzić  owego  wieczora  czy  nocy  Włocłia  do 
pokojów  królowój ,  gdyż  u  stóp  to  jój  miał  być  Rizzio  koniecznie 
zamordowany.  Lecz  zupełnie  zaniedbał'*  uzasadnić  tój  jego  niespo- 
dziewanój  bytności  o  tój  porze  w  tóm  miejscu;  i  cierpi  na  tóm 
budowa  sztuki.  — 

Weźmy  innyprzykład.— Kiedy  po  zamordowaniu  już  Rizzia 
i  po  oddaleniu  się  jego  zabójców,  Marya  omdlała  odzyskuje  przy- 


•  100 

tonino&ć  i  spostrzega  przybyłego  tymczasem  do  jój  komnaty  Bot- 
wela:  wtedy  rzuca  się  rozpaczliwie  sama  w  jego  objęcia  — 

^0  niech  teraz  te  światła,  te  pochodnie  zgasną! 

Żeby  mój  wstyd  ukryły...  Kocham  cię  Botwelu! 

Nie  jest  to  czas  nkrywaó  i  taić  uczucia, 

Rzucam  się  na  twe  łono,  już  jestem  zgubiona""! 
To  zwierzenie,  które  wśród  takich  okoliczności,  tak  bez  ogródki 
czyni  Marya  Stuart  kochankowi  swojemu,  zdaje  się  być  oparte  na 
głębokiój  sfnajomości  serca  ludzkiego.  I  gdyby  tak  się  rzeczy  mia- 
ły, jak  je  sobie  Botwel  tłómaczy: 

mW  dobrą  trafiłem  godzinę. 

Wieki  trzebaby  czekać  na  takie  wyznanie , 

A  teraz  ją  zdradziły  rozpacz ,  obłąkanie^ .... 
zwierzenie  to  byłoby  rzeczywiście ,  jak  tam  ktoś  o  tóm  powiedział: 
^psychicznie  uzasadnione!"^  Byłaby  to  wielka  exkuza  dla  bohaterki 
dramatu,  ie  upada;  i  wielka  zasługa  poety,  że  tój  sprawie  taki 
dał  obrót.  Lecz  to  zwierzenie  się  królowój,  jako  i  samo  przyby- 
cie Botwela  o  tej  porze  w  to  miejsce,  nie  jest  bynajmniej^ przy- 
padkowe. Wszakże  on  już  poprzednio  przez  pazia  królowój  zOstał 
tu  zawezwany  na  tę  godzinę,  na  jój  wyraźny  rozkaz!  (Obacz 
scenę  n  w  akcie  III.)  Dalój  Harya  Stuart  nie  teraz  dopiero 
rzuca  się'  w  tę  przepaść,  w  jaką  się  mis^a  dla  niój  obrócić  ta 
miłość  ku  Botwelowi ,  bo  już  w  scenie  poprzedniój  (w  scenie  YII 
aktu  II.)  widzieliśmy  ją,  co  się  zowie,  przygotowaną  i  zdecy- 
dowaną do  tego  kroku. 

^0  teraz  przybądź  do  mnie!  przybądź  tu  Botwelu! 

Przybądź!  nie  mam  korony  i  nie  mam  pierścienia  — 

Przybądź  I  już  się  nie  lękam  Boga  i  potwarzy,""  i  t.  d. 
A  zatem,  nie  jestto  bynajmniój  następstwem  okropnój  do- 
piero chwili  owój  i  ^rozpaczy""  i  ^obłąkania,""  że  się  rzuca 
Marya  sama  w  jego  objęcia.  Choćby  bowiem  te  okropności  wszy- 
stkie i  nie  były  zaszły,  choćby  był  Rizzio  jeszcze  przy  życiu:  to 
byłoby  się  stało  i  wtedy  nawet  tosamo.  Bo  i  cóż  byłaby  powie- 
działa królowa  Botwelowi  przybywającemu  do  niój  w  nocnój  po- 
rze i  na  jej  własny  rozkaz?  —  Podobno  mniej  więcej  tosamo, 
GO  i  teraz  z  jój  ust  usłyszał!  — 


101 

Albo  cały  ten  pomysł  (w  akcie  Y.)  z  ową  lampą  płonącą 
pned  ołtarzem,  którój  Botwel  koniecznie  uparł  się  użyć  do  pod- 
palenia prochów  pod  Henrykiem  Darniejem,  ażeby  go  wysadzić 
w  powietrze  — .  Marya  Stuart  wzdryga  się  na  taką  my&l  &wię- 
tokradzką.  Czyni,  co  tylko  może,  ażeby  nie  dopu&cić  do  tego. 
Cała  scena  dotycząca  tćj  chwili  jest  pełna  wielkich  wrażeń  tra- 
gicznych. Jeżeli  jednak  rozważymy,  że  wszystek  ten  opór  czynio- 
ny jest  przez  kobietę ,  która  przed  chwilą  męża  swego  już  własną 
ręką  intencyjnie  zamordowała,  (boć  wiedziała  ona  o  tóm,  że 
truciznę  zabójczą,  a  nie  napój  usypiający  leje  w  czarę  podaną 
mu  do  wypicia,  skoro  konwulsyjnie  drżała  jój  ręka  w  chwili,  kie- 
dy ją  do  nićj  wlewała ;  skoro  powiedziała  wyrazy : 

-Przeprasza,  jakby  leżał  w  imiertelnój  pościeli! 
Człowiek,  co  może  jutra,  jutra  nie  zobaczy, 
U  stóp  moich  klęczący  błaga  przebaczenia**)  i  t.  d. 
jeżeli  mówię  rozważymy,  że  taki  potwór  kol^iecy,  jakim  jest  już 
Marya  Stuart  po  owej   piekielnój   scenie  w  wiejskim   domku  mę- 
żowskim, wzbrania  się  teraz  pozwolić  lampy  do  podpalenia  miny, 
gdyż  to  jest  lampa  święcona:  —  to  wygląda  to  wszystko,  jakby 
na  puste  tylko  jakieś  ceregiele  1  Tragiczność  wrażeń  na  myśl  taką 
ulatuje,  a  natomiast  zostaje  tylko  niesmak  i  tóm  większy  wstręt 
do  osoby,    którój   wyobrażenia    okazują   się   tak   anormalnie  po- 
mieszane .... 

Owoż  w  takich  to  niedokładnościach  kompozycyi  upatruję 
ostateczną  i  najgłówniejszą  przyczynę,  dlaczego  Marya  Stuart 
zaspakajając  w  tylu  najświetniejszych  ustępach  w  tak  wysokim 
stopniu  wymagania  artystyczne,  nie  czyni  jednak  zadość 
etycznym  dzieła  poetyckiego  warunkom. ' Jeżeli  w  którem  dzie- 
le,  to  w  tój  właśnie  tragedyi  uderza  to  ogólne  spostrzeżenie  co  do 
natury  całego  sposobu,  właściwego  Słowackiemu  w  początkowych 
latach  jego  poetycki^  czynności,  że  bez  porównania  więcej  jego 
jest  rzeczą  porywać,  zadziwiać  i  zapalać  wyobraźnię  swego 
czytelnika  czy  widza,  aniżeli  umieć  zająć  myśl  jego  i  prowadzić 
ją  krok  za  krokiem,  jak  służebnicę  woli  swojój — do  celu,  o  który 
chodzi. 


ROZDZUŁ  CZWARTY. 

Dalszy  ci^g  rzeczy  zaczętej  w  poprzedzaj ącym  rozdziale.  Niec(?  o  po- 
wieści poetyckiej  jako  now^j  formie  poezyi. 'Bielecki  —  Mnich  — 
Arab  —  Żmija.  Ogólny  wniosek.  Byronizm  i  jego  ślady 
w  poezyi  polskiej. 

Reszta  ówczesnych  utworów  Słowackiego,  Jan  Bielecki,  Mnich, 
Arab,  Żmija  —  wszystko  to  ujęte  jest  w  formę  tak  zwanej  po- 
wieści poetyckiej.  Jesttó  sci&Ie  biorąc,  mieszany  rodzaj  po- 
ezyi, w  tym  kształcie  prawie  zupełnie  nieznany  przed  wystąpię-' 
nieiu  aa  początku  tego  wieku  najcelniejszydi  poetów  angielskich. 
Za  głównego  twórcę  tój  formy  uważać  można  najwłańciwiój  Byro- 
na, który  w  tymto  sposobie  wykonał  najznakomitsze  swoje  i  naj- 
więcej europejskiego  rozgłosu  sprawiające  utwory.  Za  tym  przy- 
kładem rozeszła  się  wziętość  powieści  poetyckiej  niebawem  na 
wszystkie  literatury  postronne.  Poeci  polscy  także  ją  przyswoili 
sobie  niebawem.  Oł>ok  Mickiewicza  Grażyny,  była  Mary  a 
Malczeskiego  pierwszym  w  literaturze  naszój  stanowczym  przykła- 
dem tego  rodzaju  poezyi  i  służyć  może  za  jeden  z  najdóskbnal- 
szydi  wzorów  kiedykolwiek  wykonanych^  w  tym  kształcie.  Prze- 
waża W  nim  oczywiście  pierwiastek  opowiadawczy  i  opiso- 
wy; to  też  przynależy  forma  rzeczona  głównie  dziedzinie  Epiki. 
W  gruncie  rzeczy  atoli  poemat,  o  jakim  mówimy,  mało  ma  wspól- 
ności z  naturą  owych  plastycznych,  szerokióm  korytem  zwolna  a 
majestatycznie  się  toczących  kreacyi,  jakich  przykłady  najwyda- 
tniejsze znajdujemy  w  rozległych  epopejach  starożytności,  a  prze- 
dewszystkiem  w  Iliadzie  i  Odyssei.  Powieść  poetyczna  kipi  spa- 
dzistóm  łożyskiem,   na  spienionych  falach,   ujętych  w  wąslue  ko- 


103 

ryto.  Nie  rozlewając  się  bynajmniej,  jak  tamte,  na  cały  obszar 
przedmiotowego  życia  danój  epoki,  nie  przywięznjąc  żadnej  wagi 
do  wydiEitnego  w  rzeźbiarski  sposób  postaciowania  szczegółów:  pę- 
dzi ona  00  prędzój  naprzód  w  ńlady  za  jednym  tylko  pnnktem, 
a  tym  punktem  —  osoba  samego  bołiatera. 

Na  pozór  wiele  w  tóm  wszystkióm  podobieństwa  do  toku, 
do  rytmu  dramatycznych  kreacyi.  Ale  bo  też  je^t  w  tóm  wszy- 
stkie i  coś  więcój,  jak  pozór.  Jak  się  w  dramacie  przed  oczyma 
naszemi  zlewa  zewnętrzno&d  zdarzenia  i  wewnętrzno6ó 
nczncia  (namiętność)  w  genezę  czynu,  wakcyą: — tak  i  w  skład 
tój  nowój,  tej  romantycznój  formy  epizmu  wchodzi  już  cały  za- 
sób artystycznych  potęg  liryki.  Uczucia  osobiste  poety,  jego  smę- 
tnośó,  żal,  nienawiść,  jego  zwątpiałość  i  zrozpaczenie,  jego  zapał 
ożywczy,  i  miłość  i  ogień  namiętny,  słowem  —  co  tylko  wre  na 
dnie  własnego  jego  serca  —  wszystko  to  znajduje  tu  wyraz  bez- 
pośredni i  wplata  się  jak  idealny  duchowy  wątek  w  materyalną 
osnowę  przedmiotu  pieśni. 

Utwór  taki  sprawia  na  słuchaczu  wrażenie,  jak  kiedyby  kto 
spoglądał  na  ruch  przesuwających  się  widzeń  wywołanych  do  ży- 
cia czarodziejskim  pędzlem  malarza,  przy  odgłosie  jakiejś  napo- 
wietrznej muzyki,  która  ten  świat  kolorów  owiewa  tonami  i  uzu- 
pełnia. 

To  zespolenie  dwóch  odrębnych  żywiołów  poezyi  tóm  więcój 
jest  wdzięczne  i  dla  poety  dogodne,  że  dozwala  jego  natchnieniu 
najzupełniejszój  swobody.  Wolno  mu  tu,  kiedy  zechce,  spocząć 
na  pewnym}  Jistępie  z  całóm  rozmiłowaniem  w  szczegółach  fla- 
mandzkiego malarza;  wolno  mu  znowu  dawać  się  porwać  pędo- 
wi, w  którym  całe  partye  obrazu  zbywane  być  muszą  kilku  za- 
ledwo  ogólnymi  rysami.  Wolno  mu  snować  wątek  powieści,  jak 
kolój  rzeczy  wymaga;  wolno  mu  zwikłać  go  nagle,  urwać,  rzucić 
zasłonę  zagadki  na  najciekawsze  ustępy,  i  zwracając  wyobraźnię 
słuchacza  ku  innym  ogniwom  tego  łańcucha  zdarzeń,  wprowadzać 
inne  widoki,  ażeby— niezadługo  i  te  znowu  porzucić.  Słowem:  im 
więcój  rozmaitości,  swobody  i  subjektywizmu  autora  w  rzeczach 
tego  rodzaju:  tóm  też  więcej  zwykle  wrażenia. 

Talentowi  Juliusza   z  samej   natury  rzeczy   odpowiadał  nąj- 


Id4 

wła&dwićj  ten  rodzaj  pracy.  Ptóby  zastósowaiiia  tej  metody  do 
utworów  dramatycznych  nie  zawsze  były  na  miejscu.  Natomiast 
w  poematach,  o  których  rzecz  obecnie,  znalazł  on  się  że  talŁ  po- 
wiem, na  własnym  grancie.  To  też  bodaj  które  pomiędzy  rychlej- 
szemi  jego  dziełami  tak  od  razu  trafiło  do  powszechnego  czytają- 
cych smakn,  jak  Jan  Bielecki,  którego  utworzenie  przypada 
właśnie  na  tę  przestrzeń  czasu  poirednią,  jaka  była  pomiędzy 
napisaniem  Mindowy  a  Maryi  Stuart. — Lesław  Łukaszewicz, 
autor  znanego  Rysu  dziejów  piśmiennictwa  polskiego,^ 
jak  wiadomo,  nie  był  wielkim  krytykiem;  ale  tóm  pewniój  zato 
znajdujemy  w  zdaniach  jego  o  dziełach  autorskich  odgłos  wyobra- 
żeń, jakie  powszechnie  popłacały  naówczas  pomiędzy  czytających 
ogółem.  Owoż  w  edycyi  dziełka  swego  ogłoszonój  we  dwa.  lata  po 
śmierci  poety  (w  edycyi  z  r.  1851),  mówi  Qn  o  Bieleckim  w  ta- 
kich wyrazach:  „We  wszystkiem,  oo  muza  Słowackiego  wyśpie- 
wała, znajdziesz  ustępy  piękne,  a  całość  zawsze  niesmaczną.  Po- 
spolicie dziwaczy.  Tylko  powieść  Jan  Bielecki  udała  mu  się.^  — 
Tosamo  niemal  donosił  o  tój  powieści  matce  i  sam  poeta,  a  to 
zaraz  po  pierwszóm  dzieł  tych  wyjściu  z  pod  prasy. 

„Początek  Jana  Bieleckiego  jest  nie  do  rzeczy.*)  Je- 
dnak Bielecki  jest  najwięcój  chwalony  przez  wielką  liczl)ę, 
której  takiój  cichój  poezyi  potrzeba^.... 

Równocześnie  zdaje  się  ze  słów  powyższych   i   to  zatem  je- 
szcze wynikać,  jakoby  autor  sam  tak  wielkiój  wagi  do  tego  swe- 
go utworu   nie  przywięzywał.   Że  przynajmniej  stawiał   Żmiję  i  ' 
Maryą  Stuart   o   wiele   wyżej:    to   nie  podlega   wątpliwości 
żadnój. 

Przedmiot  poematu  wzięty  jest  w  części  z  kronik,  w  części 


*)  Bzecijwiście  wstęp  ńo  Bieleckiego  jest  niestosowny  i  bez  ża- 
dnego związku  z  całością.  Ale  bo  też^jestto  ustęp  późnićj  dopiero 
doczepiony.  Boć  poemat  sam  pisany  był  jeszcze  r.  1830  w  Warsza- 
wie, a.  wstęp  jest  daty  o  rok  cały  pÓźniejszćj.  We  wstępie  są  już 
zużytkowane  wrażetaia,  jakich  doziwł  autor  1831  r.  w  Londynie,  kie- 
dy zwiedzał  Westminster ,  z  czego  też  potćm  zdawał  w  takisam  spo- 
sób sprawę  matce  listownie.  Takie  przystawki  późniejssćj  daty  za- 
zwyczaj się  nie  udają. 


m 

z  ustnej  iradycyi,   przywiązanej  do  głównych  miejsc  zdarzenia ,  A 
mianowicie  do  Brzeżan  (w  Galicyi  wschodniej). 

Współczesny  zdarzenia  temu  Bielski  w  Kronice  Polskiój 
tyle  o  Bieleckim  ^apisał,  że  kiedy  w  r.  1589  Tatarzy  wwielkiój 
liczbie  na  Podole  i  Buś  wtargnęli,  plądrując  z  niezmierną  szkodą 
dla  okolicznych  mieszkańców:  zaszło  z  nimi  kilka  potyczek,  mię- 
dzy któremi  bitwa  pod  Baworowem  była  jedną  ze  znaczniejszych. 
Bitwy  tój  wprawdzie  pohańcy  nie  wygrali ,  owszem  od  tój  dopiero 
chwili  Jęli  ustępować''.  Ustępowali  wszelako  z  niemałą  ilo&cią  za- 
branego w  niewolę  ludu  i  szlachty.  Z  tych  niektórzy  złożywszy 
okup  niemały,  wyszli  na  wolność  po  niedługim  czasie.  „A  Kory- 
cińskięgo  —  są  słowa  dziejopisa  —  Bielecki  mając  z  nim  z  dawna 
przyjaźń,  darmo  puścjł.  Był  ten  Bielecki  Polak  Lublinianin  herbu 
Jamna,  jedna  się  poturczył  i  przyjechał  z  Turek  do  Polski  za 
króla  Stefana,  i  tu  chciał  mieszkać;  jedno  że  przecie  swój  wiary 
dej  odstąpić  nie  chciał.  Ejról  Stefan  chcąc  go  najwięcój  do  po- 
selstwa zatrzymać,  żęto  umiał  język  tatarski  i  turecki,  nazna- 
czył mu  był  opatrzenie  pewne  na  Podolu;  ale  król  diJ,  a  pano- 
wie wzięli.  O  co  rozgniewawszy  się  Bielecki,  zbiegł  do  Tatar  i 
Tatary  na  ojczyznę  swą  nawiódł.*'  — 

^ '  Xiakonf czne  wyrażenie  Bielskiego:  król  dał,  a  panowie 
wzięli,  uzupełnia  cokolwiek  podanie  brzeżańskie.  Przechowała 
się  w  nióm  pamięć,  że  jeden  z  rodu,  którego  własnością  niegdyś 
były  Brzeżany,  z  rodu  Sieniawskich ,  wioskę  Bieleckiego  gdzieś 
położoną  w  sąsiedztwie  najechał,  dworek  szlachcica  wraz  z  cha- 
tami włościan  puścił  w  perzynę,  a  na  ostatek  całe  to  miejsce 
pługiem  kazał  zaorać  i  w  puste  pole  zamienić. 

Taki  więc  był  surowy  materyał  poematu.  Zdarzenie  to  przed- 
stawiało różne  strony,  na  których  mogła  była  spocząć  wyobraźnia 
poety.  I  tak  ^  najbliższe  może ,  co  się  tu  nasuwało  jako  wdzięczny 
temat  do  obrobienia  —  byłato  ta  zagadkowa  postać  poturczonego 
Polaka  na  tle  zygmuntowskiej  epoki!  Widzieliśmy  zadni  naszych 
kilka  przykładów  podobnój  zamiany  krzyża  na  księżyc,  a  poczci- 
wój  nazwy  polskiej  na  jakiegoś  beja  lub  paszę.  Ale  to  były  ma- 
newra  polityczne  —  komedye,  dowodzące  nibyto  wielkiój  dyplo- 
macyi  i  miłości  ojczyzny  u  tych,  co  się  na  owe  awantury  puścilL  ^ 
Tom  I.  14 


ió6 

szczęść  im  tam  Boże  na  tój  drodze!  Jeżeli  jeszcze  dzii  my&lą, 
że  nie  popełnili  wielkiej  niedorzeczności ,  tóm  lepiej  dla  nich.  W  'wy- 
jątkowym naszóm  położeniu  dzisiejszem  wszystko  to  jednak  daje 
się,  jeśli  nie  chwalić,  to  przynajmniej  rozumieć.  Ale  wtedy! 
W  czasach  tak  normalnych,  takiej  głębokiej  wiary,  w  cza- 
sach gdzie  sobie  z  religii  jeszcze  żartów  robić  nie  pozwalano  — 
byłto  wypadek  dziwnie  nierymujący  ze  wszystkiem,  na  czim  tyl- 
ko ta  rzeczpospolita  stała.  Jakichże  to  chyba  nadzwyczajnych  po- 
trzeba było  kolei  losu,  żeby  się  była  mogła  wyrobić  taka  osobi- 
stość, jak  owa  przez  historyka  odmalowana!  Szlachcic  polski  — 
poturczony  —  wrócił  do  kraju  —  otrzymał  od  króla  opatrzenie, 
jest  wolny  i  niezawisły  —  i  mimo  tego  nie  chce  czy  nie  może 
„złój  wiary  swojój  odstąpić.*  Ileż  w  tóm  wszystkióm  zagadek! 
Ile  domysłów  się  tu  nastręcza  względem  przeszłości  Bieleckiego, 
względem  jego  związków  z  drugą  ojczyzną,  względem  jego  własnej 
indywidualności,  czego  wszystkiego  historya  wcale  nie  odsłoniła. 
Była  wtedy  w  młodszóm  gronie  poetów  naszych  w  ogóle  wielka 
skłonność  do  obrabiania  przedmiotów  oryentalnych.  Sam  Słowacki 
hołdował  tój  skłonności.  Otóż  nastręczała  się  tu  jedyna  w  swoim 
rodzaju  sposobność  uczynienia  zadość  temu  pochopowi  przejętemu 
od  Byrona  i  Moofa,  nie  rozmijając  się  przeto  z  rzeczywistą  tra- 
dycyą  i  narodową  i  nawet  historyczną. 

Albo  rzućmy  okiem  na  inną  stronę  tejże  tradycyi.  Autor, 
któryby  był  obdarzony  pewnym  zmysłem  dziejowym,  któryby  dla 
natchnienia  swego  szukał  podstaw  więcój  przedmiotowych,  byłby 
się  tu  uczepił  tych  słów  kronikarza:  Król  dał,  a  panowie 
wzięli,  i  byłby  podniósł  głównie  ów  fałsz  odwieczny  w  sto- 
sunku możnowładców  dawnój  Polski  do  braci  młodszej,  do  szla- 
chty, która  choć  z  prawa  we  wszystkióm  niby  równa  magnatom, 
była  w  rzeczy  samój  jednak  ciągle  przez  nich  traktowana  z  od- 
trącającym lekceważeniem.  Z  tegoto  fałszu  wynikły  u  nas  wszystkie 
klęski  publiczne.  Wszechwładność  panów  taka,  jak  była  w  da- 
wnej Polsce,  nie  byłaby  mogła  mieć  miejsca,  gdyby  prawa  im 
przynależne  a  prawa  niższój  szlachty  były  rozgraniczone.  Rozgra- 
niczenia tego  nie  dopominali  się  możnowładcy,  bo  zagarniając  przy 
każdój   sposobności   dla  siebie   wszystko,   co  się   zwało  wolnością 


107 

szlachty,  więcej  posiadali  mocy,  n\ibj  im  takowej  była  dać  mo< 
gła  mgdalej  choćby  posanięta  fonua  rządu  oligarchiczna.  Bozgra- 
niczeDia  t^o  nie  zażądała  i  szlachta  ^  bo  jej  milej  było  znosić  i 
nadużycia,  a  chlubić  się  dogmatem  że  szlachcic,  na  zagrodzie  ró- 
wny wojewodzie,  aniżeli  przyznfić,  że  ta  równość  —  to  tylko 
urojenie,  i  poprzestać  n$K  czómś  skromniejszem.  Ani  tedy  od  je- 
dnych, ani  od  drugich  nie  wychodziła  imcyatywa  do  ustanowienia 
stosunku,  któryby  kładł  wreiszcie  koniec  temu  systematycznemu 
przechytrzania  się  obu  stanów.  Zamęt  pojęć ,  jaki  w  tęj  mierze 
panowaf,  zakończył  się  dla  całego  państwa  —  jego  upadkiem,  a 
nim  jeszcze  do  tego  przyszło,  sprowadzał  na  osoby  pojedyncze 
w  ciągu  wieków  bardzo  często  katastrofy  równie  jaskrawe ,  cho- 
ciaż się  takowe  skrupiały  tylko  na  nich  samych  i  ich  rodzinacL 
Przykładów  takich  dzieje  dostarczają  podostatkięm.  Owoż  i  w  tym 
razie  z  danego  materyaiu  dawała  się  wysnuć  kreacya  szerszych 
rozmiarów,  rdzennie  trafiająca  w  samo  serce  naszych  instytucyi  i 
obyczajów,  w  którój  żyłyby  i  kipiały  namiętności,  może  najdalej 
posunięte  i  najwięcój  też  tradycyjne  ze  wszystkich,  jakie  tylko 
były  znane  dawnemu  społeczeństwu  naszemu. 

Słowacki,-  wierny  stanowisku,  jakie  zajął  w  poezyi,  szuka- 
jący wszędzie  ideału  wedle  swego  punktu  widzenia ,  pochwycił  rzecz 
z  innój  zupełnie  strony.  Jego  fantazya  zajęła  się  tu  tylko  wido- 
kiem walki  jednego  ze  wszystkimi,  widokiem  krzywdy,  ja- 
kiej doznaje  od  świata  szlachetny,  niewinny,  słabszy...  W  całym 
szer^u  ogniw,  stanowiących  łańcuch  zdarzeń ,  jakie  sobie  wysnuć 
można  z  podania  o  Brzeżanach  i  o  Bieleckim ,  poecie  naszemu  naj- 
poetyczniejszym  się  zdawał  —  nie  tyle  jeszcze  ów  pęd  namiętny, 
stromą  drogą  prowadzący  człowieka  do  zbrodni,  byleby  tylko  się 
zemścić:  ile  ów  nadmiar  cierpień,  dojmujących  po  zemście,  już  do- 
konanej a  w  taki  sposób.  Owoż  to  położenie  tragiczne  człowieka, 
który  nawet  po  spłaceniu  swej  krzywdy  widzi  się  pod  stopami 
tryumfującej  przemocy;  ten  żal  do  świata,  że  go  tenże  zmusił  do 
czynów,  których  on  sam  nie  może  sobie  przebaczyć ;  to  osamotnienie 
na  świecie  istoty,  dla  której  ani  za  życia  nie  ma  nigdzie  miejsca  po- 
między ludźmi,  ani  nawet  po  śmierci  nie  będzie  kawałka  ziemi 
na  mogiłę  —  to  były  motiwa   w  calem  onóm  wydarzeniu  dziejo- 


10Ś 

wóm,  dla  których  zwrócił  Słowacki  na  przedmiot  ten  nwagę.  One 
też  jedynie  wprowadza  w  ramy  obraza,  wykluczając  lustoryzm  i 
wszystko  inne,  jako  przybory  obojętnój  treści. 

„Co  było  w  kraju?  nie  skreślę  do  razu. 

Jeden  cień  tylko  maluję  obrazu**... 
Oczywiście  wypadło  właśnie  z  tego  powodu  niejeden  szczegół, 
ze  strony  surowego  materyału  podany,  przekształcić  inaczej,  aby 
początki  i  powody  katastrofy  odpowiadały  założeniu.  Rozstęp  mię- 
dzy opowieścią  poety  a  podaniem  polega  głównie  na  "tem~,"  źe  po- 
danie ukazuje  w  Bieleckim  renegata  już  od  pierwszej  chwili  jego 
powrotu  do  kraju;  w  poemacie  zaś  był  on  wprawdzie  kiedyś  za 
młodu  w  niewoli  tureckiej  ]  ale  wrócił  z  niej  niestorczony.  Dopie- 
ro późniój  krzywda,  jakiój  od  magnata  doznaje,  rzuca  go  na  dro- 
\  gi  zdrady  kraju  i  wiary.  —  Wszystkie  te  premissa  zresztą  zby- 
wa autor  jak  najkrócej.  Jestto  dla  niego  tylko  rusztowanie  do 
budowy,  którój  ostateczne  odsłonienie  przypada  na  drugą  dopiero 
połowę  poematu.  Ze  słów  urywkowych  dowiadujemy  się  tedy  w  po- 
czątkowych pieśniach  tyle  jedynie  o  tern,  że  działo  się  to  za  pa- 
nowania króla  Stefana.  W  brzeżańskim  zamku  żył  możny,  dumny 
starosta  —  mieszkanie  jego  przepychem  nie  ustępowało  w  niczem 
grodowi  królów.  Ale  na  czole  magnata  od  niejakiego  czasu  zawi- 
sła chmura  jakaś  posępna.  Jakaś  skryta  troska  dręczyła  go  taje- 
mnie ,  pomimo  skarbów  i  włości  i  tłumu  sług  i  tej  szaty  złocistej, 
w  którój  jaśniał.  Od  tygodnia  poczęły  się  do  zamku  jego  nieusta- 
jące zjazdy ...  W  komnatach  jego  gościnność  i  uprzejmość  i  bie- 
siady huczne.  Znikła  z  groźnego  możnowładcy  oblicza  zwyczajna 
duma.  Otworzył  na  oścież  serce  dla  okolicznój  szlachty  i  karmi 
ją  i  poi  i  schlebia  chodopachołkom.  Pozwala  się  rozlegać  fb  do- 
mu swoim  swobodnie  hucznemu  gości  swoich  gwarowi.  Po  tygo- 
dniu takowój  uprzejmości  wypływa  wreszcie  oliwa  na  wierzch. 

,)Hój!  szlachta  znacie  Bieleckiego  Jana?  — 

Dawniej  w  niewoli  gnił  u  Bisnrmana, 

A  dziś  się  z  pany  w  jednym  stawi  rzędzie, 

Jak  król  udzielny  w  darowanój  grzędzie... 

A  kiedy  zamki  walą  się  pod  gromem: 

On  podparł  domu  walące  się  ściany 


10f9 

I  tak  spokojnie  między  uiemi  żyje 

I  tak  Bzczęiliwy,  że  nad  jego  domem 

Co  wiosny  bocian  nowe  gniazdo  wije..«. 
Z  dalszój  mowy  wynika,  że  ten  więc  szlachcic   podły,  jak 
n\ę  starosta  o  Bieleckim  wyraża,  miał  z  nim  jakąi  zwadę  i   wy- 
toczył sprawę  przed  króla. 

„I  jam  był  winien,  winien  był  Sieniawskil!  — 

I  oko  w  oko  przed  króla  obliczem 

Widziałem  wroga!..  Nie  próżno  przychodził: 

Król  go  pochwalił,  zachęcił,  nagrodził; 

Nie  spojrzał  na  mnie  i  odprawił  z  Biczom  1 . . . " 
Przy  łaskawej  pomocy  życzliwój  braci ,  która  właśnie  spija  wino 
starosty,  znajdą  się  jeszcze  jednak  sposoby  powetowania  tej  krzywdy... 

^0!  dzisiaj  ptaka  ja  wypłoszę  z  gniazda 

Jękiem  i  dymem,  iskrami  płomieni!... 

Bracia  —  noc  widna!  niedaleka  jazda! 

Słyszałem,  dzisiaj  Bielecki  się  żeni; 

Nim  wróci,  niech  mi  Pan  Bóg  dopomoże. 

Dom  zrzucę,  spalę,  grant  domu  zaorzę^... 
Temu  wezwaniu  okazuje  się  zgromadzona  szlachta  powolną: 

^Miodem  i  winem  i  ucztą  zagrzany 

Tłum  szlachty  powstał  z  ochotnym  oklaskiem  — 

Już  most  zwodowy  pod  kopy  ty  dzwoni".  — 
W  drugiój  pieini  przenosi  nas  autor  w  wnętrze  kościoła. 
Rzecz  się  dzieje  w  Brzeżanach.  Dla  dopełnienia  obrzędu  ślubnego, 
staje  tu  przed  ołtarzem  Bielecki,  Anna  i  cały  orszak  weselny: 
tymczasem  dom  pana  młodego  —  w  niedalekiej  odległości  od 
BrAżan  —  prawie  wyludniony  z  mieszkańców,  nie  ma  nikogo, 
eoby  go  bronił  przed  tą  hałastrą,  niosącą  mu  jmiszczenie.  Ta 
napaśó  nie  wchodzi  tu  w  ramy  obrazu.  Jesteśmy  świadkagii  tyl- 
ko sceny  ślubnój,  która  zresztą,  równie  jak  poprzednie  ustępy, 
zbyta  jest  ogólnymi  tylko  rysami.  Tak  młodożeniec,  jak  panna 
młoda  — '  sąto  jeszcze  tylko  typy  powszechne.  Do  wnętrza  ich  serc 
nie  zazieramy.  Co  tu  o  nich  słyszymy,  ściąga  się  więcej  do  ich 
powierzchowności,  do  ich  ubioru,  do  4)rszaku,  który  im  towarzy- 
szy. Nawet  ich  uczucia  są  tylko  zwyczajnym  w  razach  podobnych 


f^ 


lip 

nastrojem  doazy.  Gdyby  nie  te  kilka  Asozegótow,  które  urywkowo 
w  poprzedzającej  pieini  rzucił  był  o  Bieleckim  starosta,  to  boha- 
ter poematu  byłby  dla  nas  człowiekiem  .  zupełnie  nieznajomym, 
diociaź;  go  w  tym  ustępie  mamy  tak  blisko  przed  ^bi|.— Podobnie 
urywkowo  opowiedziane  jest  i  przybycie  młodożeńców  do  domu 
Bieleckiego.  Domu  tego -już  nie  znajdują.  W  miejscu,  gdzie  przed 
kilku  jeszcze  dniami  był  dwór  i  wioska,  znajdują  tylko  rolę  &wfe- 
żą  zaoraną  i  głuchoń(^^  Cała  ta  więc  .sytuaeya  znowuż  naznaczona 
tylko  kilku  rysami  Zdaje*  się,  jakby  poeta  słów  żałował  dla 
wszystkiego ,  co  go  dopiero  prowadzi  do  właieiwego  tem&tu.  Nawet 
burza  uczuć,  obudzonych  w  bohaterze  poematu  tą  dojmującą  krzy- 
wdą, zbyta  jest  cała  w  tych-  kilku  wierszach: 

^Patrzą,  nie  wierzą...  Sam  Jan  staje,  słucha, 

Blednieje  —  nagle  z  tłumu  się  wyrywa, 

A  w  tłumie  była  ci<Aoió  straszna,  głucha. 

Wkrótce  Jan  wrócił  —  prędko  jak  błysk  gromu 

Stanął  przed  ioną  obłąkany,  blady. 

Na  jego  szatach  widać  krwawe  ilady... 

—  ^Anno,^  rzekł,  ^ Anno  wracaj!  nie  mam  domu! 

Nie  wrócę  z  tobą,  obelga  dotkliwa!' 

Zniósłbym  nieszczęńcie ,  lecz  nie  zniosę  sromu. 

Już  mnie  domowe  szczęście  nie  omami: 

Wracaj  o  Anno!  ty  l>ędzie8Z  ą^zęśliwa, 

W  twojóm  objęciu  zalałbym  się  łzami. 
•      Ja  nie  mam  domu!...^  Zadrżał  i  spiął  konia, 

I  jak  wiatr  szybko  poleciał  przez  błonia''. 
I  oto  już  wszystko,  co  o  tern  mówi  poeta. 

Odtąd  Bielecki  zupełnie  znika  ze  ^eny.  Przez  niemały  Utesu 
przeciąg  ani  wie&ci,  co  się  z  nim  dzieje.  Żona  po  nim  już  przy- 
wdziana żałobę...  Ody  wtóm  nagle  zapowiada  się  znowu  bliska 
jego  w  stronach  owych  obecność  przez  owo  tajemnicze  zlecenie 
przysłane  Annie,  ażeby  się  i  ona  także  znalazła  na  balu  masko- 
wym, który  wyprawia  w  zamku  swoim  starosta. 

Na  tymtp  balu  —  w  przedostatniój  pieśni  —  przychodzi  do- 
piero do  takich  zdarzeń,  że  ów  aż  dotąd  dla  nas  prawie  niezna- 
jomy staje  się  nieprawdę  najwydatniejszą  postacią  poematu.  Tu 


111 

dopiero  odsłania  się  w  nim  typ  tego  demonizma,  tćf  dzielności 
pchniętej  na  pnepa&cisle'  śźlaEi  źaguby,'  o  którSj  wizerunek  je- 
dynie chodziło  autorowi.  —  Jakich .  przejtó  w  usposobienia  duszy 
trzeba  było,  ażeby  z  normalnego  człowieka  przedzierzgnąć  się 
w  podobnego  demona,  tego  poemat  nie  odsłania.  Ani  riowa  na- 
wet o  tóm,  co  się  zewnętrznie  działo  z  Bieleckim  od  chwili, 
gdzie&my  go  stracili  z  oczu.  Ale  wynagradza  nas  za  to  poeta  go- 
towym widokiem  tego,  czćm  on  jest  teraz,  kiedy  znowu  staje 
przed  nami.  Cała  postać  Bieleckiego  tak  jest  zmieniona,  '£e  za. 
pierwszóm  spojrzeniem  własna  żona  go  nie  poznaje.  Podobne  prze- 
istoczenie zaszło  i  w  zewnętrznych  jego  stosunkach.  Pokazuje  się 
ł)owiem,  że  aby  wywrztó  zemstę  na  magnacie,  który  go  skrzy- 
wdził, człowiek  ten  wyparł  się  wiary,  ojczyzny  i  przeszedł  na  stro- 
nę najż^ętszych  jej  nieprzyjaciół.  Zbratawszy  się  z  Tatarami, 

„Czoła  złocistym  przysłonił  turbanem 
I  wiarę  złotym  księżycem  naznaczył." 

Po  takim  czynie,  jako  wódz^rdy  pohańców,  naprowadził  na 
Polskę  zi^on  tatarski.  Nie  wahał  się  spławić  we  krwi  tysiąca 
chat  i  dworków',  których  mieszkańcy  nie  zawinili  mu  w  niczóm, 
byleby  tylko  zawisł  ten  pioriin  zagłady  i  po  nad  zamkiem  starosty. 
I  owoi  woli  j^o  dzieje  się  zadoić.  Znienacka,  kiedy  się  w  gro- 
dzie brzeżańskim  sproszeni  goście  bawią  w  najlepsze,  zalały  tłu- 
my najezdoów  wszystkie  sienie  i  komnaty  zamkowe.  Bielecki 

„Leci  na  czele  i  służbę  pom^a,. 

Nikogo  dotąd  uderzyć  nie  raczył, 

Miecz  j^o  w  pochwach  —  on  wzrokiem  żaby  a! 

Już  wpadł  do  sali,  zaraz  za  nim  w  ślady 

Straszny  wiatr  zawył  na  ściany  zanikowe, 

Światła  zadrżały,  zgasły ^  tylko  blady 

Świecił  się  promień  lamp  w  alabastrowe 

Ukrytych  głazy...  Wpadł  jak  śmierci. mara 

I  wyjście  mnogą  wartą  zabezpiecza.... 

Pan  Brzeżan  z  mieczem  stał  w  obec  Tatara. 

Błysnęły  szabli  obrazy .  święcone , 

I  padł  starosta  na  twarde  granity.  — 


112 

ZtAmiai  aię  Tatar.  ••  imiechem  obadzone 
Zabrzmiało  ecbo  —  był  to  jęk  kobiety".,. 

At  dotąd  zdrada  i  luiciiroić  wiodły  iśieleckiego  do  celu  jak- 
by po  drodze  różami  tylko  usłanej.  Dosięgnął  pragaień  swoich 
nakomec.  Widzi  dumę,  która  zniazczyła  całe  szczę&cie  jego  na 
ziemi,  powaloną  u  stóp  swoicłi  i  skarconą  strasznie.  Nie  będzie 
już  ten  magnat  nikogo  krzywdził  na  świecie  I  I  pierwszy  Iiaust 
z  podanego  do  ust  zemsty  puharu  zdawał  się  słodki.  Ale  słody- 
cze takich  upojeń  prędko  się  przemieniają  w  truciznę.  Na  najwyż- 
szym zenicie  swoim  Bielecki  słyszy  jęk ,  jak  echo  złowieszcze  czy- 
nu, którego  się  dopuścił.  Ten  jęk  przyzywa  go  do  iwiadomoici — 
powiada  mu,  co  uczynił.  Ten  jęk  najdroższej  mu  na  ziemi  istoty 
staje  się  dla  niego  luisłem  cierpień  stokroć  dotkliwszych,  aniżeli 
kfóywdy,  które  aż  dotąd  ód  drugich  znosił.  Własne  sumienie  się 
w  nim  odzywa  i  mówi  mu,  że  taka  zemsta  — '  to  sromota,  to 
dopiero  ze  wszystkich  upokorzeń  —  największe !  Teraz  dopiero  ów 
▼róg  jego,  nibyto  zwyciężony,  rzucił  go  pod  stopy  swoje  —  na 
wieki  I  Dotąd  miał  on  do  czynienia  z  nim  jednym  tylko  *.  od  tój 
chwili  obraca  się  przeciwko  niemu  cała  ojczyzna,  koicioł,  rodzina 
własna.  "Komu  tylko  miła  cześć  prawa,  komu  tylko  święte,  co 
jest  świętością,  gardzi  nim  i  odtrąca  od  siebie.  Jest  wymazanym 
z  liczby  synów  ziemi,  co  go  zrodziła.  Ze  społeczności  kościoła 
wyrzuca  go  klątwa  biskupia.  Rozbudza  się  w  winowajcy  bolesna, 
niczćm  nie  zagłuszona  świadomość  zbrodniarza,  wywołańca.  A  mi- 
mo tego,  nie  przestcK  on  jednak  należeć  sercem  do  tych  wszy- 
stkich, którzy  go  odtrącają — gdyż  żyć  po  za  ich  sferą  nie  może  I 

Cała  ostatnia  część  poematu,  zawierająca  w  sobie  ten  obraz 
cierpień  człowieka  odepchniętego  t>ezIitośnie  przez  całe  społeczeń- 
stwo, wykonana  jest  z  taką  siłą  uczucia,  z  taką  głęboką  prawdą 
poezyi,  że  śmiało  ją  stawić  można  na  równi  z  celniejszemi  pię- 
knościami naszój  literatury.  Szczególnie  zaś  podnosi  wartość  rze- 
czonego ustępu  idealna  postać  Anny,  z  dziwnym  urokiem  stawio- 
na na  samym  przedzie  obrazu  w  pieśni  ostatniój.  Jestto  niejako 
kontrast  serca,  przeciwstawionego  bezduszności  instytucyi,  zdol* 
nych  tylko  potępiać  bezwarunkowo.  W  osobie  Anny  wcielił  poeta 
całe  współczucie  i  że  tak  powiem,  solidarność  swoje  z  tym  posę- 


113 

{myn  ideiUem ,  jaki  sobie  w  postaci  Bieleckiego  wymarzył. ,  AnnA 
bynajmniej  nie  tai  tego  przed  sobą,  że  czyny  jćj  męża  są  wobec 
ludzi  i  Boga  występne  wielce  i  grzeszne.  Z  jękiem  rozpaczy, 
mdlejąca,  ujrzała  go  idącego  po  tój  drodze  zbrodniczej*  Ale  ta 
kobieta  ma  serce !  Przyznając  zbrodnię ,  umie  ona  wniji&ć  i  w  po- 
budki takowej.  Odgaduje  kohłecznol<5 ,  która  jij  męża  skłoniła  do 
fiowzięcia  takiego  postanowienia.  Lituje  się  nad  nim  i  w  jego 
upadku,- jako  go  miłowała  za, dni  szczęśliwszych.  Słowem:  Anna 
rozumie  Jana.  To  też  porzaca  bez  wahania  i  dom  rodzicielski  i 
kraj  ojczysty,  byle  tylko  nie  opuścić  opuszczonego  przez  wszy- 
stkiclL  I  towarzyszy  mu  wiernie  przez  całą  jego  wędrówkę  aż  do 
samój  godziny  zgonu.  A  kiedy  mu  Awiat  na  ostatek  i  grobu  na- 
wet w  nielito^i  swojój  odmawia,  onato  słabemi  dłońmi  swojemi 
grzebie  dla  niego  mogiłę.  I  czując  wźród  tój  ostatniój  posługi,  si- 
ły coraz  bardziój  mdlejące,  nadaremnie  do  drzwi  cerkiewnych  po- 
wtarzając stukanie,  ażeby  Bóg  się  zmiłował,  kiedy  ludzie  nie 
mają  dla  niój  litości:  niknie  biedna  z  wysilenia  nad  grobem  — 
niedokopanym !  Gaśnie  w  niemej  boleści  zwolna,  Jako  w  Bogu 
tonące  modły  —  jako  daleki  śpi^w",  i  usypia  przy  zwłokach  mę- 
ża —  na  wieki.,. 

Najpiękniejszy  ten  ustęp  na  samym  końcu  powieści  —  miała 
to  być  ze  strony  poezyi  niejako  rehabilitacya  człowieka,  którego 
twardy  porządek  ziemski  potępił  nazwiskiem  zdrajcy,  a  nad  któ- 
i^m  anioł  boży  w  postaci  kobiety  owej  —  zapłakał.  I  te  łzy  czy-  ^ 
ste  miłości  i  zlitowania  tak  zaważyły  na  szali  onego  żywota,  do 
połowy  złożonego  z  przestępstw,  a  do  drugiej  połowy  z  cierpień, 
że  i  my  potomni  sympatyzujemy  ostatecznie  z  bohaterem  tój  sta- 
ropolskiój  tradycyi. 

Jeżeli  jednak  z  nim  sympatyzujemy,  to  tylko  pod  następu- 
jącym zastrzeżeniem.  Widzę  się  tu  zmuszonym  przypomnieć,  co 
się  już  wyżej  powiedziało  w  ogóle  o  formie  powieści  poetyckiój, 
że  wielką  w  niej  odgrywa  rolę  owa  urywkowość  i  epizodyczność, 
pozwalająca  autorowi  dobrą  część  swego  zadania  co  krok  pozo* 
stawiać  własnemu  domysłowi  czytającego.  Owoż  i  w  tym  razie  od 
czytelnika  to  jedynie  zależy,  zapełnić  sobie  własną  wyobraźnią  tę 
przerwę,  jaka  przypada  na  środek  poematu,  kiedy  to  Bieleckiego 

Tom  L  18 


114 

po  zmEZCZ^jnn  jego  wioski  z  oczu  tracimy,  aż  do  powtórnego  jego 
wystąpienia  na  scenę,  w  roli  przywódcy  Tatarów.  Doznana  ze 
strony  starosty  obelga  i  krzywda,  a  przy  niej  i  ogołocenie  z  ca- 
łego mienia,  jak  są  opowiedziane  przez  autora,  mogły  wprawdzie 
i  musiały  zrodzić  w  sercu  szlachcica  namiętne  pragnienie  zemsty. 
Jednakże  dalekie  to  wszystko  jeszcze  jest  od  jaskrawości  pobu- 
dek, jakieby  zajść  musiały,  zanimby  się  człowiek  w  położeniu 
Bieleckiego  ówczesnóm  puścił  na  takie  drogi  zapamiętałej  żądzy 
odwetu!  Wyprzóć  się  wiary  ojców  swoich  i  nie  tylko  zapomnieć 
0^  ojczyźnie,  ale  ją  jeszcze  spławić  w  powodzi  krw'i  niewinnej  — 
to  śą' rzeczy,  o  które  się  nie  tak  łatwo  pokusić.  Łatwiej  to  wszy- 
stko pomyśleć  i  zamierzyć,  aniżeli  wykonać.  Prędzej  się  kto  od- 
waży na  wszelką  inną  zbrodnię^  choćby  największą,  choćby  naj- 
przeciwniejszą  naturze  ludzkiój ,  niżeli  na  to.  Doprowadzenie  rze- 
czy takiój  do  końca  jest  wynikiem  długiego  pasma  planów  i  środ- 
ków i  obmyślonych  sposobów,  które  potrzebują  dla  siebie  i  czasu 
długiego,  zanim  zrodzą  ostateczny  swój  owoc.  Owoż  właśnie  z  tego 
powodu  szał  namiętny,  któryby  pchnął  kogoś  na  razie  ku  stronie 
takiego  postanowienia ,  sto  razy  tymczasem  by  się  ulotnił  ł  ostygł, 
zanimby  dzieło  doszło  do  skutku. 

Jeżeli  zatem  patrzymy  na  Bieleckiego  i  w  tój  jeszcze  chwili 
jego  zawodu  z  pewną  wiarą  w  prawdę  poezyi:  to  chyba  już  je- 
dynie dlatego,  ponieważ  wych^odzim  z  przypuszczenia,  iż  nie  zale- 
żało na  tóm  autorowi ,  żeby  przedeptać ,  że  tak  powiem ,  krok  za 
krokiem  tę  całą  przestrzeń,  jaka  człowieka  dzieli  od  normalnego 
usposobienia  aż  do  najwyższej  burzy  wszelkich  żywiołów  w  jego 
jestestwie.  Wyobrażamy  sobie  na  przykład,  że  się  Bielecki  po- 
przednio w  inny  sposób  i  niejednokrotnie  kusił  o  dokonanie  zem- 
sty; że  wszystkie  jogo  usiłowania  wywarcia  jój  w  granicach,  że 
tak  powiem,  względnie  godziwych,  były  wobec  przemocy,  wobec 
przezorności  magnata  nadaremne;  przypuszczamy,  że  tymczasem 
mogła  i  niejedna  nowa  obraza  zajść  ze  strony  tryumfującego  mo- 
żnowładcy,  która  serce  szlachcica  już  i  bez  tego  zranione,  tóm 
zapamiętalszym  bólem  porwała...  Słowem  poddajemy  się  wraże- 
niu, jakbyśmy  słyszeli  z  ust  poety,  że  on  tę  całą  lokale  pośre- 
dnich pobudek,   2^ażegających  coraz  silniój,   wiodących  coraz  nie- 


115 

I  aohronniej  człowieka  do  ostateczności,  otwiera  dla  naszej  wyobra- 
źni,' ale  zakrywa  dla  oczu  naszych,  i  że  im  ukazuje  wtedy  dopie- 
ro znowu  swego  człowieka ,  kiedy  ten  stanął  już  na  samym  szczy- 
cie tego  szału  i  opętania,  które  jak  ogień  piekący  ppzbawia  go 
odpowiedzialności  za  wszystko,   co  przedsiębierze  w  tym  stanie... 


Rzecz  o  Kniehu  i  Arabie  zbędziemy  krótko.  Sąto  utwory 
joż  z  tego  powodu  mni§  znaczenia  mające,  że  były  tylko  od- 
biciem wrażeń  wzbudzonych  obcem  natchnieniem.  Rozczytywanie 
dzieł  poetów  angielskich  a  mianowicie  Moora  i  Byrona,  których 
fantazya  lubiła  się  zasilać  zasobami  wschodniego  świata,  poddido 
Słowackiemu  myśl  przeniesienia  i  swoich  także  ideałów  na  tło 
stosunków  oryentalnych ,  chociaż  ich  wtedy  nie  znał  jeszcze  ina- 
tzej,  jak  tylko  z  książek.  Utworzenie  obu  poematów  było  prze- 
dzielone pracą  nad  innemi  rzeczami.  Mnich  powstał  przed  Bie- 
leckim, zaraz  po  ukończeniu  Mindowy.  A  Arab  należy  do  płodów 
najpóźniejszych  w  obu  tych  tomach,  gdyż  tylko  Żmija  jest  jeszcze 
późniejszej  daty.  Rzecz  dziwna,  że  wartość  tych  dwóch  oryental- 
nych powieści,  nieskończenie  nierówna,  ma  się  w  odwrotnym 
właśnie  stosunku  do  czasów,  w  których  jedno  i  drugie  powstało. 
Arab,  pomimo  wybornego  wiersza  i  wszystkiego,  coby  rzóc  mo- 
żna na  pochwałę  o  jego  zewnętrznój  formie,  jestto  prawdziwy 
lapsus  ingenii ;  podczas  gdy  Mnich ,  pominąwszy  pewne  nieprawdo- 
podoT)ieństwa  w  szczegółach,  poniekąd  wytrzymuje  krytykę. 

Głównym  tematem  jest  i  tutaj  odstępstwo  wiary  i  tradycyi 
ojczystej.  Szczególna  rzecz,  że  ta  właśnie  materya  tak  często 
zaprzątała  wtedy  wyobraźnię  młodego  poety.  Między  siedmiu  jego 
pracami  objętemi  w  obu  tych  tomach ,  cztóry  obracają  się  właśnie 
około  tego  motiwu.  Mindowe  zmienia  religią  z  rachuby  i  nieszcze- 
rze. Bielecki  z  konieczności.  Żmija  udaje  chrzieścijanina  z  powodu 
przypadkowych  okoliczności.  Jeden  tylko  Mnich  zostaje  apostatą 
z  całą  wiarą,  że  dokonywa  zmiany  na  lepsze,  i  czyni  to  zwolnój 
woli.  Są  zatóm,  jak  widzimy,  pewne  odcienie  w  szczegółowym 
przeprowadzeniu  tój  myśli;  ale  grunt  rzeczy  jest  zawsze  jeden  i 


116 

następstwa  czynu  tesame.    Prowadzi  to  zawsze^  do  osamotnienia 
jedńÓBtkf  nk  tl&  tatłój  reszty  sobie  podobnych  i  do  nieuchronnej 
walki  z  ogółem,   ani  zdolnym  zrozumieć  pobudek   tój  apostazyi, 
ani  też  skłonnym  do  przebaczenia  takowej.  Ta  kolizya  była  tedy 
ciągłym  przedmiotem  rozmyślań  Słowackiego  przed  rokiem  1831... 
Poeta  stawia  przed  nami  zakonnika  jakiegoś  w  klasztorze  na 
górze  Synai,  zdającego  spowiedź  z  całego  iycia,   spowiedź  osta- 
tnią, gdyż   wątek  życia  tego  człowieka  właśnie  się  kończy.  Mło- 
dość jego,  pełna  świetności,  nie  taki  zapowiadała  mu  koniec.  Syn 
zwierzclmika  jednego  z  najdzielniejszych  pokoleń  arabskich,  przy? 
wodził  i  sam  za  młodu  nieraz  w  napadach  na  karawany. 
„Niegdyś  na  czele  pokolenia  ludu 
Scigidem  w  piaskach  z  płócien  miasta  błędne*^.' 

Nie  chodziło  mu  przy  tern  bynajmniej  o  zdobycz,  o  po- 
mnażanie skarbów  dziedzicznych.  Szukał  niebezpieczeństw,  bo 
gardził  spokojem  życia.  Walki  miały  dla  niego  urok ,  bez  względu 
na  to,  jaki  ich  skutek.  Przygody j  trudy,  niewczasy  były  potrze- 
bą jego  ducha. 

„Niegdyś  szczęśliwy  wśród  nędzy  i  trudu. 
Pogardy  okiem  patrzałem  na  nędzę '*... 


„Marzyła  dusza!...  Ileż  razy  w  spieki 
Ścigałem  w  stepach  znikome  obrazy '^.. 

Gdy  więc  tak  często  bez  celu  zapędzał  się  ten  młody  Arab 
w  stepy  bezludne,  zdawało  mu  się  razu  jednego y  jakby  słyszał 
jakieś  przeciągłe  a  melodyjne  tony,  które  mu  z  daleka  wiatr  za- 
chodni przynosił. 

„Wypuszczam  konia  i  gonię  za  śpiewem; 

Śpiew  ten  brzmiał  w  niebie,  na  ziemi,  dokoła  — 

Góraz  doganiam  wyraźniejsze  tony, 

Wkrótce  ujrzałem  złoty  krzyż  kościoła: 

Tym  smutnym  śpiewem  brzmiały  wasze  dzwony.** 

Prześliczne  jest  miejsce,  gdzie  dziki  ten  syn  pustyni  opisuje 
^•rwflze  wrażenie ,  jakiego  doznał  za  wnijściem  do  chrześcijański^ 
iwiątnicy: 


tl7 

^Wchodzę  —  stanąłem  przy  ciemnym  filarze, 
W  oczach  się  lśniły  złociste  ołtarze, 
Wyście  śpiewali  i  światła  palili. 
Sdana  jak  niebo  gwiazdami  okryta; 
Każda  kolumna  jak  palma  stepowt,' 
A  na  jćj 'czole  złoty  liść  rozkwita, 
A  pod  jej  stopą  skała  marmurowa. 
Promień  z  barwionych  bijąc  szyb  kościc^a, 
Niósł  z  sobą  obraz  na  szkle  malowany, 
A  potem  w  dymie  kadzideł  zbłąkany, 
W  mglistych  błękitach  utworzył  anioła. 
Nie  znałem  wówczas  sztuki  malowidła. 
Widziałem  tylko,  że  anioł  nade  mną 
Roztaczf^  złotem  malowane  skrzydła, 
Spływał  i  patrzał  w  duszę  moją  ciemną**...* 

Wrażenia  te  tak  silnie  wstrząsnęły  duszą  Araba,  że  porzu- 
cił wiarę  ojców  i  został  chrześcijaiuuem. 

^      \,Ty  mówisz,  mnichu,  że  to  dzieło  cnotj^?  — 
Ale  Bóg  ciężką  zesłał  na  mnie  karę! 
Dni  moje  gorzkie  zatruły  zgryzoty:     ^ 
Wszyscy  odbiegli,  bracia  się  zaparli, 
Sam  ojciec  przeklął:  —  ^Idź  wyrodne  dziecię! 
Idz  w  świat!  i  zostań  sam  jeden  na  świecie^**... 

Ta  klątwa  ojca  spełniła  się  dosłownie.  Młody  renegat,  ode- 
pchnięty i  nienawistnie  prześladowany  przez  swoich,  ziścił  nawet 
sam  owo  straszne  przeldeństwo.  Zaczepiony  przez  brata,  zabił  go, 
nie  wiedząc  w  chwili  czynu,  komu  śmiertelną  ranę  zadaje.  Na- 
padnięty potem  przez  ojca,  uszedł  wprawdzie  przed  jego  gniewem 
i  przywdziawszy  habit  zakonny,  zagrzebał  się  w  owym  samotnym 
klasztorze.  Lecz  i  tam  dosięgła  go  fatalna  siła  przekleństwa.  Prsy 
odpieraniu  napadu  jiAiejś  tłuszczy  Aral)ów,  którzy  w  nocy,  znie- 
nacka, uderzyli  na  klasztor,  żeby  go  złupió,  jegoto  oręż  powalił 
tri^lfp  herszta  owego  tłumu.  Klasztor  został  ocalony,  ale  się  oka- 
aało,  że  tym  hersztem  —  był  jogo  ojciec... 

Tak  więc  (nie  przeczę,  że  wielkiw  kontem  podobi<^twa  do 


118 

prawdy!)  jaga  własna  ręka  spełniła  w  całćj  grozie  owę  klątwę  oj- 
cowską. 

^I  pokolenie  płacze-  po  swym  królu; 

A  jam  ostatni  z  królów  pokolenia, 

Jako  pszczół  giatka,  gdy  w  wymarłym  ula 

Siedzi  posępna  nad  córek  grobami, 

I  sama  szuka  grobowego  cienia.^ 
Mógłby  teraz  zażywać  spokoju,  kiedy  wyginęli  jut  wszyscy, 
którzy  mu  go  zamącali,  gdyby,.,  nie  własne  jego  serce!  Onoto 
zaczyna  się  teraz  domagać  pray  swoich,  których  zaspokoić  nic 
nie  potrafi  na  ziemi.  Świat  nowy,  w  który  przeszedł ,  murem  opa- 
sany klasztornym,  nie  odpowiada  jego  pragnieniom,  nie  czyni  za- 
dość jego  ideałom,  i  nie  może  być  jego  światem!  Takie  życie, 
to  śmierć  przed  zgonem,  to  martwość!   Pod  kapturem  zakonnym 

„Myśl  moja  wyschła,  jak  źródło  stepowe, 

Ja  sam  jak  palma  usycham  i  więdnę^... 
Nawet  pacierze  tych  ludzi,  których  już  widzi  w  myśli   snu- 
jących się   około  trumny,   w  której  go   zamkną,    gdy  umrze:  — 
martwe  to  modły,  zimna  to  boleść! 

„Niosą  kir,  kobierce 

I  światła  w  rękach  i  zakryte  czoła; 

Modlą  się  za  mnie  —  lecz  nawet  pozoru 

Nie  ma  boleści ! . . .  Zimne  mnicha  serce 

I  modły  zimne  jak  mury  klasztoru  !'^ 
Domierza  tedy  życia/ w  chrześcijańskim  klasztorze,  ale  wi- 
dzi się  w  nim  jakby  wygnańcem  z  innego  świata,  jakby  obcym 
pośród  obcych.  A  tamten  świat,  do  którego  myślą  powraca  „cho- 
ciaż łza  jego,  pamięć  przodków  plami:^  już  się  także 
odsunął  od  niego  przepaścią  nieprzebytą  na  wieki!  Ani  więc  tu, 
ani  tam  —  nigdzie  —  nie  ma  dla  niego  miejsca !  Żył  samotnie — 
umiera  z  uczuciem  opuszczonego  przez  wszystkich,  z  wiedzą,  że 
i  za  grobem  nie  znajdzie  swojej  sfery.  Żałuje  przeszłości,  którą 
zmamow;ał,  rozpacza  o  przyszłości,  której  nie  zasłużył.  Ostatnia 
jego  wola  zaleca,  aby  mu  wykopano  gdzie  na  samotnych  stepach 
grot)owiec,  wśród  jakiej  kwietnój  oazy,  gdzie  może  drzewa  czul- 
sze będą,  niżeli  serca  ludzkie. 


m 

l)rngi  poemat,  zatjtdoiRrany  Arab,  nwaiam  ta  poroniooy 
płód  excentryczn6j . . .  mizantropii  raczej; 'aniiellfaritazyi;  "Sło- 
wacki tak  8ię  wżył"  w  ten  świat  ideałów  ujemnych ,  ii  mu  się 
udawało,  ie  doić  nienji  w  ten  ton  nienstająoój  zwady  z  całym 
rodem  człowieczym,  żeby  zagrać  melodyą,  icby  stworzyć  poemat. 
Przesuwa  tu  przed  oczyma  naszemi  wichrzącego,  jak  uragan 
stepowy,  nie  człowieka,  ale  demona  jakiegoS,  którego  przeszłość 
zgoła  niewiadoma,  a  tómsamóm  i  powody  całój  jego  w^iekłoici 
zwrSconej  przeciwko  ludziom.  ITTe  znam  żadnego  dżieSa,  nletylka 
Sfbwackiego',  ale  w  całej  literaturze,  naszój  i  postronych,  w  któ- 
r^mby  treść  całij  owój  wtedy  przez  niego  wyznawanój  doktryny 
była  wypowiedziana  tak  wręcz  i  l)ez  żadnej  ogródki,  jak  właśnie 
w  tym  poemacie.  Jestto  najlepsza  satyra,  jaką  dla  zdyskredyto- 
wania stanowiska  takowego  tylko  było  można  napisać.  Sądzi  się 
sama  i  nie  ma  potrzeby  dłużój  się  nad  tą  rzeczą  rozwodzić. 


Przystępuję  do  ostatniego  z  utworów,  które  zamierzyłem  ro- 
zebrać w  tym  rozdziale, ^0  Żmii;  i  zdaje  mi  się  że  się  nie  roz- 
minę z  przekonaniem  ludzi  mających  zdrowe  zdanie  o  tego  ro- 
dzaju rzeczach,  jeżeli  powiem,  że  ten  oryentalno- ukraińsko -hi- 
storyczno -  fantastyczny  poemat  o  sześciu  pieśniach  nie  tylko  z  wyż- 
szego, to  jest  etycznego  punktu  widzenia,  ale  nawet  i  pod  wzglę- 
dem artystycznym  uważać  trzeba  za  pracę,  która  się  zupełnie  nie 
ndała^  autorowi.  Pozostawia  ona  przy  czytaniu  niesmak  jakiś 
,wielce  niemiły,  którego  powody  zdaje  mi  się,  nie  polegają  jedy- 
nie na  zbyt  rażących  nieprawdopodobieństwach,  jakie  się  tu  spo- 
tykają ,  ale  jeszcze  i  na  czómś  więcój.  Autor  sądził  o  tóm  wszy- 
skióm  inaczój.  Nazwał  utwór  ten  romansem  poetycznym 
z  podań  ukraińskich  i  zamieścił  go  na  samom  czele  tomu 
pierwszego  w  przekonaniu,  że  to  jest  najdoskonalsze  dzieło  j^o 
ze  wszystkich,  które  wtedy  ogłaszał.  Oto,  cowtój  mierze  pisał  do 
matki,  która  jak  się  zdaje  musiała  była  w  ogóle  zrobić  jakąś 
mniój  korzystną  uwagę  o  budowie  niektórych  jego  utworów. 

^Zdanie  Mamy  jest  zupełnie  słuszne;  ale  przeczuwam, 
że  postrzegany  przez  Mamę"  brak  w  całościach  jest  skutkiem 


120 

rozpierzchłych  pie&ni  Żmii.  Muszę  vięc  ta  wam  wyzna-,  łe 
ten  nieporządek  w  akładzie  jest  koniecznym ,  te  Żmija  zda- 
niem mojćm  i  wszystkich  jest  najdoskonalszym  z  moich  po- 
ematów. 'JM«i  z  najsławniejszych  naszych  krytyków  {?).  po- 
Wl0dztał  o  mme  przeczytawszy  Żmiję,  że  oały  naród  oiył ' 
^  w  pieńni;  te  tam,  gdzie  inni  z  murów  cegiełki  dobywali,  ja 
całe  mury  wzniosłem.  Cieszy  mnie,  że  Żmiję  wszyscy  znaj- 
dują najlepszym,  bo  to  jest  mój  ostatni  poemat;  widać  więc, 
że  postępuję  i  kształcę  się^.  (dnia  30  lipca  1832  z  Paryża). 

Ta  wzmianka  o  zdaniu  owego  „najsławniejszego  z  krytyków" 
dostarcza  tylko  jednego  przykładu  więcój  na  to,  że  jeżeli  w  in- 
nych literaturach  krytyka  jest  wielką  dźwignią  i  dla  powodzenia 
pisarzów  i  do  kierowania  smakiem  czytającego  ogółu:  — ^  u  nas 
rzecz  się  ma  wcale  przeciwnie.  Tak  zwani  krytycy  nasi  —  z  ma- 
łym wyjątkiem,  począwszy  od  pierwszych  czasów,  gdzie  się  zja- 
wili —  uczynili  wszystko ,  żeby  *iedyś  powiedziała  o  nich  ta  karta 
dziejów  literatury,  która  tę  sprawę  podniesie,  że  gdyby  autoro- 
wie  i  zdrowa  częśó  społeczeństwa  byli  poszli  za  nimi:  byłoby  się 
wreszcie  skończyło  na  tem,  że  u  nas  czarne  byłoby  białóm,  ro- 
zumne niedorzecznóm ,  chorobliwe  szczytnom,  oklepane  jedynie 
uprawnionóm  i  t.  d.  Dałaby  się  z  tego  textu  napisać  bardzo  cie- 
kawa monografia  i  warto,  żeby  się  kiedy  kto  zajął  tym  przed- 
miotem. Bajka  Krasickiego  o  Młynarzu,  synu  jego  i  ośle  mogła- 
by tu  służyć  za  illustracyą  do  każdój  karty;  i  wyszłyby  na  wierzch 
rezultaty  zabawne  i  ciekawe,  choć  niekoniecznie  pochlebne,  atom 
mniój  budujące...  Go  się  tyczy  autora  Żmii,  snąć  go  łudziła  albo 
ta  okoliczność,  że  było  to  najmłodsze  dziecię  jego  ducha,  albo 
mu  też  może  to  pochlebiało,  że  cała  osnowa  tego  poematu  by- 
ła jego  własnój  inwencyi.  W  notach  dodanych  na  końcu  poe- 
matu wyraźnie  zwraca  też  autor  na  to  uwagę,  że  „romans  tu 
tunieszczony  jest  prawie  zupełnie  utworem  imaginacyi.**  Z  dal- 
szych' słów  wynika,  że  wszystko,  co  przejął  gotowego  z  podań 
przeszłości  do  ułożenia  sobie  tak  rozległego  przedmiotu,  ograni- 
czało się  do  następujących  bardzo  mało  ważnych  punktów  oparcia. 
Jest  gdzieś  na  Ukrainie  wał  ogromny,  nazywany  przez  lud  wa- 
łem Żuui;  ten  zaś  zdaniem  niektórych  miał  być  jednym  z  pierw- 
szych   i    najdawniejszych    wodzów  Zaporoża...     Wiadomą  dalój 


jest  rzeczą,  ie  Kozacy  na  łodziach  swoich,  które  nazywali  czaj- 
kami, podejmowali  nieraz  dalekie  wyprawy  morskie,  i  czasem 
zapędzali  się  aż  pod  miiry  samego  Garogrodu.  Oprócz  tego  jest 
znowa  wzmianka  w  którymś  pamiętniku  polskim,  że  razu  pe- 
wnego został  jakiś  Basza  turecki  wzięty  w  niewolę  przez  Ko- 
zaków i  był  trzymany  na  pośmiewisko  w  klatce,  jak  drugi  Baja- 
zet . . .  Nakoniec  opowiada  Beauplan  w  znanym  swoim  opisie  Ukra- 
iny sposób,  w  jaki  Kozacy  i  Tatarzy  polować  byli  zwykli  na 
sumaka.  Tenże  pisarz  wspomina  też  o  jakichś  ruinach  zamku, 
wzniesionego  niegdyś  wysoko  po  qad  wodą  na  jednej  z  wysp  dnie- 
prowych. I  oto  już  wszystko,  z  czego  samemu  dopiero  wypadło 
autorowi  dosnuć  sobie  reszty  osnowy  dla  zapełnienia  poenxatu  o 
sześciu  pieśniach.  Nie  bywszy.  zresztą  sam  nigdy  ani  w  okolicach 
nad  Dnieprem,  ani  też  w  krajach  tureckich,  któreto  światy 
obydwa  służą  tu  na  przemian  za  scenę  zdarzeń,  zmuszony  był 
puśció  wodze  fantazyi  i  ledwie  śię  tedy  owędy  wiadomościami 
z  dmgiój  ręki  zasilał,  jakich  ma  dostarczali  Beauplan,  Grądzki, 
Zaleski,  Goszczyński,  a  głównie  poeci  angielscy,  malujący  oryen- 
talne  stosunki. 

Powyższe  okoliczności  oczywiście  nie  mogły  być  po  temu,  że- 
by dzieło  tak  założone  rozlegle,  wypadło  tak  korzystnie,  jak  się 
tego  można  .było  spodziewać  już  po  autorze  Maryi  Stuart  i  Bie- 
leckiego. Z  tejto' głównie  przyczyny  koloryt  Żmii  jakoś  zanadto 
jest  mglisty, "^wątpliwy.  Sfera  tego  poematu  zanadto  jest  fanta- 
styczna, jak  na  poemat  tradycyjny  w  rodzaju  na  przykład  Zam- 
ku Kaniowskiego;  a  zanadto  ma  znowu  t>arwy  historyczno- 
miejscowej,  jak  na  utwór  czystój  fantazyi  w  sposobie  Aryosta. 
Jest  to  tak  dalece  i  jedno  i  drugie  zarazem",  że  ostatecznie  czyni^ 
wrażenie  rzeczy,  o  którój  się  mówi,   że  jest  ni  to,  ni  owo.... 

Ale  te  wszystkie  niewłaściwości  nie  byłyby  mogły  Żmii  — 
przy  talencie  poety  —  tak  stanowczo  zaszkodzić,  gdyby  nie  inna 
pomyłka,  na  którą  warto  zwrócić  uwagę.  Żeby  rzeczy  nie  prze- 
dłużać, pomijam  miłczeniem  gwałtowne  naciągnięcia  i  nieprawdo- 
podobieństwa, na  które  dzieło  to  laboruje  w  wysokim  stopniu,  a 
które  zbyt  są  rażące,  żeby  potrzeba  było  je  wykazywać.  Nie  po- 
wiem ani.  słowa  o  chorobliwośd  figury  odgrywającej  tu  główną  ro- 
Tom  I.  10 


122 

lę,  bo  musiałbym  chyba  tylko  powtórzy(C,  com  w  ogóle  o  ludziach 
Stowackiego  powiedział.  Zato  podnoszę  uchybienie,  którego  się  au- 
tor tylko  w  samym  Żmii  dopuścił,  a  które  zdaniem  mojóm  głó- 
wną jest  tego  przyczyną ,  że  utwór  ten  w  czytaniu  męczy  i  nuży. 
Uchybienie  to  upatruję  w  posiińiętem  po  za  wszelkie  granice  mia- 
ry rozstrzeleniu  pojedynczych  ustępów  Żmii.  Niepodobieństwem 
jest  dla  czytelnika,  aż  do  środka  pieini  piątój  (a  zatóm  przed- 
ostatniej), ogarnąć  tu  okiem  wiązania  łączącego  poszczególne  zda- 
rzenia i  epizody  w  całość.  —  Skądinąd  podnosi  to  wprawdzie  ar- 
tyzm dzieł  poetyckich,  jeżeli  miesza  się  do  ich  składu  i  cokol- 
wiek nieprzenikniouój  na  razie  tajemniczości.  Wyłożenie  wszystkie- 
go od  razu  jakby  na  dłoni  —  z  rozmazującą  najmniejsze  drobnostki 
expozycyą,  spospolitowałoby  tylko  osnowę  poematu.  Taka  zupełna 
ewidencya  może  być  tylko  zaletą  prozy,  a  nie  poezyi.  Ale  autor 
nasz  przesadził  ta  w  dobrych  chęciach,  i  posunął  ubieganie  się  o 
tę  kunsztowną  nieprzeniknioność  w  budowie  Żmii  do  tego  stopnia, 
że  zamiast  czytelnika  zaciekawić  temi  ciągłemi  zagadkami,  które 
jnn  poddaje,  raczój  go  czyni  wreszcie  obojętnym  na  wszystko. 

W  pierwszej  pieśni  maluje  w  obszernych  ramach  łowy  na 
sumaka.  Ponieważ  wcale. się  nie  domyślamy,  jaki  te  łowy  zwią- 
zek mieć  mogą  z  głównóm  założeniem  powieści ,  czytamy  je  z  roz- 
tai^ieniem,  życząc  sobie  co  prędzej  końca.  Następuje  pieśń  dru- 
ga, a  w  niój  wprowadzenie  nowój  zupełnie  postaci,  Xeni.  I  tu 
znowu  ani  sposób  dorozumieć  się,  co  ta  epizoda  ma  za  związek 
z  łowami,  i  co  ona  znaczy  w  całości  poematu?  Dociekamy,  kto 
jest  ta  Xeni?  Przypominamy  sobie,  żeśmy  coś  podobnego  już  i 
gdzieindziój  widzieli  —  w  Zamku  Kaniowskim.  Natrętna  kochanka 
Nebaby  nawet  imieniem  się  nie  różni  od  zagadkowej  postaci  wtój 
części  „Żmii^.  Ale  Słowacki  daje  domysłom  naszym  inny  obrót, 
wkładając  w  sam  środek  tego  epizodu  długą  „Powieść  koza- 
eką"  o  Rusałce  w  sposobie  dumek  Zaleskiego.  Tym  ustępem 
najmityczniejszej  osnowy  najzupełniój  zbija  nąs  z  tropu,  na  któ- 
ryśmy  już  już  wpadali.  To  też  przeczytaliśmy  całą  część  drugą 
dzieła  i  znowu  nie  rozumiemy  nic!  W  nadziei,  że  nam  zagadkę 
wyjaśnią  dalsze  karty,  przystępujemy  do  pieśni  trzeciój.  Ale  tu 
zastępuje  nam  drogę  znowu  inny  obraz,   obraz  zbrojnój  wyprawy 


123 

czajek  kozaokieh  na  morze  Czarne.  Czujemy  się  tu  wprawdzie 
joż  na  gruncie  głównych  wypadków;  ale  się  wychyla  znowu  inny 
przedmiot  nadaremnych  dociekań  naszych,  Zulcma.  Wprowadza 
ją  poeta  tak  tajemniczo,,  że  się  o;5lonioną  być  zdaje  całemi  war- 
stwami mgły  nieprzejrzanej.  W  pieśni  czwartej  przychodzi  na  peł- 
nóm  morzu  do  boju  między  czajkami  Żmii  a  jalumś  okrętem  tu- 
reckim. Selim,  syn  baszy  i  dowódcy  tego  okrętu,  ginie  w  tój 
walce,  sam  basza  pierzcha.  Lecz  kto  ten  Selim?  kto  ten  basza? 
jakie  znaczenie  tej  potyczki  na  morzu?  czy  było  to  tylko  zajście 
przypadkowe,  czy  też  ma  bliższy  z^^iązek  z  główną  osnową?  — 
I  to  wszystko  —  jeszcze  zagadka!  I  w  piątej  nawet  pieśni  cała 
pierwsza  połowa  ma  znowuż  wszelkie  pozory  ustępu  nienależącego 
do  rzeczy.  Chodzi  tu  o  wzięcie  w  niewolę  jakiegoś  baszy  natol- 
skiego,  które  też  i  przychodzi  z  wielkim  trudem  do  skutku.  Do- 
pito wreszcie  od  środka  tej  części  Żmii,  naraz  zaczyna  się  wy- 
jaśniać, że  te  wszystkie  pasma  rozpierzchłe,  które  w  pojedyn- 
czych pieśniach  nużyły  i  niecierpliwiły  uwagę,  tworzą  całość  je- 
dnolitą i  dopełniają  się  wzajem.  Łowy  na  sumaka  —  Xeni  ze 
swojóm  dziecięciem  —  powód  istotny  wyprawy  na  miasta  muzuł- 
mańskie —  zapalczywa  walka  z  Selimem  —  szalona  nienawiść  ku 
baszy,  którego  Żmija  nareszcie  pochwytuje  w  niewolę  —  zagadko- 
wa osobistość  Zulemy  itd.  wszystko  to  nagle  staje  się  teraz  zro- 
zumiałem, usprawiedli^ionem  5  dodałbym  że  się  staje  i  pięknem, 
gd^by  było  rzeczą  ludzką ,  przeistoczyć  naturę  wrażeń  —  już  ode- 
branych. Ale  wrażenia  odebrane  należą  do  przeszłości,  a  ta  stę- 
gła  jest  i  nic  działać  wstecz  na  nią  nie  może.  To  też  przez  to 
zanadto  późne  odkrycie  nader  sztucznego  węzła  powieści  mało  się 
zmienia  na  lepszo  ostateczny  sąd  czytelnika  o  dziele,  które  już 
jest  przeczytanym  i  w  ciągu  czytania  nie  bardzo  zajmowało. 


Stanęliśmy,  u  kresu.  Znamy  teraz  już  ducha  tych  pierwszych 

prac  Słowackiego,  na  mocy  szczegółowego  tychże  rozbioru,  i  poj- 

^srajemy  wszyscy   podobno,   ileto  prawdy   było   w  owych  słowach 

•Mickiewicza,  że  poezya  tego  młodego  wieszcza  -    to  gmach,  sta- 


124 

wiany  piękną  architekturą  jak  wzniosły  kościół,  tylko  ie  w  ko- 
ściele tym  Boga  nie  ma.  Zdanie  to  na  razie  oburzyło  Juliusza. 
Bo  też  jprawdopodobnie  nie  rozumiał  on  jeszcze  wtedy,  co  ma 
.właściwie  Adam  zarzucał.  Słowa  te  na  pierwszy  rzut  oka  wyglą- 
'tlają  iia  zarzut  bezbożności.  Do  bezbożności  Słowacki  ani  w  ży- 
ciu własnym,  ani  w  pismacłi  swoicłi  się  nie  poczuwał.  Lecz  Mi- 
ckiewicz miał  też  zupełnie  co  innego  na  myśli  i  wyrzekł  to,  co 
rozumiał,  w  formie  przenośni,  a  nie  w  dosłownym  sobaio.  Nie 
wytykał  on  tu  Tjraku  religii ,  ale  brak  rzeczy ,  która  t^msamem 
jest  w  poezyi,  czem  jest  obecność  bóstwa  w  kościele;  wytykał 
brak  tego,  co  stanowi  cel  wszelkiej  sztuki,  a  tem  jest:  wiara 
w  lepszą  cząstkę  człowieka  i  w  możność  doskonalenia  się  jego  tak 
jako  jednostki,  jako  i  w  zbiorowości.  Skeptycyzm  społeczny  zabija 
wszelkie  popędy  działania ,  a*  tómsamem  znosi  i  podstawa  samejże 
poezyi,  tój  najpotężniejszej  dźwigni  z  materyalizmu  ku  ideałom. 

W  kilka  lat  potom  i  samemu  autorowi  Żmii  otworzyły  się 
oczy  na  ten  brak  w  początkowych  jego  kreacyach.  Już  w  trzy 
lata  po  ogłoszeniu  takowych,  przyznał  si^^  matce,  że  „znienawi- 
dził swoje  pierwsze  utwory  i  że  czuje  potrzebę,  aby  coś  jasnego 
najpełniało  jego  karty,  aby  więcój  łez  było  w  słowach". . .  A  pod 
koniec  życia  jeszcze  surowiej  o  nich  sądził.  „Wstyd  mi  —  mówił 
natenczas  —  wielu  melancholii  byrońskich.  Strach,  aby  one  nie 
zaraziły  innych." 

W  samćj  rzeczy,  byłato  tylko  jakaś  naleciałość  skądinąd, 
której  się  w  młodszych  latach  wielki  ten  talent  poddawał.  Byro- 
nizm  —  pojmowany  i  przesadnie  i  jednostronnie  —  oto ,  co  przyjął 
Słowacki  nie  tylko  za  regulatora  w  pracach  swoich  autorskich, 
ale  poniekąd  nawet  i  w  życiu.  I  w  życiu  swojem ,  zwłaszcza  za  mło- 
du, był  on  w  wyobrażeniach  i  sądach,  w  nałogach  i  imaginacyj- 
nych  cierpieniach  swoich,  co  się  zowie  bajronistą.  Było  w  tem 
z  razu  coś  sztucznego;  lecz  wzrósł  młody  nasz  poeta  i  dojrzewał 
pod  wpływem  tego  kierunku  tak  konsekwentnie  i  systematycznie, 
że  mu  się  to  bajronizowanie  wreszcie  przemieniło  w  drugą  naturę. 

Ale  bo  też  młodość  Juliusza  przypadła  właśnie  na  czasy  naj- 
głośniejszój  sławy  i  największej  w  świecie  umysłowym  przewagi  te- 


125 

go  genialnego  człowieka.  W7g<Mt>wanie  i»zewagi  tój  pocayna  się 
od  roku  1824,  roku  śmierci  Byrona.  Wprawdzie  był  Byron  już 
i  za  życia  przedmiotem  powszechnego  podziwu.  I  wielbiciele  jego 
i  antagoniici  (a  było  ich  pomiędzy  Anglikami  niemało),  w  ttm 
jednem  się  między  sobą  zgadzali,  że  był  tó  geniusz  pierwszego 
rzędu.  Stemwszystkióm  aż  do  r.  1824  wyjątkowe,  niezwyczajne, 
częstokroć  gorszące  okoliczności  jego  życia  rzucały  cień  niekorzy- 
stny na  wszystko,  co  tylko  wychodziło  z  pod  jego  ręki.  Oskarża- 
no go  o  rzeczy,  które  popełnił  i  których  nie  popełnił.  Do  nieko- 
rzystnych o  nim  pogłosek,  które  miały  po  sobie  słuszność,  docze- 
piło się  —  nie  powiem  drugie  tyle,  ale  nieobliczone  mnóstwo 
baśni  i  potwarzy  ohydnych,  wylęgłych  w  bujnej  wyobraźni  jego 
nieprzyjaciół  lub  też  tych  bezmyślnych  plotkarzy,  którzy  choć  go 
nie  widzieli  na  oczy,  umieli  jednak  rozpowiadać  o  nim,  jakby  go 
znali  najlepiej.  Z  tak  mętnych  źródeł*  wyrobiła  się  o  nim  z  cza- 
sem opinia  —  w  Anglii  i  po  za  Anglią  —  najbałamutniejsza 
w  świecie.  I  na  mocy  tej  opinii  nie  tylko  ryczałtem  potępioiK)  ży- 
cie jego  prywatne,  ale  potępiano  i  cały  zawód  jego  jako  pisarza. 
Dzieła  Byrona  miały  rzeczywiśde  więcej  związku  z  osobistością 
autora,  aniżeli  by  to  powiedzieć  można  o  jakimkolwiek  innym 
pisarzu.  Rzadko  tylko  i  wyjątkowo  podejmował  on ,  przedmioty, 
któreby  nie  potrącały  o  zdarzenia  rzeczywiste-,  których  był  świad- 
kiem, uczestnikiem  lub  sprawcą.  Dodajmy  do  tego,  że  wszystko 
co  pisał,  lubił  otaczać  umyślnie  jakąś  tajemniczością.  Przy  takich 
okolicznościach  ani  się  było  można  spodziewać  spokojnego  i  bez- 
stronnego sądzenia  jego  utworów.  Chcąc  je  rozumieć,  trzeba  było 
znać  wewnętrzne  dzieje  poety,  a  te  zaledwie  najbliższym  przyjaciołom 
Byrona  były  wiadome.  Liczba  takowych  była  bardzo  mała,  wre- 
szcie nikt  ich  natenczas  nie  słuchał.  To  teź-  nawet  najżyczliwsi, 
pod  wpływam  ołnegających  po  eałej  Europie  plotek,  dziwnie  so- 
bie tłómaczyli  jego  kreacye.  Przypomnijmy  sobie  tylko  na  przy- 
kład, co  Gothe  w  szczególny  sposób  rozpowiada  oznaczeniu  Man- 
freda, w  rozprawce  pisanój  w  kilka  lat  po  ogłoszeniu  tego 
dramatu,  ale  jelcze  za  życia  autora!  Jeżelić  więc  tak  niepodle- 
gły, tak  bystry  i  życzliwie  dla  Byrona  usposobiony  umysł  nie  był 
zdolny  ani  przeniknąć  prawdy,  ani  też  w  jej  czystem  świetle  spo" 


126 


glądać  na  jego  twory:   oóż  dopiera  m  K7obiraienie  mog^  mieć  o 
nich  cała  massa  zwyczajnych  czytelników? 

Dopiero  tedy  po  śmierci  jego  nastąpiło,  qzego  się  zresztą  i 
sam  Byron  spodziewał.  Znajdują  się  w  pamiętniku  jego  te  sło- 
wa: —  ^Sprawiedliwo&ć  będzie  mi  wymierzona  wtedy  dopiero, 
kiedy  ta  moja  ręka,  która  to  pisze,  będzie  tak  zimna,  jak  ser- 
ca, które  życie  moje  zatruły.^  —  Począł  się  teraz  objawiać  na- 
gły a  stanowczy  zwrot  wyobrażeń,  w  kierunku  ku  zupełnej  re- 
habilitacyi  zmariego,  ku  apoteozie  nawet,  choć  do  takowej  zno- 
wu nie  było  dostatecznych  powodów.  Zwykłe  to  zjawisko  w  kole- 
jach sądów  ludzkich ,  zawsze  skłonnych  do  przeskoku  z  jednój 
ostatecznoici  w  drugą...  Zmiękły  serca  surowe  na  sarnę  wjleńć  o 
zgonie  wieszcza.  Zgon  ten  zbyt  wczesny,  w  37  roku  życia,  w  po- 
rze najwyższej  siły  jego  geniuszu  —  zgon  idealny  i  prawie  boha- 
terski, na  klasycznój  ziemi  Hellady,  w  chwili  jój  wybijania  się 
z  pod  barbarzyńskiego  jarzma  na  niepodległoić ,  wśród  usiłowań, 
które  odepchnięty  od  własnej  ojczyzny  Byron  nie  tylko  majątkiem 
własnym  sowicie  wspierał,  lecz  i  pieśnią  natchnioną  to  wywoły- 
wał, to  unieśmiertelniał  —  zgon  ten  mówię  pod  tylu  względami 
chlubny  i  nadzwyczajny  rozbroił  zaciętość  wszystkich.  Teraz  do- 
piero —  odezwali  się  wielbiciele  poety.  Z  dokumentami  w  ręku 
przemówili  przyjaciele  zraarłega  Pojawiły  się  równocześnie  bio- 
grafie, pamiętniki,  wspomnienia,  listy,  rozmowy  i  tym  podobne 
pisma  dotyczące  Byrona.  Odparto  fałsze,  uchylono  potwarze, 
odsłoniono  zalety  i  piękną  stronę  zgasłego  życia.  Stanął  rzetelny 
wizerunek  poety  —  wizerunek  poetyczny  nad  miarę,  uwieńczony 
aureolą  cierpień  i  krzywd,  w  znacznój  części  niezasłużenie  do- 
znanych —  w  moralnym  względzie  daleki  wprawdzie  od  ideału  i 
ze  wszystkiemi  znamionami  krewkości  ludzkiej ,  ale  dlat^o  oie 
gorszy  od  tysiąca  innych,  którym  pomimo  t^o  przecie  nikt  nie 
zamącał  pokoju.  W  miarę  takiój  rehabilitacyi  osoby  autora,  za- 
częto odtąd  w  świetle  rzetelnój  prawdy  i  o  czynach  jego  poety- 
ckich sądzić  inaczój,  i  to  pod  względem  ich  moralnego  znaczenia; 
artystycznej  potęgi  bowiem  nie  odmawiano  dziełom  jego  i  przedtóm. 

Gdy  się  to  wszystko  działo  w  ojczyźnie  poety,   wzięła  i  dal- 
sza Europa  z  zajęciem  żywszem  na  nowo  dzieła  Byrona  do  ręki. 


127 

f 

Były  OBe  jej  już  znane  w  pewnej  części  i  dawniej  z  sporadycznych 
przekładów  francuskich  i  niemieckich,  z  których  najrychlejsze 
przypadają  na  czasy  przed  rokiem  jeszcze  1820.  Ale  właściwie 
teraz  dopiero  zaczęto  na  wyścigi  na  najrozmaitsze  języki  tłóma- 
czyć  wszystko,  co  tylko  pochodziło  z  pióra  Byrona.  Nie  było  w  Eu- 
ropie literatury,  na  którejby  obliczu  w  latach  owych  nie  pojawił 
się  już  mniej,    już  więcej  wydatny  odblask  natchnień  tego  poety. 

Temu  powszechnemu  prądowi  nie  mogła  się  oprzóó  i  nasza 
literatura.  Wjrfyw  Byronizmu  w  Polsce,  przed  rokiem  1830  i 
przez  kilka  jeszcze  lat  potem ,  był  w  samej  rzeczy  większy  może, 
niż  się  to  dzisiaj  niejednemu  wydaje.  Zestawienie  przekładów  dzieł 
Byrona  na  polskie  nie  daje  wprawdzie  ani  o  czasie,  ani  o  sto- 
pniu tego  wpływu  dokładnego  wyobrażenia.  Gdybyśmy  bowiem 
z  nich  o  tem  mieli  brać  miarę,  to  wypadłoby  wnosić,  że  przewa- 
ga bajronizmu  zaczęła  panować  u  nas  na  dobre  dopiero  około  r. 
1833;  all)Owiem  najlepsi  nasi  tłómacze  tego  poety  wtedy  dopie- 
ro wystąpili.*)  Tymczasem  wniosek  taki   byłby  zupełnie 'mylny. 

*)  Notuję  tu  najcel  niej  szych : 

Julian  Korsak  (Więzień  Csyllona  1880,  L^ra  1883).  Adam 
MickiewicB  (Giaur  1834).  A  £.  Odyniec  (Korsarz  1884,  Na- 
rsecsona  z  Abydos  1838,  Niebo  i  Ziemia  1841,  Mazepa  1843). 
Franciszek  Morawski  (Więzień  Czyllonu  1841,  Manfred,  Ma- 
zepa ,  Oblężenie  Koryntu ,  Paryzyna  1 853).  Józef  Paszkowski 
(Manfred,  Kaim  1842).  Antoni  Zawadzki  (Werner,  Żale  Tassa, 
Narzeczona  z  Abydos,  Wyspa  184G).  Antoni  Czajkowski  (Beppo, 
około  tegoż  czasu;  Don  Juan,  w  rękopisie).  W.  hr.  Baworowśki 
(Childe Harold  1856,  Don  Jnan  1868).  Michał  Budzyński  (Chil- 
de  Harold  1857,  Proroctwo  Dantego  1858).  Adam  Pajgert  (Wy- 
spa 1859).  Michał  Chodźko  (Manfred  1860). 

Pierwsi  nasi  przekładacze  Byrona ,  Bruno  hr.  Kiciński  (Kor- 
sarz, Oblężenie  Koryntu  1820)  i  Władysław  Ostrowski  (Dzie- 
wica z  Abydos  1821,  Giaur  1830),  nie  mieli  sił  po  temu,  żeby  dzlS 
jeszcze  można  było  kłaśd  jakiś  przycisk  na  ich  przekładach.  Pierwszy, 
to  jest  Kiciński ,  tłómaczył  zresztą  tylko  z  francuskiego,  a  nie  z  ory- 
ginała—  Przed  rokiem  także  jeszcze  1830  spolszczył  niektóre  pieiSni 
Byrona  przecudnym  wierszem  Mickiewicz  (Pożegnanie  Childe  Harolda—* 
Sen  —  Eutanazya).  Lecz  to  są  rzeczy  krótszej  objętości. 

Oprócz  tych  wszystkich  co  tylko  wymienionych ,  było  jeszcze  po 
r.  1834  kilku  innych  mnićj  zai^użonych  Uómaczów  polski^  Byrona. 


m 

Od  ozasa  bowiem  pojawienia  się  Pie&ni  Janusza,  Komedyi 
Nieboskiój  i  Pana  Tadeasza,  a  zatem  wła&aie  od  r.  1833i34 
poezya  nasza  zaczęła  brać  taki  obrót,  ie  bajronizowanie ,  jeżeli 
się  kiedy  wynurzyło  na  nowo,  to  należało  już  w  każdym  razie 
do  zjawisk  wyjątkowych  i  mniej  też  cenionych  w  piśmiennictwie. 
Tem  bardziój  zato  zajmował  ten  kierunek  umysły  między  1824 
'a  1833.  O  czem  ażeby  się  przekonać,  nie  doić  jest  dopatrywać 
posępnych  barw  bajronowskich  na  Me  takich  kreacyi  pierwszego  rzędu, 
jak  na  przykład  Zamek  Kaniowski  albo  Marya;  lecz  trze- 
ba spojrzeć  na  płody  poetów  i  rymotworców  pomniejszych.  Na- 
śladownictwo tych  pisarzów  przesadne,  a  wreszcie  entuzyazm  bez- 
warunkowy dla  dzieł  Byrona  i  dla  wszystkiego,  co  tylko  tchnęło 
tym  duchem ,  musiał  w  gronie  młodszej  mianowicie  generacyi  prze- 
chodzić wtedy  wszelkie  granice ,  skoro  jeden  z  ludzi  naszych  najwy- 
trawniejszych  a  zarazem  najwyrozumialszych ,  Brodziński,  widział 
się  zmuszonym  w  tym  przedmiocie  głos  zabierać  po  kilka  razy, 
przestrzegając  w  cierpki  sposób  przed  niebezpieczeństwem  grożą- 
cóm  z  tój  strony  literaturze.  Brodziński  zaprawdę  nie  nal^ał  do 
liczby  przeciwników  nowego  zwrotu  poezyi.  Owszem,  onto  był, 
który  się  głównie  przyczynił  do  nadania  jój  takowego  kierunku. 
Z  samej  zasady  byłto  zatem  w  owój  kwestyi  sędzia  bezstronny. 
A  jednak  w  rozprawach  jego  krytycznych  z  czasu  przed  r.  1830 
znajdujemy  częste  wycieczki  przeciw  tej  manii  ogamiającój  umysły. 

Oto,  co  na  przykład  pisał  był  o  tóm  w  rozprawie  O  Exal- 
tacyi  i  Entuzyazmie: 

^Byron  pędzlem  najwięcój  poetycznym  zaciera  wszelką  poe- 
zyę  tego  i  przyszłego  świata.  W  nieśmiertelności  i  nieskończono- 
ści same  tylko  nicość  pokazuje  i  chciałby,  żeby  człowiek  do  ni- 
czego nie  przywiązany,  niczemu  nie  ufający,  wkoło  boleścią  i  ni- 


Wyczerpającą  o  nich  wszystkich  wiadomość  znaleść  można  w  dobrym 
artykule  bibliograficznym  przez  K.  Estreichera  zamieszczonym  w  Roz- 
maitościach Lwowskich  r.  1859,  Nr.  17  i  18. 

Dzięki  usiłowaniom  wymienionych  pisarzy,  posiadamy  obecnie 
całego  już  niemal  Byrona  przełożonego  na  polskie.  Nie  znalazły  tłó- 
macza  dotąd  tylko  jeszcze  następujące  (większe)  utwory:  Marino 
Faliero,  Dwaj  Foskarowie  i  Sardanapal.  — 


ooicią  zagrożony,  sam  w  sobie  piekło  wzniecił  i  w  nićm  się  stra^ 
wił.  Nie  Wirgiliusz,  jak  Dantemu,  nie  Muza,  jak  wszystkim 
poetom,  ale  zły  duch  otwiera  mu,  równie  jak  jego  Kaimowi,  i 
serca  ludzkie  i  indaty  nadziemskie,  kryjąc  we  wszystki&m  rzą- 
dzącego Boga.  Nadto,  umiał  on  słaI)OŚciom  ludzkim  nadać  nie 
tylko  powab,  ale  i  pewny  pozór  wyższoki,  którój  źródłem  i  ce- 
lem jest  tylko  namiętność  w  sobie  ograniczająca  człowieka  i  kłó- 
cą go  z  sobą  samym.... 

^ Czuję,  na  jak  wiele  się  ważę,  mówi  dalój  Brodziński,  czy- 
niąc podobne  uwagi  o  geniuszach  tak  słusznie  wsławionych.  Prze- 
cież zważając  na  pochop  do  naśladowania  poetów,  którzy  tak 
oddzielnem  byli  zjawiskiem,  godzi  się  w  sprawie  prawdziwój  poe- 
zyi  przemówić.  Byron  sam  tylko  mógł  być  takim ,  jakim  był  poe- 
tą. Próżno  każdy  usiłuje  trafić  jego  drogą  do  celu.  Od  niego 
poczęli  młodzi  poeci  gwałcić  swoje  pogodne  uczucia,  nosić  w  ser- 
cu sami  nie  wiedzą  jakie  tajemnice,  i  gorzko  marzyć  i  szukać 
tego,  co  właśnie  w  pełności  mają.  Niknie  w  nich  poetyczna  na- 
iwność; wiosnę  życia  szpecą  nienaturalnie,  liściem  jesiennym  od 
zarazy  pożółkłym.  Miasto  tkliwego  udziału  ze  światem,  który  ich 
nęci  do  siebie,  kłócą  się  z  nim;  wyszukują  starannie,  ażeby  tę- 
sknić do  czegoś,  rozbierają  swoje  uczucia,  jak  bohaterowie  sceny 
francuskiej  swe  położenia  i  w  sprzeciwieństwie  z  własną  naturą 
chcą  znaleść  poezyę^... 

Za  te  słowa  o  Byronie  gromił  późniój  Brodzińskiego  Mickie- 
wicz z  katedry  w  Ck)ll^ge  de  France.*)  I  rzeczywiście  zdaje  się 
być  na  pozór  wiele  przesady  w  tych  sądach  Brodzińskiego  o 
duchu  lorda -poety.  Wszelako  krytyk  nasz  nie  polemizował  też 
z  nim  samym,  ale  z  jego  naśladowcami,  o  których  śmiało  po- 
wiedzieć można,  że  więcej  w  utworach  ich  bajronizmu,  aniżeli 
w  samym  Byronie.  U  tego  bowiem  zawsze  jest  takt  artystyczny 
i  pewna  miara  we  wszystkióm.  Są  zawsze  okoliczności,  które 
demoniczność  postaci  jego  albo  łagodzą ,  albo  przynajmniój  tłóma- 
czą;  które  pozwalają  jój  się  pojawiać,  lecz  że  tak  powiem  w  for- 
mie koncesyi.  Bajroniści  przeciwnie  przyjęli  wszystkie  desperacye 


*)  Obaci  Kurs  roku  Ugo,  lekćya  29, 
T«ni  L  17 


130 

bajrońskie  za  wątek  uprawniony  sam  przez  się,  2a  materyał  go- 
towy—  za  rudę  czystego  złota,  którą  tylko  topić  i  przelewać 
w  posągi.  I  dlatego  też  miał  rozważny  autor  Wiesława  zupełną 
słuszno&ć,  kiedy  wypowiadał  przekonanie,  że  naśladowanie  tego  po* 
ety  może  być  dla  nas  daleko  więcej  szkodliwym ,  niż  wszelkie  inne 
naśladownictwo.  Jeżeli  zaś  co  samym  skutkiem  usprawiedliwiło  te 
Brodzińskiego  obawy ,  to  właśnie  rola  w  jakiój  wystąpił  na  po- 
czątku swego  zawodu  oto  nasz  młody  poeta!  Bajronizm  jestto 
klucz  jedyny,  za  pomocą  którego  zrozumieć. można,  jak  człowiek 
genialny,  tylu  nadzwyczajnymi  warunkami  usposobiony  na  pra- 
wdziwego wieszcza  narodu,  mógł  się  przez  czas  tak  długi  zaprzą* 
tać  ideałami,  które  były  po  za  wszelką  wspólnością  z  grun- 
tem naszego  poczucia  narodowego.  Qzy  zwrócimy  uwagę  nasze  na 
ogólne  idee  podłożone  dziełom,  któreśmy  co  tylko  przebiegli,  jako 
pomysły  zasadnicze ,  czy  też  na  ludzi  w  nich  działających :  w  je- 
dnym i  drugim  razie  wniosek  nasz  nie  będzie  inny,  jak  tylko 
że  te  wszystkie  typy  były  odbiciem  (dodajmy  mocno  skrzywio- 
nómJ)  tradycyi  byrońskich. 


ROZDZIAŁ  PIĄTY. 

Droga  połowa   rol^u  1832.    Ukończenie  poematu    L  ambr  o.    Smutne 

doniesieifia  b  domn.  Nowe  niesnaski  z  Mickiewiczem.  Dziady.  Nagłj 

wyjazd  z  Pai7ia.'P.  Lenormand  i  podróś  do  Genewj. 

Ogłoszone  poezye  stanowiły  przez  kilka  miesięcy  po  ich  wy- 
daniu główny  przedmiot,  na  który  była  zwrócona  nwaga  autora. 
W  listach  swoich  z  owego  czasu  często  do  tego  punktu  powraca, 
jułto  udzielając  matce  wiadomości  o  t^m ,  co  o  dziełach  jego  emi- 
gracja sądziła,  już  odpowiadając  na  uwagi,  jakie  o  nich  przesy- 
łała mu  rodzina  jego  z  Krzemieńca.  Były  bo  też  i  szczególne 
przyczyny,  dla  kt<Sryeh  pragnął,  aby  to  pierwsze  jego  wystąpienie 
dobrze  było  przyjęte.  Miał  on  już  wtedy  w  tece  materyału  nowe- 
go dosyć  na  zapełnienie  trzeciego  tomu.  Poemat  L ambro  już 
był  ukończony  w  r.  18?2  (i  to  w  pierwszyclTifiiesiącaćh).  CŁo3zi- 
ło  więc  znowu  o  fundusze  na  pokrycie  dalszych  kosztów  nakładu, 
a  miała  ich  dostarczyć  dopiero  sprzedaż  dwóch  tomów  wydanych? 
z  którą  jednak  nie  wiodło  się  tak  pomyślnie  księgarzom ,  jak  się 
z  razu  autor  spodziewał.  Dlatego  też  ogłoszenie  trzeciego  tomu 
wypadło  odłożyć  na  czas  późniejszy... 

Pomiędzy  listami,  jakie  z  powodu  dzieł  ogłoszonych  poeta 
nasz  od  różnych  osób  odbierał ,  doręczono  mu  i  słów  kilka  z  Wil- 
na—od Ludwiki  Ś.  Przypominam,  że  posłał  j^j  był  w  lipcu 
jeszcze  exemplarz  dzieł  swoich  w  darze,  a  przytem  i  list,  z  po- 
wodu którego  równocześnie  pisał  do  matki:  „O!  gdyby  ona  odpi- 
sała do  mnie!  Ale  nie  spodziewam  się**...  CM;óż  nad  spodziewa- 
nie jego,  po  trzech  miesiącach  —  z  początkiem  października  — 
podziękowanie  za  pamięć  od  Ludwiki  nadeszło. 


132 

„Ile  z  listu  sądzić  mogę,  Ludwisia  nie  gniewa  się  za 
pamięć  moje;  owszem  gniewa  się,  że  za  mało  pamięci  o 
niój  w  książkach.  Oto  są  słowa  z  jej  lista:  —  ^^Miło  mi 
było  w  moj^j  cichój  samotności  przebiegać  te  odcienie  myśli 
i  nczuć  znajomój  mi  duszy.  W  tych  tworach  poetę  tylko 
widać  —  chował  się  człowiekr— ;  nieraz  się  jednak  człowiek 
zdradził,  a  ja  go  poznałam...  Żadnej  już  nie  czytam  k«iąż- 
ki ;  ale  poezye  Pana  jak  przyjaciela  dawnego,  nie  jak  książ- 
ki przyjęłam,  i  tak  zostaną  u  mnie,  póki  ja  jeszcze  cier- 
pieć będę  na  ziemi.**"  (Z  listu  z  d.  8  Grudnia  1832  r.). 

Na  to  spostrzeżenie,  że  się  w  utworach  jego  poetyckich  ukry- 
wał człowiek,  rzucił  autor  taką  uwagę: 

y,Spodziewam  się,  że  jak  wydrukuję  Lambro,  to  mnie 
nie  będzie  obwiniać,  że  się  kryję  z  mojemi  uczuciami.  My- 
ślę tylko  nad  tem,  że  trudno  go  będzie  tam  przesłać,  bo 
Lambro  straszny"... 

Zresztą  ówczesne  życie  Słowackiego  w  Paryża  nie  nabiendo 
wcale  w  oczach  jego  powabów.  Znajomość  z  rodziną  p.  Pinnard 
była  utrzymywana,  ale  jakoś  od  niechcenia.  Z  samą  panną  Korą 
to  zrywał,  to  zawięzywał  znowu;  lecz  stosunek  ten  nie  obiecywał 
długiój  przyszłości  —  mimo  jój  przywiązania  do  niego.  To  też 
wyobraźnia  jego  łatwo  zajmowała  się  innemi  wrażeniami ,  przy 
lada  sposobności  —  zawsze  przelotnie  i  zawsze  w  taki  sposób,  że 
serce  jego  wtóm  wszystkióm  wcale  nie  brało  udziału.  Więcej  ono 
było  przystępne  dla  uczuć  przyjaźni,  choć  i  w  tym  względzie  nie 
było  ono  otwarte  dla  byle  kogo.  Z  pomiędzy  małej  liczby  osób, 
które  wtedy  w  bliższych  zostawały  stosunkach  z  poetą  naszym, 
był  może  jeden  tylko,  o  którym  powiedzieć  można,  że  go  łączyła 
z«  Słowackim  prawdziwa  przyjaźń.  Byłto  człowiek  cierpiący,  scho- 
rzały, nierokujący  długiego  życia;  nazywał  się  Zienkowicz.  Do 
niegoto  ściąga  się,  co  tu  przytaczam  z  jednego  z  listów  pisanych 
w  owym  roku  do  matki: 

„Odebrałem  znów  list  z  Wersalu.  Wspominam,  o  nim 
dlatego,  że  słowa  napisane  na  końcu,  „twój  do  śmierci**, 
'  przez  człowieka,  który  wie  sam,  że  jest  jej  tak  bliskim, 
dziwne  na  mnie  i  wstrząsające  uczyniły  wrażenie.  Skąd  ten 
człowiek  mógł  zawrzóć  w  dwóch  słowach  tyle  poezyi !  . . .  O 
godzinie  Hz  rana  wyjechałem  do  Wersalu,  który  leży  o 
dwie  nasze  mile    od  Paryża.  Zienkowicz   wyszedł  na  moje 


133 

spotkanie,  ale  w  drodze  ominął  się  ze  mną.  Przyjechawszy  więc, 
nie  zastałem  go  w  domu ,  lecz  wkrótce  nadszedł.  Mieszka- 
nie jego  znpehiie  wiejskie.  Za  domem  ma  niewielki  ogródek, 
zarosły  trochę  dzikimi  chwastami  i  opuszczony,  ale  bardzo 
miły  dla  mnie,  bo  właśnie  pisząc  moje  pamiętniki  dzieciń- 
stwa (Godzinę  Myśli),  tak  się  rozmarzyłem  w  przeszło- 
ści, że  koniecznie  dzień  jeden  musiałem  przepędzić  w  ci- 
chym wiejskim  domu.  Ogród  piękhym  tni  się  wydawał  — 
było  tam  kilka  Winogradów  rozpiętych  na  murze,  —  morel 
owocem  okryty  —  kilka  kwitnących  róż  —  gruszki  pachną- 
ce —  i  naokoło  mur  szary,* a  w  kącie  ławka  z  drzewa  i 
nadpróchniała ,  gdzie  córka  gospodyni  musi  co  dnia  szyć  i 
pracować,  bo  koło  ławki  widać  dwie  zachowane  na  pniu 
róże  blade  i  już  osj  pojące  się  z  liści.  Na  tój  ławce  usie- 
dliśmy, i  często  przerywając  rozmowę,  zastanawiałem  się 
słuchając  tój  wiejskiój  ciszy.  Wszystko  było  zgodne  z  tą 
ciszą;  nawet  ten  młody  człowiek,  który  siedział  koło  mnie 
i  oddychał  ciężko  —  blady  —  i  za  kilka  tygodni  może 
także  cichy  i  śpiący.  —  O  piątój  godzinie  siedliśmy  z  nim 
do  domowego  obiadu.  Jak  zwykle  u  chłopców,  było  dobre 
wino,  porter  angielski,  a  wtenczas  rozmowa  zacj^ęła  się  we- 
selsza. Do  stołu  posługiwała  nam  córka  gospodyni  ISletnia 
dziewczyna,  bardzo  do  Hersylki  (przyrodniój  siostry  Juliu- 
sza) podobna.  Stawałem  w  jój  obronie,  ile  razy  mój  towa- 
,  rżysz,  jak  zwykle,  cierpki  trochę  w  chorobie,  gniewał  się  na  nią 
za  uchybienia  w  potrawach  popełnione,  bo  c2ęsto  widział, 
że  nie  dopełnili  jego  rozkazów,  gdy  chciał  aby  potrawy  li- 
tewskim były  zrobione  sposobem.  Chcąc  raz  dziewczynkę 
zmieszaną  wywieść  z  ambarasu,  poprosiłem  ją  o  pacłmiąoy 
różowy  groszek  zatknięty  w  jej  pelerynce.  Wybiegła  do 
ogródka  i  narwała  mi  mnóstwo  groszków,  ale  w  przyniesio- 
nym bukiecie  poznałem  groszek,  który  zniknął  z  jej  pele- 
rynki, bo  wszystkie  inne  może  umyślnie  przez  nią  były 
zerwane  ciemniejszego  koloru.  Udając,  że  tego  nie  spostrze- 
głem, powiedziałem  do  ni^j:  ja  nie  o  te  kwiaty,  ale  tylko 
o  twój  różowy  groszek  prosiłem.  Uśmiechnęła  się  —  zaru- 
mieniła i  odpowiedziała,  pokazując  na  bukiet:  ii  est  fó,  oh! 
Yous  le  reconnaissez  bien. — Bardzo  mi  się  podotuila  ta  deli- 
katna scena,  i  bądź  pewną  moja  Mamo,  że  żadnóm  sło- 
wem nie  zniszczyłem  jej  uroku.  Potem  Zienkowicz  oporzą- 
dził litewski  kaliszan,  taki  jakeśmy  w  Wilnie  pijali.  Było 
tam  piwo,  porter,  wino,  syrop  z  konfitur,  cukier,  cynamon, 
cytryna  i  grzanki,  słowem  było  wszystko,  co  tylko  się  mo- 
gło w  wazie  pomieścić...  a  tak  był  dobry,  że  się  nawet 
mojój  dziewczynie  podobał ...  Po  obiedzie  poszliśmy  do  kró- 


134 

lewskiego  pałacu,  a  kiedyimy  wychodzili,  dziewczynka  wy- 
szła za  mną  na  ulicę  —  i  patrzała  długo:  —  odwróciłem 
się  jeszcze  z  daleka  —  uśmiechnąłem  się  i  lekko  schyliłem 
głowę.  Chodziliśmy  długo  po  parku  —  i  słońca  krąg  czer- 
wony zachodził  za  drzewami,  tak  że  nań  patrzeć  można 
było.  O  godzinie  9tój  wsia<Uem  do  dyliżansu  i  tak  szczę- 
śliwie, że  sam  jeden  w  nim  jechałeni.  Przez  całą  drogę  ma- 
rzyłem —  jeżeli  chce  Mama  wiedzieć  o  czim  —  to  o  dziew- 
czynce. I  wkrótce  ujrzałem  coraz  gęściejsze  latarnie  — 
potom  elizejskie  pola  —  a  potem  ogłuszył  mnie  huk  miasta. 
O  godzinie  1  Itćj  wysiadłem  na  oświecono]  gazem  ulicy  Ri-  . 
voli.  —  Wracając  do  domu,  ujrzałem  w  jednej  bra- 
mie starca  w  porządnym  surducie  z  tak  schyloną  siwą  gło- 
wą na  piersi,  że  twarzy  dojrzeć  nie  można  było.  W  obu 
rękach  trzymał  kapelusz,  ciemność  nadawała  mu  jakąś  wiel- 
kość nieszczęścia.  Wrzuciłem  mu  do  kapelusza  pieniądz 
miedziany,  bo  mi  przyszła  myśl,  że  to  może  być  udana 
wstydzącej  się  nędzy  postać.  Stał  nieporuszony  —  milczał. 
Wstyd  mi  było  myśli  krzywdzącej  starca  —  wróciłem  śię  i 
rzuciłem  do  kapelusza  pieniądz  srebrny:  —  milczał...  To 
milczenie  tak  mnie  zastanowiło,  że  gdybym  miał  pieniądz 
złoty  przy  -sobie,  wróciłbym i  chciałbym  był,  żeby  je- 
szcze raz  milczał....  Kochana  Mamo!  nie  czytaj  nikomu 
tego  listu,  bo  mnie  wezmą  za  głupca,  że  będąc  w  Paryżu, 
piszę  o  dziewczynie,  co  mi  dała  groszek,  i  o  żebraku,  któ- 
ry  milcząc  przyjął  jałmużnę**...  (dnia  30  lipca  1832). 

Oprócz  Zienkowicza  miał  Słowacki  w  owych  czasach  w  Pa- 
ryżu drugiego  jeszcze  towarzysza,  z  którym  się  świadczył  i  co- 
dziennie widywał.  Był  nim  wspomniany  już  wyżej  Michał  Ski- 
bicki,  tensam,  któremu  przypisane  są  Arab  i  Mnich  wraz 
z  wienzem  umieszczonym  na  czele  tych  utworów.  Oprócz  tych 
dwóch;  nie  ma  w  listach  śladu,  żeby  był  wtedy  w  emigracyi  kto 
inny  jeszcze  bliższy  serca  Juliusza.  Jest  wzmianka  (w  miesiącu 
lipcu  r.  1832)  o. przybyciu  do  Paryża  Bohdana  Zaleskiego, 
ale  oł)OJętna. 

y, Spotkałem  dziś  rano  Boh.  Zaleskiego ;  zaszedł  mi  dro- 
gę i  poznał  z  daleka,  choć  bardzośmy  się  mało  znali  przed 
tóm." 

Jest  zapisek  o  Stefanie  Witwickim,  że  także  przyłą- 
czył się  do  grona  żyjących  na  wygnaniu,  ale  z  dodatkiem  bynaj- 


135 

mnićj   nie  iwiadczącym  o  wielkiej  życzliwości.   Jest  słów  kilka  o 

Łeleweln,  lecz  niekorzystnych: 

nC^owiek  z  kutasami  u  botów  (tak  Sł.  zwykle  Łele* 
wek  w  tój  korespondencyi  nazywał)  jak  antreprener  w  kło- 
potach, tiuci  szacunek  u  ludzi,  bo  się  ciągle  intrygą  zaj- 
muje i  W'  tutejszej  babilońskiej  wieży  pomieszał  języki. 
Smutno  tu  patrzeć  na  to,  co  się  tu  dzieje ""..,  (list  z  dnia 
9  listopada  1832). 

Jest  notatka  o  pani   Ilofmanowój ,  ale  także   sucha,  jeżeli 

nie  uszczypliwa. 

„Jest  tu  panna  niegdyi  Tańska  i  pisze,  jak  słychać, 
opisanie  Paryża  dla  dzieci  —  może  to  być  bardzo  ładne. 
Zdaje  się,  jakoby  się  tu  cała  literatura  przeniosła,  to  jest 
literatura  młoda  —  literatura  kobieca,  garbata  trochę  — 
literatura  kłótliwa  trochę,  paszkwilowa  —  a  została  się 
tylko  u  siebie  literatura  klasyczna  czyli  niema^ . . . 

To  też  w  strony  ojczyste,  do  grona  rodziny,  w  przyszło&ć, 
która  go  kiedyś  ze  swymi  miała  połączyć,  najbardziój  się  lubił 
przenosić  my&lą  Słowacki  z  tego  gwaru  i  wiru  krzyżujących  się 
stosunków,  jakie  tworzyła  ówczesna  emigracya.  Miło&ć  matki  i 
przywiązanie  rodziny  miały  go  wynagrodzić  za  wszystko. 

„Gdyby  ludzie  o  wszystkiem   nie   zapominali  —  pisał 
d.  9  listopada  1832  —  ty  matko  i  mój  ojciec  zostawiliby- 
ście mi  na  świecie  wielu  przyjaciół.   Ja...   nie  powinienem 
ndeć  syna,   bo  nawet  dla  siebie  jednego  przyjaciela  znaleść 
nie  mogę  —  cóżbym  mu  więc  zostawił?^  — 
Nadzieja,   że  odzyska  kiedyś  miejsce  straoone  przy  familij- 
nym stole  i  że  znajdzie  wszystkich  i  wszystko  na  dawnóm  miej- 
scu --  ta  nadzieja  najwięcój  w  nim  podtrzymywała  otuchę.  Nie- 
raz i  obojętny  przedmiot  w  Paryżu  nasuwał  mu  na  myśl  to  jego 
ulubione  marzenie.  Oto  na  przykład  pisał  razu  jednego  coś  matce 
o  wybornych  brzoskwiniach   francuskich,   i  to  mu  przypomniało, 
że  niegdyś  o  nich  w  Wilnie  i  Jan  Sniadecki  z  pochwałami  wspo- 
minał. 

„Kiedyś  i  ja  na  starość  z  Wami  zasiędę  do  stołu,  jak 
Jan  —  z  siwym   włosem  i   z  biidemi  najeżonemi  brwiami. 
Wtenczas  będę  gadał  o  paryskich  brzoskwiniach**... 
Nadzieje  jego   atoli  zamierały  jedna  po  drugiój  —  za  do- 
tknięciem o  twardą  rzeczywistość.  Listy   nadsyłane  mu  z  kn^a 


136 

często  były  zwiastunami  bolesnych  zdarzeń.  Wyczytywał  w  nich 
to  o  tym,  to  o  owym  z  pomiędzy  dobrych  znajomych ,  przyjaciół, 
nieraz  i  krewnych,  że  go  skrzydła  płynącego  czasu  zmiotły  do 
grobu.  Prawie  równocze&nie  doniesiono  mu  włainie  w  ciągu  owych 
miesięcy  o  imierci  AIexandry,  przyrodniej  jego  siostry  w  Wilnie 
za  mąż  wydanćj,  i  o  jego  wuju  Janie  Januszewskim,  że  powo- 
dem długiego  niepowrotu  jego  w  r.  1831  z  obozu  powstańców  po- 
dolskich nie  była,  jak  zrazu  przypuszczano,  niewola,  lecz  zgon 
w  jednój  z  potyczek.  Po  rozstrzygnięciu  w  taki  sposób  długiej 
niepewnoici  o  losie  męża,  wdowa  po  nim  pozostała  (Julia)  zdro- 
bnóm  dziecięciem  (Stasiem)  ściągnęła  także  do  Krzemieńca  z  Wierz- 
chówki,  w  którój  aż  dotąd  mieszkali.  Cała  tedy  reszta  rodziny 
zgarnęła  się  w  jedno  miejsce,  obsiadła  jedno  ognisko. 

nJak  Wam  teraz  dobrze  być  musi  (pisał  w  liicie  z  d. 
3  wrze&nia)  tak  wszystkim  razem  w  waszym  spokojnym 
Krzemieńcu!  Wystawiam  sobie  Wasze  koło  domowe,  i  Me- 
lankę  maleńką,  kręcącą  się  koło  smutnego  Stasia.  Jak  Wam 
teraz  dobrze  być  musi!  Ale  jak  mi  okropnie  myśleć,  że 
kiedyś,  powróciwszy  do  was,  nie  zastanę  tylu  osób.  A  tak 
często  marzyłem,  jakto  ja  kiedyś  będę  w  domu  Olesi,  jak 
będę  z  Julka  odwiedzał  podrosło  Julinki.  Nie  możecie  sobie 
wystawić,  jak  to  jest  trudno  oddalonemu  o  mil  kilkaset 
pomyśleć  sobie,  że  to  wszystko  snem  nie  jest—  Wilno  bez 
Olesi!  Wierzchówka  bez  Julki!..." 

W  miesiąc  póżniój  otrzymał  doniesienie,  że  i  tój  Melanki, 
którą  sobie  wystawiał  kręcącą  się  w  familynóm  kółku  w  Krze- 
mieńcu, nie  ma  już  w  domu  rodziców!  Była  to  jego  siostra  cio* 
teczna,  córka  drugiego  jego  wuja,  Teofila  Januszewskiego;  dzie- 
cina przez  całą  rodzinę,  a  azczególniój  przez  naszego  poetę  bar- 
dzo umiłowana.  W  żadnym  prawie  liście  on  tej  maleńkiój  nie 
pomijał  milczeniem;  lubił  się  przypominać  jój  dziecinnój  pamięci  i 
zawsze  zapytywał,  co  tam  porabia?  Z  Drezna  jeszcze  (1831)  list 
jeden  pisząc,  żartobliwie  jój  obiecywał,  że  jak  powróci  do  Krze- 
mieńca, będzie  ją  uczył  po  niemiecku,  „bo  ładny  to  w  ustach 
dam  język."  A  teraz  mu  doniesiono,  że  to  dzieciątko  zgasło... 

Wyjmuję  kilka  ustępów  z  listu  pisanego  pod  bezpośrednióm 
"^ttOffakm  dfawilj  (d.  4  października  1832): 


ni 

-Wczoraj  rano  o  godzinie  dtój  położyłem  si^,  aby  za* 
snąć.  Zaledwo  zamykałem  oczy,  usłyszałem  stukanie  do  drzwi 
—  list  od  Was  —  senny  siadłem  do  czytania  -^  list  ten 
spadł  cięitarem  na  rozigrane  i  drżące  prawie  zmysły...  O! 
bo  też  nigdy  nic  podobnego  nie  czytałem,  jak  ten  list  Ma- 
my. W  nim  taka  ogromna  poezya  smutku,  że  nikt,  nikt 
z  żadnych  pisarzy  do  niej  się  nawet  nie  zbliżył.  Matko  mo- 
ja! tyle  w  liście  twoim  prawdziwej  boleści  -r-  tak  wiemój^ 
że  płakałem,  czytałem  -^  i  znów  płakałem.  Potom  na  ka- 
wałku papieru  leżącym  na  stoliku  napisałem  trzy  nagrobki 
i  posyłam  je  —  nie  przemienione. 
Nagrobków,   o  których  tu  mowa,  żądano  od  niego  w  Kicie. 

Jeden  miał  byd  dla  Melanki,  drugi  dla  Ołesi,  a  trzeci  dla  Jana 

Jamiszewskiego. 

„Gdybym  ja  był  szczęśliwszym  (pisze  dalej,  zwracając 
mowę  do  rodziców  umarłej),  tobym  Wam  może  przywiąza- 
nie dzieci  zastąpił.  Ale  ja  złym  jestem  kaznodzieją  szczę- 
ścia. Te  dni  mną  całym  zatrzęsły,  a  kiedy  to  piszę,  zalany 
jestem  łzami  i  czuję,  że  uczucia  moje  są  skrzywione,  bo 
wstrząśniony  smutkiem,  znajduję  w  nim  jakąś  głupią,  poe- 
tyczną ,  exaItowaną  rozkosz . . .  Darujcie  nu  —  bo  ja  w  dzie- 
ciństwie kształciłem  się  tak,  abym  nie  był  podobny  do  lu- 
dzi-— a  teraz  dopiero  pracuję  nad  sobą^  aby  być  podobnym 
do  człowieka"... 

„I  znów  na  wasz  list  spojrzałem  —  i  wiersz  na- 
pisany przez  kochanego  Dziadunia  zdaje  mi  się  najsmutniej- 
szym, bo  on  mi  się  wydaje,  jak  jakiś  anioł-duch  z  tamtego 
już  na  wpół  świata  wyglądający,  który  wśród  (baczących 
zawsze  jedne  i  znane  mi  napisał  słowa:  „Ja  ciebie  mój  ko- 
chany wnuku  pozdrawiam  i  powodzenia  życzę."  Ta  jedno- 
tonność  słów  robi  te  słowa  tak  uroczystemi,  że  mi  się  zda- 
ją błogosławieństwem  Boga...  Więc  Dziaduniu  kochany, 
klękam  przed  Tobą  i  przyrzekam  Ci,  że  wnuk  twój  będzie 
umiał  kiedyś,  jak  twój  syn  starszy,  dhig  wypłacić,  którego 
Ty  dla  starości  wypłacić  nie  mogłeś...  I  Ty,  koełiana  Ba- 
buniu, nie  wstydź  się  wnuka  wierszoklety »  bo  on  oprócz 
wierszy  ma  jeszcze  do  rozrządzenia  życie  -^  a  może  Bóg 
mu  pozwoli  skonać,  jak  skonali — 

„Mamo  kochana,   czuję  jak  Tobie  teraz  smutno! 

List  Twój  Mamo  zasmucił  mię,  ale  razem  piękność  jego 
jest  tak  zachwycająca,  że  prawdziwie  dumny  jestem.  List 
ten,  jeśli  kiedyś  o  mnie  pisać  będą,  wykryje  tajemnicę  ca- 
łą, że  jeżeli  miałem  jaką  poezyą  w  sercu,  to  ją  od  Ciebie 
wziąłem.   Zwłaszcza   to   wyrażenie:    „Mama   powtarza, 

Tom  I.  18 


188 

biech  się  dzieje  wola  Boga;  ja  zaś  wspomnia* 
wszy  na  ciebie,  niezdolna  do  wyrzeczenia  słów 
tych**  itd.  jest  ogromnym  obrazem  Matki,  która  nawet 
przed  Bogiem  dzieci  swoje  zakrywa  —  i  Bogn  nawet,  je- 
i^liby  miał  syna  jej  zabtó ,- broni.  Te  słowa  miłości  i  przy- 
wiązania Twego  do  mnie,  z  dnszy  wyrwane,  słowami  moje- 
mi  zapłacone  byó  nie  mogą,  lecz  całóm  życiem**... 

Ale  przejdźmy  od  tych  smutnych  rzeczy  do  więcej  obojętnych, 
do  potocznych  szczegółów  w  Słowackiego  korespondencyi. 

„Żebyście  Wy  wiedzieli  —  pisąj  do  krewnych   dnia  9 
listopada  1^32  —  jak  ten  świat  nudny!  Zupełnie  inny,  niż 
nam  się  wydaje.  Zwłaszcza  Paryż  —  jestto  prawdziwe  wię- 
zienie dla  człowieka  bez  wielu  pieniędzy.  Bo  w  innóm  mia- 
steczku,   a  nawet  mieście,    cudzoziemiec  wchodzi  zaraz   do 
dobrych  towarzystw.  Tutaj  zamknięte  są  domy.  Trzeba  mieć 
kabryolet  własny,    żeby  się  otworzyły.    Zwłaszcza  teraz  no- 
blesa  wyniosłą  się   prawie   z  Paryża  —  la  bourgeoisie,   ta 
brylantowa  poczwara,  która  zajęła  jój  miejsce,   nie  przypu- 
szcza do  siebie,  tylko  bogatych.    Chcąc  zainteresować  jaką 
damę,    trzeba  po  angielsku  gadać  —  udawać  Anglika,   bo 
widzą,  że  Polacy  nie  mają  pieniędzy.  Udawać  zaś  Anglika, 
jestto  udawać   głupca   i   oryginała,    bo  takimi  są  Anglicy. 
W  jednym    tylko  względzie    Paryż  mi  się    lepszym    wydał, 
niż  o  nim  marzyłem.    Gdy   t)owiem   do  nas   kto   z  Paryża 
przyjedzie,  zaraz  ma  jakiś  dziwny  spiczasty  kapelusz,  jakiś 
frak  wywrócony,  itd.  W  Paryżu  zaś  przeciwnie;  nie  widzia- 
łem tu  elegantów  tak  jak  u  nas  z  połkniętym  kijem — z  na- 
krochmalonym halsztuchem.    Wszyscy  skromnie    i   zgrabnie 
ubrani.  Dbierać  się  zaś  można,  jak  hię  komu  podoba.  Śmia- 
łobym tu  wyszedł    na  ulicę   w  dziadowskiej   lisiurce,    którą 
niegdyś  jak  syn  marnotrawny  dziadkowi  zarwałem.  Widzia- 
łem tu  nieraz  ludzi   trochę   podstarzałych  na  modnym  spa- 
cerze w  jesieni  przechadzających  się  w  błękitnym  jasno  wa- 
towanym szlafroku ,  na  frak  zamiast  płaszcza  wdzianym.  — 
Jeżeli  chcecie  sobie  Julka  wystawić,  chodzi  on  w  dni  mniój 
zimne   w  długim    aż   po  kostki    ciemno  ceglastym    surducie 
krojem  angielskim    na  jeden  rząd  guzików  zapiętym,   który 
mi  już  drugą  zimę  służy;   w  dni  zimne  w  granatowym  pła- 
szczu z  długim  kołnierzem  i  z  bobrowym  futrem ,  które  mam 
od  koehanój   Mamy;    a  w  dni    ciepłe,    w  czarnym   tużurku 
krótkim** . . . 

Podobne  wzmianki  nawet  o  garderobie  zdarza  się  nieraz  czy- 
tać i  przy  innych  sposobnościach  w  jego  korespondencyi.  Słowacki 


130 

nie  był  elegantem  z  profesyi  i  nie  prsynrięzywał  4o  odzieży  zbyt 
wielkiego  znaczenia.  Ale  była  inna  przyczyna,  dla  której  nie  tyl- 
ko lubił  uważać  na  swoje  powierzchowność,  ale  i  chwalić  się  przed 
matką,  że  o  tych  drobnostkach  nie  zapomina.  Oto  chodziło  mu 
o  pewną  rehabilitacyą  całego  rodzaju  poetów,  oskarżanych  cazwy- 
czaj  o  zaniedbywanie  się;  a  przyczyniało  się  może  do  te^o  i  tro- 
chę opozycyi  z  powodu  znanego  antagonizmu... 

„Zostawszy  raz  poetą  —  chcę  ujść  powszechnej  nagany, 
która  nasz  ród  wystawia  jako  opuszczony  i  niedbały  —  i  nie 
chcę,  aby  mnie  tak  jak  Mickiewicza,  do  domu  gry  (?)  nie 
Wpuszczono,  bo  go  służący  wzięli  za  lokaja  i  dali  odpo- 
wiedź, że  ma  źle  zawiązaną  chustkę...*"  (list  z  d.  30  lipca 
1832). 

Pomimo  ciągłych  wyrzekań  na  Paryż,  na  Francuzów  i  na 
Emigraeyą,  z  którą  rad  nierad  musiał  się  stykać  —  za  nadej- 
ściem jesieni  1832  Słowacki  z  konieczności  godził  się  i  na  dalszy 
pobyt  w  tóm  mieście.  Żeby  nic  ziębnąć  w  pokoiku  swoim  przez 
zimę ,  kazał  go  urządzić  zawczasu  więcćj  na  sposób  polski. 

„Dzisiaj  zabezpieczyłem  się  od  zimna  —  pisał  dnia  O 
listop.  1832.  Kazałem  sobie  piec  postawić,  bo  kominek 
wiele  mi  zjadał  drzewa  i  ciepła  nie  dawał,  —  a  pracując 
wieczorami,  trzeba  było  ciągle  o  ogniu  pamiętać,  i  to  roz- 
rywało moje  uwagę." 

Plany  zajęć  i  rozrywek  na  całą  zimę  także  już  były  zrobio- 
ne. Przy  pracach,  które  mu  same  płynęły  z  duszy,  spróbował 
wtedy  po  raz  drugi  roboty,  która  mn  miała  dostarczyć  środków 
do  ogłoszenia  Ulgo  tomu  Poezyi. 

„W  tym  miesiącu  byłem  sześć  razy  na  *  tragedyach 
francuskich...  dla  poznania  się  lepiej  z  Francuzami  tera- 
źniejszymi i  z  grą  aktorek:  albowiem  pod  sekretem  powiem 
Ci  Mamo,  że  piszę  tragedyą  dla  jednego  z  tutejszych  tea- 
trów; nie  wiem  jednak,  czy  mi  ją  przyjmą  i  zechcą  wy- 
stawić, i  czy  zechcą  zapłacić'*...*)  ^^ 

♦)  Międcy  papierami  po  śmierci  poety  przez  rodzinę  jogo  przy- 
wiezionymi do  kraju ,  rzeczywiście  znaleziono  dwa  małe  urywki  z  firań- 
cuskiego  dramatu  pisanego  jego  ręką,  a  poprawianego  gdzieniegdzie 
innćm  piamem,  zapewne  przez  jakiego  rodowitego  Francuza.  Urywki 
te  8%  z  końca  sztuki:  jeden  z  czwartego,  drugi  z  piątego  aktu  (Mu- 
naktL  ona  zatćm  stanowić  kiedyś  całość  skończoną).  Była  pisana  proią, 


140 

Aieby  się  uzdolnić  do  jak  najpomyilmejszego  dokonama  in* 
Bych  utworów,  które  obmy&lal,  żądał  w  tymże  lifcie  od  matki 
niriLtórych  książek  polskich. 

^Joilibyń  mogła,  kochana  Mamo,  to  mi  przez  jadącą 
.siostrę  Michała  (Skibickiego)  przyślij  dzieła  Jana  Kocha- 
nowskiego, które  masz  w  swojej  szafce;  a  jeżeli  można,  to 
dostańcie  także  przekładu  Jerozolimy  przez  Piotra,  bo 
mi  tu  te  dwa  dzieła  dla  języka  bardzo  są  potrzebne.  Teraz 
albowiem  nie  mam,  jak  tylko  Trembeckiego;  i  uważam,  że 
mój  styl  twardnieje  nieznacznie**... 

Wreszcie  donosił  rodzinie  i  o  zabawach,  jakich  sobie  w  cią- 
gg  tój  zimy  dla  urozmaicenia  czasu  pozwalać  postanowił:  kiedy 
wtóm  nagle  zaszło  zdarzenie,  które  te  wszystkie  jego  projekta 
pokrzyżowało  stanowczo. 

Niepomału  zdziwić  się  matka  musiała,  kiedy  wyczytała  w  li- 
fcie Juliusza  już  w  miesiąc  później  doniesienie  następujące. 

-Kochana  Mamo!  pobyt  mój  w  stolicy  naghyla  się  już 
do  końca.  Za  dni  kilkanafcie  wyjeżdżam  do  Genewy.  Po- 
trzeba zmusza  mnie  do  wyjazdu,  więc  i  dobrze,  że  mnie 
przynajmniój  w  poetyczniejsze  krainy  posyła.  Wiele  miałbym 
pisać  o  tym  miesiącu,  ale  nie  wiem,  jakiemi  słowy^... 
(Z  listu  z  d.  8  grudnia  1832). 

Jaka  potrzeba  zmuszała  go  do  wyjazdu  z  Paryża,  z  tego  się 
matce  nie  tłómaczył.  Przytoczył  natomiast  wiele  różnych  powo- 
dów, mających  niby  usprawiedliwić  to  nagłe  jego  postanowienie. 

„Przez  kilkanafcie  dni,  które  poprzedzą  mój  wyjazd, 
*  będę  ciągle  zwiedzał  teatra,  bo  mi  się  zdaje,  że  do 
Paryża  nie  prędko,  a  może  i  nigdy  nie  powrócę. 
Bo  tu  przykro  —  drogo  —  niespokojnie.  Między  nami  cią- 
głe zwady  —  a  w  tych  zwadach  wykrywają  się  tak  puste 
głowy,  że  aż  to  obraża  dumę  narodową.  A  potem,  będąc 
w  Genewie,  między  Paryżem  a  Florencyą,  któżby  do  Pa- 
ryża wracał?  Pisałem  już,  że  interes  zmusza  mnie 


miała  za  treść  sprawę  Beatryczy  Cen  ci,  którą  później  opracował 
Słowacki  wierszem  po  polsku.  Ale  osnowa  polskiego  dramatu  znpeł* 
nie  odstępiąje  od.  pomysłu,  wedle  którego,  ile  wnosić  można,  rzecz 
ta  była  przeprowadzona  w  sztuce  francuskiej. — Urywki  rzeczone  zbyt 
mi  się  zdały  mało  znaczące,  żeby  je  zamieszczać  w  zbiorze  pism 
Słowackiego  pośmiertnych. 


141 

do  wyjazdu.  Ale  zapewne  z  własnej  woli  w  Genewie  zo- 
stanę na  mieszkanie  i  wiele  sobie  obiecuję  przyjemności,  i 
listy  moje  może  ciekawsze  będą,  jak  Wam  doniosę  o  mie- 
szkania Russa,  Woliera,  a  nadewszystko  jak  pielgrzymkę 
na  Mamy  ińtencyą  odprawię  i  zwiedzę  Coppet,  gdzie  pani 
Stał^l  mieszkała.  Może  na  wiosnę  znajdę  sobie  gdzie  mie- 
szkanie nad  jeziorem  genew^ićm  w  jakim  wiejskim  dom- 
ku—  i  tam  oddam  się  rozmyślaniom  nad  marnościami  świa- 
towemi,  bo  ja  stworzony  jestem  do  życia  mniszego,  spokoj- 
nego, i  w  najładniejszych  miastacli  tworzę  sobie  samotność — 
ale  nudną,  przerywaną  łiukiem  powozów,  rozmową  nadnycb 
znajomych.  Więc  mnie  nie  obwiniaj  Matko,  że  cichszej  sa- 
motności szukać  l)ędę"... 

I  w  drugim  liście  potem  pisanym,  już  datowanym  z  Gene- 
wy (z  d.  30  grudnia  1832)  nie  wyspowiadał  się  Juliusz,  co  ma 
tak  zaciężyło  na  sercu.  Rzucił  tylko  nawiasem  wzmiankę  o  osta- 
tnich chwilach  pobytu  swego  w  Paryżu,  która  tern  bardziej  mo- 
gła każdego  zaciekawić: 

„Powiem  Ci  jeszcze,   moja  Mamo,    że  mnie  w  jednera 
zgromadzeniu  ziomków  proszono  na  klęczkach  prawie,   aże- 
.  bym  został.  Ale  już  było  zapóźno,  przygotowania  do  podró- 
ży już  były  porobione*'... 

Dopiero  po  upływie  całego  niemal  roku  dowiedzieli  się  kre- 
wni rzetelnej  przyczyny,  która  Słowackiego  wypędziła  z  Paryża. 
Świadczy  ona  może  o  zbyt  daleko  posuniętej  drażliwości  u  niego; 
rozważywszy  jednak  wszystko,  przyznać  należy,  że  w  jego  poło- 
żenia trudno  było,  inaczej  sobie  postąpić.  Rzecz  tak  się  miała. 

Pod  sam  koniec  roku  1832,  w  miesiącu  listopadzie  czy  gru- 
dniu^ ^wyszło  w  Paryżu  dzieło,  o  którego  mającóm  niebawem  na- 
stąpić ogłoszeniu  donosił  już  poprzednio  matce  swojój  Słowacki. 
Pgjawiła  się -Dziadów  Część  trzecia.  W  jednój  scenie  tego 
utwora  występuje,  jak  wiadomo,  figura,  której  tam  dano  ogólną 
naz^jg^^DoJk  torą.  Zajmuje  ona  jedno  z  przedniejszych  miejsc  na  ca- 
łym planie  obrazu,  ale  jest  wystawiona  w  takióm  świetle,  że 
odpowiedzialność  za  te  wszystkie  bezprawia,  jakie  się  działy  w  Wil- 
nie w  latach  1823  i  1824,  spada  na  nią  w  znacznej  części  i  to 
z  tim  większą  sromotą,  że  jestto  rodak  i  członek  ciała  uniwer- 
sytecki^o,   którego  więc  obowiązkiem  było  zasłaniać  od  gwałtów 


142 

młodzież  niewinnie  prześladowaną;  a  on  tymczasem  (kiała  w  po- 
emacie Mickiewicza  jako  intrygant  podżegający  jeszcze  podejrzli- 
wość Nowosilcowa  tak  przeciw  młodzieży  jak  profesorom,  i  nie 
wstydzi  się  być  jego  nadskakującym  j)ochlebcą,  a  nawet  denun- 
cyantem  wręcz  oskarżającym  profesora  liistoryi  Lelewela  i  kura- 
tora uniwersyteta  księcia  Czartoryskiego  o  spiski  przeciw  rządowi 
w  gronie  uczniów  utrzymywane.  * 

Mickiewicz  wprawdzie  nie  nazwał  w  Dziadach  po  imieniu  te- 
go doktora.  I  stądto  może  też  poszło,  że  stawiwszy  go  jako  figu- 
rę typową,  z  wyobraźni  wziętą^  a  nie  z  rzeczywistości,  pozwolił 
sobie  nie  tylko  intrygi  z  historypzncmi  zdarzeniami  rzeczywiście 
związek  mające  na  karb  jego  położyć,  ale  dodał  do  nich  jeszcze 
i  kilka  rysów  dokomponowanych ,  (na  przykład  owo  zajście  nie- 
ludzkie z  X.  Piotrem  itp.)  które  same  jedne  wystarczałyby  naj- 
zupełniój  na  to,  żeby  każdego  potępić  na  całą  wieczność... 

Wiedział  oczywiście  każdy,  kto  tylko  z  zajściami  czasu  owe- 
go jakokolwick  był  obeznany  (a  któż  ich  w  emigracyi  nie  znał 
natenczas?),  że  tą  figurą  bezimienną  był  profesor  medycyny  w  uni- 
wersytecie wileóskim  Dr.  Becu,  rzeczywiście  od  piorunu  w  roku 
1824  zabity,  jak  to  i  w  Dziadach  jest  przedstawione. 

Czy  oskarżenie  podobne  ojczyma  Słowackiego  było  uzasadnio- 
ne i  sprawiedliwe? 

Nam  późniejszym,  oddalonym  od  czasu  i ,  miejsca  zdarzeń, 
w  obec  takiój  powagi  jak  autor  Dziadów  —  trudno  zaiste  zaprze- 
czyć temu  dzisiaj  stanowczo.  Sądzę  atoli,  że  był  to  w  każdym 
razie  jeden  z  tych  smutnych  przykładów,  w  jakie  pierwsze  lata 
*po  upadku  powstania  1831  roku  szczególniej  były  obfite,  przy- 
kładów mówię  ryczałtowego  piętnow^ania  ludzi  nieraz  niewinnych 
znamieniem  odstępstwa,  zdrady  i  Bóg  wie  jakich  przekroczeń. 
Chociażby  nie  żyli  jeszcze  ludzie,  co  pamiętają  te  czasy,  a  którzy, 
o  ile  mi  się  mówić  z  nimi  zdarzyło,  po  większej  części  zgadzają 
się  na  to,  że  się  tym  krokiem  względem  profesora  Becu  dopuścił 
Mickiewicz  grubej  przesady:  to  już  samo  porównanie  rzeczy,  jak 
jest  dana  w  Dziadach,  ze  znanóm  pisemkiem  Lelewela  „Nowo- 
silcow  w  Wilnie, "^  okazuje,  że  musiał  być  Mickiewicz,  kiedy 


143 

tikłads^  t§  scenę,  w  dziwnym  jakićm4  ttizdraźnienio.  Wychodząc 
z  t^o  punktu  widzenia,^ można  i  ti^eba  wprawdzie  wierzyć,  że 
wypowiadał  autor  Dziadów  to  co  pisał,  w  najgłębszym  przekonaniu 
i  w  najlepszych  zamiarach,  i  że  się  czuł  podniesionym  na  wyso- 
kość, z  któr^  giną  przed  okiem  drobne  względy  na  pojedyncze 
osoby,  w  oł)ec  zamiaru  podniesienia  pewnej  idei;  pomimo  tego 
wszystkiego  zaprzeczyć  tego  jednak  nie  można,  że  przedstawienie 
jego  scen  wileńskich  z  r.  1823  więcój  było  poetyczne,  nil  zgodne 
z  prawdą,  a  sądy  o  osobach  niektórych"  w  wysokim  stopniu  po- 
legły na  uprzedzeniu. 

Lelewel  był   naocznym  świadkiem,   a  nawet  jednym  z  głó- 
wnych aktorów   całego   tego   dramatu.   Był  on   nadto   osobistym 
przeciwnikiem  stronnictwa  w  uniwersytecie  wileńskim,  po  którego 
stronie  stał   Becu.    Co  większa,  i  Lelewel  miał  przekonanie,   że 
profesor  ten   czynnie  się  i  umyślnie  przyczynił  do   oddalenia  jego 
z  katedry  wraz  z  niektórymi  innymi  jeszcze  profesorami.  Nie  by- 
ło" tedy  powodu ,  ażeby  winę  profesora  Becu  Lelewel  zmniejszał,  i 
widać  też  po  całym  sposobie ,  jakim  rzeczy  te  opisuje ,  że  mu  by- 
najmniój  na  tem  nie  zależało ,  ażeby  go  od  zarzutu  oczyścić.  Prze- 
ciwnie!   sądzi  on  o  nim  z  uprzedzeniem;   o  zachowaniu   się  jego 
opowiada  namiętnie.   I  cóż  mu  więc  takiego  zarzuca?  Jestże  naj- 
mniejsze podobieństwo  pomiędzy  winą,  jaką  mu  przypisuje  histo- 
ryk, a  ową  rolą,   w  jakiój  go  wystawił   w  dziele  swojóm  poeta? 
Bynajmniójl  podobieństwa,  stosunku  nawet  między  jednćm  przed- 
staiKeniem  a  drugióm  nie  ma  żadnego... 

^  WpcMnkie  grulw  są  i  Lelewela  zarzuty  przeciw  niektórym" 
procesorom,  a  między  nimi  i  przeciw  Doktorowi  Becu.  Stern- 
wszystkiem,  kto  tylko  całe  przedstawienie  rzeczy  w  wspomnio- 
nóm  dziełku  Lelewela  przejdzie  z  uwagą  i  rozwagą  bezstronną: 
'  niepodobna  żeby  nie  widział,  że  grzeszyła  niewątpliwie  jedna 
strona,  ale  grzeszyła  i  druga.  Tu  podejrzliwość  —  tam  zaciekłość, 
tu  brak  umiarkowania  i  taktu  w*"postępówaniu,  a  tam  przebie- 
riinie  znowu  miarki  w  sądach  o  dążności  i  postępkach  przeci- 
wnego obozu:  —  takieto  były  na  nieszczęście  w  ówczesnój  inteli- 
gencyi  litewifciój  przymioty,  od  których  wymówić  nie  można  ani 
ednych  ni  drugich. 


144 

Starsi  nie  pojmowali  w  ówczesnych  okolicznoiriach  innćj 
drogi  ku  lepszój,  ku  upragnionej  prźyszłofci:  jak  drogę  jawną, 
pewną ^  bezpieczną  -^  drogę. opartą  na  podwalinach  danego  stanu 
rzeczy  —  wiród  pracy  powolnej  wprawdzie  i  niejaskrawij ,  ale 
trwałym  skutkiem  wynagradzającej  za  trudy.  W  podziemne  kno- 
wania żadnój  wzbudzić  w  sobie  nie  mogli  wiary.  Lękali  się  entu- 
zyazmu,  którego  kierunek  ^nął  w  mistycznych  jakichś  sferach 
extazy,  a  doniosłość  przekraczała  wszelkie  granice  rzeczy  prawdo- 
podobnych, a  nawet  możliwych. 

Dla  młodszych  profesorów  i  dla  całój  uniwersyteckiój  mło- 
dzieży mało  wtedy  miało  uroku ,  co  nie  nosiło  piętna  tajemmczo- 
ści  i  nie  wiało  wonią  zakazanego  owocu.  Niepokonana  moc  jakaś 
parła  całą  tę  generacyą  ku  rot)otom,  o  których  ostatecznych  na- 
stępstwach bodaj  który  z  nich  samych  miał  wtedy  jasne  wyobra- 
żenie. Oda  do  młodości  była  ich  pieśnią.  Gorąca  wiara  w  to, 
cz^o  wszyscy  pragnęli,  przy  wzgardliwym  odrzucaniu  na  bok 
wszystkiego,  oo  wyglądało  na  kalkuł  —  to  była  modła  postępo- 
wania tego  zastępu. 

W  owych  czasach  nazywano  to  wszystko  romantyzmem.  Ale 
wiedziano  już  wtedy  dobrze,  że  się  w  tej  nazwie  ukrywało  coś 
więcśj,  jak  same  kwestye  dotyczące  poezyi  lub  estetyki... 

Takie  były  dwa  stronnictwa  w  łonie  społeczeństwa  naszło, 
których  głównóm  ogniskiem  był  w  owym  czasie  uniwersytet  wi- 
leński. —  Stronnictwo  gorętsze  zwyciężyło.  Jego  hasła  wzięły 
z  czasem  na  całą  rozległość  kraju  zupełną  przewagę  nad  instyn- 
ktami przeciwnój  partyi.  Go  tylko  szczytnego  posiadamy  w  litera- 
turze —  zawdzięczamy  niewątpliwie  popędowi  i  świetnój  inicya- 
tywie,  jaka  była  dana  z  tój  strony.  I  po  za  literaturą  nawet  — 
wszystkie  pierwszorzędne  sprawy  nasze  publiczne  od  owego  czasu 
począwszy,  były  prowadzone  kierunkiem,  jaki  narodowi  wytknęło 
i  ciągle  potem  wytykało  przekonanie  tychto  zwolenników  peryo- 
dy€znte  obudzać  się  mającego  w  społeczeństwie  naszóm  zi4>ału  i 
wiary  w  cudowność  polityczną.  Łatwo  tedy  było  Mickiewiczowi  — 
w  uczuciu  odniesionego  tryumfu...  wprawdzie  tryumfu  nie  pod 
murami   Warszawy,   ale   tylko   w  zakresie   myśli  i  niedałej  jak 


145 

między  swymi  —  łatwo  mu  było  w  roku  1832  na  owych  f^kooik* 
nych,  pneńcigniętyoh,  już  w  mgle  zapomnienia  ginących  przeci- 
wników nięgdyi  9wego  zastępu  rzucać  gromy  wzgardy  i  potępienia ! 
Ale  dzić--kiedy  dalszy  przebieg  romantyzmu  owego  w  poli- 
tyce leży  już  przed  nami  doprowadzony  do  ostatecznych  kresów, 
i  owoce  jego  dojrzałe  jak  na  dłoni  widne  są  wszystkim :  ^  dzii 
zdaje  mi  się^  ani  sam  nawet  Mickiewicz  ani  Lelewel  nie  śmieli- 
by juz  w  podobny  sposób  jak  dawniej  sądzić  o  ludziach  owój 
epoki*.\ 

^'  Czas  wreszcie  powiedzieć  to  sobie,  że  może  ci  starzy  i  ni- 
by zacofani  antagoniści  Łelewelowski^'  partyi  w  uniwersytecie  wi- 
leńskim nie  byli  wcale  ani  tacy  obskuranci,  ani  tacy  obojętni 
dla  knyu,  za  jakich  ich  okrzyknięto  wśród  walki!  Mieli  oni  ro- 
zum 1  kochali  ojczyznę  równie  dobrze,  jak  drudzy!  A  że  się  nie 
mogli  z  młodszymi  godzić  na  sposoby,  jakimiby  jój  służyć:  — 
za  to  winować  ich  nie  należy. 

Za  to  winować  by  można,  tylko  znękane,  ciężkie  i  ciągle 
jeszcze  chore  społeczeństwo  nasze,  na  któróm  się  ci  młodsi  prze- 
rachowali  potężnie,  a  które  ludzie  przeciwnego  tamtym  obozu 
snąć  dobrze  znali.  Wedle  tego,  jakiem  je  znali,  miarkowali  oni 
swoje  postępowanie.  Ich  przekonaniem  było:  wprzód  ogół  narodo- 
wy odrodzić,  a  potom  —  przyszłości  to  pozostawić,  co  tamci 
czynić  chcieli  od  razu,  jakby  wszystkie  okoliczności  już  były 
przygotowane  do  tego. 

Ale  wróćmy  do  rzeczy.  Samo  się  rozumie,  że  co  tu  mó- 
wię o  profesorach  wileńskich  umiarkowańszych  dążności,  ro- 
zumiem o  ogólnym  kierunku  tychże  postępowania, 
a  nie  o  pojedynczych  krokach  bez  taktu,  jakich  się  niejeden 
i  między  nimi  pod  uciskiem  prześladowania  dopuścił  czasem.  Zu- 
pełnie zaś  tego ,  co  powiedziałem ,  nie  ściągam  do  takich  zaprzań- 
ców i  nikczemników,  jak  na  przykład  Pelikan,  późniejszy  rektor 
uniwersytetu,  który  zajmował  zgoła  odrębne  stanowisko... 

Go  się  tyczy  doktora  Becu,  sam  Lelewel  w  jednóm  miejscu 

broszury  swojej,  w  nocie  dodanej  niżój  textu  na  dole,  a  zatóm,  jak  jest 

prawdopodobna,  dopisanój  później ,  kiedy  już  był  ochłonął  z  pierw- 

szój  niechęci  przeciwko  niemu,  sam  Lelewel  przyznaje,  że  byli 

Tom  1.  19 


14« 

kotedsy,  którzy  rzeczonego  profesora  dla  osobistych 
uraz  „zamierzali  złośliwie  zgubić;^  że  nie  brakło  nawet  i 
na  takich  uczniach  uniwersytetu ,  co  dawnićj  w  domu  jego  bywali, 
a  potćm  dostawszy  się  do  kozy,  „plątali  wesoło  i  nieszko- 
dliwie** (?)  profesora  w  sprawę,  za  którą  zostali  uwięzieni.  A 
więc  i  jego  stanowisko  było  zachwiane.  I  jemu  groziło  niebezpie- 
czeństwo. Broniąc  się  z  konieczności  przeciw  złośliwości  jednych, 
a  lekkomyślności  drugich,  może  nie  trafiał  zawsze  na  sposoby 
najstosowniejsze ;  może  powodując  się  zbytecznie  osobistóm  rozdra- 
żnieniem i  żalem,  postąpił  sobie  w  czem  niezupełnie,  jak  należa- 
ło; lecz  trzebaż  było  zaraz  rzucić  bezwarunkowego  potępienia  ka- 
mieniem na  człowieka,  który  w  pracowitym  zawodzie  swoim  cale 
życie  przeżył  bez  skazy,  dopędzał  późnego  wieku  wśród  czci  po- 
wszechno) i  miał,  jak  to  sam  Lelewel  wzmiankuje,  i  przedtóm  i 
wciągu  owego  śledztwa  najściślejszą  przyjaźń  z  Janem  Snia- 
deckim?!  Ta  jedna  okoliczność,  ta  jedna  rękojmia,  ta  jedna  da- 
ta o  przyjaźni  ze  Sniadeckim  już  zdaniem  mojem  wystarcza, 
żeby  mu  nie  przypisywać  winy,  o  jaką  go  może  wtedy  w  Wilnie 
posądzano  chwilowo.  Charakter  tak  nieposzlakowany,  wzrok  tak 
bystry,  znajomość  pobudek  ludzkich  taka  wytrawna,  a  nadewszy- 
stko  owa  sarowość  zasad,  która  Śniadeckiego  przez  cały  ciąg 
życia  j^o  jako  osobistość  tyle  podnosi  po  nad  innych  ludzi  tych 
generacyi,  nie  byłaby  mu  pewnie  dozwoliła  żyć  w  poufałym  sto- 
sunku z  kolegą,  któryby  stał  na  jednój  linii  z  intrygantami,  jak 
Pelikan  albo  ta  inna  hołota,  która  się  obławiała  w  zyski  i  ro- 
sła w  honory  przy  owój  sposobności... 

Wspominana  tu  Lelewela  broszura,  w  sposobie  pamiętnika 
traktująca  o  owych  czasach  i  stosunkach  wileńskich,  obchodzi 
nas  tu  bliżej  z  innój  jeszcze  przyczyny.  Została^.onfi  ogłoszona 
drukiem  po  raz  pierwszy  w  Warszawie  w  ciągu  listopadowego 
powstania,  w  pierwszych  mieMącach  roku  1831.  Zważywszy,  że 
w  niójto  właśnie  ojczym  Juliusza  w  takióm  świetle  jest  przed- 
stawiony; dalój,  że  wyjazd  Słowackiego  z  Warszawy  już  w  mar- 
cu tegoż  roku  nastąpił  nagle,  tajemniczo,  bez  dostatecznych  po- 
wodów takich,  z  którychby  się  było  można  wytłómaczyć  przed 
matką;   dodając  do  tego  i  to  nareszcie,  że  we  wszystkich  listach 


147 

swoich  Słowacki  odtąd  nie  wspomina  nigdy  o  Lelewelu  inaczej, 
jak  tylko  w  wyrazach  świadczących  o  namiętnej  niechgci  i  z  gry- 
zącem  szyderstwem :  —  zdaje  się  być  rzeczą  więcej  niż  prawdo- 
podobną ,  że  tej»  jego  jakby  ucieczki  z  Warszawy  ---  bez  planu, 
w  świat  obcy,  byle  daleko,  w  ciągu  wojny  z  niejakiem  jeszcze 
powodzeniem  trwającej  —  nie  mogło  być  co  innego  powodem,  jak 
wŁaśnie  owa  broszura!  Dla  mnie  przynajmniej  jest  to  wniosek,  o 
którego  trafności  wcale  nie  wątpię.  Niepodobieństwem  było  dla 
Słowackiego  oddychać  dłużej  atmosferą  miasta,  które  zdawało  mu 
się,  że  patrzało  na  bezkarną  zniewagę  imienia,  które  jego  matka 
nasłła.  Nio  śmiał  jej  wyznać,  że  dlatego  wyjeżdża  z  kraju,  po- 
hieważ  jeden  z  mężów  składających  rząd  najwyższy  w  stolicy, 
człowiek  w  dniach  owych  może  najpopularniejszy  w  narodzie,  któ- 
rego przeto  trudno  było  niepokoić  wtedy  o  rzeczy  czysto  prywa- 
tne . . .  dopuścił  się  takiej  krzywdy  względem  dobrej  sławy  jej  mę- 
ża. Dlatego  to  wtedy  wolał  osłonić  milczeniem,  co  go  właściwie 
wypędziło  z  Warszawy.  Dlatego  też  i  w  późniejszych  listach  tak 
się  o  tern  mimowolnie  nieraz  wyrażał,  że  tylko  za  pomocą  ta- 
kiego tej  zagadki  wytłómaczenia  można  i  wyjazd  i  dziwne  o  j^j 
pobudkach  napomknięcia  i  niechęć  ku  Lelewelowi  w  korespoo- 
dencyi  jego  zrozumieć.*) 

Jeżeli  go  zaś  już  ta  publikacya  Lelewela  tak  boleśnie  wtedy 
dotknęła:  tómcł  bardziój  uczuć  musiał  teraz  tę  nową  krzywdę, 
jaką  rodzinie  jego  wyrządził  wDziadach  Midkiewicz.  Nie  prze- 
to tylko,  że  tu  mniemana  wina  jego  ojczyma  dosięgała  rozmia- 
rów prawdziwie  monstrualnych.  Lecz  wszakże  to  było  dzieło,  któ- 
re czytane  być  miało  i  odczytywane  przez  wszystkich!  To  był 
poemat  —  to  był  Mickiewicza  poemat ! . . .  Pamiętniczek  Lelewela, 
szorstkim  stylem  pisany,  mógł  ugrzęznąć  w  rękach  samych  tylko 
uczonych,  samych  historyków  z  zawodu;  ani  z  rzeczy  ani  z  formy 
nie  mógł  sobie  obiecywać  nieśmiertelności.  Dziady  były  dziełem  poety, 
na  którego  zwrócone  były  oczy  każdego,  kto  tylko  język  polski 
rozumiał.   Broszury  Lelewela   nie   znała   matka   Juliusza   i  nigdy 

*)  Obacz  miejsca  odnoszące  się  do  całćj  tćj  sprawy  na  stronit 
24  i  25,  40  i  135  niniejszego  dzieła. 


148 

się  ojej  exy8teiK5yi  nie  dowiedziała,  jak. o  tern  wnosić  można 
na  pewne  z  milczenia  o  tóm  dziełku  w  listach  do  ni^j  pisanych. 
Lecz  możnaż  było  przypuszczać,  żeby  i  Dziady  rąk  jij  dojść  ni- 
gdy nie  miały?  Lelewel  wreszcie,  w  czasie  kiedy  drukował  swoje 
książeczkę,  był  zupełnie  obojętnym  człowie^kiem  dla  Słowackiego. 
Ani  wiek,  ani  stosunki,  ani  zawód  nie  zbliżał  ich  obydwóch  do 
siebie.  Inaczój  rzecz  się  miała  z  Mickiewiczem.  Jeżeli  już  iKe  dla 
innych  powodów,  to  przez  sam  wzgląd  na  obecno&ć  Juliusza  na 
emigracyi  w  Paryżu,  przez  wzgląd  na  to,  że  to  brat  jego  młod- 
szy po  bitni,  że  z  nim  koleguje  w  przełożeństwie  nad  Towarzy- 
stwem Literackióm  —  już  dla  tych  mówię  przyczyn  nie  godziło 
się  Mickiewiczowi  obierać'  sobie  właśnie  jego  ojczyma  za  ofiarne- 
go'kozła,  któryby  dźwigał  cały  ogrom  wzgardy  poety  dla  wszy- 
stkich samolubów  i  zaprzańców,  jacy  tylko  byli  i  kiedykolwiek 
być  mogli... 

•  To  też  łatwo  sobie  wystawić,  co  się  po  przeczytaniu  tój 
ksiątki  dziać  musiało  w  duszy  naszego  poety  tyle  zawsze  draili- 
wego,  a  tak  serdecznie  przywiązanego  do  Matki...  Oto,  co  jój 
pisał  w  rok  dopiero  po  wyjeździe  swoim  z  Paryża ,  kiedy  ona 
wiedziała  już  skądinąd  o  wszystkióm : 

„Więc  wiecie  o  Adamie  I  Och!  teraz  dopiero  powiem, 
ile  mię  kosztowało  przdamanie  pierwszego  popędu  dumy! 
Skórom  przeczytał,  chciałem  się  koniecznie  strzelać  z  nim 
i  natychmiast  posłałem  list  do  Michała  fSkibickiego^  przy- 
jaciela mego,  aby  mi  pomocy  swojój  użyczył.  Przyszedł 
MiShid  wieczorem,  i  różnemi  radami  odwiódł  mnie  od  za- 
miaru. Była  to  jedna  z  przyczyn,  dlaczego  do  Genewy 
wyjechałem  —  i  teraz  nie  uwierzycie,  ile  męki  cierpię,  ile- 
kroć ludzie  chcą  zdanie  moje  o  Adamie  usłyszeć.  J^ienawi- 
dzę  go!...  Wyjątek  zmojój  przedmowy*)  on  obciął  i  umie- 
ścił w  pisemku,  ale  tak  obciął,  że  mu  dał  całkiem  inne 
znaczenie  —  pozór  jakiejś  uszczypliwości.  A  przedmowa  moja 
jest  raczój  mojóm  usprawiedliwieniem  i  wszyscy,  którzy 
ją  całą  przeczytają,  przyznają,  że  Adam  zo  złą  wiarą  po- 
stąpił.  Onto  bowiem   o  dziełach  literackich   w  pisemku  pi- 


*)  Mówi  o  przedmowie  do  Ulgo  tomu  Poezji,  obejmającego 
L  ambr  o.  O  utworze  tym,  który  wyszedł  w  pocztu  roku  1888, 
bodziemy  niśćj  mówili  osobno. 


140 

sał.  —  Nic  mi  nie  pozostaje,  jak  okryć  Ciebie  Matko  mo- 
ja, promieniami  takiój  sławy,  aby  Cię  inne  ludzi  pociski 
dojść  nie  mogły.  I  muszę  tego  dokonać  —  Bóg  mię  sam 
natchnął  —  łw  rozwinął  w  myśli  moj6j  wielkie  dzieło/) 
Część  pierwszą  za  kilka  dni  posyłam  do  draka  i  teraz 
przepisuję.  Wierz  mi  Matko  droga,  że  się  nie  zaślepiam, 
iem  to  dzieło  osądził  po  napisania  obcego  człowieka  roz- 
.  wagą...  i  drukuję  bezimiennie.  Będzie  to  równiejsza  walka 
z  Adamem**...  (Z  listu  rokiem  później  pisanego  z  Genewy 
d.*"30  listopada  1833). 

—  Kiedy  już  zapadło  niecofhięto  postanowienie  przeniesienia 
się  do.  Szwajcaryi,  rozpoczęto  przygotowania  do  bezzwłocznej  po- 
dróży. Wśród  najrozmaitszych  zajęć,  jak  to  bywa  na  wyjezdnóm, 
przyszła  do  głowy  myśl  Słowackiemu  odwiedzić  jeszcze  sławną  na- 
ówczas  wróżkę  paryską,'  pannę  Łenormand.  Było  to  w  sarnę  wilią 
Bożego  -  Narodzenia. 

^Dwoma  dniami  przed  wyjazdem  Michał  rano  wchodzi 
do  mnie  i  pośród  rozmowy  wspomina  coś  o  sławnej  pannie 
Łenormand.  Musisz  ją  Mama  znać  z  reputacp,  bo  ona 
niegdyś  Cesarzowi  wróżyła.  —  Ułożyliśmy  natychmiast  pro- 
jekt iść  do  panny  Łenormand.  Szczęściem  wiadoma  nam 
była  ulica,  gdzie  mieszkała;  dom  zaś,  w  którym  żyje  ta 
Sybilla,  oznacza  napis  nad  bramą:  ^Łibrairie  de  Mile  Łe- 
normand.** Wchodzimy  do  sieni,  wita  nas  stara  duguenna 
pytając,  czy  przyszliśmy  na  konsultacyą.  Odpowiadamy,  że 
tak ,  i  wpuszczeni  jesteśmy  do  pokoju  ładnie  umeblowanego, 
w  którym  całe  ściany  okryte  obrazami  rozmaitych  cudów 
przyrodzenia  i  śród  tych  malowideł  wisi  ogromny  portret 
samej  wróżki,  w  aksamitnój  czarnój  sukni,  ze  złotą  u  do- 
łu frenzlą  i  w  zamyślonój  postaci  odmalowany.  Kilka  osób 
przybyłych  przed  nami  czekało  na  kabałę,  słychać  było 
w  drugim  pokoju  ciągłe  mruczenie  czarownicy.  Wpuściła 
nas  nareszcie  do  swego  pokoju.  Jak  wygląda,  opiszę:  Jest- 
to  baba  stara,  lat  ma  ze  60,  otyła,  niska,  z  garbem  na 
Clecach,  ubrana  w  szarej  sukni,  na  głowie  mnóstwo  lo- 
ków i  na  nicfa  na  bakier  aksamitny  ogromny  czarny  beret, 
jak  męska  czapka;  rysy  twarzy  ma  zupełnie  polskie,  tro- 
chę ciocię  P.  przypomina.   Siadła   na  krześle   z  poręczami^ 


*)  Stosuje    się  to  do    Kordyana,  który    b^ł  napisany  w  rok 
po  wyjściu  Dsiadów,  w  TSenewie. 


150 

przy  biurku  z  wytartem  suknem,  na  biurku  leżało  mnóstwo 
kart  rozmaitej  wielkości.  Usiedliśmy  oba  przy  biurku.  — 
Zapytana,  odpowiedziała,  źą  ceny  w:różbj  są  rozmaite,  od 
6  aż  do  60  franków.  Prosiliśmy  o  sześciu-frąnkową  przy- 
szłość. A  więc  przyznacie  sami,  że  ludziom,  co  po  O  fran- 
ków płacą  za  głupstwo ,  nie  mogła  wielkich  cudów  przepo- 
wiedzieć. Zadała  mi  pierwszemu  następujące  pytanie:  „w  któ- 
rym miesiącu  rodziłem  się'/"  —  „w  Auguście;**  „którego 
dnia?"*  —  ^23;**  „Jaka  pierwsza  litera  imienia?**  —  **J.5 
"pierwsza  litera  kraju?**  —  „P.**  „Jaki  kolor  najwięcej  lu- 
bię w  ubiorze?**  —  „czarny.**  „Jakie  zwierzę  najwięcój  lu- 
bię?** —  wpsa.**  „Jakiego  zwierzęcia  najbardziej  niecier- 
pię?**  —  „pająka.**  „Jaki  kwiat  najl)ardziej  lubię?**  —  „ró- 
żę.** Na  tóm  zakończyła,  i  wziąwszy  talią  kart  zwyczaj- 
nych, ułożyła  z  nich  długi  szereg,  dwie  zawsze  karty  od- 
rzucając. Potem  wzięła  ogromne  karty,  z  dziwnymi  wize- 
runkami, i  kazała  mi  z  nich  ¥rybrać  jedenaście  lewą  ręką, 
inne  zaś  odrzuciła.  Potom  z  trzeciej,  równie  ogromnój  ta- 
lii kazała  mi  wybrać  23  karty;  z  wybranych  ułożyła  ogro- 
mny wachlarz  i  z  wachlarza  zaczęła  wróżyć,  jak  excytarz 
jednym  głosom  i  niezmiernie  prędko.  Wróżby  zupełnie  po- 
spolite; między  innemi  powiedziała,  że  będę  się  dwa  razy 
kochać;  że  rozpoczynam  podróż,  której  mi  rozpoczynać  nie 
radzi  aż  do  odebrania  pewnych  wiadomości;  że  dopiero 
w  dziewięć  miesięcy  będę  miał  stałe  o  losie  moim  wiadomo- 
ści; że  jestem  zdatny,  ale  radzi  mi  wykończyć  to,  com 
naszkicował;  że  między  27mym  a  28  rokiem  mojego  życia 
będę  bardzo  szczęśliwy,  że  w  tych  latach  wiele  dla  mnie 
zajdzie  wypadków.  Oto  są  wszystkie  prawie  przepowiednie; 
ostatnia  tylko  dosyć  interesująca.  Michałowi  nie  powiedziała, 
że  zaczyna  podróż;  a  ponieważ  jej  mówił,  że  kocha  konia, 
wróżyła  mu,  że  się  na  polu  walki  odznaczy.  —  Tumani 
baba  i  niczóm  zbywa  chorych  na  zdrowy  rozsądek  pacyen- 
tów/)  —  Po  tak  przepędzonej  godzinie  wyszliśmy  z  Micha- 


*]  Ażeby* zaspokoić  czytelnika  ciekawość  i  powiedzieć  ma  o  wy- 
padku tych  przepowiedni,  póki  pamięta  jeszcze  o  wróżbie;  nadmie- 
niam, że  jednak  w  tym  pojedynczym  razie  niekoniecznie  ^baba  tu- 
maniła!* Niejedno  się  z  jćj  zapowiedzi  spełniło  rzeczywiście.'  I  tak, 
co  sie  tyczy  dwukrotnego  zakocliania  —  okaże  się  niżćj,  że  w  tćm 
było  wiele  prawdy,  chociaż  nie  trzeba  brać  rzeczy  w  zbyt  ścisłym 
sensie.  Obietnica  szczęścia  i  czasu  obfitego  w  wypadki  między  27  a 
28  rokiem  życia,  ściągn^a  się  wprawdzie  do  skromniejszych  nieco 
rozmiarów,    bo  tylko  do  podróży  do  Woch   i   na  Wschód,    odbytćj 


łem  do  ogrodu  Łnxenibo«rg.  Gadaliimy  długo  drwiiie  z  sie* 
bie  nawzajem,  a  pot^m  mimowolnie  wpadliby  w  długie 
zamyślenie,  aż  on  pierwszy  odezwał  się :  „Wiesz,  szkoda,  że- 
śmy t>abie  nie  dali  po  60  franków,  może  by  nam  oo  wię- 
cej powiedziała.^  Odpowiedziałem  śmiechem  na  te  jego  sło- 
wa, malowały  one  doskonale  łatwowierność  człowieka,  zdra- 
dzały go  aż  do  głębi  serca.  Ale  ja  także  wyznać  mnszę  i 
jemu  to  wyznałem,  że  także  przez  czas  zamyślenia  na  tę 
same  myśl  wpadłem. "^  (List  z  dnia  30go  grudnia  1832 
z  Genewy). 

W  wilią  wyjazdu  pożegnało  grono  bliższych  znajomych  Sło- 
wackiego obiadem  na  cześć  jego  wyprawionym  przez  któregoś 
z  przyjaciół.  A  nazajutrz,  dnia  26  grudnia,  w  sa^o  więc  drugie 
święto  Bożego  Narodzenia,   o  godzinie  7mej  wieczorem  wsiadł  do 

dyliżansu. 

„Przyjaciele,   z  których  jeszcze   dwóch   przy   powozie 
mnie  czekało,  stali  wokoło,  gadając  zo  mną  przez  okna  ka- 

w  t.  1836 — 37.  Stćmwszystkićm ,  chociaż  nie  były  to  czasy  bar- 
dzo szczęśliwe,  to  były  one  jednak  jeszcze  stosunkowo  naj- 
szczęśliwsze, w  ci^ćm  życiu  poety  od  chwili  wyjazdu  jego  ua 
emigracyą ,  a  nawet  i  aąjobfitsze  w  wypadki ,  a  przynąjmnićj  w  przy- 
gody. A  co  ze  wszystkiego  najdziwniejsza,  to  że  trafiły  właśnie  na 
wiek  jego  oznaczony! 

Byronowi,  kiedy  jeszcze  był  chłopcem,  wróżyła  także  wieszczka 
jakaś,  nazwiskiem  Msr.  Williams.  Przepowiedziała  mu,  że  rok  wieku 
dwudziesty  siódmy  i  trzydziesty  siódmy  będzie  dla  nie- 
go niebezpiecznym.  , Jedno  się  rzeczywiście  sp^iło,*'  pisał  Byron 
w  swoich  pamiętnikach ,  stosując  rzecz  do  swego  ożenienia ,  które 
przypadło  właśnie  na  rok  jego  27my.  „Nie  zapomnę  nigdy  2go  sty- 
cznia 1815.  Było  mi,  jak  gdyby  podpisywali  mój  wyrok  śmierci. 
Łady  Byron  (młoda  panna)  była  jedyną  spokojną  osobą  w  ci^ćm  to- 
warzystwie. Ksiądz  wymówił  nazwisko  moje  ffJszywie;  matka  narae- 
czonćj  wrzeszczała;  ja  drżałem  jak  osowy  listek,  dawałem  odpowiedzi 
niedorzeczne  i  nazwałem  żonę  po  ślubie  Miss  MUlbank  (nazwisko  pa- 
nieńskie)*...  Tak  tę  rzecz  opisywał  B3nron  w  kilka  lat  po  owym 
ślubie  złowieszczym,  który  zatruł  mu  całe  życie  goryczą.  Nie  upły- 
nęło wiele  czasu  i  okazało  się ,  że  i  druga  przepowiednia  ow^j  wróż- 
ki mii^  się  spełnić.  Mając  właśnie  lat  86  i  kilka  miesięcy,  poeta 
zakończył  życie. 

Więc  wierzyć  przepowiedniom  ?  —  Nie  zawsze !  Ale  zdarzają  się 
czasem  rzeczy  na  ziemi  i  na  niebie,  o  których  się  nie  śniło  naszym 
filozofom...  Byron  w  nie  wierzył,  Walter  Scott  także,  i  Rousseau, 
i  Gotho,  i  Napoleon  —    i  wiele  innych  wielkich  łudził 


153 

rety...  i  przy  iwieUe  latami  dziwnie  się  Wydawała  postać 
wychudła  i  bkda  sucliotnika  (Zienkowicza),  który  się  wy- 
wlekł z  mieszkania  i  stał  nierochomy  na  deszczu.  Widzę  go 
dotąd  przed  sobą,  jak  .mówi  Szekspir,  oczyma  duszy  mojój, 
choć  go  mo&e  oczyma  głowy  nigdy  jui  nie  zobaczę.  Ruszył 
.  dyliżans,  to  ogromne  zwierzę,  nadziane  różno  -  narodowym 
tłumem,  i  jechaliómy  długo  przez  ciemne  ulice,  potom  przez 
pont  Neuf,  a  potom  przez  ulice,  na  których  nigdy  nie 
byłem,  choć  blisko  półtora  roku  siedziałem  w  Paryżu.  Itak 
zakończyłem  paryski  epizod  mojego  życia.  W  nocy  nie  mo- 
gąc rozerwać  niczóm  mojój  uwagi,  przebiegłem  myślą  mój 
pobyt  w  tem  mieście  —  i  nic  nie  znalazłem  przyjemnego  — 
żadnego  wspomnienia,  prócz  chwili,  w  którój  przyniesiono 
mi  pierwsze  dwa  tomiki  moich  poezyi.** 

A  znajomość  z  panną  Korą?  —  Nie  ma  o  niój  wzmianki 
w  tóm  rozmyślaniu  poety  o  najbliższej  swojćj .  przesdości.  Poże- 
gnanie się  ich  obojga  było,  zdaje  się,  z  jego  strony  olwjętne;  dla 
niej  było  hurdzo  bolesne. 

-Powiem  ci  Mamo,  że  mnie  kilka  osób  w  Paryżu  ża- 
łowało, mówi  Juliusz  w  innóm  miejscu  tegosamego  listu. 
Kora  płakała  i  z  drugiego  pokoju  było  słychać  łkanie;  a 
kiedy  wyszła  do  salonu,  czerwone  miała  tak  oczy,  że  sio- 
stry za  rzecz  potrzebną  uznały  mówić  przedemną,  że  ma 
mocny  katar  mózgowy,  nad  czóm  bardzo  ubolewałem.^ 

Ale  wróćmy  do  przerwanego  opisu  podróży. 

^Przejeżdżałem  przez  ładną  Francyą  —  ładną  nawet 
w  zimie,  bo  pola,  choć  skrzepłe,  zachowują  jednak  zieloną 
barwę.  W  dyliżansie,  w  którym  jechałem,  znajdowało  się 
kilku  Francuzów,  którzy  na  górach  wysiadali  z  powozu  i 
szli  piechotą.  Zacząłem  ich  naśladować  i  często  po  całej 
mili  uchodziłem.  Co  dziwniejsza  jeszcze,  że  w  towarzystwie 
•  naszem  znajdował  się  jeden  sławny  szybko -biegacz.,  który 
się  w  Paryżu  popisywid  i  któremu  dotrzymywałem  kroku. — 
Towarzysze  moi  pierwsi  znudzili  się  pieszemi  wędrówkami  i 
na  końcu  samotny  musiałem  je  odbywać.  Wszedłszy  na  je- 
..  dnę  górę,  spotkałem  się  po  raz  pierwszy  z  zimą;  murawa 
była  cab  szronem  obsuta,  futro  u  mego  płaszcza  obmarzło; 
wyprzedziłem  z  daleka  dyliżans  i  stanąłem  sam  jeden,  a 
widząc  naokoło  skały,  waszemi  imionami  próbowałem  ich 
eclia...  Jechałem  przez  Tonnerre-Dole;  wszędzie  śli- 
czne okolice.  Nakoniec  trzeciego  dnia ,  o  godzinie  piątój  z  ra- 
na, przyjechaliśmy  do  St.  Laurent,  położonego  na  górze 
Jura,   skąd  trzeba  było  wziąć  sanki,   aby  przebyć  śnieci 


158 

t^j  góry.  Sanki  dano  nam  snipełnie  do  naszych  bud  podo- 
bne. Towarzystwo  dyliźansowe  w  dwie  się  budy  zabrało,  bo 
było  już  nas  tylko  czterech.  Siedliśmy  więc,  ja  z  moim 
ciągłym  towarzyszem  Szwajcarem  w  pierwsze  sanie,  dwódi 
kupców  francuskich  w  dHigie,  na  trzecie  spakowano  rzeczy 
i  ruszyliśmy  z  górki  na  górkę.  Go  za  rozkosz  —  inióg  da- 
wno niewidziany  —  tu  sanna,  tu  po  gołoledzi  sanki  nad 
przepaścią  groią  zatoczeniem  się.  Go  za  rozkosz  jechać  na 
południe  sankami!  —  O  7mćj  zaczynało  się  rozjaśniać.  Je- 
chaliśmy brzegiem  doliny  Mijou,  która  się  kilka  mil  cią- 
gnie. W  dolinie  między  sosnami  stcgą  opuszczone  szalety, 
domki,  w  których  latem  pasterze  mieszkają.  Na  końcu  do- 
liny widać  wielką  bramę,  to  jest  górv  z  dwóch  stron  spły- 
wają i  kończą  wąwóz,  a  w  tóm  ujścm  doliny  kawał  mgły 
wisiał  do  ziemi,  jak  srebrna  kortyna.  Słońce  oświecało  ten 
zimny  i  zamarzły  obraz. — W  oberży  samotnej  na  górze  Jura 
jedliśmy  obiad,  a  po  obiedzie  pokrzepieni,  zaczęliśmy  nową 
podróż  z  góry  na  dół.  Dosyć  wam  powiedzieć,  że  prędkim 
kłusem  jechaliśmy  z  tej  góry  godzinę,  i  porzuciwszy  naj- 
piękniejszy czas  na  górze,  wpadliśmy  nagle  w  krainę  mgły, 
tak  że  spojrzawszy  na  otaczający  naokoło  i  na  ^iący  na 
ziemi  obłok,  nie  mogliśmy  prawie  wmówić  w  siebie,  żeby  o 
tej  porze  na  szczycie  góry  słońce  świeciło.  Zjechawszy  z  Ju- 
ra, wpół  godziny  stanęliśmy  na  gruncie  Szwajcarów,  w  oj- 
czyźnie Wilhelma  Telia.  Jechałem  koło  Ferney;  widzia- 
łem z  daleka  zamek  Woltera  i  kościółek,  który  Bogu  po- 
stawił.—  Ferney  mnićj  na  mnie  zrobiło  wrażenia,  niż  sama 
droga.  Przez  12  godzin  widząc  śniegi  wokoło,  o  was  ma- 
rzyłem, marzyłem  o  dawnóm  dzieciństwie,  o  dniach  prze- 
pędzonych między  sosnami.  Tak  mi  było  miło  i  smutno  ra- 
zem ,  że  wam  t^o  wystawić  nie  potrafię.  —  O  półtor^  mili 
od  Genewy  znów  siedliśmy  w  dyliżans  na  kołach  i  o  5tój 
wieczór  wjechaliśmy  do  miasta.  Teraz  patrzcie  na  początek 
listu,  a  będziecie  mieli  wyobrażenie,  jak  pierwsze  chwile 
w  tej  mieścinie  przepędziłem.** 

Początek  listu  był  taki: 

„Nie  masz  smutniejszej  dla  mnie  chwili,  jak  ta,  w  któ- 
rej przybywam  do  obcego  miasta.  D;(isiaj  o  5tój  wieczór 
przyjechałem  do  Genewy,  wniosłem  się  do  hotelu  pod  Wiel- 
kim Orłem  i  nie  mogąc  po  nocy  włóczyć  się  po  niezna- 
nym mieście,  kazałem  sobie  do  pokoiku  przynieść  herlMtty 
i  przy  ogniu  kominka  marzę  i  piszę  list  ten  do  kochanój 
Mamy.**  (Wszystko  z  listu  datowanego  z  Genewy  dnia  30 
grudnia  1832). 

Tm  Ł  «0 


/ 


ROZDZIAŁ  SZÓSTY. 

Rok  1833.  —  Pensyoaat  na  przedmieściu  genewskidm  i  jego  gospo- 
dynie. Tryb  życia  Słowackiego  w  Genewie.  Nowe  stósanki  i  znąjo- 
moćci.  Wrażenie  francuski^*  recenzyi  jego  Poez3ri.  Teatr  genewski. — 
Wiadomość  o  zgonie  Zienkowicza.  —  Lambro  oddany  do  druku, 
przedmowa  do  niego.  —  Życie  towarzyskie  roku  owego  dośd  zajmu- 
jące. Boston  —  Eglantyna  —  Eliza.  —  Wiosna  —  różne  figury  z  dale- 
kich krajów  sąsiadujące  teraz  z  Słowackim  —  rodzina  Uwarow  — 
Potopów  —  hrabina  Seidwitz  —  misyonarz  Wolf  itd.  —  Wycieczki 
w  góry  okoliczne.  —  Uroczystość  szkolna  —  imieniny  Juliusza.  — 
W  jesieni  praca  nad  Eordyanem. 

Zaraz  nazajutrz  po  przyjeździe  do  Genewy  zoalazł  tam  Sło- 
wacki kilku  ze  swoich  dawnych  znajomych,  i  ci  ma  dopomogli 
w  wynalezienia  mieszkania.  W  ich  towarzystwie  i  wśród  stosun- 
ków genewskich  wcale  przyjemnych,  po  niewielu  już  dniach,  owe 
przykre  uczucia,  jakich  doznawał  w  pierwszej  chwili  za  przyby- 
dem  do  tego  miasta,  ustąpiły  miejsca  usposobienia  nie  tytko  zno- 
jnemu, ale  nawet  bez  porównania  swobodniejszemu,  aniżeli 
w  Paryżu. 

^Genewa  jest  niezmiernie  drogą  —  pisał   dnia  5  sty- 
cznia 1833,  w  dalszym  ciągu  listu,  z  któregośmy  dali  ustę- 
pów kilka  w  poprzedzającym  rozdziale  —  i  wszyscy,  nawet 
najbogatsi    cudzoziemcy    mieszkają  w  tak  nazwanych  pen-  *. 
syonatach.    Pochodziwszy  trochę,   znalazłem  bardzo  pię-  ■ 
kny  pensyon   w  wiejskim   domu  o  kilkadziesiąt  kroków  od"' 
miasta  położonym   (aax  Paąuis  Nr.  10  pod  Genewą).   Ko- 
sztuje mnie  na  miesiąc    130   franków,  bez  opału.   Szczęśli- 
wie  bardzo,    że  się   do    tego  pensyonu    dostałem,   bo   moi 
ziomkowie  mają  w  nim  dobrą  opinią.    Gospodyni  pensyonu 
nazywa  się  Mme.  Pat  i  eg.  Jeżeli  zobaczycie  Grocholskiego 


m 

lab  Kosiebki^ó,  powiedzcie  im,  że  zaraz  na  wstępie  za- 
pytała mi  się  panna  Pat t eg,  czy  ich  znam;  i  odtąd  cią- 
głe mi  o  nich  gada.  Oni  kiedyś  mieszkali  u  tej  samej  pa- 
ni ,  trzy  razy  przejeżdżając  przez  Genewę :  ale  wtenczas  pen- 
syon  był  w  mieście,  dziś  zaś  zmienił  lokal  i  akrywa  się 
w  ogrodzie  między  świerkami  i  sosnami. 

^  Maszę  Wam  opisać  pensyon  Genewski.  A  naprzód 
dom ,  w  którym  się  mieści ,  potem  gospodarstwa  moich  por- 
trety skreślę  —  potem  opiszę  mój  pokój  —  a  potem  mo- 
ich towarzyszy.  Dom  leży  trochę  za  miastem ,  ale  wyszedłszy 
z  niego,  w  kwadrans  można  być  na  drugiej  stronie  Genewy. 
Bo  Genewa  mniejsza  jest  prawie  od  Kamieńca,  tylko  domy 
są  stare  i  wysokie.  Możecie  sobie  wystawić,  jak  jest  mała, 
kiedy  pomimo  największej  drogości  mieszkań,  liczy  tylko 
24,000  mieszkańców.  Otóż  dom,  w  którym  mieszkam,  stoi 
w  ogrodzie  za  miastem ,  wysoki  na  trzy  piętra ,  szary  z  zie- 
loneipi  okienicami.  W  ogrodzie  najwięcćj  jodeł  i  sosen,  o 
kilkadziesiąt  kroków  jezioro  Genewskie,  którego  jednak  dla 
innych  wiejskich  domów  z  okien  nie  widać.  —  Pani  Pat- 
teg  —  jestto  stara  kobieta,  przyjemnej  twarzy  i  niezmier- 
nie dobra.  Przeczuwam ,  że  gdybym  kiedy  zachorował ,  w  j^j 
domu  nie  byłbym  jak  obcy.  Córka  jej,  panna  Eglantyna 
Patteg ,  wszystkiem  w  domu  się  trudni.  Jest  to  panna  ma- 
jąca około  lat  30  —  ładną  być  dawniej  musiała  —  teraz 
pokazują  się  w  nićj  wady  starej  panny.  Stómwszystki^m 
bardzo  przyjemna  w  konwersacyi,  i  dobrze  gada  o  swoich 
znajomych.  Czule  wspomina  Groch,  i  KosieL,  z  uśmiechem 
mówi  o  Ilkiewiczu,  którego  także  znała,  a  który  musiał 
się  bardzo  zmienić  od  czasu,  jakeśmy  go  widzieli,  —  bo 
wystawiła  mi  go  panna  Pattek  jako  nadzwyczaj  wesołego  i 
miłego  w  towarzystwie,  —  Przybywszy  na  pensyon ,  zastałem 
w  nim  familią  francuską  —  starego  pana  z  żoną  i  synem, 
bo  tu  i  kobiety  mieszkają  w  pensyonach.  Ci  państwo  wczo- 
raj wyjechali  —  jeden  mi  tylko  więc  został  towarzysz  — 
jestto  Francuz,  ksiądz  protestancki,  z  którym  grywam 
w  szachy  wieczorami.  Mała  ta  liczba  pensyonaryuszów  po- 
większa się  nieskończenie  w  lecie.  Wtenczas  mnóstwo  przy- 
jeMża  Anglików,  często  ładne  przybywają  Angielki  —  a 
wtenczas  pensyon  staje  się  bardzo  przyjemną  wioską  naszą. 
Wszyscy  się  bez  przymusu  schodzą  w  godziny  uczt  —  bawią 
się  —  wieczorami  pływają  po  jeziorze  i  późno  przy  księży- 
cu wracają  do  domu.  —  Mam  pokoik  bardzo  ładny,  zupeł- 
nie wiejski  —  z  obiciem  w  kraty  zielono  karmazynowe  — 
biurko  czeczotkowe— ogromny,  ale  ogromny  fotel  aksamitny, 
w  którym  jak  siędę,  to  mnie  nie  widać  —  i  krzesła  i  sto- 


15« 

lek  i  piec  okrągły  —  okna,  jak  zwyczajnie  w  Szwajcaryi, 
z  inałemi  szybami — a  przed  oknami  świerki  —  sosnę  —  dąb 
stary  —  wiele  krzewów  —  murawę  teraz  nawet  zieloną  — 
i  kłąb  z  róż.  Okna  moje  są  obrócone  na  wschód,  będę  więc 
miał  w -lecie  słońce  —  i  w  ładny  poranek  otworzę  sobie 
okna  i  będę  miał  zapach  róż  —  zapach  balsamiczny  jodeł. 
Nie  awierzysz  Mamo/  jak  mnie  te  jodły  cieszą,  jak  mi 
jest  przyjemną  ta  wiejska  cisza,  która  mnie  w  około  ota- 
cza. Zdaje  mi  się  nieraz,  że  już  osiadłem  na  wsi,  abym 
odpoczął  po  trudach  życia.  W  domu,  w  którym  jestem,  zu- 
pełnie mi  uczuć  nie  dają,  jakobym  był  za  pieniądze ,  i  to  mi 
jest  bardzo  przyjemnie.  — 

„W  pensyonacie  tym  wstają  wszyscy  o  9tój  rano  —  o 
lOtej  schodzą  się  do  wielkiej  sali  na  śniadanie,  złożone 
z  jajek  miękko  gotowanych,  z  mięsa  na  zimno,  z  kawy 
i  herbaty.  Ostatnie  te  dwa  napitki  przyprawiają  tu  dosko- 
le  —  ale  kawa  w  mieście  jest  niegodziwa.  Potim  rozcho- 
dzą się  wszyscy.  Ja  idę  najczęściój  do  miasta,  do  salonu 
lektury  —  odwiedzam  moich  znajomych  —  i  znów  o  4tej 
schodzimy  się  na  obiad.  Ile  razy  jem  obiad  smaczno  zgoto- 
wany —  dziękuję  Bogu,  żem  się  od  paryskich  traktyerów 
wyzwolił  —  i  czuję ,  że  mi  to  daleko  lepiój  na  zdrowiu.  Po 
obiedzie  często  ktoś  z  dam  genewskich  do  piani  Patteg 
przychodzi  z  wizytą  —  i  tak  pozawczoraj  wieczór  przepę- 
dziłem na  rozmowie  z  panną  Liną,  jest  to  ładna  z  czame- 
mi  oczyma  Szwajcarka  —  a  we  czwartek  mam  pójść  do 
jej  rodziców  na  wieczór.  O  9tej  godzinie  pijemy  herbatę  — 
i  potom  przy  kominku  ciągnie  się  rozmowa,  po  którój  ka- 
żdy do  swego  pokoju  odchodzi.** 

Vf  ciągu  następnych  tygodni  i  miesięcy  przywykał  Słowacki 
coraz  więcój  do  miejsca  swego  nowego  zamieszkania,  i  do  ludzi, 
któnsy  go  otaczali.  Ujrzał  się  tu  bez  wielkiego  zachodu  pośród 
nader  ożywionych  stosunków  towarzyskich,  na  brak  których  czę- 
sto w  Paryżu  narzekał.  Oto,  co  swoim  Krzemieńczanom  o  tem 
wszystkióm  opowiadał  (w  liście  z  dnia  10  lutego  1833  r.): 

^Go  do  mojego  teraźniejszego  położenia,  bardzo  miłe 
życie  prowadzę.  Mieszkam  u  ludzi,  którzy  kazali  mi  Ma- 
mie napisać,  że  mnie  bardzo  kochają  i  starają  się  tosamo 
dla  mnie  uczynić,  co  chcą  aby  dla  ich  oddalonego  syna 
czyniono.  Stara  dama,  pani  Patteg,  ciągle  mnie  się  pyta 
o  moje  chęci  —  gusta;  wszystkiemu  chce  dogodzić  —  nad 
zdrowiem  mojóm  czuwa  —  słowem,  mogę  Wam  zaręczyć, 
ż«  bardzo  godna  i  uczciwa  osoba.   Jej  córiLa,  pamia  £glan- 


15ł 

tyiui^  banko  mnie  takte  lubi  —  stara  się  bawi<S  —  w  kil* 
ku  domacłi  mnie  zapoznała,  a  w  domach  tych  przyjmują 
mnie  ze  znaczną  atencyą  i  rozróżniają  od  innych.  Winien 
jestem  pannie  £)glantyme,  ie  wprowadzony  zostałem  na  ka- 
syno i  bywam  na  niem  często  dosyć.  Kasyna  tutejsze  są 
bardzo  świetne.  Szwajcarki,  ładne  blondyidd  jak  śnićg, 
•mieszają  się  w  kołach  walca  z  zamyślonemi  Angielkami, 
których  tu  jest  najwięcój<  Tańcują  tylko  kontredanse,  wal- 
ce i  galopady.  Zaproszony  byłem  także  na  kilka  balów  przez 
nieznajome  dawanych  osoby  —  dziwny  to  wcale  zwyczaj! 
Byłem  na  jednym  z  nich  i  z  trudnością  wyśledziłem  prze- 
czuciem prawie  gospodynią,  której  się  trzeba  było  ukłonić. 
Ma  takich  balach  tańcują  mazura ,  i  to  mi  największą  spra- 
wia przyjemność.  Najprzyjemniejsza  jednak  część  dnia  dla 
mnie  jest  ta,  którą  przepędzam  w  domu*  Jestem  zupełnie 
na  wsi  —  z  rana  po  śniadaniu  wychodzę  z  panną  Eglanty- 
ną  do  ogrodu.  Czas  tak  niamy  śliczny,  że  dzisiaj  w  lutym 
chodząc  w  surducie,  spotniałem.  Ogród  zawsze  zielony,  peł- 
ny sosen  i  jodeł  —  niebo  błękitne  —  a  na  horyzoncie  wy- 
soko wznosi  się  Mont-blanc  śnieżny  —  lekko  jak  chmu- 
ra skreślony  — ;  czasem  wiankiem  białój  chmury  okryty. 
Wyrysuję  Wam  kiedyś  i  przyślę  widok  domu,  w  którym 
mieszkam ,  wzięty  z  ogrodu.  Chodząc  tak  z  rana,  często  pan- 
nie Eglantynie  opowiadam  różne  przypadki  mojego  życia  i  zbie- 
ramy fijołki,  które  się  już  pokazują.  Kilka  dni  temu  pani 
Patteg  umyślnie  dla  mnie  dała  wieczór  i  kilku  Polaków  za- 
prosiła —  kilka  było  dam  ładnych.  Bawiłem  towarzystwo 
jak  mogłem,  nauczyłem  mazura  —  z  trudnością  przypo- 
mniałem sobie  z  dziesiątek  figur  —  i  bardzo  były  panny 
kontente.  Potom  ustawiłem  wszystkie  do  angleza,  i  znów 
im  różne  nasze  figle  pokazywałem.  Wkręciłem  wszystkie 
w  długiego  gąsiora  i  tak  się  rozhasałem,  żem  im  wszy- 
stkie tańce  pokazał  aż  do  kozaka.  W  głębi  duszy  jednak 
czułem  nadzwyczajny  smutek,  wsponinienia  tłumem  cisnęły 
się  do  głowy  i  napadały  puste  serce*... 

^Mii^em  jeszcze  jedne  wielką  przyjemność.  Jednego 
wieczora  przyszła  do  nas  pani  Morin.  Jestto  żona  jednego 
z  pierwszych  doktorów  —  bywam  u  nich  —  ona  sama  Wło- 
szka —  trochę  sawantka ,  ale  w  miarę  —  ma  ładną  córkę, 
która  się  nazywa  Lina  —  i  sama  śpiewa  prześlicznie  meto- 
dą włoską.  Otóż  pani  Morin  przyszła  do  nas  wieczorem  i 
wśród  konwersacyi  powiedziała  mi  z  uśmiechem :  ^Młody  N. 
N.  mówił  mi  dziś ,  że  w  jednym  z  dzienników  francuskich 
czytał  długi  i  pochlebny  artykuł  o  poezyach  Juliusza  Sło- 
wackiego. Czy  Pan  znasz  tego  poetę?  Udałem,  że  mnie  ten 


artykuł  mało  obchodzi;  ale  nazajutrz  z  bijąoćm  semeni  po- 
biegłem do  Sociótć  de  lecture,  gdzie  znajdują  się  wszy- 
stkie dzienniki,  i  wynalazłem  krytykę  moieh  poezyi  w  Re- 
vue  Europ6enne.*)  Bardzo  pochlebnie  mówią:  zaczy- 
nają od  wyjlcia  na  świat  Bogarodzicy  —  dają  tłóma- 
czenie  tego  hymnu — pot^m  mówią  o  Żmii  z  pochwałami — 
potom  przytoczony  jest  w  tłómaczoniu  wyjątek  wiersza  do 
Skibickiego  —  rozbiór  dość  obszerny  tragedyi ,  z  cy- 
tacyami — pochwała  śmierci  błazna  i  charakteru  jego  w  Ma- 
.  ryi  Stuart.  Nakoniec  tłómaczenie  całego  Araba  wcale 
niezłe.  Jest  wszędzie  trochę  ocukrowanej  krytyki  —  ale 
jest  i  to,  że  mam  lat  22  i  ie  rzuciłem  podstawy  wielkiój 
literackiój  sławy,  —  Widziałem  potom  w  Societó  de  le- 
cture czytających  artykuł  o  mnie —  widziałem,  jak  jeden 
dobywszy  pugilaresu,  imię  moje  zapisywał,  nie  wiedząc,  że 
tak  blisko  niego  stałem  -—  a  to  mnie  nadzwyczaj  bawiło. 
Wczoraj  znalazłem  w  gabinecie  czytających  samego  powa- 
żnego pana  Morin,  który  zapewne  przez  żonę  wysłany,  nad 
rozbiorem  moich  poezyi  siedział.  Wszystkie  damy  moje  zna- 
jome starają  się,  aby  tego  żumalu  dostaó  —  i  wiedzieó,  co 
ja  za  jeden?" 

„Właśnie  rok  temu,  jak  drukowałem  w  Paryżu  poe- 
zye.  Pobyt  w  Dreźnie,  w  Londynie,  w  Paryżu  —  zupeł- 
nie inne  obrazy  i  bardzo  odcieniami  wydatne  zostawił  w  mo- 
jój  pamięci.  Pobyt  w  Genewie  różni  się  zupełnie,  i  spodzie- 
wam się,  że  utworzy  obraz  wspomnień  najcichszy  i  naj- 
przyjemniejszy; bo  dom,  w  którym  mieszkam,  latem 
napełnia  się  mnóstwem  wojażerów.  Bardzo  to  będzie  korzy- 
stnie dla  mnie,  że  nie  wychodząc  z  domu,  będę  się  w  ro- 
żnych towarzystwach  ocierał.  Już  teraz  rozmowa  moja  ła- 
twiejsza, dosyć  mnie  w  salonie  w  dobrom  świetle  wystawia. 
Pomaga  mi  w  tóm  rodzaj  małój  sławy,  która  rzuca  jakiś 
urok  na  moje  rozmowy ,  a  przynajmniój  ludzi  dobrze  o  mnie 
uprzedza  i  często  tłómaczy  milczenie  ftoje,  które  zgubiłoby 
w  opinii  innych.  I  sam  nie  czując  się  w  potrzebie  ciągłego 
gadania,  gadam  więcej,  bo  nie  doświadczam  żadnego  przy- 
musu". 

O  samóin  mieście  Genewie  takich  udzielał  spostrzeżeń: 

„Teatr  tutejszy  jest  szkaradny,  albowiem  wiele  jest 
metodystów  w  arystokraćyi ,  którzy  teatr  aui  zakasaną  i  zgu- 


*)  Zdaje  się,  że  tento  artykuł  wyszedł  pot^  i  w  osobn^  bro- 
S2urce,  wydao^'  r.  1833  w  Paryżu  p.  1  NoUee  tm  Um  poitki  dś 
JuUs  Siowacki,  podpisani'  prses  p.  Lemaitre. 


IM 

boą  nwafają  zkbaMę.  Obyeząje  genewskie  zadziwiają.  N^^dsiś 

Die  ma  mnićj  intryg  —  ale  wiele  jest  plotek,  jak  zwyczaj- 
nie w  miJćin  mieicie.  Zwyczaj  tu  jest,  że  panny  same 
chodzą  po  ulicach;  zwyczaj  także,  że  przed  pobraniem  się 
młodzi  ladzie  kochają  się  po  lat  10.  Słowem,  wiek  tn  zło- 
ty trwa  dotąd,  i  z  tego  względa  miasto  dziwną  ma  postać 
moralną.  Arystokracya  tutejsza  złożona  z  kopców  i  zegar- 
mistrzów —  nudna  bardzo  i  płaska.  Oto  macie  w  kUku 
słowach  rys  Genewy.**  (List  z  dnia  10  lutego  1833, 
z  Grenewy). 

Lubo  oddalony  znaczną  przestrzenią  od  miejsca  dawniejszego 
swego  pobytu,  wiedział  Juliusz  jednak,  co  się  dzieje  w  Paryżu, 
odbierając  mnóstwo  lislów  od  znajomych  tamtejszych;  i  porówny- 
wając  stan  rzeczy  tam,  a  około  siebie,  powtarzał  bardzo  często: 
„lepiój  mi  jest  w  Genewie,  niż  w  Paryżu" 

W  listach  paryskich  donoszono  mu  nieraz  o  osobach,^  któ- 
re go  szczególniój  interesowany,  o  Zienkowiczu,  o  pannie  Korze, 
o  Mickiewiczu  i  t.  d.  Wiadomości  o  Zienkowiczu  były  coraz  smu- 
tniejsze ,  wreszcie  przysłano  mu  doniesienie  o  jego  zgonie. 

„Pisałem  wam  o  moim  wyjeździe  —  o  moim  chorym 
przyjacielu....  Okropną  odebrałem  wiadomość  —  w  kilka 
dni  po  moim  wyjeździe  mocno  zasłabł  —  był  bez  nadziei  — 
siedział  nieruchomy  na  łóżku  i  ciągle  powtarzał:  „nie  ma 
Julka"*  —  a  wymawiając  te  słowa  pUkał.  Kilku  znajomych 
ciągle  go  pilnowało  —  kilkoma  dniami  przed  śmiercią  ode- 
braJ  mój  list  —  a  list  był  wesoły,  szalony  prawie,  bo  nie 
wiedziałem,  że  się  tak  źle  miał.  Czytano  mu  ten  list  — 
płakał.  Dnia  18  wjnocy  o  10  godzinie  wszyscy  go  opniclli 
i  został  tylko  służący.  'W  pół  godziny  potom  chory  otwo- 
rzył oczy  —  westchnął  trzy  razy  i  skonał.  Pochowano  go 
na  cmentarzu  pere  la  Ghaise,  gdzie  tyle  razy  całe  ran- 
ki przepędzałem Matko  moja,  pomódl  się  za  tego,  któ- 
ry kochał  do  śmierci  twojego  syna  i  któremu  twój  syn  nie 
w  zamian  nie  dał,  tylko  łzę  po  śmierci^,  (z  Genewy  dnia 
10  lutego  1833). 

O  pannie  Korze  pisano  ma  z  Paryża,  że  go  zawsze  wspo- 
mina, —  rumieniąc  się,  kiedy  go  kto  inny  wspomina.  —  „DndŁ 
mego  L  ambra  —mówił  z  tego  powodu  JuUosz  do  matki  w  tym 
samym  liście  —  przypoomi  jój ,  jak  niegdyś  dmkająo  poeaye  cho- 
dziłem do  nich  co  ranka  i  gadałem  z   nią  pi!zez  dfaigie  godziny. 


MO 

Bedsie  j^j  troebę  smutno^  kiedy  to  irspoandenie  pierwsrtj  cichej 
miłoici  stanie  j^j  przed  oczyma" .... 

To  jest  ostatnia  wzmianka  o  pannie  Pinńard  w  korespon- 
dęncyi  Juliusza. 

Nie  długo  potom,  w  początkach  marca  (1833),  zaczął  się 
rzeczywiAcie  druk  tomu  III  Poezyi.  Korektę  mu  arkuszami 
z  Paryża  przysyłano.  W  maju  było  już  dzieło  gotowe  i  w  rę- 
kacli  publiczności.  Są  zamieszczone  w  tym  tomie :  poemat  w  dwóch 
pieiniach  p.  t.  Ł  ambr  o,  i  następujące  krótsze  utwory:  Hymn 
do  Bogarodzicy  —  Kulik  —  Pieńń  legionu  litewskie- 
go (te  trzy  rzeczy  ogłoszone  już  były  poitizas  listopadowego  po- 
wstania w  Warszawie)—  Duma  o  Wacławie  Rzewuskim  — 
Paryż  —  i  Godzina  Myśli. 

•  Dla  tego  jednego  poematu  -  pisał  autor  o  Godzi- 
nie Myśli"*  do  matki  —  chciałbym,  abyście  tom  III  czy- 
tali kiedyś.  Jestto  poemat  serca,  w  którym  jest  całe  moje 
dzieciństwo.  Matko  moja,  kiedyś^ w  Westminsterze  naszego 
kraju  może  mi  dadzą  kąt  jaki  I  Śmiej  się  ze  mnie,  ale  ja 
czuję,  że  mam  w  sobie  duszę  sławy,  która  ze  mną  umrzóć 
nie  może"...  (z  listu  z  dnia  t5  marca  1833). 

Na  czele  t^o  tomu  Poezyi  położył  autor  Przedmowę, 
w  którój  się  skarży  na  obojętność,  z  jaką  przyjęto  dawniejsze 
jego  publikacye.  Między  innemi  rzeczami  są  w  niój  i  następujące 
ustępy : 

„Minął  ów  czas  błogi,  chociaż  mało  korzystny  dla  literatury 
nA6zć|i,  kiedy  umieszczona  w  Dzienniku  Warszawskim 
oda,  duma  lub  ballada,  nadawała  imię  poecie.  Trzydziestu  pre- 
numeratorów dziennika  (albowiem  tylu  ich  było)  rzucało  nazwi- 
sko nowe  na  woskowane  posadzki  salonów,  i  romantyczny  poeta 
brał  chrzest,  znajome  nadający  imię;  nadto  pisma  czasowe  dzien- 
ne zamglonymi  niemczyzną  okresami  rzucały  z  paszcz  8finxowych 
zagadkę  sławy  autorskiój  —  szczęśliwy,  kto  ją  zrozumiał,  szczę- 
śliwszy, kto  w  pokorze  ducha  niezroznmianój  wierzył.  Dziś  dzien- 
nikarze owi,  tworzyciele  literackich  królów,  milczą... 

....^Szanuję  szkołę  religijną,  owę  wieczerzę  pańską  polskich 
poetów,  do  którój  zasiedli  w  Paryżu :  —  sądzę  bowiem ,  że  wypły- 
wa z  przekonania;  że  nie  jest  sztucznie  natchniętą  słowami  Fry- 


161 

deryka  Sdiłegk,  który  w  katolickiej  religii  źródło  jedyne  poesyi 
upatruje.  Oddaliłem  się  wszelako  od  idącyeh  tą  drogą  poetów; 
nie  wierzę  bowiem,  aby  szkoła  De-Ia-Menistów  i  natchmęta 
przez  nią  poezya  była  obrazem  wieku  itd.** 

Z  powoda  onój  przedmowy  pisał  póćuiój  — po  wyjieiu  już 
dzieła  —  do  matki,  jak  Dastępi]\)e: 

^  ..  „Od   dni  20    wyszedł   na  &wiat  tom   nici  moich 

poezyi...  Przedmowa  krótka  i  gryząca  trochę  obraziła  Mi- 
ckiewicza. ZeffiSćiT^śię  ^  jednSin'  z  małych  plseftiek,  ale  do- 
s^Tnie^^abrne.  PoFakom  tu  mieszkającym  podoba  się  ten 
tom"  bardzo  —  ale  nie  wiem ,  jak  u  Was  sądzió  będą  lu- 
dzie. O  ten  tom  bardziój  jestem  niespokojny,  nii  o  dwa 
pierwsze.  Napiszcie  mi ,  jeżeli  o  nim  co  udtyszyde.  Jeżeli 
tak  dalój  płodną  będzie  moja  iinaginacya,  jeżeli  co  roku  za- 
cznę tomy  nowe  drukować,  to  wkrótce  w  waszój  małój  sza- 
fce będziecie  mi  musieli  poświęcić  całą  jedne  police —  a  pa 
mojój  śmierci  ten,  co  mię  poznać  zechce,  będzie  musud 
miesiąc  cały  ze  mną  obcować.  Takie  są  teraz  sny  moje*^... 
(z  listu  pisanego  w  czerwcu  1833). 

Cały  zajęty  planami  coraz  nowych  utworów,  czuł  na  wygna- 
niu swojóm  dotkliwie  brak  sposobności  zasilania  się  ożywczóm  źró- 
dłem literatury  ojczystój,  zwłaszcza  dawniejszój.  Dzieła  Kochano- 
wskich, o  które  w  Paryżu  jeszcze  prosił,  nie  nadchodziły.  Nie  ma 
prawie  listu,  w  którymby  o  nich  nalegliwie  nie  przypominał. 
Oprócz  tych  dwóch  Zygmuntowczyków,  żądadt  jeszcze  i  Obrazu 
wieku  panowania  Zygmunta  III  przez  Siarczyńskiego. 

„To  dzieło  wielkim  byłoby  dla  nmie  skarbem !  Ta  ma- 
ła biblioteka  polska  wiecznie  mi  będzie  towarzyszyć,  i  będę 
bogatszym  od  wszystkich  moich  kolegów.  Co  Ci  tylko  Ma- 
mo wpadnie  w  ręce  ze  starych  kronik,  które  się  czasem  po 
rękach  Żydów  walają,  to  mi  przyślij."*  (list  z  d.  15  marca 
1833). 

Wśród  tych  rozmyślań  o  swojój  przyszłój  sławie  i  o  drogach, 
któreby  go  do  niój  zawiodły,  wśród  pracy  nad  pierwszend  scena- 
mi nowego  dzieła  (Kordyana?),  której  zwykle  ranki  poświęcał, 
nie  stronił  w  owych  czasach  Juliusz  i  od  zabaw  towarzyskich^ 
A  było  do  nich  wiele  sposobności  w  domu  pani  Patteg.'  Dawano- 
amatorskie  przedstawienia  komedyi  *-  tańczono  na  wieczorkach 
wiele, 

Tom  L  «1 


„Czy  wierzycie  —  pisał  w  tymże  li&de  do  krewnych  — 
ieja  ta  pierwszy  azumuję  towarzystwo?  Kiedy  tańczę,  mło- 
dzież iciga  mnie  oczyma  i  zgodnie  mi  pierwszego  miejsca 
ustępuje.  Na  ostatnim  wieczorze  zdziwiłem  ją  walcem  tań- 
cowanym tak,  jak  u  nas  tańcuje  wojsko,  to  jest  uderzając 
ostrogami.  Ja  zaczynam  mazura,  ja  prowadzę  kotyliona  i 
pokazuję  nowe  figury,  jakoto:  z  szalem,  z  czterema  królami 
kartowymi  i  t.  p.  Często  gram  do  tańca  na  fortepianie  —  i 
potem  panna  Patteg  opowiada  mi,  co  o  mnie  damy  gada- 
ją —  i  bardzo  pochlebne  rzeczy  słyszę,  e  cz6m  Wy  z  tru- 
dnością wierzyć  możecie.  Widzieliicie  mnie  bowiem  dzieckiem 
nudnem,  teraz  zaś  umiem  czasem  grać  rolę  wesołego  chło- 
pca, i  tylko  domowi  widzą  mnie  smutnym  i  posępnym.  Nie 
odraża  ich  to  jednak  odemnie,  bo  moje  położenie  oddalone 
od  Was  i  od  kraju  usprawiedliwia  tygodniowe  spliny." 
Kiedy  nie  było  tańców,  siadano  do  zielonego  stolika  i  ba- 
wiono się  grą  w  karty. 

-Wiecie  jak  najczęściój  przepędzam  wieczory?  Oto  przy- 
chodzi do  nas  stara  dama,   zupełnie  do  pani  Łebrun  po- 
dobna, z  żywszą  trochę  imaginacyą.  Otóż  ta  dama  —  pani 
Patteg  —  ja  —  i  minister  protestancki,  który  u  nas  mie- 
szka, zasiadamy  do  bostona.  Gram  doskonale  w  bostona  — 
i  nieraz  staje  mi  w  myśli   moje  dzieciństwo.   Bo  pamiętam, 
jak  niegdyś  jako  dziecko  leżąc  na  sofie  w  Mianowskiego  je^- 
szcze  mieszkaniu,  widziałem  mego  ojca,  Rustema,  Bogatkę 
przy  zielonym  stoliku,  i  mówiono  mi,  że  grają  w  bostona — 
że  do  Słowackiego   przyszli   na  bostona.*)    Gra  ta   nie  jest 
tak  nudną,  jak  mi  ją  wystawiano  —  owszem,   daleko  ła- 
twiejsza od  wista  i  ma  tysiąc  rozmaitości.  ** 
Przy  takióm  zachowywaniu  się,  przy  takiój  łatwości  w  poto- 
cznym towarzyskióm  pożyciu—nie  dziw,  że  Słowackiego  w  cichym 
domku  owym    na  przedmieściu  Genewy   wszyscy  lubili.    A  szcze- 
gólniój    zdaje  się,   że  go  lubiła   coraz   więcój    panna  Egiantyna 
Patteg. 

„Dobrze  z  nią  żyjemy  (pisał  w  liście  z  dnia  15  mar- 
ca) —  zwierza  mi  się  ze  wszystkiego  i  mówi,  że  żadnój  ze 
swych  przyjaciółek  tegoby,  co  mnie,  nie  wyspowiadała.^ 

W  miesiąc  późniój   uskarżał  się  gorzko  poeta,  że  mu  matka 
pozwoliła  tak  (Uugo  czekać  na  swój  odpis. 


*)  Mianowski  i  Rustem   byli  koledzy  starego  Słowackiego,    pro- 
fesorowie wileńscy. 


163 

^Dwa  miesiące,  a  racai^j  cały  miesiąc  dragi  tortury 
moralne  wycierpiałem.  Go  dnia  czekałem  posłańca  z  poczty 
od  godziny  1 1  do  2 ,  a  .od  drngiój  godziny,  kiedy  już  nie 
było  nadziei,  rozpacz  mnie  porywała.  Dopiero  kładąc  się 
spać,  my61ałem  zadwu  o  godzinacli  nadchodzącej  poczty,  i 
tak  było  przez  cały  miesiąc...  Kochana  Eglantyna  cieszyła 
mię,  jak  mogła.  Często  cale  ranki  przepędzała  na  dziedziń- 
cu, czekając  pocztmistrza...  Często  widząc  go  mijającego 
dom,  biegła  za  nim  lękając  się,  aby  nie  zapomniid  był 
wstąpić.  Nie  uwierzysz  Mamo,  jakito  jest  mój  stróż  anioł 
ta  Eglantyna.  Ale  teraz  nie  ma  jój  tutaj ,  wyjechała  do 
starój  i  chorej  ciotki  w  Łionie  i  dopiero  za  dni  cztema&cie 
wróci.**  (d.  24  kwietnia  1833). 

Przez  te  dni  czternaście  starała  się  sama  pani  Patteg,  ma- 
tka Eglantyny,  rozweselać  rozmową  smutnego  swego  lokatora.  Ale 
jój  wysilenia,  ażeby  go  rozerwać,  nudziły  Juliusza.  Natomiast 
była  inna  osoba,  która  lepiój  znała  tajemnicę,  jak  mu  skrócić 
chwile  przemijające  zanadto  zwolna.  Było  jój  imię  Eliza.  Oto, 
co  o  niój  pisał  (d.  26  kwietnia): 

« Właśnie  teraz  wracam  z  kościoła  protestanckiego, 
gdzie  słuchałem  pilnie  kazania.  Byłem  tam,  przyznam  się 
tobie  Mamo,  dla  widzenia  jednój  miłój  osóbki,  która  mi 
wczoraj  powiedziała,  że  będzie  na  kazaniu.  Grdybym  sobie 
mógł  wystawić,  że  podróżuję  dla  przyjemności  —  gdybym 
sobie  mógł  każdój  chwili  powiedzieć:  jeżeli  zechcę,  to  Ma- 
mę za  dwa  miesiące  zobaczę,  wtenczas  obecne  życie  wyda- 
wałoby mi  się  bardzo  przyjenme.  Panny  nie  opuszczają  mię. 
Dawniój  Eglantyna  chodziła  ze  mną  po  całych  dniach  po 
ogrodzie  —  dziś,  gdy  jój  nie  ma,  stokroć  ładniejsza  od  niój 
panienka  odwiedza  nas  co  dwa  dni  z  matką.  Dlaczego^  nas 
odwiedza?.,  zapewne  nie  dla  widzenia  starój  pani  Patteg... 
A  zresztą,  sądi  sobie  Mamo,  jak  chcesz,  —  ale  prawdziwie 
zdaje  mi  się,  że  glina,  z  której  mię  Bóg  ulepił,  nabrała 
jakiegoś  magnetycznego  pociągu,  który  wiąże  do  mnie  serca 
panien...  Eliza,  tak  się  nazywa  przychodząca  do  nas  czę- 
sto panienka,  jestto  osóbka  mi^a,  bardzo  podobna  do  Ka- 
zimiry  Niepokojczyckiój  —  ma  czarne  oczy  pełne  iskier,  wie- 
le dowcipu  i  miłości  w  mówieniu,  wiele  prostoty  i  ma  lat 
około  24,  (więc  właśnie  tyle,  co  i  nasz  poeta  liczył  ich  sobie 
natenczas.  Eglantyna  miała  niestety  lat  wtedy  już  około  30). 
Dawniój  bywała  u  nas  rzadko,  tylko  na  wieczorach,  wten- 
czas podobała  mi  się  bardzo  —  i  ubierałem  ją  zawsze,  gdr 
wychodziła;   a  dlatego  ją  ubiendem,   że  podobał  mi  się  jój 


1«4 

kapelusz . .  •  Wazystkie  dśmy  przychodią  na  moczory  w  ka- 
pelufisach  ogromnych  z  czarnej  lewantyny,  z  tak  wysokim 
przodem,  te  nie  dotyka  kapelusz  włosów.  Kapełasee  te  na- 
zywają eią  caleche,  kocze...  i  szpecą  niezmiernie  wycho- 
dzące z  balów  damy.  Otóż  kapelusz  panny  Elizy,  cboć  do 
wszystkich  innych  podobny,  odróżniał  się  czarną  koronką 
szeroką  i  spadającą  na  czoło.  Gdy  się  w  niego  ubrab,  po- 
dobna była  do  świeżój  róży  rozkwitłój  na  oknie  gotyckióm; 
więc  dlatego  ubiendem  ją,  gdy  z  wieczorów  odjeżdżała.  Ma- 
tka jej  jest  wdową  i  ma  córkę  przy  sobie  i  syna  ładnego 
w  Paryżu.  Życie  jój  matki  teraz  jest  bardzo  piękne.  Grdy 
widzi  gdzie  dom  jalu  osierocony  śmiercią...  dom,  od  któ- 
rego wszyscy  weseli  odbiegli,  tam  najczęściej  z  córką  prze- 
pędza wieczory  —  u  starych  —  u  chorych.  Eliza  musiała 
się  nauczyć  bostona — aby  grywać  w  takich  domach  ze  star- 
cami i  z  nieszczęśliwymi;  dlatego  twarz  jój  nosi  wyraz  do- 
broci i  spokojnoścL  Często  chodząc  z  Elizą  po  ogrodzie, 
obrywamy  po  listku  margerytki.  Raz  gdy  nie  przyszh  przez 
dni  cztery,  chciałem  jój  dać  do  zrozumienia,  że  mi  tęskno 
bez  niój:  więc  wstałem  rano,  poszedłem  do  miasta,  kupiłem 
śliczne  dwa  bukiety  kwiatów,  wróciwszy  do  domu,  ułożyłem 
je  luuUadując  Twój  gust  Mamo  w  układaniu  bukietów,  a 
petom  w  ogrodzie  zerwałem  dwie  maigerytki  małe— i  w  śro- 
dek ogronmego  bukietu  włożyłem.  Bukiet  ten  posłałem  Eli- 
zie —  ale  od  pani  Patteg.  Nie  zawiodłem  się,  przypomnie- 
nie się  byłe  skutecznóm  —  przyszła  z  Mamą  wieczorem  —  i 
mówiła  mi,  że  złą  była  na  margerytki  naszego  ogrodu,  któ- 
re j^  nieprzychylny  dały  wyrok.  Widzisz  Mamo,  że  znala- 
da  te  dwa  mide  kwiatki,  choć  były  w  tysiącu  ukryte.  Ja 
zawsze  mnóstwo  mam  po  niój  riów  cichych,  łagodnych',  smu- 
tnych, z  których  tak  widna  miłość,  że  łój  nie  chcę  zapy- 
lać, ozy  umie  kocha;  bo  mówiła  noi,  że  była  smutną  przez 
4  dni ,  a  ja  nie  pytałem ,  dlaczego.  Gdy  chciałem  wiedzieć, 
co  robiła  wczorajszego  wieczora,  odpowiedziała:  Tak  mi  by- 
1»  smutoio,  że  położyłam  się  o  godzn[ue  10  i  czytałam.  Jaką 
kfii%ftkęf  zapytałem.— Nowy  Testament  Kiedy  jestem  smu 
tair,  nic  innego  czytać  nie  mogę...  i  mówiła  dalój:  dziś  ra 
na  ofaodiBwszy  się,  zdziwiłam  się,  że  mi  wesołe  przycho 
dziły  myśli,  i  przeczułam,  że  dzień  ten  będzie  szczęśliwy. 
W  tym  dniu  odebrała  bukiet  —  i  chodziliśmy  po  ogrodzie. 
Dobra  dsiewezynkAl  Nie  wi^n,  czy  Ciebie  takie  detale  in 
twenąją;  ale  te  detak  są  ixłą  rozmaitością  mego  żyda 
barduUy  mnie  ząjmąją,  niż  mój  ton  md,  który  za  8  dni 
wyjdzie  z  droka."* 


IM 

Byłeto  rioiro,  ktńrego  sakdwo  się  spddiij9v«ć  było  można 
2  twt  Słowackiego  j  tyl©  zawsze  sąjętego  swojemi  pracami  poety- 
ckiemi.  To  też  matka  to  przeczytawszy,  pewnie  co  więcój  tam 
sobie  pomy4łała  o  Elijie,  jak  tylko:  «dobra  dziewczynka!^ 

A  trzeba  właśnie  było,  że  mu  w  dniach  owych  pisała,  czy- 
by  nie  było  dobrze,  gdyby  sobie  którą  z  tych  panien,  z  któremi 
miid  tyle  sposobności  przestawać,  upatrzył  na  towarzyszkę  życia 
i  złagodził  choć  takim  związkiem  cłerpkotó  samotności  tułacza? 
Tak  praktyczne  widoki  nie  przypadały  jednak  do  myśli  poetyzu- 
jącego młodzieńca, 

^Ty  mi  Matko  piszesz  o  ożenieniu?"— odrzekł  jej  na  to 
w  tym  samym  liście ,  gdzie  właśnie  tyle  o  Elizie  donosił. 
^Nie  chciałbym  niszczyć  twoich  marzeń  —  a  jednak  sdaje 
mi  się,  że  ja  wiecznie  na  samotność  skazany  jestem,  bo 
mojej  żonie  ciężarem  być  nie  myślę.  Dosyć,  że  mm  jestem 
dla  Ciebie... 

-Mówią  mi  czasem  ludzie,  że  ja  mam  wyżste  zdolno- 
ści. Po  takich  mowach  ludzi  często  myślę  z  goryczą,  że  jest 
tylu,  którzy  z  małym  talentem  utrzymują  całe  rodziny  — 
zasłaniają  je  od  niedostatku;  a  ja  jestem  jak  niepotrzebne 
ziele!  Jestem  nawet  ciężarem  cUa  ciebie  Mamo  mcyal... 
Przebacz  mi,  że  taką  drogę  obrałem,  ale  wrócić  nie  mogę... 

„Wierzę  w  przyszłe  życie,  bo  to  niepodobna,  żeby  Bóg 
Ciebie  nie  nagrodził  za  to,  że  Ci  dał  takiego  syna!  Jedna 
stara  dama,  przeczytawszy  artykuł  o  mnie  w  BeTue  £u- 
ropóenne,  napisała  mi  bilecik,  w  którym  po  wielu  po- 
chwałach nareszcie  napisała :  heureuse  TOtre  mdre !  Ona  tak- 
że jest  matką.  Więc  myślałem  sobie,  że  może  ten  wykrzy- 
knik zagłuszy  nieco  słowa  mego  sumienia,  które  mi  powia- 
da, że  Ty  jesteś  nieszczęśliwą  przezemnie." 

Wracając  do  projektów,  jakie  sobie  matka  układała,  do  pro- 
jektów ożenieiiia  Juliusza,  te  już  dlatego  były  więcej  niż  tru- 
dne do  doprowadzenia  do  skutku,  ponieważ  uczucia  jego,  choćby 
obudzone  w  sposób  wiele  obiecujący,  zbyt  rychło  zawsze  urywały 
się  jakoś. 

O  Elizie  na  przykład  nie  ma  już  ani  jednój  wzmianki  w  dal- 
szój  korespondencyi ! 

Byłoż  rzeczywiście  prawdą  to,  co  pisał  był  niedawno  przed- 
tóm  o  sobie; 


166 

mO  kochani  moi !  smutno  mi ,  smutno  czasem  ^  i  czę- 
sto —  bo  się  już  prz^ąbiam  na  obywatela  iwiata!  Już  ąię 
ani  do  miejsc,  ani  do  osób,  z  któremi  żyję,  nie  przywię- 
zuję  tak  silnie ,  jak  w  dzieciństwie  —  i  to  jest  jedną  z  wad 
jakiój  nabywa  serce  tułacza""...  (d.  30  grudnia  1832). 

...„Szczęśliwy,  kto  nigdy  z  oczu  komina  ojcowskiego 
nie  straci  —  kto  jak  liść  uwiędły  padnie  u  stóp  drzewa, 
na  którym  wyrósł!"  (z  listu  z  d.  22  września  1833  r.) 

Byłoż,  powtarzam,  w  samej  rzeczy  to  tułacze  jego  życie 
przyczyną,  że  się  serdecznie  nie  był  zdolny  do  nikogo  przywią* 
zać?  Czy  też  może  przeszkadzał  temu  ów  obraz  w  pamięci  jego 
niezatarcie  wyryty.  ..obraz,  który  mimo.  wszelkiój  dumy  i  na  prze- 
korę najsilniejszym  postanowieniom,  ażeby  zapomnieć  o  nim,  cią- 
gle rau  się  odnawiał  przed  oczyma? 

,nKocIiana  Mamo  (pisał  w  czerwcu  1833),  czy  Ludwi- 
ga S.  wyjeżdża  do  Odesy?  Spytaj  ją,  C2y  o  przyrzeczeniu 
swojóm  pamięta.*)  Spodziewam  się,  że  mój  tom  Illci  po- 
godzi ją  trochę  ze  mną."   — 

Pośród  zajęć,  rozrywek  i  melancliolijnych  rozpamiętywań, 
któreśmy  opisali  powyżej,  minęła  tedy  poecie  naszemu  pierwsza 
zima  w  Szwajcaryi  i  nadeszły  upragnione  miesiące  wiosny.  Zakwi- 
tły wonne  bzy  w  ogrodzie  Eglantyny — w  parę  tygodni  późniój  horyzont 
domka  jój  matki  zamknięty  drzewami  okrył  się  tysiącem  róż  — 
nadeszło  lato.  Z  początkiem  każdego  lata  pensyonat  pani  Patteg 
zwykł  był  napełniać  się  mnóstwem  różnych  podróżnych.  Przygo- 
towany na  to  Słowacki,  cieszył  się  już  naprzód  owój  rozmaitości, 
jaką  to  w  dom  wprowadzi.  Posłuchajmyż  opowiadań  jego,  roz- 
rzuconych po  całój  korespondencyi  owego  roku,  o  współmieszkań- 
cach, których  miał  w  ciągu  lata  1833. 

„W  domie,  w  którym  mieszkam,  mijają  się  różne 
cienie,  jak  w  czarnoksięskiój  latarni.  Najprzód  z  jaskółka- 
mi przyleciał  pewien  Anglo- Szkot  —  niezmiernie  cichy  i 
nabożny  —  młody  \  dziecinny. . .  Kupił  zaraz  siatkę  na  mo- 
tyle i  cały  ranek  uwijał  się  z  nią  po  ogrodowej  łące.  Jak 
mi  to  boleśnie  przypomniało  moje  dzieciństwo  —  Mickuny, 
Wilejkę  —  lasy  sosnowe  i  jeszcze  coś  — .  To  dziwnie,   że 


•)  Prosił  ją  z  Paryża  jeszcze  Juliusz  o  przysłanie  sobie  portre- 
tu, któiy  mu  też  ona  nadesłać  obiecała,  leci  póćnićj. 


MW 

joŁ  teraz  nie  mogę  łoirió  motylów!  Anglik  ten  po  2  tygo- 
dniach pobytu  z  nami  wyjechał  do  Lozanny*'... 

„Dom  po  odjeździe  Anglika  został  pustym  przez  czas 
niejaki  —  wtem  jednego  poranka  zwaliła  się,  jak  lawina, 
ogromna  familia  rosyjska,  pani  Uwaroff,  córka  ministra, 
z  dziećmi  Z  początku  doznałem  elektrycznego  wstrzą&nie- 
nia ,  —  teraz  bardzo  dobrze  jesteśmy,  niezmiernie  grzeczni 
dla  siebie.  Pani  Uwaroff  sama  już  jest  w  dosyć  podeszłym 
wieku,  żywa  i  krzycząca  -^  córka  najstarsza  dosyć  roz- 
lana i  szeroka,  ma  twarz  przyjemną  i  ładne  czarne  oczy. 
Włochy  mało  się  odbiły  na  jój  imaginacyi  —  została  nieo- 
ciosaną  statuą.  Ma  sztambuchy,  w  których  włoscy  arty&ci 
stosując  się^  do  jój  gustu,  wszystko  jaskrawymi  kolorami 
malowali.  Śpiewa,  robiąc  zawsze  3  omyłki  w  aryi  każdój — 
nigdy  mniój,  ani  więcój.  W  notach  ma  mnóstwo  polskich 
teraźniejszych  śpiewanych  mazurków,  które  zapewne  w  ogień 
pójdą  za  powrotem. —  Młodsza  jój  siostra  żywa  i  piękna,  je- 
szcze dziecko.  —  Synek  mały  w  czerwonój  huzarce  łiafto- 
wanój  złotem  bardzo  dobry  dziewięcioletni  dhłopczyk.  Przy- 
jaciel syna  karzeł  lat  ma  40,'  łokieć  i  ćwienS  wysokości, 
twarz  pomarszczoną ,  ale  głowę  nie  nazbyt  wielką ;  uśmiecha 
się  do -wszystkich  i  nie  jest  bynajmniśj  gniewliwym.— Przy 
dzieciach  guwerner  —  ze  wszystkiego  do  Szantyra  mierzą- 
cego pola  w  Jaszunach  podobny.  Przy  pannach  gnwematka, 
dwie  panny  służebne  i  służący.  —  Oto  jest  cała  familia 
wojażerów  —  zdaje  mi  się,  że  dostatecznie  odmalowana. 
Całe  3  piętra  domu  rozlegają  się  od  ich  krzyku;  mówią 
różnymi  językami  i  nieraz  mi  się  zdaje,  że  jestem,  w  Ba- 
bilońskiój  wieży. — Niedawno  miałem  rozczulającą  scenę*  z  po- 
wodu karła.  Doniesiono  mu  bowiem,  że  jego  ojciec  umarł. 
Wystawcie  więc  sobie  tę  małą  figurkę  upośledzoną;  przy 
herbacie  —  wyciągnął  z  kieszeni  mi^ą  chusteczkę  do  nosa 
i  ocierał  łzy,  które  mu  mimowolnie  płynęły.  Okropnie  było 
•myśleć,  że  on  wracając  do  kraju,  nie  znajdzie  osoby,  któ- 
raby  go  może  jedna  tylko  nie  z  urąganiem  przyjęła.  Zosta- 
ła mu  wprawdzie  siostra,  która  w  Petersburgu  lekcye  na 
fortepianie  daje  i  z  tego  się  utrzymT:ge.  Po  herbacie,  kiedy 
odchodził  do  swego  pokoju,  gdzie  śpi  na  dwóch  krzesłach, 
przystąpiłem  do  niego  i  ścisnąłem  go  za  ręce.  Widać,  że 
mi  wdzięczny  był  za  to  uściśnienie,  ho  od  tego  dnia  wsta- 
jąc z  rana  —  i  odchodząc  wieczór,  zawsze  zbliża  się  do 
mnie  i  biorąc  rękę  moje  w  dwie  swoje  małe  rączki,  ściska 
z  całój  siły*  —  (list  z  czerwca  1833  r.). 


Familia  ta  rosyjaka  czas  tylko  krótki  zabawiła  v  Oenewie. 
Po  ich  odjeździe  tyle  jeszcze  Słowacki  donosił  o  mdi  matce: 

...  „Z  obu  stron  między  nami  panowała  taka  delika- 
tność, żeśmy  sobie  uczuć  nie  dali  różnicy  narodowój.  Zda- 
je mi  się  nawet,  że  te  osoby  mnie  dosyć  polubiły;  bo  po 
odjeździe  w  listach ,  pisanych  do  pani  Patteg ,  dały  mi  dłu- 
gie dowody  pamięci.  A  panna  Alexandra  (starsza  córka) 
ocUeżdżając,  zostawiła  mi  rysunek  przez  siebie  zrobiony  do- 
mu wiejskiego,  w  którym  mieszkał  niegdyś  Byron.** 

Kiedy-  jeszcze  mieadudi  ci  Rosyame  w  owym  domku  gene- 
wskim., urządzali  różne  wycieczki  w  okolice.  W  wyprawach  tych 
towarzyszył  im  czasem  i  Słowacki. 

«Jeden  z  tych  spacerów  najprzyjemniejszy  był  na  gó- 
ry otaczające  jedne  stronę  Genewy —  góry,  z  którj^i^h  mniej- 
sza równa  waszój  zamkowój  górze ....  Damy  jechały  w  dwóch 
powozach,  ja  zai  dostałem  sobie  dosyć  niezłą  szks^kę  i  tak 
przyjechaliśmy  aż  do  stóp  SaHye.  Tam  wszyscy  wsiedli- 
śmy na  osły,  —  moje  iswierzątko  największe  i  najmocniej- 
sze prowadziło  cały  orszak,  orszak  wesoły,  śmiejący  się, 
błyszczący  różnymi  kolorami  sukien  damskich. '  Na  górze 
czekało  nas  wiejskie  śniadanie  —  na  długim  stole  z  desek — 
pod  gruszami  i  jabłoniami.  Potom  oczy  nasze  rzuciliśmy  na 
ogromną  dolinę,  po  którój  płynie  kręty  Rodan  —  jezioro — 
w;  końcu  jeziora  najeżona  dadbami  Genewa  i  kilkanaście 
innych  miasteczek  —  łąki  —  drzewa  —  słowem  widok 
ogromny  —  rozległy  —  prawdziwie  prześliczny!  Po  górach 
snuło  się  mnóstwo  dzieci,  ubranych  fantastycznie  w  pióra, 
1$  chorągwiami  i  muzyką.  Były  to  dzieci  Szwajcarów,  ba- 
wiące się  w  Niedzielę,  jak  przystoi  na  potomikow  Telia. 
Uformowani  w  dwa  oddziały,  snuli  się  po  wąwozach,  strze- 
lali z  pistoletów  —  podobni  niegdyś  do  Julka  Achillesa 
w  zbroi ....  Kilka  razy  pływaliśmy  w  czółnach  na  jezierze. 
Majtek,  który  na;s  woziła  był  niegdyś  przewoźnikiem  Byro- 
na, i  dlatego  często  z  nim  wchodzę  w  rozmowę.  Stary 
wioślarz  doU^  o  niczóm  nie  gada,  tylko  o  angielskim  poe- 
cie —  zdaje  mu  się,  że  jakaś  część  sławy  przy  nim  zosta-  < 
ła,  przy  długióm  obcowaniu  z  lordem....  Między  innymi 
szcz^ółami  opowiada,  jak  raz  z  Byronen^  poszli  w  zakład 
o  Iiąjdora,  kto  z  nich  prędzój  na  drugi  brzeg  jeziora  dopły- 
nie. Nie  dziw,  że  mię  Lord  wyprzedził,  powiada  Maurycy 
(tak  się  nazywa  majtek),  albowiem  za  Byronem  płynęło 
czółno  i  służący  leżącemu  na  wznak  Anglikowi  lał  do  gar- 
dła dobre  wino,  co  nie  mało  w  pływaniu  dopomagało.  Po- 


wiada  dafój,  że  przegrawszy  zakład,  oddał  Byronowi  luj- 
dora,  który  się  dłngo  wzbraniał,  ale  nareszcie  przyjąć  mu- 
siał. Dodaje  wszelako  Maurycy,  że  Byron  chociaż  dobrze 
trzymsd  się  w  wodzie,  nie  wiele  robił  drogi,  bo  miał  ko- 
szlawą  nogę,  nie  większą  od  jego  dłoni.  Bardzo  czasem 
wielką  przyjemność  znajduję  w  rozmowach  migtka,  —  i  pa- 
trzę na  wielkich  ludzi  z  tój  samój  strony,  z  jakiój  się  na 
nich  lud -zapatruje. 

^Patrząc  co  dnia  na  szczyt  góry  Mont-Blanc, 
przychodzi  mi  często  na  myśl  Malczeski,  który  po  śmierci 
jednym " poematem  tak  wzrósł,  że  nawet  głową  przewyższa 
naszych  poetów.  Przebiegając  opisanie  wejścia  na  górę  Mont- 
Blanc,  znalazłem  na  ostatniój  karcie  między  wyliczonymi  I 
bohaterami  tego  trudnego  przedsięwzięcia  imię  Malczeskie-  ^ 
gc^  ale  J»kąIeczone  tak,  że  gdybym  skądinąd  o  jego  wę- 
drówce na  tę  górę  nie  wiedział,  tobym  się  był  o  tożsa-  ^ 
mości  osoby  nie  domyślił.  Nie  wiem,  dlaczego  —  ale  myśl 
o  Malczeskim  została  głęboko  w  moich  dumaniach  utkwio- 
na; zdaje  mi  się,  że  jest  coś  podobieństwa  między  nami, — 
ale  burza  jeszcze  mię  nie  złamała.  Wiesz  Matko,  że  teraz 
jedyną  modlitwą  moją  jest  prośba,  aby  mi  Bóg  pięknie  i 
szlachetnie  dał  umrzóć;  bo  kiedy  pomyślę,  że  wędrówka 
moja  może  być  długa  —  że  przyjdzie  na  mnie  nędza  —  że 
mię  duma  moja  zabije:  to  prawdziwie,  że  mię  okropność 
takiego  losu  przeraża. **   (z  listu  z  dnia  15  lipca  1833). 

W  chwili  kiedy  to  pisał,  już  familii  Uwarow  w  domu  pani 
Patteg  nie  było.  Zmieniły  się  dekoracye  w  następujących  miesią- 
cach, a  raczój  wystąpiły  na  scenę  inne  osoby,  grające  jak  się 
wyraża  poeta,  razem  z  nim  tra^-komedyą  życia. 

Najprzód  przybyła  po  nich  znowoż  rodzina  Rosyan  i  na  długo 
w  Miejscu  osiadła. 

Była  to,  jak  u  nas  nazywają,  poczciwa  szlachta. 

^Wdowa  Potopof,  ładna  jeszcze  kobieta,  choć  ma 
w  Bosyi  córkę  dorosłą  —  bardzo  dobrego  serca,  łagodna 
jak  anioł  i  prosto  -  duszna.  Kuzynka  jój,  panna  Aneta,  zu- 
pełnie ze  wzrostu  i  twarzy  do  Maryi  Kukulnikówny  podo- 
bna —  także  bardzo  dobra  i  prosta.  Kuzyn  obu  tych  dam, 
pan  Szaszin  —  brzydki  z  twarzy  —  ale  szczery  i  otwar- 
ty —  nie  mówi  po  francusku,  tylko  po  rosyjsku.  Z  temi 
osobami  jestem,  jak  można  najlepiój.  Kuzynowi  gadam,  co 
mi  przez  ^owę  przejdzie  —  z  panią  Potopof  także  często 
po  rosyjsku  rozprawiam.— Obok  mego  pokoju  ma  mieszkanie 
Tom  I.  %% 


llfO 

la  Comtesse  Seidwitz,  lat  65  —  z  wszelką  grzecznoi^ią 
dla  dam  to  piszę ,  —  trochę  uróżowana  —  co  dnia  w  innój 
sukni  —  wygorsowana  —  krzyż  dworu  wiedeńskiego  zawie- 
szony na  ogromnej  kokardzie  nosi  przy  boku,  —  za  nią 
zawsze  lokaj  Niemiec  z  dwoma  poduszkami,  które  kładzie 
gdziekolwiek  baba  usią&ć  zamierza.  Stćmwszystkićm  jestto 
bardzo  dobra  osoba  —  wesoła  —  przyuczona  u  dworu  do 
grzeczności  —  każdemu  ma  coś  powiedzieć;  bardzo  lubi 
kalambury  —  wozi  ze  sobą  papugę ,  która  kilka  słów  z  okna 
krzyczy,  —  a  oprócz  służącego'  ma  służącą  Niemkę,  którą 
sama  pilnuje  i  na  klucz  zamyka  przed  wielkiemi  pokusa- 
mi —  a  tak  zamknięta  panna  oknem  cały  dzień  wygląda  — 
i  cały  dzień  śpiewa  nicuczonym  lecz  •  łagodnym  głosem, 
z  akompaniamentem  gitary.  Biedna  dziewczyna,  inrawdziwie 
jak  papuga  wygląda!  Ta  pani  ta  Comtesse' siedzi  przy  mnie 
u  stołu ,  ciągle  mam  z  nią  konwersacyą ,  ciągle  wyciąga 
szklankę,  do  której  wina  nalewam,  a  baba  cukru  na- 
sypuje,  a  ja  znów  trochę  wody  dolewam  —  i  jestem  po- 
dobnym do  Ganimeda.  —  Z  drugiej  strony  mego  pokoju 
mieszka  Anglik  —  oryginał  —  łysy,  z  ogromnym  nosem, 
trochę  głuchy,  ograniczony  i  całą  sławę  swoje  ufundował  na 
dobrem  graniu  w  wista,  i  choć  tu  po  5  sous  punkt  gra- 
my, on  jakby  o  wielkie  sumy  chodziło,  łaje,  jeżeli  który 
z  grających  słowo  przemówi.  Wiecznie  w  spodniach  nanki- 
nowych  i  w  tabaczkowym  fraku  ubrany. — Oto  są  osoby,  któ- 
re ze  mną  zajmują  pierwsze  piętro  domu.  Dół  jest  zajęty 
salonami  i  pokojem  jadalnym ;  na  drugióm  piętrze  mieszkają 
gospodynie — dwie  Angielki,  matka  z  córką.  Córka  trochę  do 
Julki  Michalskiój  podobna  —  naiwna,  żywa  jak  dziecko; 
matka  ładna  jeszcze,  tak  że  za  siostrę  córki  mogłaby  ucho-* 
dzió.  Przyjechały  ładną  karetą,  z  dwoma  służącymi,  widaó 
że  bogate  —  nazywają  się  Donnelan  —  jaidą  na  zimę 
do  Włoch.  Nakoniec  mieszka  z  nami  Anglik  Hamilton, 
ładny  chłopiec,  wysoki,  zamsze  pięknie  ubrany,  mało  nló- 
wiący  z  powagą  i  przymusem  —  oto  jest  nasze  towarzystwo. 
(z  listu  z  dnia  23  sierpnia  1833). 

Nie  było  to  jednak  jeszcze  całe  towarzystwo  Juliusza.  Przy- 
była bowiem  późnićj  nieco  jeszcze  jedna  para  do  domu  pani  Pat- 
teg  —  jakiś  pan  Wolf  z  żoną,  duchowny  anglikański,  wysłany 
z  Anglii,  ażeby  ludzi  na  metodystów  nawracał.  Ten  dowiedziaw- 
szy się,  że  Słowacki  jest  autorem,  przez  cały  ciąg  pobytu  wszy- 
stkie osoby    zaniedbywał,'   a   do   niego    się    przyczepiał;    posta- 


171 

nowił  sobie  bowiem  wykierowa<5  koniecznie  i  jego  także  na  meto- 
dystę protestanckiego. 

„O  gdybyście  widzieli  —  pisał  o  nim  w  liście  z  d.  22 
września  1833  —  jego  tłustą,  okrągłą  postać  —  przy  cha- 
dej  żonie  —  jego  uśmiech  jezuicki....  Gdybyście  widzieli, 
jak  przy  stule  z  jezuicką  miną  spożywa  pokarmy:  śmiali- 
byście się,  jak  ci  się  śmieją,  którzy  z  boku  na  nas  patrzą.** 

Z  tem  póżniój  głównie  z  Anglików  złożonem  towarzystwem 
odbywał  Juliusz  także  niekiedy  wspólne  wycieczki  w  dalsze  oko- 
lice Grenewy.  Jeden  z  nich  szczegółowo  opisał. 

„Przepłynęliśmy  jezioro  i  na  drugiój  stronie  widzie- 
liśmy dom ,  w  którym  mieszkał  niegdyś  Byron  bawiąc  w  Ge- 
newie. Dom  ten  teraz  zamieszkały  przez  kogo  innego,  od- 
dalony o  3  wiorsty  od  miasta  —  dom  mały,  murowany  i 
wcale  pospolity.  Nie  wchodziliśmy  do  środka  •—  dziedziniec 
nadzwyczaj  smutny,  otoczony  stajniami  —  z  drugiój  stro- 
ny ogród  na  schodzącej  do  jeziora  płaszczyźnie.  Wioska, 
w  którój  mieszkał,  nazywa  się  Cologny.*)  Wracaliśmy  po 
jeziorze  przy  świetle  księżyca.  Nie  możecie  sobie  wystawić, 
co  za  przepyszne  jezioro  przy  księżycu...  z  jednój  i  z  dru- 
giej strony  błękitniejące  brzegi  mgliste  —  a  w  końcu  jeziora 
migające  światła  i  rzędy  oświeconych  okien  —  to  Genewa! 
Z  czwartój  strony  brzegów  nie  widać  przy  świetle  księży- 
ca. —  Taki  spacer  byłby  zachwycającym  z  miłemi  osobami. 
Ale  wy  sobie  nie  możecie  wystawić,  co  to  są  Anglicy  i 
*  Angielki!  Jest  trzech  Anglików  w  naszym  domu  —  żaden 
z  nich  nawet  jednój  myśli  swojój  w  głowie  nie  ma.  Angiel- 
ki także  nie  takie,  jak  je  sobie  wystawiałem  —  wcale  nie 
sentymentalne  —  i  nigdy  jeszcze  z  Anglikami  nie  było 
w  naszym  domu  interesującej  rozmowy**.... 

Tak  mówił  o  tóm  w  liście  z  dnia  22  września.  A  w  mie- 
siąc późniój,  kiedy  już  wszystko  w  różne  strony  porozjeżdżało 
się  z  owego  ustronn^o  zacisza  na  przedmieściu  Genewy,  znalazło 
się  w  jego  doniesieniach  jednak  wspomnienie   zupełnie  innym  to- 

•)  Pobyt  Byrona  w  tych  miejscach  nie  był  długi.  Mieszkał  on 
tu  tylko  w  ciągu  lata  1816,  porzuciwszy  Anglią  i  co  tylko  roz- 
wiódłszy się  z  żoną.  Następnie,  w  końcu  roku  tego,  przeniósł  się 
do  Włoch.  Wtymto  domku  powstał  wi§c  Sen  —  Więzień  Chil- 
lonu  —  Illda  pieśń  Childe  Harolda  i.  pierwsze  pomysły 
Manfreda. 


172 

nem  wypowiedziane  o  jednaj  z  osób  należących  do  naroda,  który 

tak  niekorzystnie  wtedy  osądzał. 

„Pusty  dom  nasz  —  a  dla  mnie  pustynią  się  zdaje 
od  czasu  wyjazdu  młodój  Angielki,  która  tu  mieszkała, 
przez  drzwi  tylko  oddalona  odemnie,  i  z  którą  po  cidych 
dniach  szaleliśmy.  Prawdziwie,  że  dziwnie,  jak  wiele  dotąd 
we  mnie  dziecinnego,  a  czasem  jak  wiele  splinu.^  (dm'a 
27  października  1833). 

W  ciągu  jeszcze  pełnego  lata,  w  miesiącu  sierpniu,  kiedy 
cale  towarzystwo  owo  ożywiało  jeszcze  dom  pani  Patteg,  miał 
Słowacki  przyjemną  scenę,  którą  opowiadał  matce  ze  wszystkimi 
szczegółami.  Wizytator  szkółek  miejscowych  uprosił  gospodynią 
domu,  ażeby  mu  pozwoliła  ogrodu  swego  na  wyprawienie  dzie* 
dom  festynu. 

„Porobiono  więc  w  ogrodzie  wielkie  przygotowania; 'ja- 
koto  zasadzono  słup,  na  wierzchu  którego  zawieszone  były 
cacka  dla  dzieci  —  pozaczepiano  na  drzewach  w  alei  hoj- 
dałki  —  pozastawiano  stoły:  i  do  tak  urządzonego  ogrodu 
o  godzinie  pierwszój  weszły  dzieci  ordynkiem  z  bębnami 
wojskowymi  na  czele  i  niosąc  mnóstwo  chorągiewek.  Nie 
uwierzysz  Mamo,  jaki  to  ładny  widok  400  dzieci  ładnie 
ubranych,  ubogich,  bogatych  —  z  jaką  wesołością  wchodzi- 
li do  ogrodu,  jak  mrówki  rozsypali  się  po  trawie,  potem 
znów  około  chorągiewek  zasiedli.  Pani  Potopoff,  która  zo- 
stawiła w  Rosyi  małego  synka,  chodziła  między  dziećmi, 
szukając  czy  którego  podobnego  nie  znajdzie  —  i  łzy  mia- 
ła w  oczach.  Ja  także  —  nie  wiem  dlaczego ,  oczy  miałem 
łez  pełne  i  coś  mię  dusiło  w  gardle.  Prawdziwie  że  nie 
wiem,  jakie  to  było  uczucie.  Człowiek  najszczerzój  płacze, 
kiedy  płacze  nad  sobą  samym,  a  ja  wtenczas  żałowałem 
siebie  samego,  że  mię  burza  tak  gwałtownie  od  wieku  dzie- 
cinnego oddzieliła...  Podczas  gier  —  cała  nasza  kompania 
domowa  siadła  na  ławce  między  dziećmi.  Wtenczas  przypo- 
mniałem sobie  Czackiego  —  przypomniałem  sobie  wła- 
sne uczucia ,  jakich  doznawałem ,  odbierając  oklaski  na  exa- 
minach  —  i  prosiłem  wizytatora,  aby  mi  prezentował  pierw-  | 

szego   ucznia.    Natychmiast   wizytator  przyprowadził  mi  za     '  i 

rękę  małego  12  letniego  chłopczyka,  trochę  chorego  wten- 
czas; wziąłem  go  za  rękę,  powiedziałem  mu  imię  mojój 
ojczyzny  —  zapytałem,  czy  ją  zna?  Powiedziałem  mu  kil- 
ka pocili ebnych  rzeczy  i  dałem  mu  ładny  medal  mój,  pro- 
sząc ażeby  sobie   kiedyś  będąc   starszym,  przypomniał  t^ 


178 

chwiW*  Wieoia,  że  podosus  ł^  sceny  wieła  i^sytoamyob 
łzy  nńaio  w  oczach.  Mały  cUopczyk  iciskał  mię  za  rękę  i 
nie  znalazł  słowa  na  nstacli.  Eglantyna  mi  pot^  mówiła, 
ie  chciałaby  mię  w  tój  chwili  uściskać.  —  Dr^a  Mamo, 
są  czasem  chwite,  w  których  my&lę,  że  Tybyś  byhi  ze  mnie 
konienta —  (z  lista  z  d.  23  sierpnia  1833), 

Podobnie  rzewnych,  ale  i  miłych  zarazem  nczoó  doznał  Sło- 
wacki w  tymże  samym  miesiąca  przy  innój  jeszcze  sposohnoici. 
Były  to  jego-  urodziny  —  dzień  sierimia  23ci:  w  dniu  owym 
rozpoczynał  25  rok  życia.  W  wilią  dnia  tego  doręczono  mu  lisi 
z  Krzemieńca,  „który  choó  smutny,  był  mu  najmiiszóm  wiąza- 
niem.^ Nazajutrz  po  odebraniu  listu,  w  sam  dzień  urodzin,  obu- 
dził się  o  godzinie  7mój  i  spostrzegł  rękę,  która  niq>rzód  odchy- 
liwaay  firanki,  rzuciła  na  jego  łóżko  bukiet  kwiatów.  Zapewne 
bukiet  ten  będzie  od  Eglantyny,  pomyślał  sobie. 

^, Przebudzony  tak  mile,  nie  mogłem  i  nie  chciałem 
spać  dłużój,  choć  zazwyczaj  do  10,  to  jest  do  ćniikdania 
łóżko  zalegam;  ale  pomyślałem  sobie,  że  milój  mi  będzie, 
pierwsze  dwie  godziny  tego  dnia  Tobie  Mamo  poświęcić  — 
i  oto  piszę  do  Ciebie.* 

Kiedy  tak  pisał,  bukiet  dany  mu  na  wiązanie  stał  przed 
nim  —  w  głębi  jednej  róży  w  bukiecie  spał  sobie  spokojnie  zie- 
lony żuk.  „Zdaje  mi  się  —  są  słowa  Juliusza  —  że  on  ma  teraz 
los  podobny  do  mnie  —  który  spoczywam  cicho  w  g^ębi  pięknego 
szwajcarskiego  ogrodu''...  Potem  zszedł  na  śniadanie  i  zastał 
pannę  Eglantynę  same,  która  go  zniewoliła,  aby  przyjął  od  niój 
złotą  obrączkę. 

'-"'■  „Obrączka  ta  otwiera  się  —  i  we  środku  napis:  23 

Ao^t  1B33.  —  To  dziwnie,  że  tak  pamiętria  o  dniu  moidb 
urodzin,  o  którym    kiedyś  w  zimie  jeszcze  mówflem  —  a 
tego  miesiąca  zapytywany  o  dzień  kilkakrotnie,  nigdy  nie 
chciałem  powiedzieć.  Obrączkę  tę,  z  pierścionkiem  niegdyś 
od  babuni  darowanym,  na  jednym  palcu  noszę.^ 
W   dalszym  opisie  donosi  o  powinszowaniach  ze  strony  nie- 
których Polaków  w  Genewie  bawiących,  o  obiedzie,   na  którym 
pito  jego  i  matki  jego  zdrowie,  i  o  wieczorku,  na  którym  tańco- 
wano do  11   w  nocy.  — 

Zwróćmy  teraz  uwagę  nasze  na  autorską  czynność  poety  — 
na  ile  towarzyskich  stosunków,  któreśmy  właśnie  poznąlt  Zajmo- 


■»>^      ■■      — ^^^^w^^^^^i^^— 


174 

wafy  fantazyą  jego  przez  ciąg  całego  tego  rokn  pierwsze  pomy- 
sły do  dzieła,  którem,  ile  wnosi<S  można,  był  wydany  póżniój 
poemąi  pod  tytułem  Kordyan.  Już  w  marcu  (1633)  donosił 
matoe,  że  ranki  poiwięca  pracy  nad  jakimś  nowym  utworem. 
W  lipcu  wspomniał  o  nim  w  sposób,  źe  wątpić  nie  można,  iż 
DMał  na  myśli  to  właśnie  dzieło.  Za  nadejściem  jednak  lata,  prze- 
suwające się  przez  dom,  w  którym  mieszkał,  coraz  nowe  osoby 
sprawiały  mu  tyle  roztai^gnienia ,  że  w  tym  wirze  i  zamęcie  nie- 
podobna mu  było  przedłużać  pracy.  Rzucił  tedy  pióro,  z  uśmie- 
chom nieco  szyderczym  zwrócił  oczy  badawcze  na  oryginalne  te 
typy,  z  którymi  pod  jednym  dachem  się  mieścił  —  i  doznając 
już  to  przyjemności  w  towarzystwie  z  tylu  żywiołów  różnych  zło- 
żonóm,  już  moralnego  znużenia ,  bawił  się  —  nudził  —  marzył  — 
wygrywał  na  fortepianie  —  czytał  bardzo  wiele ;  ale  nie  pisał  nic. 
W  ogóle  nie  czuł  w  sobie  żadnego  do  poważnój  pracy  przez  całe 
te  miesiące  popędu. 

„Napada  mię  czasami  chęć  czynniejszego  życia,"  — 
takiemi  słowy  opisywał  usposobienie  swoje  w  koresponden- 
cyi  z  czerwca  i  lipca  —  „marzę  o  różnych  projektach;  ale 
wszystko  to  napróżno ....  Siedzę  cicho  i  spokojnie  nad 
brzegami  jeziora  —  i  myślę  o  Was.  Czasem  jestem  tak 
odrętwiały,  że  potrzebowałbym,  aby  mię  pszczoły  Twojój 
Mamo  pasieki  pokąsały.  —  Smutno  mi,  smutno!"... 

Z  nadchodzącą  jesienią  —  i  cisza  w  domu  z  powodu  powoli 
rozjeżdżających  się  gości  i  wrodzona  właściwość,  że  o  tój  porze 
właśnie  zazwyczaj  nawiedzała  go  jakaś  konieczność  poetyckiego 
tworzenia  —  wszystko  to  zaczęło  składać  się  na  to,  że  owe  pierw- 
sze zarysy  dzieła,  jeszcze  na  wiosnę  rzucone,  nabierały  w  jego 
wyobraźni  coraz  więcój  ciała  i  kształtów. 

„Tój  zimy  zamyślam  pisać  i  pisać—mówił  o  sobie  w  liście 
z  d.  22  września:  —  jestem  jak  góra  w  połogu.  Prawdzi- 
wie nie  wiem,  jaka  jest  organizacya  we  mnie,  że  się  tak 
o  pewnych  epokach  ożywia  myślami  —  przepełnia  —  wy- 
lewa —  i  znów  jestem  jak  Turek  (przez  pół  roku),  po  wy- 
trzeźwieniu się  z  opium,  zupełnie  zimny  i  prozaiczny." 
W  październiku  donosił: 

„Anglicy  i  Angielki  i  wszystkie  inne  narody,  które 
przez  lato  dom  nasz  napełniały  —  z  przyjściem  jesieni  unio* 


m 

^7  ^h  i^^  jaskółki  na  południe.  W  towarzystwie  saiuyck 
tylko  gospodyń  domu  możebym  się  nudził  szalenie,  gdyby 
nie  kraina  marzeń  i  urojeń,  która  silniój  niż  kiedykolwiek 
oddzieliła  mię  od  ńwiata.  Piszę  wielkie  ddeło  —  napisałem 
już  1300  wierszy;  ale  to  jest  jeszcze  niezóm  w  p<»ównanitt 
do  całój  budowy ''•..  (z  listu  z  d.  27go  października  1833). 
W  końcu  listopada  mógł  już  zdać  sprawę  z  dalszego  postę- 
pu pracy: 

„Cały  ten   miesiąc  pracowałem  nad  nowym  poematem 
i  w  dni  20  napisałem  2,200  wierszy.  Czuję  jakąi  pociechę, 
myśląc,  że  moja  młodość  nie  jest  zupinie  straconą  dla  do- 
bra Ojczyzny  mojój.    Przynąjmniój   tak   sobie   powiadam  i 
słodzę  tóm  wszystko...   Kapuiidki  Koc|}yiow&kich  odebrałem 
z  taką  radością,  jak  gdybym  witał' prz^ac^^    Będę  je  za- 
wsze chowi^,  bo  notatki  Ojca  i  Twoje  kilka  wyrazów,  Ma- 
mo, uświęciły  je  dła  mnie.   Czytam  ciągle  teraz  oba  dzieła 
na  przemiany  i  znajduję,  że  Treny  są  niezrównanój  piękno- 
ści.  Uwagi  Ojca  mego  po  większo)  części   znajduję  słuszne; 
w  niektórych  tylko  miejscach  widzę,  że  go  gust  ówczasowy 
klasyczny,   a  raczój   francuski  trochę   obłąkał.  —  W  tera-, 
żuiieijsz^  poezyi  Brodziński  się  najwięcój  do  Kochanowskiego 
zbliża  —  ale  jest  od  niego*  niższy  o  trzy  wieki.  Oprócz  tycH" 
d[zieł  nirwięcój  teraz  nie  czytam ,  bo  po  całych  dniach  prze- 
pisuję na  gwałt  mój  nowy  poemat,  który  nazywa  się  Kor- 
dyan.    Dziwpe  to  imię  sam  dla  mego  idealnego  człowieka 
znalazłem**. . .  (z  listu  z  dnia  30  listopada  1833). 
Z^śamój  skwapliwości  przepisywania  widać,  ile  zależało  au- 
torowi na  jak  najrychlejszóm  w  świat  wyprawieniu   tój  ksiąiki. 
Temu  życzeniu  stawały  znowu  w  drodze  zwykłe  trudności  z  po- 
wodu braku  funduszów  nakładowych.  Za  poprzednio  wydane  tomy 
koszta  zwracały  się  zwolna,  bardzo  późno  i  jak  to  mówią,  tylko 
kapaniną,  a  pewnój  części  takowych  nawet  pozbawiała  go  nierze- 
telność osób  do  rozprzedaży  użytych  albo  księgarzy,  na  których  też 
często  wyrzeka. 

„Ci,  którzy  je  wyprzedają,  tacy  są  hołysze,  że  mi 
przycliody  moje  kręcą  —  i  długo  zatajają.  Słowem  przeko- 
nywam się,  że  księgarze  —  jestto  najgorsza  klasa.  Wszy- 
scy do  ^awadzki(6go  podobni"*. . .  (list  zcL  23  sierpnia  1833). 

Dało  się  jednak  jakoś  wszystko  załatwić.  W  miesiącu  sty- 
czniu czy  lutym  następnego  roku  pojawił  się  w  Paryżu  poemat, 
bez  żadnój   przedmowy  i  bez  wyrażenia  imienia  autora,  pod  ty- 


tliłem:  Kordyan,  ^Częić  pierwsza  Trylogii  —  Spisek 
koronacyjny.  Paryż  1834.  12®  str.  159. 

Autor  dziełem  tóm  zamierzał  rzucić  rękawicę  Mickiewiczo- 
wi, pójtó  w  zapasy  ze  sławą  jego:  dlatego  tet  wydał  je  bezi- 
miennie." -Będzie  tak  równiejsza  walka  z  Adamem,"  wyrzekł  przy 
.wiadomej  nam  już  sposobno&ci  do  matki.  Stawiał  Kordyana  wyżij 
nad  wszystkie  swoje  aż  potąd  ogłoszone  utwory.  Obiecywd  mu 
wielkie  powodzenie:  ^Wyjicie  na  świat  tego  poematu  będzie  dla 
mnie  t)ardzo  ważną  epoką  y""  —  pisał  mając  przed  sobą  pierwsze 
arkusze  druku  do  korekty  sobie  przysłane  (d.  3gd  stycznia  1634). 
I  miał  przekonanie,  że  ^osadził  to  dzieło  swoje  po  napisaniu 
obcego  człowieka  rozwagą.** 

Nim  się  dalej  zapuścim  w  rozpowiadaniu  o  kolejach  życia 
poety,  zatrzymajmy  się  na  tćm  miejscu  i  pomówmy  nieco  o  tój 
jego  świeżo  wydanój  publikacyi,  jako  też  o  utworacłi,  które  za- 
pełniają wydany  przed  nią  tom  III.  Przedsięwzięliśmy  sobie  bo- 
wiem iść  w  ślady  nie  tylko  za  ruchem  zdarzeń  w  życiu  jego  ze- 
wnętrznych, ale  i  dopatrywać  rozwoju  wewnętrznój  w  nim  siły, 
którój  miarą  były  dzieła  z  kolei  wydawano. 


ROZDZIAŁ  SIÓDMY. 

Zdanie  o  poeniaeie  L ambr  o.  Czy  narodowośd  poezyi  na  ^m  polega, 

ażeby  obrabiać  materye   brane  jedynie  ze  sfery  własnej?  —  Koebiór 

Kordyana  —  kilka  uwag  o  Dziadach  Mickiewicza 

i  o  Garczyńskiego   Wacławie. 

W  wydanym  w  roku  1833  tomie  trzecim  Poezyi  Słowackie- 
go zajmuje  główne  miejsce  „powieść  poetyczna^  w  dwóch  pie- 
śniach naiswana  Ł ambro.  Rzecz  wzięta  jest  z  historyi  nowo- 
greckiój ,  z  drugićj  połowy  zeszłego  wieku.  Łambro  był  dowódcą 
Greków,  którzy  namówieni  przez  jedno  z  wielkich  mocarstw  pół- 
nocnych do  zrobienia  powstania,  zostali  następnie  pozostawieni 
sobie  samym  i  niesumiennie  zdradzeni  w  chwili  stanowczój.  Po- 
wstanie naturalnie  upadło.  Przypłacili  je  strumieniami  krwi  wy- 
toczonej najdzielniejsi  synowie  tego  ujarzmionego  narodu. 

Podjąwszy  jako  przedmiot  do  dzieła  zdarzenie  wzięte  z  dzie- 
jów postronnych,  poeta  rozminął  się  z  praktyką  przestrzeganą  i 
wtedy  i  dziś  jeszcze  w  literaturze  naszój.  To  też  w  przedmowie 
usprawiedliwia  to  zboczenie  swoje  z  drogi  utartój.  —  „Myli  się 
ten,  kto  sądzi,  że  narodowość  poezyi  zależy  na  opisywaniu  naro- 
dowych wypadków;  wypadki  są  tylko  szatą,  ciałem,  pod  którym 
trzeba  szukać. duszy  narodowej  lub  duszy  świata...  Łambro  jest- 
to  człowiek  będący  obrazem  naszego  wieku,  bezskutecznych  jego 
usiłowań;  jestto  wcielone  szyderstwo  losu,  a  życie  jego  jest  po- 
dobne do  życia  wielu  teraz  mrących  ludzi,  o  których  przyjaciele 
piszą,  czem  być  mogli,  o  których  nieznajomi  mówią,  że  nie  byli 
niczóm^. . . 

Powyższe  zdanie  Słowackiego  o  warunkach  narodowości  w  po- 
Tom  I.  23 


178      . 

ezyi  nie  przypadło  do  przekonania  pisarzów  zajmujących  się  wia- 
tach owych  krytyką.  Jeden  z  najdzielniejszych  pomiędzy  nimi, 
mający  po  sobie  powagi  tóm  więcćj  jeszcze  przez  to,  że  był  zara- 
zem i  sam  znakomitym  poetą— Goszczyński ,  zupełnie  się  inaczój  na 
rzecz  tę  zapatrywał.  On  żądał  koniecznie,  aby  w  poezyi  polskiej 
nawot  przedmiot  był  swój  ł  własny.  To  też  mówiąc  o  Słowackim, 
pogardliwie  prawie  wyraził  się  o  Lambrze:  —  „Nad  dziełami 
obcój  osnowy,  jak  Łambro,  nie  nasza  rzecz  zapuszczać  się 
w  uwagi.''  *) 

Mnie  się  zdaje,  że  słuszność  tak  stanowczo  jest  po  stronie 
Słowackiego,  że  nie  ma  nawet  potrzeby  tego  dopiero  dowodzić. 
Wprawdzie  teorya  Goszczyńskiego  utrzymuje  się  dotychczas  w  pra- 
ktyce. Zacieśniliśmy  więcój  może,  aniżeliby  należało,  horyzont  po- 
ezyi naszej.  Przy  obecnych  stosunkach  nie  jestto  wprawdzie  bez 
pewnych  ubocznych  korzyści.  Ale  prędzej  czy  później  przyjdzie 
chwila,  gdzie  się  to  jednak  będzie  musiało  zmienić.  W  każdym 
razie  godzi  się  być  mniemania,  że  użyźniłoby  to  niwę  pięknej  li- 
teratury naszój,  gdybyśmy  czasem  pomnażali  jej  plony  zasobami 
czerpanymi  z  przeszłości  „przynajmniej  innych  rodów  słowiańskich. 
Może  nas  dzisiaj  odstrasza  od  podobnych  zetknięć  pusta  mara 
panslawizmu.  Byłaby  to  bardzo  nieuzasadniona  obawa!  Jeżeli  już 
nie  co  innego,  to  ostatnie  sceny  Kordyana,  o  którym  nieba- 
wem przyjdzie  nam  mówić,  mogłyby  stanąć  za  dowód,  że  bez  na- 
rażenia się  na  niebezpieczeństwo  obłędów  panslawistycznych ,  mo- 
żna w  tych  dalszych  światach  słowiańskich  znajdywać  nieraz  przed- 
mioty godne  fantazyi  Szekspira.  Dzieje  nasze  są  czyste,  pod  ety- 
cznym względem  nieskończenie  wyższe  od  przeszłości  nie  tylko 
innych  słowiańskich  plemion,  ale  i  wielu  dalszych  europejskich 
społeczeństw;  ale  właśnie^ przeto  ogólne  ich  znamię  stanowi  pewna 
że  tak  powiem,  beznamiętność.  To  też  rzadko  kiedy  udaje 
się  na  tóm  tle  wznieść  dzieło  większych  rozmiarów,  któreby  samą 
treścią  doraźnie  działało  na  wyobraźnię   i  tchnęło  grą  tych  pasyi 


*)  Obacz  besimicmiie  ogłoszoną  jego  rozprawę  i^Nowa  Epoka 
poezyi  polskićj^  w  Powszechnym  Pamiętniku  Nauk  i  Umiejętno- 
ści krakowskim ,  r.   1835. 


179 

gwałtownych,   bez  których   pewne  rodzaje .  poezyi   nie  mogą  się 
obejió. 

Poddając  to  napomknięcie  nawiasoyre  pod  rozwagę  szczegól- 
niej naszych  dramatycznych  pisarzy,  wracam  do  poemata,  o  któ- 
rym mam  zdanie  moje  powiedzieć.  Podzielam  najznpełniój  z  Go- 
szczyńskim wstręt,  który  go  powstrzymywał  od  zapuszczania  się 
^  w  uwagi  nad  Lambrem.  I  ja  nie  mam  zamiaru  rozpoczynać  szcze- 
góTowój  analizy  tego  utworu,  któremu  z  mogo  stanowiska  jednak- 
że" nie  dlatego  odmawiam  wyższój  wartości ,  że  to  ^dzieło  obcej 
osnowy^,  locz  że  wykonanie  i  całe  przeprowadzenie  obranego  przed- 
miotu uważam  za  chybione  pod  każdym  względem. 

CżegD  chciał  Słowacki,  zabierając  się  do  tój  pracy?  —  Po- 
wiada on  w  przedmowie  o  swoim  bohaterze,  że  ^jestto  czło- 
wiek będący  obrazem  naszego  wiekci  i  bezskute- 
cznjch  jego  usiłowań".  —  Obaczmy,  czy  to  prawda. 

^  Rozebrawszy  rzecz  z  pięknych  rymów,  wierszy,  obrajzów  i 
tympodobnych  przyborów  poetyckich ,  którym  nic  zarzucić  nie  mo- 
żna, bo  pod  tym  względem  wykonał  autor  dzieło  z  całym  prze- 
pychem: ściągnijmy  osnowę  poematu  do  jaknajściślejsz^o  stre- 
szczenia i  okażn^y  w  suchych  słowach,  jakito  człowiek  dostarczył 
tu  rysów  na  skreślenie  obrazu  naszego  wieku... 

Boliaterem  poematu  jest  młody  wódz  w  jednóm  z  tych  li- 
cznych powstań*,  jakie  poprzedziły  wydobycie  się  ostateczne  Gro- 
cyi  z  pod  tureckiego  jarzma.  Miał  on  był  już  w  którymś  z  po- 
przednich ruchów  czynny  udział;  ale  wtedy,  skoro  tylko  przyszło 
do  walnój  bitwy,  skończyło  się  wszystko  dla  tój  sprawy  jak  najgo- 
rzój.  Cały  zastęp  Greków  wyginął.  Lambro  sam  jeden  tylko  po- 
trafił opuścić  pobojowisko  przy  życiu.  Udał  on  się  natenczas  na 
emigracyą  —  ^lecz  nie  samotny!  znalazł  się  ktoś  drugi,  co  przy 
nim  giermka  podjął  się  usługi**.  (Byłato  Ida,  jego  ko- 
chanka. Odpowiedzialność  za  ten  pomysł  niedorzeczny  —  musi  rad 
nie  rad  przyjąć  tym  razem  na  siebie  Byron ,  protoplasta  całej  fa- 
milii typów  tego  rodzaju). — W  kilka  lat  później  zaczęło  się  wGre- 
cyi'  zanosić  na  nowy  wybuch.  Wystąpił  w  narodzie  natchniony 
poeta  Ryga  i  budził  pieśnią  swoją  ducha  z  letargu;  któreś  z  mo- 
carstw popierało   pomysł   powstania:    więc  przyszło  wreszcie  do 


180 

pierwszych  objawów  jawnój  wałki  między  Indnoicią  grecką  a  rzą- 
dem. Na  pierwszą  metó  o  tóm  wszystkióm  Łambro  emigrant  a^ 
wił  się  w  kraju!  Powrócił  z  daleka  z  gotowóm  postanowieniem) 
odegrania  w  tym  mchu  zbrojnym,  który  się  włainie  zaczął,  roli 
naczelnego  wodza.  Ale  zaczyna  i  to  powstanie  bardzo  rychło  do- 
znawać niepowodzenia:  pierwsze  starcia  Kleftów  z  Turkami  wy- 
padły nieszczęśliwie;  co  gorsza,  ów  wieszcz  narodowy  został  uję- 
ty w  niewolę,  i  właśnie  przygotowuje  się  scena  straszna,  gdzie 
go  w  skutek  zapadłego  wyroku  mają  strącić  publicznia 

Wła&nie  w  przededniu  tej  ezekncyi,  schodzi  się  Łambro 
w  umówionóm  miejscu  z  kochanką.  (Ida  od  niejakiego  czasu  nie 
dzieliła  już  z  nim  wygnania,  ale  spędzała  czas  w  kraju.  Teraz, 
po  długióm  niewidzeniu,  witają  się  tedy  z  sobą  na  nowo).  Przy 
tój  sposobności  zapoznajemy  się  nieco  lepiój  z  osobą  bohatera  po- 
wieści. Widzimy  w  nim  rodzonego  brata  Mindowy,  Botwela,  Żmii 
itd.  z  różnicą  chyba,  bez  jakiej  nie  znaleść  i  dwóch  listków  na 
drzewie.  Melancholia  i  skeptycyzm  —  oto  znamiona  choroby  du- 
szy tego  człowieta.  Na  twarzy  przyszłego  zbawcy  Grecyi  „jakiś 
szatan  miesza''  rozpacz  i  śmiech  szyderczy  i  cierpienie; 
a  na  dobitek,  wyczytuje  jeszcze  na  niój  kochanka  „ostatni  sto- 
pień wszystkich  nieszczęść...  nudę"!  —  Dalsza  rozmowa 
odsłania,  że  Łambro  został  (już  po  oddaleniu  się  Idy  od  niego) 
korsarzem,  nad  czem  oboje,  i  ona  i  on  nawet  także,  ubolewają. 
Dawniój  —  mówi  Łambro  o  sobie  —  byłem  innym  człowiekiem; 
ale  mię  nieszczęście  złamało !  To  też  teraz  szerzy  on  śmierć  z  obo- 
jętnością około  siebie,  jak  daleko  tylko  działa  okrętu  jego  sięga- 
ją, i  z  uśmiechem  dziwnój  radości  patrzy  nawet  na  konanie  wła- 
snych majtków,  którzy  wiernie  dzielą  z  nim  wszystkie  koleje  losu... 

Po  tym  obrazie  Łambra,  który  pomimo  wszystkich  starań, 
jakie  podjął  autor,  żeby  go  otoczyć  urokiem  pewnej  wielkości, 
wzbudza  jako  człowiek  odrazę,  a  jako  przyszły  zbawca  narodu 
najwyższe  niedowierzanie :  —  następuje  epizod  rzeczywiście  oddany 
z  niepospolitym  talentem  —  jedyne  miejsce  w  tym  poemacie,  któ- 
re się  może  i  które  się  musi  każdemu  kto  je  czyta  podobać,  opis 
wykonania  wyroku  na  wskazanym  na  śmierć  poecie.   Postać  giną- 


ISl 

eój  na  azubieniey  ofiary  oddana  jest  k  bas -relief,  niewielu  tylko 
rysami;  ale  te  kilka  rysów  staje  za  szczegółową  opowieić  o  ca- 
lom jego  szlaehetnóm  życia  i  daje  wymowne,  trynmfająoe  iwia- 
dectwo  tym  ideałom,  którym  Ryga  wszystko  na  ziemi  poiwięcił. 
—Nie  podnosi  za  to  bynajmniój  w  oczach  naszych  osobistości  {^ó- 
wn^o  bohatera  czyn ,  jakiego  Łambro  dokonywa  włainie  przy  tój- 
że  exekucyi,  mszcząc  się  nibyto  za  tę  krew  niesprawiedliwie  prze- 
laną. Jestto  brawura  —  może  wylK)rną ,  żeby  dowieić  kwalifikacyi 
na  korsarza,  ale  niewiele  dobrego  rokująca  o  rozumie  wodza  na- 
rodowego! Poeta  opisywid  to  wszystko  na  nieszczęście  w  innóm 
przekonaniu. 

Po  spaleniu  w  taki  awanturniczy  sposób  tureckiego  okrętu,  czeka 
Łambro,  co  powie  na  to  naród,  i  gotuje  się  do  dalszego  działania.  Ale 
nim  przyszło  do  tego,  żeby  się  choó  był  dowiedział,  jakie  jest  usposo- 
bienie ludności:  —  przytrafiło  się  na  jego  korsarskim  statku,  tój- 
że  nocy  co  nastąpiła  po  owym  akcie  brawury,  zdarzenie,  które 
położyło  koniec  i  karyerze  jego  jako  naczelnika  sił  zbrojnych  po- 
wstania narodowego,  i...  poematowi.  Zdarzenie  to  bardzo  natu- 
ralne, choć  dla  czytelnika  wcale  niespodziewane!  Okazuje  się 
bowiem  —  w  drugiej  pieśni  —  że  Łambro,  oprócz  innych  przy- 
miotów niekoniecznie  potrzebnych  wodzom  naczelnym,  posiadid 
jeszcze  i  ten  najoiepotrzebniejszy  ze  wszystkich,  iż  był  nałogo- 
wym... amatorem  opiatu.  Poeta  starał  się  tę  smutną  stronę  swo- 
jego bohatera  ubarwić  i  osłonić^  ile  to  tylko  być  mogło.  Zamiast 
powiedzieć  otwarcie,  że  się  Łambro  lubił  zapijać,  wyraża  się  te- 
dy w  tych  poetycznych  słowach: 

ryże  Łambro  co  dnia  bledszy  o  północy 

Szaleje  trucizn  namiętnóm  piciem 

I  życie  mieni  na  sen  gorączkowy.^ 
Tym  razem  —  po  tóm  co  zaszło,  tuż  przed  czynami ,  jakich 
się  Ojczyzna  ma  prawo  po  nim  spodziewać  —  czuje  to  Łambro, 
że  mu  jakoś  nie  wypada  brać  i  tej  nocy  czary  do  ręki...  Nade- 
szła północ:  nasz  człowiek  trzyma  się  twardo!  łamie  się  z  rudo- 
giem,  jak  tylko  może.  Ale  ludzie  tego  rodzaju  daleko  pochopniejsi 
bywają  do  walki  z  całym  światem,  niżeli  ze  sobą  samymi!  Siebie 
zwyciężyć  nasamprzód,  a  potom  dopiero  zapróbować  i  z  drugimi 


182 

tego  flamego:  —  tój  zasady  Słowacki  w  młodocianych  robotach 
swoich  nie  zastosował  nigdzie!  Tak  tei  miała  się  rzecz  i  z  Łam- 
brem.  Długo  on  damał  blady  samotnie  na  pokładzie  swego  okrę- 
tu—  patrzał  w  milczeniu  na  spokojną  powierzchnię  morza,  oświe- 
coną Wadim  światłem  księżyca  —  bladł  coraz  bardziej  i  chwiał 
się:  nagle  upadł  bez  przytomności.  Po  jakićjś  chwili  wróciły  siły  — 
powstał:  —  ale  teraz  gromkim  głosem  zażądał  swojej  zwyczajnej 
czary! —  Podano  mu  ją  —  wypił.  Zbieg  przypadkowy  okoliczno- 
ści sprawił  tu  nieco  zamętu.  Zamiast  pazia,  który  obsługiwał 
w  razach  takich  naszego  kapitana  okrętu,  wcisnęła  się  tym  ra- 
zem była  do  niego  przebrana  za  pazia  Ida:  ona  mu  tedy  podać 
musiała  fatalną  czarę  "owę,  którćj  zażądał.  Kiedy  ją  nalewała, 
drżała  jćj  ręka  i  kilka  kropel  trucizny  wpadło  do  czary  więcej, 
niż  należało.  Więc  nastąpiło,  co  musiało:  otruł  się  bohater  poe- 
matu. — 

Powyższe  streszczenie  samśj  osnowy  Łambra  uwalnia  mię 
od  potrzeby  rozwijania  uwag  i  nad  artystyczną  i  nad  moralną 
wartością  poematu.  Zdaje  mi  się,  że  byłby  to  utwór  wyborny, 
gdyby  był  wykonany  w  formie  satyry,  parodyi,  komedyi  dowci- 
pnej i  gryzącój,  słowem  czegoś  z  dążnością  szyderczą.  Chodzi  tu 
wprawdzie  o  rzeczy  zbyt  poważne  i  wzniosłe,  żeby  się  który  z  po- 
etów polskich  był  mógł  ośmielić  na  to.  W  naszój  literaturze  ta- 
kie traktowanie  podobnego  przedmiotu  byłoby  niepodobieństwem.  Ale 
gdyby  taki  JEeine  na  przykład,  dla  którego  nie  było  rzeczy,  z  któ- 
rejby  nie  baraszkował,  był  się  zabrał  do  tego:  to  jestem  pewien, 
że  nie  potrzebowałby  on  w  całój  tój  powieści  niczego  zmienić  ani 
też  dodać  ni  igąć,  a  byłby  wystawił^ farsę,  któraby  stanowiła  ka- 
mień węgielny  dla  jego  autorskiój  nieśmiertelności.  Figura  Łam- 
bra —  to  typ  stworzony  dla  Heinego!  Jako  ideał  —  jestto  ze- 
ro, ladaco:  —  ale  właśnie  przeto,  że  będąc  zerem,  chce  ucho- 
dzić za  wielkiego  człowieka,  jestto  niewyczerpany  materyał  dla 
komika  i  humory3ty... 

Na  nieszczęście,  podług  założenia  poety,  miał  to  być  czło- 
wiek, ^będący  obrazem  naszego  wieku  i  bezskute- 
cznych jego  usiłowań. ""    Tak  jest,  niezawodnie!  Usiłowania 


183 

naszego  meku  są  bezskuteczne ,  ale  właśnie  tylko  dlatego,  że 
tacy  ladzie,  jak  Łambro,  i  w  taki  sam  sposób,  jak  on,  narzaca- 
ją  się  społeczeństwa  na  przewodników ,  a  ono  daje  im  się  prowa- 
dzić i  wyzyskiwać!  Nie  przeczę  tego  zatóm,  że  adało  się  tu  Sło- 
wackiemu dać  dość  wierny  wizerunek  jednego  z  całój  legii  tycb 
mniemanych  bohaterów,  którzy  są  prawdziwą  plagą  bieżącego  stu- 
lecia! Zaszła  przy  tóm  jedna  tylko  m^i^  pomyłka.  Poeta  stwo- 
rzył karykaturę,  a  rozumiał,  że  stawia  ideał!  W  przekonaniu,  że 
ro2t^ćza  obraz  poetycznej'  wielkości ,  starał  on  się  bohatera  swego 
uposażyć  w  wszelkie  warunki  zapewniające  dla  postępków  jego 
współczucie  i  podziw  czytelnika :  gdy  tymczasem  odsłania  się 
z  pod  tych  sztucznych  osłon  wyobraźni  autorskiej  sama  tylko  nę- 
dza i  zgniłość  moralna  jego  człowieka ,  tóm  przykrzejsza  dla  oka, 
że  występuje  z  olbrźymiemi  uroszczeniami  i  z  dumą,  której  nic 
zgoła  nie  usprawiedliwia. 


Bazem  z  poematem  Łambro  zostawiamy  po  za  sobą  okres 
Słowackiego  bajroński  (a  raczój  pseudobajroński) ,  i  przechodzimy 
do  naturalniejszych  natchnień  i  do  więcój  przynajmniój  samo- 
dzielnych kierunków  w  jego  zawodzie.  Bez  symptomatów  pewnój 
chorobliwości  nie  obyło  się  i  w  tóm  drugióm  stadyum  u  niego; 
ale  przynajmniój  była  to  już  chorobliwość ,  jakiój  w  owym  czasie 
podlegali  tysiące.  Zbliżył  się  więc  poeta  nasz  więcój  do  usposo- 
bienia ogółu.  Pierwszym  czynem  na  tój.nowój  drodze  był  Kor- 
dyan.  Pod  każdym  względem  możnaby  go  nazwać  słupem  grani- 
"^znym  pomiędzy  pierwszą  dobą  poety  a  drugą. 

Dziwem  tóm  więcój  Juliusz  przekonał  naród  o  swóm  niepo- 
spolitóm*  uzdolnieniu  poetyckióm,  aniżeli  tóm  wszystkióm  razen^ 
co  Wydał  poprzednio.  Kordyan  wyszedł  bezimiennie^... Nie  od  razu 
zddano  się  domyśleć,  kto  jego  autorem.  Byli  tacy,  którzy  w  pierw- 
szej chwili  przypisywali  go  Mickiewiczowi.- 

^Mój  śpiew  ostatni  —  pisał  autor  Kordyana  niebawem 
po  jego  ogłoszeniu  do  matki  —  jeżeli  nie  podobał  się,  to 
zadziwił.  W  jednóm  z  pism  po  francusku  wydawanych  czyta- 


184 

łem  o  nim  zdanie  i  rozbiór  pochlebny-^  o  tyle,  ile  przeciwna 
partya  ganić  nie  może;  a  ta  przeciwna  mi  partya,  są  to 
i  nieszczęściem  wszyscy  pości,  na  któiych  czele  Adam.  Od 
.  t^o  bowiem  sam  pierwszy  stronić  zacząłem.  Wielu  jednak- 
że w  Paryżu  przypisuje  pieśń  moje  Adamowi.  Oto  wyjątek 
z  listu  do  mnie  pisanego:  —  „Byłem  przytomny,  jak  Ogiń- 
ski atakował  Adama,  i  kiedy  ten  się  wypierał,  że  nie  jest 
autorem  dzieła  i  że  nie  wie  o  niczóm,  Ogiński  rzekł:  to 
praynajmniój  wiemy,  że  Pan  chce  to  mieć  tajemnicą.^  — 
W.  drugim  liście  (mówi  dalój  Słowacki)  pisze  mi  jeden  ze 
znajomych:  —  „Z  Memla  (?),  dokąd  exemplarze  posłedem, 
piszą  mi  o  Kordyanie  z  wielkióm  uniesieniem  —  i  biorą 
to  za  pracę  Adama.**  —  Z  tych  dwóch  doniesień  widać, 
że  w  wielu  miejscach  bezimiennie  wydaną  moje  pracę  przy- 
pisuje innemu.  Znając  uprzedzenia  naszych  w  tym  wzglę- 
dzie, nie  jest  mi  niemiłą  taka  pomyłka"...  (z  listu  z  dnia 
27  kwietnia   1834). 

Do  mniemania  takiego  przyczynić  się  mogło  niejakie  podo- 
bieństwo w  zewnętrznój  formie  pomiędzy  Kordyanem  a  wydaną 
niedawno  przedtóm  Częścią  Illcią  Dziadów  Mickiewicza.  1  jedno 
i  drugie  dzieło  jest  nieregularnym,  niescenicznie  ułożonym,  lecz 
zato  wielkiój  lirycznój  siły  dramatem.  Jest  nawet  pewne  pokre- 
wieństwo i  w  całym  pomyśle.  Na  okoliczność  tę  atoli  zbyt  wiele 
przycisku  kłaść  nie  należy ;  pokrewieństwo  to  bowiem  wynikło  zin- 
tencyi,  w  jakiój  Słowacki  zabrał  się  do  napisania  Kordyana. 
Chciał  on ,  jak  to  już  wyżój  okazałem ,  dziełem  tóm  —  rzuciwszy 
niejako  rękawicę  Mickiewiczowi,  iść  z  nim  o  lepszą.  Mickiewicz 
stworzył  w  postaci  Konrada  wizerunek  najszlachetniejszych  i  zara- 
zem do  najwyższego  stopnia  siły  i  natchnienia  podniesionych  wysileń 
właściwych  generacyi  współczesnej.  Bohater  jego,  póki  jeszcze  nosił 
imię  Gustawa,  wplątany  był  we  wszystkie  potoczne  stosunki  świa- 
ta i  doznał  najdotkliwszych  bólów,  jakie  tylko  mogą  zranić  serce 
zwyczajnój  jednostki  w  społeczeństwie.  Przesiliwszy  się  w  duchu, 
czyli  jak  to  poeta  wyraża:  przetworzywszy  się  w  Konrada,  boha- 
ter Dziadów  podniósł  się  po  nad  poziom  tych  wszystkich  pragnień 
i  zawodów  osobistych  i  wyłącznie  poświęcił  życie  ojczyźnie.  Pra* 
gnie  ją  ^dźwignąć  i  uszczęśliwić;"*  lecz  nim  przystąpi  do  czy- 
nu, żąda  od  Boga...  rządu  dusz!  Konrad  czuje  się  nieśmier- 
telnym i  jako  Bóg  sam  wszechwładnym  mj^iJLa^własną ,   „którój 


185 

ludzie  mu  nie  dali*,  „tą  my^lą,  co  niebiosom  pioruny  wydarła." 
Czuje  się  w  sobie  równym  Bogu  uczuciem,  „co  się  samo  w  so- 
bie chowa— jak  wulkan,  i  tylko  dymi  niekiedy  przez  słowa.*  Ale 
temi  dwiema  dźwigniami ,  dopóki  one  w  nim  samym  tylko  zawar- 
te, nie  spodziewa  on  się  ani  przemóc  ani  podnie&ć  odrętwiałego^ 
ciężaru  martwój  bryły,  jaką  mu  się  być  wydaje  w  danych  sto- 
sunkach cała  massa  narodu.  I  dlatego  żąda  od  Boga  potęgi,  żą- 
da bezpośredniój ,  nieograniczonój ,  choć  niewidzialnój  władzy 
nad.  dmuchami,  ludzkimi... 

„Ja  chcę  władzy!  daj  mi  ją  lub  wskaż  do  niój  drogę! 
Tę  władzę,  którą  mam  nad  przyrodzeniem, 

Chcę  wywrzóć  na  ludzkie  dusze!* 
Konrad  chce  nad  bliźnimi  władzy  doraźnój,  i  to  nie  za  po- 
średnictwem  pieśni,    ani    wiedzy,    ani   siły   z^brojnej,    ani   nawet 
cudów : 

„Chcę  czuciem  rządzió,  które  jest  we  mnie. 
Rządzić,  jak  Ty,  wszystkimi  zawsze  i  tajemnie: 
Co  ja  zechcę,  niech  wnet  zgadną, 
Spełnią,  tóm  się  uszczęśliwią, 
A  jeżeli  się  sprzeciwią. 
Niechaj  cierpią  i  przepadną  I* 
Ponieważ  zaś  tój  potęgi  nadludzkiój  nie   otrzymuje  Konrad 
od  Boga,  wpada  w  szał  rozpaczy  i  zaczyna  wątpić  o  dobrój  woli 
stwórcy.  O&miela  się  do  bluźnierstwa : 

„Kłamca,  kto  Ciebie  nazwał  miłością  -^ 
Ty  jesteś  tylko  mądrością!* 
To  jest  najwyższy  zenit,  do  którego  się  wznosi  bohater  Dzia^ 
dów,   przynajmniej   w  wydanój   części    dzieła.    Bóg   nie    zsyła  ną 
niego  kary   za  tę   pychę   i  za   takie   buntownicze  wypowiedzenie 
posłuszeństwa  niebiosom,    albowiem  płynie   ona  u  niego  z  miłości 
kraju,    z  nieszczęścia...    zresztą    modlą  się    za  nim  anieli   i   do- 
brzy ludzie  (matka  zmarła   Konrada,  X.  Piotr,  Ewa).  I  pozwa- 
la Konradowi  —  po  uznaniu  kornóm  obłędu  —  wyjść  z  tych  walk 
ducha  czystym,   rozgrzeszonym   i   nawet  przeznaczonym  w  przy- 
szłości  do  wielkich  rzeczy.   Ale   do   spełnienia  tych  obietnic  nie 
przychodzi  wt^j  części  dzieła,  tak  iż  Adama  ideał,  jaktu  jest 
Tom  I,  U 


186 

dany,  ostatecznie  nie  wychodzi  z  po  za  sfery  samych  tylko  za- 
miarów, pragnień  i  uczuć...  r jeżeli  walczy,  to  chyba  z  Bogiem 
walczy,  a  nie  z  temi  potęgami  ciemności,  nie  z  temi  monstrual- 
no&ciami  wieku,  na  powaleniu  których  właśnie  zależy. 

Otóż  Słowacki  podjął  umyślnie  w  dziele  swojóm  właśnie  tę 
myśl  w  powyższy  sposób  wytoczoną  przez  Mickiewicza,  ale  za- 
mierzył wykona<S  ją  po  swojemu  i  o  tyle  lepiój,  że  wprowadził 
bohatera  swojego  właśnie  w  ten  zakres ,  w  jakim  Konrada  nie 
widzimy,  ta' jest  w  zakres  czynów.  Punkt  wyjścia  zatóm  jeden 
jest  u  obydwóch  poetów;  ale  ludzie  ich  różni  i  zawody  ich  ró- 
żne. Słowacki  nie  mógł  spodziewać  się  osięgnąó  wyższości  nad 
swoim  współzawodnikiem  ani  potęgą  natchnienia,  ani  artyzmem, 
ani  wykonaniem  szczegółów;  bo  to  wszystko  było  tak  niezrówna- 
nem  u  niego,  że  wszelka  chętka  do  walki  z  nim  na  tem  polu 
byłaby  chyba  lekkomyślnością.  Słabszą  stroną  Dziadów  jest  ich 
ogólny  pomysł  —  niejasno  i  niecało  rzucony!  To  też  w  tóm  tyl- 
ko mógł  upati-ywać  Słowacki  możność  jakichkolwiek  korzyści  swo- 
ich nad  nim,  że  zamierzył  bchatera  swego  dalój  doprowadzić 
w  zawodzie  podjętych  usiłowań ,  aniżeli  się  w  Dziadach  Konrad 
na  drodze  swojej  posunął.  A  zarzutu,  że  się  przedmiotem  zanad- 
to'zbliża  do  Mickiewicza,  zarzutu  tego  się  autor  Kordyana  nie 
mógł  obawiać.  Boć  umyślnie  A  samochcąc  i  wręcz  wyzywając 
Adama  do  walki.  Wytoczył  ideę  jego.  na  nowo  jakby  przed  ^y 
drugiój  instancyi. 

Skorośmy  już  wpadli  na  ten  trop  uwag  dotyczących  genezy 
obecnego  utworu,  niech  mi  wolno  jeszcze  będzie  zwrócić  uwagę 
na  inne  dzieło,  które  równie,  a  może  nawet  i  więcój  jeszcze 
wpłynęło  na  wyobraźnię  poety  w  chwili,  kiedy  obmyślał  układ 
Kordyana.  Mówię  o  poemacie  Stefana  Garczyńskiego  „Wacława 
Dzieje.^  Kto  tylko  dwa  te  dzieła  zechce  porównać  ze  sobą,  to 
niepodobne  ażeby  go  nie  miało  uderzyć  dziwne  podobieństwo  po- 
między niemi.  Wartość  artystyczna  Kordyana  wprawdzie  nie- 
skończenie jest  wyższa.  Ale  założenie,  główny  pomysł  i  zamiar 
artystyczny  w  obydwóch  tych  utworach  jest  niewątpliwie  i  oczy- 
wiście —  Jfeden  tylko.  Charaktery  wprawdzie  głównych  figur  zna- 


187 

cznie  się  różnią.  Wacław  —  to  filozof,  myśliciel;  wrodzonńm 
usposobieniem  swojćm  więcej  na  Fansta  albo  na  Hamleta  zakra- 
wa. Kordyan  przeciwnie  jest  marzycielem  namiętnym  i  entuzya* 
stą,  —  w  pierwszo  wiośnie  życia  podobny  do  Wertera,  w  dal- 
sz6j  młodości  przypomina  Manfreda;  w  głównój  zaś  akcyi,  w  sile 
wieku  (w  nicim  akcie) —  nie  wiem  do  kogo  bym  go  porównał... 
Snąć  jest  on  ta  tylko  Kordyanem,  jest  tem  czóm  go  mieć  chciid 
poeta,  typem  samoistnym  i  własnym.  Przy  tak  różnych  charakte- 
racli  atoli,  zamiar  i  , role  obydwóch  tych  liidzi  godzą  w  jedno  i 
tosamo.  Niemniój  szczegóły  i  postaci  podrzędne  tak  się  w  oba 
poematach  wzajemnie  przypominają ,  że  niepodobna,  żeby  się  mia- 
ły rzeczy  te  spotykać  ze  sobą  zupełnie  przypadkowo.  Tak  na 
przykład  cała  ta  scena  na  czele  Juliuszowego  dramatu  nazwana 
„Przygotowanie**  —  to  tylko  bujne  i  fantastyczne  rozwinię- 
cie idei,  która  u  Garczyńskiegó  wcielona  jest  w  jedne  osobę, 
w  osobę  „Nieznajomego.*  A  ten  spisek  koronacyjny, 
służący  i  tu  i  tam  za  punkt  centralny,  za  oś,  około  którój  to- 
czy się  wszystko!  A  ta  piękna  postać  starca,  jaśniejącego  za- 
pałem i  srebrnym  włosem. tak  wydatnie  na  tern  tle  ciemnóm  ta- 
jemnych obrad . . .  Wszystko  to  są  szczegóły,  które  —  trudno  przy- 
puścić żeby  miały  być  bez  wszelkiej  zawisłości  wzajemnej. 

Gdyby  poemat  Garczyńskiegó  wyszedł  był  późniój,  aniżeli 
Kordyan,  byłby  to  tylko  plagiat,  plagiat  bardzo  blady.  Tak  je- 
dnak nie  było.  Wacław  jest  dziełem  rychlejszóm.  Czy  go  Słowa- 
cki znai,  pracując  nad  swoim  dramatom ?  —  Mnie  się  zdaje,  że 
go  znać  musiał. 

Wacława  Dzieje  pisane  były  w  Dreźnie,  wciągu  roku  1832, 
a  wyszły  z  druku  w  Paryżu  r.  1833  w  miesiącu  czerwcu  albo 
najpóźniój  w  początkach  lipca.*)  Kordyan  zatrudniał  myśl  Słowa- 
ckiego już  w  ciągu  wiosny  tegoż  roku  (1833).  W  środku  lipca 
już  był  plan  jego  gotowy.  Rzecz  ostatecznie  jenak  spisana  została 
dopiero  w  Aiesiącach  jesiennych.  Nie  było  tedy  niemożności  fizy- 
cznej,  dla  którójby  mu  nie  miał  być  znany  utwór  wielkopolskie- 


*)   Wyr02sttmieć  to  można  z  dat  listów  Mickiewicza  do  Garczyń 
kiego  pisany  eh  w  sprawie  drukujących    8i§  właśnie  jego  poezyi* 


188 

go  poety,  przed  ostatecznym  dokonaniem  Knrdyana.  Niemojmoić 
ta  znika  do  reszty,  jeżeli  wspomnimy,  że  Stefan  Garczyński 
przez  ciąg  tegosamego  lata  bawił  w  Szwajcaryi,  a  nawet  spędził 
czas  uiejaki  (miesiąc  sierpień)  w  samejże  Genewie  wraz  z  Mi- 
ckiewiczem, który  go  tu  (po  raz  ostatni. przed  jego  śmiercią)  wi- 
dzieć przyjechał  z  Paryża.  Czy  się  Juliusz  przy  tej  sposobności 
zapoznał  osobiście  z  Garczyńskim ,  tego  nie  wiem  i  wątpię ,  żeby  było 
przyszło  do  t^o.  Bytność  autora  Dziadów  w  mieszkaniu  Garczyń- 
skiego  nie  mogła  go  do  zabrania  tej  znajomości  zachęcać.  Zresztą 
Słowacki  nie  był  pochopny  do  pierwszych  wizyt,  a  Garczyński 
znowu  był  już  natenczas  bardzo  cierpiący  i  zapewne  także  nowych 

•  znajomości  nie  szukał.  Stemwszystkiem  nie  mogło  być  bez  tego, 
/  żeby  ta  jego  bytność  w  Genewie  choćby  za  pośrednictwem  trze- 
,'  cich  osób  nie  była  miała  zwrócić  uwagi  Słowackiego  na  niego  i  na 

•  świeżo  wydane  jego  poezye  w  Paryżu,  których  excmplarze  musiały 
się  rozejść  wtedy  i  pomiędzy  Polakami  bawiącymi  wtem  mieście. 
W  kilka  miesięcy  po  zgonie  już  Stefana  Garczyńskiego  (w  liście 
z  d.  3  stycznia  1834)  donosił  Juliusz  matce  o  nim  w  następu- 

:  jących  wyrazach: 

„Ukazał  się  był  na  chwilę  nowy  talent  poetyczny,  Gar- 
czyński. Wydał  dwa  tomiki ,  w  których  było  wiele  pię- 
knych rzeczy,  a  więcej  jeszcze  nadziei;  ale  nie- 
szczęściem suchoty  zniszczyły  go  —  i  umarł.  Ciągle  wzdy- 
chał do  Nóapolu  i  miał  nadzieję,  że  tam  dojechawszy  uzdro- 
wi się;  ale  nieborak  w  drodze  w  Awinionie  życie  zakoń- 
czył.** — 

To  wspomnienie  pobieżne,  pisane  włainie  ^ad  korektą  dru- 
giego arkusza  Kordyana,  którego  mu  w  ciągu  druku  dosyłano 
dla  kontroli  z  Paryża  —  są  to,  zdaje  mi  się,  słowa  człowieka, 
który  nie  znał  się  osobiście  z  autorem  i  co  o  nim  wiedział,  to 
od  trzecich  osób  (inaczój  bowiem  byłby  ciekawych  szczegółów 
niewątpliwie  więcej  o  nim  udzielił);  ale  który  niezawodnie  czytał 
jego  poezye.  Jeżeli  zaś  znane  mu  były  takowe  w  pierwszych  dniach 
roku  1834:  to  dlaczegóż  nie  miałby  ich  był  znać  i  jaki  kwartał 
rychlój  ? 

Nie  przeto  mówię  o  tej  okoliczności,  żebym  chciał  z  t^o 
punktu    widzenia   uwłaczać   w  czómkolwiek  autorowi   Kordyana, 


181 

Mimo  to  wszystko  bowiem  konknrencyi  pod  aitystycznym  w^gl^ 
dem  z  Wacławem  to  dzieło  obawiać  dę  żadną  miaią  nie  potrze- 
buje.  Lecz  ciekawą  zdaje  mi  się  być  rzeczą  dochodzić,  gdzie 
tylko  na  to  pozwalają  okoliczności ,  niewiadomych  zazwyczaj  wpły- 
wów, jakie  towarzyszyły  poczęcia  dzieł  poetyckich.  Ileż  światła 
rzucają  na  tę  zagadkę  geoiaszu  nieraz  sccze^&ły  wiadome  o 
SzeksjHne. 

A  krom  tego  jest  jeszcze  jedno,  czego  milczeniem  tu  pomi- 
nąć nie  można.  Kiedy  Mickiewicz,  w  Paryżu  jeszcze,  zajęty  był 
właśnie  drukiem  poezyi  Garczyńskiego ,  pisał  on  do  niego  z  po- 
wodu Dziejów  Wacława,  co  następuje: 

^Nieza wodnie  pokazuje  się,  że  więcej  przez  twoje  gło« 
wę  przeszło  myśli ,  niż  przez  moje ,  choć  ja  moje  wiele  lepiej 
wyrobiłem.  Ileż  wierszy  w  Wacławie,  nad  którymi  dumam 
jak  nad  drogami  w  Pompei,  myśląc  o  kołach,  które  mu- 
siały w  tył  i  w  przód  wyjecłiać,  nim  tę  koleinę  wygryzły! 
Nie  byłem  nigdy  zdolny  czuć  zazdrości  poetyckiej ;  ale  mnie 
się  zdaje,  że  gdyby  Wacław  był  nie  twoim  utworem,  to- 
bym  może  zazdrościł  autorowi :  Teraz  kocham  go,  jak  gdyby 
wspólne  dziecko.  Możesz  być  pewny,  że  to  dzieło  zupełnie 
leży  w  teraźniejszym  czasie  i  dziwnie  odbija  stan  duszy 
wielu  ludzi"...*)  - 

Że  się  nie  pomylił  Mickiewicz,  iż  myśl  dzieła  tego  leżała 
rzeczywiście  w  usposobieniu  czasu:  tego  najwymowniejszym  do* 
wódem  okoliczność,  na  którą  zwracam  właśnie  uwagę.  Widzimy 
bowiem,  że  w  tymsamym  niemal  czasie  zajmował  ten  przedmiot 
wyobraźnię  i  naszego  poety.  W  ciągu  rozmyślań  nad  nim  wpadła 
mu  w  ręce  praca  Garczyńskiego  Kreacya  ta  ożywiła  jego  imagi- 
nacyą  i  dorzuciła  żywiołów  palnych  w  ognisko,  które  już  i  bez 
tego  gorzało.  Kilka  zarodów  gotowych  wniosła  w  ramy  jego  obra* 
zn.  Ale  zarody  te  przybrały  tu  dziwną  bujność,  pod  wrąoóm  czu- 
ciem genialniejszcgo  duclia.  Co  u  Garczyńskiego  jest  tylko  ^napo- 
mknięto, niedonoszone  w  wyobraźni,  mgliste,  niekiedy  chorobli* 
we:  to  się  ukazuje  w  utworze  Słowackiego  pnyiiuJMiiŃi^j  poil  ar- 
tystycznym względem  rozwinięte  do  pełni  i  wykonane  plastycznie. 


*)  List  Mickiewicza   do   Garczyńskiego   z  Paryża    dnia  12  sty- 
cznia 1888, 


190 

Nawet  i  po  za  obrębem  względów  na  artyzm  mała  jest  warto&ć 
Wacława  w  porówDania  z  tóm  dziełem.  Gfarczyński  jeszcze  w  naj- 
lepsze bajionizoje,  Słowacki  wła&nie  się  z  pod  wpływa  tego  otrzą- 
sa. Garczyńskiema  się  bohater  jego  wydaje  tytanem  —  ideałem 
skończonym...  a  kiedy  nie  wie,  jak  nieudolnoió  jego  usprawie- 
dliwić, radzi  sobie  w  taki  sposób,  to  oto  —  urywa  dzi^o  w  po- 
środku! Autor  Kordyana  podobny  jest  do  niego  w  pierwszćj  po- 
łowie swego  dramatu.  W  trzecim  akcie. ••  spostrzegł  się  i  osą- 
dził swego  ezłowieka. 

!  Te  kilka   my&U   ogólnych   niechaj   zastąpi  to  wszystko, -co 

w  dalszym  rozbiorze  Kordyana  zdawać  się  może  będzie  nie  dość 
dokła4nćm.  Są  okoliczno&ci  —  łatwe  do  odgadnicnia,  które  nie 
pozwalają  na  zupełnie  swobodne  traktowanie  tego  przedmiotu. 
Zresztą  jest  to  tylko  ułamek  większej  całości ,  do  utworzenia  któ- 
rej nie  przyszło.  Autor  zapowiadał  trzy  takie  dzieła,  pomiędzy  sobą 
związane  węzłem  trylogii.  Trylogia  ta,  jak  z  prologu  czyli  „Przy- 
gotąwania**  na  czele  umieszczonego  wnosić  trzeba,  miała  obej- 
mować wypadki  z  przed  r.  1830,  z  czasu  samegoż  powstania,  i 
zapewne  z  dalszych  lat  petem.  Kordyan  stanowi  tylko  część 
jMorwszą  trylogii  Dalszych  części  nie  ma.  Materyał  części  trzeciój 
zdaje  mi  się,  iew^^nął  w  głównych  zarysach  w  utworzonego  nieco 
póżniój  Anhellego.  Środkowy  dramat  pozostał  niezapełnioną  pró- 
żnią. Jego  osnowy  nawet  się  domyślić  nie  można,  chociaż  suro- 
wy materyi^  jest  każdemu  wiadomy. 

Jeżeliby  się  jednak  godziło,  odgadującym  sposobem  rzucić 
zarys  ogólnój  myśli,  na  tle  którój  ta  obszerna  budowa  miała  się 
wznieść :  to  napomknienia  tu  i  owdzie  spotykane  w  części  pierw- 
szój  upoważniają  przypuścić,  co  następuje: 

Żyjemy  w  wieku  materyalnym,  karłowatym,  upadłym,  w  wie- 
ku w  którym  się  nic  śWiatodziejowego  nie  dokonywa  w  ludzkości. 
Jestto  dzień  wypoczynku  stwórcy  po  pracy,  dzień  siódmy,  sza«^ 
bat  myśli  bożój  w  tworzeniu  dziejów  powszechnych. 

^Bóg  przez  sześć  dni  dziejowych  stwarzał  ziemskie  ludy. 
W  pierwszym  dniu  stworzył  państwo  modlące  się  Judy: 
To  była  ziemia  —  na  niój  wyrody  narody.  — 


191 

W  drugim  dniu  —  porozlewał  wschodnich  ludów  wody; 
W  trzecim  — jak  drzewa,  greckie  wyrosły  plemiona; 
W  czwartym  dniu    zaświeciło  z  gór  Sokrata  3łońce; 
W  piątym  —  wzleciały  orłów  rzymiańskich  znamiona, 
To  były  ptaki;  —  a  na  dnia  piątego  końce 
Padła  noc  wieków  średnich,  długa,  zachmurzona  — 
W  szóstym  —  człowieka  zlepił  Bóg:  Napoleona! 
Dziś  dzień  siódmy  —  Bóg  rękę  na  rękę  założył, 
Odpoczywa  po  pracy,  nikogo  nie  stworzył**... 

Słowa  te  znajdujemy  wyrzeczone  w  6tój  scenie  aktu  Illgo, 
przez  figm*^  fantastyczną,  która  tam  4na  nazwę  ^Dókitora,**  a 
którą'^óczywiście'^  jest  S/atan.  Przybywa  on  do  szpitala,  ażeby  i 
knsi(5  Kordyana  i  naigrawać  się  z  niego.  Zdawaćby  się  wprawdzie 
m^o^,  że  ponieważ  szatan  to  mówi  i  to  jeszcze  w  takim  zamia- 
rze: nie  jest  to  przeto  nic  więcój,  jak  tylko  prosty  fałsz,  sofizmat, 
przypuszczenie  przewrotne,  nie  mające  żadnój  spółki  z  rz^czywi* 
stym  pomysłem  autora.  Tak  jednak  nie  jest.  Poeci  zwykli  —  jak 
wiadomo,  dawać  nieraz,  i  demonom  mimowolnie  wypowiadać  ukry- 
tą prawdę.  Są  to^zazwyczaj  prawdy  gorzkie  dla  łudzi,  ale  za<* 
wszQ.  prawdy.  Przypomnijmy  sobie  tylko  Mefistofela  w  Fauście* 
Ma  się  rzecz  podobnie  i  w  razie  obecnym.  Doktor  Słowackiego 
rzuea  wprawdzie  w  scenie  tój  wiele  i  zdań  bałamutnycłi,  ł)€|zwa- 
runkowo  obłędnych.  Ta  jednakże  inyM  jego.  spływa  doskonale  z  Ca^* 
łóin  założeniem  poematu,  i  jeżeli  się  różni  od  innych  joiejsc  po- 
dobnych w  „Kordyanie,**  to  chyba  tylko  tóm,  że  rzecz  jest  tu- 
taj wręcz  wyrzeczona  i  nazwana  po  właściwóm  swójóm  imieniu. . 
Taki  wypadek  wynika  też  ostatecznie  z  całego  przeprowadzenia 
dzieła,  do  tego  stopnia  że  bez  tego  klucza  zrozumienie  celu  je- 
go wcale  byłoby  niepodbbnóm. 
^  My  na  ostateczny  sens  tego  dyktu  piszemy  się.  Jest  on  nie- 

,'  stety  —  de   facto   co  się  zowie  prawdziwy !    Ale  zobaczmy,   co 
idzie  za  tem. 

Kiedy  więc  w  myśl  założenia  poety  ta  siła  twórcza,  doda- 
tnia, boża,  która  kieruje  biegiem  świata,  obecnie  wyjątkowo  od- 
poczywa po  pracy  i  nie  tworzy  nic:  poczuwają  się  do  tóm  więk- 
szój  czynności  w  wieku  obecnym  demoniczne  potęgi.   Pragnienie  i 


id2 

zabiegi  tych  potęg  zawsze  ku  temu  zmierzają,  ażeby  się  niweczy 5 
ło  w  samym  zarodzie  to  wszystko,  czego  ludzkość  pragnie  i  za 
szczęście  swoje  uważa.  W  tym  też  celu  i  teraz  przystępują  one 
do dzie^a.  Pierwszy  ustęp  Kordyana ,  nazwany  Przygotowanie, 
odsłania  właśnie  te  ich  roboty.  W  samej  chwili  poczęcia  się  wie- 
ku" obecnie  bieżącego,  w  nocy  z  dnia  31  grudnia  1799  na  1  sty- 
cznia 1800,  zgromadzają  się  na  ustroniu,  w  chacie  niegdyś  Twar- 
dowskiego, najprzedniejsze  mocy  szatańskie  i  przygotowują  zapas 
kierowników  narodowych  na  cały  wiek  dziewiętnasty: 

^Dziś  pierwszy  dzień  wieku, 

Dziś  mamy  prawo  stwarzać  królów  i  nędzarzy 

Na  całą  rzekę  stuletniego  cieku. 

Więc  temu  narodowi  stwórzmy  dygnitarzy, 

Aby  nimi  zapycłiał  każda  rządu  dziurę.** 
Oczywiście  wychodzą  z  tego  kotła  szatanów  same  osobistości 
zdaniem  poety  niedołężne,  wsteczne,  potrzeb  wieku  niepojmująoe, 
jeżeli  zgoła  nie  napiętnowane  czem  gorszóm  jeszcze.  I  tak  nasam- 
przód  otrzymuje  tam  sankcyą  na  wielkiego  człowieka  XIX  wie- 
ku —  Chłopicki.  Na  dalszych  kierowników  wydarzeń ,  które  mają 
nastąpić,  przeznaczeni  zostają:  Czartoryski,  Niemcewicz,  Lele- 
wel, nakoniec  Krukowiecki.  Ol)ok  nich  jeszcze  zostaje  przygo- 
towaną dla  tem  pewniejszej  zguby  narodu  cała  zgraja  świetnych 
bohaterów  salonu  i brukotłuków  (^wyjnuskani  rycerze-ospai* 
cy**)5  niemniej  i  tłum  niezliczony  krzykaczy  i  intrygantów  („co 
narodowój  chwycą  się  mównicy  — dyplomatycznych 
mówców  plemię**)... 

O  takich  siłach  ma  się  tedy  snuć  odtąd  wątek  spraw,  doty- 
czących żywotnej  kwestyi  jednego  z  głównie  w  stuleciu  tóm  do 
działania  powołanych  narodów,  aby  się  dokonało,  co  przepowie- 
działo piekło,  że  „wiek  co  przyjdzie,  ucieszy  szatany...** 
W  jaki  sposób  winy  tych  wszystkich  ludzi,  tak  lekkomyśl- 
nie stawionych  na  jednój  linii  ze  sobą ,  zamierzał  autor  w  dziele 
swojóm  rozwinąć  i  udowodnić?  —  na  wyrozumienie  tego  braknie 
nam  wszelkiego  punktu  oparcia.  Ich  role  przypadają  prawie  hez 
wyjątku  dopiero  na  czasy,  które  miały  być  pomieszczone  w  ramach 
dalszych  obrazów,  składających  tę  trylogią,  W  Kordyanie  —  wyją- 


193 

wszy  jednego  Niemcewicza  —  kończy  się  wszystko  na  tćj  ryczał- 
totrdj  kondemnacie  rzuix»nćj  na  nich  w  prologu  bez  żadnego  tejże 
poparcia.  Gdyby  autor  był  poprzestał  na  twierdzeniu,  że  tak  usi- 
łowania Ghłopickiego ,  jak  X.  Czartoryskiego  i  wreszcie  Lelewela 
w  r.  łSSl  były  nadaremne;  że  kroki  ich  były  nieodpowiednie 
celowi  itd.  nie^mielibyśmy  nic  przeciwko  temu  do  powiedzenia.  Ale 
'wystawiać  w  nich  istoty,  z  piekieł  przysłane  na  zatratę  narodu: 
to  cokolwiek  gruba  przesada.  Gdyby  która  z  osób  nazwanych  by- 
ła autorem  powstania;  gdyby  Bię  byli  okazali  chciwymi  władzy; 
gdyby  ją  byli  przemocą  lub  podstępem  sobie  przywłaszczyli,  od- 
trącając od  steru  innych ,  zdolniejszych ; .  a  po  tćm  wszystkićm 
okazali  niezdolność,  złą  wolę  albo  złą  wiarę:  —  wtedy  możnaby 
składać  nft  nich  odpowiedzialność  za  wszystko  i  godziłoby  się  po- 
ecie wprowadzać  ich  w  dziele  swojćm  w  taki  sposób^  jak  to  jest 
uczyniono  w  Kordyanie.  Tak  to  jednakże  nie  było.  Na  tę  genezę 
z  kotła  szatanów  zasłużyli  sobie  zatćm  chyba  zupełnie  inni!  Po; 
wziąć  lekkomyślne  postanowienie  —  wykonać  je  gorzój ,  niż  nie- 
doraecżnie  —  rozdmuchać  pożar  —  potom  niewiedzieć^  co  z  nim 
począć— w  braku  lepszej  rady  przyjść  do  ludzi ,  których  ani  wiek, 
ani  stanowisko,  ani  wyobrażenia  ani  tradycye  nie  były  potemu ,  żeby 
mogli  uwierzyć  w  dzieło  z  któróm  nie  mieli  żadnój  wspólności,  i 
powiedzieć  im  na  klęczkach  i  upominając,  z  prośbą  i  groźbą:  te- 
raz ty  prowadzić  musisz,  bo  ty  masz  zaufanie  w  narodzie,  a  my 
go  nie  mamy!  —  nareszcie  po  wszystkiemu  winić  ich  i  przekli- 
nać za  to,  że  się  ta  z  góry  i  w  zarodzie  samym  zwichnięta  robo- 
ta nie  udała:  —  to  wszystko  dziać  się  może  tylko  w  społeczeń- 
stwie tak  zupełnie  pozbawionóm  zmysłu  politycznego,  jak  nasze I... 
Na  obronę  Słowackiego  wprawdzie  powiedzieć  można,  że  takie 
wtedy  były  wyobrażenia  o  tóm  powszechne.  W  takito  sposób 
odbywały  się  sądy  o  rzeczach  i  o  ludziach  z  r.  1831,  przez  kil- 
ka jat  potom  śród  całój  emigracyi,  a  nawet  po  większój  części  i 
w  kraju.  Łagodzi  to  niezawodnie  zarzut  zrobiony  temu  ustępowi 
E^ordyana.  Ale  mylność  założenia  całego  dzieła  dlatego  się  nib, 
ntiprawia.  v 

Większój  jeszcze   niesprawiedliwości  dopuścił  się  autor  Kor- 
dyana  przeciwko  Niemcewiczowi,   o  którym  dlatego  tu  z  osobna    • 

""      Tom  L  S5 


104 

mówię,  ponieważ  jego  jednego  tylko  wina  jest  w  zupełności  niby 
odsłonięta  i  przeprowadzona  w  dramacie.  —  Mówi  o  nim  Słowacki 
w  prologu  w  takicli  wyrazacli,  że  się  wierzyć  nie  chce ,  żęty  się 
to  do  Ursyna  odnosić  mogło: 

...  „Starzec,  jak  skowronek 
Zastygły  pod  wspomnień  bryłą 
Na  pół  zastygłą,  przegniłą  — 
Poeta  —  rycerz  —  starzec  —  nic , 
Dziewięciu  Feba  sułtanie  >/ 

Eunucli**  itd.  y' 

Że  nie  kto  inny  jednak,  pak  ten  mąż,  pod  tyJiT  względami 
dobrze  ojczyźnie  zasłużony.  Jest  tu  rozumiany^^U)  się  dowo- 
dnie okazuje  w  czwartój  scenią  aktu  Illgo,  gdiS^e  mniemana  jego 
zbrodnia  jest  skreślona  ftmiałyii  pędzlem  i  >ł$ez  ogródki.  Wysta- 
wiony tam  jest«4BnHiliai9ÓaiL0  Prez.^r's  knowań  (z  r.  1829), 
które  się  odbywają  w  podziemiach  kocioła  św.  Jana  w  Warsza- 
'  wie...  Pomimo  wyraźnego  zamląrj^ poety,  ażeby  rola,  jaką  tam 
wypadło  starcowi  temu  odegrać^ '^'wiekuiście  go  potępiała:  postać 
^dap^  występuje  tam  po  na^i  tłumem  zebranych  zapaleńców  tak 
czysto,  tak  posągowo  i  z  taką  szlachetnością,  że  nie  można  mu 
było  wystawić  piękniejszego  pomnika,  jak  ową  właśnie  sceną 
Kordyana.  . 

Ale  wrażenie  takie  sprawia  ten  ustęp  tylko  w  umysłach  głęl)- 
szych.  Czytelnik  nierozmyślny,  z  rzeczami  najświeższych  dziejów 
kraju  źle  obeznany,  rzuca  czytając  to  miejsce,  na  siwe  włosy 
starca  tesame  g]*omy,  jakie  na  niego  myślał  że  rzuca  poeta,  kie- 
dy je  pisał.  I  byłże  jaki,  choćby  też  najmniejszy  powód  db  tego 
wszystkiego?  To  już  polega  na  czystóm  urojeniu!  Nie  widzę  po- 
trzeby rozwodzić  się  nad  samym  spiskiem  koronacyjnym,  który 
tu  stanowi  główny  przedmiot.  Byłto...  pierwszy  w  nieskalanych 
jeszcze  wtedy  dziejach  naszych ,  szalony  —  na  szczęście  nie  czyn, 
lecz  tylko  czynu  zamiar.  Co  o  nim  nasz  autor  włożył  w  usta 
Prezesowi  sprzysiężonych ,  co  u  Garczyńskiego  mówi  przeciw 
tój  robocie  „Nieznajomy",  uważany  przez  tamtego  poetę  w  sku- 
tek dziwnego  pomieszania  pojęć  równie  za  wroga  dobrej  sprawy, 
jak  nim  jest  u  Słowackiego  NiMMIg^jga^  —  wystarcza  to  zupełnie 


195 

do  ocenienia  i  moralnej. projektu  tego  warto&ci  i  nawet  prakty- 
cznej j^  pożyteozno&ci   w  bezpo&rednich   i   dalszych  skutkach. 
T^o  jednego   wszelako   milczeniem  ta  pominąć   nie  można,   te 
choćby  tam  sobie  zresztą  każdy  rozumiał  o  tych  zamysłach  z  r. 
'  1829,   co  mu  się  żywnie  podoiła:    to  w  każdym  razie  wmieszany 
ta  w  nie  TnntnłriFinmflnfriir     rn  się  zowie,  jak  Piłat  w  credo.  Nie 
miał  on  z  niemi  nic  zgoła  do  czynienia!   Że  płany  te  spełzły  na 
niczera ,  temu  Niemcewicz  nie  winien !  —  jedynym  tego  powodem 
byt  brak  energii  i  odwagi,  kiedy  nadeszła  chwila  działania,  u  sa- 
mych autorów  tego  projektu.*) 
/   /     Śmiałb  zatćm  powiedzieć  można,  że  cała  ta  czę4ć  Eordyana 
;  wypadła  jak  najfatalniej.   Autor  nie  znsi  faktów,   a  pozwolił  so- 
\bieVi<Iąc  za^utartym  przykładem  drugich,  rzucić  (nibyto  pro  bono 
'  Pfiblico!)  potępienie  na  starca,   który  całe  życie  poświęcił  dobru 
narodu,   a  w  mniemanej   ow^j  zbrodni   żadnego  nie  miał  udzii^ 
Ironia  losu  zrządziła,    że   spotkało'  to  włal^nie  człowieka,   który 
z  taką  goćcinnoicią  prz]fjmował  niegdyś  w  Ursynowie  młodego  au-\ 
tera  Mindowy.  Postąpił  więc  sobie  z  nim  Słowacki  gorzój  jeszcze, 
jak  Mickiewicz   w  Dziadach   z  je{|0  ojczymem.    Mogli  sobie  obaj 
podać  teraz  ręce  do  zgody:   krzywda  nie  powinna   boleć  takiego, 
który  ją  i  sam  drogim  lekkomyślnie  wyrządza.  — 

Rzuciliśmy  ogólny  zarys  pomysłu,  na  którym  zdaje  się  że 
mu^a  stanąć  cała  budowa  trylogii.  Teraz  powiedzmy  zdanie  na- 
sze o  części  jój  wykonanej,  a  mianowicie  o  samymże  bohaterze 
utworu. "       ^ 

]J7a  tle  wieku,  z  góry  potępionego  za  karłowatość  i  niejako 
wskazanego  na  to,  żeby  w  dziejach  minął  bez  wieści,  stworzył 
poeta  postać,  która  przerasta  małość  duchową  ludzi  tych  genera- 
cyi,  i.  czuje  nędzę  takiego  życia,  i  pragnie  je  czóm  wznioślejszóm 
zapełnić,  i  rzuca  się  z  jednego  kierunku  w  drugi...  ale  klątwa 
wieku  położyła  znamię  swoje  i  na  tym  duchu.  Jestto  natura  głęb- 
sza, ale  chora  na  duszy;   jestto  entuzyasta,  ale  bez  charakteru;. 


*)  Bliisse  szczegóły  o  tćm  wazystkićm  pedąje   w  dsiele  swojćm 
Hochnacki. 


196 

jestto  bobater,  ale  o  słabych  nenracL  Reszta  thima  —  najszczę- 
śliwsza ztego  kała,  w  którym  brnie  — nie  ^da  i  nie  chce  od  ni- 
kogo po&więceń.  Ani  rozmnie,  ani  też  nie  popiera  wysileń  podo- 
bnych ludzi.  Tym— braknie  znown  tej  siły,  przelania  swego  zapału 
w  ogół.  Gore  tedy^  cały  ogień  w  ich  własnóm  wnętrzu,  gore  j^o- 
mieniem  jaskrawym ,  ale  racowym :  to  też  nim  jeszcze  nadejdzie 
godzina  —  cida  moc  ducha  i  ciała  u  natur  takich  zwęgla  się 
w  popi(S. 

Kordyan  Słowackiego  łączy  w  sobie  prawie  wszystkie  zna- 
miona wielko&ci.  Wzgarda  życia^  gotowość  do  ofiar,  żądza  sławy, 
dzielność  i  duma  szlachetna  —  sąto  niezawodnie  warunki  niezbę- 
dne człowiekowi  mającemu  pchnąć  sp(rfeczeństwo  nowymi  tory. 
Pomimo  tego  wszystkiego,  odsłonił  w  nim  umyślnie  i  z  całą  świa- 
domością poeta  także  i  własności  ujemne,  niedostatki,  dla  któ- 
rych one  zarody  wyższości  *w  duchu  Kordyana  nie  dopadają 
się  do  rozmiarów  prawdziwój  wielkości  charakteru,  na  jaki 
się  niby  zanosi.  W 'Ogóle  jest  coś  spaczonego,  jest  i  coś  z  so- 
bą sprzecznego  w  tym  duchu.  Szuka  on  pola  szerokich  działań  i 
nie  wzdryga  się  przed  żadnemi  trudnościami:  a  w  każdój  jednak- 
że sprawie  hamują  go  jakieś  pęta,  staje  mu  na  przeszkodzie  ja- 
kaś siła,  którój  nie  zwalczyć.  Te  pęta,  ta  siła  jemu  na  prze- 
szkodzie stojąca  —  one  wynikają  głównie  z  niego  samego.  I  w  tóm 
też  właśnie  tragiczność  jego  zawodu. 

Jedną  z  głównych  takich  ujemnych  własności  w  charakterze 
Kordyana  jest  melancholia.  I^elancholia  ma  to  wspólnego  z  refle- 
xyą,  że  jak  jedna  tak  druga,  jeśli  przemożnie  i  wyłącznie  opa- 
nuje człowieka,  zabija  w  nim  wszelką  zdolność  do  ostatecznego 
działania.  Hamlet  Szekspira  przez  ciąg  całego  dramatu  morduje 
się  ze  skrupułami  bezdenno]  jakiejś  reflezyi,  i  przeto  właśnie  nie 
dochodzi  wcale  do  powzięcia  żadnego  postanowienia.  Podobnie  ma 
się  rzecz  z  melancholią.  Komu  się  smutek  wpije  aż  w  sarnę  rdzeń 
serca  i  zamieni  w  drugą  u  niego  naturę:  takiego  człowieka  dziel- 
ność duchowa  jest  jakby  znurtowana.  ELażde  silniejsze  wstrząśnie- 
nie  wystarczy,  aby  odsłonić  niemoc  na  zewnątrz  takiój  wiecznie 
w  sobie  tylko  pracującój  natury. 

— „Wierzcie  mi,  wierzcie  ludzie  I  jam  jest  wielki,  mocny^ — 


197 

mówi  Kordyań  Ir  ch^li  najwyższego  zapahi  dt  sprzysiętooTcli, 
w  soenie  owyoh  narad  prowadzonych  w  podziemiach  kościoła.  Kla- 
daiie  ma  poeta  wazelako  w  nsta  natychmiast  takie  słowa,  które 
tó  zapewnienie  potężnie  ograniczają: 

'.  ^Jedyną  daboió  zamknę  w  sercu  tajemniczem  — 
Bobak  ^mutku  mnie  gryzie...  tak,  że  mówiąc  z  wami, 
Chciałbym  przestać—  i  usiąść  i  zalać  się  łzami!. ..^ 

W  ogóle  zdaje  się,  że  byb  zamiarem  Słowackiego  okazać 
jakąś  sentymentabą  miękko&ć  v  naturze  swojego  bohatera. 
Kiedy  na  przykład  już  postanowił  Kordyan  wziąć  na  się  wyko- 
nanie czynu,  który  zdaniem  jego  przyniesie  dla  ojczyzny  zbawie- 
nia, ale  dla  niego  śmierć :— widzimy  gó  w  owój  chwili  w  takióm 
oto  usposobienia: 

PREZES. 

nNa  Boga,  Kordyanie, 
Ty  masz  gorączkę,  w  oczach  dziwne  obłąkanie  — - 

K<)iU>YAN. 

To  nic!  starcze.  To  włos  mi  siwieje  i  boli  — 
Włos  każdy  cierpi  —  czuję  zgon  każdego  włosa; 
To  nic.  —  Na  grobie  wsadzisz  dwie  różdżki  topoli 
I  różę.  —  Potom  spadnie  łez  rzętistych  rosa. 
To  mi  włosy  ożyją.  ^  Masz  pióro  przy  sobie? 
Cbciafi)ym  spisać  imiona  płaczących  nademną. 
Ojciec  w  gpobie  —  i  matka  w  grobie  -^  krewni  w  grobie  — 
.  Ona — ^jak  w  grobie. — Więc  .nikt  po  mnie!  wszyscy  ze  mną! 
Ą  szubienica  będzie  pomnikiem  grobowym^  itd- 

Jestto  prześliczne  miejsce  i  niezawodnie  jedno  z  lepszych  w  dra- 
macie. Wątpliwości  ni^  podlega,  że  takich  rozpamiętywań  zdoha 
być  może  tylko  .natura  poetyczna,  głęboko  czująca,  najidealniój 
szlachetna.  Ale  jeżeli  to  jedno  pewne,  to  równie  będzie  pewnóm 
r owo,  że  kto  już  tak  fantazyuje  przed  czasem,  kto  tak  zołzami 
rozbiera  swoje  poświęcenie,  samotność  i  ofiarę,  zanim  jeszcze 
dzi^a  dokonał,  i  z  takióm  usposobieniem  przystępuje  do  rzeczy: 
ten  jój  pewnie  nie  potrafi  dopełnić!  Entuzyazm,  serce,  w  ogóle 
władze  duchowe  będą  go  parły  do  czynu;   ale  ciało  samo,  fizy- 


198 

ezDoić,  norwy  nudgraoe  temu  mę  opią.  A  natenczas  opadną  go 
dokoła  wspomnienia,  widma,  strachy  jakieś  w  wyobraźni  rozko- 
łysanej wylęgłe ...  i  taki  zamęt  powstanie  w  głowie  takiego  czło- 
wieka, ie  owo  z  taką  niby  pewnością  siebie  powzięte  i  zapowie- 
dziane jego  postanowienie  niepodobna  ieby  się  mogło  skończyć  ina- 
czej, jak  tylko  w  sposób  tćj  sceny,  co  potom  następuje  w  dra- 
macie, w  sposób  mówię  sceny  Stej  aktu  m  (w  przedpokoju  ko- 
mnaty carskiój). 

Są  i  inne  jeszcze  strony  w  charakterze  Kordyana,  których 
nie  podobna  nazwać  inaczój ,  jak  chorobami  jnekn^  a  które  i  sam 
już  autor  świadomie  odrionił  jako  braki  i  niedostatki.  Patrząc  na 
edowieka  tego  z  pewnego  oddalenia,  biorąc  duchowy  jego  wize- 
runek w  całości:  każdy  powtórzyłby  do  niego  to  co  mu  mówi 
spowiednik  j^o  w  więzieniu: 

„Synu!  powstań  z  prochu 
I  leó  do  Boga,  ale  przebacz  światu!  - 
Bóg  cię  wyrywa  z  Iwiój  paszczy  i  z  lochu, 
W  którymbyś  uwiądł  nakształt  mdłego  kwiatu""... 
Zważywszy  jednak  na  ten  brak  miłości  ludzkiej ,  zdradzający 
się   mimowolnie   w  wyznaniu   Kordyana,   które    on  składa  spo- 
wiednikowi niby  to  w  formie  skaigi,  że   nie  ma  nikogo  na 
świecie,  któremu  by  miał  coś  do  przekazania....  że 
nikt  z  ludzi  nie  był  dla  niego  przyjacielem;  zważyw- 
szy na  to,   co  mu  Kordyan  dal^   oświadcza,  iż  dyszy  jakiś 
głos  tęskny  w  głębi  ducha  swojego,  który 

„Pamiątek  wda  i  śladu  na  świecie:"* 
to  w  każdym  razie  niepodobna  niewidzieó  i  tęgo,  że  wiele  w.tój 
naturze  jest  niekonsekwencyi  i  jak  na  bohatera  narodowego,  za 
jakiego  on  sam  chciałby  siebie  uważać  —  nader  drobniuchnych, 
acz  zresztą  wcale  ludzkich  i  poetycznych  nawet  podnietek.  Jeże- 
lić  bowiem  tacy  mu  obojętni  ci  ludzie,  że  nie  obdarzył  ani  je- 
dnój  dnazy  na  świecie  imieniem  przyjaciela,  to  jakież  tedy  źródło 
zamierzonych  jego  poświęceń?  Na  cóż  mu  też  w  takim  razie  ów 
ślad  na  świecie,  którego  koniecznie  pragnie?  i  dla  kogóż  te 
pamiątki,  które  by  rad  pozostawił  po  sobie?  —  A  nadto:  czy 
to  też  tylko  świat  jedynie  tema  winien,  że  Kordyan  na  nim  nic 


190 

miłego  dla  siebie  uie  pozostawia?  Czy  się  Kordyan  usilnie  starał 
zasłużyć  sobie  na  to,  na  brak  czego  się  teraz  skarży?  Czy  Kor- 
dyan żył  w  świecie?  czy  w  nim  żył  w  taki  sposób ,  że  zasłużył 
na  nuło&$  ludzką?  Czy  ludzi  poznał?  Czy  to  potępienie,  jakie 
na  nich  wszystkich  ryczałtem  rzuca,  nie  płynie  też  więcej  z  ja- 
kiejś dumnej,  choć  bardzo  może  poetycznej  fantazyi,  aniżeli 
z  rzeczywistego  do&wiadczenia?... 

Wszakże  słyszymy  w  tćjże  samćj  scenie  1  następigące  oto 
jeszcze  z  ust  własnych  jego  wyznanie: 

«,6dybym  był  wiedział,  że  tak  bez  powrolu 

Ziemię  żegnałem:  przed  chwilą  odlotu 

Patrzałbym  na  kwiat  innemi  oczyma  — 

Dłużej ,  ciekawiej ,  a  może  ze  łzami ;  — 

Bo  tam  pomiędzy  ogrodu  kwiatami 

Jest  pewnie  piękny  kwiat  —  a  ja  go  nie  znam  I 

Może  diwięk  jaki  nowy  struna  daje« 

A  jam  nie  słyszał!  —  Czegoś  mi  nie  staje  I  **  itd. 

Powyższa  analiza  natury,  stawionćj  jako  główna  postać  te- 
go dramatu ,  oluizuje  w  niój  zatóm  z  jednój  strony  niezawodnie 
szczytny  i  wyjątkowy  fenomen  v  dzisiejszóm  społeczeństwie;  z  dm- 
giój  strony  jednakże  jest  to  i  fenomen  patologiczny,  wizerunek 
choroby  wieku.  Że  się  czasy  nasze  zdobyć  nie  mogą  na  prosty, 
nmiój  czuły  i  poetyczny,  ale  zato  zdrowy  w  sobie  a  potężny  or- 
ganizm, ale  wydają  w  najlepszym  razie  tylko  takich  Kordya- 
nów:  —  w  tćm  całe  nieszczęście  obecnego  stulecia!  Słowackiemu  * 
zaś  poczytuję  to  za  zasługę,  że  z  pewną  świadomością  wprowa* 
dzlłw  dziele  swojóm  typ  taki.  Garczyńskiego  Wacław  jest  cho- 
robliwy w  wyższym  daleko  stopniu,  a  poeta  tego  nie  widzi. 

Wszystko,  co  dotąd  się  powiedziało,  stosuje  się  do  Eordya- 
na,  jakim  go  widzimy  w  akcie  Illcim.  Ta  też  właśnie  tylko 
część  dzieła  i  zasługuje  na  rozbiór  i  wytrzymuje  go.  Ona  sama 
jedna  stanowi  tutaj  wszystko.  Pierwszy  i  drugi  akt  —  są  to 
tylko  przystawki,  niezawodnie  szczątki  dawniejszych  planów,  ńa 
wiosnę   (1833)   powziętych ,   a  jesienią   odrzuconych.    Powleka  je 


200 

jeszcze  wcałćj  sile  6w  koloryt  źle  pojętego  bajroDizmai  jaki  zna- 
mionuje dawniejsze  Słowackiego  roboty.  Z  artystycznego  punktu 
widzenia  węzeł  ich  z  właściwą  sztuką  jest  zgoła  luźny.  Przy  lida- 
łój  zmianie  jednćj  i  drugiej  sceny  Aktu  Illgo,  mogłaSy  się  zu- 
pduie  obejść  architektura  t^o  dramatu  bez  tych  skrzydeł  psuji^- 
cych  tylko  proporcyą.  At|jx>r  zdaje  się,  że  dlat^o  tylko  pozo- 
stawił je  przy  zrębie  nowćj  budowy ,  ponieważ  chciał  dać  czytel- 
>  nikowi  spojrzeć  na  rychlejsze  koleje  życia  swojego  bohatera.  Miało 
to  wyjaśnić  tę  całą  stronę  patologiczną  charakteru  Kordyana.  Po- 
wody niedostatków  w  jego  charakterze  upatrywał  autor  w  jego 
przeszłości  w  nienaturalny  sposób  przebytój;  daje  tedy  klucz,  w  rę- 
kę' czytelnikowi  do  rozumienia  tego  wszystkiego. 

W  akcie  więc  pierwszym  spotykamy  się  z  Kordyanem 
w  jego  15  roku  życia.  Widzimy  go— przynajmniej  powiada  on  to  o 
sobie — cierpiącego  bardzo!  Cierpienia  jego  jednak  nie  wzbudzają 
najmniejszego  współczucia.  Jestto  dziecko  w  karykaturze,  prze- 
żyte, strawione  czczością  życia  jak  starzec,  paniątko  jakieś,  ze- 
psute widać  próżnowaniem  i  otoczeniem.  Leży  sobie  oto  wygodnie 
pod  wielką  lipą  na  dziedzińcu  swojego  dworu  i  marzy. . .  o  czóm? 
—  o  świata  tego  marnościach!!  Już  patrzy  na  rodzaj  ludzki 
z  piętra,  jak  geniusz;  gacdzi  tłumem  (wyraz  w  takich  razach 
nieunikniony),  i  żali  się,  że  nie  widzi  celu  życia  przed  sobą. 

„Oto  ja  sam,. jak  drzewo  zwarzone  od  kiści! 

Sto  we  mnie  żądz,  sto  uczuć,  sto  uwiędłych  liści! 

Celem  uczuć  —  zwiędnienie;  głosem  uczuć  —  szumy 

Bez  harmonii  wyrazów.  —  Niech  grom  we  mnie  wali ! 
.  Niech  w  tłumie  myśli  jaką  myśl  wielką  zapali^ ...  itd. 

—  Nadaremnie  mu  stary  sługa,  dawny  wiarus  napoleoński, 
prawi  o  wielkich  swojój  młodości  wspomnieniach.  SLordyan  cieka- 
wie go  słucha,  czasami  wyznaje  sobie: 

„Wstyd  mi!  starzec  zapala  we  mnie  iskrę  ducha.*' 
Ale  ta  iskra  płomienia  w  nim   nie  wydaje,  bo  młodzienia- 
szek już  zbyt  jest  mądry,  żeby  w  co  dodatniego  wierzyć. 

„Gdzie  ludzie  oddychają,  ja  oddech  utrącam. 

Z  wyniosłych  myśli  ludzkich,  niedowiarka  okiem 

Wsteczną  drogą  do  źródła  mętnego  powracam.^ 


Ołówną  zai  przy<:zyną  t^j  cał^j  biedy  jest,  ie  się  tnaloletoid 
paniątko  kocha. 

^Jąm  się  w  miłoić  nieszczęsną  całóin  sercem  wsączył^I... 
Pr^Mmiotem  tój  miłoici,  dlatego  nieszczęsnej,  bo  niewzaje- 
mnćj;  jest  Laura,  osoba  starsza  nieco  aniżeli  kochanek,  która 
go  też  za  dziecko  —  zresztą  wiele  obiecujące  nważa  i  jako  takie 
traktuje.  Ta  Laura,  jestto  znana  nam  jnt  z  pierwszego  roadziatu  \ 
pahna  Ludwika,  a  Kordyanem  w  tym  Akcie  jest  nie  kto  ini^y  ^  ' 
jak  Julek  Słbwacki  z  czasów  wileńskich.  Rzeczywi&cie ,  cidy  ten 
akt  ^jakoby  około  jedynój  osi  obracający  się  około  miłosnego  sto- 
sunku rzeczonój  pary,  jest  to  tylko  parafraza  dramatyczna  odpo- 
wiedniego ustępu  owój  ^Godziny  Myśli,**  wktórój  autor  swo- 
ję^^własną  młodość  opisał.  Wiersz  ten  łączy  się  tak  bezpośrednio 
z  aktem  Iszym  Kordyana,  że  początek  tego  ostatniego  byłby  nawet 
niezrozumiały,  gdyby  go  nie  był  tamten  utwór  poprzedził.  Go- 
dzina Myśli  kończy  się  tym  czterówierszem : 

•    ^Oto  jest  romans  życia,  nieskłamany  niczóm  — 
Zabite  głodem  wrażeń  jedno  z  dzieci  kona, 
A  drugie  z  odwróconóm  na  przeszłość  obliczem 
Rzuciło  się  w  świat  ciemny!  —  Powieść  nie  skończona.  **— 
Kordyana  zaś  początek  taki: 

^Zabił  się  młody.  —  Zrazu  jakaś  trwoga 
Kładła  mi  w  usta  potępienie  czynu  ,^  itd. 
Kto  się  zabił?  —  tego  by  się  czytelnik   wcale  więc  z  Kor- 
dyana nie  mógł  domyślić,  gdyby  nie  było  wskazówki   ze  strony 
tamtego   poematu,   że  mowa  jest  o  przyjacielu   owym  poety,  o 
Ludwiku  Spitznaglu,  który  zmefancTioIłł  sam  sobie  życie  odebrał. 
Wkładając  Vlen  sposób  autor   w  opowieść  dziejów  kordya- 
na ustęp  z  własnej   swojój   przeszłości,    nie  zamierzał  przeto  by-  f 
/      j   Aąjmniój    pod  przybranóm  imieniem   przedstawić  w  dramacie  sie- 
bie samego.   Chciał  on  tu  tylko  dać  wizerunek   ifiłodości  np^ao-  ^ 
n^ nienaturalnie  i^tak  niefortunnie,   że  z  niój  jak  z  fałszywego 
punCtu  wyjścia   snuć   się  jui   musld;ł  i  dalszy   wątek  życia   bez- 
ładnie.  Więc  podłożył  bohaterowi   swemu  żywcem  historyą  włą- 
sn^^^YWojjśj   młodości,    nad  którą  nie  przypuszczał,  żeby  być  mo- 
gło coś  jeszcze  jaskntirszego. 

Tom  I.  26 


•  \   'J  t. 


w  akcie  drugim  Eordyan  jnż  jest  dorosłym.  Jak  się  zda- 
je ,  przebolał  on  już  zawody ,  jakich  w  pierwszej  wioćnie  wieku 
doznał  w  skutek  owych  melancholii  miłosnych.  Wyleczony  a^peł- 
nie  on  jednak  z  tego  wszy$tki^o  nie  jest.  Szuka  tedy  zdrowia 
duszy  pod  różnemi  niebami.  Spotykamy  go  'wędrowcem  to  w  Lon- 
dynie, to  gdziei^  na  skalistym  wybrzeżu  morza,  to  na  Watyka- 
nie, to  na  szczytach  gór  szwajcarskich.  Raz  go  widzimy  rzuca- 
jącego się  w  sam  wir  zbytku  i  zmysłowij  rozkoszy  —  to  zno- 
wu błądzącego -samotnie  z  Szekspirem  nr  ręku,  albo  oddającego 
komy  pokłon  głowie  kościoła.  Kordyan  szuka  wszędzie  leków  na 
swoje  słabość,  szuka  trwałości  T  prawdy  w  uczuciach,  szuka  du- 
cha w  pozoruj  formach,  imponujących^  jeszcze  ludzkości.  Pra- 
gnfr^aleść  choć  w  jednym  świata  zakątku  ten  kwiat  piękności 
i  prawdy,  któryby  odpowiedział  jego  złotym  marzeniom,  a  zakrył 
smutną  rzeczywistość  z  przedf  oczu.  Nadaremnie!  JColfiojo  miało 
_uleczyćj  staje  się  dla  niego  nową  trucizną.  Przekonywa  się,  że 
wszystko  jest  na  ziemi  crzedajne,  fałszywe,  zewnątrz  pozornym 
szychem  poszyte,  a  wewnątrz  puste  i  martwe... 

^Próżno  myśl  geniusza  świat  cały  pozłaca, 
.  Na  każdym  szczeblu  życia  rzeczywistość  czeka. 

Prawdziwie,  jam  podobny  do  tego  człowieka. 

Co  zbiera  chwast  po  fałach  życia  —  Ciężka  praca  !^ 
Owoż  więc  straciwszy  siłę  ducha  do  reszty  w  tych  wędrów- 
kach pomiędzy  ludźmi  w  dalekim  świecie,  rzuca  się  wreszcie  w  ob- 
jęcia natury,  natury  dziewiczój,  niepokalanej,  dzisiaj  jeszcze  ta- 
kiój  samój  ,  jaką  kiedyś  wyszła  z  rąk  stwórcy.  To  jeszcze  pię- 
kność —  jedyna,  ostatnia  dzisiaj  piękność  w  stworzeniu ! ^ Wspi- 
na się  na  sam  wierzch  najwyższćj  góry  alpejskiój,  ze  szczytu  jój 
ogarnia  okiem  cały  widnokrąg.  I  w  t6j  czystój  atmosferze  owia- 
nój'  wonią  lepszych  wieków,  w  atmosferze  nie  mającój  żadnój 
wspólności  z  tym  kałem  tchnienia,  jakiem  oddychają  zaludnione 
niziny  ziemskie,  zapsda  się  w  nim  pragnienie  zużytkowania  tych 
ostatnich  niestety  szczątków  już  życia  na  pożytek  czegoś  dodatnie- 
go na  świecie.  "  * :  . 

„Uczucia  po  światowych  opadały  drogach... 

Gorzkie  pocałowania  kobiety  —  kupiłem! 


203 

Wiara  daecinna  padła  na  papieskich  progach  — 
,  Nic  —  nic  —  nic  —  aż  w  powietrza  błękicie 
Skąpałem  się  i  ożyłem 
I  czuję  życie!" 

„01  gdyby  tak  się  wedrzóć  na  umysłów  górę, 
Grdyby  stanąó  na  ludzkich  myili  piramidzie 
I  przebić  czołem  przesądów  chmurę 
I  być  niywyższą  myńlą  wcieloną! 
;Pomyileć  tak  —  i  nie  chcieć?  o  hańbo!  o  wstydzie! 
.  Pomyileć  tak  —  i  nie  inóc?  w  szmaty  podrę  łono! 

Nie  móc?  to  piekło! 
^^^  Mogę  —  więc  pójdę!  ludy  zawołam!  obudzę!** 
W  taiiiem  Usposobieniu  —  natchniony,  porwany  —  ale  tyl-  ^ 
Jto  uczadem.  i  zaprfem  .—  nie  wolą  ani  też  konsekwencyą  da- 
wniejszego żywota,  powraca  Kordyan  do  kraju  i  rzuca  się  w  wir 
czyoJw.  2  winy  własnej  i   z  winy  okoliczności,  wśród  zawodu  — 
upada ... 

^^'  !Działania  jego,  od  tej  chwili  począwszy,  zamyka  w  sobie  akt 
trzeci.  Rozbierać  go  szczegółowo  nie  będę.  Wystarczy  tylko  nad- 
mienić, że  jeżeli  gdzie,  to  właśnie  w  tyc^  kilku  scenach,  które 
odtąd  następują  po  sobie,  okazał  Słowacki  tyle  świetności  i  po- 
\  t%i  prawdziwego  talentu  dramatycznego ,  że  tylko  dziwić  się  mo- 
fżna,   że  nie  zajął   w  późniejszych   swoich  pracach  odpowiedniego 
takim  j[>oczątkom  miejsca  w  tym  rodzaju  poezyi.  Dramatyczne  je- 
pisma  późniój' wydane  aftt   silą,'   ani   przedmiotowością,   ani 
wreszcie  samą  artystyczną  dzielnością  nie  dorównywają  już  tym 
kilku    mistrzowskim  scenom,    tworzącym  dzieła  tego   akt  ttzeci. 
<\^  ogóle  jestto  część  utworu,  którą  pod  względem  artyzmu 
zdaniem  mojóm  liczyć  należy  do  najpiękniejszych  rzeczy,  jakie  li- 
.  teratura  zawdzięcza  Słowackiemu. 


f  zna, 

»     /  taki 

j  ^  F 


^/ 


<;^i^  X/^V 


ROZDZIAŁ   ÓSMY. 


c- 


Bok  1834  i  1885. — Wiara  w  przecsucia.  Śmierć  babki. — ^Eglantjna. 
Przykrości  wygnania  dają  się  cznc  pod  każdym  względem.  Smntne 
usposobienie.  Skromne  życzenia,  bez  nadziei  ich  osiągnięcia.  —  Wie- 
czorki genewskie.  Prace  i  studya:  Filozofia  —  Biblia  —  Georges 
Sopd.  Wailas —  Mazepa  —  Balladyna  —  Horsztyński. — 
Lepsze  chwile  —  Kowa  znajomość  —  Mary  a  W.  —  Podróż  w  miłćm 
towarzystwie  i  dalsze  z  tego  następstwa.  —  Bozczarowanie  —  trzy 
miesiące  samotnego  pobytu  w  górach.  Przesilenie  i  nowe  ideały. 
,W  Szwajcaryi*  —  Anhelli. 

Do  liczby  rzeczy,  nad  zbadaniem  których  tysiące  już  sobie 
głowy  łamało,  a  które  pomimo  tego  na  zawsze  pozostaną  zagadką 
dla  filozofów  i  niefilozofów,  należy  niewątpliwie  i  pytanie,  czy 
człowiek  zdolny  jest  samym  instynktem  odbieraó  czasem  wrażenia 
z  zdarzeń,  które  dopiero  w  przyszłości  spełnić  się  mają?  Psycho- 
logiczną tę  wątpliwość  rozstrzygnąć  dlatego  prawie  jest  niepodo- 
bne, że  nader  tradno  jest  zebrać  rzetelne  w  tój  mierze  fakta. 
Przypadek  odgrywa  tu  wielką  rolę.  Go  zaś  najgorsza,  to  że  naj- 
ezęściój  się  zdarza,  iż  ci  którzy  podzielają  wiarę  w  przeczucia  i 
radziby  zapewnić  tój  wierze  jak  najszersze  między  ludźmi  rozpo- 
wszechnienie, sąto  albo  mistycy,  którzy  sobie  roją  że  niestworzo- 
nych rzeczy  doznają,  albo  oszuści,  którzy  wprost  kłamią  dziwy 
nadprzyrodzone.  Bądź  jak  bądź  —  przeczyć  temu  jednak  nie  mo- 
żna ,  że  zdarzają  się  niekiedy  natury,  natury  za  zwyczaj  fizycznie 
wątłe  i  z  zarodem  pewnój  chorobliwości  w  sobie,  a  zato  duchowo 
więcej  rozwinięte,  niż  ogół:  którym  wyjątkowo  dany  jest  ten  dar 
przeczuwania  zdarzeń  dopiero  nadejść  mających.  Że  zaś  do  nich 
należał  i  Juliusz  Słowacki:   tego  możnaby  na  podstawie  jq(0  ko- 


805 

refipondeneyi  dowiei<i  najpozytywnićj.  Prawie  katde  aadchodzące 
nieszczęście,  czy  to  w  familii  czy  dotyczące  kraju ,  ąprawii^o  w  je- 
go omycie  jakąi  nieopisaną  trwogę,  z  którój  sobie  oieamiał  zdać 
sprawy  przed  czasem.  W  listach  jego  prino  na  to  dowodów,  ie 
wysyłane  do  niego  doniesienia  o  zgonie  czyim  w  rodzinie  zasta- 
wały go  prawie  zawsze,  czy  to  przez  sny  szczególne,  czy  bezpo- 
irednim  instynktem  przygotowanego  na  to,  że  się  dowie  o  czómi 
boloMióm.  Słowacki  sam  zastanawiał  się  nieraz  nad  tte  swojem 
nsposobieniem.  Nie  nmiał  go  sobie  wytłómaczyć ,  ale  wierzył  w  prze- 
czncia  i  często  też  w  dziełach  swoich  (zwłaszcza  za  życia  nie- 
wydanych)  zastósowywał  artystycznie  ten  wypadek  spostrzeżeń  zro- 
bionych na  sobie  samym. 

^Prawdziwie,  że  to  jest  coi  niepojętego  —  ta  magne- 
tyczna władza  przeczncia  (pisał  był  z  Paryża  jeszcze  *) 
przypominając  sobie,  co  się  z  nim,  bawiącym  wtedy  w  Lon- 
dynie, działo  w  nocy  przed  dniem  15  sierpnia  1831,  dniem 
tak  posępnie  zapisanym  w  dziejach  list(q>adowego  powstania). 
Gdy  dnia  tego  zsze^em  na  śniadanie,  Anglicy  mnie  dopy- 
tywali się  o  przyczynę  pomięszimia.  Odpowiedziałem  im,  że 
musiało  się  stać  coś  smutnego  wmojój  ojczyźnie,  i  Anglicy 
śmiali  się  ze  mnie.  A  ja  tryumfowałem,  kiedy  w  dni  15 
nadeszły  gazety;  i  Anglicy  patrzeli  na  mnie,  jak  na  czło- 
wieka obdarzonego  władzą  drogiego  widzenia  Szkotów.*' 

W  jesieni  r.  1833  zakończyła  życie  po  kilkodziennój  choro- 
bie babka  jego  w  Krzemieńcu.  Juliusz  nic  nie  wiedział  o  jej  sła- 
bości; a  jednak  przez  cały  ten  czas  dręczyło  go  i  w  tym  razie 
jakby  widmo  jakieś  ciągle  mu  zaglądające  w  oczy. 

„Niespokojność  jakaś  dręczy  mię  ciągle...  Często  za- 
trudniony czytaniem  albo  jaką  cichą  pracą,  wstaję  nagle; 
jak  waryat  chodzę  z  myślami,  od  których  odpędzió  się  nie 
mogę.  Ta  niespokojność  prawdziwie  ma  jakąś  twarz  ludzką 
i  bladą,  którą  widzę  nieraz  nagle  wyrastającą  z  kart  książ- 
ki, którą  czytam,  i  nie  rozumiem  książki.*"  — 

Stan  ten  duszy  przypisywdi  on  wtedy  tylko  melancholicznój 
swojój  skłonności.  Wyjątkowo  nie  przypuszczał  tym  razem  wcale, 
żeby  mu  to  zwiastowało  jaką  smutną  wiadomość.  A  takowa  już 
była  w  drodze  do  niego! 

*)  d.  4  paćdsienlika  1832  r. 


206 

^Niespokojno^  tA  (pisał  dafój  w  tyniitoiym  lUdej  cs^ 
sto  jak  jakaś  gorycz  odbiera  nagle  smak  pokarmom ,  które 
do  ust  niosę.  I  muszę  z  nią  walczyć,  jak  z  domowym  wro- 
giem. Dziwnie  to,  że  imaginacya  moja  jest  jedynem  źródłem 
wszystkich  moich  nieszczęść  i  wszelkiego  saczęśoia-  na  zie- 
mi!..  Bo  prawdziwie,  że  jestem  szczęśliwy  często  tą  władzą 
twórczą  urojonych  wypadków.  Szczęśliwy  jestem  każdego 
wieczora,  kiedy  piszę  —  każdego  ranku,  kiedy  chodzę  po 
suchych  liściach  w  ogrodowej  alei.  Nie  możecie  wystawić 
sobie,  jaki  wdzięk  ma  tutejsza  jesień.  Dotąd  czas  najpię- 
kniejszy— słońce  świecąc  na  wpółpożółkłych  drzewach,  zdaje 
się  być  bardziój  złociste  i  pięlme.  Murawy  zachowały  tu 
dotąd  smaragdową  barwę.  Kilka  dni  temu  o  południu  pły- 
wałem czółnem  po  jeziorze.  Wystawcie  sobie  jezioro  czyste 
i  równe  jak  zwierciadło...  tak  równe,  że  kiedy  koło  mnie 
przepłynął  z  daleka  parowy  statdc,  w  kwadrans  potem  wi- 
działem zbliżający  się  fałd  czarnej  rozbitój  koł^n  parnego 
statku  wody  —  fałd  ten  posuwiJ  się  zwolna  —  wspaniade, 
i  czółnem  mojóm  lekko  zakołysał  —  przeszedł,  popłynął 
dalój  —  a  czółno  znów  stało  nieruchome  na  zwierciedle  wo- 
dy. Wystawcie  sobie  po  dwóch  stronach  jezii^ra  brzegi  zie- 
lone, nad  brzegami  w  oddaleniu  topole  pożółkłym  liściem 
okryte ,  jak  złote  kolumny  —  wiele  drzew  zielonych  —  wie- 
le białych  domków  i  pałacyków,  a  za  tym  brzegiem  Mont- 
Blanc  biały  —  świeżym  śniegiem  z  przyległemi  mu  górami 
okryty  —  podobny  do  jakiegoś  sybirskiego  kraju,  podobny 
do  snycerskiego  posągu  sybirskiój  krainy. .  Wśród  takiój  na- 
tury trzeba  być  smutnym,  albo  trzeba  się  kochać!''  (z  li- 
stu z  d.  27  października  1833). 

To  też  był  poeta  nasz  smutny  bardzo  całój  owój  jesieni  i 
przez  ciąg  zimy,  która  po  niój  nadeszła.  Do  drugiój  zaś  alterna- 
tywy, jaką  postawił,  do  zakochania  się  w  kim  —  nie  przycho- 
dziło! Zdaje  się  wprawdzie,  że  był  on  przedmiotem  tkliwszych 
uczuć  dla  osoby,  która  go  widywida  codziennie.  Chociaż  jednak 
może  on  był  kochany,  to  jednak  za  to  wzajemnością  jój  nie  od- 
trącał. Jeżeli  zaś  odpłacał,  to  tylko  chyba  przywiązaniem  brata.  Cza- 
sem wprawdzie  zdawało  się,  jakby  się  już  zanosiło  i  na  coś  wię- 
cój.  Na  tój  jednak  tylko  nadziei  miłości  kończyło  się  wszystko 
u  niego! 

„Fundusze  njoje  uszczuplają  się  —  pisał  3  stycznia 
1834  r.  —  rzucę  Genewę  i  pójdę  gdzie  żyć  w  wieśniaka 
szwajcarskiego  domu.  Byle  piękną  naturą  otoczony  —  nie 


20T 

dbam  o  zwierzęce  wygody  życia!  Dzii  nawet,  Mamo  moja, 
gdybyś  mi  szczerze  napisała,  że  interesa  nasze  wymagają 
tego,  dziś  nawet  uskuteczniłbym  ten  projekt  cichego  życia 
w  górach.  All)Owiem  nie  widzę  w  tćm  ani  upodlenia  ani 
śmieszności*  Mówiłem  raz  już  o  tym  projekcie  pannie  £g!an- 
tynie  —  a  ona  ani  się  śmiała  z  niego  ani  go  potępiała  jak 
szaleństwo,  i  tylko  mię  prosiła,  abym  nie  zapomniał,  że 
ona  mię  uważa  za  brata,  a  matka  jćj  za  syna.^ 

Zająwszy  ten  stosunek  przywiązanej  do  niego  siostry,  dzieli- 
ła GOA  szczerze  wszystkie  jego  cierpienia.  Lubiła  często  mówić 
z  nim  o  jego  matce,  przypisywała  się  w  listach,  które  on  pisał, 
do  niej,  i  miewała  też  od  ni^j  listy.  Nieraz  mu  powtaifzała,  że 
matkę  jego  kocha  bardzo,  że  do  niej  pojedzie  i  będzie  się  jój 
starała  syna.  zastąpić ,  a  przynajmniej  ulżyć  jej ,  mówiąc  jój  o  nim. 

.    Owoż  więC)    co  i  Juliusza  do  niej  coraz  bardzićj   przywięzy- 

wało.    W  tój  mierze  ciekawem  jest,  co  pisał  o  sobie   w  czerwcu 

1834,  z  powodu  j^  wyjazdu  z  domu  na  5  tygodni. 

-Panna  Egiantyna  wyjechała  przed  5  dniami  do  Paryża, 
gdzie  na  nią  jój   wuj  czeka    i  dziwy  paryskie  jej  chce  po- 
kazać.  Odjazd  jój  bardzo  mi    smutny  —  bo  ona  szczerze 
do  omie   przywiązana  —  jak   siostra  —  i   bardziój  może, 
niż  siostra.  Nie  uwierzysz  Mamo,  jak  smutny  mi  był  ranek 
jej  wyjazdu.   Miała  odjechać  o  godzinie  4   z  rana,  przyrze- 
kłem  więc,   że  ją  o  trzeciej   obudzę;  jakoż   nie  pcrfożyłem 
się    spać  i   czytałem  leżąc   na    kanapie   do   godziny   3cićj. 
Srebrne  jakieś  światło  porankowe  oblało  drzewa  i  murawy 
ogrodu,  przeszedłem  przez  pokoje  i  stukaniem  do  jój  drzwi 
obudziłem  ją.  Ty  wiesz  Mamo,  jaką  posępność  ma  w  sobie 
chwila   odjazdu*   Ubrała   się  —  wyszliśmy   z    domu   przez 
rozwidniający   się   ogród  —  wschód  słońca  blaskiem  złoci^ 
się  —  ptaszki   śpiewały  po  drzewach  i  zimno  poranku  na- 
pełniało jakiómś  dziwnem  elektrycznóm  drżenicnn.  O!  chciał- 
bym was  postawić  na  wzgórku,  na  którym  staliśmy,  czeka- 
jąc powozu.  Z  tego  wzgórka  widać  było  całe  błękitne  jezio- 
ro,   za  nióm   śnieżne   góry,    nad    któremi   wstawał  ze  snu 
biały  Mont -Blanc.  Egiantyna  {zakała  jak  dziecię  —  ja  by- 
łem  takim,  jakim  mię  często  Mama  widziałaś,    z  ponurą  n 
walką  myśli  na  czole.    Każda  teka  chwila  budzi  we  mnie                             | 
jakieś    odległe    wspomnienia   —  każda   taka   chwila   smu-                             i\ 
tna  teraz  jest  jakoby  zwierciadłem,  w  któróm   całe  moje  ) 
smutne  życie   widsę  w  mieszanych  kolorach.  Zaszedł  wre-  « 
szcie  powóz  * —  wsiadła  do  niego  —  a  ja  zostałem  sam  je-  1 


den  —  jak  słup  na  zielonej  mnrawie  —  patrząc  ńa  ozb- 
cooe  iuebo.  W  kilka  chwil  potem  weszło  słońce  —  naprzód 
jakieś  ogniste  płomienie  wytrysły  z  ziemi  i  wahały  się  — 
przelewały  się  —  aż  cały  krąg  słońca  wyszedł  na  niebo.  O 
godzinie  dej  wróciłem  do  siebie  —  pozamykałem  okienice  i 
dziwcie  posępnego  wrażenia  doznałem,  widząc  na  kanapie 
rozrzucone  książki,  które  chwilą  pierwój  czytałem  i  które 
porzuciłem  w  nieładzie,  idąc  zbudzić  pannę  Eglantynę.  Zdaje 
mi  się,  Mamo  kochana,  że  ty  pojmiesz,  co  było  smutnego 
w  tym  powrocie  myślą  do  kilku  ubiegłych  godzin.  Po  wy- 
wyjeżdzie  Eglantyny  smutno  mi  było  Imrdzo.  Ona  miała  na- 
demną  jakij^  panującą  władzę  siostry.  Kiedy  mię  list  jaki 
zasfnocił,  jaka  wiadomość  zła  zgryzła  —  ona  umiała  z  twa- 
rzy moj^j  wyczytać  smutek  i  zawsze  jej  się  musiałem  wy- 
spowiadać —  a  po  spowiedzi  Iżój  mi  było." 

Po  jój  odjeździe  czuł  Juliusz  więcój  jeszcze,  niż  kiedy,  je- 
dnostajną samotność  swego  życia.  Nic  mu  nie  dolegało,  było  mu  — 
jak  się  wyraża  —  dosyć  znośnie  na  tym  świecie;  a  jednak  zda- 
wało mu  się,  że  żył  przez  ten  miesiąc  jak  kwiat,  na  jednóm 
nuejscu  —  tąsamą  rosą  i  tómsamóm  słońcem  —  dziś  jak  wczo- 
raj —  jutro  jak  dzisiaj...  Jedne  tylko  listy,  które  do  niego 
Eglantyna  podczas  tój  podróży  swojój  pisywała,  glisty  długie  i 
miłe,*^  urozmaicały  mu  trochę  tę  jednostajność  czasu. 

,,Przynąjmniój -- powiada — w  godzinę  nadejścia  poczty  ' 
oczekiwałem  czegoś;  gniewałem  się,  kiedy  pocztylion  z  pu- 
stemi  rękoma  przeszedł  koło  domu,  i  znów  nadzieję  obra- 
całem na  jutro.  Nie  myśl,  kochana  Mamo,  żeby  te  listy 
przynosiły  mi  nadzwyczajne  szczęście.  Oczekiwałem  każde- 
go, jak  małój  jakiój  nowości.  Karmię  się  już  tylko  teraz 
ułamkami,  czyli  obłamkami  uczuć  i  szczęścia."  (dnia  13 
lipca  1834). 

Ta  trudność,  ta  jakby  niemoc  wzbudzenia  w  sobie  silniej- 
szych uczuć,  pomimo  że  się  w  owych  latach  tyle  osób,  godnych 
może  aby  wywołać  takowe,  przesunęło  około  niego,  było  nieraz 
przyczyną,  że  Słowacki  był  sam  ze  siebie  niekontent. 

„Na  jednym  wieczorze  w  domu  jednego  z  panów  wło- 
skich tańcowaliśmy.  Widziałem  tam  trzy  ładne  Angielki, 
które  wszystkim  prawie  głowy  zawróciły,  na  mnie  tylko  nie 
zrobiły  żadnego  wrażenia.  Lękam  się ,  czy  już  nie  umarłem, 
1)0  mi  się  zdaje,  że  już  nigdy  koehać  nie  będę.  W  mojój 
głowie  utworzył  się  jakiś  obraz,  jakieś  wyobrażenie  ogro* 


209 

'  mn^j  miłości,  niepodobni^  do  osiągnienia.  Moi  snąjonu  wszy* 
scy  latają  za  temi  Angielkami,  jak  wróble  i  bawią  się. 
Gzaaem  im  zazdroszczę*"...  (d.  5  Ititego  1835). 

Podobnie  niezapełnioną  próżnię  czuł  w  sobie  Juliusz  i  ze 
strony  innego  jeszcze  uczucia  —  przyjaźni.  Miał  on ,  w  Paryżu  je- 
szcze mieszkając ,  dwóch  tdLOchanych  przyjaciół.  Jeden  ż  nich  atoli 
umarł,  drugi  późniejsżóm  postępowaniem  swojóm  okazał,  że  nie 
z&^giwał  na  zaufanie  niczyje.  Za  przybyciem  do  Grenewy,  nie 
żył  poeta  ściślój  już  z  nikim. 

^Oprócz  moich  gospodyń,  które  mi  sprzyjają  bardzo, 
(pisał  dnia  18  grudnia  1834J  nie  mam  przyjaciela  na  tym 
aserokiai  świecie."^ 

Wprawdzie  bawiło  wtedy  w  Genewie,  w  różnych  czasach, 
nieraz  po  kilku  młodych  Polaków,  z  którymi  niekiedy  się  widy- 
wał Słowacki.  .Warto  tu  na  przykład  wspomnieć  o  wiejskiej  uczcie, 
którą  mu  razu  pewnego  wyprawili  j^o  rodacy,  w  sam  daiei  imie- 
nin jego  matki,  w  r.  jeszcze  1833. 

^Imieniny  twoje,  Mamo,  musiałem  wczoraj  obchodzić 
ze  znajomymi.  Chłopcy  młode  przyjechali  po  nmie  o  godzi- 
nie lOtój  z  rana  i  powieźli  z  sobą  na  obiad  —  na  wiei, 
pod  góry  genewskie.  Było  nas  kilkunastu.  Kiedy&my  jecha- 
li —  chmury  czarne  snuły  się  po  niebie  —  sam  tylko 
Mont -Blanc  biały  świecił  się  od  słońca,  jak  posąg  Sybiru. 
Potom  dószcz  lunął  rzęsisty  —  ale  po  deszczu  najśUczniej- 
sza  tęcza  rozwinęła  się  nad  nami.  Wszystko  to  poruszyło 
aż  do  głębi  serca  nasze  — .  w  tój  tęczy  widzieliśmy  jakąś 
wróżbę.  Zasiedliśmy  do  stołu,  jeść  nie  wiele  znaleść  mogli- 
śmy w  wiejskiój  oberży,  ale  szampan  wszystko  wynagro- 
dził. Na  prośbę  kolegów  pierwszy  raz  improwizowałem,  i 
domyślicie  się,  że  ta  tęcza  była  treścią  mojój  ody.  Koledzy 
klaskali  w  ręce,  a  potom  ściskali  mię  ze  łzami  —  a  po- 
tom pili  moje  zdrowie;  ą  kiedy  im  powiedziałem,  iż  Ty 
Mamo,  nazywasz  się  Salomeą  —  pili  twoje  zdrowia.  Naj- 
bardziój  rozczulająca  była  chwila,  kiedy  po  różnych  pie- 
śniach zaintonowaliśmy  wszyscy  pieśń:  Święty  Boże! 
święty  mocny  —  święty  nieśmiertelny  —  zmi- 
łuj się  nad  nami!  Ten  hymn  kościoła  naszego  nierac 
mię  do  płaczu  pobudzał  —  a  w  tój  chwili  miał  w  aohię 
coś  ogromnego...  Młodzi,  około  stołu  oparci  na  dłoniach, 
podobni  byliśmy  do  dawnych  ojców  naszych.  Wystarcie  sobie 
tę  garstkę  na  obcój  ziemi,  a  pewnie  ucziąjecie  wrażenie,  ja- 
Tom  I.  t1 


kićm  nas  natchnęła  ta  pieśń  pobokA.  Nasze  aczty  pc^zo- 
ne^są  ze  smutkiem.  Łzy  pijemy  w  naszych  kielichach,  i 
kielichy  są  pełne  goryczy,  dopóki  Bóg  ich  od  nas  nie  od- 
wróci.""  (z  listu  z  d.  30  listopada  1833). 

Takie  poważne  a  miłe  jednak  chwile,  w  towarzystwie  ziom- 
ków spędzone,  były  wszelako  rzadkiemi  zdarzeniami  w  posępnóm 
życiu  wygnańca.  Nie  mogły  mu  one  zastąpić  tego,  czego  pragnął 
najwięcój.  Zresztą  przy  podobnych  okolicznościach  powiększało  się 
tylko  koło  jego  znajomych.  Imieniem  przyjaciela  —  przez 
cały  ten  czas  przepędzony .  w  Szwajcaryi ,  nie  obdarzył  Słowacki 
z  nich  żadnego. 

„Nie  mam  teraz  nikogo,  coby  mi  najmniejszą  chwilę 
życia  skrócił  przyjazną  rozmową  —  nikogo,  coby  mi  przy- 
jaźnie rękę  ścisnął.  Wina  to  mego  odludnego  życia  —  wina 
miejsca,  w  któróm  żyję;  nakoniec  mam  w  sobie  coś,  co 
tak  na  ludzi  działa ,  że  nigdy  ze  mną  spoufalić  się  nie  mo- 
gą. Często  szukam  w  głębi  serca  m^o  przyczyny  tego,  i 
znaleść  nie  mogę.  Bóg  mi  przeznaczył  miejsce  w  jakim  ci- 
chym klasztorze.  Dlaczegóż  nie  dał  mi  tój  mistycznej  po- 
chodni, z  którą  w  klasztorze  mógłbym  się  zamknąć  i  latać 
na  skrzydłach  wiary  w  jakąś  błękitną  krainę  nieskończono- 
ści?** (d.  5  lutego  1835J. 

„Ludzie  mnie  trzymają  za  żelazo  —  bardzo  zimne! 
Wszak  pamiętasz  Matko,  że  jeszcze  na  Jnlka  dziecko  mó- 
wiono, że  dumny.  To  wina  mojej  twarzy  —  i  Boga.  Zdaje 
mi  się,  że  Bóg  miał  włożyć  kiedyś  moje  duszę  w  orła,  co 
śpi  na  igłach  śniegu,  nie  budząc  się,  kiedy  wicher  obrywa 
mu  pióra;  co  nie  ma  przyjaciół  i  szczęśliwy,  że  sam  — 
patrzy  na  słońce!  Szkoda,  że  nie  poszedł  stwórca  za  pierw- 
szą myślą ,  że  zrobił  ze  mnie  posępne  nic !  Takby  mi  dobrze 
było  ze  skrzydłami  —  i  z  jękiem  ptaka  w  piersiach! 
Trzeba  zpiżyć  lot"...  itd.  (d.  30  czerwca  1835). 

Dawniej  —  w  pierwszych  latjM^h  młodości  i  nawet  jeszcze 
w  Paryżu,  kiedyto  wydawał  pierwsze  tomy  swoich  poezyi  — 
zapalała  go  nadewszystko  myśl  sławy.  Nadzieje  jego,  na  tej  pod- 
\  stawie  oparte",  nie  miały  granic!  Zdawało  mu  się,  że  warto  wszy- 
stko, co  człowiek  nazywa  szczęściem  na  ziemi,  poświęcić  temu 
jednemu  ideałowi;  all>owiem  sława  wszystkie  rodzaje  szczęścia 
w  sobie  zamyka  i  jest  już  sama  przez  się  szczęściem  najwyższóm. 
Zwolna,  w  latach  dalszych,   o   których  teraz  mówimy,   zaczęły 


211 

się  przed  oczyma  poety  rozpływać  coraz  bardziej  w  nioM  ułady 
tego  marzenia.  W  miarę  im  się  więcej  zbliżał  do  sławy,  tełn  się 
bardziej  przekonywał,  że  w  nićj  nie  znaleśó  tego  wszystkiego, 
czego  się  dawniój  od  nićj  spodziewał.  Nęciła  go  ona  wprawdzie  i 
teraz  jeszcze.  Kiedy  patrzał,  jak  w  r.  1835,  na  małój  jednćj 
wysepce  genewskiego  jeziora,  stawiano  pomnik  dla  Russa,  woI)ec 
całćj  Indnoici  miattta  zalegającej  brzegi  jeziora,  przy  nieustają- 
cych wystrzidach  z  armat:  wtedy  w  chwili,  gdy  wkładano  złoty 
wieniec  na  głowę  posągu  tego  wielkiego  pisarza,  łzy  mu  się  po- 
lały z  oczu.  Włainie  tego  samego  dnia  z  rana  był  on  otrzymał 
wiadomoić  z  kraju,  że  jego  Kordyan  z  powszedmym  zapałem 
został  przyjęty  w  Krakowie.  Ta  okoliczność  tóm  l>ardziej  go  na- 
srała do  rzewnego  udziału  w  całój  owój  uroczystoici  ludowej 
Nie  mogła  się  nie  zrodzić  myil  w  jego  duszy,  że  kiedyś...  i  je- 
mu może  które  z  miast  jego  ojczyzny  będzie  oddawało  w  podo- 
bny sposób  dowody  czci  przynależnej...  Uznania  tego  był  Juliusz 
pewien.  Wiedział  jednak,  że  to  nastąpi  dopiero  póino,  kiedyi-- 
kiedyi  długo  po  jego  śmierci!  Wiedział,  przeczuwał,  że  życie  je- 
go będzie  już  do  końca  takie  smutne,  jak  dotąd 9  i  że  on  po- 
zostanie na  zawsze  taki  samotny  pomiędzy  ludźmi. 

^Tak  się  już  teraz  ograniczyłem  w  moich  żądaniach, 
że  żadne  błyszczące  marzenia  nie  śmieją  kłócić  mojój  spo- 
kojności.  Inaczej  to  było,  kiedym  był  jeszcze  dzieckiem! 
Pamiętam,  że  przez  długie  godziny  nieraz  chodząc  po  po- 
koju, rozwijałem  w  myślach  moich  jakieś  świetne  szczęścia, 
bogactw  i  sławy  obrazy.  Niski  sufit  mego  w  Wilnie  poko- 
iku nie  wstrzymywał  mojój  bujającój  myśli.  Żal  mi  dziś  nie- 
raz, że  ta  władza  marzeń  zagasła  we  mnie.  Jedyna  myśl 
mię  teraz  pociesza  w  życiu  —  oto  zdaje  mi  się,  że  jestem 
tóm,  czóm  być  powinienem.  Zdaje  mi  się,  żem  nie  minął 
mojego  powołania,  że  zapełniam  sobą  jedne  małą  kratkę  na 
świecie.**  (d.  6  czerwca  1834). 

^Czasem  chodząc  po  alei  ogrodu  przy  świetle  księżyca,  . 
mam  jakieś  uczucie  samotnój  dumy,  które  mię  pociesza.  Lu- 
dzie, którzy  mię  teraz  zapominają,  może  będą  kiedyś  pa- 
miętać o  mnie;  a  kiedy  przyślą  tutaj  wygrzebywać  po- 
pioły leżące  po  zielonych  cmentarzach,  może  także  i  mnie 
wezmą  i  zaniosą  do  mojój  ziemi.  O  takim  teraz  marzę  po- 
wrocie*"... (d.  5  lutego  1835). 


SIS 

JakAe  odbijała  od  tego  posępnego  obraza,  w  którym  on  so- 
bie teraz  swoje  przyszłość  malowtd,  jasna)  pogodna,  prawdziwie 
sield^a  dola  najmilszego  jemu  ze  wszystkich  poety  zygmuntowskie- 
go,  a  nawet  obydwóch  Kochanowskich  1 

^Prawdziwą  rozkoszą  dla  mnie  są  oba  Kochanowscy. 
Codzień  odczytuję  ich  dzieła.  Jak  ten  Jan  Kochanowski  był 
spokojny  i.  szczęśliwy  w  swej  chacie  —  z  żoną  —  z  dzie- 
ćmi! Pod  wyniosłą  lipą  Czamolesia  musiał  sobie  po  obie- 
dzie zasypiać  —  i  do  tój  lipy  tak  piękne  wiersze  napisał. 
Prawdziwie  mu  zazdroszczę  jego  chaty  —  lipy  —  żony  — 
dzieci  —  i  czasów  szczęśliwych,  w  których  żył"...  (d.  27 
kwietnia  1834). 
I  Juliusz   marzył   często   o   podobnym   kąciku  własnym,  o 

ustronno)  chacie  takiój,  w  którójby  żył  bez  troski  o  jutro,  me 
pytając  się  o  świat  dalszy,  —  byle  razem  z  matką,  od  którój 
rozłączenie  tóm  l>ardziój  coraz  stawało  mu  się  przykrzejsze,  że 
w  tój  miłości  Synowskiój ,  jak  to  sami  widzimy,  zamykały  się 
wszystkie  jego  uczucia.  Rzeczywiście  matka  zastępywała  mu  wszy- 
stko na  świecie!  Była  to  jedyna  osoba  na  ziemi,  którą  gorąco 
kochał  i  w  którój  miłość  ku  sobie  wierzył.  A  Słowacki  tak  ko- 
niecznie potrzebował  być  choć  przez  kogoś  kochanym!  Gdyby  nie 
ta  matka,  gdyby  nie  listy,  które  go  do  niój  idealnie  przenosiły, 
gdyby  nie  ta  niewidzialna  opieka,  pod  którój  skrzydła. myślą  się 
tulił:  toby  mu  życie  na  tóm  samotnym  wygnaniu  było  ciężarem 
■ie  do  zniesienia ,  niepodobieństwem . . .  Ileż  on  cierpiał ,  że  do  niój 
wrócić  nie  może,  że  jój  —  zamiast  pociech  spodziewanych —  za- 
prawił resztki  życia  goryczą,  sieroctwem,  osamotnieniem. 

^Mamo  moja!  tobie  Bóg  nagrodzi  za  miłość  twoje  dla 
syna  jakiómś  dziwnem  i  niewymownóm  szczęściem- Mu- 
siałem uspokoić  i  zatrzymać  pióro,  bo  zaczęło  pisać  łzami*". .. 
(d.  5  lutego  1835). 

.  .  .  „Syn  twój  z  daleka  ręce  db  ciebie  wyciąga  i  pro- 
si cię.  Matko,  abyś  mu  przebaczyła,  że  cię  tak  samą  na 
świecie  zostawił,  bez  żądnych  przyjemności  życia,  pomiędzy 
pomnażającymi  się  codzień  grobami  roddny.  Mamo  moja, 
czyśmy  my  starzy?  czyśmy  my  przespali  wieki  lat,  że  tak 
nam  wielu  osób  brakcge?  Gzy  nas  Bóg  złączy  kiedyś,  dla 
tego  abyśmy  przed  śmiercią  mogli  sobie  powiedzieć,  żeśmy 
żyli  —  abyśmy  na  zmienionych  twaizach  naszych  wyczytać 
mogli  tosamo  słowo:  Żyliśmy.    ...Matko  moja,  uśmiechnij 


St3 

si«l  Mkch  Ci  pmyjdą  wesrie  mytti  —  wesołe  maneiuA! 
Wr&cę  kiedy 6  —  a  jeMi  me,  to  znajdę  sobie  za  granicą 
ładną  —  dobrą  —  moie  nawet  bogatą  żonę...  Będę  miał 
synów  —  córki;  wybiorę  najpiękniejszego  z  synów  i  przyślę 
go  na  twoje  kolana.  Tylko  Matko  odpędzaj  go  od  ksif^ek, 
niech  nad  Śmiercią  Hektora  nie  płacze,  niech  się  nie  uczy 
od  Jowisza  Iliady  zmarszczeniem  brwi  iwiat  wstrząsnąć! 
•  Daj  mn  zimną  Eneidę,  którćj  Jolek  częstóm  czytaniem  nie 
podarł.  —  Niech  ze  spalonego  miasta  uczy  się  z  Eneaszem 
nnosłó  Boga,  matkę,  żonę,  dzieci  —  niech  nic  nie  Z08ta¥ria 
po  sobie,  czego  by  mógł  żałować'*...  (dnia  27  październi- 
ka 1833). 

To  były  tylko  myśli  przelotne,  wyrzeczone  nie  na  seryo, — 
fkntazye,  któremi  chciał  tylko  matkę  rozerwać  1  rozweselić. 
Daleko  też  cżęiciój  snnł  on  sobie  marzenia,  których  celem 
ostatecznym  był  —  nie  powrót  do  Krzemieńca,  ani  też  otoczenie 
się  rodziną  jako  głowa  familii,  ale  tylko  maleńki  domek  własny 
i  matka  w  nim.  Nieraz  w  listach  powtarzał,  że  teraz  głównem 
jego  zatrudnieniem  były  marzenia,  które  się  ograniczają  do  bar-* 
dzo  małój  rzeczy,  to  jest  do  własnego  byle  gdzie  domku. 

n Chciałbym  mieć  co&  swojego  na  tój  ziemi,  coś  bardzo 
maleńkiego,  coś  bardzo  pełnego  kwiatów,  drzew  i  zieloności**... 

Fa^tazya  jego  już  mu  go  malowała  w  gotowych  kształtach. 
Miała  to  być  chatka  biała  jak  śnieg  —  z  zielonemi  okienicami, 
z  czerwonym  dachem  —  obsadzona  różnofarbnemi  malwami. 

^Malwy  są  to  moje  ulubione  kwiaty.  Dziwnie,  że  je 
tak  Fubię,  chociaż  nie  mają  zapachu.  Sądziliby  z  tego  lu- 
dzie, że  jestem  zupełnie  nieczuły.'' 

Z  tyłu,  za  domkiem,  miało  rość  kilka  jodeł  i  kilka  brzóz 
drżących.  Ścieżki  byłyby  wysypane  żółtym  piaskiem,  i  jaskółki 
gnieździłyby  się  nad  gankieou  Wszystkoby  w  tej  chatce  było  ma- 
leńkie, tylko  salonik  powinien  być  dosyć  obszerny  — 

„abyśmy  oboje  mogli  krążyć  i  mijać  się  łatwo;  gdyż 
lubię  kwiaty,  tak  jak  Ty  Mamo,  i  tak  jak  Ty  powziąłem 
jeszcze  i  zwyczaj  chodzenia  długiego  w  kółku  po  pokoju* 
Śmieją  się  nieraz  domowi,  widząc  mię  krążącego  jak  gwia- 
zda około  marmurow^o  stołu  po  pokoju.  Jedni  myślą,  że 
agitacyi  używam  dla  zdrowia,  inni,  że  wiersze  składam  i 
komponuję;  a  to  jest  tylko  familijny  mój  nałóg.  Tak  cho- 
dząc, najczęściój  nie  myślę  o  niczóm,   dogadzam  tylko  nie- 


214 

spokojjnoici  nerwów  mokk.  —  Kiedyż  więc  Mamo,  obsadzi- 
my mały   nasz  domek   malwami?   O!  jakieby  to   szczę&cie 
było!^  (d.  13  lipca  1834). 
.    Cel  życzeń  był  tedy  sformułowany,  gotowy.  Chodziło  tylko  o 
to,  gdzieby  osadzić  na  realnym  grancie  ten  obrazek  w  wyobraźni 
zrodzony?  Chodziło  o  rozstrzygnienie  pytania,  w  którym  się  kra- 
ju zjechać  i  osie6ć?  Tu  mu  się  na  mykl  nasuwały  różne  punkta. 
Lwów  —  Drezno  —  Kraków  —  którekolwiek  z  miast  włoskich  — 
wreszcie  Genewa,    w  której  już  mieszkał...   Kaida  z  tych  miej- 
scowości trzymała   uwagę  jego  czas  jakiś  wyłącznie  zwróconą  na 
się ;  po  dojrzalszym  jednak  namyśle  oddaniały  się  trudności  w  pra- 
ktycznóm  przeprowadzeniu  projektu  w  życie,  dla  których  niepodo- 
bne było  łudzić  się  nadziejami.  KUmat  Krakowa  wystawił  mu  ktoś 
jako  niestosowny  dla  jego  skołatanego  zdrowia. 

-Wielu  mi  mówiło,  że  tam  choćbym  największe  ostro- 
żności około  mego  zdrowia  przedsiębrał,  dłużój  nad  miesiąc 
nie  mógłbym  wytrzymać.**  (d.  28  września  1834). 

Zresztą  tak  do  Krakowa,  jak  do  Lwowa  lub  wreszcie  do 
Drezna,  okazywało/ się  przeniesienie  zbyt  utrudnionym  z  powodu 
okoliczności  politycznych,  które  nad  wszelkie  wyobrażenie  były 
uciążliwe  w  tych  latach.  Wyprawa  partyzancka  do  pewnych,  pro- 
wincyi  polskich  roku  1833,  którój  intencye  i  szczegóły  dotych- 
czas mało  komu  w  kraju  są  znane,  nie  pozwalała  ani  myśleć  o 
wykonaniu  projektów,  jeżeli  takowe  dotyczyły  powrotu  emigranta 
w  te  strony.  To  też  wyraźnie  do  tójto  okoliczności  odnosi  się  Sło- 
wacki, kiedy  powiada: 

„Nieszczęśliwe  polityczne  wypadki,  do  których  się  bynaj- 
mniój  nie  mieszałem,  nie  pozwalają  mi  ani  w  prawo,  ani 
w  lewo.  Miejsce ,  gdzie  teraz  jestem ,  mogę  w  pewnym  wzglę- 
dzie za  rozleje  uważać  więzienie.  Nie  pojmiecie  tego,  jak 
nam  źle,  jak  nigdzie  przytułku  nie  ma*"...  (dnia  27  kwiis- 
tnia  1834). 

Co  się  nakoniec  tyczyło  zamieszkania  wspólnego  we  Włoszech, 
albo  też  sprowadzenia  matki  do  bardzo  przyciśnionój  drożyzną 
życia  Genewy:  —  i  takowe  okazywało  się  przy  bliższem  rozpa- 
trzeniu także  niepodobieństwem ,  a  to  dla  braku  dostatecznych  fun- 
duszów. Majątek  tój  rodziny  nie  wystarczał  na  to,  ażeby  mie- 
szkać mogli  oboje  w  rzeczonych  krajach. 


2tS 

Ładził  się  tedy  biedny  wygnaniec  tylko  pnyp\iiSZ(Mtikm  je- 
dnego jeszcze  projekta,  który  równie  był  niepraktyczny,  jak  wszy- 
stkie inne,  chociaż  miał  więcój  pozorów. 

Mówiono  mi  o  jednym  domku  w  Danpłtinś  we  Fran- 
cji, o  kilka  mii  od  Grenewy.  Domek  ładnie  umeblowany, 
maleńki,  wńród  łąk,  otoczony  małą  ł)łękit;ną  rzeczką,  z  ogro- 
dem —  słowem  ładna  mała  pustelnia  na  pustyni.  O  pół- 
czwarty  mili  od  niej  Lyon,  miasto  wielkie  i  największe  po 
Paryżu  we  Francyi.  Dora^k  ten  możnaby,  jak  powiadają, 
mieó  za  10,000  franków,  to  jest  za  18,000  złp.  Prawda, 
że  ziemia  przyłączona  do  niego  nic  prawie  nie  przynosi,  ba 
mały  jest  kawał  tój  ziemi;  ale  życie  w  tym  domku  byłoby 
wcale  nie  drogie.  Jakby  mi  tam  dobrze  było  z  Mamą!  Na 
zimę  moglibyśmy  jechać  do  Lyonu  albo  do  Genewy,  a  sko- 
ro tylko  słoneczko  dogrzeje,  uciekalibyśmy  do  naszej  chaty. 
W  około  najpiękniejsze  okolice  —  śliczne  góry  —  po  gó- 
rach zamki,  dawne  i  odnowione.  W  tych  zamkach  na  lato 
często  przyjeżdżają  i.  mieszkają  panowie.  —  Powiódz  mi, 
Mamo,  czy  Ci  się  nie  podoba  ten  projekt.  Czy  może  my- 
ślisz, że  ja  tak,  jak  Fortunat,  zniechęciłbym  się  prędko 
cicbóm  i  samotnem  życiem?  Tobie  się  może  Mamo,  wszy- 
stkie takie  projekta  wydają  romansowe  i  niepodobne  do 
uskutecznienia.  Ale  prawdziwie,  że  w  tym  wieku,  gdzie 
tyle  jest  oschłości  i  rzeczywistości  zinmej  w  wypadkach,  lu- 
dzie szukają  cichych  schronień,  jak  dawniój  szli  do  kla- 
sztorów. Gdybym  wiedział,  że  jest  jaki  sposób  zgromadze- 
nia i  zebrania  naszych  funduszów,  to  mówiłbym  Ci  o  tym 
domku  z  jak  najusilniejszóm  naleganiem,  (d.  7  marca  1835). 

Co  niatka  na  tę  propozycyą  odpowiedziała,  nie  wiem.  Ale 
i  ten  projekt  upadł. 

Wśród  takich  niepowodzeń,  można  sobie  wystawió,  co  się 
dziać  musiało  w  duszy  Juliusza,  którego  usposobienie  skłonne 
było  do  noelancholii  już  z  urodzenia.  Sposępniał,  zgorzkniał,  zo- 
bojętniał dla  otaczającego  go  świata.  Był  w  r«  1834  już  zupełnie 
innym  cdowiekiem,  jak  w  roku  poprzednim.  Wtedy,  wszystko 
w  Szwajcaryi  było  dla  niego  jeszcze  nowością.  Obudzało  jego  cie- 
kawość, nasuwało  nowe  myśli,  często  nawet  się  podol>ało.  Z  ja- 
kąż niecierpliwością  oczekiwał  on  był  wtedy  przy  nadchodzącój  wio- 
śnie przybycia  owych  wędrowców  z  najróżniejszych  krajów  do  do- 
mu Pani  Patteg,   których  mu  zapowiedziano  na  lato  I  Z  jakąż 


216 

doktadaońoią  matował  potem  w  Katach  ich  wieenmki  I  Była  to 
jakhjr  jaka  zajmująca  galerya  najrozmaitttćj  szkoły  ohraiów^ 
które  nasz  poeta  stadyował.  Wrok  jeden  pććniij.  nie  miało  to 
wazysiko  joi  ładnego  interowi  dla  niego.  Dom  się  icapełnił  znowu 
nowemi  fignrtimi.  Ale  Słowacki  zaledwie  rzucił  okiem  na  tych 
ludzi,  którzy  z  nim  żyli  pod  jednym  dachem  i  zasiadali  do  je- 
dnego stołu.  Kie  prawie  o  nich  w. tym  roku  nie  miał  już  do  do- 
niesienia matce.  Wszystko,  co  o  nich  pisał,  zawiera  sig  w  tych 
oto  niewielu  rysach: 

-Wiele  zamorskich  figur  przemija  teraz  koło  mnie.  Ja- 
skółki angielskie  rozpoczęły  swój  przelot  na  południe  —  i 
teraz  dwie  damy  i  jeden  Anglik  mieszkają  w  domu  naszym. 
Nie  możecie  sobie  wystawić,  jak  ci  wszyscy  wojażerowie  są 
głupi,  jak  wszystkim  czegoś  nie  dostaje!  Jeszcze  nie  wi- 
działem w  domu  naszym  do  rzeczy  człowieka,  ani  przyje- 
mno) kobiety.  Z  żadnym  nie  można  mieć  rozmowy  intere- 
sująco]. Wielu  Anglików  nie  czytało  Byrona!  Inni  o  nim 
jak  przez  sen  gadają.  Cóż  dopiero  zapytać  się  ich  o  euro- 
pejskiej literaturze!  Damy  dwie,  które  są  w  naszym  domu, 
prześliczne  z  twarzy  i^  z  urody;  ale  już  mię  piękność  ich 
gipsowa  doskonale  znudziła.  Chciałbym,  aby  przez  dzisiej- 
szą noc  zbrzydły,  a  nabrały  dowcipu  i  przyjemności.  Ale 
one  zapewne  nie  chciałyby  takiój  metamorfozy.''  (dnia  6 
czerwca  1834). 

Nie  zajmował  się  tedy  żywiój  niczym  i  nikim ,  nie  bywał 
pmwie  u  nikogo.  Przez  ciąg  całej  zimy  ostatniej  nie  przyj-  był 
żadnego  zaproszenia  na  bale,  bo  go  nudziły.  Zaledwie  dał  się  na- 
mówić pójść  na  kilka  małych  wieczorów,  na  których  także  nie 
szczególnie  się  bawił;  główną  bowiem  zabawą,  jak  powiadał,  by- 
ło tam  jadło  i  picie. 

^0  godzinie  7  zaczyna  się  kolacya  —  zasiadają  damy 
i  męszczyżni  około  stołu  pełnego  szynek,  indyków  zimnych 
z  truflami  i  ciast  cukrowych,  któremi  Szwajcarowie  nad  in- 
nymi narody  celują,  i  przy  takiój  kolacyi  trzeba  siedzieć  aż 
do  godziny  11  czasem.^ — 

Po  takiój  heroicznej  próbie  cierpliwości  i  —  apetytu,  zaczy- 
nały się  tańce,  a  pomiędzy  nimi  czasem  i  mazur.  Ależ  jak  też 
tańczono  tego  nieszczęśliwego  mazura! 

„Dwadzieścia  już  z  górą  osób  płci  obojój  uczyłem  z  ró- 
żnym skutkiem   tsu&cowa^  mazura,   ale   żaden   męszczyzna 


217 

Bie  umie  aai  w  takt  biegać,    ani  ^  propos  nAerzji  v  pod- 
kówkę.**  (d.  20  lutego  1834). 

Owoż  pojmie  to  pewnie  każdy,  że  tryb  taki  spędzania  wie- 
czorów także  nie  przyczyniał  się  bardzo  do  zachęcenia  naszego 
poety,  ażeby  więcej  się  oddawał  towarzystwu,  aniżeli  samotności. 
A  chociaż  czuł,  że  takie  wegetowanie,  takie  trawienie  się  w  so- 
bie samym  nie  może  być  dla  nikogo  korzystnym,  i  chociaż  go 
matka  za  to  strofowała  w  swoich  listach ,  że  nie  żyje  z  ludźmi :  • 
rzeczy  to  wszystko  jednak  nie  zmieniało.  Odpisywał  jćj  w  takim 
razie : 

„Czuję  sam  sprawiedliwość  twoich  Matko  wyrzutów  i 
co  zimy  staram  się  poprawić.  Zaczynam  wizyty  —  i  znów 
odpadam  w  dawny  grzech  samotności.  Widać,  że  jest  coś 
w  moim  charakterze  nietowarzyskiego.  Zdaje  mi  się,  że 
gdybym  miał  władzę  ziemską ,  byłbym  okrutnym  władcą  jak 
wszystkie  zwierzęta  żyjące  samotnie.  Szczęściem  to  dla  lu- 
dzi, że  nie  jestem  niczóm**...  (d.  28  września  1834). 

Teraz  zwróćmy  uwagę  nasze  na  wewnętrzne  życie  poety — na 
jego  zajęcia  umysłowe,  na  to  co  czytał  i  co  pisał  w  ciągu  ro- 
ku 1834. 

Po  napisaniu  Kordyana  oddał  się  przedewszystkióm  stu- 
dyom  filozofii,  i  to  głównie  filozofii  niemieckiej.  Wpływu  jój  w  pi- 
smach jego  wprawdzie  nie  widać;  że  był  jednak  czas,  gdzie  się 
nią  dosyć  zajmował,  o  tóm  wspomina  w  kilku  ówczesnych  listach 
do  matki. 

„Pracuję  teraz  ciągle  —  czytam  bardzo  wiele  —  rzuci- 
łem się  cały  w  filozofią  niemiecką.  Pomimo  wielu  czczych 
marzeń  idealizmu,  karmi  ona  moje  imaginacyą.**  (d.  3  sty- 
cznia 1834). 

Pomiędzy  doręcznemi  dzidami,  które  szczególniój  rozczyty- 
wał, stawiał  na  pierwszóm  miejscu  i  „niewyczerpanóm  dla  siebie 
źródłem  pociechy**  nazywdt  pisma  obydwóch  Kochanowskich,  i 
Biblią.  Wzięcie  do  rąk  pisma  św.  zawdzięczał  przypadkowi.  Oto 
ów  misyonarz  angielski,  nazwiskiem  Wolf,  któregoto  w  dość 
śmieszny  sposób  opisywał  w  przeszłorocznych  listach  swoich,  jako 
sąsiada  i  prozelitę  pracigącego  nad  jego  nawróceniem,  zostawił 
mu  na  pamiątkę  już   na  wyjeadnóm  stary  i  ni»wy  Testament,   a 

Tom  Ł  28 


218 

przytem  i  kilka  innych  dzieł  teologicznej  treści.  Tych  Słowacki 
czytać  nie  myi^lał,  ale  za  Biblią  był  ma  bardzo  wdzięczny. — „Ta 
księga,  są  jego  słowa,  każdemu  człowiekowi  w  życiu  towarzyszyć 
powinna.*"  —  Była  ona  oczywiście  w  języku  angielskim.  Słowacki 
postarał  się  niezwłocznie  o  pismo  św.  w  polskim  języku  i  już 
w  lipcu  (1834)  donosił:  „Do  mojćj  polskiej  biblioteki  przybyła 
mi  Biblia  w  naszym  języku,  którą  często  z  rozkoszą  czytam."  — 
Z  obcych  poetów  przenosił  nadewszystko  Szekspira  i  Danta.  Od 
czasu,  jak  wyjechał  z  Paryża,  zastąpili  oni  u  niego  miejsce  da- 
wniój  zajmowane  prawie  wyłącznie  przez  Byrona.  Z  francuskich 
nowoczesnych  pisarzów  najwięcój  uderzała  go  zaczynająca  się  wła- 
śnie w  owych  latach  dopiero  wsławiać  Georges  S)&nd. 

„We  Frąncyi  jest  teraz  nowa  autorka,  która  wkrótce 
panią  Stael  zaćmi.  Jestto  rodzaj  Byrona  w  spódnicy,  to  jest 
Byrona  w  prozie.  Nie  wiadomo  dotychczas  z  pewnością,  jak 
się  nazywa,  bo  się  ukrywa  pod  męskiem  imieniem  Georges 
Sand.  Ale  pewnie  jest  kobietą.  Niektóre  dzienniki  pisały, 
że  się  nazywa  pani  Dudeyant.  Napisała  trzy  romanse  prze- 
śliczne, ostatni  dziwny  i  bardziój  do  poematu,  niż  do  ro- 
mansu podobny.  "^  (d.  24  marca  1834). 

W  tymże  samym  liście  donosił  także  o  własnóm  dziele,  któ- 
re miał  wtedy  pod  ręką,  a  które  było  więc  pierwszą  jego  pracą 
większą  od  czasu  ogłoszenia  Kordyana.  Wzmianka  ta  tóm  bar- 
dziój jest  ciekawa,  że  dzieło,  o  któróm  mowa,  nie  zostało  wyda- 
nóm  i  nawet  w  pozostałych  papierach  doszukać  się  po  śmierci 
poety  nie  można  było  ani  śladu  tego  utworu. 

„Ponieważ  o  wszystkich  moich  czynnościach  donosić  Ci 
zamierzyłem ,  otóż  donoszę  Ci  Mamo,  że  teraz  zajęty  jestem 
pisaniem  nowej  tragedyi    o  Wa Hasie,    szkockim   rycerzu. 
«  Wiesz,   co  mię  do  niej  przywiodło?   Długo  myślałem,  jaki"" 

w  dziejach  różnych  narodów  najczystszy  jest  bohater  i  z  naj- 
piękniejszą duszą...  Przypomniało  mi  się,  że  kiedyś  w  dzie- 
ciństwie, kiedyś  mię  Mama  do  uczenia  się  francuskiego  ję- 
zyka zachęcała,  mówiłaś  mi:  „Poznasz  Wallasa  życie"*. 
Samo  imię  Wallas  uderzyło  magnetycznie  na  moje  imagina- 
cyą.  Wystawiałem  sobie  coś  podobnego  do  burzy  —  która 
Wali  lasy.  Nie  mogę  zdać  sprawy  żutego  wrażenia,  ale 
czuję  je  dotąd ...  W  kilka  lat  potom  czytałem  romans :  Les 
chefs  Ecoesais.    Mama  wtenczas  grałaś  na  fortepianie  smu- 


aid 

tnego  niemiecłdego  walca.  Smutne  wrażanie  romansu  tak  się 
pomieszało  z  tą  muzyką,  że  dzisiaj  przez  walec  tylko  ro- 
^  mans  widzę,  jak  we  mgle.  Tepaz  w  różnych  historyach  po- 
znałem się  z  rzeczywistym  Wallasem.  Już  w  tragedyi  nie 
r<5Siansowo,  ale  w  historycznej  prawdzie^ maluję  tego  czło- 
wieka; ale  układając  tragedyą  —  i  pisząc  ją  teraz,  często 
Wstaję  od  stolika  i  idę  do  fortepianu  i  gram  tego  samego 
walca  —  aby  koloryt  wspomnień  smutkiem  napduił  moje 
karty.  Tragedyą  tę  poświęcę  pamięci  Jasia.*)  zobaczycie,  że 
będzie  jeżeli  nie  dobra,  to  przynajmniej  niepospolita.  Otóż 
widzisz  Mama,  że  ja  zawsze  taki  sam.  Ciągle  układam  ka- 
myki na  własny  grobowiec  —  a  życie  puszczam  mimo  siebie. 
Wszystkie  przyjemności  życia  mijają  mię  —  i  obchodzą  ko- 
łem —  mówiąc:  nie  przeszkadzajmy  temu  człowiekowi,  on 
o  przyszłości  pogrobowój  marzy...  O  Mamo,  ale  ja  jestem 
szczęśliwym  —  tak  jak  jestem ;  i  czasem  nie  mogę  zrozu- 
mieć, jak  ludzie  inni  bez  takich  wrażeń  żyć  mogą!  Zdaje 
mi  się,  że  chlób,  który  spożywają,  musi  pachnąć  nicością.^ 
(dnia  24  marca  1834). 

Byłto  zatóm  pierwszy  płód  zrodzony  tego  roku,  owoc  mie 
sięcy  wiosennych.  Przez  całe  lato  fantazya  poety  potem ,  jak  zwy 
kle,  wypoczywała.  Z  jesienią  —  znalazło  się  znowu  natchnienie 
zrodziło  w  ciągu  miesiąca  października  jeden  z  celniejszyeh  utwo 
rów  Słowackiego,  znowu  dramat  —  Mazepę.  OkoHczności  towa 
rzyszące  powstaniu  tej  sztuki  są  opiaane  w  nasiępujący  sposób: 

„Wytańcowawszy  się  na  jednym  wieczorze  (u  pani  W., 
Polki  bawiącej  wtedy  z  rodziną  swoją  w  Genewie ,— wieczór 
ten  dany  był  w  ostatnich  dniach  września),  „wróciłem  do  do- 
mu, i  jak  na  nieszczęście,  ponieważ  to  zwykła  pora  roku, 
w  którąj  mię  napada  poetyczna  kanikuła  już  od  lat  czte- 
rech bez  wyjątku,  gdyż  w  tój  porze  rodzę  zwykle,  na- 
zajutrz po  wieczorze  przyszła  mi  myśl  jakaś  do  głowy.  Myśl 
ta  galopowała  tak  przez  cztery  godziny,  że  stała  się  długą 
na  pięć  łokciowych  aktów.  I  nie  dziw,  żg  galopowała,  bo 
te^  myślałem  ^ogalopującym  Mazepie.  Jakoż  we  dni  kil- 
kauiaj^ie  napisałSin '  tr&gedyą ,  na  której  byś  płakała  Mamo, 
jeSelT  nie  po  Mazepie,  to  po  Julku.  Mazepa  ten  jednak  nie 
Wygalopuje  na  świat  tego  roku,  bo  handel  przecięty  — '  i 
z  książkami  źle  idzie.  Więc  będę  cierpliwy  —  poczekam  rok 
jeden,   czy  się  spusty  bibliotekarskie    nie  otworzą...    Tym- 


*)  Jana  Januazewskiego,  wuja  Słowackiego. 


230 

czasem  niech  Mazepa  leży  w  tece;  a  jeżeliby  mię  "wicher 
jaki  zmiótł  z  tego  świata,  nim  go  wydam,  to  proszę  was  i 
zaklinam,  abyście  się  o  ten  płód  n  pani  Patteg  dopomhieli 
i  wydali  kiedyś  na  świat  —  nie  zapomnijcie!..  Ale  co  ja 
bzdurzę  o  wichrach  zmiatających  ludzi  ze  świata,  kiedym 
zdrów  jak  ryba  —  kiedy  nawet  krew,  co  mi  nieco  do  głowy 
biła  po  napisaniu  gwałtowno  -  krwawój  tragedyi,  Bóg  łaska- 
wy nie  pijawkami,  ale  prosto  krwotokiem  z  nosa  sprowa- 
dził na  dół  —  i  nawet  od  lekkiego  zapalenia  takim  prostym 
sposobem  mię  uchronił."*  (d.  7  listopada  1834). 

Po  napisaniu  Mazepy,  jednostajność  i  bezbarwność  życia  wię- 
GÓj  się  Juliuszowi  dawała  w  znaki,  niż  kiedykolwiek. 

„Nigdy  jeszcze  tak  smutno  nie  przepędzałem  zimy  — 
pisał  w  liście  z  d.  18  grudnia  1834.  Nie  wiem,  dlaczego, 
ale  głębsza  niż  kiedykolwiek  melancholia  i  obojętność  napa- 
dły na  mnie...  Gdybym  się  nie  lękał  nadto  romantycznego 
porównania,  powiedziałbym,  że  z  myślami  mojemi  podobny 
jestem  do  psa,  co  się  sam  za  ogon  chce  złapać  i  kręci  się 
długo  na  jednóm  miejscu  —  nakoniec  znużony  wywraca  się 
i  usypia  pod  kominem.** 

Na  taką  słabość  nie  było  lepszego  lekarstwa,   jak  rzucić  się 
w  nową  pracę.  Tak  się  też  stało. 

„Całe  dnie  (pisał  dalój  w  tymże  liście)  przepędzam 
w  domu  przy  moim  kominku  —  ale  długie  wieczory  przez 
te  dwa  miesiące  (od  18  października  do  18  grudnia)  trawi- 
łem na  pisaniu.  Od  kilku  dni  dopiero  skończyłem  moje  pra- 
ce ,  i  teraz  czuję  jakąś  odrętwiałość.  Zdaje  się ,  że  przez  ten 
czas  natężone  władze  myślenia  rozkręcają  się  teraz  jak  stru- 
ny jakiego  instrumentu  —  i  za  kilka  dni  powrócę  do  zupeł- 
nej ciszy  zwyczajnego  życia.  To  smutno !  Już  wieczorem  ża- 
dne mary  nie  przyjdą  mię  nawiedzać  —  żadna  idealna  pię- 
kność nie  uśmiechnie  się  do  mnie!  A  tyle  idealnych  figur 
przeszło  przez  mój  pokój,  w  ciągu  tych  dwóch  miesięcy. 
Niektóre  wyszły  przez  okna  —  inne  spaliły  się  w  żarze  ko- 
minka —  inne  nareszcie  zostały  zasuszone  w  papierze,  jak 
bratki,  albo  inne  kwiatki  niepełne**.,. 

„W  przeciągu  miesiąca  upłynionego  napisałem  nową 
sztukę  teatralną —  niby  tragedyą,  pod  tytułem  Ballady- 
na. Z  wszystkich  rzeczy,  które  dotychczas  moja  mózgownica 
urodziła,  ta  tragedyą  jest  najlepszą,  zwłaszcza  że  otworzy- 
ła mi  nową  drogę,  nowy  kraj  poetyczny,  nietknięty  ludzką 
stopą,  kraj  obszerniejszy,  niż  ta  biedna  ziemia,  bo  idealny. 


^^ 


281 

Zobaczysz  kiedyś  Mamo  kochana,  co  to  za  dziwna  kraina 
i  czasy.  Tragedya  cała  podobna  do  starój  Ballady — ułożona 
tak,  jakby  ją  gmin  okładał,  —  przeciwna  zupełnie  prawdzie 
historycznej  —  czasem  przeciwna  podobieństwu  do  prawdy; 
ladzie  jednak  starałem  się  aby  byli  prawdziwymi  i  aby 
w  sercu  mieli  nasze  serca...  Nie  mogę  Ci  tu  dać  kochana 
Mamo,  wyobrażenia  dokładnego  rodzaju  dramatyczno&ci  o 
mojej  tragedyi.  Jeżeli  ma  ona  rodzinne  podobieństwo  z  któ- 
rą znajomą  sztuką,  to  chyba  z  królem  Lirem  Szekspira. 
O!  gdyby  stanęła  kiedy  przy  królu  Lirze! — Szekspir  i  Dant 
są  teraz  moimi  kochankami  —  i  już  tak  jest  od  dwóch  lat ; 
im  więcej  się  w  obydwóch  wczytuję,  tem  więcej  widzę  pię- 
kności. Mamo  moja!  jakże  ja  byłbym  szczęśliwym,  gdybym 
mógł  z  tymi  dwoma  umarłymi  usiąść  pod  jaką  lipą  albo 
dębem ,  przed  moją  własną  chatą  —  w  mojój  rodzinnej  zie- 
mi —  i  marzyć  —  i  pisać  marzenia  —  i  gwarzyć  z  tobą, 
kochana  Mamo  —  i  opowiadać  Ci  z  zapałem  plany  moje 
poetyczne ,  tak  jak  niegdyś  bywało.  Tu  jestem  tak  samotny, 
że  nikt  nie  słucha  moich  marzeń.  Jak  dobrze  Szekspir  ma- 
luje ten  stan  w  Richardzie  IL  Rycerz  skazany  na  wygna- 
nie ubolewa  nad  swoim  losem  i  mówi:  „ Język  mój  będzie 
mi  teraz  niepotrzebnym,  tak  właśnie  jak  rozstrojona  lira 
albo  harfa,  lub  też  jak  sztuczny  instrument,  odemknięty  i 
podany  temu,  co  nie  zna  żadnych  prawideł  harmonii.  Uwię- 
ziłeś język  w  ustach  moich.  Zanadto  już  jestem  stary,  abym 
jak  dziecię  wziął  znowu  mamkę.  Wyrokiem  twoim  skazałeś 
taię  na  bezmowną  i  niemą  śmierć." — Te  słowa  zawsze  czy- 
tam z  głębokim  smutkiem*^...  (d.  18  grudnia  1834). 
Z  powodu  że  Mazepa  i  Balladyna  powstały  prawie  w  je- 
dnym ciągu  i  czasie,  nastręczyło  się  autorowi  mimowolnie  po- 
i^wnanie  tych  dwóch  utworów  ze  sobą.  Wypadek  porównania  tak 
dalece  był  korzystny  dla  ostatniego  dziecięcia,  a  niepomyślny  dla 
rychlejszego  dramatu,  że  nie  wiele  brakło,  a  byłby  to  życiem 
przypłacił  ów  płochy  pazik  Jana  Kazimierza. 

K  Zakończyłem  moje  zimowe  prace  (pisał  dnia  5  lutego 
.  1835),  i  z  dwóch  tragedyi  jedna  mi  tylko  została,  bo  je- 
dne spaliłem  w  moim  kominku.  Mazepę  taki  smutny  los 
spotkał.  Druga  zaś,  Balladyna,  jest  moją  faworytką,  i  bę- 
dzie czekała,  aż  będę  miał  czóm  posmarować  prasy  dru- 
karskie. Zdaje  mi  się,  że  mnie  moi  księgarze  haniebnie 
oszukują,  bo  mi  przestali  posyłać  rachunki  i  milczą  jak 
krety  w  norze,  czekając  zapewne  mojej  osobistej  wizyty. 
Prawdziwie,   że  nikomu   na   świecie   zaufać   nie  można,  a 


222 

mniój,  oiż  innym,  ufać  trzeba  ladziom,  któny  nie  mają 
pieniędzy.  W  tern  położeniu  jest  jegomość,  który  się  trudni 
mojemi  książkami.  Cóż  więc  robić?  Trzeba  się  spuścić  na 
jego  grzeczność  i  sumienie.'' 

Dla  braku  tedy  funduszów  nie  drukował  Słowacki  nic  zgoł» 
od  czasu  ogłoszenia  Kordyana  (1834)  aż  do  r.  1838.  Balladyna 
wyszła  dopiero  1839.  Poeta  się  wykosztowal  na  publikacye  swoje 
poprzednie,  a  koszta  się  nie  wracały. 

,W  obec  stanowczego  doniesienia  powyższego  o  spaleniu  Ma- 
zepy, ńie  wiedzieć,  jak  sobie  tłómaczyć,  że  utwór  ten  jednak 
p4źniej  wydany  został.  Albo  go  poeta  w  nai^pnych  czasacli  na- 
pisał powtórnie  i  lepiej,  niżeli  pierwszą  rażą;  albo  też  miał  wte- 
dy tylko  zamiar  zniweczenia  tego  dramatu  i  donosił  o  zamiarze, 
jakby  o  rzeczy  dokonanój,  a  później  jednak  wstrzymał  się  z  do- 
pełnieniem już  zapadłego  wyroku.  Które  przypuszczenie  w  rzecz 
trafia,  niepodobne  dzisiaj  rozstrzygnąć.  Mnie  się  atoli  zdaje,  że 
więcej  ma  za  sobą  prawdopodobieństwa  drugie,  niż  pierwsze. 

Obejmując  teraz  jednóm  spojrzeniem  to  wszystko,  cośmy 
w  powyższym  opowiedzieli  z  osobna,  widzimy,  że  przez  cały  ten 
czas  spędzony  w  Genewie,  skierowana  była  usilność  Słowackiego 
głównie  ku  dramatycznej  niwie  poezyi.  Kordyan  (1833)  — 
Wallas  — , Mazepa  —  Balladyna  (1834)  —  oto  dzieła  bez 
przerwy  następujące  jedno  po  drugióm,  a  same  sceniczne.  Rok 
1834,  smutny  skądinąd  w  życiu  Juliusza,  nie  był  tedy  pod  ka- 
żdym względem  taki  niewdzięczny.  Owszem,  w  zawodzie  autor- 
skim—  było  to  jedno  z  jego  lat  najświetniejszych;  w  każdym  razie 
był  to  rok  urodzaju,  że  tak  powiem,  był  to  rok  trzech  żniw... 

W  ciągu  wiosny  1835  widzimy  poetę  zajętego  jeszcze  je- 
dną nową,  większych  rozmiarów  pracą,  i  znowu  dramatyczną. 
Byłato  to  jedna  ze  sztuk  nigdy  za  życia  jego  nie  drukowanych  i 
niewiadomo,  jaki  był  tytuł  tego  utworu.  Oto,  co  pisał  o  tem  do 
matki  d.  24  maja  1835: 

n Piszę  teraz  więcej,  niż  kiedykolwiek,  a  co  dziwniej- 
sza, że  piszę  prozą.  Abym  ci  dowiódł  Mamo,  jak  Ty  jesteś 
zawsze  przytomna  moim  myślom,  jak  chciałbym  wspomnie- 
nie Twoje  ze  wszystkicmi  marzeniami  nawet  poetycznemi 
połączyć,  powiem  Ci,  że  jedna  zhoroin  mojój  nowój 


223 

tifagedyi  nazywa  się  Salomeą.  Zobaczysz  kiedyś,  że  pię- 
kna jak  IHtaptnfiTeszczęśliwa  prawie,  jak  Ty  — 
tylko   z  innych    przyczyn.  Bóg  wie,   dla  kogo   ja  to 
piszę   i  kiedy  to  wyjdzie?   Zdaje  mi  się,    że  piszę  zupełnie 
dla  siebie  —  i    stąd  więcej  może    będzie  naturalności  —  i 
bardżiój  rozwinięte  zarysy.   Kiedyś  to  wszystko  ktoś  wyda 
na  świat  —  może  mały  Staś ,  jak  dorośnie** . . . 
Sztuką,   o  którój  tu  mowa,   nie  jest  Sen  srebrny  Salo- 
mei, *  jak  może  niejeded   z  czytelnlkó^t^    moich   wnioskuje.    Sen 
Salomei  jest  napisany  wierszem,  i  powstał  w  czasach  później - 
Azych,   dopiero   w  okresie  towianizmu.  A  ta  sztuka  była  pisana 
prozą  i  w  r.  1835. 

Pomiędzy  papierami,  stanowiącymi  cały  zapas  autorskiój 
pozostałości  po  Juliuszu'  Słowackim  do  rąk  moich  oddanej,  od- 
szukałem rzeczywiście  rękopis  zdefektowany,  z  wydartemi  Kilku- 
nastu ksiirikami  tak  z  końca  jako  też  tu  i  owdzie  ze  środka, 
z  początku  zaś  tylko  uszkodzony  o  tyle,  że  mu  tu  braknie  je- 
dnój  karty,  na  którój  być  musiał  tytuł  dzieła  zapewne  i  spis 
osób  w  nióm  działających.  W  tym  rękopisie  znalazł  się  dramat 
w  5  aktach,  prozą  pisany^  o  którym  nie  wątpię,  że  jest  owem 
dżinem  dokońanem  roku  1835  w  Genewie,  zwłaszcza  że  jedna 
z  pieiwśzorzędnych  figur  do  niego  wprowadzonych  nazwana  jest 
SaTomeą.  ^Wcieliłem  go  do  zbioru  pism  Słowackiego  pozgonnych 
i*^alem  inu  na  chybi  trafi  tytuł  ytnorsztyiiski."*  —  Wpra- 
wdzie więcój  zdaje  się  byó  prawdopodobnóm ,  że  główną  rolą  w  tój 
tragedyi  była  rola  Szczęsnego,  tak  iż  imię  to  właściwiej  się 
nastręczało  na  tytuł  sztuki,  niżeli  tamto.  Nie  śmiałem  jednak 
dawać  w  taki  sposób  domysłowi  temu  niejako  sankcyi;  albowiem 
skądinąd  powstają  wielkie  wątpliwości,  żeby  poeta  był  się  miał 
oprzóć  tutaj  przedewszystkiem  na  tej  naturze  tak  pod  moralnym 
względem  n^jakiój  i  tak  też  zresztą  biernie  tylko  działającej  w  całem 
t^  zawlkłaniu.  Ale  jestto  zawsze  jedna  z  postaci  i  najstaranniój 
przeprowadzonych  i  z  widoczną  predylekcyą  autora  —  prawdziwy 
f  typ  człowieka  ośmnastego  wieku,  obdarzonego  wyższymi  instyn- 
ktai^i  i  przeznaczonego  na  coś  zupełnie  innego,  gdyby  duch  czasu, 
'  otoczenie  i  jakiś  fatalizm  wiszący  nad  tą  całą  rodziną  nie  były 
w  nim  zwichnęły  tych  szlachetnych  zarodów.  —  Rola  Salomei 


224 

zajmuje  także  jedno  z  miejsc  niepoślednich  w  dramacie.  Wina 
tej  kobiety,  gdyby  nam  był  znany  koniec  catój  intrygi,  okazała- 
by się  zapewne  mniejszą,  niż  się  to  zdaje  w  obecnym  stanie  t6j 
sztaki.  Wnoszę  zań  o  tćm  ze  słów  Słowackiego,  danych  rozstrze- 
lonym drukiem  w  przytoczonym  wyżćj  ustępie  listu  jego  do  ma- 
tki. Pomimo  tego,  i  Salomeą  jednak  nie  jest  osobą,  której  imię 
mogłoby  posłużyć  za  firmę  dla  całego  utworu.  Nawet  w  razie, 
gdyby  się  przypuściło,  że  w  zaginionych  scenach  donośniejssćm 
jeszcze  być  mogło  wszystko,  co  ona  czyni  i  cierpi:  ograniczają 
tę  rolę  do  czegoś  tylko  drugorzędnego  owe  słowa  poety  w  kore- 
spondencyi:  „jednasz  heroin.**  —  Z  tych  przyczyn  wolałem  tedy 
oświadczyć  s!ę  za  Horsztyńskim  i  zdaje  mi  się ,  że  w  tym  szlachcicu 
lepszej  przeszłości ,  imponującym  majestatycznie  nawet  w  scenach, 
gdzie  nie  znajduje  w  sobie  dość  siły,  żeby  się  oprzóć  rozpaczy, 
zgromadził  autor  wszystkie  promienie  dodatnich  świateł,  kontra- 
stujących z  posępnością  tego  obrazu. 

Ocalone  sceny  tragedyi,  o  którój  tu  mówimy,  są  nierównój 
wartości.  Obok  ustępów  potężnój  siły  'i  prawdziwie  dramatyczno] 
werwy,  znachodzą  się  i  sytuacye  przewlekłe ,  zapełnione  tą  ckliwą 
melancholią,  od*  którój  poeta  nasz  w  owych  latach  nie  był  jeszcze 
1  zupełnie  wyleczony.  Sądu  jednak  o  tóm  wszystkióm  dać  stanowcze- 
go nie  można;  z  powodu  bowiem,  że  jak  na  złość  przypadają 
na  sceny  zaginione  właśnie  najkrytyczniejsze  chwile  w  toku  całe- 
go działania:  niepodobna  wyrzec  na  pewne,  co  tu  stanowiło  głó- 
wny węzeł  intrygi  i  jakie  autor  dał  rozwiązanie  jój  zawikłania. 
W  skutek  tego  pozostaje  więc  niewiadomym,  jak  się  części  dra- 
matu poszczególne  miały  do  ogólnój  całości;  i  jaki  był  stosunek 
poety  względem  figur  w  nim  działających,  to  jest  w  jakich  mia- 
rach porozdzielał  on  swoje  sympatyą  między  ludzi,  których  różne 
usposobienia  maluje.  — 


Teraz  przystępuję  do  opisania  ustępu  w  życiu  mego  poety, 
który  mocno  kontrastuje  z  resztą  dni  jego.  Sprawia  on  wrażenie 
podobne  do  owój  chwili,  kiedy  śród  całodziennej  słoty  błysną 
ukradkiem  z  za  obłoków   promienne  wróżby  lepszego  jutra.   Wła- 


ime  w  czasie ,  kiedy  powstawał  wspoiUDiaoy  powyżej  dramat,  ti* 
częło  się  w  podobny  sposób  rozpogadzaó  w  sercu  poety.  Świftt  za- 
czął mu  się  zdawać  piękniejszym.  Były  to  dni  trwając^  włainie 
wiosny.  Wiosna  sprowadzała  zwykle  nowe  żyde  do  domil,  w  kto- 
rym  gościł  Słowacjii.  A\e  tym  razem  nie  wiosna  była  przyczyną, 
że  i  on  teraz  godzić  się  na  to  zaczynał,  że  to  życie  jest  piękne. 
Do  niego  zaczęło  się  wtedy  uśmiecłiać  jeszcze  co4  więc^ ,  jak 
samo  tylko  słoźce  na  niebie... 

Osoba,  którą  wtedy  się  zajął,  —  o  ile  z  listów  jego  wno- 
sić —  nie  bez  pewnój  wzajemności  i  i  drugiój  strony,  była  mu 
już  znana  od  dość  dawnego  czasu.  I  dziwna  rzecz  1  z  początku 
ani  cienia  nie*było  jakiejkolwiek  rodzącej  się  pomiędzy  nimi  skłon- 
ności. Przeciwne,  rychlejsze  wzmianki  Juliusza  o  rannie  Maryi 
W.  były  tego  rodzaju,  że  na  pewne  wnosićby  można,  że  mu  się 
ona  w  pierwszej  chwili  raczój  nie  podobała. 

Rodzina  ta  polska  bawiła  w  Genewie  już  od  r.  1833.  Znajo- 
mość Słowackiego   z  tym  domem   datowała   od. listopada,    tegoż 

roku. 

„W  tym  miesiącu  —  pisał  byl»  zaraz  po  pięrwszóm 
poznaniu,  dnia  30  listopada  1833. —  oiiałem  kilka  wieczo- 
rów. Wprowadzony  byłem  do  domu  pani  W.,  która  tu  mie- 
szka z  syfami  i  z  dwoma  corkamL'  Starsza  —  dorosła  już 
panna,  ale  ^cale  nieładna ,  gra  ślicznie  na  fortepianie.  Field 
będąc  tu,    dawał  j^j  lekcye,  i  gra  zupełnie  Fłelda  metodą; 

•v        więc  jój  granie  bardzo  mi  milem  było**... 

Tak  więc  opisywał  poeta  swoje  Maryą  po  pierwszem  z  nią 
się  poznaniu.  Taki  nic  zgoła  nie  obiecujący  był  tej  znajomości 
początek. 

Od  owej  chwili  bywał  Słowacki  w  domu  pani  W. ,  ale  rzad- 
ko i  tylko  raczej,  że  się  tak  wyrażę,  z  obowiązku  towarzyskie- 
go. W  miesiącu  sierpniu  1834,  zdarzyła  się  sposobność  zawiąza- 
nia bliższej  znajomości.  Pani  W.  zamierzyła  odbyć  z  dziećmi  po- 
dróż pó  najpiękniejszych  okolicach  Szwajcaryi .  i  zaproponowała 
Jidiuszowi,  ażeby  im  towarzyszył. 

„Nie  mogłem  oprzóć  się  pokusie^  —  pisał,  za  powro- 
tem z  tej  wycieczki,  d.  21  sierpnia.  Wziąwszy  więc  man- 
telzak  na  plecy,  ostatniego  dnia  zeszłego  miesiąca  siadłem 
Tom  1.  29 


220 

na  statek  parowy  i  ruszyłem  przez  błękitne  jezioro.  I^igdy 
w  tyciu  mojem  nie  widziałem  jeszcze  tak  pięknycli  obrazów 
jak  te,  które  przez  20  dni  przemijały  przed  mojemi  oczy- 
ma... Ileż  razy  chciałbym  był  trzymać  Cię  Mamo  za  rękę, 
kiedy  się  nachylałem  nad  przepaściami !  Zmiana  ciągła  miejsc 
sprawiała  to  często,  że  w  nich  upatrywałem  różne  z  rodzin- 
nemi  miejscami  podobieństwo.  Nigdy  tyle  cieniów  przeszło- 
ści nie  stanęło  przedemną.  Różne  twarze  znajomych  i  umar- 
łych stawały  po  drogach  i  przeprowadzały  mię  jak  wierne 
przyjacioły . . .  różne  zapomniane  piosnki  cisnęły  się  do  ust 
moich  —  było  mi  smutno  i  miło**. ...  ' 

Ponieważ  wiele  obrazów  i  wiele  wspomnień  z  tej  podróży 
weszło  późniój,  przepuszczone  przez  idealny  pryzmat  poezyi  i  od- 
dalenia —  w  skład  jednego  z  najpiękniejszych  poematów,  jakie 
tylko  stworzył  Słowacki,  nie  od  rzeczy  tedy  będzie  zamieścić  tn 
kilka  dokładniejszych  szczegółów  o  owej  wędrówce  szwajcarskiój, 
ile  że  opis  jój  dany  w  korespondencyi  poety,  zawiera  w  sobie  ustę- 
py, które,  jak  sądzę,  i  t)ez  względu  na  tę  uboczną  ich  ważność 
mile  będą  przez  .każdego  czytane. 

„Abyś  mię  sobie  Mamo  dobrze  wystawić  mogła,  mu- 
'  szę  Ci  opisać  tnój  fantastyczny  ubiór.  Miałem  płócienną  blu- 
•zę  haftowaną  zielonym  jedwabiem,  czy  też  włóczką  —  pas 
czarny  skórzany  —  białe  szarawary  —  kapelusz  ze  słomy 
białój  i  czarnej  pleciony,  dosyć  niski ,  z  ogromnemi  skrzy- 
dłami i  opasany  purpurową  wstążką  —  do  tego  na  grul)ój 
podeszwie  trzewiki  —  i  kij  wyższy  odemnie,  biały,  z  żela- 
znym kolcem,  jakiego  zwyczajnie  górale  używają.  W  ubio- 
rze tym  wyglądałem  tak  młodo,  że  mi  dawano  lat  15  wie- 
ku. Towarzystwo  nasze  składało  się  z  9  osób.  Pani  W., 
dwie  j6j  córki  —  panna  Maryanna,  młoda  ale  nie  ładna, 
dosyć  jednak  miła  i  mnóstwo  mająca  talentów,  druga  córka 
jeszcze  dziecko.  Przy  pannach  była  guwematka  Francuzką, 
panna  M.,  trochę  podtatusiała  i  ciągle  zajmująca  się  bota- 
niką. Trzech  synów  pani  W.  i  jeszcze  jeden  młody  Żmudzin, 
i  ja.  Towarzystwo  to  nie  było  tak  przyjemne,  jakbym  ja 
żądał;  ale  też  nie  było  nieznośne;  owszem  różnica  chara- 
kterów podróżujących  osób  dobrą  razem  tworzyła  harmonią. 
Najmłodszy  z  synów  pani  W.  był  naszym  pajacem,  ciągle 
nas  śmieszył  i  bawił.  Najstarszy,  który  niedawno  stracił  i 
pochował  w  grobie  kochankę,  l)ył  osobą  melancholiczną  to- 
warzystwa; ja  zaś  chociaż  nie  straciłem  kochanki,  byłem 
także  osobą   ponurą   towarzystwa,  —  nie   zawsze  jednak! 


227 

Rano  31  lipca  statek,  parowy  niszył  z  nami,  rzucając  na 
miasto  kłęby  czarnego  dymu.  Widziałem  przemijające  jezio- 
ra brzegi  —  pożegnałem  oczyma  Paąuis  —  i  Paąuis  zni- 
knęło. Koleją  wysuwały  się  z  jeziora  Coppet,  gdzie  pani 
Stael  mieszkała  —  potźm  Łausanne,  Vevay,  z  drugiej  zaś 
strony  skały  Meilleries,  sławne  skały,  skąd  kochanek  Heło- 
loizy  najpiękniejsze  listy  pisał.  Przepłynęliśmy  koło  sławne- 
go zamku  GhiUon ,  i  nakoniec  wylądowaliśmy  w  YilleneuYe.^ 

Tam  czekał  na  nich  najęty  powóz  i  zawiózł  ich  do  Bex, 
gdzie  przenocowali  i  zwiedzili  tamtejsze  kopalnie  soli.  Trzeciego 
dnia  podróży,  powędrowali  ku  klasztorowi  św.  Bernarda. 

-Wszyscy  męszczyźni  szliśmy  pieszo  dzień  cały,  drogą 
przez  Napoleona  wykutą.  Z  obu  stron  ogromne  góry^  rzeka 
płynie  przepaścią  pod  nogami  —  chaty  nędzne  —  ludzie  ubo- 
dzy. O  wschodzie  słońca  spotkaliśmy  w  górach  pogrzeb  ubo- 
giego człowieka.  Kilkoro  ludzi  w  łachmanach  i  ksiądz  sta- 
nowili cały  orszak,  a  śpiew  pogrzebowy  nie  mógł  przewyż- 
szyć szumu  potoków.  Mamo  moja!  jak  mi  się  ludzie  wyda- 
wali mrówkami !  O  godzinie  5  wieczorem  wjechałem  na  mu-, 
le  w  krainę  śniegów  -^  potem  między  skałami,  w  ciemnem 
]  mglistem  powietrzu  ukazał  się  klasztor...  Ksiądz  Gwar- 
dyan  w  czarnym  habicie  stał  na  ganku  —  pies  ogromny 
leżał  na  dziedzińcu,  jak  z  marmuru  wykuty  —  za  klaszto- 
rem błyszczało  oprawione  w  skalistym  brzegu  czamo-ołowia- 
nego  koloru  jezioro.  Klasztor  ten  gdyby  nie  był  przez  mni- 
chów zamieszkały,  byłby  prawdziwie  zachwycający!  Nieste* 
ty,  ludzie  nie  odpowiadają  często  wielkości  powołania.  Ksiądz 
Gwardyan,  świecki  i  światowy,  uśmiecha  się  do  dam,  a  uję- 
cie jego  nieźle  by  się  wydawało  nawet  na  dworze  Ludwi- 
ka XIV.  Spaliśmy  w  celach  zimnych  jak  lodownie.  Refe- 
ktarz wygląda  jak  salon  światO¥ry,  a  siedzące  towarzystwo 
około  kominka,  śmiechem  i  żartobliwą  rozmową  odstrasza 
wszelką  myśl  wzniosłą  i  smutną.  Blisko  klasztoru  stoi  ma- 
ły domek,  gdzie  składają  się  znalezione  w  śniegach  trupy. 
Okropny  to  widok!  w  różnych  pozycyach  zmarli  siedzą  - 
leżą  —  jedni  do  szkieletów  podobni  —  drudzy  czarną  skó- 
rą powleczeni...  okropny  to  widok!** 

Stamtąd  weszli  znowu  w  uśmiechającą  się  krainę  wiosny. 
Po  dwóch  dniach  podróży  stanęli  u  stóp  góry  skalistej,  żółtego 
koloru,  nazwiskiem  Ghemi.  Ta  była  tak  stroma,  żeniedogóryi 
ale  do  sterczącego  w  niebo  muru  była  podobna.  Wnijście  na  nią 
zatkało  im ,  na  mułach  jadącym ,  trzy  godziny.  Dn^a  w  gzygzak 


22^ 

wykuta,  ciągle  widiała  nad  przepaścią.  Po  drogiej  fitronie  Uj  gó- 
ry znaleźli  przecudną  okolicę.  Była  to  dolina  z  najpiękniejszemi 
drzewami  i  kwiatami;  na  pochyłości  stoku  kaskady  srebrne  z  gór 
spadające  i  prześliczne  szalety. 

„O  matko,  ileż  razy  w  tych  miejscach  myślałem  o 
Tobie!  Ileż  razy  cisnął  rai  się  do  moich  ust  refrain  G6- 
thego: 

^Czy  znasz  ten  kraj?  znasz  go  o  moja  miła? 
Tam  byłby  raj  ,  gdybyś  Ty  ze  mną  była"... 

Następnie  wsiedli  do  łódki  i  płynęli  jeziorem  Thoune- 
Brienz  do  sławnej  kaskady  Giesbach. 

^Patrząc   na  nią    (powiada  nasz  wędrowiec),   przycho- 
dziła mi  na  myśl  Zo^ówka,  a  potem  łańcuch  myśli  rozcią- 
*    g^ł  się  dalój,   aż  do  Wterzchówki . . .   Byłem  w  Julinkach.  i 
chciałem  głośno  wołać  zmarłych  po  imieniu''... 

^Po  odwiedzeniu  wodospadu  Giesbach ,  damy  nasze  zmę- 
czone i  przerażone  podróżą  po  przepaścistych  górach,  rzuci- 
ły nas  i  pojechały  inną  dro^  do  Lu  zer  n;  my  zaś  chło- 
pcy, trochę  smutni  z  rozłączenia  się,  trochę  weseli  z  odzy- 
skanej wolności,  poszliśmy  pieszo  przez  góry.  Tu  dopiero 
wojaż  nasz  zachwycającemi   nas  zaczął   karmić  dolinami''... 

Zwiedzili  Lauterbrun  i  podziwiali  kaskadę  Staubaclt — 
„którój  spadająca  woda  nigdzie  się  prawie  o  skały  nie  odbija, 
ale  przez  sam  lot  z  takiej  wysokości  zamienia  się  na  wstęgę  mgły 
białój  i  leci  na  dolinę. **  Widzieli  w  niedalekiój  oddali  Jungfrau 
wiecznym  śniegiem  pokrytą,  ^có  stoi  jak  olbrzym  biały.**  Prze- 
biegli nieopisanej  piękności  dolinę  Griindelwald.  Tu  dochodzi- 
ły ich  huki  spadających  z  najwyższych  szczytów  lawin ,  do  grzmo- 
tu dalekiego  podobne.  Weszli  na  górę  Faul  hor  n  i  nocowali 
w  oberży  na  jój  szczycie,  ażeby  mieć  nazajutrz  z  rana  sposo- 
bność przypatrzenia  się  wschodowi  słońca.  Patrząc  na  słońce  wscho- 
dzące, kiedy  ich  mgły  naokoło  owiały,  zdawało  im  się,  przedzie- 
lonym temiż  mgłami  od  reszty  świata,  że  stoją  na  pokładzie 
okrętu  płynącego  do  nieba.  Podobny  widok  mieli  i  z  góry  Rhigi 
pncez  którą  także  wiodła  ich  dr^ga.  Idąc  tak  przez  dolinę  Ober- 
hassli — Rosenlauen — Grimsel,  apotem  drogą  św.  Gotar- 
da,  przechodzili  przez  sławny  most-dyabli  na  niój,  i  nare- 
Moie  po  9  dniach  takiej  wędrówki,  jeziorem  czterech  kan- 


^^^VB 


320 

tonów,  najpiękniejsza  ze  wszystkidi  jezior  szwajcarskich,  przy- 
byli do  Luzern,  gdzie  na  nich  damy  joż  od  dni  7  czekały. 

Zwiedzili  pot^m  jeszcze  wszyscy  razem  kaplicę  Wilhelma 
Telia  i  owę  skałę,  na  którą  Tell  wyskoczył,  odepchnąwszy 
Geslera  na  jezioro.  Nareszcie  przez  Bern  powrócili  do  domu.  — 

Powrót  ten  dał  im  się  uczik?  jakby  przejście  z  poezyi  w  prozę. 

„Zastałem  dom  pełny  cudzoziemców,  i  może  to  z  tój 
przyczyny  wojaż  zostawił  mi  jakiś  ponury  smutek  i  tęskno- 
tę; t>o  z  ciszy  gór  wszedłem  nagle  w  gwar  ludzi,  którzy 
się  na  chwilę  poznają,  aby  się  znów  rozłączyć  i  zapomnieć 
o  sobie  —  gwar  zimny,  nie  bawiący,  nie  dowcipny,  nie 
rozumny,  ale  on  zwyczajny  gwar  świata.  Jedna  panna 
Eglantyna  tylko  oł)aczyła  mię  i  powitała  z  radością"*...  (d. 
21  sierpnia  1834).  — 

Czytając  cały  ten  opis  podróży  w  listach  Juliusza,  zachwy- 
cać  się  można  nieprzebranóm  bogactwem  najpoetyczniejszych  obra- 
zów,   które  co  krok   przeplatają   opowiadanie.    Ale  nie  ma  tam 
jeszcze  ani    śladu  tego  wszystkiego,    czóm  tchnie  ów  wspomniany 
już  wyżej  poemat ,  choć  w  nim  odnajdujemy  niektóre  sceny  i  daty, 
podane  w  korespondencyi  że  tak  powiem,    w  materyale  surowym. 
Była  na  przykład  i  w  listach  już  wspominana  kaplica  Telia  i  la- 
winy  i    pokłady    lodowe  i    wreszcie    „owa   w  szwajcarskich 
górach  cudowna  kaskada,  gdzie  Aar  wody  błękitne- 
jni  spad  a.  ^  Ale  dopiero  poemat  dodaje  do  tego  wszystkiego: 
„Tam  ją  ujrzałem  I  i  wnet  rozkochany, 
Że  z  tęczy  wyszła  i  z  potoku  piany. 
Wierzyć  zacząłem  i  wierzę  do  końca; 
Tak  jasną  była  od  promieni  słońca! 
Tam  zakochały  się  w  niej  moje  oczy, 
A  za  tym  zmysłem,  co  kochać  przymusza. 
Poszło  i  serce,  a  za  sercem  dusza. 
I  tak  się  zaczął  prędko  romans  klecić, 
Że  chciałem  do  niej  przez  kaskadę  lecieć''... 


„Odtąd  szczęśliwi  byli&ny  i  sami, 
Płynąc  szwajcarskich  jezior  błękitami  — 
I  nie  wiem ,  czy  tam  była  łódź  pod  nami , 


1 


230 

Bom  £  dachy  prawie  zaczynał  rif  bratać, 
Chodzić  po  wodach  i  po  niebie  latać, 
A  ona  tak  mię  prowadziła  wszędzie*"  itd. 
W  ogóle   tego   kolorytu  miło&ci,    pozłacającej    te  wszystkie 
w  rzeczywLstem  świetle  oglądane  obrazy  —  nie  ma  jeszcze  w  ko- 
respondencyi,  jako  go  nie  było  wtedy  jeszcze  i  w  uczuciach  Ju- 
liusza. Miały  się  one  tą  barwą   eterycznej  błogości    rozpromienić 
dopiero  później.  Fantazyi  to  więc  poetyckiej    tylko  dziwem  jest- 
że  tego  co  nastąpiło  potom,  znajdujemy  już  odblask  na  tle  wra- 
żeń przeżytych  wtedy. 

W  następnych  miesiącach  stosunek  Słowackiego  do  domu 
pani  W.  nie  zmienił  się  w  niczóm.  Bywał  on  tam  rzadko  kiedy, 
tak  iż  mu  nawet  wymawiano,  że  tak  zaniedbuje  swoich  towarzy- 
szów podróży.  Przyjął  jednak  zaproszenie  na  kilka  tańcujących 
wieczorów,  na  których  donosi  że  się  I)ardzo  dobrze  bawił.  Pomi, 
mo  tego,  jeszcze  w  listopadzie  1834  skarżył  się,  że  mu  nudno 
w  Grenewio;  jeszcze  w  lutym  1835  wspominał  o  pannie  Maryan- 
nie,  że  ^ma  wiele  wdzięku  dobrego  serca,  ale  nieładna!''  jeszcze 
w  marcu  donosił,  że  skoro  tylko  nadejdzie  wiosna,  będzie  się 
starał  ^wyrwać  z  tego  nudnego  miasteczka,  gdzie  pleśnieje  jak 
ostrzygą  nad  jeziorem. ""  W  tymże  samym  jednak  już  liście  (z  d. 
7  marca  1835)  możnaby  schwytać  poetę  naszego  jakby  na  słów- 
ku  mimowolnie  rzeczonem,  które  w  nim  zdradzało  coś,  do  czego, 
się  jeszcze  wtedy  nie  przyznawał  przed  sobą  samym. 

....  -Jestem  dosyć  sentymentalną  figurą  i  mam  cza- 
sem dziwne  przeczucia.  I  tak  panna  W.  zaatakowała  mię 
niedawno,  abym  jój  w  sztambuchu  kartkę  białą  zabazgrał. 
Zaraz  przy  stole  usiadłem  —  umoczyłem  pióro  i  te  pła- 
czliwe wiersze  napisałem  mćj  towarzyszce  po  alpejskich  gó- 
rach: 

^Byli  tam,  kędy  śnieżnych  gór  błyszczą  korony, 
Gdzie  w  łąkach  smutnie  biją  trzód  zbłąkanych  dzwony, 
Gdzie  się  nad  wodospadem  jasna  tęcza  pali... 
Tam  byli  kiedyś  razem  —  i  tam  się  rozstali. 
A  po  latach  —  wróconym  ojczyźnie  pielgrzymom 
Bławatkami  gwiaździste  kłaniały  się  żyta  — 
Jechali   błogosławiąc  chat  wieśniaczych  dymom, 


281 

Wszyscy  pod  jeden  ganek.  Matka,  siostra  wita 
Synów,  braci,  przyjaciół.  Są  wszyscy —  są  wszyscy  — 
Przy  jednym  siedzą  stole  —  przy  czarach  nalanych  — 
A. wczoraj  tak  dalecy  —  a  dzisiaj  tak  bliscy! 
I  nikogo  nie  braknie  oprócz  —  zapomnianych... 
Młoda  Marya  do  tańca  każe  stroić  lutnię 
I  usiadła  —  spoczywa...  Nagle  do  sąsiada 
Rzekła:  ach!  kogoi  braknie''..^  Tu  podkówka  utnie 
W  takt  mazurka.  „On  umarł''  sąsiad  odpowiada. 
—  „Cichoż  na  jego  grobie?"  —  „Słowików  gromada 
Śpiewa  na  srebrnój  brzozie  cmentarza  tak  smutnie, 
Że  brzoza  płacze**  —  — 

W  miesiąc,  czy  we  dwa  po  wpisaniu  do  sztambucha  tych 
wierszy,  tak  się  okoliczności  złożyły,  że  pani  W.  zamierzając 
w  ciągu  nadchodzącego  lata  wyjechać  już  z  Genewy,  a  nie  ma- 
jąc zamówionego  mieszkania  na  te  kilka  miesięcy,  które  ją  z  dzie- 
ćmi jeszcze  zatrzymać  miały  w  Szwajcaryi,  zajęła  kilka  pokoi 
w  „pensyonie**  pani  Patteg,  a  więc  w  tymsamym  domu,  w  któ- 
rym mieszkał  Słowacki.  Było  to  w  pierwszych  dniach  maja. 
Mógł  tedy  teraz  już  autor  powyższego  wiersza  w  albumie,  dono- 
sić matce  więcej  zajmujące  o  sobie  wieści. 

„Ja  teraz  w  licznem  towarzystwie  domowem  wesoło  do- 
syć czas  przepędzam  —  przynajmniej  mam  z  kim  pogadać, 
a  czasem  potańcować . . .  Miałem  bardzo  przyjemną  scenę. 
Oto  damy  tu  miały  u  siebie  dzieła  mojego  ojca,  i  położyły 
je  na  stoliku,  otwarte  na  portret  jego.  Nie  mogę  Ci  opi- 
sać Mamo,  jakiego  doznałem  wrażenia,  spostrzegłszy  na- 
gle jego  wesołą ,  pogodną  i  uśmiechającą  się  twarz.  Zdawało 
mi  się,  że  przyszedł  do  mnie  pytać  się  o  moje  życie  i  zo- 
stawić mi  naukę  spokojności ,  jeżeli  nie  szczęścia*" ...  (d.  24 
maja  1835). 

Wśród  takich  cichych,  miłych,  życzliwie  nastrajających  zda- 
rzeń domowych,  odbywała  się  zwolna  i  niepostrzeżenie  jakaś 
przemiana  w  sercu  poety.  Widując  się  po  kilka  razy  na  dzień 
z  paniami,  przysłuchując  się  melodyom,  które  z  dziwną  rzewno- 
ścią wygrywała  uczennica  ulubionego  mu  Fielda,  uczestnicząc 
z  ochotą   we  wszystkich  zabawach  i  wycieczkach,  jakie  wspólnie 


232 

układali  do  pobliskich  okolic  miasta,  grał  Jaliusz  z  dziećmi  pani 
W,  w  zająca  z  pustotą  dziecka,  a  w  listach  ciągle  powtarzał:  — 
„Jestem  w  domu  pełnym  dźwięku  mojej  rodzinnej  mowy""...  ^do- 
syć mi  dobrze  teraz  na  świecie"" ! . . 

...  ^Koszono  siano  w  naszym  ogrodzie.  Dziwna  i  inte- 
resująca nowina ,  że  koszono  siano !  Ale  wystaw  sobie  Ma- 
mo, jak  to  miło  .czuć  woń  przeszłości.  Pamiętani,  że  raz 
,  w  Mickunach  stojąc  na  łące  przy  koszących  ludziach ,  wy 
jąłem  jakiś  srebrny  pieniążek,  zdaje  mi  się,  że  złotówkę, 
i  dałem  ją  chłopu,  który  wszystkich  innych  wyprzedzał.  O 
laur,  o  nagroda!  Nie  byłże  ze  mnie  mały  Czacki? —  Otóż 
kiedy  skoszono  siano,  wyszliśmy  wszyscy  po  śniadaniu  i 
położyliśmy  się  na  kopach  rozrzuconych  —  panie  i  panny 
i  chłopcy  —  i  tak  leżeliśmy  całą  niedzielę,  święcąc  dzień 
t)0ży,  nie  myśląc  o  niczem,  odurzeni  zapachem  umarłej  i 
i  zabitej  trawy**... 

\„List  ten  noszący  cechę  mego  teraźniejszego  usposo- 
bienia, najlepiój  Ci  Mamo  przedstawi  mnie  w  takim  hu- 
morze, w  jakim  teraz  żyję.  Atmosfera  imaginacyi  —  kraj 
przeszłości  —  wyspa  ideału  —  przerżnięta  rzeką  łez  —  o 
jakże  to  niemieckie!  Ale  dalibóg  prawdziwe!  Panna  Marya 
W.,  która  mieszka  z  nami,  także  zapłynęła  trochę  w  kraj 
ideału  i  o  niczem  nie  marzy ,  jak  o  pustelniczym  domku  — 
nad  rzeczką,  o  czarnój  sukience  —  o  lekarstwach  dla  chło- 
pów —  o  topolach  szumiących  nad  pustelnią  —  i  nareszcie 
o  spowiedzi,  którą  ma  odbyć  przed  pewnym  mnichem... 
kiedyS.  Tym  mnichem  kartuzem  matn  być  ja  en  person- 
ne  —  nie  kto  inny. 'Dowodzę  jej  jednak  czasem,  że  jaki 
pBSi  podkomorzyc  w  krainie  Lachów  —  dobrze  opatrzony 
w  szlachecką  układność,  talenta,  wąsy,  podkówki  i  ostrogi, 
wybije  z  głowy  pustelniczy  domek,  a  ja  nie  będę  mógł  kar- 
tuzówóm  wspomnieniem  zdobyć  łiliowój  duszy  dla  aniołów. 
Młode  nasze  Polki  zawsze  przebywają  bardzo  piękne  krainy 
marzeń,  aby  się  kiedyś  zamknąć  i  zakopać  w  uajnudniejszej 
realności.'*  (d.  30  czerwca  1835).— 

Otóż  taki  był  początek  i. taki  przebieg  dziejów  tej  szcze- 
gólnej w  swoim  rodzaju  miłości.  Ppzelotny  to  epizod  w  życiu  po- 
ety, lak  krótki  sen!  Odbija  od  reszty  życia,  jak  mała  zielona 
oaza,  rzucona  na  rozległe  rozłogi  spicklego  stepu.  Miłość  ta  wzro- 
sła tajemnie  —  żyła  eterycznie,  niewyznana,  bez  nadziei,  choć 
może  nie  bez  niejakiej  wzajemności  —  i  rychło  pogrzebana  zosta- 
ła.   Z  mogiły,   w  której  zamknął  jej  wspomnienia  poeta,  wytry- 


aS3 

(inął  kwiat  —  czysty  jak  HUa  wodna,  a  solętiiy  jak  t>ła6£.   T|lii 
kwiatem   był   poemat   napisany    niedługo  jpotśm:    ^^   Szwaj- 
j  caryi**... 

Doskonałym  komentarzem,  dlaczego  te  uczucia  pozostały, 
jak  prawdopodobnie,  nawet  dla  samćj  Maryi  wprawdzie  moto  odga- 
dywaną ,  ale  nie  wyznaną  jej  tajemnicą  —  jest  miejsce  w  jednym 
z  rychlejszych  jego  listów  (z  d.  24  maja  1835),  a  które  oto  na- 
stępuje: 

^01  jak  ja  się  zawiodłem,  myiląc  kiedyś,  Łe  pisząc 
zrobię  sobie  pewny  dochód,  niezależny  od  okoliczności;  że 
kiedyś  będę  w  stanie  ofiarować  Ci  Mamo  przynajmniój  na 
rok  gościnny  pokój  za  granicą;  że  kiedyś  będę  Ci  służył 
do  ^tohi  -^  i  całował  -ręce  Twoje  -^  i  klękał  przed  Tobą 
i  dziękował  za  wszystko,  coś  uczyniła  dla  mnie^  Nie!  Bóg 
mię  zapisał  w  księdze  przeznaczenia  w  wielki^  rodzinie  tych 
ludzi,,  o  których  po  śmierci  powiadają  księg|i,  że...  Nie  chcę 
dokończyć,  bo  już  Cię  raz  droga  Mamo,  nieuważne  słowo 
w  liście  moim  jlrzeraziło.  Ale  nie  jeden  ja  nie  mogę  wyła- 
mać z  głowy  chleba!  Oto  "SdamTi.  y)żemł  si^  ~  c<)  rok 
dwa  wydał  dśdiła"*-^'  T  teraz  musiał  odprawić  sługę,  a  żo- 
na ^ego  sama  ijnidni'  się  kuchnłąt:..  "Czy  tam  u  was  ka- 
lendarze zajmują  miejsce  na  jpoticach  bibliotek?  Trzeba  je- 
dnak nie  upadać.  Walka  z  obojętnością  ludzi  podobna  jest 
do  walki  Tytanów...  Rzuca  mi  na  czoło  wielkie  światło 
piorunu  —  będę  pięknym  kiedyś**..". 

W  ciągu  lata  zaczęli  się  państwo  W.  wreszcie  coraz  bardziój 
sposobić  do  podróży;  zbliżała  się  chwila  ich  odjazdu  do  kraju. 

^Mąż  pani  W.  przyjechał  po  nią  i  ma  wkrótce  porwać 
stąd  całą  rodzinę.  Szczęśliwi!  wracają  —  wracają  uło- 
żyć się  i  pomieścić  w  domu  rodzinnym  na  resztę  życia  — 
usnuć  sobie  domowe  szczęście  —  żenić  synów  —  wydawać 
za  mąż  córki  —  zasadzać  ogrody  —  siać  zboże  —  budować  i 
przybudowywać  domy  —  patr^eii  na  zachód  słońca  —  wy- 
jeżdżać do  lasów  na  herbatę  z  przyjaciółmi^  z  wiejskióm 
sąsiedztwem...  Zazdroszczę!  choć  takie  szczęście  podobne 
mi  się  wydaje  do  kwiatowego  cmentarza  —  bo  i  nad  cmen- 
tarzem chcę  często  powiedzieć,  jak  Luter  patrząc  na  groby 
w  Worms:  Invideo,  quia  ąuiescunt  Zazdroszczę,  bo  cicho 
spoczywają!  Czy  też  ja  kiedy  dojdę  do  przedśmiertnego  spo- 
czynku? Pamiętasz  Mamo  te  węże,  które  widzieliśmy  kie- 
dyś na  moczarach  pińskich,  obwijące  się  koło  lilii  wodnych 
i  grzejące  się  na  słońcu?  Chciałbym  na  rzece  żywota  znaleść 

Tom  L  SO 


taki  biały  kwiat,  obwinąć  się^oło  niego  i  zaAiąól  To  bar- 
dzo mistyczne  i  ciemne,  Matko  moja!  Lilia  wodna  niech 
się  Tobie  zamieni  w  jaką  miłą*  spokojną  i  cichą  dziewe- 
czkę —  a  zrozumiesz  moje  żądanie.  O !  o !  o !  z  takim  wy- 
krzyknikiem konają  osoby  w  moich  tragedyach  —  z  takióm 
dhłgićm  westchnieniem  kona  moja  nadzieja . . .  Byłem  n  pan- 
ny Lenormand,  obrywałem  tyle  razy  maigerytki,  zdmuchi- 
wałem cykorye,  wiązałem  trawy,  szukałem  czterolistnej  ko- 
niczyny: i  dotąd  nie  wiem,  co  mię  na  świecie  czeka.  Zda- 
je się  jednak,  że* musi  coś  czekać!^.. 

.  .  .  ^Myilę  za  miesiąc  wyjechać   w  góry  i  osiąść  na 
kilka   miesięcy   w  jakiej    chacie  —  oberży,   aby    widzieć 
chmury  jesienne   łamiące  się   po  skałach,   aby  się  napoić 
piękno^ią   natury  i  mieć   ua  długo  serce   pełne  myśli  roz- 
pływających się  w  Bogu.   Nie  uwierzysz  Mamo,  jak  podróż 
przeszłoroczna  wpłynęła  wielce  na  wewnętrznego  mnie  —  a 
jak  ja  często    mówię  —  na  wewnętrznego   we  mnie  anioła. 
Zdaje  się,  że  myśli  moje  odmłodniały^... 
To  było  pisane  d.  30  Czerwca.  Projektowany  wyjazd  w  gó- 
ry za  miesiąc  był  niezawodnie   w  związku   z  mającym  także  nie- 
zadługo nastąpić  odjazdem  państwa    W.  Myśl  rozłączenia  dręc^- 
ła  go  już  naprzód.   Nie  miał  odwagi  spędzać  pierwszych  chwil  po 
oddaleniu  się  Maryi,  w  tych  samych  miejscach,  ^gdzie  ją  widywał 
i  ]gdzie  się  z  nią  bawif.**    Wszystko  w  około  niego  byłoby  mu  ją 
tu  każdój  chwili  przypominało.   Wolał  przeboleć  stratę  i  cierpie- 
nie swoje  gdzieindziej. 

Zaszły  jednak  okoliczności,  z  powodu  których  jego  oddalenie 
się  w  góry  nastąpiło  o  wiele  rychlej ,  aniżeli  iak  sobie  zamierzał, 
za  miesiąc  dopiero.  Wyjechał  jeszcze  w  pierwszej  połowie  lipca, 
nie  doczekawszy  nawet  wyjazdu  Maryi  z  Genewy^ 

Oto ,  co  pisał  do  matki  we  dwa  miesiące  potom ,  już  z  miej- 
sca nowego  swego  pobytu: 

„Od  dwóch  miesięcy  już  nie  w  mieście,  ale  na  wsi 
zamieszkałem  nad  jeziorem  Łeman ,  w  najpięknicjszóm  miej- 
scu. Długo  byłoby  pisać,  co  i  jak  przeniosło  mię  w  dzikie 
strony.  Ludzie  różnie  o  tern  sądzą.  Jedni  mówią,  żem  się 
był  szalenie  zakochał  w  pannie  W.  i  uciekłem.  Nie  ma 
w  tem  za  grosz  prawdy.  Ponieważ  z  Tobą,  najdrożsi  Ma- 
tko ,  mówię  otwarcie ,  otóż  wyznam  Ci ,  że  uciekłem  — .  a 
..to  dlatego ).  że  biedna  córka  domu  widząc  mię  dosyć  zaję- 
tego panienką  młodszą  od  niej  —  i  widząc  tę  panienkę  do- 


835 

kji  mi  przyjazną  — '  zaczęła  schnąć  i  niebezpiecznie  zacho- 
rowała; i  matka  domySBIa'^  się ,  o  co  rzecz  idzie  —  i  mą- 
slałefO  postąpić  sumiennie,  to  jest  odjechać,  chociaż *żal  mi 
byłcT  domu P  gdzie  2%"lata  mieszUałeni ,•  gdzie  mi  nawet 
w  ostatnie  dnie  było  bardzo  wesoło^...  (list  bez  daty,  ale 
snąć  pisany  w  wrześniu  1835). 

Z  dalszego  ciągu  tegoż  listu  okazuje  się,    że  odjeżdżał  bar- 
dzo smuthy,  1  źe  gót^ż  i  żegnano  nieobojętnie".  "" 

'^^'^  „Płakałem  ocljeżdżając  —  płakany"...  „Przy  odjeździe 
taki  smiit^,* Taka  iftuda  mię  opadłia,  że  zakazałem,  aby 
mi  nie  przysyłano  książek.  Wziąłem  tylko  kilka  moich  ulu- 
bionych autorów,  z  tymi ,  jako  to  z  Szekspirem  i  Byronem, 
chodzę  po  górach  —  kładę  się  pod  drzewami  —  i  czytam. 
Śliczne  trawy  —  śliczne  kwiaty  —  won  wiejska  przypomi- 
na mi  dziecinne  czasy  —  myślę  o  Mickunach  i  Wierz- 
chowce**. . . 

Że  nie  tylko   myślał  o  dziecinnych  czasach,    ale  i  o  bieżą- 
cych, i  że  nie  tylko  przenosił  się  myślą  do  Mickun,  ale  i  do  Ge- 
newy, w  której  owa  „dosyć  mu  przyjazna  panienka**  ci^le  jeszcze 
bawiła :  na  to  dowodów  w  korespondenćyi  nie  znaleść.  Ąle  za  to 
zfiajdują  się  na  to  dowody  między  jego  poezyami,  za  życia  auto- 
ra nie   wydanemi.    Znalazło  się  w  pozostałych   papierach  Słowa- 
ckiego pięć  prześlicznych  poezyi  lirycznych ,  które  choćby  nie  mia- 
ły wyraźnego  podpisu ,  że  tam  i  wtedy  powstały  (między  20  a  30    ) 
Bpca  1835),  to  jużby  samą  treścią  swoją  wskazywały  dostatecznie,-    ^ 
że  właśnie   przypadają   na  tę '  chwilę   życia   poety.   Mają  tytuły:     \ 
FrzekieAstwo, do  "',  Rozłączenie,  Stokrotkf,  Chmu-      \ 
ry.  Ostatnie  wspomnienie  do  Laury. 

^  Dwa  pierwsze  wiersze  odsłaniają  szczególnie  owoczesne  uspo- 
sobienie autora: 

Przeklęta!  Ty  wydarłaś  ostatnie  godziny 
Szczęścia  mego  na  ziemi!  ty  żądłem  gadziny 
Wygnałaś  na  samotność...  Bądź  wiecznie  przeklęta! 
Każdy  mój  jęk  zna  ciebie  —  każda  łza  pamięta. 

Bo  kiedy  nieszczęśliwy  zaklinałem  ciebie, 

Abyś  mi  dała  nieco  przyjaźni  i  ciszy: 

Toś  ty  mi  łzy  w  powszednim  podawała  chlebie 

I  jęcząc,  z  jękiem  w  sercu  mówiłaś  -—  niech  słyszy  I 


836 

Cierpidein  i  uległem.  I^  aamotny  jestem... 
Lecz  wi^z,  że  w  damotnoćci,  ok)ryty  żałobą 
Oczy  błędne  obracam  za  każdym  szelestem , 
Czekam  —  ale  nie  ciebie,  tęsknię  —  nie  za  tobą! 

Tój  czekam  omamiony^  tćj  ^motny  płaczę, 
Która  mi  była  siostrą  na  wygnania  bierni  — 
My&ląc,  że  kiedyś  daszy  oczyma  zobaczę 
Tę,  00  w. duszę  oczyma  patrzy  anielskiemi, 

A  nigdy  serca  mego  nie  nmiała  krwawić, 

A  tak  się  ze  mną  duszą  i  myślami  dzieli, 

Że  już  dziś  sami  boscy  nie  wiedzą  anieli, 

Czy  ją  dla  mnie  potępić,  czy  mnie  dla  niej  zbawić. 

A  ty!  a  ty,  co  lałaś  żółciowe  gorycze, 
Skoro  się  otwierała  serca  mego  rana  — 

0  gorzój  niż  przeklęta!  widmo  tajemnicze 

Złej  przeszłości...  przeklęta  bądź  —  i  zapomniana! 

Że  się  ten  wiersz  ściąga  doEglantyą^^^topo  tern  wszystkióm, 
co  powiedziano  wyżej ,  zdaje  się  być  niewątpliwem.  Każdy  pewnie 
Bft  to  się  zgodzi.  —  Obaczmy  teraz,  jakiemi  słowy  przemawia 
poetą  do  Maryi:  *" 

Rozłączeni  —  lecz  jedno  o  drugióm  pamięta! 
Pomiędzy  nami  lata  biały  gołąb  smutku 

1  nosi  ciągłe  wieści.  Wiem,  kiedy  w  ogródku, 
Wiem,  kiedy  płaczesz  w  cichój  komnacie  zamknięta. 

Wiem,  o  jakiej  godzinie  wraca  bólu  fala. 
Wiem,  jaka  ci  rozmowa  ludzi  łzę  wyciska. 
Tyś  mi  widna  jak  gwiazda,  co  się  tam  zapala 
I  łzą  różową  leje,  i  skrą  siną  błyska. 

A  choć  mi  teraz  ciebie  oczyma  nie  dostać: 
Znając  twój  dom  —  i  drzewa  ogrodu  i  kwiaty, 
Wiem,  gdzie  malować  myślą  twe  oczy  i  postać, 
Między  jakiemi  drzewy  azukać  białój  szaty. 


33V 

Ale  ty  próino  KęcUienz  krajobrazy  tirofzyć, 
Osrebrzać  je  księżycem  —  i  proimenić  świtem. 
Nie  wiesz,  że  trzeba  niebo  zwalić  i  położyć 
Pod  oknami ,  i  nazwać  jeziora  błękitem ; 

Pot^m  jezioro  z  niebem  dzielić  na  połdwę 
W  dzień  zasłoną  gór  jasnych ,  w  nocy  skał  szafirem , 
Nie  wiesz,  jak  włosem  deszczu  skalom  wieńczyć  głowę, 
Jak  je  widzieć  w  księżycu  odkreilooe -kirem. 

Nie  wiesz,  nad  jaką  górą  wschodzi  ta  perełka, 
Którąm  wybrał  dla  ciebie  za  gwiazdeczkę  -  stróża. 
Nie  wiesz,  że  gdzieś  daleko,  aż  u  gór  podnóża, 
Za  jeziorem  —  dojrzałem  dwa  z  okien  światełka. 

Przywykłem  do  nich  —  kocham  te  gwiazdy  jeziora 
Ciemne  mgłą  oddalenia  —  od  gwiazd  nieba  krwawsze. 
Dziś  je  widzę,  widziałem  zapalone  wczora, 
Zawsze  mi  świecą  -^  smutno  i  blado  —  lecz  zawsze . . , 

A  ty  —  wiecznie  zagasłaś  nad  biednym  tułaczem; 
Lecz  choć  się  nigdy  —  nigdzie  połączyć  nie  mamy. 
Zamilkniemy  na  cliwilę  i  znów  się  'pałamy, 
Jak  dwa  smutne  słowiki,,  co  4ię  wabią  . —  płaczem. 

Nad  jeziorem  Leman  d.  20  lipca  1835  r.^ 

Sąto  prawdziwe  brylanty  naszej  poezyi  lirycznój.  — 
Jedyną  pociechą  w  tych  samotnych  rozpamiętywaniach  i  cier- 
pieniach jpgnańca,  była  przepysz^  natura,  która  go  otaczała. 
Wioska,  w  którój  osiadł  wtedy  Słowacki,  nazywała  się  Vfiut(mx. 
Chociaż  to  było  w  górach,  w  okolicy  bardzo  ustronnój,  wynalazł 
on  tam  sobie  jednak  bardzo  miłe  mieszkanie. 

^Nająłem  śliczny  pokoik  —  oudnie  umeblowany  — 
błękitny;  z  okna  widać  winnicę  —  za.  winnicą  jezioro,  jak 
pół  nieba  wywrócenie  na  ziemię  —  za  jeziorem  góry 
MeiUerieSy  sławne  w  Heloisie  Russa:  słowem  tmdny  do 
opisania  widok!  Osoby,  które  Neapol  i  Hellespont  widziały, 
inówią  ie  ten  im  wyrówna.  Ludzie  wszyscy  tu  pięknie  zbu- 


dowani  —  martwo  kobiet  pneilicznych  —  zgrabnych  — 
a  wszyscy  zdają  się  szczęśliwi.  Kiedy  to  tak  będzie  zawsze 
i  wszędzie?...  W  dzień  pokój  mój  —  jezioro  —  niebo  — 
góry  •—  wszystko  błękitne,  ale  dziwnie  czyste  i  przezro- 
czyste. Jaskółki  przylatują  do  pokoju  i  tłuką  czasem  pier- 
sią o  zwierciadło...  Prześliczne  miałem  księżycowe  nocy  — 
wtenczas  wycłiodziłem  nad  jezioro— siadałem  na  małym  przy- 
lądku wchodzącym  do  wody.  Z  jednej  strony  miałem  księ- 
życ, z  drugiój  strony  zamek  Chillon,  który  z  okna  o  200 
kroków  widzę.  Pierwszy  raz  słyszałem  w  starój  wieży  śpie- 
wanie puszczyka.  Co  mi  w  takich  nocach  przechodziło  przez 
głowę,  trudno  wypowiedzieć.  Czasem  żałowałem  ludzi  i  ry- 
cerzy, którzy  ginęli  niegdyś  w  tym  zamku  —  a  dziś  zapo- 
mnieni  —  i  zamek  ich  tak  cichy,  stoi  w  księżycowym  bla- 
sku. Potem  pytałem  siebie,  za  co  ci  ludzie  ginęli?  i  odpo- 
wiedź była  napisana  w  światełkach  chat  wieśniaczych... 
Nigdzie  wieśniak  nie  jest  tak  szczęśliwy  i  bogaty,  jak 
w  tych  stronach.  Otóż  ci  rycerze,  którzy  dawniej  ginęli, 
zapewnili  zgonem  swoim  szczęście  przyszłych  pokoleń.  Wi- 
działem więzienie  pyszne  Chillonu,  widziałem  filary  i  pier- 
ścienie żelazne,  do  których  przykuwano  więźni.  Czytałem 
Byrona  patrząc  z  bliska  na  mury  zamku,  i  Więzień  Chil- 
lonu piękniejszym  mi  się  wydał.**  (Wszystko  z  listu  bez 
daty  wspomnianego  wyżej). 

Pobyt  jego  na  tój  uipczój  pustyni  trwał  3  miesiące  —  przez 
częśó  Hpca,  sierpień  i  wrzesień.  W  początkach  października  po- 
wrócił. Gdyby  się  wnioski  w  literalnym  sensie  wysnuwać  miało 
z  wiersza  owego  do  Eglantyny,  zatytułowanego  Przekleństwo, 
toby  przypuszczać  należało,  że  zerwany  został  wszelki  stosunek 
pomiędzy  poetą  naszym  a  domem  pani  Patteg.  Tak  się  jednakże 
nie  stało.  Wiersz  był  pisany  pod  wpływem  chwilowego  rozżalenia 
i  w  rozdrażnieniu.  Niejedno  też  w  nim  położyć  należy  na  karb 
tylko  fantazyi  poetyczni,  która  zawsze  rzeczywi8toś4  potęguje 
w  bezmiemość  i  nieskończoność.  Zresztą  nie  obeszło  się  bez  kro- 
ków, które  mu  ułatwiły  powrót  do  dawnych  gospodyń. 

-Jestem  bardzo  samotny  —  pisał  był  jeszcze  w  Vey- 
Umx  mieszk»[}ąe,  w  wrześniu.  Na  dole  w  domu  minister 
protestancki,  dobry  do  rzeczy  człowiek,  świeży  wdowiec 
z  pięciorgiem  dzieci.  Z  nim  czasem  gawędzę.  Ale  smutny 
.  jestem^  Pani  W.  z  familią  wyjechała  do  Drezna.  Odprowa- 
dzało ją  wiele  osób.  Panna  Eglantyna  umyślnie  "ją  odpro- 
wmdzała,  aby  potem   mnie  odwiedzić  —  i  była  u  omie  — 


239 

1  płakała  —  i  tysiąc  próib,  abym  wróptt,  I  matka  jej  cią- 
gle'Mę  zaklinała.  Afó  tak  mi*  znudniało''f&,"  Cóin  ptJrziicił, 
żS^oI^  samotność  nad  jeziorem:  Maszę  jednak  odwiedzić 
moicłi  dobrych  ludzi,  co  mię  karmili TlocBali  przez  2  lata, 
i  dlatego  jutro  wyjeżdżatn ,  chociaż  ze  smutkiem  jadę.  Ta- 
kiego doznaję  uczucia,  jak  gdyby  mi  się  coi  na  iwiecie 
przez  dwa  lata  klejonego  nie  skleiło**...  / 

Pojechał  tedy  na  kilka  dni  do  Genewy  i  „przyjęto  go  tam,' 
jak  się  wyraża,  jak  syna".   Potom  wrócił  jeszcze  9o  siebie.  Ale 
się  już  óswąiał  z  myślą,  że  następującą   zimę   przepędzi  jeszcze 
pomiędzy  niemi,  co  też  i  nastąpiło  rzeczywiście. 

^'Wsirząśuienia  moralne,  jjakich.  doznał  zeszłego  lata,  mi: 
łońć  —  może  pierwsza  rzeczywista,  ą  nie  fantastyczna  tylko  mi- 
łość w  życiu  Juliusza,  odosobnienie  od  zewi^trzn^o  świata,  któ- 
ry go  zawsze  więcój  drażnił,  aniżeli  myśją  głębszą  podsycał,*  wre- 
szcie dzika,  a  jeduak  pełna  uroku  natura,  w  którój  objęcia  cały 
uę  rzucił:  —  wszystko  to  sprawiło,  że  ten  trzymiesięczny  pobyt 
sad  cichymi  brzegi  jeziora  miał  stanowić  w  zawodzie  jego  porę 
pewuego  przesilenia.  Czy  weźmiemy  pod  rozwagę  dzieła  jego, 
które  wtedy  powstały,  czy  stan  duazy  poety,  w  jakim^  siebie 
wtedy  malował,  dostrzeżemy,  że  była  to  dla  niego  krisis,  ale 
krisis  zbawienna.  Na  okazanie  zmiany  w  duchowóm  usposobieniu 
Juliusza,  przytoczę  tylko  następujące  słowa,  godne  pod  każdym 
względem  zastanowienia: 

.' „Wyznam    Ci   Mamo,   że   znienawidziłem   moje 

pierwsze  utwory.  Czuję  jpotrzełię  "  większój  doskonałości ; 
rozwinęło  się  we  umie  ja^kieś  nowe  piękności  uczucie.  Nie 
wiem  jeszcze,  jak  się  ono*" przyoblecze  w  słowa,  ale  starać 
się  t)ędę,  aby  coś  jasnego  napełniało  moje  karty,  aby  wię- 
cej ^z  było  w  słowach.  Mam  lat  25,  trzeba  abym  już  był 
tem,  czem  być  mam;  i  dlatego  może  nienawidzę  moich 
pierwszych  dziełek.  Lułiię  jednak  więcój  nad  inne  &odzinę 
Myśli.  Coś  w  niój  jest,  co  mię  samego  kołysze  prttscło* 
śći  dźwiękiem  —  jakąś  dchą ,  dawną  piosenką.  —  %sy 
miesiące  przepędzone  pośród  najpiękniejszych  widoków  pay^ 
rodzenia  były  wielką  dla  mnie  nauką.  Uważałem  harmoiiią; 
która  wszystko  łączy  i  nalewa  jednym  kolorem.  PostnassN 
głem,  że  sztuka  powinna  naśladować  tę  dziwną  wszystkiego 
jedność.  Zastanawiałem  się  długo  nad  drzewami,  kwiatami, 
szmerem  i  dźwiękami  natury  —  widziałem  ją  zbUska^  U^- 


I  kitną  —  al6o  chmurną.  Raz  wyassedłszy  na  wielką  górę  — 
pod  nogami  miałem,  wielki  parów,  zarosły  sosnami,  bardzo 
ciemny,  przerżnięty  potokiem.  Było  to  w  niedzielę  rano  — 
dzwon  kościoła  wiejskiego,  nadzwyczaj  głośny  i  ponary,  na- 
pełniał cdle  powietrze  —  cały  ten  obraz  oitywiony  był  duszą 
dzwonu,  jak  ciemny  poemat,  w  którym  grzmi  imię  Boga. 
Nie  wiem,  dlaczego  opisałem  tę  godzinę,  ale  zdaje. mi  się, 
że  Ty  sobie  Mamo  droga  lepiej  mię  wystawiasz  w  takim 
obrazie.  Jestto  niby  wizerunek  symboliczny  tego,  co  czuję 
teraz"",  (d.  20  października  1835). 

Nie  mniój  okazują  coś  odmiennego  —  w  porównaniu   z  da- 
wniejszemi  dziełami  —  i  pisma  jego  z  owego  -czadu.    Należą  tu 
najprzód  owe  wyżój  już  wspomniane  liryczne  rzeczy,   które  poeta, 
jak   się   w  liście  j^ednym   wyraża,   spozierając   na  jezioro   napi- 
sał.  Dalój  powstał  niewątpliwie   w  owymże  czasie  także  poemat 
„W  Szwajcaryi**,    utwór  wyraźnie  jeszcze  pod  wpływem  świe- 
żych wrażeń  pisany,  ale  już  wrażeń  po  swojemu  przekształconych 
przez  wyobraźnię.  Możnaby  go  więc  nazwać  prawdziwóm  Dichłung 
und  Wdhrheit  owego  epizodu  życia  poety  i  żywcem  zastosować  de 
niego  słowa ,  które  parę  lat  rychlój  rzucił  był  Juliusz  o  podróżach : 
„Wqjaż  bardzo  wiele  daje  wyobrażeń,  szkoda  tylko  iż 
wszystko   ukazuje   mniój    pięknóm  jak  było   w  inuiginacyi. 
I  potom  zostają   w  pamięci   dwa  obrazy:  jeden  taki,  jaki 
być  powinien,    oczami  wymalowany.;    drugi  piękniejszy,    da- 
wniej utworzony  przez  imaginacyą.  Kiedyś  utworzy  się 
trzeci  —  najpiękniejszy  —  z  imaginacyi  i  z  sen- 
nego przypomnienia  —  i  połączy  w  sobie  wszy- 
stko najpiękniejsze  z  obu  obrazów. 
Nakoniec  doliczyć  należy  do  prac  w  owym  czasie  powstałych 
jeszcze  także  i  Anhellego*). 


*)  Go  do  Anhellego  nie  ma  Wprawdzie  pokytywnćj^  pewności , 
ale  jest  sa  to  wiele  wskasćwek  ubocznie  prowadzących  do  wniosku, 
2e  i  to  .dzieło  pomyślane ,  a  nawet  rozpoczęte  być  musii^o  już  w  Yey- 
tooZy  chociaż  ostatecznie  wykończonćm  zostslo  dopiero  w  Genewie 
w  ostatnich  miesiącach  roku  1835.  Wskazówki  te  są  następujące: 
W  liście  owym  jeszcze  w  lecie  z  nad  jeziora  pisanym  znajdujemy 
takie  miejsce:  «To  co  się  po  tych  (które  znasz)  dzieciach 
narodzi  (=  wyjdzie  z  druku),  będzie  tysiąc  tysięcy  razy 
godniejflze  Ciebie,  moja  droga  Mamo.  Nawet  zamy- 
ślam Ci, ofiarować  na  pierwszćj  stronicy  nowe,    zape- 


$41 

Uai;!^^  £»&  ogłoszenie  powyżazych  prac  nastąpiło,  o  iHeie 
póiliii4j,  Anhellego  dopiero -w  roku  1838,  apoematu  w  Szwaj- 
caryi  w  r.  1830:  na  to  odpowie  najwymowniój  następujące  i 
skądinąd  jeszcze  ciekawe  miejsce  w  tymże  liście  (d.  20  paździer- 
nika 1835):  j 

...^Książki  moje  mało  mi  przynoszą,  bo  daleki j  od 
Paryża,  wystawiony  jestem  na  wszelkie  szacfarajstwa  lisię- 
garzy.  Ci  mi  przysyłają  rachunki,  których  zrozumieć  I  nie 
mogę,  i  czasem  po  kilkadziesiąt  franków  dają,  kiedy  im  się 
podoba.  Przychód  dwóch  tomów  pierwszych  poszedł  na  druk 
następnych ,  a  te  zaledwo  się  teraz  of^acają.  Ty  moja  dro- 
ga ,  nie  będziesz  mną  pogardzać  za  to,  że  ja  na  moje  pióro 
wielkiego  odbytu  znaleść  nie  mogę  ~Ty  nie  będziesz  z  szy- 
derską  litością  innych,  obcych  ludzi  patrzeć  na  mnie  kopią- 
cego się  w  ziemi ,  jak  biedna  mrówka.  Idę  nieznany  i  smutny, 
ale  kiedyś  może  powiedzą  ludzie',  że  wart  byłem  własnego 
domku  —  ogrodu  i  kilku  przyjaciół.  Dlaczego  takie  zniechę- 
cenie, zapytasz  droga  moja  —  dlaczego?  Oto  z  bardzo  ma- 
łój  przyczyny.    Dziś   widziałem  jednego   z  moich   ziomków. 


wne  tćj  simy  (co  przyjdzie)  wylęgłe  dzieciątko.  Dopiero 
to,  zaręczam  Ci  Matko,  będzie  Twoim  wnukiem;  po- 
wićdz,  czy  Ci  to'  nie  zaszkodzi.*  (Nadmieniam,  ie  w  kopii 
lista,  którą  mam  przed  sobą,  dopisi^  matka  Juliusza,  do  tego  miej- 
sca na  dole  nwagę,  że  mowa  jesl  6 'Anhcllim/  Co  też  tćm  bardzićj 
zdiye' się  zasługiwać  na  wszelką  wiarę,  że  owa  obawa,  ażeby  dedy- 
kacya  nowego  dzieła  matce  nie  zaszkodziła,  szczególnićj  do  tego  wła- 
śnie utworu  daje  się  odnieść). — Nieco  póżnićj,  d.  20  października — 
spotykamy  znowu  taką  o  tćm  wzmiankę  w  genewskićj  już  korespon- 
deneyi  poety.  ^Postąpiłem  w  moim  nowym  poemacie  i 
chciałbym  bardzo  tćj  zimy  co  wydać.**  —  Na  październik 
zatćm  albo  listopad  przypada  dokończenie,  a  na  owe  miesiące  spę- 
dzone w  garach  poczęcie  i  zaczęcie  utwon;,  którym  —  mimo  to,  że 
o  kilka  lat  dopiero  późnićj  zostf^  oddany  do  druku  —  i  z  tego  je- 
szcze powodu  zdaje  się  być  Anhelli,  pisany  stylem  biblijnym,  że 
przez  cały  ciąg  owego  właśnie  roku  Pismo  święte  było  jedną  z  ksiąg 
rozczytywanych  codziennie  i  z  rozmiłowaniem  przez  Słowackiego.  Peł- 
no o  tćm  wzmianek  w  owoczesnych  jego  listach.  „Często  wieczorem  — 
pisał  był  na  przykład  w  liście  z  d.  7  marca  1835  —  przed  zaśnię- 
ciem czytam  głośno  rozdział  Biblii.  Mam  ją  po  polsku.  Przedwczoraj 
tak  mocno  wraziła  mi  się  w  imaginacyą  męka  Chrystusa,  że  we  śnie 
umęczenie  całe  widziałem  i  obudziłem  się  okropnie  przerażony*... 

Tom  Ł  3( 


M 


któr^  po  kilka  razy  nazywał  mię  poetą,  a  naJkOBiac  wyznał, 
irnic  jeszcze  bie  cacy  tał  mojego.  Prawda,  ie  to  był  han* 
diar^  win,  który  z  próbkami  jeździ  po  iwiecie.  i.  inteiesa 
domu  swego  załatwia;  bierze  kilka  tysięcy  franków  na  rok 
pensyi  i  zamyila  się  oienić  ze  starą  wdową  kupca  i  łiandel 
winny  wziąć  w  posagu.  —  Rozsądny  człowiek!*" 


ROZDZIAŁ  DZIEWIĄTY. 

Bok  1836  do  p<^owy  1837.— Przygotowania.^lo  podróży  włoski^ —^ 
tradności  pasportowe.  Wyjazd  do  Rzymu  —  mraźenia  —  nowe  zna- 
jomości, Krasiński.  Neapol  —  Sorrento  —  poemat  ^Wacław". 
Podróś  na  Wsehód.  Oreeya  *—  £;gipt  —  Kairo  -*  ptranidy  —  •pdtkft- 
nie  z  przyjadołmi  koło  Dendery.  Teby  —  jazda  na  wielbłądach  kn 
Palestynie.  Kwarantanna  w  £1-Arish.  Jerozolima  —  noc  u  grobu 
Chrystusa.  Ruiny  Balbeku  —  Klasztor  ormiański  na  Libanie  —  spo- 
wiedź —  „Ojciec  Zadiumionych*.  Bą{nit  •—  powrót 
okrętem  do  Łiwurny. 

Do  wazystkich  tych  w.  poprzedzającym  rozdziale  opisanych 
okoliczno&ci,  które  praez  ciąg  1835  rokn  naprężały  mjohnisd^ 
ale  też  i  niepokoiły  mnyet  poety  jiaszego,  doliczyć  należy  jeazcze 
jedno,  o  czóm  tam  nie  wspomniałem.  Oto  otrzymi^  on  był  w  maja 
jeoscze  rzeczonego  rokn  od  matki  i  od  krewnydi  swoich '  wiado- 
Hioići  że  się  wiąjostwo  j^o  (Teofil  Januszewski  z  żoną)  wybienyą 
w  podróż  do  Rzymn.  Na  towarzysza  tój  podróży  wzywano  i  jego, 
awiadanuając  zarazem ,  że  projekt  ten  przychodzi  tak  niezwłocznie 
do  sknAkn,  że  w  dniach,  w  których  on  wiadomo&ć  o  tóm  odbio- 
rze, podróżni  już  będą  w  drodze.  Na  rasie  zasmuciła  Słowackie- 
go dotkliwie  myil ,  że  się  z  nimi  w  tę  podróż  nie  wybrała  i  ma- 
tka* Skoro  jednak  rozważył,  że  stały  temu  na  zawadzie  prze- 
szkody, których  jak  mu  donoszono,  usunąó  nie  było  można,  po- 
czytid  sobie  i  to  za  pociechę  niemałą,  że  przynajmniój  wuja  i 
przyrodnią  siostrę  swoje  zobaczy. 

Wycieczka  do  Włoch  należała  od  dawna  do  najżywszych  ży- 
e^ń  Juliusza.  Chwycił  się  tedy  oburącz  myili^  jaką  mu  teraz 
poddano,   chociaż  przewidywał  już  w  pierwszój  chwili,   że  trzeba 


244 

będzie  pokonać  niejedne  trudność,  jeżeliby  rzecz  ta,  dla  obu  stron 
tak  upragniona,  nie  miała  i  tym  razem  pozostać  tylko  marzeniem. 
Wprawdzie  brakowi  funduszów,  który  mu  się  szczególniój  włainie 
w  owych  czasach  nieraz  czuć  dawał,  można  było  czy  tym,  czy 
owym  sposobem  zapobióc.  Ale  jak  tu  od  władz  rządowydi  otrzy- 
mać pasport  w  te  strony?  Rząd  szwajcarski  nie  wzbraniał  emi- 
grantom pobytu  w  granicach  własnego  kraju,  lecz  pasportów  ża- 
dnych im  nie  wydawał  do  państw  obcych.  Trzeba  się  było  chyba 
starać  o  to  we  Francyi.  Słowacki  niezwłocznie  też  napisał  do 
przyjaciół  swoich  paryskich,  aby  uczynili  odpowiednie  kroki  wtój 
mierze.  Czekał  na  odpowiedź  niecierpliwie.  Przez  kilka  miesięcy 
nie  było  jij  wcale  ^  wreszcie  (we  wrześniu)  odebrał  uwiadomienie, 
że  rząd  francuski  robi  trudności,  lecz  że  jest  jeszcze  nadzieja  re- 
zolucyi  pomyślnój,  ponieważ  wdały  się  w  to  wysoko  położone  oso- 
by. Tymczasem  krewni  nalegali  listami ,  już  z  Włoch  pisywanymi, 
ażeby  Juliusz  przyjazd  przyspieszył,  parła  go  do  tego  i  niecier- 
pliwość własna  — ale  paeportu  z  Paryża  ciągle  nie  było.  Z  powo- 
dów już  powyżój  wskazanych,  były  czasy  owe  dla  osób  w  poło- 
żeniu Juliusza  pod  względem,  o  który  właśnie  chodziło,  nad 
wszelki  opis  uciążliwe.  W  październiku  (1835)  otrzymał  nowiny, 
które  mu  prawie  wszelką  odebrały  otuchę.  W  listopadzie  błysnęło 
znowu  małe  światełko  nadziei.  Miała  się  zająć  jego  sprawą  jakaś 
księżna,  wiele  wpływu  wywierająca  w  sferach  rządowych.  Ale  Sło- 
wacki mało  ufał  tym  obietnicom  i  uważał  już  cały  ten  projekt 
wyjazdu  swego  za  Alpy  za  rzecz  przepadła.  Martwił  się  z  tegb 
tóm  bardziój,  że  wzgląd  na  coraz  szczuplejsze  jego  dochody  na- 
kazywał mu  bądź  co  bądź  porzucić  Genewę  jako  miejsce  zanadto 
drogie  dla  niego.  Nie  wiedział,  gdzie  się  obrócić.  Do  Paryża  po- 
wracać sobie  nie  życzył.  Więcej  zdawała  mu  się  być  dla  niego  stoso- 
wną Bruxella.  Ostatecznie  też  postanowił  przenieść  się  do  tego 
miasta.  Czekał  tylko  jeszcze  na  powrót  Januszewskich  i  ułożył 
się  z  nimi ,  że  jeżeli  obiorą  sobie  drogę  jakim  traktem  przez  Alpy 
niezbyt  od  szwajcarskich  granic  odległym,  to  i  on  się  tam  stawi, 
ażeby  się  przyńajmniój  raz  jeszcze  w  życiu  zobaczyć  z  nimi.  Mia- 
ło to  nastąpić  jednak  dopiero  na  wiosnę.  Zimę  tedy  (z  roku  1835 


245 

na  1836)  wypadło  mu  jeszcze  przepędzić   w  domu  pad  Plitteg 
w  Genewie. 

Przez  cały  ten  czas,  gdzie  się  rzeczy  watyły  pomiędzy  na« 
dzieją,  że  mn  pasport  przyilą,  a  obawą,  że  trzetui  sobie  będzie 
szukać  nowego  przytnłkn  gdziei  tam  pomiędzy  Brigami,  miolid 
nim  niepokój,  niesprzyjający  antocskiój  czynnoici. 

^Zlmę  tę  niewiedzieć  jak  przepędzam  —  pisał  do  ma- 
tki dnia  17  listopada  1835.  Ciis^gła  mtdzieja  wyjediania  stąd 
do  Teofilów  porwała  łańcuch  moich  marzeń.  Ja,  co  zawsze 
w  jesieni  nawiedzany  byłem  przez  jakąi  nową  myil  poema- 
tu, tego  roku  głowę  mam  podobną  do  niezapalonój  latami. 
Więc  nudzę  się;  czczośó  myśli  jest  największą  dla  mnie 
męką.  Nie  wiem ,  o  czóm  marzyć ,  a  nie  mając  w  głowie  ża- 
dnego zmyślonego  obrazu,  muszę  myśleć  o  nudnój  rzeczy: 
wistości. ' 

Od  tego  listu,  pisanego  w  listopadzie,  aż  do  korespondencyi 
włoskiój,  która  się  poczyna  z  dniem  28  maja  1836,  jest  przerwa 
ani  jednóm  słówkiem  nie  zapełniona ,  którój  powodu  nie  umiem  wy- 
tłómaczyć  sobie  zupełnie.  Nie  wiadomo  tedy,  ani  czy  co  napisał 
tój  zimy  (prócz  dokończenia  Anhellego),  ani  kiedy  mu  nad 
wszelkie  spodziewanie  nadesłano  ów  upragniony  pasport  z  Paryża, 
ani  też  jakie  były  okoliczności  towarzyszące  godzinie  wyjazdu. 
Dość  że  w  miesiącu  styczniu  czy  lutym  (1836)  opuścił  Juliusz 
dom,  w  którym  przez  całe  trzy  lata  przemieszkując,  tyle  dozna- 
wał życzliwój  gościnności;  w  którym  mu  tyle  natchnień  przeszło 
przez  serce  i  zrodziło  niejeden  z  celniejszych  jego  utworów ;  w  któ- 
rym wreszcie  błogie,  nigdy  przedtem  w  takiój  czystości  jemu 
nieznane  światełko  tego,  co  poczciwy  niegdyś  Karpiński  nazywał 
najpiękniejszóm  szczęściem  na  ziemi,  uśmiechać  się  zaczęło  do 
niego,  ażeby  tóm  prędzej  potem  ukryć  się  za  obłokiem  i  —  do- 
gasać powoli  w  cichych  wspomnieniach  wygnańca.  Wyjeżdżał  z  po- 
stanowieniem spędzenia  na  włoskiej  ziemi  przynajroniój  roku  całe- 
go. Jechał  pocztą  do  Marsylii,  stamtąd  na  statku  parowym,  mo- 
rzem do  Liwurny ;  następnie ,  po  trzech  dniach  wypoczynku  w  tóm 
mieście,  do  Civita  Yecchia^  a  stąd  nakoniec  lądem  do  Rzymu ,  gdzie 
go  krewni  oczekiwali.  Rozpoczynając  tę  podróż ,  ^nał  już  cokol- 
wiek  język   włoski.   Miał   on  jeszcze   w  roku    1834   sposobność 


846 

poAieteaU  «q  j«go  w  towarzystwie  pewnego  Włodia^  ktdiy  w  Ge- 
newie w  jednym  domu  z  nim  mieszkał  i  ciągle  w  tym  języku 
rozprawiał  ze  Słowaekim. 

Bawił  w  Rzymie  razem  z  Januszewskimi  przez  trzy  miesiące  od 
początku  marca  do  końca  maja.  Mieszkali  razem ;  w  pierwszych  tygo- 
dniach,  dopóki  jeszcze  z  C^cych  wtedy  w  Rzymie  rodaków  ma- 
ło kogo  znali,  był  Juliusz  nieodstępnym  ich  towarzyszem.  Później 
zaalady  się  nowe  znajomoj&ci  1  to  ze  wszech  miar  miłe  i  zajmu- 
jące; więc  trzeba  odtąd  było  poecie  dzielić  czas  swój  między  nich 
wszystkich,  aifceby  i  jednej  stronie  i  dmgiój  zadość  uczynić. 

Z  całego  czasu  spędzonego  nad  Tybrem  jest  tylko  jeden  list 
Juliusza,  pisany  do  matki  na  kilka  dni  przed  wyjazdem  do  Ne- 
apołu,  d.  28  maja  1836.  Wypiszę  z  niego,  co  tylko  rzuca  jakie 
światło  na  życie  poety  w  owych  miesiącach;  uprzedzam  jednak, 
to  nie  b^ą  to  szczegóły  ani  w  części  tyle  dokładne,  jak  z  cza- 
sów genewskich. 

O  wrażeniach ,  jakie  na  nim^  stolica  chrześcijański^o  świata 
zr6t)iła,  niema  w  liście  żadnój  wzmianki.  Natomiast  znalazło  się 
w  pozostałych  papierach  kilka  tercynów,  wtedy  zapewne  pisanych, 
które  dają  odgadnąć  uczucia,  z  jakiemi  oglądał  Juliusz  ostatnie 
szczątki  wielkości  starożytnego  Rzymu. 

RZYM. 

Nagle  mię  trąoił  płacz  na  pustóm  błoniu: 

^Rsymiel  nie  jesteś  ty  już  dawnym  Rzymem''... 
Tak  śpiewid  pasterz  trzód  siedząc  na  koniu. 

Przede  mną  mroczne  błękitnawym  dymem 

Sznury  pałaców  pod  Apeninami, 
Nad  nimi  kościół  ten...  co  jest  olbrzymem. 

Za  mną  był  morski  brzóg  i  nad  falami 

Okrętów  tłum,  jako  łabędzie  stado, 
Które  ogam^  sen  pod  minami. 

I  zdjął  mię  wielki  płacz,  gdy  tą  gromadą 

Poranny  zachwiał  wiatr  i  pędził  dalój 
Jakby  girbndę  dusz  w  b^kitność  bkidą. 


iii 

1  zdjął  mię  ^*elki  strach,  gdy  poznikali 

Ci  aniołowie  fal  -r  &  ja  zostałem 
W  pustyni  sam  —  z  Bzymenii  co  jui  się  wali. 

I  nigdy  w  życiu  takich  łez  nie  lałem, 

Jak  wtenczas,  gdy  innie  spytało  w  pustyni 
Słońce,  szydzący  Bdg,  czy  Rzym  widziałem? 

Było  zat^  w  pierwszych  wrażeniach  rzymskidi  co&  przy- 
gniatającego  do  ziemi  smutkiem  naszego  wędrowca.  Usposobienie 
to  jednak  potom  minęło.  I  dlatego  teź  pisał  na  odjezdnóm  w  liicie 
owym  z  Rzymu  wyBlaBym  na  pnykład  co  następpje:  . 

„Jak  dziwnie  powietrze  włoskie  działa  na  moje  zmysły, 
tego  opisać  nie  mogę.  Mam  tysiąc  zachceń,  tysiąc  wielkich 
podlotów  do  nieba,  chciałbym  tu  był  przepędzić  fK>ję  prze- 
szłość," 

Wspomnii^em  wyiój  o  znajomoiciach,  które  z  bawiącymi 
w  Rzymie  rodakami  zawiązał  w  owym  czasie  Słowaeki.  Oto  tu- 
taj to  spotkał  on  się  po  raz  pierwszy  w  życiu  z  wieszczem,  któ- 
rego imię  tak  jest  przyjaźnią  i  poezyą  z  jego  imieniem  związane, 
jal  imię  Moora  z  Byronem ,  jak  Garczyńskiego  z  Mickiewiczem. 
Mówię  o  Zygmuncie  Krasińskim.  Wiekiem  prawie  rówien- 
nicy  (Zygmunt  o  trzy  tylko  lata  młodszy  był  od  Słowackie- 
go), talentem  poetyckim,  dla  tłumu  czytających  mało  wtedy  je- 
szcze przystępnym,  tak  icińle  spokrewnieni  ze  sobą  —  zrozu- 
mieli się  oni  od  razu  i  tak  sobie  wzajemnie  do  serc  przylgnęli, 
że  ten  związek  ich  duchów  pozostał  dozgonnym,  pomimo  wstrzą- 
ftbień^  przelotnych ,  które  w  ostatnich  latach  życia  Juliusza  zagra- 
żały zerwaniem  tój  idealnój  przyjaźni.  W  czasach  pierwszego  po- 
znania Słowacki,  chociaż  autor  kilku  już  dzieł  wydanyc^,  mało 
jeszcze  w  kraju  był  ceniony  jako  poeta..  O  Krasińskim  chyba  naj- 
bliżsi wiedzieli,  że  pisze;  Agay  Han  i  Nieboska  komedya 
były  już  ogłoszone  (1834),  lecz  bezimiennie;  Irydy  on  przecho- 
"dził  właśnie  przez  prasy  paryskie  w  dniach  owych,  gdy  się  ci 
dwaj  młodzi  ludzie  po  raz  pierwszy  ujrzeli  na  rozwalinach  nie- 
śmiertelnego miasta. 


».' 


,|W  ostatnich  czasach  żyłem  w  Rzymie  z  kilku 
ziomkami  moimi,  młodymi,  zapalonymi,  i'  tych  towarzy- 
stwo ożywiało  mię  nieco.  Jeden  z  nich  miał  wiele  podobień- 
stwa do  dawnego  dziecinnego  przyjaciela  mojego  Ludwika. 
Rozmawiając  z  nim,  przyszło  mi  na  pamięć  wiele  dawnych 
uczuć  i  wiele  dawnych  wyrazów.  Chodziliśmy  razem  na 
.  spacery  i  najczęściej  przepędzaliśmy  wieczory  w  wilU  Mills. 
Jestto  ogród  pełny  róż  i  cyprysów,  zasadzony  na  ruinach 
dawnego  pałacu  cesartów  rzymskich.*)  Przy  świetle  księżyca 
kiedy  kwiaty  wydawały  dziwne  zapachy,  kiedy  ruiny  ota- 
cziyące  tę  wiU§  przybierały  kształt  duchów,  a  Rzym  daleki 
w  sinój  mgle  tonął,  z  dziwnem  rozemdleniem  serca  myśla- 
łem o  przeszłości.  Nieraz  Ciebie,  moja  droga,  wspomniałem 
cicho  i  głośno...  opowie  Ci  to  kiedyś  Zygmunt,  mój  towa- 
rzysz romansowych  wędrówek,  Ik)  może  on  prędko  Gębie 
widzieć  będzie,  a  obłec^  mi,  żęto  uczyni,  jak  będzie  mógł 
naj^ieszniój  po  powrocie  z  zagranicy. . .  Z  Zygmuntem  biega- 
liśmy po  odległych  spacerach.  Wieczorami  tak  na  żywych 
i  pasyonowanych  rozmowach  czas  nam  zbiegał,  że  często 
wrocidem  do  domu,  kiedy  się  już  Teofilowie  spać  położyli. 
Przeczytałem  był  wszelkie  moje  prace  Teofilostwu,  które 
mę  im  nie  bardzo  podol>ały*^ —  (to  się  ściąga,  jak  mi  dobrze 
wiadomo,  jedynie  do  Balladyny)  —  „i  mówili  mi  za- 
wsze, że  szlachta  nie  zrozumie.  Młodzi  moi  znajomi  z  chci- 
wością pożerali,  cokolwiek  im  udzieliłem^... 

Z  innych  osób  wtedy  w  Rzymie  poznanych  wymienić  potrafię 
tylko  Alexandra  Hołyńskiego,  młodego  obywatela  z  Białój 
Rusi  z  pod  Witebska,  i  Zenona  Brzozowskiego  zUkrainy, 
którzy  obydwaj,  jak  sądzę,  objęci  są  właśnie  razem  z  Zygmun- 
tem w  tem  wyrażeniu  „młodzi  moi  znajomi^;  dalój  rodzinę 
baronostwa  Richthoffenów  z  Poznańskiego,  i  Alexandra 
Potockiego,  który  się  liczył  do  Emigracyi. 

O   RichthofTenach   znajduje    się    taka   wzmianka   w   listach 

Juliusza: 

...  „Mąż  Niemiec -r  żona  Polka,  bardzo  miła  osóbka, 
wiele  gadająca,  z-  rodzaju  naszych  przymilającyćh  się  i 
zwinnych  kobietek  warszawskich.  Gdybyś  sobie,  droga  moja, 
wystawić  mogła,  coto  za  urok  jest  dla  nas  w  Polkach! 
jak  one  zdają  się  nam  z  innego  świata,  lekszego,  zgrabniej- 


*)  Cudne  to  miejsce  dzisiaj  nieprzystępne  jest  dla  publiczności; 
przeszło  bowiem  w  posiadanie  zakonu  Salezyanok. 


249 

szego  stworzeniami:  tobyś  się  nie  dziwiła,  że  słysząc  tylko 
o  t(frj  vpani,  lataliśmy  jak  waryaty  z  Zygmuntem  po  willach 
włoskich,  aby  ją  zobaczyć.   Ideał  utworzony   w  imaginacyi 
rozprysnął  się  za  pierwszćm  spotkaniem  tój  damy   w  ogro- 
dzie  Borghezychy  i  teraz  została  hii  w  niój  tylko  milutka 
znajomoóć,  bo  mnie  Alexander  Potocki  zarekomendował,  a 
.  moje  nazwisko,  już  trochę  znane,  pomogło  mi  do  otrzyma- 
nia dobrego  nader  przyjęcia*^  (dnia  28  maja  1836). 
W  pierwszych  dniach  czerwca   rozstał  się  Juliusz  z  Krasiń- 
skim i  razem  z  krewnymi  wyjechał  z  Rzymu   do  Neapolu.  Ho- 
łyński.  i  Brzozowski  w  kilka  tygodni  pożnićj   także  się  tam  zna- 
leźli. O  trybie  życia  w  tćm   mieście  najlepiój  zawiadomi  następu- 
jący wyjątek  z  listu: 

„Od  piętnastu  już  dni  siedzę  w  oknio  mojem ,  na  ulicy 
Św.  Łucyi*)  w  Neapolu,  patrząc  na  błękitne  morze,  na 
Wezuwiusz,  na  Neapol  ciągnący  się  w  półkręgu  na  lewo, 
w  dzień  biały,  w  nocy  jaskrawy  tysiącem  świateł.  Mam 
balkonik  mały  nad  morzem,  na  balkoniku  stoi  krzesło  i 
róży  wazon;  w  tćm  krześle  siedzę  jak  śpiący,  pławiąc 
różne  obrazy  na  błękitnym  dymie  tureckiego  tytoniu;  cza- 
sem podnoszę  głowę  i  widzę...  co?  Teofila  z  Gajem  (da- 
wny znajomy  z  Wilna,  który  z  żoną  także  podróżował 
wtedy  po  Włoszech)  siedzących  na  drugim  balkoniku  na 
górze  i  patrzących  na  morze.  Tak  zwyczajnie  częśó  dnia 
upływ^a  w  kontemplacyach.  Pod  wieczór  robimy  różne  pro- 
jekta  spacerów,  które  czasem  przychodzą  do  skutku,  a  cza- 
sem niezgodnością  głosów  zerwane,  kończą  się  na  tem,  że 
każdy  z  nas  idzie  w  swoje  drogę;  to  jest:  Teofilowie  na  ludną  i 
publiczną  promenadę  prowadzą  się  jak  dwoje  gołąbków,  Gajo- 
stwo  idą  skupować  lawy  i  obrazki,  a  ja  wracam  :pnów  na 
moje  siedzenie  na  balkoniku  i  przemarzam  cały^  wieczór. 
Takie  jest  życie  moje,  niech  go  (jak  powiada  Adam)  słu- 
chacz w  duszy  swój  dośpiewa." 

...  „Zachwycony  jestem  Neapolem,  a  jednak  za  dwa 
dni  myślę  wyjechać  na  cichsze  mieszkanie  do  Sorrento. 
Dlaczego?  wyznam  ci  moja  droga,  że  już  mię  przejażdżko- 
we życie  dosyć  zmęczyło.  Myśl  moja,  która  przez  trzyletnią 
spokojność  przywykła  do  wewnętrznego  i  ciągłego  życia,  tu- 
taj gniewa  się  na  mnie,  że  ją  widokiem  różnokolorowym 
ciągle  zatrudniam  i  męczę...  Dlatego  w  Neapolu  nie  chce 
mi  się  długo  siedzieć,  a  w  Sorrento  przywołaniem  mocnych 


*)  Był  to  dom  położony  pod  Nrm.   8  na  ulicy  S.  Lucia. 
Tom  L  59 


myili  będę  się  starał  zapełniiS  tę  czczoćć,  która  mię  teras 
nadto  lekkim  czyni  i  nosi  po  wierzchu  wszystkich  marzeń. 
Raz  tylko  na  Weznwiaszn,  patrząc  na  słońce  wschodzące, 
odwróciłem  się  i  modliłem  się  i  łzy  miałem  w  oczach. 
Raz  tylko  od  kilku  miesięcy  coś  czułem  wiejącego  na  mnie 
z  tamtego  iwiata.  Ale  czy  uwierzysz,  droga,  że  Herkula- 
num i  Pompei,  nie  zrobiły  na  mnie  żadnego  wrażenia!  Cho- 
dziłem po  ulicach  Pompei  z  cygarem  w  zębach,  jak  po 
spalonćj  wiosce:  uliczki  małe,  brukowane  przed  wiekami, 
z  dwóch  stron  grobowce,  i  domki  bez  dachów  i  sufitów 
uróżowane  jak  stare  kobiety  szczątkami  malowideł  czer- 
wonych; małe  framugi -wy lepione  muszelkami,  z  których, 
niegdyś  lały  się  źródła  wody,  dziś  nie  płaczące;  świątynia 
Izys  mała,  z  wyrocznią,  która  dziś  restaurowana  ledwieby 
na  małych  dzieciach  uczyniła  wrażenie  strachu;  mały  cyrk 
teatralny  odkryty,  ani  przy  jego  kolumnach  nie  stoją  za- 
schłe trupy  aktorów,  ani  po  schodach  siedzą  spaleni  na 
węgiel  słuchacze.  Odgrywał  na  nim  tylko  Gaj  komedyą,  bo 
chciał  wziąć  z  murów  mały  kamyk  marmurowy  na  pamią- 
tkę, a  cicerone  odkrył  rzecz  i  pamiątkę  wyjął  czułemu 
sentymentalizującemu  wojażerowi  z  zanadrza...  Ja  na  to 
wszystko  patrzałem  siedząc  w  loży.  —  Wchodząc  do  domu 
poety,  towarzystwo  odezwało  się  do  mnie  po  polsku,  abym 
pierwszy,  jako  poeta,  progi  przestąpił.  Cicerone  nasz  prze- 
biegły zaraz  zrozumiał,  o  co  rzecz  chodzi,  zaraz  powołanie 
moje  wywąchał  i  dowcipnie  się  znalazł,  bo  przystąpiwszy 
do  mnie  rzekł:  Ponieważ  Pan  jesteś  u  siebie,  więc  mi  coś 
daj!  Na  tak  zgrabne  przymówienie  się  nie  mogłem  nic  od- 
powiedzieć, tylko  brzęczącym  słowem,  które  zaraz  imię 
moje  poety  zamieniło  w  ustach  cicerona  na  tytuł  Eccdlenzay 
i  tak  uradowany  przewodnik  zaprowadził  mię  do  najtaj- 
niejszych zakamarków  poetycznego  domu,  pokaztgąc  mi  ró- 
żne bezwstydne  i  rozwiązłe  obrazki.  O!  poeto  starożytny, 
nie  żal,  że  ciebie  niepamięć  zasypała,  a  dom  twój  po* 
pioł  przywalił!  —  Kiedy  patrzę  na  Wezuwiusz  i  na  białe 
domki  u  stóp  jego  nad  morzem ,  myślę  że  możnaby  w  je- 
dnym z  tych  domków  szczęśliwe  pędzić  życie;  trzebaby 
tylko  z  trzykroć  majątku.  Wtenczas  Ty,  moja  droga,  mia- 
łabyś mieszkanie  z  ogródkiem  pełnym  róż ,  tulipanów  i  ane- 
monów; ja  miałbym  także  cichą  i  żaluzyami  zielonemi  za- 
słoniętą pracownię,  łódkę  z  białym  żagielkiem  na  morzu, 
konia,  a  potem  miłą  i  dobrą  żonę,  różowe  dzieci,  a  potom 
niechby  choć  popiół  przysypał  nasze  grobowce!"  (dnia  20 
czerwca  1836). 


251 

Owoż  dobitny  przykład,  co  to  jest  człowiek  z  wrodzonym 
usposobieniem  do  ciągłych  marzeń  i  przyzwyczajony  samemi  oko- 
licznościami do  żyda  w  napowietrznej  sferze  samych  tylko  idea- 
łów fantażył.  Potrzeba  pragnień  jakichś  nigdy  nie  zaspokojonych 
zamienia  się  u  ładzi  takich  w  drugą  naturę.  Dopóki  żył  samotny 
w  Szwajcaryi:  tęsknił  do  rodziny,  skarżył  się  gorako,  że  nie  wi- 
dzi nikogo  ze  swoich  około  siebie.  Po  wielkich  z  trudnoiciaini 
przetx>jach  i  po  długiem  czekaniu,  ma  ich  teraz  przy  sobie...  i 
cóż  poczyna?  Oto  zamyśla  o  wyjeździe  do  Sorrento ,  ażeby  ich  sa- 
mych zostawić  w  Neapolu !  Marzy  natomiast  o  własnym  domku 
nad  morzem.  Gdyby  posiadł,  co  tu  wyraził,  szukałby  znowu  cze- 
go Innego  na  świecie!  Prawdziwy  poeta  w  życiu,  jak  w  pismach... 

Myśl  wycofania  się  ze  zgiełku  miejskiego  w  zacisze  wiejskie 
w  samój  rzeczy  doprowadził  do  skutku.  Pojechał  do  Sorrento  i 
przesiedział  tam  cały  czerwiec,  podczas  kiedy  Januszewscy  ciągle 
w  Neapolu  bawili.  Z  końcem  miesiąca  do  nich  powrócił  i  taką 
zdawał  sprawę  matce  z  tego  pustelniczego  miesiąca: 

.  .  .  „Przepędziłem  miesiąc  cały  w  Sorrento  blisko  Ne- 
apolu, sam  jeden,  bo  Teofilowie  miasta  nie  chcieli  porzucić, 
ja  zaś  potrzebowałem  przeżyć  choć  miesiąc  jeden  między 
drzewami,  daleki  od  zgiełku  brukowego,  i  znalazłem  sobie 
mały  pokoik,  z  którego  nic  widać  nie  było  prócz  gaju  cy- 
trynowego i  morza,  za  morzem  w  mgle  oddalenia  Wezu- 
wiusz. Całe  dnie  przepędzałem  z  sobą  samym  i  z  Szekspi- 
rem. Zrazu  chodziłem  się  kąpać  w  morzu ,  i  te  kąpiele  przez 
miesiąc  cały  brane  nie  przyniosły  innego  skutku ,  opi;^z  cza- 
sowego osłabienia,  które  ustało,  skórom  kąpieli  za|)rzestał. 
Życie  moje  wiejskie  w  Sorrento  przypomniało  mi.  diue  sa- 
motne przepvdzone  w  Veytoux  nad  brzegiem  jeziora;  i  to 
podobieństwo  dwóch  chwil  błędnego  życia  miłem  mi  było. 
Pisałem  trochę,  myślałem,  czasem  się  modliłem,  kiedy 
w  bliskim  kościółku  grający  organ  dochodził  do  mojej  ci- 
chej celi.  Czasem,  jak  w  obrazach  włoskich  albo  flamandz- 
kich ,  słuchałem  oparty  na  murze  grającej  na  gitarze  dziew- 
czyny. Byłato  młoda  moja  gospodyni,  która  mi  ciągle  da- 
wała serenady.  Zawsze  widać  mię  było  nad  morzem  w  go- 
dzinę zachodu  słońca,  bo  lubiłem  słuchać  powiewu  wiatru, 
który  ciągle  od  morza  na  ziemię  wiejący,  w  chwili  zachodu' 
obracał  się  nagle  i  gonił  za  słońcem  na  morze.  I  tak  prze- 
szedł mi  cały  miesiąc  życia  bez  żadnej  rozmaitości...   Je- 


252 

dnostaJDOŚd  taka  nie  znudziła  mnie  jednak  wcale,  i  byłbym 
dłużej  pozostał  w  mojej  zaciszy,  gdyby  nie  bliski  wyjazd 
Teofilów  i  nie  chęć  przepędzenia  z  nimi  ostatnich  dni  mo- 
jego tu  pobytu,  zwłaszcza  że  dla  braku  funduszów  nie  mo- 
gę ich  odprowadzić  do  Florencyi". . .  (Neapol,  dnia  3  sier- 
pnia 1836). 

Wzmianka  powyższa  „pisałem  trochę"^  nasuwa  pytanie, 
które  też  z  dzieł  Słowackiego  powstało  wtedy?  Jestto  wątpliwość 
trudna  do  rozwiązania.  Już  to  w  ogóle  czasy  te  spędzone  we 
Włoszech  nie  wydały  wielkiego  plonu.  Zbyt  wiele  przeróżnych 
wrażeń  miał  do  przyjęcia  w  siebie  Słowacki  w  tym  nowym  dla 
siebie  świecie ;  zbyt  był  zajęty  tern  wszystkióm ,  co  się  działo  oko- 
ło niego,  żeby  był  mógł  dawać  posłuch  i  wewnętrznym  natchnie- 
niom, powołującym  go  do  autorskiej  czynności.  Pomiędzy  niewy- 
danemi  za  jego  życia  rzeczami  znalazłem  zaledwie  trzy  pomniej- 
sze utwory,  które  niewątpliwie  przypadają  na  te  włoskie  miesiące. 
Sąto  poezye  liryczne,  zatytułowane  Sumienie  (z  podpisem: 
dnia  1  maja  1836),*)  „Rzym**  (przytoczony  powyżej  w  całości), 
i  kilka  strof  mających  napis  „Ułamki**,  podobnież  tercynami 
dantejskiemi  pisane,  jako  ten  wiersz  popi^zedni.  To  wszystko,  jak 
rozumiem,  rzucone  było  na  papier  w  Rzymie.  Na  ów  miesiąc 
w  Sorrento  nie  mam  nic,  cobym  odnieść  mógł  z  pozostałych  jego 
papierów.  Z  dzieł  dawniój  drukowanych  jeden  tylko  Wacław 
(wydany  roku  1839)  mógłby  być  utworem  tegoto  czasu.  I  rozwa- 
żywszy wszelkie  okoliczności,  które  tu  zbyt  długo  byłoby  szcze- 
%— 

*)  Mr wierszu  „Sumienie*'  zdaje  Bi§  ściągać  znowu  wszystko,  jak 
w  ói^m  przekleństwie**,  do  Eglantyny.  Ażeby  jednak  czytel- 
nik nie  poddawał  się  mylnym  przypuszczeniom,  jakie  mu  się  przy 
czytaniu  tego  wiersza  zapewne  nastręczają,  uważam  sobie  za  obowią- 
zek nadmienić,  źa  literalnie  brać  nie  można  niektórych  wyrażeń,  ja- 
kie się  tam  znajdują.  Jest  w  całym  tym  stosunku  poety  do  Eglan- 
tyny  w  ogóle  wiele  rzeczy  bardzo  trudnych  do  wyjaśnienia;  lecz  co 
pewne,  to  że  i  potćm  byli  oni  dobrze  ze  sobą,  korespondowali  i  wspo- 
minali o  sobie  życzliwie.  Słowacki  przynnjmnićj  w  listach  swoich  do 
matki  z  tćj  epoki  mówi  o  niej  zawsze  tonem  przywiązanego  brata. 
„Dobra  ^tiostra  moja  genewska**,  „listy  siostry  mojćj  Eglantyny  miłe 
mi  są,  bo  sercem  pisane**,  itp.  oto  wyrażenia,  w  jakich  o  nićj  2a- 
W9ze  przemawia. 


253 

g<Uowo  rozbierać »  przypuszczenie  powyższe  nabiera  tyle  prawdo- 
podobieństwa, że  co  do  mojćj  osoby  śmiałbym  nawet  na  pewne 
twierdzić  9  że  poemat  ten  wtedy  musiał  być  napisany.  Była  to 
kreacya,  jak  rozumiem,  osnuta  na  tle  tego  wszystkiego,  czego 
się  o  ostatkach  życia  tego  bohatera  powieści  Malczeskiego  na- 
słnbhać  mógł  Słowacki  w  Rzymie  od  niektórych  rodaków  tamże 
bawiący&h  &  dobrze  obeznanych  z  domu  tulczyńskiegp  dziejami  i 
roisteryarai.  Powodu  do  rozmów  o  tern  dostarczida  już  sama  by- 
tność pomiędzy  nimi  Alex.  Potockiego,  który  był,  jak  wiadomo, 
najstarszym  z  synów  Szczęsn^o  z  żony  jego  Zofii  Greczynki. 

Lecz  wróćmy  do  biografii  poety.  Zamiarem  jego  było  więc 
pozostać,  kiedy  krewni  odjadą  (a  miało  to  nastąpić  z  końcem 
miesiąca)  w  Neapolu  i  nadal,  aż  do  nadejścia  funduszów,  które- 
by  mu  pozwoliły  udać  się  potom  na  kilka  jeszcze  miesięcy  do  ja- 
ki^o  innego  miasta.  Tymczasem  zaszła  na  kilka  dni  przed  chwi- 
lą, która  ich  rozłączyć  miała,  nagle  decyzya  inna,  i  z  powodu 
takowój  odebrała  matka  Juliusza  niespodzianie  następujące  donie* 
sienie  w  liście  datowanym  z  d.  24  sierpnia  1836. 

^Zdziwisz  się  Mama  zapewne,  odebrawszy  list  ten  na 
wsiadaniu  prawie  pisany.  Wyjeżdżam  na  Wschód,  do  Gre- 
cyi ,  do  Egiptu  i  do  Jerozolimy.  Projekt  ten  od  dawna  zro- 
biony i  kilka  razy  odrzucony  ode  mnie,  jako  nadto  straszne 
przedsięwzięcie,  przyszedł  nakoniec  do  skutku.  Odbędę  sze- 
ściomiesięczną wędn6wkę  w  towarzystwie  Zenona  Brzozo- 
wskiego i  w  AIexandryi  połączę  się  z  dwoma  moimi  współ- 
towarzyszami podróży**  (Hołyńskimi,  z  których  n^dszy, 
Alexander,  poznany  jeszcze  w  Rzymie,  głównie  gó  iamówił 
do  Uj^  wyprawy  i  też  dopomógł  do  wykonania  lyojektu). 
-Będzie  więc  nas  czterech  żeghijących  po  Nilu  aż  do  pierw- 
szej katarakty.  Nie  lękaj  się  o  mnie,  moja  droga,  ani  fra- 
suj się  ^o  sposoby  dosyłania  mi  czego.  Mam  wszystko  za- 
bezpieczone.** 

. . . ^Teofilowie  odradzali  mi  wojaż;  ale  kiedy  się  wa- 
hałem ,  czy  go  maro  przedsięwziąć  czy  nie :  otworzona  losem 
biblia  zdecydowała  mię  następującym  wierszem:  ^Kościoły 
azyjskie  pozdrawiają  was."*  Może  to  droga  moja  weźmiesz 
za  przesąd,  ale  wierszowi  temu  zawierzyłem  i  on  mię  pro- 
wadzi w  daleką  drogę.  Dziś  wieczór  o  godzinie  12  w  nocy 
wyjeżdżam  z  Neapolu  do  Otranto,  stamtąd  do  Korfu ,  z  Kor- 
fu  do  Aten,  z  Aten  do  Alexandryi,  taki  przynajmniój  ma- 


254 

my  teraz  ułożony  plan  podróży;  jak  go  dalsze  okoliczno&ci 
zmienią,    nie  wiem.    Spodziewam  się,   że  ta  podróż   będzie 
mi  użyteczna;  chociażby  tylko  ustaliła  moc  charakteru ,  któ- 
rego potrzeba  do  przedsięwzięcia   i  wykonania  rzeczy  połą- 
czonój  z  trudami  znacznymi:  to  już  dosyć  będę  z  ni^j  miał 
korzyici.  Obaczę  nowe  kraje,  nowych  ludzi;   będę  żył  z  ni- 
mi, będzie  mię  nosił  wielbłąd  karawany  i  pomyślę  o  śmier- 
ci na  grobie  Chrystusa.   Będę  się  tam  modlił  za  tych,  któ- 
rych kocham,  a  potem  z  sercem   pełnóm  pamiątek  i  obra- 
zów wrócę  do  jakiej  cichej  europejskiej  samotności.'' 
Ta  podróż   wschodnia   stanowi  najwięcej  zajmujący,   najtre- 
ściwszy  i  zarazem  najpoetyczniejszy  okres  w  życiu  Słowackiego'! 
w  całej  korespondencyi  jego  do  matki.  Żałować  tylko  należy,   że 
nie  mamy  wszystkich  listów,    w  których   udzielał   swoich  wrażeń 
w  ciągu    owego  czasu.    Przez  ciąg    10  miesięcy  —  tak  dhigo  bo- 
wiem podróż  ta  trwała  —  wyprawił  Juliusz  do  Krzemieńca  w  ogó- 
le pięć  listów  z  dokładnemi  sprawozdaniami  ze  wszystkiego,  gdzie 
był  i  co  widział.    Dwa  pierwsze   z  tych  pięciu   listów   gdzieś  po 
drodze  przepadły.    Jeden  z  nich  datowany  był  z  Aten,  z  miesią- 
ca września;    drugi    pisany    był   w  Alexandryi,   w  jakie   półtora 
miesiąca   potom.    Tych  dwóch   listów   nie  ma  więc   w  zbiorze,   i 
dlatego  też   nader  niedokładne   będą  szczegóły   nasze   o  tój  piel- 
grzymce poety,  o  ile  takowa  dotyczy  Grecy  i  i  północnego  Egiptu. 
Potom  pisał  do  matki  jeszcze  trzy  razy;  to  jest  z  Bajrutu  w  lu- 
tym (1837)    posłał  do  Krzemieńca    dwa  listy,    niezwłocznie  jeden 
za  druńm,  a  trzeci  list,  który  był  pisany  na  morzu  śródziemnóm 
na  dni  kilka   przed  zawinięciem    do  portu,   w  czerwcu  rzucił  na 
pocztę    w  Liwumie.    Te  trzy  numera   znajdują  się   w  zbiorze  i 
z  nichto  czerpiemy  wszystko,  co  poniżej  nastąpi. 

Ażeby  zacząć  od  ogólnego  obrazu  usposobień  wędrowca  na* 
ftzego  w  ciągu  podróży,  stawię  na  czele  następujące  miejsca,  wy- 
jęte z  listu  pisanego  d.  17  lutego  1837  w  Bajrucie. 

. . .  ^Sześć  miesięcy  włóczę  się  jak  waryat  po  świecie ; 
widziałem  tyle  rzeczy,  że  nie  pojmuję,  jak  oczy  moje  mogły 
wydołać  zmysłowi  wzroku;  czułem  wiele,  byłem  wesół,  zar 
chwycony,  płakałem.  Miałem  całe  dni  pełne  dumań,  całe 
miesiące  pełne  roztargnienia,  i  dwie  wielkie  niespokojności, 
to  jest  niespokój  o  Ciebie ,  i  drogą  niespokojność ,  że  się  Ty 
O  mnie  troskać  musisz*". .. 


•  •.^tTwaźani  jut  podróż  rooję  la  •kończoną  prawie: 
zwiedziłem  Grecyą,  Egipt,  Syryą,  Palestynę,  i  przybyłem 
do  miasta  portowego  Bajrut,  sisyA  ruszę  prosto  do  Włoch. 
Czekam  tylko,  aż  piękny  czas  nadejdzie  i  podróż  moi$ką 
zupełnie  bezpieczną  aczyni.  Na  miesiąc  Jnb  dwa  zamierzam 
ndać  się  .do  klasztoru  Bel-chesz-Ban.  Tam  będę  pędził 
życie  samotne,  do  szwajcarskiego  podobne;  towarzystwem 
mojćm  będą  zakonnicy  ormiańscy'  i  jeden  malarz  Rzymia- 
nin, który  do  kościda  maluje  obrazy.  Miejsce,  kt^  obra- 
łem na  odpoczynek,  jest  jedno  z  najładniejszycli  w  Syryj. 
Spodziewam  się,  że  mi  bardzo  będzie  przyjemnie  spędzić 
trochę  czasu  w  zaciszy  na  rozmyślaniu ,  łx)  chociaż  podróż 
ta  bardzo  mnie  zajęła,  nieraz  tęskniłem  za  spoozynkiem  i 
spokojnoicią  donkn  w  Paąuis.  Pomimo  wielu  niewygód  i 
złych  przepraw  zdrowie  moje  służy  mi  przewybomie;  i  kie- 
dy mój  towarzysz  (Zenon  Brzozowski),  silniejszy  stokroć 
ode  mnie,  nie  mógł  uniknąć  lekkiego  zapalenia  oczu  na 
łódce  nilowój,  ja  zupełnie  obszedłem  się  beŁ  lekarstw,  ja- 
kich nam  dostarczył  pewny  nasz  zodak  doktor  w  Kairze. 
Dziesięć  dni  ciągłój  słoty  wytrzymałem  na  koniu ,  ciągle  wę- 
drując ku  Jerozolimie.  Ale  o  t^m  wszystkióm  napiszę  Ci 
moja  droga  obszernie  w  drugim  listku**... 

...^Moja  Mamo,  do  której  ja  z  różnych  stron  świata 
ciągle  wracałem  myślą,  chcąc  się  z  Tobą  podzielić  każdym 
widokiem,  każdóm  wrażeniem;  dlaczego  Ty  nie  możesz  być 
choć  przez  kilka  chwil  ze  mną ,  teraz  w  tej  chwili . . .  abym 
mógł  płakać  położywszy  twarz  na  rękach  twoich...  Spokoj- 
ności!  Byłem  nad  jeziorem,  gdzie  niegdyś  Chrystus  z  taką 
spokojną  pokazywał  się  twarzą,  choć  bardzo  cierpiał  w  głę- 
bi serca**... 

O  Grecy  i  zaledwie  tę  krótką  wzmiankę  spotkać  można 
w  jednym  z  późniejszych  listów: 

...„Grecya  pełna  ruin  przeoudownych  podobała  mi  się 
bardzo,  i  bardziój  niż  Rzym  mnie  zachwyciła.  Egipt  za- 
tarł Grecyą  wmojój  pamięcL  Nic  cudowniejszego  nad  ruiny 
nad  Nilem  będące.  W  liście  z  Alexandryi  pisałem,  jakie- 
gom  wrażenia  doznał,  widząc  się  pierwszy  raz  w  oryental- 
nem  mieście,  i  żałąję  tego  listu,  bo  już  teraz  niepodobna 
byłoby  tego  opisać.**  (d.  11  lipca  1837  z  Liwnmy). 

W  Alexandryi  wylądował  Słowacki  dnia  21  czy  22  pa- 
ździernika ( 1 836).  Dwa  dni  przedtóm,  napisał  prześliczny  ów  „H  y  m  n 
o  ZAchodeie  słońca  na  morzu**,  zaczynający  się  od  słów: 


i&6 

^Smutno  mi  Boźd!  dla  mnie  na  Zachod£i« 
Rozlałeś  tęczę  blasków  promienistą  — 
Przede  mną  gasisz  w  lazurowej  wodzie 

Gwiazdę  ognistą  — 
Choć  mi  tak  niebo  ty  złocisz  i  morze, 

Smutno  mi  Boże!** 

Dnia  22  października,  w  gospodzie  alexandr^skiój  wypoczy- 
wając po  fiiewczasach  podróży,  złożył  drugi  wiersz,  także  dopiero 
drukowany  między  pośmiertnemi  dziełami,  „Do  Teofila  Jann- 
newskiego^. 

W  niewiele  dni  pot^m,  nie  zatrzymając  się  dłużój  w  Ale- 
xandryi,  wsiadł  na  łódkę  nilową  i  pogonił  za  przyjacielem  swoim 
Alexandrem  Hołyńskim,  który  go  wyjazdem  swoim  z  Neapolu 
wyprzedził  i  bawił  wtedy  gdzieś  w  głębokim  Egipcie,  koło  posą- 
gów Memnona.  Pierwszą  stacyą  wtój  żegludze  Nilem  było  Kair  o. 

. . .  „Dnia  28  października  przybyłem  łódką  do  Kairo. 
Pyszne  miasto,  piramidy  z  daleka  widać  było,  pełno  lasów 
palmowych,  całe  przedmieście  w  ogrodach.  Na  drugi  dzień 
po  przybyciu  do  Kairu  odbyłem  podróż  do  piramid.  Oba 
(Słowacki  i  Brzozowski)  byliśmy  na  małych  osiołkach,  i 
dziwnie  na  tóm  stworzeniu  maleńcy  wydawaliśmy  się  przy 
olbrzymich  gmachach  granitowych.  Piramidy  jednak  nie  tak 
mnie  zadziwiły  ogromem.  Beduini  w  białych  płaszczach  zbie- 
gli się  zewsząd,  aby  nam  służyć  za  przewodników,  i  biorąc 
nas  za  ręce ,  wciągali  przez  ciemne ,  granitem  wykładane 
korytarze  aż  do  małych  pokoików  we  wnętrzu  piramid  bę- 
dących, w  których  stały  dwie  niegdyś,  dziś  tylko  jedna 
granitowa  trumna.  Wyszedłszy  z  ciemnych  piramid,  zaczą- 
łem się  drzóć  po  kamieniach  aż  na  ich  szczyt,  wciągany 
zawsze  za  ręce  od  dwóch  Arabów.  Byłem  na  szczycie  naj- 
wyższo] piramidy.  Cudowny  widok!  Szczyt  Faulhoma,  ko- 
puła Św.  Piotra,  Wezuwiusz,  piramidy,  były  to  dla  mnie 
jak  najwyższe  gałązki  na  drzewie,  na  których  ja,  biedny 
ptaszek  wędrujący,  siadałem  na  chwilę,  aby  odetchnąć.  Wi- 
działem więc  piramidy!  ale' zato  straciłem  obraz,  który  so- 
bie o  nich  jna^oja  .imaS&acya  tworzyła.  W  Kairze'  uliczki 
małe,  mnóstwo  sklepów;  przed  wyjazdem  z  tego  miasta 
pokazano  mi  w  sklepie  biały  płaszczyk  z  wełny,  robiony 
w  Tunisie,  a  zwany  burnus.  Wybrawszy  najcieńszy,  jaki 
tylko  był  na  wschodzie,  kupiłem  go  dla  Ciebie,  moja  droga, 


S53 

myiląc ,  i^  Ci  do  przebędzio  obwinąć  się  W  niego  jAk  w  iek' 
kie  i  miękkie  prześcieradło  i  tak  leżeć  na  swojćj  maleńkiej 
kanapce.  Mój  towarzysz  obiecał  mi,  że  cię  ten  płaszczyk 
tanetaiiski  dojdzie.  Drugi  taki  płaszcz,  ale  gruby  i  pospoli- 
ty, okrywa  mnie  jadącego  na  koniu,  a  w  Jeruzalem  nada- 
wał mi  postać  Krzyżaka.  Widziałem  targ  niewolników  i  je- 
dne ładną  Ąbisynkę,  za  którą  dawano  joż  1000  fr.'' 

...^6  listopada  wziąwszy  na  miesiąc  łódkę  z  o&miu 
marynarzami,  którzy  zupinie  byli  na  nasze  rozkazy  jak 
niewolnicy,  puściliśmy  się  Nilem  ku  pierwszój  katarakcie, 
szukając  spotkać  się  z  dwoma  Hołyńskimi,  którzy  nie  do- 
czekawszy się  puścili  się  przed  nami  w  tę  drogę.'^  I^iczna 
podróż!  Rysowałem  wiele,  słowa  ł)owiem  były  niedoBtate* 
czne  do  wydania  wszystkiego,  co  uderzało  w  oczy.  Mnóstwo 
żórawi  lecących  po  błękicie,  mnóstwo  innych  ptaków  wo- 
dnych, chmury  gołębi  unoszące  się  nad  wioskami,  wiose- 
czki z  ziemi  bite,  najczęściój  w  lasadi  palmowych  stojące, 
czasem  ogromne  skały  i  sępy  wielkości  człowieka  siedzę 
o  zachodzie  słońca  na  górach,  nareszcie  przy  Siut  pierwszy 
krokodyl  leżący  na  piasku,  dla  którego  porwaliśmy  się  od 
stołu,  aby  mu  się  z  bliska  przypatrzeć,  wszystko  to  tworzy 
teraz  w  imaginacyi  sen  bardzo  piękny^...  (z  listu  datowane- 
go z  Bajrutu  d.  17  lutego  1837). 

Przerywam  to  opowiadanie,  aby  nawiasowo  nadmienić,  że 
pomimo  uwagi  o  ^niedostateczności  idów''  do  wydania  wrażeń  ta- 
kiój  podróży,  znalazło  się  jednak  kilka  rzeczy  w  pozostałych  jego 
papierach,  które  poeta  napisał  pod  wpływem  wrażeń  na  miejscu. 
Jestto  najprzód  wiersz  „Odwiedziny  piramid,*^  z  datą  dnia 
2  listopada  1836;  i  drugi  pod  tytułem  „Rozmowa  z  pirami- 
dami'' (oba  ogłoszone  dopiero  w  zbiorze  pośmiertnym).  Dalój  li- 
ryczna pieśń  nosząca  nazwę  „Na  Nilu."  Nakoniec  znany  już  da- 
wniój,  bo  dołączony  do  Lilii  Wenedy  „List  do  AlBxandra 
H(ołyńskiego)  pisany  na  łódce  nilowój."  Już  początek 
tego  wiersza  maluje  dokładnie  sytuacyą: 

Rozdzielił  nas  gościniec  płynnego  szafiru; 
Ty  w  Tebach,  ja  dopiero  wypływam  z  Kairu. 
Spodziewałem  się  niegdyś,  że  miło  nam  będzie 
Złączyć  na  Nilu  skrzydła  okrętów  łabędzie; 
Razem  odwiedzać  mumii  balsamiczne  składy, 
Razem  oczy  w  nilowe  rzucać  wodospady 
Tom  I.  35 


256 

I  rasem  jako  dawniej,  kończyć  spńr  zacięty 

O  cień  Chrystusa  z  drzewa  przez  Woltera  zdjęty. 

Dziś  próżno  cię  wyglądam  i  próino  mię  czekasz, 

Wiatrem,  który  mię  niesie  za  tobą,  uciekasz; 

A  twój  brak  tak  mi  serce  w  podróży  oziębia, 

2em  przedsięwziął  do  ciebie  pisaó  przez  gołębia.""  itd. 

Co  się  tyczy  rysunków  wspomnianych  w  liście  powyższym, 
i  te  się  także  znalazły  .  pomięd:zy  pozostałymi  papierami  poety. 
Leżą  właśnie  przede  mną.  Są  z  nich  jedne  wykonane  ołówkiem, 
drugie  akwariami.  Jest  ich  wszystkich  15,  mają  daty  począw- 
szy od  27  października  do  26  listopada  (1806).  Niektóre  z  nich 
wcale  się  Słowackiemu  udały,  i  może  by  warto  było  daó  je  do 
jakiego  obrazkowego '  pisma  peryodyczuego. 

Dnia  19  listopada  przyszło  wreszcie  do  upragnionego  spo- 
tkania się  z  Hołyńskimi.  Wszystkie  szczegóły  tój  miłój  sceny  tak 
wtedy  w  pamięci  Słowackiemu  utkwiły,  że  jeszcze  w  rok  potom, 
w  Florencyi.  bawiąc,  spisywał  owo  zdarzenie,  jakby  się  działo 
właśnie  przed  jego  oczami. 

•  .  .  -Wiedząc  już,  że  jakieś  łódki  cudzoziemskie  są 
w  pobliżu,  wziąłem  strzelbę  na  mmiona  i  z  jednym  Ara- 
bem puściłem  się  przed  łódką  baszą  brzegiem,  aby  się  mie- 
szkańców wiosek  o  tych  cudzoziemcach  wypytać.  Po  godzi- 
nie drogi  cgrzałem  z  daleka  ich  pawilony  w  jednym  z  ka- 
nałów nilowych  i  spostrzegłem  dwóch  młodych  w  europejskich 
ubiorach  na  na  piasku.  Pędem  bióc  zacząłem  do  nich,  młod- 
szy brat  skoro  mię  pbaczył,  także  zaczął  bióc  ku  mnie  i 
rzuciliśmy  się  w  uściski  zobopolne,  dumni  ze  spotkania  się 
na  tój  ziemi  cudów.  Wkrótce  nadjechała  łódź  z  Zenonem, 
którego  już  mój  Arab  uprzedził,  że  znalazłem  tych,  za 
którymiśmy  ścigali.  Wszyscy  więc  razem,  służącym  powie- 
rzywszy straż  łódok,  poszliśmy  do  oddalonój  o  godzinę  dro- 
gi Dendery.  Największy  ten  po  piramidach  gmach  w  za- 
chwyceniu nas  pogrążył.  Chodziliśmy  między  kolumnami,  jak 
odurzeni ;  siadaliśmy  na  ziemi ,  rozmawiając  z  litością  o  wo- 
jażerach  europejskich,  którzy  takich  cudów  wystawić  sobie 
nie  mogą;  słowem  nakarmiliśmy  oczy,  serce  i  zamknęliśmy 
do  serca  dzień  pamiątek  tak  cudowny,  że  nawet  przyjaźń 
nasze  między  nami  powiększył.  Potom  Hołyńscy  zaprosili 
nas  do  łodzi  na  obiad,   a  my   ich  na  poncz   wieczorem  do 


aso 

siebie.  O  godzinier  12^  w  peej  roąjeohaliśiay  się;  toirarzysze 
nasi  bowiem  już  wiaeali  z  katarakty,  my  zań  dopiero  jecha- 
liśmy do  nićj.  Łódki  ich  ze  śpiewem  majtków  oddaliły  się 
szybko  wodą  niesione,  nasz  zaś  okręcik  przeciwko  wodzie 
płynął  z  trudnością  i  łamał  księibycowe  fale.^  (Florencya, 
d.  24  listopada  1837). 

Przyjechawszy  do  katarakty,  wzięH  na  dziśń  jeden  osiołki  i 

ruszyli,  objeżdżając  Nil,  do  Nubii,  ażeby  widzieć  wysepkę  Fiteę, 

stawną    z  ruin  i  pięknego  położenia.    Potom   skierowali  drogę  ku 

Tebom  i  zwiedzili  tak  ruiny  tego  miasta-, przechodzące  wszystko 

ogromem,**   jako  i  statuy   Memnona  o   wschodzie  i  o  zachodzie 

dońca.  Wreszcie  — 

^Dnia  10  grudnia  to  jest  po  trzydziestokilkodniowej 
podn^y  na  Nilu,  wróciliśmy  do  Kairu,  gdzieśmy  zastali 
kilku  rodaków  już  dawniój  znajomych,  oraz  Hołyńskich. 
Pięć  dni  przepędziliśmy  znowu  w  tóm  mieście,  i  potom 
siadłszy  na  wielł>tądy«  kupiwszy  sobie  namiot,  t  dwoma 
służącymi  i  beduinami,  puściliśmy  się  przez  pustynię  z  Ka- 
im do  Gazy.  Nie  wystawisz  sobie,  droga,  jak  to  dziwnie 
siadać  na  klęczącego  wielbłąda,  jak  się  to  trzeba  trzymać 
siodła,  kiedy  wielUąd  się  podnosi  i  trzy  razy  człowieka 
rzuca  w  różne  strony  wstając. na  nogi;  lecz  jeszcze  nieprzy- 
jemniój  jest  siedzieć  na  nim,  kiedy  klęka,  zdaje  się,  że 
się  dom  pod  człowiekiem  wali.  Wielbłądy  idąc  drogą,  pasą 
się  wonnym  tamaryntem,  i  beduini  pędzili  nas  jak  pasącą 
się  trzodę.  Życie  takie  i  podróż  taka  ma  dziwny  powab. 
Czas  był  najpiękniejszy.  Pierwszą  noc  spaUśmy  w  grobowcu 
świętego  tureckiego;  była  to  mała  biała  kapliczka  z  kopułką: 
święty  nieboszczyk  leżał  po  jednój  stronie,  my  po  drugiój. 
Cienki  mur  nas  przedzielał,  w  którym  były  dwa  okienka 
i  przez  te  mieliśmy  ze  świętym  komunikacyą.  Wielbłądy 
leżały  wieńcem  koło  ognia  przed  grobowcem,  nad  tą  kapli- 
cą rosło  wielkie  czarne  drzewo,  w  którem  całą  noc  śpiewał 
puszczyk.  Potom  co  wieczora  rozbijaliśmy  nasz  podróżny 
namiot,  przez  osiem  dni  bowiem  jedne  tylko  widzieliśmy 
wioseczkę.  Małe  różne  wydarzenia  takiój  podróży  stają  się 
bardzo  znacznemi  i  urozmaicają  się  dziwnie.  Czy  to  kilka 
gazeli  skaczących  po  stepie,  czy  ślad  hyenyj  czy  spotkanie 
karawany,  czy  widok  samotnego  beduina,  który  ze  swoim 
wielbłądem  przebywa  pustynię  i  obok  naszych  ogniów  swój 
ogień  rozkłada  —  nic  z  tych  rzeczy  nie  jest  obojętnem. 
Zachody  riońca  pyszne,  krzaki  cierniowe  palące  się  lekkim 
{Pomykiem  jak  koronki  brabanekie,  słowem  przyjenma  po- 


9M 

drói  w  ptLstyni.  Joteimy  przybyli  do  El-Arisb,  gdeie  trze- 
ba było  siedzieć  pod  namiotem  dni  12  kwarantany.  Ale  o 
t6m  i  o  dalszój  podróży  w  następującym  listka*'.  (Z  Bajni- 
tu,  d.  17  lutego  1837). 

Odsiadi]gąc  kwarantanę  razem  z  towarzyszem  swoim  Brzo- 
zowskim (Hołyńscy  bowiem  byli  pozostali  w  Kairze),  doznał  Sło- 
wacki w  t^  miejscu  pustem,  połoionćm  na  samem  pogranicza 
Egiptu  a  Syryi,  rozlicznych  przygód,  a  wcale  niespodziewanych. 
Ustęp,  który  poniżój  wypisujemy,  t^m  bardziej  jest  ciekawy,  że 
wiele  z  tych  obrazów,  zdjętych  tu  z  natury,  odnajdujemy  i  w  pię- 
knym jego  poemacie:  Ojciec  zadżumionych  w  El-Arish. 

-Teraz  opiszę  Ci  moje  kwarantanę  w  pustyni  przy 
maleńkióm  miasteczku  El-Arish.  Wystaw  sobie,  droga, 
że  po  ośmiu  dniach  podróży  w  piaskach  dano  nam  na  od- 
bycie kwarantany  12dniowćj  równinę  piasku  gładką  jak 
stół,  otoczoną  wzgórkami  piaszczystymi  do  koła,  nic  wię- 
cój.  Wyznaczono  tylko  miejsce,  gdzie  miały  staó  nasze  na- 
mioty ,  okre&lono  obręb ,  za  który  nie  mogliśmy  przechodzić, 
i  zostawiono  na  łasce,  pana  Boga.  Wszakże  do  maleńkiego 
namiociku,  który  z  sobąśmy  mieli,  przydano  dwa  drugie, 
jeden  dla  nas,  drugi  dla  ludzi,  ale  ten  ostatni  tak  podar- 
ty, że  słońce  było  w  nim  panem.  Dokoła  żadnego  mieszka- 
nia, gdzieby  się  było  można  schronić  na  przypadek  deszczu, 
słowem  miejsce  smutne,  którego  cisza  przerywana  tylko 
była  dalekim  szumem  śródziemnego  morza,  i  po  dwóch  in- 
nych stronach  horyzontu  widać  było  dwa  suwtne  palmowe 
lasy.  Rozlokowaliśmy  się  nareszcie  na  tym  piasku,  wygrze- 
baliśmy w  nim  kuchenkę,  ja  wziąłem  namiot  wielki,  mój 
towarzysz  w  naszym  maleńkim  rozłożył  swoje  graty,  i  tak 
zastała  nas  wigilia  Bożego  Narodzenia.  Wieczorem  towa- 
rzysz mój  dob3rwszy  zapomnianego  czakana,  zagrał  mi  wiej- 
ską kolędę,  którój  słuchałem  z  rozczuleniem  leżąc  na  dy- 
waniku w  mojój  budzie.  Podziękowałem  mu  i  wieczór  nad- 
szedł... Wtóm  nielM)  okryło  się  chmurami^  burza  pioruno- 
wa, ale  najokropniejsza  z  wszystkich  burz,  nadeszła  i  trwała 
całą  noc,  to  jest  13  godzin.  Nie  motecie  sobie  wystawić, 
jaką  okropność  miała  dla  nas  obu,  leżących  w  osobnych 
namiotach,  ta  noc  bezsenna,  którój  każda  chwila  zdawała 
się  ostatnią,  tak  gromy  były  okropne,  bliskie  i  gęste.  Świeca 
kilkakroć  zapalona  zawsze  gada,  deszcz  przedarł  się  przez 
płótno  namiotu,  a  kałuże  podmywając  nasze  łóżka  pcdożone 
na  ziemi,   zmusiły  naft  do  zwinięcia  wszystkiego  w  jeden 


861 

pakiet,  i  sami  byliimy  parasolami  naszych  rzeczy.  Nako- 
nieć  nad  rankiem  ustała  burza  i  deszczyk  lekki  tylko  po- 
został. Wyszedłem,  aby  zobaczyć  co  się  z  moim  towarzy- 
szem stało,  i  winszowaliśmy  sobie  wzajemnie.  Wtóm  pa- 
trzę, aż  mała  rzeczka  płynąca  przez  dolinę  wzbiera,  prze- 
rywa brzegi  i  białemi  krągłemi  falami  bieży  prosto  na  nasze 
namioty.  Zrazu  nie  mogłem  pojąć ,  co  to  znaczy,  tak  widok 
nowój  inimdacyi  nowym  był  dla  mnie.  Wkrótce  poznałem 
całe  niebezpieczeństwo ,  i  za  pomocą  sług  znieśliśmy  namioty 
i  rzeczy  nasze  w  kwadrans  czasu'  na  mały  piaszczysty 
wzgórek,  a  woda  zajęła  miejsce  nasze  w  dolinie.  Tak  więc 
dzień  pierwszy  świąt  pochmurny  przeszedł  nam  smutno 
suszącym  się  na  górze.  Głodni,  bo  o  kuchni  myśleć  nawet 
nie  było  można,  przemokli,  bez  namiotów,  spać  musieliśmy 
na  wilgotnym  piasku,  nakrywszy  go  mokrą  rogoża  i  dywa- 
nem. Potom  czas  piękny  wrócił,  i  trwał  aż  do  przyjazdu 
naszego  do  Gazy**.  (Bajrut,  d.  19  lutego  1837). 

Wartoby  było,  aby  po  tym  krótkim,  sprawozdawczo  tylko 
tu  rzuconym  opisie,  odczytał  sobie  teraz  czytelnik  cudną  przed- 
mowę do  powieści  o  Ojcu  zadżumionych.  Znajdzie  w  niój 
tó^mo  —  ale  tam  i  strojniój  i  szczególowiój  jest  wszystko  opo- 
wiedziane. 

Kiedy  minęły  doi  kwarantany ,  uklękły  znowu  wielbłądy  przed 

wędrowcami   naszymi  i  podniosły  się  z  nimi,    ^wyciągając  długie, 

wężom  podobne  szyje,  ku  grobowcowi  Chrystusowemu."    Wjechali 

na  ziemię  klasyczną  Palestyny.  Bardzo  krótko  bawili  w  miastach 

leżących  im  po  drodze.  Gazie  i  Jaiie.  Bez  wytchnienia  dążąc  ku 

Jeruzalem,  stanęli  wreszcie  u  bram  miasta  d.  13  stycznia  (1837) 

o  godzinie  9  wieczór. 

. . .  ^Zastaliśmy  bramy  miasta  zamknięte:  cisza  grobowa, 
księżyc,  szczekanie  psów  odpowiadające  na  nasz  stuk  do 
bramy— niepewność,  czy  firmany  nasze  otrzymają  nam  wej- 
ście, czy  trzeba  będzie  ną  polu  nocować  —  jakieś  wspo- 
mnienia krzyżackie...  wszystko  to  pamiętnym  mi  uczyniło 
przyjazd  do  Jeruzalem.  Nareszcie  pa  dwóch  godzinach 
otwierają  się  bramy,   zajeżdżam  do  klasztoru.   Szpitznagel*) 

*)  Alexander  Spitznagel ,  wicekonsul  w  Jafie ,  przjjaciel  nni- 
wertytecki  Słowackiego  i  zapewne  brat  Ludwika ,  bawił  wtedjr  wła- 
śnie przypadkiem  w  Jeroaolimie ,  o  czćm  nasz  poeta  dowiedział  tif 
po  drodze.  * 


3»2 

słysząc,  .głos  cadzozismców ,  scłiodń  na  dół;  biorę  go  za 
ramiona,  obmcain  kn  sobie,  mówię  mu:  Oleś!  —  Nie  po- 
znaje mnie...  Pytam  go  po  kilka  razy:  jakto?  czy  mię 
nie  znasz?...  Odpowiada  mi  po  trzykro<i:  Niecłi  Pan  da- 
ruje, ale  prawdziwie  nie  przypominam  sobie...  Nakouiec 
musiałem  ze  ściśnionem  sercem  wymówić  moje  imię  i  na- 
zwisko... Jeżeli  przykrą  mi  była  ta  chwila,  to  jeszcze 
przykrzejsze  pożegnanie  jego  nazajutrz,  bo  go  ani  na  pół 
dnia  zatrzymać  nie  mogłeo^. ..  Przyszedł  do  mnie  i  wziąw- 
szy za  rękę,  powiedział:  do  zobaczenia.  Odda^rszy  mu 
uściśnienie,  z  dosyć  gorzkim  uśmiechem  odpowiedziałem,  że 
jeżeli  wyjeżdża,  to  już  zapewne  nie  do  zobaczenia  żegnać 
się  trzeba...  Cały  ten  dzień  było  mi  smutno.  —  Z  dnia  14 
na  15  miałem  przepędzić  noc  u  grobu  Chrystusa...  na 
wspomniepie  tej  nocy  tak  miałem  rozigrane  nerwy,  że  Izy 
rzucały  mi  się  z  oczu.  Noc  u  grobu  Chrystusa  przepędzona 
zostawiła  mi  mocne  wrażenie  na  zawsze.  O  godzinie  7  wie- 
czór zamknięto  kościół ,  zostałem  sam ,  i  rzucUem  się  z  wiel- 
kim płaczem  na  kamień  grobu.  Nade  mną  [tonęło  43  lamp, 
miałem  biblią,  którą  czytałem  do  11  w  nocy;  o  pół  do 
dwunasto)  weszła  do  grobu  młoda  kobieta  i  męszczyzna, 
jak  sądziłem,  małżonkowie,  którzy  musieli  mieszkać  w  kla- 
sztorze i  zrobili  wotum  odmawiać  co  dzień  pacierz  w  nocy 
na  grobie.  Jakoż  oboje  pomodlili  się  krótko,  pocałowali  ów 
kamień,  a  potein  przyszedłszy  do  mnie  oboje,  pocałowali 
mnie  w  rękę.  Tak  byłem  zmieszany,  że  nie  wiedziałem,  jak 
się  znaleść.  Wyszli  —  zostałem  sam.  —  O  północy  dzwon 
drewniany  obudził  w  kościele  księży  greckich.  Różne  wiary, 
każda  mająca  swoje  mniejszą  lub  większą  zagrodę  w  tym 
gmachu,  budzić  się  zaczęły  na  głos  tego  dzwonu.  Grecka 
bogata  kaplica  oświeciła  się  lampami,  na  górze  ormiański 
kościółek  zapalił  także  świece  i  zaczął  swoje  śpiewy.  Kopt 
mający  małą  drewnianą  klatkę,  przyczepioną  do  katafalku 
pokrywającego  grób  święiy,  także  (jak  widziałem  przez 
szczeliny)  zaczął  w  swojej  altanie  dmuchać  na  żar  i  goto- 
wać samotne  kadzidło.  Katolicy  także  w  dalekiój  kaplicy 
zaczęli  śpiewać  jutrznię,  słowem,  po  północy  ludzie  obu- 
dzili się,  jak  ptaszki  w  gzymsach  jednej  budowy  budzą  się, 
świergocąc  każdy  po  swojemu  o  wschodzie  słońca...  Grecy 
na  grobie  odprawiali  mszą,  potem  Ormianie;  o  drugiój  zaś 
w  nocy,  ksiądz  rodak  wyszedł  ze  mszą  w  imieniu  mojej 
ojczyzny,  a  ja  klęcząc  na  tóm  miejscu,  gdzie  anioł  biały 
powiedział  Magdalenie:  „Niema  go  tu,  zmartwych- 
wstał**,  słuchałem  całej    mszy   z  głębokiem   uczuciem.  O 


^  268 

trzeciej  w  nocy  znużony  posźedłom  do  klasztora,  i  spałem 
snem  dziecka,  które  się  zmęczy  łzami. ^  (Z  lista  jak  wyż^j)* 
Zwiedzał  potćin  wszystkie  ważniejsze  punkta  Palestyąy,  wspa- 
minane  w  piimie  kw:  Odbywał  pielgrzymkę  tę  konno.  Był  n  mor 
rza  Martwego,  w  Betleem,  w  wioseczce  Jerydio,  na  Jozefata  do- 
linie,  w  Nazaret  i  w  Tyberyadzie,  ciężko  nawiedzono  nieazcięr 
idem  na  krlka  tygodni  przedtćm.  W  skutek  traęsieaia  ziemi 
w  mieńcie  tćm  nie  zostało  ani  jednego  domu  całego  i  dOO  hńń 
zginęło  pod  minami  Oglądał  jezioro  genezaretańskie  i  rozpamię- 
tywał sceny  biblijne,,  przywiązane  do  tego  miejsca.  Caia  ta  zie- 
mia palestyńska  wydawała  mu  się  dziwnie  urocza,  pełna  najpię- 
kniejszych kwiatów,  podobna  do  różnobarwnego  kobierca.  ^Góry 
tylko,  na  których  stoi  Jerozolima,  dzikie,  niepłodne,  nadają  te- 
ma miastu  straszliwą  fizyonomią,  i  okropna  jest  dolina  Jozrfata^... 

Wyjechawszy  z  Tyberyady,  w  pięć  dni  stanął  w  Damaszka, 
który  choó  położony  w  bardzo  pięknej  okolicy,  mało  go  zajął  i 
przypominał  mu  Kairo.  Potom  przebył  śnieżny  Antylibanon  i  zna- 
lazł się  piiędzy  ruinami  Balbeku  (dawnego  Heliopolis).  Niewypo- 
wiedzianie ruiny  te  go  zachwyciły.  Przypomniał  sobie,  że  kiedyś, 
kiedy  jeszcze  był  dzieckiem,  leżało  w  domu  rodziców  jego  na  for- 
tepianie dzieło  wielkie  z  ogromnymi  sztychami,  o  rainach  Ball>e- 
ku  i  Palmiry,  które  on  nieraz  wtedy  przeglądał. 

^Stojąc  między  kolumnami  rzeczywistymi  teraz,  przy- 
pomniałem sobie  te  ehwile  dzieciństwa,  i  serce  moje  było 
pełne  sotLutku.*" 

Stamtąd   przejechał  konno  także  Łibanon,  równie  zasypany 
i  śniegiem,  jak  Antylibanon,   i  zjechał  do  krainy,   w  którój  zastał 

f  najpiękniejszą  wiosnę. 

„Jedne  drzewa  wcale  nie  straciły  zieloności ,  drugie  się 
w  nią  teraz  ubierają.  Migdały  pruszą  kwiatem,  słońce  py- 
szne, słowem  jestto  prawdziwie  ziemia  obiecana!  Nie  wy- 
ruszę z  niój,  aż  za  dwa  miesiące*  Nie  pojadę  do  Konstan- 
tynopola, bo  mię  to  miasto  niewiele  interesuje;  wolę  jeszcze  po- 
znać się  z  Libanem  i  z  chrześcijańskim  ludem  Maronitów""... 

To  było  pisane  d.  19  lutego  1837  w  Bajrucie.  Krainą,  o 
którój  mówi,  była  nadbrzeżna,  wzdłuż  morza  Śródziemnego  cią- 
gnąca się  część  Syryi,  która  niegdyś  stanowiła  kraik  starożytnych 


264 

Fenicyań.  W  kilka  dni  potćm,  w  Bajrucic,  nastąpiło  rozłączę^ 
nie  się  obydwóch  towarzyszów  podróży.  Zenon  pościł  się  lądem 
do  Europy  i  poprowadził  na  Konstantynopol  konie  arabskie,  które 
po  drodze  kupił.  Poeta  pozostał  w  Syryi.  Wrócił  sam  jeden  w  gó* 
ry  libańskie  i  zamknął  się  tam  na  45  dni  w  jednym  klasztorze, 
zwanym  w  języku  syryjskim  Spoczynek  umarłych  (Bel- 
cheshban).  Oto,  co  o  nim  pisa^  w  kilka  miesięcy  po  wyjlciu  już 
z  tój  pustelni: 

„Miejsce  prawdziwie  bezludne,  klasztor  zbudowany  na 
skale,  dobrzy  księża  ormiańscy,  piękne  kwiaty  rozwijające 
się  wiosną  na  górach,  rozległy  widok  na  morze  z  mojój  ce- 
li — wszystko  to  miłe  mi  zostawiło  wspomnienie.  Na  dowód, 
'jak  pozyskałem  przyjaźń  księży,  opiszę  wam  tylko  mój  wy- 
jazd. Dobrzy  ojcowie  zasmuceni,  że  ich  porzucam,  dali  mi 
wszelkie  prowizye  na  drogę  i  wino ;  lecz  kiedy  przyszło  osła 
dźwigającego  ładować,  pokazało  się,  że  ogromnego  butla 
wina  udźwignąć  nie  mógł.  Radosny  byłem  z  tego  zdarzenia, 
bo  myślałem,  że  się  zdołam  wymówić  od  przyjęcia  poda- 
runku; lecz  niestety!  księża  wysłali  za  mną  człowieka,  któ- 
ry na  żylastych  ramionach  przyniósł  za  mną,  trop  w  trop 
lecąc,  butel  aż  do  Bajrutu.  Gdybym  miał  jaki  mój  własny 
domek  w  Europie,  schowałbym  ten  doskonały  trunek,  aż 
się  kiedyś  zjedziemy ;  lecz  ponieważ  niepodobna  mi  jest  włó- 
czyć się  z  nim  po  świecie,  więc  go  spijam,  czyli  raczej  co 
niedzieli  częstuję  nim  sześciu  ojców  Kapucynów,  którzy  na 
jednym  ze  mną  okręcie  wracają  z  ziemi  świętój ,  i  tym  spo- 
sobem zyskuję  sobie  u  nich  wielkie  poważanie  i  (ponieważ 
to  są  Hiszpanie)  tytuł  Don  do  mego  imienia. — Ale  wróćmy 
do  klasztoru  libańskiego.  Przepędzałem  dnie  całe  na  duma- 
niu; wieczór  szedłem  do  małego  źródła,  gdzie  dziewczęta 
wiejskie  przychodziły  czerpać  wodę,  i  rozmawiałem  z  niemi 
po  arabsku,  a  trzeba  wiedzieć,  że  cały  mój  arabszczyzny 
zasób  składa  się  ze  200  wokabuł  bez  spójników  i  przypad- 
kowych zakończeń.  Nieraz  matrony  syryjskie  dawały  mi 
rękę,  abym  je  brał  za  puls,  myśląc  że  jestem  doktorem; 
każdy  bowiem  Europejczyk  na  Wschodzie  uważany  jest  za 
doktora.  To  mnie  dziwnie  bawiło.** 

„Choć  życie  moje  w  klasztorze  przez  45  dni  było  do- 
syć niezabawne ,  wyjeżdżając  z  niego  uczułem  dziwną  tęskno- 
tę. Ja  miałem  przed  sobą  podróż  i  włóczęgę  —  ci  spokojni 
zostawali  w  swoich  celach . . .  dziwnie  zazdrościłem  im  je- 
dnostajności  życia!  Nie  zapomnę  nigdy  wrażenia ,  jakie  uczy- 


265 

niło  na  mnie  ostatniego  ranka ^  kiedym  się  obudził,  stuknie- 
nie  do  Arrm ,  które  rozbudzało  śpiących  po  celach  zakon- 
ników. Tak  było  tego  poranku,  tak  miało  być  jutro,  tak 
zawsze  dla  nich  — .  a  ja  wyjeżdżałem  do  Bajrutu,  gdzie 
miałem  wsiąść  na  okręt  i  ruszać  do  Europy,  gdzie  nikt  nmie 
nie  czeka,  gdzie  się  ja  niczego  nie  spodziewam...  Siadłem 
Ha  koń;  przewodnicy  i  muły  z  rzeczami  szli  za  mną,  po- 
t^  człowiek  z  butlem  na  plecach  —  i  cała  krotochwUnoić 
takiego  orszaku  rozweselić  mnie  nic  mogła.  Obejrzałem  się, 
byłem  na  dole,  klasztor  rysował  się  na  niebie,  a  na  dachu 
'  klasztornym  płaskim  stały  małe  czarne  figurki.  Byli  to 
księża,  którzy  ninie  oczyma  przeprowadzali,  —  Dzień 
Wielkiój  Nocy  przepędziłem  w  tym  klasztorze,  i  przyje- 
chał umyślnie  ksiądz  Jezuita ,  ofiarując  mi  się  na  spowie- 
dnika. Zrazu  nie  chciałem-  tegD  uczynić;  lecz  jego  przyja- 
oiehkie  nalegania  sprawiły,  że  wyspowiadałem  mu  się  ze 
wszystkich  grzecłiów  mego  irycia.  Ale  kiedyw  szarój  godzi- 
nie poranku  ukłęknąłefii  przśd  nim,  chcąc  wymówić  pierw- 
sze słowo:  rozpłakałem  się  jak  dziecię,  tak  mi  to  przypo- 
.  mniało  dawne  lata ,  dawną  niewinność  —  wszystko ,  od  cze- 
go mnie  potem  długie  lata  oddzieliły ...  Po  skończonej  Spo- 
wiedzi ksiądz  wstał,  uderzył  mię  po  ramieniu  i  rzekł:  idź 
w  pokoju!  wiara  twoja  zbawiła 'ciebie.''^  (Z  listu  pisanego  na 
mórżu,  d.  14  czerwcii  1837):     ^ 

•  Przeszło  6  tygodniowy  *  ten  pobyt  Słowackiego  w  klasztorze 
Bekheshban  przypada  na  miesiąc  marzec  (1837)  i  na  skrajne  ty- 
godnie obu  przyległych  miesięcy.  Czas  ten  nie  był  spędzony  na 
samom  tylko  „dnmąpiu,^  jakby  wnosić  można  z  ustępu  powyżój 
przywiedzionego.  W  dalszej  osnowie  tegoż  listu  znajdują  się  te  je- 
szcze słowa: 

^Na  górze  Libanu  pracowałem  trochę,  i  owoc  moich 
marzeń  także  ze  mną  wędruje.  Myślałem  nawet  zamknąć 
go  w  butelce,  aby  na  przypadek  rozbicia  (okrętu)  można 
go  rzucić  w  morze  i  tak  coś  po  sobie  ocalić.  Ale  potom 
mnie  jakaś  religijna  wzięła  filozofia,  i  myśląc  o  marności 
rzeczy  światowych  pomyślałem,  że  jeśli  mnie  weźmie,  to 
niech  i  wszystko  moje  bierze  Neptun^... 

Nie  powiada  poeta,  co  pisał  w  owym   klasztorze.   Mnie  się 

zdaje,  że  mogła  to  tylko  być  albo  powieść  o  Ojcu  Zadżumio- 

nych  w  El-Arish,  albo  też  Podróż  na  Wschód,  poemat 

w  sposobie  Byrona  Childe- Harold,    zamieszczony  w  zbiorze   po* 

Tpm  L  34 


266 

imiartnym.  Kiedy  jednakże  rozważam  cały  nastrój  wpierw  wy* 
mienionAj  powieści,  nastrój  nader  smętny  i  poetyczny,  i  porówny" 
wam  z  nim  ówczesne  usposobienie  poety,  dumającego  tak  samo- 
tnie w  ormiańskim  owym  klasztorze:  to  mi  się  zdaje,  jakoby  da- 
leko było  prawdopodobniejszóm  przypuszczenie,  że  owato  powieść 
wtedy  powstała,  aniżeli  żeby  tam  miał  był  Jnliosz  nad  ^Podró- 
żą**  pracowad.  Ton  tego  poematu  jest  zbyt  już  wolny,  szyderczy 
i  niepoważny,  by  to  miał  być  owoc  i  zarazem  odblask  tej  religgnój 
końtemplacyi  autora,  w  jakiój  go  tam  widzieli&my.  Daleko  wła- 
ściwszą jest  rzeczą  odnosić  Podróż  do  czasu  spędzonego  późniój 
we  Włoszech,  a  mianowicie  w  Florencyi. 

Jakoś  dnia  6  albo  7  kwietnia,  pożegndi  się  Juliusz  z  za- 
konnikami Libanu  i  powrócił  do  portowego  miasta  Bajrutu.  Nie 
znalaBł  w  porcie,  jak  się  był  spodziewał,  żadnego  okrętu  odpły- 
nąć mającego  do  Europy,  i  długo  musiał  czekać  na  okręt.  Z  tój 
przyczyny  w  Bajrucie  przepędził  z  jakie  40  dni  w  hotelu.  Pierw- 
sae  dni  takiego  tam  siedzenia  były  dla  niego  nieznośne,  mimo 
uczynności  konsula ,  który  mu  książek  do  czytania  pożyczał  i  nie- 
raz go  z  uprzejmą  gościnnością  do  domu  swege  zapraszaŁ  Nakoniec 
jednak  zdarzył  los,  że  przyjecłiał  tam  z  Jerozolimy  staney  Ho- 
ły&ski,  brat  Alezandra,  przyjaciela  poety.  Znajomość  Słowackie- 
go z  starszym  Hołyńskim  była  dotąd  tak  mało  znacząca  i  przelotna, 
że  zaledwie  się  mogła  uważać  za  znajomość.  Widzieli  się  tyłka 
raz  jedyny  wtedy  nad  Nilem,  kiedy  to  walnie  wszyscy  oglądali 
ruiny  świątyni  w  Denderze. 

^Nie  znałem  go  i  myślałem,  że  w  towarzystwie  jego 
me  znajdę  przyjemności;  ale  przeciwnie,  on  sam  pierw- 
szy zbliżył  się  i  związał  aę  ze  mną.  Całe  dni  potom  prze- 
pędzaliśmy razem  chodząc  na  spacery,  rzucając  spojrzenie 
ukradkiem  na  zakryte  wschodnie  piękności.  Ulubionóm  miej- 
soem  naszem  był  cmentarz  w  Bajrucie,  gdzie  co  wieczora 
siadaliśmy  razem  na  marmurowym  turbanie,  patrząc  na 
morze  i  słuchając  płaczu  tureckich  kobiet,  które  na  grobo- 
wcach znajomych  rozścielały  bukiety  kwiatów,  niezmordo- 
wane w  oddawaniu  czci  zmartym ,  wierniejsze  niż  nasze  kO' 
biety  wspomnieniom.  Marzyłem  kiedyś  będąc  dzieckiem  o 
takich  cmentarzach,  o  takich  cyprysach,  jakie  teraz  wi- 
działem na  oczy...  Słowem  dobrze  nam  było,  i  mnie  do- 
brze, bo  znalazłem  w  nim  przyjaciela.  Kiedy  miałem  wy- 


267 

jeidiać,  Hołyński  my&Iąc,  że  może  moja  kiesa  wypróżniła 
się,  różnymi  sposobami  starał  się  wszcząć  dyskurs  o  pie- 
niądzach. Nareszcie  jednego  wieczora  zaczął  mówić  —  za- 
jąknął się  i  przestał;  ścisnąłem  go  za  rękę,  kończąc  sam 
zaczętą  przez  niego  frazę.  Dobry  chłopiec,  rzucił  mi  się  na 
szyję  i  rozpłakał  się  rzewnie  łzami,  usiłując  koniecznie, 
abym  Wziął  u  niego  2000  fr.  Z  największą  trudnością  wy- 
mówiłem się  od  tego  i  musiałem  go  przekonać ,  że  mam 
pieniądze  wystarczające  mi  na  powrót  do  Europy...  Ale  łez 
tych  nigdy  nie  zapomnę,  i  Ty  go,  droga  moja,  za  to  wiem 
że  kochać  będziesz.  Ostatnie  dni  przepędziliśmy  razem. 
W  wigilią  mego  wyjazdu  razem  byliśmy  na  balu  u  mojego 
konsula.  Ładna  to,  jak  na  Bajrut,  była  feta:  fajerwerki, 
balon  puszczony,  dziedziniec  zamieniony  w  salę  do  tańca, 
kilka  kobiet  wschodnich  w  arabskich  ubiorach,  żony  konsu- 
lów itd.  Tańcowano  przy  pozytywku;  bo  fortepiany  choć 
są,  lecz  aby  je  nastroić,  do  Europy  instrument  posyłać 
potrzeba.  —  Muszę  Ci  tu  także  napisać ,  że  mi  rodacy  moi 
zrobili  reputacyą  poety ;  więc  wszyscy  ubiegali  się ,  abym 
z  nimi  gadał,  i  od  czasu  Łamartina  naznaczyli  mój  pobyt 
pierwszą  kreską.  Dosyć  mi  to  było  miło,  zwłaszcza  że  po 
tym  balu  nazajutrz  miałem  wsiąść  na  okręt  i  puścić  się 
w  daleką  podróż.  Była  więc  w  tóm  jakaś  poetyczaość,  któ- 
rej wyrazić  nie  potrafię**.  (Z  listu,  jak  wyżej). 

Nazajutrz  po  tym  balu  rozstali  się  nasi  przyjadełe  ze  8oł)ą 
i  z  Bajrutem.  Słowacki  wsiadł  na  okręt  i  pożeglował  do  Cypru, 
a  Hołyński,  który  nie  chciał  już  w  tern  mieście  zostać  potom 
ani  godziny  bez  niego  i  dlatego  też  już  pierwej  był  rzeczy 
ftwoje  wyprawił  naprzód,  dosiadł  konia  i  ruszył  w  góry  libańskie 
do  cedrów  Salomona.  Było  to  jakoś  w  pierwszój  połowie  maja. 

W  dobry  miesiąc  pdtóm  znajdował  się  nasz  wędrowiec  na 
morzu  już  gdzieś  niedaleko  włoskiej  Liwumy,  i  pisał  list  (dato- 
wany z  d.  14  i  15  czerwca),  list  ostatni  z  podróży,  w  którym 
udzielał  matce  spostrzeżeń  swoich  zebranych  na  pokładzie  okrętu. 

lżycie   moje   na   statku   jest   bardzo   jednostajne. 

Wstaję  przed  wschodem  słońca  i  obserwuję  gwiazdy,  w  któ- 
rych się  teraz  głęboko  zaciekam,  pomagając  często  oku  na- 
szym okrętowym  teleskopem.  Potim  widzę  czerwieniące  się 
niebo,  koguty  na  rzeź  przeznaczone  pieją  i  głos  ich  dzi- 
wnie się  wśród  morza  wydaje,  przypominając  spokojność 
życia  wiejskiego;  kot  okrętowy  wychodzi  igrać  ze  mną,  ży- 


268 

wy  i  wesoły  o  godzinie  porannej;  potem  wschodzi  słońce,  a 
pokład  okrętowy  czerni  się  od  liabitów  sześciu  mnidiów, 
rzucających  spokojne  łoże;  potom  kawa,  ranne  godziny  za- 
jęte czytaniem,  marzeniami— przy  obiedzie  nieraz  mój  butel 
budzi  wesołość...  Po  południu  o  godzinie  5  cały  okręt  od- 
mawia głośno  różaniec  do  Najświętszej  Panny,  prosząc  ją  o 
wiatr  dobry...  i  nakoniec  wzywa  swoje  rodzinną  Madonnie 
de  Monte  Negro,  aby  się  opiekowała  nim  i  o  wiatr  pomyśl- 
ny prosiła...  Wieczerza  i  obserwacye  gwiazd  wschodzących 
dzień  mój  kończą...  Czasem  z  którym  z  mnichów  gram 
w  warcaby . . .  Nakoniec  piszę  dziś  ten  list  na  mojój  szlLatoł- 
ce  na  kolanach,  siedząc  na  pokładzie  okrętowym  i  ciesząc 
się,  że  po  trzydniowój  ciszy  zawiał  nam  wiatr  dobry  i  do 
portu  Liwurny  prowadzi. 

. . .  „Podróż  morska  miała  dosyć  dobry  wpływ  na  mój 
charakter.  Przywykłem  być  z  kim  ciągle,  nie  mając  oso- 
bnego pokoju,  gdziebym  się  mógł  zamykać...  Przywykłem 
do  wielu  niewygód,  przekonałem  się,  że  obiad  bez  mięsa 
obejść  się  może  i  że  należy  czasem  pościć,  tak  jak  nieraz 
pościliśmy  z  Zenonem,  żyjąc  przez  dzień  cały  ryżu  garste- 
czką,  przy  niedzieli  tyll^  jedząc  kury.  Zdrowie  moje  pra- 
wdziwie cudownie  mi  :|fei^łó:'  Spałem  nieraz  na  wilgotnój 
ziemi  pod  namiotem  M^  jMeibrze,  i  zdrowszy  teraz  jestem 
po  tóm  wszystkióm,  niż  pfócdtem.  Słowem,  uznaję  nad  so- 
bą samym  opiekę  Boga  i  ufam,  że  ją  nie  tylko  nade  mną, 
ale  i  nad  Tobą  rozciągnie ,  bo  inaczej  cobym  ja  robił  na 
ziemi?  —  Dziwnem  teraz  będzie  bardzo  dla  mnie  przejście 
z  życia  wschodniego  do  zwyczajów  europejskich:  widzieć,  ie 
znakiem  uszanowania  nie  jest  już  nakrycie  głowy,  a  zdjęcie 
trzewików;  że  obrusa  nie  kładą  pod  stołem,  ale  na  stole; 
że  ludzie  nie  jedzą  palcami ,  że  pozdrawiając  kogo  nie  przy- 
tykają ręki  do  ust  i  do  czoła '  ani  do  serca ,  jak  w  zie- 
miach arabskich ...  Wczoraj  jadłem  nową  potrawę ,  był  to 
żółw  morski,  któregośmy  ułowili  śpiącego  na  wodzie.  Mięso 
jego  dobre ,  wonnością  wydawało  się  trochę  do  łososia  podo- 
bne.' Prowizye  nasze  wystarczały  nam  do  końca,  woda  się 
nie  zepsuła,  kury  potłuściały;  trzy  barany,  długo  nas  swoją 
figurą  bawiące  na  pokładzie  okrętowym,  już  nie  ezystają; 
a  śmierć  ostatniego  była  opłakana  rzewnemi  Izami  przez 
okrętowego  chłopczyka,  który  się  był  do  zwierza  przywią- 
zał jak  do  braciszka  i  ze  strony  barana  podobne  przywią- 
zanie uzyskał 9  tak  że  baś  biedny,  póki  żył,  jak  pies  bie- 
gał za  nim.  — 


269 

....  ^Mam  ufnoić,  że  ta  podróż  zapełnię  bezużyteczną 
nie  będzie.  Tyle  nowych  obrazów  tkwi  teraz  w  mojój  pa- 
mięcL  Przyszłoió  będzie  oię  dziwnie  w  mojój  głowie  na  ta- 
kióm  ile  odb^aó.  Choćby  tylko  promień  takich  pięknych 
wapomnień  miał  upaió  na  staroić  moje,  jeżeli  dożyję  sta- 
ro^.:. Kiedyi,  nsiadłszy  z  Tobą  na  cmentarzyku  krzemie- 
nieckim,  l)ędę  G  opowiadał  o  grobach  dawnych  i  wielkich 
ludzi ,  i  o  pomnikach .  starych  wieków.  A  słuchajlgic  moich 
wsponmień,  będziesz  się  tak  u&miechaó,  jak  niegdyi  słu- 
chając marzeń  moich  o  przyszłoici** . . .  (Z  listów  z  dnia  14 
czerwca  i  19  lutego  1837). 


c7^^:Aiyo 


JULIUSZ  SŁOWACKI 

JEGO  ŻYCIE  I  DZIEŁA 

w  STOSUNKU  DO  WSPCk^fZESNĆ  j   EPOKI. 

TOK    DRUGI. 


mmi  mmm 


JEGO  ŻYCIE  I  DZIEŁA 


w  STOSUNKU  DO  WSPÓŁCZESNEJ  EPOKL 


PBSBS 


ANTONIEGO  MAŁECKIEGO. 


Tom  dbugł 


LWÓWT. 

NAKŁADEM    AUTORA. 

1  DRUKARNI  ZAKliADU  NARÓD.   IM.    OSSOLIŃSKICH. 
Pod  b«spo<r.  tan^dMU  upnyw.  dxi«rtawcy  Ale«.  Vof  te. 

1867. 


ROZDZIAŁ  DZIESIĄTY 

Druga  połowa  roku  1837  i  calj  .1838. -^  Przybycie  do  Łiirorno  — 
kwarantana  —  smatna  wiadomość  z  domu.  —  Poeta  osiada  we  Flo- 
rencyi  —  przywij|zane  do  miasta  tego  wspomnienia  Danta  -*-  towa- 
rzyskie  stósunkL  —  Wiersz  „Do  Księgarza*  — Poema  Piasta 
Dantyszka  o  piekle  —  „Podróż  na  Wschód.**  —  Znajo- 
mość z  księżna  Suryilliers  —  mania  mazykalna  we  Włoszech. — 
Niespodzicwanjr  episod  w  życiu  —  p.  Aniela  M.  —  Sonety. — 
Zygmunt  Krasiński  wFlorencyi  —  korespondencya  Słowackiego  z  ma- 
tką na  czas  dłuższy  przerwana  —  wyjazd  jego  do  Francyi.  —  Na 
kilka  miesięcy  przedtem  druk  Anhellego,  jako  też  Poematu  o 
Piekle,  —  Eozbior  krytyczny  Anhellego. 

Dnia  17  czerwca  1837  okr#,  na  ktńrym  wracał  Słowacki 
ze  Wschodu,  zawinął  we  Włoszech  do  portu.  Był  to  port  miasta 
Liworno.  Stosownie  do  obowiązujących  tam  w  czasie  owym  prze- 
pisów, podróżni  przybywający  ze  Wschodu  zmuszeni  byli  zarae 
po  wyjściu  z  okrętu  odbywać  kwarantanę.  I  Słowacki  formalności 
tój  przykrej  poddaó  się  musiał.  Klauzura  ta  trwała  dla  niego 
przeszło  3  tygodnie.  Dnia  U  lipca  dozwolono  mu  przenieść  się 
wreszcie  do  miasta.  Wtedy  kazał  się  zawieść  do  tegoż  znowu  ho- 
telu, w  którym  nocował  rokiem  pierwej,  kiedy  spieszył  z  Gene- 
wy do  Rzymu  powitać  krewnych,  którzy  tam  na  niego  czekali. 
Dziwnym  trafunkiem,  dano  mu  teraz  nawet  teńsam  znowu  pokoik, 
który  i  wtedy  zajmował.  Chętnie  dał  się  wprowadzić  do  numeru 
tego  Słowacki.  Miło  mu  było  widzieć  się  przez  dni  kilka  w  ką- 
ciku ,  którego  wszystkie  sprzęty  odświeżały  mu  w  pamięci  tę  prze- 
szłość tyle  jeszcze  nie  dawną,  a  tak  zupełnie  jednak  różną  od 
cliwil  obecnych.   Przed  rokiem  miał  przed  sobą  krainę,  o  którój 

TomlL  i 


piękno&ciach  mówiła  mn  wyobraźnia  wszystkimi  nrokami  poezyi. 
Miał  zobaczyć  Rzym  i  wszystkie  przepychy  jego.  Wiedział,  te 
w  nim  oczekoj^  go  i  coń  droższego  jeszcze,  aniżeli  wszystkie  prze- 
pychy &wiata  —  rodzina,  przywiązana  do  niego.  Teraz  widział  się 
opuszczonym  przez  wszystkich  swoich  —  może  na  zawsze.  Wra- 
cał z  iwiata  poezyi  w  stosunki  znane  sobie,  powszednie,  rzeczy- 
wiste, Ttregalowane  aż  do  przesytu  —  pełne  prozy,  tęsknoty,  sa- 
motności —  nawet  fizycznie  blade  i  wypłowiałe  w  porównaniu 
z  tern  wszystkiem,  zczóm  się  poż^ni^,.. 

^Prawda  to,  co  powiadają  ludzie  wschodni,  że  kto  raz 
tamtego  powietrza  zakosztował,  to  jeżeli  może,  nazad  tam 
znów  powraca  pomimo  wszystkich  niewygód  ciągłej  podróży. 
Tak  tam  dziwnie  lekkie  jest  życie,  że  mi  teraz  Europa 
eienmą  się  wydaje.  Poczerniały  domy  —  zgęstniało  powie- 
trze —  na  zwierciadło  marzeń  ktoś  chuchnął  i  zamglił 
szkło...  Chciałbym  jeszcze  raz  być  na  Libanie.^  (z  listu 
«  dnia  24  listopada  1837  r.). 

Przez  cały  czas  wędrówki  swojój  po  różnych  częściach  świata 
,  nie  miał  Słowacki  ani  jednego  listu  od  matki.  Inaczej  to  być  nie 
mogło.  Matce  Juliusza  nie  było  nigdy  wiadomo,,  gdzie  syn  jej 
bawi  i  jak  się  długo  w  którói^  miejscu  zatrzyma.  Odbierała  listy 
od  niego  zawsze  znacznie  po  czasie.  Niektóre  z  nich  ginęły  nawet 
po  drodze.  Nie  było  zatóm  możności  utrzymywać  z  nim  jakąkol- 
wiek korespondencyą ,  dopókiby  nie  powrócił  do  Europy.  Juliusz 
to  pojmował  i  nie  spodziewał  się  też,  dopóki  podróż  trwała,  ża- 
dnych wiadomości  z  Krzemieńca.  Lecz  teraz  —  wychodząc  z  kwa- 
rantany —  niecierpliwie  i  z  bijącem  sercem  wyglądał  chwili,  która 
mu  przyniesie  owe  listy,  jak  się  spodziewał,  czekające  już  na  nie- 
go w  tóm  włoskióm  portowóm  mieście.  Trwoga  go  zdejmowała  na 
tę  myśl,  co  w  nich  wyczyta.  Co  się  tam  dzieje  w  jego  kółku 
rodziimem?  czy  matka  zdrowa?  czy  wszyscy...  Nie  śmiał  nawet 
domówić  końca  tego  pytania.  A  jednak  nasuwało  mu  się  ono  po- 
mimowolnie  i  ciągle,  jak  widmo  jakie,  przytomne  i  nurtujące 
w  głębi  tajemnych  jego  myśli.  Nadaremnie  się  opędzał  przed  cięż- 
kiem  jakiómś  przeczuciem ,  które  go  dręczyło,  ilekroć  o  Krzemień- 
cu pon;iyśIał. 


Pierwszy  list,  który  otrzymał  i  który  w  rze$tzy  samój  jąt  od 
kilka  tygodni  na  niego  czekał,  nie  zawierał  w  sobie  nic  takiego, 
coby  było  mogła  usprawiedliwić  owę  trwogę  ^  j^^kiej  doznawał.  Do* 
nosiła  mn  w  nim  matka,  że  się  powodzenie  i  zdrowie  wszystkich 
w  domu  w  tymaamym  znajdiąje  stanie,  co  dawniój.  W  dni  kilka 
potom  doręczono  Słowackiemu  list  drugi  —  i  teraz  dopiero  na- 
stąpiło, czego  się  on  obawiał  i  co  przeczuciem  przewidywał  przeć 
cały  czas  przymusowego  pobytu  swego  w  zamknięciu  kwarantany. 
W  liście  było  doniesienie  o  nowym  zgonie  w  gronie  rodziny.  Za 
tylu  innemi  drogiemi  mu  osobami,  których  nie  miał  biedny  nasz 
tułacz  nigdy  już  w  życiu  oglądać,  poszedł  i  ojciec  jego  matki, 
pątryśrciia  całej  famiKŁ' 

„Więc  już  i  ten  starzec  w  kontuszu,   którego  pomar- 
^  szczone  powieki  błyszczały  łzami  przy  moim  odjeździe,    nie 

przywita  mnie  wracającego  1  —  Nasza  rodzina  podobna  jest 
do  żórawi,  które  widziałem  na  pustyni  egipskiój.  Jeden  się 
porwał-r- wszystkie  za  nim  poleciały  długim  szeregiem  w  hłę^ 
kit  —  i  wkrótce  jęku  ich  słychać  nie  było.**  (Z  listu,  z  dnia 
21  sierpnia  1837,  pisanego  z  Florencyij. 

—  Nie  mając  powodu  dłuższego  przebywania  w  miofcie ,  wa- 
żnem  jako  punkt  handlowy,  ale  jak  wiadomo  bardzo  mało  posia- 
dającym w  swych  murach  takich  warunków,  któreby  zająć  mogły 
umysł  artysty  albo  poety,  po  dwóch  czy  trzech  dniach  wypoczyn- 
ku porzucił  nasz  podróżnik  Łiworno  i  pojechał  do  stolicy  Toska- 
nii. Było  to  w  połowie  lipca.  —  Słowacki  nie  umiał  w  owym 
czasie  zdać  sobie  dokładnie  sprawy  z  t^o  wszystkiego,  co  wzglę- 
dem siebie  zamierza  na  przyszłość.  Mianowicie  nie  wiedział  zg(da,  ^ 
które  miasto  i  któryby  kraj  obrać  sobie  za  miejsce  stałego  odtąd 
pobytu.  Florencyi,  pod  tylu  najróżniejszymi  względami  ciekawój 
i  zdolnój  zająć  każdego,  kto  tylko  szuka  duchowego  pokarmu  i 
wielkich  wzorów  sztuk  pięknych,  słynącój  z  cudnego  położenia 
w  najprzyjemniejszój  części  Włoch  całych,  ojczyzny  tylu  znako- 
mitych pisarzy  i  w  ogóle  kolebki  całój  pięknej  literatury  włoskiej — 
Florencyi  mówię  nie  znał  naówczas  wcale  jeszcze  poeta  nasz. 
Owoż  właśnie  z  tego  powoda  postanowił  tam  się  udać  i  tam  spę- 
dzić przynajmniej  kilka  najbliższych  miesięcy,   dopókiby  mu  oko- 


liczDoici  nie  pozwoliły  powziąć  ostatecznych  zamiarów  nadal  co 
do  swego  losu  na  świecie.  Był  w  owych  latach  we  Florencyi  osia- 
dły od  dość  dawnego  już  czasu  malarz  Polak,  nazwiskiem  Zai- 
dler,  rodem  także  z  Krzemieńca,  dobry  znajomy  całej  Słowa- 
ckiego rodziny.  Juliusz  wiedział  o  jego  tam  bytności  już  przedtem 
i  zaraz  za  przybyciem  swojem  do  miasta  dopytał  się  o  niego. 
Przy  Zaidlera  pomocy  wyszukał  sobie  mieszkanie,  składające  się 
z  dwóch  gustownie  umeblowanych  pokoi,  za  które  płacił  mie- 
sięcznie 27  franków.  Było  ono  położone  na  ulicy  Via  dci  banchi 
pod  numerem  4216.  Później  mieszkanie  to  zamienił  na  inne  — 
w  domu  własnym  Zaidlera. 

Życie  Słowackiego  we  Florencyi,  o  ile  z  listów  jego  wnosić 
można,  nie  było  połączone  z  tym  pożytkiem  i  z  temi  przyjemno- 
ściami ,  z  jakiemiby  niezawodnie  było  połączone  nie  tylko  dla  in- 
nych, lecz  nawet  i  dla  niego  samego — wśród  innych  okoliczności. 
Serce  jego  było  stęsknione.  Piękności  natury,  skarby  sztuki  już 
mu  nie  wystarczały.  Raczej  przesycony  on  już  był  Vrażeniami 
tego  właśnie  rodzaju,  przeżywszy  pod  ich  wyłącznym  wpływem 
tyle  już  czasu  samotnie.  Potrzebował  on  teraz  raczej  towarzystwa 
ludzi,  ludzi  znajomych,  blisl^ich,  kochających,  kochanych.  Silniej 
niż  kiedy,  tęsknił  do  kraju  i  do  rodziny.  Przenosząc  się  myślą 
daleko,  patrzał  na  to  wszystko,  co  go  naokół  otaczało,  obojętnie. 
Wśród   przepychu   rzeczy,    które  drugich    zachwycają,    często  się 

nudził. 

^O  jakżebym  chciał  usiąść  kiedy  na  trawie  przed  dom- 
kiem Teofila,  wtenczas  kiedy  Ty  matko  masz  przyjechać 
^  wieczorem  I  • .  Widzieć  na  drodze  pył  przybliżając^o  się  po- 

wozu, który  mi  Ciebie  przywozi— potem  rzucić  się  w  Twoje 
objęcie  —  wypłakać  się  z  wszystkich  żalów  na  Twojóm  ser- 
'  CU  —  wyskarżyć  się  Tobie  ze  wszystkich  zawiedzionych 
nadziei  i  uspokoić  się  nareszcie  przed  słońca  zachodem,  aby 
widzieć,  )ak  ta  złota  gwiazda  zachodzi  nad  Teofila  łanami — 
cicha  —  rozpromieniona  —  podobna  jasnemu  żywotowi  po- 
czciwego człowieka...  Za  jeden  taki  spokojny  wieczór,  za 
jeden  taki  zachód  słońca  oddałbym  wszystkie  dni  zachodnie 
mojego  życia**... 

.  • .  „Od  czterech  prawie  lat  miałem  zawsze  koło  siebie 
rodzaj  familii.  Zawsze  kilka  godzin  w  dniu  przechodziło 
mi  z  ludźmi.  W  podróży  nawet  zawsze  miałem  jedne  różową  i 


uśmiechającą  się  twarz  koło  siebie.  To  też  teraz  często  się 
sam  znajdując  w  mojóm  samotnem  mieszkaniu ,  zadziwiony  je- 
stem długością  cicliycli  godzin,  zwłaszcza  wieczorem.  Kilka 
listów  z  Genewy  przyczyniło  się  do  tej  nicspokojności.  Tam 
przekonani  byli ,  że  ja  wyszedłszy  z  kwarantany,  zaraz  nad 
jezioro  Lemanu  polecę.  Nie  widząc  mię,  dziwią  się  —  pła- 
czą*— nareszcie  myśląc,  że  mi  brak  pieniędzy  przeszkadza, 
nastali  mi  przed  kilku  dniami  jakąś  osobę,  która  cłiciała 
mi  koniecznie  pożyczyć  na  konto  pani  Patteg  tyle  franków, 
ilebyni  potrzebował.  Ujęło  mię  to,  choć  nie  przyjąłem  pie- 
niędzy. Teraz  odbywam  z  sobą  wielkie  walki,  czy  jechać, 
czy  nie ,  —  i  chciałbym  mieó  kogoś,  coby  mi  tę  wątpliwość 
rozwiązał.  Nieraz  mię  wabi  mój  spokojny  kominek  w  Gene- 
wie, moje  drzewa  i  fijołki  kwitnące  w  złotem  zimowem 
słońcu.  Nieraz  zatrzymuje  mię  przypomnienie  różnych  nie- 
przyjemności, od  których  wyjazdem  do  Włoch  uwolniłem 
się**. .-. 

. . .  ,,Nie  dziw  się ,  moja  droga ,  że  ja  niegdyś  taki  od- 
ludek,  dzisiaj  się  lękam  samotności.  Dawniej  sny  moje  i 
złote  sadzieje  na  przyszłość  otaczały  mię  w  koło  —  dawniej 
teraźniejszość  była  dla  mnie  jakby  tylko  sienią ,  prowadzącą 
do  czegoś  lepszego.  Teraz  się  to  wszystko  na  wspak  obraca. 
Ale  na  Boga,  jeszcze  się  nie  poddam  zniechęceniu,  i  Ty 
droga  moja ,  łagodnemi  słowy  dopomóż  mi  do  tego*". . .  (z  li- 
stu z  dnia  21  sierpnia  1837). 

Długie  rozmyślanie,  gdzie  się  na  dłuższy  czas  urządzić,  czy- 
by  pozostać  we  Florencyi ,  czy  też  raczej  powrócić  zaowu  na  brze- 
gi genewskiego  jeziora,  skończyło  się  wreszcie  na  tóm,  że  się 
pierwszeństwo  włoskiemu  miastu  dostało.  Przyczyniły  się  do  tego 
głównie  zbyt  nalegliwe  listy  z  (jenewy,  w  których  go,  że  tu.  użyję 
jego  słów  własnych,  jak  niewolnika  naglono,  aby  ko-, 
niecznie  rzucał  Flore.ncyą  i  nad  jezioro  wracał. 

^Sylka  (pani  Hersylia  Januszewska),  protektorka  Eglan- 
tyny,  wypchnęłaby  mię  gwałtem  i  zapakowała  na  statek  pa- 
rowy ;  lecz  ja  odpisałem  tak  nareszcie ,  że  mi  teraz  zupełną 
wolę  zostawują  robić,  co  mi  się  podoba.  Listy  między  nami 
rzadsze  są  teraz.  Ona  już  utraciła  nadzieję  powrotu  mego, 
a  ja  nie  chcę  jej  ożywiać  na  nowo.  Siedzę  więc  przez  zimę 
tutaj  i  najmuję  mieszkanie  w  domu  Zaidlera*". . . 

^Przepędziwszy  tu  zimę  i  popracowawszy  trochę,  chciał- 
bym na  wiosnę  pojechać  do  wielkiego  miasta  (Paryż)  — 
z  książką  pod  pachą ,  jak  student,  z  suknią  splamioDą  a.tm« 


mentem ,  z  piórem  za  nchem  —  i  znów  oddaó-  wielki  ukłon 
inoj6j  królowej  Sławie,  jako  wiemy  jój  do  śmierci  błazen**... 
(z  lista  z  d.  3  października  1837). 

Zamiar  wystąpienia  po  tak  długiem  milczeniu  na  nowo 
w  szrankacli  publicznycli  i  odezwania  się  jako  narodowy  poeta—- 
nie  teraz  dopiero  zajmował  my&I  Słowackiego.  Już  odsiadując 
kwarantanę  w  Łiworno  rozmyślał  on  nad  szeregiem  publikacyi, 
które  zamierzał  niebawem  przyprowadzić  do  skutku.  Wiersz  żar- 
tobliwy „Boi  księgarza*',  ogłoszony  dopiero  w  zbiorze  dzieł 
Juliusza  pozgonnycbj  zaczynający  się  od  tej  strofy: 

Jeszcze  chodzą  przed  .oczyma 

Róże,  palmy,  wieże,  gmachy, 

Kair,  Teby,  Tyr,  Solima  — 
Mój  Eustachy!  * 
wiersz  ten,  mówię ^  właśnie  wtedy  był  napisany.  Zamawiał  sobie 
■w  nim  wojażer  nasz,  przybywszy  do  Europy,  wpół  żartem  a  wpół 
na  seryo  przedewszystkióm  względy  wydawcy  pism  polskich  we 
Francyi  (Eustachego  Januszkiewicza),  i  już  naprzód  snuły  mu  się 
przed  oczyma  owe  rozliczne  kłopoty,  jakich  z  konieczności  dozna- 
wać muszą  pisarze,  nim  płody  swoje  do  rąk  publiczności  oddadzą. 

Lecz  ty  wyrwiesz  mię  z  latargu. 
Ty  pomieszasz  róż  zapachy 
Księgarskiego  wonią  targu. 

Mój  Eustachy! 
Będę  tobie  wdzięczny  za  to, 
Przypomnisz  mi  kraj  i  Łachy 
Zniechęceniem,  troską,  stratą, 

Mój  Eustachy!  itd. 

Tai^  księgarski,  zniechęcenie,  troska,  strata  i  inne  tym  po- 
dobne rzeczy,  same  przez  się  bardzo  niemiłe,  miały  więc  dla  Sło- 
wackiego teraz  po  tak  długim  wypoczynku  prawie  powab  jakiś  — 
urok  nowości. 

Nimby  się  jednak  odnowiła  z  temi  wszystkicmi  praktykami 
dawna  znigomośćy  chciał  poeta  nasz  pierwój  napisać  iLOnieczpię 


Coi  O  podrój^  swojej  pó  Wschodzie.  Miał  io  hj6  dług ,  oddany 
najbliższej  przeszłoicij  którą  przebył.  Podobnej  daniny  domagała 
się  od  niego  także  i  teraźniejszoić ,  która  mu  włainie  płynęła,  a 
raczej  miejscowość,  w  której  iył..  Wszystko  we  Florencyi  prze- 
mawiało do  niego  wspomnieniami  wielkiego  wieszcza,  który  się 
w  tem  mieście  narodził,  spędził  w  nióm  znaczną  część  życia,  a 
potom  ujrzał  się  w  konieczności  pójść  na  wygnanie  i  tułać  się 
daleko  od  niewdzięcznój  ojczyzny  —  do  samój  śmierci. 

^Czasem  idę  do  kościoła  Santa  Croce  i  staję  przed 
pomnikiem  Danta,  a  posąg  jego  ponury,  patrzący  ź  wysoka 
na  mnie,  zdaje  mi  się  mówić  jakieś  wyrazy  natchnienia. 
Czasem  idę  do  Galeryi  i  wpatrogę  się  w  Wenus  Medycej- 
ską,' chcąc  aby  piękność  jój  przeszła  do  mojój  duszy *^... 

.  • . ;, Ulubionym  moim  księżycowym  spacerem  jest  jeden 
bok  katedralnego  kościoła.  Nieraz  marzę  sobie,  że  tak  cho- 
dził po  tych  kamieniach  zamyślony  Dante.  Wyznam  Ci  je- 
dnak ,  droga  Mamo,  że  mi  często  dystrakcyą  sprawiają  zgra- 
bne i  ładne  Flórentynki.  Nigdzie  podobnych  figurek  nie  wi- 
działem i  wybrałbym  łatwo  sto  dziewczątek,  w  które  gdyby 
mi  Bóg  tylko  pozwolił  włożyć  duszę  podług  mego  upodoba- 
nia, to  w  każdój  ze  stu  mógłbym  się  dziś  zakochać  szale- 
nie. Takie,  jak  są,  przyciągają  oczy,  ale  nie  serce*^...  (z  d. 
21  sierpnia  1837). 

Pod  wpływem  takich  więc  wrażeń  -^  doznając  z  powodu*  sa- 
mego miejsca  to  roztargnienia,  to  inspiracyi  —  pracował  Słowacki 
we  Florencyi  nad  dwoma  utworami. 

Jeden  z  nich  był  mniój  rozległego  zakresu  i  został  wykonany 
w  całości:  Poema  Piasta  Dantyszka  herbu  Leliwa,  o 
Piekle.  Pomysł  do  niego  zawdzięczał  autor  niewątpliwie  miej- 
scu, gdz^e  bawił,  i  wspomnieniom  do  niego  przywiązanym. 

Drugi  poemat  był  zamierzony  w  daleko  rozleglejszych  roz- 
miarach. Miał  on  objąć  w  sobie  celniejsze  wrażenia  i  przygody 
zaszłe  wciągu  kilkomiesięcznój  podróży  autora  poGrecyi,  Egipcie 
i  Palestynie,  opowiedziane  tym  tonem  lekkim  jak  lot  motyla, 
którego  z  takióm  powodzeniem  i  Byron  także  użył  niegdyś  do  zło- 
żenia w  kształt  poematu  wspomnień  swojój  pierwszój  podróży. 
Ale  nastrój  angielskiego  poety  w  poemacie  Childe-Harold^ 
zdaje  się  być  więcój  smętny...  Byłato  piórwsza  próba  Słowackie- 


6 

go  w  tym  rodzaju  poezji.  Okazuje  się  tak  z  tej  już  pracy,  jako 
i  z  drugiej,  znacznie  późniejszej,  z  Beniowskiego,  że  miał  Sło- 
wacki szczególny  dar  do  składania  tycli  strof  dziwacznych,  wy- 
powiadających posłuszeństwo  wszelkim  utartym  prawidłom  sztu- 
ki, mięsziyących  w  jedne  gmatwaninę  wszystkie  żywioły  poezyi, 
wszelkie  uczucia  człowieka  —  a  jednak  zajmujących  i  porywają- 
cych każdego  w  najwyższym  stopniu.  Gzy  się  czytelnik  z  autorem 
zgadza,  czy  nie;  czy  przyklaskuje  gorzkiej  ironii,  z  jaką  tenże 
smaga  wszystko,  co  mu  się  w  stosunkach  tegoczesnych  widzi 
przewrotnóm ,  czy  się  gorszy  jego  szyderstw  zuchwalstwem : 
w  każdym  razie  podziwiacf  musi  geniusz  pisarza,  maczającego  pióro 
w  łzach  i  żółci  z  taką  łatwością  i  z  takim  skutkiem.  —  Całośó 
poematu,  o  którym  mowa,  miała  się  składać  z  kilkunastu  —  są- 
dząc z  tego,  co  zostało  dokonanem,  przynajmniej  z  15  albo  20 
pieśni.  Praca  nad  nim  przerwała  się  już  na  pieśni  szóstej ,  z  nie- 
wiadomego powodu.  —  Trudno  jest  oI)ecoie  o  tym  poemacie  jako 
całości  wyrzec  zdanie  stanowcze.  Ale  zdaje  się,  że  gdyby  cały 
plan  tegoż  był  przeprowadzony  do  końca,  miałaby  w  nim  litera- 
tura nasza  niewątpliwie  jedno  z  celniejszych  dzieł  poetyckich, 
jakkolwiek  niektóre  ustępy  raziłyby  może  wybredniejsze  umysły  — 
i  czasem  słusznie... 

Sześciopieśniowy  urywek  poematu,  o  którym  tu  mówimy, 
został  w  całości  ogłoszony  dopiero  w  zbiorze  pism  Słowackiego 
pośmiertnych.  Autor  w  późniejszych  latach  do  druku  wcale  już 
oddawać  go  nie  zamierzał ,  co  widać  stąd ,  że  jeden  ustęp  z  nie- 
go prawie  dosłownie  jest  wcielony  do  Beniowskiego.  —  Pierwotny 
tytuł  był:  Podróż  z  Neapolu  do  Ziemi  Swiętój.  Zamie- 
niliśmy to  na  nieco  ogólniejszy  napis:  „Podróż  na  Wschód", 
z  powodu  że  o  Ziemi  świętej  nic  jeszcze  w  tych  sześciu  pieśniach 
nie  ma. — 

Wspomniałem  wyżój,  że  w  pierwszych  czasach  pobytu  Sło- 
wackiego w  Florencyi  było  jego  zamiarem  wyjechać  do  Paryża 
już  z  wiosną  roku  1838.  Do  tego  nie  przyszło.  Gały  ten  rok  1838 
przesiedział  poeta  nasz  ciągle  jeszcze  w  Florencyi,  tak  iż  cały 
czas  życia  jego  w  tóm  miejscu  doszedł  ostatecznie  przeciągu  bli- 
sko 18  miesięcy.   Jednym  z  głównych  powodów   tego  odraczania 


o 

wyjazdu  do  coraz  dalszych  miesięcy  byłwła&nie  ten  o  Podr^iy 
poemat,  a  raczej  pewien  brak  natchnienia  i  zapału,  który  ukoń- 
czenie jego  opóźniał  i  utrudniał.  Oto,  co  o  tern  znajdujemy  w  li- 
kie  z  dnia  2  kwietnia  1838  r. 

...^Korzystałbym   natychmiast   z  wolnych   skrzydełek, 
aby  przelecieć  kawałek   bł^^kitnogo  morza,   dotknąć  piórami 
szczytu  Alp  śnieżystych  i  powędrować  jeszcze  dalój,  gdyby 
mię  nie  zatrzymywały  tu  jeszcze  niedokończone  moje  ptace ; 
przyrzekłem  bowiem  sobie,  że  z  próżną  teką  nie  pojadę  do 
wielkiego  miasta  piszących  waryatów.    Doznaję  prawie   wy- 
rzutów sumienia,    żem  dotąd   nic    ani   o  piramidach  ani  o 
grobowcu  Chrystusa  nie  napisał.   Ale  jak  mówi  dawna  pio- 
sneczka: serce  nie  sługa — nie  zna  eo  to  pany  itd. 
tak  i  ja  o  mojej  imaginacyi  powiedzieć  mogę.  Zrobiłem  spo- 
strzeżenie,   że  dla  nas  ludzi    z  pod  północnój  gwiazdy  nie- 
dźwiedzia, Włochy  są  antyimaginacyjną  krainą.  Mój  starszy 
i  wielki  Pierwszy  (?)   bawiący  tu    dawniój   przez  lat  kilka, 
nic  nie  napisał  —  i  dopiero  przybywszy  między  błędne  żó- 
rawie,  zaczął  śpiewać  i  rymy  lać  obficie.  Z  tego  wnoszę,  że 
imaginacyi  potrzebne  jest  ojczyste,  a  przynajmniej  zbliżają- 
ce się  do  ojczystego  powietrze;   potrzebna  jest  także  atmo- 
sfera napełniona  westchnieniami   ludzi  czujących  i   oświeco- 
nych;   potrzeba  nareszcie   trochę   poklasków,   trochę  cienia 
drzew  niepospolitych  i  smutnych ,  jakiemi  są  laury,  a  w  nie- 
dostatku tych,  sosny   i  jodły    litewskie.    Tego   wszystkiego 
braknie  tu.  Więc  dobranoc  marzeniom^... 

To  niekorzystne  pod  poetycznym  a  raczej  kreacyjnym  wzglę- 
dem mniemanie  o  Włoszech  wypowiadał  Słowacki  już  i  przed 
wyjazdem  swoim  do  Grecyi ,  jeszcze  w  listach  z  Neapolu  pisanych. 
Musiało  to  zatóm  być  u  niego  spostrzeżenie  przydłuższóm  do- 
świadczeniem stwierdzone.  I  teraz,  we  Florencyi,  często  w  tenże 
sposób  określał  swoje  usposobienie. 

„Cokolwiek  bądź  (pisał  d.  19  maja  1838),  muszę  się 
wyrwać  z  tej  dżdżystpj  Florenoyi,  chociaż  tu  raj  prawdziwy 
dla  ludzi  ze  szczupłym  dochodem,  ale  raj  materyalny  — 
prowadzący  za  sobą  dziwne  uśpienie  władz  umysłowych.  To 
dziwnie,  że  ja,  co  ze  łzami  prawie  wyjeżdżałem  z  libań- 
skiego klasztoru ,  gdziem  tylko  dni  40  jak  na  pokucie  prze- 
siedział»  a  takiej  wyjeżdżając  doznałem  tęsknoty,  jak  gdyby 
miło  mi  było  życie  z  tymi  dobrymi  mnichami  przepędizić, 
czuję,  że  z  Florencyi  bez  żadnego  żalu  wyjadę  1  Pierwszy 
raz  mieszkanie  moje    nie  przywiązało   mię   do  siebie,   choć 

Toma  2 


16 

bardco  ładne  i  poetyczne.  Osoby  mi  przyjazne  nie  ntonęly 
mi  w  sercu,  słowem,  jestto  dla  mnie  dziwny  fenomen  — 
ta  oziębłość  dla  wszystkiego  i  dla  wszystkich.  Czy  to  już 
starość  ?  Lecz  ja  tak  mało  używałem  serca  mojego ,  że  je- 
szcze młode  być  musi.  Chciałbym  się  znów  odhartować  w  ja- 
kiój  nauce  suchćj  i  dającój  mi  codzieó  nowe  zagadki,  jak 
matematyka.  Ten  kto  doznał  przesycenia  idealnych  marzeń, 
zrozumie  i  pojmie  tę  żądzę.  Tęskno  mi  prawie  za  najsuch- 
szemi  godzinami  życia,  za  moją  niegdyś  biurową  pracą. 
Zdawaćby  się  prawie  mogło,  że  władza  moich  zachceń  zwa- 
ryowała.  .  Lecz  dosyć  tego ,  boję  się  bowiem ,  abym  pisząc 
tak,  nie  zasłużył  na  te  smutne:  ^a  dobrze  ci  tak!^  ^a  na 
co...?^  Skończ  sama,  droga  moja,  tę  wymówkę,  na  co 
poleciałem  jak  pliszka  nad  szerokie  morze,  kiedy  dosyć 
szerokie  były  dla  innie  stawy  trzciną  obrosłe,  i  na  co  się 
zakochałem  w  Wenerze  Medycejskiej '?  na  co  się  zapatrzy- 
łem na  posąg  Danta  stojący  w  Santa  Croce  —  dla  czego 
pokochałem  orły  gubiące  się  w  szczelinach  lawin  szwajcar-  * 
skich  —  na  co  strząsałem  owoce  Hesperyd  na  pomarańczach 
wschodnich  rosnące,  kiedy  mogłem  tylko  spokojnie  iść  do 
Źołobów  albo  pod  Łysą  Górę  i  strząsać  sobie  przezroczyste 
wiśnie  w  naszych  rodzinnych  ogrodach?  Wyszedłem  był  na 
szeroki  gościniec,  i  ten  mię  odprowadził  daleko,  nie  wiedzą- 
cego, gdzie  idę;  a  teraz  wędruję  przy  blasku  słońca  umar- 
łych • . .  Niech  mi  Twoje  błogosławieństwo  towarzyszy !  Życie 
jedno  stracone  jest  tak  małą  rzeczą,  że  nie  warto  żałować, 
kiedy  stracone  na  niczóm.^ 

Tak  pisywał  w  napadach  melancholii  i  zniechęcenia.    W  in- 
nych chwilach  inaczej  on  sądził  jednak  o  kolejach  swego  żywota.  * 

...„Jak  mię  też  Bóg  wysłuchał!  Ja  go  zawsze  dzie- 
ckiem prosiłem,  aby  mi  dał  poetyczne  życie.  To  też  on 
wszystko  tak  klei,  żeby  serce  moje  napełnił  najpoetyczniej- 
szemi  wrażeniami.  Prowadzi  mię  po  błękitnych  morzach, 
nad  brzegami  wód  spokojnych  i  na  góry  chmurami  okryte 
i  na  szczyty  piramid^... 

„O!  wiele  ja  miałem  cudownych  chwil  w  życiu!  Na 
co  więc  ta  gorycz ,  z  jaką  czasem  piszę  o  stanie  mojój  du- 
szy? Gwiazda,  co  mi  świeci,  piękniejszą  jest  od  wielu  in- 
nych**... (z  listów  z  d.  3  października  i  21  sierpnia  1837, 
z  Florencyi). 

•      —  Dodajmy   teraz   do  tego  wewnętrznego    wizerunku   poety 

w  ciągu  jego  pobytu   we  Włoszech,    kilka  rysów   towarzyskiego 

pożycia,  jakie  go  otaczało. 


11 

Oprócz  Zaidlera,  z  którym  się  we  Florencyi  dopiero  pozD&ł 
i  w  domu  jego  zamieszkał ,  oprócz  Zenona  Brzozowskiego,  towa- 
rzysza podró?:y,  który  na  czas  krótki  pojawił  się  tu  znowu,  za* 
stał  on  tu  znajomą  sobie  jeszcze  z  czasów  rzymskicli  rodzinę 
hr.  Hermanostwa  Potockiclu  Do  tego  przybyło  jeszcze  poznajo- 
mienie się  z  hr.  Zdzisławem  Zamojskim.  Z  Potockimi  robił  nie- 
kiedy wycieczki  w  przyległe  okolice.  Z  panem  Zdzisławem  miewał 
rozmowy  —  jak  się  wyraża  —  podobne  do  platońskich.  Oprócz 
tego  bywał  też  czasem  w  domu  księżnej  Surnlliers,  i  u  pani  Ko- 
mar, która  spędzała  tam  wtedy  zimę  z  córkami. 

O  księżnój  Survilliers  jest  kilka  zajmujących  szczegółów  w  li- 
stach Słowackiego  do  matki,  które  tu  przytaczam. 

„Księżna  Survillier8  spotkawszy  mię  raz  na  ulicy  z  Her- 
manem Potockim,  żądała  aby  mię  ten  ostatni  jój  prezen- 
tował, i  musiałem  więc  z  nią  w  karecie  siedzącą  zrobió 
znajomość.  Jestto  córka  Józefa  (Bonapartego,  brata  Napo- 
leona I),  a  wdowa  syna  Ludwika  —  mała  osóbka  —  bar- 
dzo mała  —  z  twarzą  dosyć  przyjemną  —  bardzo  bogata  — . 
bardzo  wielka  amatorka  sztuk  pięknych  —  dosyć  dowcipna, 
ale  czasem  nieśmiała  w  rozmowie,  przynajmniej  ze  mną. 
Jestto  jedyny  dom  florencki ,  gdzie  bywam**. . . 

„Co  środy  znajduję  tam  koło  dobrze  dobrane,  stara- 
jące się  dowcipem  naśladować  paryskie  zgromadzenia.  Jedni 
rysują  szkice,  drudzy  gadają  o  literaturze,  o  sztukach 
pięknych.  Muzyka  tylko  tam  nie  wchodzi.  Dobrze!  Bogdzie 
muzyka  się  wciśnie,  zwłaszcza  we  Włoszech,  to  zaraz  bie- 
rze górę  i  staje  się  panem  zgromadzenia  i  zamyka  usta  i 
głowy  zasklepia.  U  Włochów  pierwsza  Cantatrice  —  c'  est 
UH  (/rand  homnie!  Innój  wielkości  nie  znają  na  ziemi,  tyl- 
ko wielkość  gardła.**  ** 
Dalej  Słowacki  żartobliwie  dodaje: 

„Tytuł  mój  wojażera  egipskiego,  pielgrzyma  do  Ziemi 
świętej,  bardzo  mi  teraz  pomaga  w  towarzystwie.  Mogę 
czasem  poprawiać  Lamartina  —  czasem  nadawać  sobie  tro- 
chę kolorytu  i  postawy  rycerzy  Tassa  —  czasem  robić  się 
mistyczną  anegdotą,  rodzajem  Giaura  —  czasem  karykatu- 
ruję  siebie,  włażąc  na  kark  wielbłąda  —  słowem  że  wycią- 
gam różnymi  sposobami  korzyść  z  odbytych  wędrówek,  któ- 
re i  w  samotnych  moich  godzinach  bawią  mię,  jak  sen 
piękny^...  (z  listów  z  d.  24  listopada  1837,  z  22  lutego 
i  2  kwietnia  1838  r.J. 


n 

z  powyżBZ^  wzmianki  o  przecenianiu  muzyki  w  Włoszech 
możnaby  wnosić,  że  Słowacki  był  jój  nieprzyjacielem.  Zapewne, 
nie  był  on  ani  entuzyastą  ani  też  wielkim  mistrzem  w  tej  sztuce; 
niemuzykalnym  jednakże  nie  był,  owszem  sam  nawet  pielęgnował 
muzykę.  Miewał  w  mieszkaniu  swojem  zawsze  najęty  fortepian  i 
niejedne  szarą  godzinę  wygrywaniem  na  nim  zapełniał;  a  jeżeli 
kiedy,  to  wła&nie  w  pierwszych  miesiącach  po  powrocie  z  podróży 
wschodnićj  wiele  czasu  na  to  poświęci. 

-^Gałe  godziny  teraz  gram  z  nót  na  fortepianie  (dono- 
sił np.  w  liście  z  d.  3  października  1837)  i  bardzo  w  mu- 
zyce postępuję.  Zacząłem  ją  lubić  i  nabrałem  cierpliwości. 
Wziąłem  abonament  na  noty  i  coraz  nowe  przegrywam. 
Muzyka  i  moje  umysłowe  prace  zabierają  mi  dzień  i  wie- 
czór cały*'... 

Kilka  miesięcy  później  (d.  2  kwietnia  1838)  donosił,  że  przez 

ciąg  zimy  wielkie  poczynił  postępy  w  czytaniu  nót ;  dodaje  jednak 

następujące  wyrazy: 

„Przeklinam  Foka  (był  to  niegdyś  jego  metr  muzyki 
w  Wilnie),  że  mię  gamy,  prostej  gamy  nie  nauczył.  Biegło- 
ści mi  płynnój  braknie  i  dla  tego  ludzie,  którzy  się  na  czu- 
ciu nie  znają,  a  tylko  sypanie  grochu  w  grze  lubią,  nic 
nie  pochwalą  w  moim  melodyjnym  talencie.  Czy  znacie  kon- 
cert z  Krakowiaka  Chopina?  Prześliczny!  ale  trudny  jak 
dyabeł**. . . 

Ale  ażeby  wrócić  do  głównego  przedmiotu,  t.  j.  do  stosun- 
ków Słowackiego  z  towarzyskim  światem  florenckim:  dodajmy,  że 
chociaż  mu  tam  na  znajomych  domach  nie  brakło,  w  których  i 
często  bywał  i  mile  był  widziany,  rodzaj  ten  życia  wcale  jednak 
mu  nie  wystarczał. 

„Od  niejakiegoś  czasu  —  pisał  d.  2  stycznia  1838  — 
dałem  się  wciągnąć  mimowolnie  w  świat  i  już  od  kilku  ty- 
godni prowadzę  życie  pełne  roztargnienia,  co  mię  męczy  i 
nudzi.  Żałuję,  żem  został  na  zimę  we  Florencyi;  nic  bo- 
wiem nie  pracuję  i  z  rozpaczą  myślę  o  moim  28  roku  ży- 
cia, kończącym  się  na  marnościach  światowych^... 

„Braknie  mi  tu  bardzo  towarzystwa  młodych  ludzi. 
Nie  mam  z  kim  żyć  po  przyjacielsku,  a  ci ,  o  których  wy- 
żej wspominam,  choć  są  bardzo  dobrze  ze  mną,  tyle  wad 
mają  i  taki  niedostatek  w  uczuciowych  skarbach ,  że  zawsze 
między  nami  są  progi  do  przejścia  i  nigdy  ich  nie  przestą- 
pimy.""  (d.  24  listopada  1837J. 


u 

Niekorzystne  to  mniemanie  o  rodakacli,  którzy  z  nim  mieli 
znajomość  i  życzliwi  byli  dla  niego,  w  tóm  zdaje  mi  się  miało 
głównie  przyczynę,  że  mierzył  ich  wszystkich  podług  skali  naj- 
milszego sobie  ze  wszystkich  swoidi  przyjaciół,  podług  skali  ge- 
nialnego Zygmunta.  Często  się  myślą  przenosił  w  czasy,  kiedy 
wspólnie  ol)ydwaj  bawili  w  Rzymie.  Nie  było  wtedy  Krasińskiego 
we  Włoszech  —  przep^zał  zimę  z  roku  1837  na  1838_w  Wie- 
dniu. Stosunki  między  nimi  były  utrzymywane  tylko  listownie. 

„Zenonek  czasem  mi  z  Wiednia  hieroglifami  o  swoich 
zabawach  pisze.  Z  tejże  samój  stolicy  przychodzą  mi  milsze 
listy  od  przyjaciela  niegdyś  mojego  w  Rzymie,  który  mi 
przypomina  przechadzki  po  willi  róż*J,  marzenia  w  Kolize- 
um  i  wszystkie  inne  smutne  spacery  po  ruinach  Cezarów.** 
(d.  24  listop.  1837). 

„Nie  mam  tu  zachęcenia  do  pracy,  nie  mam  porady. 
Nie  mam  nawet  jednój  osoby,  którójbym  się  mógł  zapytaó, 
czy  moje  dziecko  głupie  jest  czy  rozumne;  albowiem  sobie 
nie  wierzę  i  niespokojny  jestem . . .  Nie  mam  nikogo ,  coby 
mię  ożywił  —  i  podniósł  trochę.  Żalami,  że  nie  mam  tu 
Zygmunta  K.,  którego  towarzystwo  w  Rzymie  miało  dla 
mnie  umysłowie  mówiąc,  lekarskie,  uzdrawiające  skutki**... 

...„Serce  moje  znów  się  napełnia  jakiemiś  nieograni- 
czonemi  zachceniami  (pisał  w  listach  z  października  i  z  na- 
stępnych miesięcy  r.  1837);  dziwna  jakaś,  czcza  melancho- 
lia dręczy  mię.  —  Chciałbym  się  kochad,  ale  nie  wiem 
w  kim . . .  Teofilowie  już  Ci  musieli  powiedzieó,  droga  moja, 
że  to  jest  jedno  z  najgłówniejszych  ż^dań  mojego  teraz  ży- 
cia! Gadaliśmy  z  nimi  o  tem  nieraz,  siedząc  na  balkonie 
domu  Św.  łiUcyi  w  Neapolu,  czekając  aby  się  księżyc  po- 
kazał nad  Wezuwiuszem  i  rzucił  nam  kolumnę  światła  przez 
morską  zatokę.  Otóż  znów  rok  przeszedł  cały,  a  ja  się  nie 
kocham...  Co  to  będzie?  —  Poznałem  tu  ładną  jak  anioł 
Amerykankę,  i  to  był  kamień  probierczy  mojego  ostygłego 
serca.  Zdawało  mi  się  zrazu ,  że  to  była  jedna  z  nimf  Nia- 
gary  —  podobna  do  tych  widm,  które  Manfred  wywoływał 
z  tęcz  nad  wodospadami,  i  już  miałem  zachwycić  ognia  z  jej 
błękitnych  oczu:  kiedy  mię  odstręczyła  od  niej  jój  ciągła 
wesołość  —  ciągły  prawie  uśmiech  na  rozkwitłych  ustach. 
Włożyłem  więc  znowu  jak  ptak  głowę  pod  skrzydło  i  po- 
grążyłem się  w  moje  sny  melancholiczne**... 


*)  Willa  Mills  na  Palatynie. 


14 

Snów  tych  marzących  przedmiotem  nie  była  jui  jednak  uwiel- 
biana tyle  w  Genewie  przed  kilka  laty  Marya  W.  Oddalenie  i 
co  do  czasu  i  co  do  miejsca,  ajęło  jój  wspomnieniom  wiele  uroku 
w  wyobraźni  Juliusza.  A  mylne  doniesienia,  którym  on  dawał 
wiarę,  zamieniły  życzliwo&ć  dla  nićj  nawet  w  zupełną  oboj^tnoić. 
Już  więc  zdolny  był  mówić  o  niój  spokojnie  —  naj^ret  zimno  — 
prawie  powiedziałbym  złośliwie!  ^  j. :    ' 

...-Mówią,    że  się    Chopin   z  Maryą  W.,  .a:  niegdyi 
moją  Maryą  ożenił.  Może  poszła  za  niego  trochę  z  przyjaźni 
dla  mnie,  bo  mówią  ludzie,   że  Chopin   do  mnie  jak  dwie 
krople  podobny.    Jak  to  sentymentalnie,  pój&ć  za  człowieka 
podobnego  temu,    którego   się    pierwszą   miłością   kochało! 
Stałość  i  niestałość  harmonizują  się  w  takióm  zdarzeniu  — 
i  podług  Suedenborga ,  już  w  niebie  nie  z  dwóch,  ale  z  trzech 
dusz  robi  się  jeden  anioł  po  śmierci.  Ale  w  tym  przypadku 
niech  Marysia  na  mnie  nie  liczy.    Wolę  się  do  inn^j  jakiój 
światłej  istoty  w  niebie  przylepić.  Dla  niej  dosyć  —  Orfeu- 
sza! Skrzydła  tego  anioła  będą  z  siedmiu  pedałów,  a  z  kla- 
wiszów ząbki"...  (z  listu  z  d.  2  kwietnia  1838). 
W  parę  miesięcy  potom  ocknęły  się  znowu  w  Słowackim  na- 
dzieje i  uczucia,  na  brak  których  w  sercu  swojem  tyle  się  skarżył. 
W  ciągu  lata  r.  1838  przybyła  do  Florencyi  zamożna  pewna  ro- 
dzina z  Podola   czy  Ukrainy,    złożona    z  czterech   osób,    z  ojca, 
matki,  córki  i  jakiójś  już  w  dojrzalszych  latach  kuzynki.    Córce, 
która  nas  tu  głównie  interesuje,  było  na  imię  Panna  Aniela.  Otóż 
do  niej  to  były  późniój  napisane    owe  dwa  cierpkie  Sonety  z  na- 
pisem: ^Do  Anieli  M."^   drukowane  dopiero  pomiędzy  pośmier- 
tnerai  pismami,   w  tomie  I.   Jakkolwiek  cały  ten  epizod  w  życiu 
Juliusza  pozostał  bez  konsekwencyi ,    dla  samego   jednak   choćby 
tylko  wyjaśnienia  rzeczonych  sonetów  przywiodę  tu  ustępy  z  jego 
korespondencyi ,    mające  związek  z  tą  rzeczą.    Znajomość  z  pań- 
stwem M.  zrobił  Słowacki  w  czasie,   gdzie  się  już   na  dobre  za- 
bierał do  wyjazdu  z  Florencyi.    Wyjazd  właśnie   w  skutek   tego 
znowu  się  odwlekł.  Otóż,  co  pisał  właśnie  z  tego  powodu  w  liście 
z  d.  21  sierpnia  1838  r. 

^Znalazłem  ludzi,  którzy  mię  lubią,  kochają  i  chcieli 
zatrzymać ;  więc  jeszcze  na  jakiś  czas  zostanę.  Tymi  ludźmi 
przyjaznymi  jest  dom  M ,  kuzynów  Z.  i  ta  pa- 
nienka, od  której  on  odebrał  niegdyś  rekuzę,  która  go  w  me- 


15 

lancholią  i  w  dalekie  kraje  zagnała.  Sam  stary  M.  dobry  i 
wiele  gskdający  cziowiek,  do  tyla  mi  robił  grzeczności,  że 
nareszcie  przełamał  mój  zwyczaj  samotnika  i  przyzwyczaił 
mię  do  tego,  że  co  wieczora  prawie  z  nimi  na  gawędzie 
czas  trawię.  Żona  jego  dla  interesów  pojechała  tu  stąd  na 
Ukrainę  i  chciała  bardzo  być  w  Krzemieńcu,  aby  Ciebie 
pozna-  i  o  mnie  Tobie  mówić.  Czy  jej  droga  przez  nasze 
miasteczko  wypadnie,  nie  wiem ;  ale  jeszcze  kilka  dni  tema, 
M.  mówił  mi ,  że  od  Ciebie  droga  spodziewa  się  upoważnię* 
nia,  aby  wziął  nademną  opiekę  i  rząd  samowładny.... 
Nawet  pani  M.,  dla  ii^szystkich  doić  zimna,  ze  mną  jest 
dobrze  i  nawet  z  szacunkiem.  Kuzynka  ich,  panna  Helena, 
w  wieku  już,  nabożna  i  słaba,  także  się  uśmiecha,  kiedy 
przychodzę.  Słowem,  jakżem  miał  wyjechać,  kiedy  może 
w  Paryża  nie  znalazłbym  nikogo,  coby  mi  sprzyjał,  a  tu 
są  tacy,  co  ttdę  z  otwartemi  rękami  przyjmują?^ 

O  wszystki^m  tedy  i  ó: 'wszystkich  matce  donosił,  tylko  nie 
o  osobie,  któraby  była  mogła  właśnie  najwięcej  ją  zaciekawić. 
Uzupełniając  rzecz  z  ulotnych  wzmianek,  rozrzuconych  po  innych 
listach,  spróbujemy  my  z  naszój  strony  dodać  tu  wizerunek  pan- 
ny Anieli.  Była  to  panienka  zajmująca  —  nie  tyle  piękna,  ile 
miła  i  kształtna  —  bardzo  starannie  wykształcona  i  co  nazywają 
myśląca;  ale...  że  użyjemy  słów  własnych  korespondencyi,  „stra- 
sznie popsuta**,  albowiem  była  to  pani  w  domu,  samowładnie  rzą- 
dząca nad  ojcem  i  nad  matką.  Poecie  naszemu  okazywało  całe  jój 
mimowolne  postępowanie,  że  musiała  ona  nim  być  zajęta.  Uwa- 
żały to  i  osoby  dalsze,  bywające  w  tym  domu.  Każde  jego  przyj* 
ście  sprowadzało  rumieniec  na  lica  panienki.  Widząc  przychylność 
całego  domu  ku  sobie  i  tak  życzliwe  usposobienie  w  osobie,  któ- 
ra i  na  nim,  ile  ze  wszystkiego  wnosić,  korzystne  od  piórwszćj 
chwili  sprawiła  wrażenie,  zaczął  się  Juliusz  panną  Anielą  coraz 
żywiój  zajmować.  Że  jednak  miała  ona  różne  też  swoje  słabostki, 
których  jako  baczny  obserwator  nie  mógł  nie  widzieć,  trzymał 
więc  uczucia  i  kroki  swoje  na  wodzy,  namyślał  się,  doświadczał, 
zwłóczył,  tak  iż  postępowanie  jego  mogło  się  wydawać  chłodnóm 
i  chwiejnóm.  Mimo  wszystkich  oznak  przywiązania  ze  strony  pan- 
ny, a  grzeczności  ze  strony  rodziców,  czegoś  on  temu  wszystkie- 
mu, co  niby  widział,   niezupełnie  jeszcze  dowierzał,  choć  powin'* 


da,  że  były  wyraźne  kroki  ze  strony  trzecich  osób,  któi^  go  za* 
chęcały,  ażeby  jawnie  ł  stanowczo  w  roił  konknrenta  wystąpił. 

^Może  to  był  sen  i  przywidzenie  z  mojćj  strony;  ale 
jakże  było  nie  śnić,  kiedy  mi  często  ojciec  gadał  przy  stole 
nawet  i  otwarcie  takie  np.  słowa:  Popracuj  nad  sobą,  po- 
pracuj i  zakochaj  się,  a  ja  cię  ożenię.  Na  co  panna  {to- 
nęła ,  a  ja  nie  wiedziałem ,  co  myśleć**. . . 

Dalszego  wątku  tych  stosunków  nie  podejmuję  się  dopowie- 
dzieć czytelnikowi,  szczegóły  bowiem  w  listach  o  tóro  nie  dają 
dokładnego  wyobrażenia.  Zdaje  się,  że  wmieszanie  się  w  rzecz 
nieproszonych  przyjaciół,  intrygi  jakieś,  w  części  może  nwięzie- 
,  nie  wuja  JuHusza,  które  zaszło  na  Wołyniu  właśnie  w  ciągu  tego 
stosunku,  a  przedewszystkióm  owo  zbyt  wyczekujące  zachowanie 
się  konkurenta  w  obec  panny  z  wyobraźnią  nieco  exaltowaną, 
pozwoliło  przeminąć  chwili  najsposobniejszej  i  nadało  myślom  p. 
Anieli  taki  później  kierunek,  iż  się  wszystko  między  nimi  skoń- 
czyło ostatecznie  na  niczem.  Słowacki  wyjechał  potem  do  Paryża; 
ona  z  rodzicami  pozostała  jeszcze  na  rok  następny  pod  niebem 
włoskióm  i  —  rzecz  dziwna,  umarła  we  Florencyi  w  kilka  mie- 
sięcy po  wyjeździe  Juliusza.  — 

^Może  z  mojój  strony  było  nadto  dumy,  która  się  tćj 
panienek  mogła  opieszałością  wydawać;  gdyby  jednak  miała 
szlachetniejsze  uczucia,  zrozumiałaby  dlaczego  tak  niena- 
tarczywie  starałem  się  o  nią.  Ona  miała  miliony,  jam  nie 
mógł  jój  nic  dać  nawzajem.  Ale  to  już  przeszło.  Ona  mię 
teraz  widzi  z  nieba  —  bo  już  nie  żyje  1 . . 

...-Przyznam  Ci  się  jednak,  droga  moja,    iż  kiedym 
j  się  o  jój  śmierci  dowiedział,  cierpiałem.  Bo  choćby  to  było 

p  u  niój  chwilową  tylko  myślą,    aby  mię   wybrać    z  tłumu  i 

zrobić  szczęśliwym,  to  już  jój  to  nadało  w  oczach  moich 
postać  litośnego  anioła,  a  śmierć  jej  dopełniła  obrazu.  Ileż 
razy  teraz  chodząc  po  ciemnych  alejach  tutejszego  ogrodu, 
zdaje  mi  się,  że  mi  ona  drogę  zachodzi,  że  się  jej  cień 
rumieni  i  spuszczając  oczy  przede  mną  pyta  się:  dla  cze- 
goś mię  nie  kochał?  Śmierć  ją  upiększyła  w  moich  oczach**... 
(Z  listu  już  pisanego  z  Paryża,  d.  ?  listop.   1839  r.). 

Powyższe  doniesienia  o  śmierci  p.  Anieli  przeniosły  nas  mi- 
mowolnie w  czasy  Słowackiego  paryskie.  Jeszcześmy  jednak  do 
nich  nie  doszli.   Cofnijmyż  się  zatóm  myślą  teraz  o  rok  cały  na- 


17 

powrót ,.  ałeby  <łopełniii  wisemnktt  zajęć  jego  floredckićh ,   w  ci4' 
ga  roku  1838. 

Właioie  w  czasie  pi^rWfisej  &woj&j  znajomości  z  rodziną  M., 
przystąpił  był  Słowacki  do  urzeczywistnienia  wspomnianego  jul; 
powyżej  zaittiant,  odezwać  się  mresKcio  znowa  jako  autor 
puhUcznie  wyistcfmjąey  i  w  szybkii^j  kolei  wydawać  teraz  jedne 
pracę  po  drugiej.  Od  czasu  ogłoszenia  Kordyana  (i834J  aż  do 
owej  pory,  czytaj[ąca  pul)Iicznośd  prawie,  zupełnie  go  była  straciła 
z  oczu.  Głiodaito  o  to,  żeby  złożyć  teraz  prz0d  nią  cały  snop 
plona  Hsiłowań  czteroletnićłi  i  nieprzerwanych,  cłioć  podejmo-. 
wanych  w  ukryciu ,  i  zająć  jako  pisarz  miejsce  sobie  należne. 
Słowacki'  miał  wtedy  chwilowy  zamiar,  przenieść  się  właśnie  z  te- 
go powodu  do  Paryża  niezwłotizoie^  i  {usał  pod'  wpływem  tego 
postanowienia  do  inatki  dnia  10  liplba  (1898),  co  następuje: 

^Wyjeżdżam  25  tego  miesiąca,  dp  Paryża,  :alt>owiem 
wysłałem  tam  przedemną  jedno  moje  maleńkie  dzieciątko, 
które  już  w  tych  dniach  musiało  -się  na  świecie  pokazać. 
Nie  wiem,  jiiki  będzie  los  jego  i  bardzo  ciekawy  jestem, 
czy  mu  się  powiedzie  na  świecie,'  zwłaszcza  że  mu  zamie* 
rzam  wkrótce  za  przyjazdem  nowych-  dać  braciszków.  Pier- 
wszy z  tych.  chłopczyków,.,  którego  już  puściłem  z  opieki, 
nazywa  się  An  heli  i.  Melancholiczną  i  trochę  chrystusową 
ma  twarz  —  wielką  prostotę  w  ubiorze  — .  i  niepodobny 
jest  do  niczego.  Zaczynam  więe  Znów  życie  inniój  opasłe. 
Więcćj  dla  mnie  ciekawe  będą  dni  i  godziny.  Interesują 
mni0  także  moi  dawni  znajomi,  których  od  pięciu  lat  nie 
widziałem.  Jeżeli  źle  mi  będisie  pomiędzy  nimi,  uciekam 
znów  w  góry  alpejskie  lub  pirenejskie ,  i  osiadam  w  nich 
na  zawsze,  jak  pustelnik.'' 

Zapowiedziany  wyjazd  Słowackiego  z  Florencyi  już  w  ciągu 
lipca,    nie  przyszedł   wprawdzie  do   skutku,    z  wiadomycli   nam 
już  przyczyn;   nie  przeszkodziło  to  jednakże  wyjściu  z  pod  prasy 
owego  dzieła  w  najbliższym  czasie.    Imię  autora  tym  razem  było 
wyrażone  na  tytule.  Takowy  brzmiał  krótko: 
I      „Anhelli  —  przez   Juliusza   Słowackiego."    Paryż, 
1838.  12^  str.  108.  —  Przedmowy  żadnój, 
Kiedy  Słowacki  ujrzał  przysłany  sobie  do  Florencyi  pierwszy 
exemplarz  tój  książki,   donosU  o  tóm   w  wyrazach,    które  żywo 
Toma  ' 


18 

przypominają  i  rado&S  jego  i  owę  przesadnie  iBzczę&liwą  peimoi^ 
siebie ,  wzbudzoną  w  nim  za  ukazaniem  się  dwóch  pierwszych  to- 
mów „Poezyi",  wydanych  przed  sześciu  laty  w  drukami  panny 
Kory. 

^Przedwozoraj  (powiada  wli&cie  z  d.  21  isierpnia  1838) 
miałem  dzień  miły  dla  mnie.  ^  Oto  przysłano  mi  z  Paryia 
moje  ostatnie  dziecko,  które  11  dni  dopiero  żyje,  w  ładną 
sukienkę  ubrane,  potulne,  melancholiczne,  prosto  mówiące, 
dziecko  riowem ,  które  ja  kocham  bardzo  i  o  któróm  zarę- 
czano mi ,  te  mu  się  dobrze  powiedzie.  Odebrałem  je  z  rana 
w  niedzielę  —  więc  porzuciwszy  obojętnie,  ubrałem  się  i 
poszedłem  na  śniadanie ;  ale  mię  coś  ciągnęło  do  domu  i 
do  mego  dziecka.  Więc  już  chciałem  powracać  spiesznie; 
ale  przypomniałem  sobie,  że  jest  niedziela,  że  kościoły 
otwarte,  że  Bóg  tak  jest  dobry  dla  mnie.  Więc  poszedłem 
do  wielkiój,  ciemnój,  pustój  katedry  i  stanąwszy  w  po- 
środku, zacząłem  myślcó  o  Bogu,  aż  oczy  moje  napełniły 
się  łzami.  Upokorzyłem  się,  I)o  mi  się  zdawało,  żem  tego 
ranka  urósł  nieco  i  że  B<^  upokorzenie  moje  widzieć  bę- 
dzie, jak  gdyby  jaka  z  najwyższych  kolumn  upadała  przed 
nim.  Otóż  takie  były  myśli  moje,  takie  uczucia  po  odebra- 
niu tego  nowego  jrfodu.  Dziwnie,  jak  we  ranie  katolicyzm 
jest  dumny ! . . .  Potom  poszedłem  do  H.  pochwalić  się ,  i 
jadłem  z  nimi  obiad,  wesoły  jak  rzadko  bywa  i  dosyć  kon- 
tent  ze  świata.  —  Chrzciny  tego  nowego  dziecka  bez  ża- 
dnego kosztu  obeszły  się,  albowiem  uprzednie  moje  na  nie* 
go  zapracowały ^ —  i  jeszcze  mi  coś  zostało." 

Już  w  parę  miesięcy  potem  — w  drugiej  listopada  połowie  — 
wyprawiony  został  do  Paryża  do  druku  drugi  rękopis.  Byłto 
„Poemat  o  Piekle**,  a  zatóm  ostatnie,  najświeższe  dzieło  ze 
wszystkich,  jakie  naówczas  autor  miał  w  tece.  Ofiarował  je 
w  przypisaniu  „Żałosnój  ludu  polskiego  Wdowie**,  a 
T02Ximisi  przez  te  słowa  miasto  Warszawę.  Kilka  wierszy  stano- 
wiących właśnie  tę  dedykacyą ,  na  piórwszźj  karcie  poematu,  ma- 
ją podpis  „dnia  15  listopada  1S38  r.  z  Florencyi*.  Była  to  nie- 
zawodnie data  dnia,  w  którym  rękopis  był  oddawany  na  pocztę. 
Książka  została  odbita  i  weszła  w  obieg  księgarski  zapewne 
z  końcem  jeszcze  tegosaroego  roku,  chociaż  zwyczajem  księgar- 
skim położono  na  tytule  cyfrę  roku  następnego.  Cały  tyttił  był 
taki: 


td 

Poema  fiaita  Daatyiakft  harim  LeDwa  o  Piekle,  przez  Jn* 
llusza  Słowackiego.  Buryź  1839.  Format  12®. 

Zwyczajem  moim  nie  mogę  udzielić  czytelnikowi  o  tóm  dziele 
żadnej  osobistej  wzmianki  autora  zaczerpniętej  z  jego  poufnych 
zwierzeń.  Piórwsza  to  publikacya,  o  której  najgłębsze  milczenie 
w  całej  jego  korespondencyi.  Dzieło  samo  nie  było  tego  powodem, 
lecz  zdarzenia  uboczne.  Listy  Słowackiego  ukazują  w  tćm  miej- 
scu przerwę  i  to  nader  znaczną.  Od  21  sierpnia  1838  aż  do  24 
czerwca  1830,  a  zatćm  przez  całe  10  miesięcy,  nie  odebrała 
matka  poety  ani  jednego  słowa  od  syna.  Powodem  tego  milcze- 
nia była  ta  okoliczność,  że  w  jesieni  1838  r.  brat  jćj  Teofil  dla 
jakichś  podejrzeń  o  winy  polityczne  w  domu  własnym  na  wsi  na 
Wolyiriu  został  aresztowany,  a  następnie  wyrokiem  sądów  wojen- 
nych wskazany  na  wygnanie.  Jako  miejsce  wygnania  była  mu 
naznaczona  Perma  w  głębokiój  Rosyi.  Ściągnęło  to,  jak  się  samo 
rozumie,  i  wszelkiego  rodzaju  nieprzyjemności  i  niemałe  straty 
materyalne  na  tę  całą  rodzinę.  Pani  Becu  była  z  tego  powodu 
trzymana  przez  5  miesięcy  pod  śledztwem  w  Kijowie,  i  nie  mo- 
gła od  owój  chwili  już  utrzymywać  stosunków  z  synem.  I  Juliusz, 
któremu  wiadomość  o  tóm  wszystkióm  doniesiono  z  boku  natych- 
miast,  nie  śmiał  jako  wychodziec  listami  swymi  kompromitować 
matki  i  zawiesił  z  tego  powodu  zupełnie  korespondencyą.  Tak 
więc  niepodobne  mi  jest  udzielić  bliższych  szczegółów  o  stosun- 
kach i  krokach  mego  poety,  o  ile  takowe  przypadają  na  przeciąg 
rzeczonych  10  miesięey. 

Pierwszym,  który  mu  przywiózł  tę  smutną  z  kraju  wiado- 
mość, był  Zygmunt  Krasiński.'  Przybył  on  do  Florencyi  w  mie- 
siącu październiku  (1838)  i  pocieszał  w  tój  ciężkiój  niedoli  jak 
mógł,  biednego  towarzysza  swojego,  dopóki  tenże  bawił  jeszcze 
we  Włoszech.  Ile  mu  wdzięczny  był  Juliusz  za  tę  jego  serdeczną 
przyjaźń,  o  tem  najlepiej  przekonywa  wiersz  wtedy  napisany  do 
niego,  w  chwili  kiedy  wyjeżdżał  już  z  Florencyi.  Wiersz  ten, 
przez  niedopatrzenie  niezamieszczony  w  zbiorze  pism  jego  pozgoa- 
nych,  był  następujący: 


90 

DO  ZYGMUNTA. 

^Żegnaj,  o!  żegnaj  archaniele  wiary, 
CoS  przyszedł  robić  z  mojem  sercem  czary, 
Coś  w  łzy  zamienił  jego  krew  czerwoną, 
Wyrwał  je  z  piersi ,  wziął  we  własne  łono, 
Ogrzał,  oświetlił  —  by  nie  poszło  w  tramnę 
Ani  spokojne  mniej,  ani  mniój  dumne. 


„Więc  gdzieś ,  daleko,  u  boskiego  celu 
Chwała  dla  ciebie,  o  serc  wskrzesicielu  I 
A  dla  mnie  pokój  dla  ducha  i  koście 
Bo  tym  obojgu  trzeba  —  spokojności . . . 
Lecz  jeśli  ducha  nadchodzą  mordercę, 
Lecz  jeśli  walka  jest :  —  dałeś  mi  serce ! 

Florencya  4  grudnia  1838. 


Na  zakończenie  ro;:działu,  w  którym  chciałbym  ^czerphąó 
wszystko,  co  tylko  miało  związek  z  pobytem  r  Słowackiego  i  we 
Florencyi,  przejdę  od  biografii  do  krytyki.  Powiedziało  się  wyżójj 
ie  na  czas  ten  florencki  przypada  ogłoszenie  dwu  tomików,  na- 
kładem własnym  autora  drukowanych  w  Paryżu.  Tu  pora  zasta- 
nowić się  nad  tóm,  co  się  w  takowych  mkści.  poemat.  Pia- 
sta Dantyszka  o  Piąkle  przejdę  milczeniem.  Nie  jestto 
ntwor  z  liczby  celniejszych.  Nie  daje  powodu  ani  do  szczególnych 
pochwał  ani  też  do  ujemnych  wywodów  takich,  którychby  każdy 
czytający  sam  sobie  nie  potrafił  utworzyć.  Poemat  ten  i.  w  pier- 
wszo] chwili  małe  sprawił  wrażenie  i  później  nie  potrafił  zjednać 
fiobie  rozgłosu.  W  tym  razie  zgadzam  się  i  ja  najzupełniej  z  wy- 
obrażeniami o  tóm  ogółu.  To  jedno  mógłbym  chyba  dodać  do 
nich,  na  podstawie  bliższego  obeznania  się  z  życiem  ówczesnóm 
Juliusza,  że  praca,  o  której  tu  mówimy,  była  że  tak  powiem 
okolicznościowa,  wywołana  samą  miejscowością  jego  ówczesnego 
pobytu,  Była  to  rzecz  pisana  w  stanie  ducha  mniej  podniosłym. 


21 

Natchnienie  prawdziwe  nie  dawało  ta  poecie  tych  sbiydd,  na 
których  w  innych  czasach  wznosił  się  nieraz  w  najwyteze  sfery 
twórczo&ci.  Byłto  więcój  j^ód  woli  i  rozroyriu,  niż  bezpośredniego 
rznta  fantazyi...  To  też,  włainie  z  przyczyn  powyższych,  nie 
nastręczają  się  z  okazyi  tego  poemata  do  powiedzenia  ani  nawet 
takie  nwagi,  któreby  choć  abocznie  mogły  mieć  jakąi  ważnoić 
przy  określeniu  kienutku  i  staoowiaka  poety.  w.  czasie,  kiedfy  to 
pisał.  Inaczój  za  to  ma  się  rzecz  z .  dragą .  jegp  ,pnł]iikacyą 
z  czaśćw  florenckich,  poclKod2V|cą  z  lat,  kiedy  przemieszkiwał  •je- 
szcze w  Genewie.  Nad  nią  warto  zastano^ć  sięimeco  dłalćj. 

Pospolicie  spotyka  wszystkia  Słowackiego  atwoty>  zarzai,'to 
są  zbyt  trudne  do  rozumienia. .  Po  dokładaem  cozpoznaniu  osobr- 
stych  okoBczności ,  dotyczących  poety,  nrniemana  niezctaumiało^ć 
dzieł  jego  okażą  się  przesądem.  Prawdziwie  uzassjdnionym  pozo- 
stanie powyższy  zajrzut  tylko  W  obec  jednego  poematu.  Tym  po- 
emąiem  jest  A  n  hel  I  i..  Nie  wiem  ozy  je^t  ^  czy  był  kto  dotąd  tyk 
szczj^iliwy,  żeby  się  mćgł  pochwalić ,  że  w  nim  na  wpikrńś  prze- 
niknął cały  autora  zamiar.  Pomimo  tego  —  rzecz  .dziwna!  — 
nieprzystępność  i  niejasnoić.  WiCi^ytn  Anhellego  okładzie  dDznaje 
w  wyjątkowy  jakii  sposób  szczególnej  poUailiwoići  u  wszystkich. 
Cudny  język, .  dziwnej  czystości  formy,  kilka  postaci,  wymarzonych 
z  niezrównaną  poezyą  i  te  ustępy  poszczególne ,.  tu  i.  owdzie  po 
caiŁm  dziele  rozsiane.,  które  już  same  przez  się  zostawiają  jakiś 
smętny  obraz  w  myśli  czytającego^  wystarczyły  Anheliemu  za 
przepustkę  w  charaktei^  jodnąj  z  najlepszych  kreacyi. 

Zygmunt  Krasiński,,  kiedy  się  dowiedział  o.śmierei  Słowar 
ckiego,  pisał  do  przyjaciół  jego  w  Paryfea.  zajętych  właśnie  po- 
grzebem: ^  ^Połóżcie  mu  napis .  na  grobie:  .A utworowi  An- 
hellego,  a  ten  jeden  wystarczy  dla  zapewnienia  mu  sławy  na 
pokolenia  przyszłe.^  —  Ze  słów  tych  widać,  łe  autor  Irydyona 
najwyżej  stawiał  Anhellego  między  wszystkimi  utworami  -  zgasłego 
przyjaciela.  A  skoro  tak  wysoko  dzieło  to  cenił,  zdawałoby  się, 
że  je  mnsiał  i  doskonale  rozumieć.  Czyje  rzec^zywiście  rozumiał? 
o  tern  zdania  mogą  być  różne.  Odzywał  on  się  i  w  rychlejszych 
już  latach ,  za  życia  jeszcze  Juliusza ,  po  kilka  razy  i  przy  ró- 
żnych sposobnościach  w  podobny  sposób  o.  tym  otworze.  W  liście 


■i<^' 


do  Romana  Z.  (iZałiukiegof  *)  wprost  nawet  dotknął  pnnkta,  o 
który  nam  tataj  chodzi.  —  ^Na  żaden  sposób  (tak  się  list  rze- 
czony zaczyna)  nie  mogę  ozniió  za  prawdę  i  słosznoió  niespra- 
wiedliwoici  wyrządzonój  przez  pnblicznoóć  Juliuszowi.  Zapytam 
się:  w  czem  go  nie  rozumieją?  Ty  piórwszy  powiódz  mi,  czego6 
w  nim  nie  rozumiał?*^...  I  mówiąc  w  dalszych  wyrazach  z  tego 
włabie  punktu  widzenia  o  niektórych  jego  pismach  z  osobna, 
mianowicie  o  ^Trzech  Poematach^  i  Balladynie,  tak 
pisze  dalój:  —  „Teraz  o  Anhellim.  Zaprawdę  potrzeba  po- 
tęgi uroczój,  genialno],  nadzwykłój,  by  Sybiru  otchłań  tak  wy- 
stroić w  alabastry  ńni^ów  i  sine  oczy  gwiazd.  Grdym  czytał, 
wzdychiJem  —  tęskno  mi  było,  żal  się  mnie  Boże,  dO  Sybiru! 
Przez  kilka  nocy  Sybir  6nił  mi  się  jakby  Eden  melancholijny. 
Wiesz  ie  mówią, .  iż  czasem  duch  samobójstwa  niesłychane  obie- 
cqje  rozkosze,  szepce  do  ucha  i  łudzi  i  nęci  i  porywa.  Otóż  pie- 
kło Sybiru  nie  przestając  być  piekłem,  przybrało  w*2nheTlim 
taką  ułudę  dziwną,  prześliczną  i  straszną,  okropną  ł  ponętną 
zarazem^. . . 

Gzy  te  słowa  ^  zresztą  tak  poetyczne ,  przekonywają  o  tóm, 
że  ten  co  je  pisał,  wnikał  w  wewnętrzną  my&l  Anhellego:  o  tóm 
sąd  pozostawiam  czytelnikowL  Podobnie  ogólnikowo]  tylko  treici 
są  i  uwagi  Krasińskiego  o  Anhellim  wyrzeczone  rok  późniój 
w  artykule  o  Słowackim,  danym  do  Tygodnika**).  Więcój 
wprawdzie  szczegółowe  były  myili  jego  o  tern  udzielone  K.  Ga- 
szyńskiemu w  roku  1838  z  Wenecyi  **!)«  jednakże  i  one  żadną 
miarą  nie  wystarczają  na  to,  żeby  nam  dzi&  wytłómaczyć,  dla- 
czego Krasiński  stawiid  tak  wysoko  poemat,  z  którego,  jak  wi- 
dzimy, równie  nie  byłby  umiał  zdać  sprawy  dostatecznój ,  jak 
wszyscy. 

Był  snąć  w  owóm  pokolenia  poetów  jakiś  dziwny  pociąg  do 
tajemniczoici  w  artyzmie ,  tak  iż  mglista  zagadkowoić  dzieł  poe- 


*)  List  ten  był  pisany  w  r.  1840  doia  13  maja  w  Rzymie. 
Ogłoszono  go  w  Dodatku  Czasu  1859  r.  w  zeszycie  na  miesi%c 
marzec. 

**)  Tygodni^  Literacki  poznański,  rok  1841,  str.   181. 

***)  Obacs  Wyj^i  z  listów  Z.  Krasińskiego,  strona  48. 


tyckich  nie  była  poczytywana  za  tiłomno&d,  lecz  raczej  przydaira<$ 
miała  uroku  częńciom  obraza  więcój  wydobytym  na  iwiatlo.  Ck> 
ton^o  w  pomrokn,  ehoć  nie  przemawiało  do  oka,  mówiło  do 
wyobraźni.  A  ta  po  swojemu  -^  u  każdego  czytelnika  iiiaczćj  — 
dopełniała  tego,  co  w  obrazie  było  zakrytóm.  Nie  chodziło  o  to, 
co  poeta  zamierzał,  ale  co  się  dawało  marzyć  nad  książką,  w  du- 
szy własnej.  Było  to,  jak  z  utworami  muzyki ,  które  także  wzbu- 
dzają my^dli  w  słuchaczach,  ak  zazwyczaj  w  każdym  inne  i -aż 
do  pewnój  granicy  zupełnie  dowolne... 

Nie  stosuję  jednakże  tego^   co  tu   mówię,  do   całej  osnowy     V 
Anłtdiego.  Jest  w  tóm  dziele   dobra  połowa   szczegółów,    w  któ- 
i^ch  się  mieid  ńwiadomy  zamiar  poety.    Spróbujmy,  czy  nie  po« 
trafimy  choć  tę  część  poematu  odsłonić. 

Aieby  to  ułatwić,  powiedzmy  sobie  przedewszystkióm ,  że 
autorowi  bynajmniój  nie  chodziło  w  Anhellim  o  krainę  sybirską, 
choć  z  ni^j  zrobił  pozorną  scenę  swojej  powieści,  ani'  i^l  d* sto- 
sunki wygnańców  i  osiedleńców  ^ybirskich!  Ktoby  to  wszystko 
chciał  brać  dosłownie,  musiałby  co  krok  sprzeczać  się  z  poetą,  V 
wytykając  mu  to  nieznajomość  przedmiotu,  to  brak  podobieństwa 
do  prawdy.  Zaraz  na  samym  początku  poematu  czytamy,  że 
przyszli  wygnańcy  w  liczbie  około  1000  osób  na  ziemię  sybirską 
i  zbudowali  dom  drewniany,  aby  zamieszkać  w  nim  razem  w  zgo- 
dzie i  w  miłości  braterskiej.  A  kiedy  już  dom  ów  stanął,  wtedy 
każdy  zajął  się  swoją  pracą,  oprócz  łudzi,  którzy  chcieli  aby  ich 
nazywano  mądrymi  i  zostawali  w  bezczynności  mówiąc:  oto  my^ 
ślimy  o  zbawieniu  ojczyzny...  Słowacki  wprawdzie  osobiście  nie 
znał  Sybiru;  ale  równie  jak  każdemu  z  nas,  nie  m<^ło  i  jemu 
nie  być  wiadomóm,  że  ani  pierwsze,  ani  drugie  pomiędzy  wy- 
gnańcami zasłanymi  do  t&j  krainy  żadną  miarą  nie  mogłoby  być 
{Hraktykowanóm.  —  Również  nie  miałaby  sensu  w  znaczeniu  do- 
słownóm  ta  cała  scena  z  dziećmi  i  popem  na  tatarskim  koniu 
siedzącym ,  która  jest  opisana  w  rozdziale  Illcim  (wydanie  lipskie, 
str.  109).  To  jest  obraz  rzeczywistych  stosunków,  lecz  nie  pod 
niebem  sybirskióm.  —  Podobnie  nie  słyszał  też  nikt  w  Sybirze 
„o  turmach  i  o  wtrąconych  do  nich  więźniach,  któ^ 
rych  tw&rze  smutne  i  blade  patrzą  się  przez  kraty 


w  nUbo*  (rozdział. I  V8tr^  IM).  Cały  ten  j^st^p  >  wcięty  jest 
niezawodnie  z  rzeczywistego,  żarcia ,  Ucz.dosyl^lLtch  stosunków 
to  me  pri&ystaje,  ^-,  Scena  ukrzyżowania  trzecłi  fanatyków,  z  któ- 
ryćTi  każdy  pt^ez  własnych  ziomków  zostaje  priybityni  jaa  krzyż 
za  swoje  mrzonki  (rozdział  X  str.  ,126  i  127)  —  i  to  są  znowu 
rzeczy,  któryd^  na  Sybirze  nawet  rozbij^ała  wyobraźnia  -poety  nie 
będzie  imiała  umieęzczaó,  —  chyba  w  allegorycznóm  znac&Eeniu, 
w  sensie  symbolicznej  przeno&ni. —  W  dcugiój  pot^iwie  XJgo  ustę- 
pu (str.  131  —  133)  ukazuje  aator  wstającą. z  ^roba  w  kastai^ 
cie  {rfomienia  postać  biskupa,  którego  koici..p0gf£ebane  są  w  śnie- 
gach sybirskich.  Że  słów,  jakie  biskup  ten  mówi  ^.  Anliellegoy 
widzi  każdy,  że  jbo  Sottyk.  MieliżbySmy  przypića^cztó ,  że  ie  fw- 
mf łka  poety?  Nie  mi&tożby  byó  .  i  .Słowacj^iema  wiadomóm,*  że* 
grób  Sołtyka  znajdąje,  się  na  Wawelu,  a  .miejsoe^  wygnania  jego 
było  z  tój  strony  Uralu?,.  ^  ,    .  ...  i.    . 

Mógłbym  to  dowodzenie  znacznie  przedłożyć;  myślę  jednak,:- 
że  i  to,  co  powiedziałem  dotąd,,  wystarcza,,  ażeby:  przyjąć  za* 
punkt  wyj&cia  w  rozbiorze  nipiąjszym  przypuszczenie,  że^w  An-^^ 
hellim  przez  Sybir  i.  przez  wygnańców  sybirskich  rozumieć  ko- 
niecznie trzeł)a  co  inn^o,  jak  to  co  na  razie  sam  brzęk  «towa> 
nasuwa.  —  •       n      ^  . 

Poeta  dąie  widocznie  w  dziele  :obecBÓm  wizemaek  dolijjga- 
e£0_ narodu^  ]^egląd  w^ystkich  jego  stosunków,.  .obiaz"i'3Sr« 
pieA,' które  znospy  od. drugich,  i  win,  jakie  sami'  przeciw  sobie 
£Ogełniainj.  Sybirem  podobało,  mu  się  nazwać  całe.. nasze^  położe- 
nie społecznei  Obejmuję  więc  w  tym  wynuie  kraj  nasi  dały  prze« 
dewszystkióm ,  a  potom  emigracyą  z  r.,16Al,  ;nakianiec  i  wszel* 
kie  strony  iwkta  zaludnione  wygmu^ami  polskimi  ^  nie  wyłącza 
jąo  zresztą-  z  liczby  takowych  także  i  pustyń  sybirskich;    .    .^     • , 

Upatrywaćby  można  w  tem  wszystkióm  coś  artystycznie  nie- 
właściwego, coś...  że  powiem,  naciągniętego.  Użyty  symbol  sła- 
Ik)  odpowiada  podłożonemu  sobie  znaczeniu.  Odnieść  to  należy  na 
karb  osobistych  też  jedynie  okoliczności  poety,  że  użył  tój  właśnie 
formy.  Anhelli  był  pisany  w  Genewie.  Stała  Słowackiemu  wtedy 
ciągle  przed  oczyma  owa  olbrzymia  biała  góra,  o  którój  mawiał 
w  listaoh  swoich,  że  j^jest  podobna  do  snycerskiego  po- 


25 

S^gti  sybirskiij  krainy".  Ten  widok  codzienny  zakntegó 
w  lody  i  śniegi  Mont -Blanc,  odbity  w  wyobraźni,  przyjął  w  się 
zwolna  wszystkie  medytacye  poety  o  ojczyźnie  i  o  rodzinie,  o 
szczęściu  którego  nie  zaznał,  o  samotności,  na  którą  był  wska- 
zany... Z  czasem  w  ducha  jego  tak  się  jedno  i  drugie  zlało,  ie 
nm  się  już*  czuć  nie  dawała  niepokrewnośó  i  nawet  ;8przecznoś<S 
między  tłem  a  obrazem ,  między  formą  a  rzeczą  samą.  Obydwie 
strony  w  fantazyi  jego  spłynęły  w  jednośó,  nierozłącznie  spojoną. 
Owinęło  się  zaś  około  tójże  jeszcze  i  coś  trzeciego,  co  także  było 
tylko  skutkiem  przypadkowych  owdcześnych  osobistych  stosun- 
ków:—  mówię  o  stylu  biblijnym,  jakim  jest  napisany  Anhelli  *). 

Odnosząc  Ai^ellego  w  taki  sposób  do  symbolicznego 
rodzaju  poezyi,  uważam  za  potrzebne  rzucie  tu  mimochodem 
jeszcze  tę  ogólną  uwagę,  że  symbolika  w  sztuce  może  byó  dwo- 
jaka. Mogą  w  jej  zakresie  być  same  takie  tylko  przenośnie,  któ- 
ro ściśle  wyobrażają  myśl  sobie  podłożoną  i  po  za  granicę  tójże 
myśli  wcale  nie  przesięgają.  W  takim  razie  ruch  i  kształty  uży- 
tych form  symbolicznych  stosują  się  wiernie  i  niewolniczo  do  we- 
wnętrznego swego  znaczenia.  Wszystko  w  nich  tóm  znaczeniem 
przesiąkło,  a  po  za  okręg  tego  znaczenia  ani  krokiem  już  dalój 
pomysł  symboliczny  nie  idzie.  To  jest  symboliczność  ścisła  — 
łatwa  wprawdzie  do  odgadywania  i  przezroczysta,  ale  skostniała, 
uł)oga  w  artystyczne  powaby  i  jakby  spętana  tóm  czemś  dru- 
gióm,  sobie  obcóm,  co  w  nią  włożono.  Bywają  znowu  utwory 
symboliczne  zgoła  odmiennej  natury.  Figury  i  znaki  w  zakresie 
tój  drugiój  symboliki,  stworzone  pierwotnie  na  to,  żeby  coś  ta- 
kiego znaczyły,  czem  same  przez  się  nie  są,  wprawdzie  z  razu 
przyjmują  na  się  piętno  podłożonego  sobie  znaczenia,  ale  na  tóm 
bynajmniój  nie  poprzestają.  Zostawszy  raz  wywołane  do  życia, 
jako  udzielne  twory  fantazyi,  zatrzymują  ruch  i  nadal  w  wła- 
snym swoim  kierunku;  skutkiem  czego  wynikają  z  nich  kształty 
zewnętrzne  i  sytuacye  takie,  które  nie  mają  żadnej  wreszcie 
wspólności  z  pierwotnóm,  z  gtównóm  znaczeniem.  W  takim  razie 

•)  W  tomie  I  na.  stronic  241  wspomnieliśmy,  że  czytywanie 
pisma  Św.  było  w  owych  latach    codziennym  zwyczajem  Słowackiego* 


26 

allegorycznoić  miesza  i  wikle  się  ciągle  z  bezpośrednią  dosłowno* 

ścią  utworu.  Sceny  i  kształty  znaczą  rzecz,  o  wyrażenie  której 
z  założenia  głównie  chodziło,  ale  dają  też  oprócz  tego  i  więcej 
jeszcze,  to  jest  dają  i  siebie  same.  Tak  powstaje  symboliczno&ć 
swobodna,  fantastyczna,  będąca  nieskończenie  trudniejszą 
do  rozumienia,  aniżeli  tamten  j^j  rodzaj,  ale  wolna  od  tej  mar- 
twoty i  sztywności,  na  jaką  z  natury  rzeczy  wskazane  są  sym- 
boliczne tworzywa  poprzednio]  kategoryi.  Jen  drogi  rodzaj  sym- 
bolicznoici  jest  najwłaściwszym  w  zakresie  twórczości  poetyckiój: 
i  do  tego  jój  rodzaju  policzyć  też  należy  i  Anhellego. 

^  Względna  zatóm  trudność  do  rozumienia  tego  utworu  (gdy- 
by się  kończyło  na  takiój  tylko  trudności),  byłaby  prostom  tylko 
następstwem  przyjętój  formy,  a  raczój  rodzaju  poezyi,  w  którym 
jest  wykonany  Anhelli.  Taka  trudność  nie  byłaby  wadą.  Ustępy 
Anhellego  jednakże,  nadarzające  się,  jak  każdy  przyzna,  dość 
często,  które  się  całkiem  usuwają  z  pod  możności  wykładu ,  oka- 
zują, że  autor  nieraz  zbyt  się  daleko  dawał  fantastyczności  pory- 
wać i  przesadzał  niekiedy  w  dobrych  chęciach  otoczenia  sym- 
bóliczności  poezyą  i  cudownością.  W  t6m  więc  całe  źródło  mgli- 
stości  i  wszystkich  w  ogóle  wad  Anhellego.  — 

Przystępuję  teraz  do  szczegółowego  przeglądu  myśli  Słowa- 
ckiego w  dziele  niniejszćm. 

Poeta  daje  na  samym  początku  wizerunek  widocznie  emi- 
gracyi  naszej  ówczesnej.  Exystencyą  jej  nienormalną,  między"^- 
cymi ,  na  tułactwie ,  zowiąc  figurycznie  życiem  w  Sybirze ,  po- 
wiada: 

„Przyszli  wygnańcy  na  ziemię  sybirską  i  obrawszy  miejsce 
szerokie ,  zbudowali  dom  drewniany,  aby  zamieszkać  razem  w  zgo- 
dzie i  miłości  braterskiej ;  było  ich  zaś  około  tysiąca  ludzi  z  róż- 
nego stanu.^  Mieli  ci  nieszczęśliwi  między  sobą  utrzymywać  na- 
dzieję, „bo  nadzieja  przejdzie  z  nich  do  przyszłych  pokoleń  i 
ożywi  je^  Mieli  czuwać  nad  sobą,  „bo  byli  jak  ludzie  sto- 
jący na  podniesieniu**... 

I  rzeczywiście  „przez  jakiś  czas  był  pomiędzy  nimi  wielki 
porządek  i  wielki  smutek;  albowiem  nie  mogli  zapomnieć,  że  są 
wygnańcami  i  że  już  nie  zobaczą...  chyba  Bóg  zechce  — ^ 


27 

Łec2  czasy  tego  porządku  i  smtttka  nie  były  dłagie.  Nie- 
którzy tylko  z  nich  zajęli  się  swoją  pracą.  Niebawem  znaleźli 
się  między  nimi ,  „którzy  chcieli  aby  je  nazywano  mądrymi  i  zo- 
stawali w  bezczynnoici ,  mówiąc:  Oto  myilimy  o  zbawienia  oj- 
czyzny'... I  okazało  się  aż  zbyt  rychło,  te  ten  zastęp  wygnań- 
ców był  tylko  jedną  plagą  więcej  dla  społeczeństwa,  z  łona  któ- 
rego wyszedł.  —  „Dobrzy  byliby  z  nich  ludzie  w  szczęściu,  ale 
je  iiędza  przemieniła  w  ludzi  złych  i  szkodliwych;  albowiem  ser- 
ca ich  były  słabe.  Byli  ludem  starym,  których  wskrzesić  na  du- 
chu cudem  jest**. . . 

To  więc  wizerunek  pierwszy  stanu  społeczeństwa  naszego  —  i 
w  latach,  w  których  był  pisany  AnhelK.  ^ 

Począwszy  od  rozdziału  III  do  IX  ciągnie  się  cała  galerya 
podobnych  £egoż  stanu  obrazów.  Jestto  niejako  wędrówka  dantej- 
ska przez  cały  obszar  stosunków  exystencyi  owoczesnej  narodu. 
Figura  fantastyczna.  Szaman,  prowadzi  przez  to  społeczne  piekło 
poetę  J  jak  w  Komedyi  Boskiej  Wirgili  prowadził  włoskiego  wie- 
szcza. Ci  dwaj  spotykali  na  drodze  swojój  różne  potępione  za  swoje 
przeszłość  osobistości.  Anhelli  spotyka  się  z  równie  potępionemi, 
lecz  nie  indywiduami,  ale  stosunkami,  spotyka  się  z  cierpie- 
niami kolosalnrmi  narodu,  które  się  już  zamieniły  w  stały  oby- 
czaj, w  panujący  i  niezmienny  stan  rzeczy. •• 

Cala,  ta  część  dzieła  i  najartystyczniój  jest  wykonana  i  naj- 
łatwiój  poddaje  się  wyrozumieniu.  Nie  ma  potrzeby  zatrzymywać 
się  tu  nad  składającymi  ją  ustępami  z  osobna.  Wszystkie  obrazy 
są  wzięte  z  rzeczywistego  życia.  Wprawdzie  otacza  je  zawsze  pe- 
wna ornamentyka  fantastyczna ,  cudowność,  która  analizy  nie  zno- 
si. Zrażać  się  tóm  nie  należy,  taki  już  bowiem  jest  cały  sposób 
poematu,  który  mamy  przed  sobą.  A  bardzo  zmyślnie  też  postą- 
pił sobie  poeta,  że  ku  końcowi  tego  przeglądu  narodowych  cier- 
pień i  pokut  (na  str.  126)  od  niechcenia  rzucił  słowo,  które  ten 
cały  szereg  obrazów,  pod  względem  ich  formy,  pozwala  uważać 
za  rzeczy  ukazane  że  tak  powiem  na  tle  widzenia,  za  sen. 
„I  przekonany  był  Anhelli,  że  widzenie  kopalni  snem  by- 
ło, albowiem  nie  wiedział,  jak  z  nich  wyszedł.**  — 


^^ 


«8 

Na  dalszycb  kartach,  od  rozdzudhi  dziesiątego  począwszy, 
następuje  ^  tak  po^em,  wytłómaczenie,  dlaczego  dziać  sit 
mogą  pod  okiem  bożem  takie  monstrualności  społeczne.  Antor 
^raća  do  owego  zastępu  tysiąca  ludzi  mieszkających  w  wspólnym 
domie,  pozostawionych  przy  woli  własnój,  od  którydi  zaczął  cdte 
swoje  opowiadanie.  W  obrazach  co  tylko  przeprowadzonych  przed 
oczyma  naszemi,  odgł^nił  co  naród  znosi  i  cierpi.  Wscenacli,  co 
terązi  następują,  przychodzi  mu  okazać,  co  to  społeczeństwo  czyni. 
Ma  on  tu  na  oku,  jak  się  już  rzekło,  przedewszystkióm  ówcze- 
sną emigracyą.  Ale  jak  emigracya  była  tylko  odblaskiem  tego 
wszystkiego,  czem  naród  cały  wtedy  był  w  sobie  i  co  był  czynić 
gotów,  gdyby  tylko  na  to  pozwalały  okoliczności:  tak  tei  i  całe 
opowiadanie,  które  tu  poeta  daje,  nie  do  samych  tylko  emigra- 
cyjnych stosunków  ściągać  należy,  ale  do  całej  sumy  postępowa- 
nia i  zabiegów  w  narodzie,  o  ile  takowe  nawet  w  danem  poło- 
żeniu były  wynikiem  własnych  instynktów  i  jako  czyny  wolnej 
woli  stanowiły  o  doli  społeczeństwa  w  przyszłości.  —  Cóż  się 
tedy  dzieje  pośród  owej  liczby  wygnańców,  co  mieli  mieszkać  ra- 
zem w  zgodzie  i  miłości  braterskiej  i  czuwać  nad  sobą ,  gdyż  byli 
jako  ludzie  stojący  na  podniesieniu?  —  Poeta  odsłania  jeden  rys 
tylko  w  ich  usposobieniu  ówczesnem.  Czy  że  nie  dostrzegał  in- 
nych wad ,  które  toczyły  i  toczą  ustrój  społeczny  nasz ,  czy  że 
nie  chodziło  mu,  jak  tylko  o  symboliczne  naznaczenie  tego 
stanu  chorobliwego,  ku  czemu  wystarczała  już  i  ta  jedna  ska- 
zówka:  —  dość  że  podnosi  tylko  same  nieudolność  polity- 
czną owych  tysiąca  ludzi,  jako  znamię,  które  cechuje  wszystkie 
ich  kroki.  Marzycielstwo,  fanatyzm,  bezmiłość  itd.  sąto  już  tylko 
drugorzędne  przymioty  i  wyniki  głównój  winy,  jaką  odsłania, 
a  którą  wedle  niego  jest  ta  nieuleczona  jakaś  zapamiętałość,  z  ja- 
ką społeczeństwo  nasze,  jakby  fatalizmem  jakimś  pędzone,  chcąc 
ojczyznę  zbawić ,  tylko  coraz  głębszą  dla  niej  wykopuje  mogiłę . . . 
/  Owi  wygnańcy  tedy,  mówi  poeta,  sobie  samym  zostawieni, 
po  niedługim  czasie  kłócić  się  zaczęli  pomiędzy  sobą.  ^I  podzielili 
się  na  trzy  gromady;  a  każda  z  nich  myślała  o  zbawieniu  ojczy- 
zny. Więc  pierwsza  na  czele  miała  grafa  Skir,  który  utrzymywał 
stronę  tych,    co  się   przebiorą   w  kontusze  i  nazywać 


się  będą  szlachtą,  jakby  z  Łachem  aa.  noiro  pczybyli  do 
kraju  postegp.  A  draga  miała  na  czele  idnierza  chadcf^  imię- 
nieią  Skartabellę,  który  diciid  ziemię  podzielić  i  ogłosić 
wolność  chłopów  i  równo&ć  szlachty  z  żydami  i 
cyganami.  A  trzecia  na  czele  swojćm  miała  księdza  Bowfata, 
k£óry  chciał  kraj  zbawić  jnodlitwą  i  na  ocalenie  kraju  po- 
dawał sposób  jedyny,  i&6  i  ginąć  nie  broniąc  się,  jak 
męczennicy*..  —  ., 

W  taki  więc  sposób  oznaczywszy  hasła,  które  czasu  owego, 
kiedy  był  pisany  Anhelli ,  rzeczywiste  wiele  już  sprawiały  wna- 
wy  wteoryi,  a  w  późniejszych  latach  po  kolei  od^rały  role  sm- 
je  w  praktyce:  maluje  poeta  w  dalszem  opowiadaniu  zadiowanie 
się  tych  gromad  w  stosunku  wzajemnym  jednój  do  drogiój. 

Gromada  Skartabelli,  uzbrojona  w  siekiery,  gotuje  się  do 
rozprawy  z  drugiemi  gronf adami  w  swój  sposób,  w.  polu.  Siła  i 
siekiery  mająHcdy  podpomóc  prawdzie.  Ale  nim  przyszło  do  wal- 
ki, nabożny  zastęp  Bonifata  poddaje  radę,  iieby  ten  fśf&r  raczej 
przed  sądy  Boga  wytoczyć.  Rada  została  przyjęta,  stawiają  tedy 
trzy  Erzyże,  na  każdym  ma  być  przybity  męczennik  swego  stron- 
nictwa. nA  kto  najdłużej  żyć  będzie,  przy  tym  zwycięstwo.*^  — 
Wystąpili  więc  trzej  rycerze,  którzy  za  swoje  przekonanie  śmierć 
ponieść  chcieli.  Nie  byli  wybrani  losem,  lecz  ^  wła^nój  woli. 
Bardzo  trafnie,  z  wielką  znajomością  stosunków,  dodaje  do  tego 
poeta:  —  „Nie  byli  to  gromad  wodzowie,  lecz  jedni, z  najnmicg- 
szych**. . . 

„I  zawieszono  na  krzyżach  ludzie  owe  obłąkane  i  przybito 
im  ręce  ćwiekami;  a  ten  qo  był  na  prawo  krzyczał:  równość! 
A  ten  co  był  z  lewój  krzyczał:  krew!  Wiszący  zaś  pośrodku 
mówił:  wiara!**  —  Nadaremnie,  kiedy  ich  iM?zybijano  do  krzyża, 
dał  się  słyszeć  głos  z  nieba  wołający:  „Go  wy  czynicie?**...  Do- 
piero kied^  było  po  czasie,  kiedy  ludzie  owi  trzej  na  krzyżach 
swoich  skonali,  dopiero  wtedy  tłumy  zaślepione  przejrzały^  że  się 
to  nie  godziło.  Porwane  strachem,  rozbiegły  się  wtedy  samopas, 
lukżda  gromada  winną  stronę,  aby  tak  brojąc  coraz  gprz^,  osta- 
tecznie rozprząc  się  do  reszty  i  zatonąć  w  zgiełku,  śmiechu  i 
wrzaskach ,  w  szczękaniu  kielichów  i  brudnych  pieśniach. 


3ft 

—  „Wichry  roBsiewają  dębu  nasiona  i  roznoszą  je  po  rie- 
mi;  lecz  wichrj^te  będą  przeklęte,  co  wasze  mowy  i  rady  do 
ojczyzny  zaniosą.  Oto  obraziIiSeie  ludy  t^j  ziemi  ^—  i  z  oszcze- 
pami stoją  czyhając  na  was;  psy  ich  nawet  czyhają,  aby  z  was 
którego  rozedrzić." 

Te, słowa  prawdy  wkłada  autor  w  nsta  Szamana.  Szaman 
/  je  wypowiada  wygnańcom  i  zostaje  za  to  przez  nich  zamordowa- 
i ,  nym.  Prawdy  jednak  z  nim  razem  zabić  oni  nie  potrafili.  Kończy 
"^  się  z  nimi ,  jako  im  było  przepowiedziono,  *e  pomrą  mamie  przed 
dopełnieniem  się  czasa.  W  wielkim  dniu  zmartwychwstania, 
w  chwili  trymnfd  sprawiedliwo&ci ,  nie  ma  już  na  ziemi  aiii  61adn 
po  tych  ludziach  ani  po  szopie,  którą  sklecili  swemi  rękami.  Ich 
nienawiści  wzajemne,  ich  smutki,  ich  rzekoma  miłośó  ojczyzny, 
ich  szamotania  się  gorączkowe  strawiły  się  same  w  sobie.  Wro- 
gowi nie  zaszkodziły,  dla  nich  samych  były  przekleństwem  i 
zgubąj/ 

Poty  piórwsza  połowa  dzieła. 

Ńa  ióm  cienmóm  tle  rozpaczliwych  stosunków,  w  przeciw- 
stawieniu do  tych  typów  potępionych  w  massie  i  jako  massa  po- 
zostawionych też  w  głębi  obrazu,  8{)0strzegamy  na  pierwszym 
planie  kilka  postaci  z  osobna  zwracających  na  się  uwagę."' Ich 
oblicza  także  są  smętne,  ale  idealne.  Sympatya  nasza  jest  z  nie- 
mi. Widać  ze  wszystkiego,  że  je  wymarzyła  miłość  artysty.  Oto 
w  samym  środku  tój  grupy  widzimy  pogrążonego  w  zadumaniu 
młodziana,  z  obliczem  ku  zachodowi  zwróconóm  —  to  An- 
helli.  U  stóp  jego  klęczy  schylona  jak  pokutnica  niewiasta  — 
EllenaL  Przed  nimi  idzie  Sz a man,« mędrzec  sybirskićh  po- 
koleń. A  w  górze,  jak  urocze  widzenie,  wznosi  się  świetlana  po- 
stać anioła  —  Eloe...  O  napisanie  gorzkiój  satyry,  ó  samo 
tylko  potępienie  naszego  społeczeństwa ,  nie  mogło  chodzić  poecie. 
Miał  on  niewątpliwie  przed  oczyma  jakiś  zamiar  dodatni ,  wdzię- 
czniejszy, kiedy  tworzył  ten  poemat  Obaczmy,  czy  go  nie  odga- 
dniemy z  oblicza  którój  z  tych  czterech  przedniejszych  figur  obrazu. 

Nim  powiem  o  Anhellim,  co  mam  na  myśli,  niech  mi  wol- 
no będzie  powiedzieć  choć  słowo  o  autorze.  Słowacki  w  życia 
swojóm  mido  zassnał  szczęścia.    Żył  samotny,   opuszczony,   często 


31 

nawiedzany  przez  rozpacz.  Nieraz  zadawał  sobie  pytanie,  dlae£d« 
go  cierpi?  Szukał  przyczyn,  rozmyślał  nad. celami,  dla  kt<irych 
dostała  mu  się  taka  właśnie  rola  w  podziale  ^  lecz  —  odpowiedzi 
na  zapytanie  to  nie  znajdywał.  Poeta  nasz  nie  pojmował  jasno 
bytu  swojego  na  ziemi.  Nie  widział  przed  sobą  celu  swojego,  ani 
nie  umiał  zdać  sobie  sprawy  ze  stosunku,  w  jakim  zostawał  do 
reszty  społeczeństwa. 

To  GO  człowieka  dręczy  jako  niedocieczona  zagadka,  zazwy^ 
czaj  bywa  nieustającym  tematem  jego  rozmyślań.  Żeby  się  pozbyć  \. 
t4j  myśli  męczącej  umysł,  zwyczajny  człowiek  najchętniej  o  tćm  ^ 
gada,  «  kim  tylko  może.  Badacz  rozpoczyna  o  takiej  kwestyi 
dzieło  uczone.  Artysta,  poeta...  tworzy  sobie  z  tćj  wnętrznćj 
męki  serca  swojego  w  wyobraźni  ideał  i  znajduje  już  przez  to 
samo  zadowolenie ,  że  go  ogląda  przed  sobą.  przedmiotowo,  jakby 
to  było  coś  osobnego,  w  cz^  jak  w  zwierciedle  przejrzeć  się 
można. 

Taka  praca  albo  doprowadza  do  rozwiązania  tigemnicy,  albo 
przynajmniej  do  pewnego  oswobodzenia  się  od  nićj.  Jestto  jakby 
zadośćuczynienie  popędowi ,  który  dopóki  zamknięty,  nie  daje  mi- 
ru. Jestto  jak  ze  smutkiem,  jeśli  takowy  kogo  nawiedzi.  Samo 
wynurzenie  i  podzielenie  się  nim  z  drugimi  przynosi  ulgę.  Naj- 
dotkliwszą  jest  boleść,  kiedy  nie  ma  się  na  nią  nawet  przed  Idm 
poskarżyć.  Powiernik  czyjej  zgryzoty  już  przez  to  samo,  i»  słu- 
cha ,  staje  się  pocieszycielem.  Słowem  ^  jest  w  człowieku  potrzeba 
wygadania  tego,  czóm  przepełnione  jest  serce;  a  poeta  czyni  po- 
trzebie tej  zadość  —  tworząc. 

Otóż  i  autor  Anhellego  chciał  pozbyć  się  tój  ciągłej  myśli, 
która  go  prześladowała  pytając :  —  Dlaczego  ty  cierpisz  ?  Na  oo 
ty  się  rodziłeś ,  jeżeli  takie  miało  być  twoje  życie  ?  Czy  twoje 
smutki  zdadzą  się  na  co?  Dlaczego  drudzy  ludzie,  dlaczego  bra- 
cia twoi  żyją  inaczój?...  Chciał  mówię  poeta  nasz  pozbyć  się 
tych  trapiących  wątpliwości  ducha  swojego  za  pośrednictwem  twór- 
czój  pracy,  i  miał  przekonanie,  że  stawiając  w  wyobraźni  przed 
sobą  człowieka,  tosamo  co  on  zajmującego  stanowisko  na  świecie 
i  obdarzonego  podobnym  duszy  nastrojem,  w  idealnym,  skon*  ^ 


Si 


easonym  wuseraoka  Uj  wymarzonej  D&tury  znajdzie  zwierciadło, 
zddne  rozwiązać  niejedne  i  z  własnych  jego  zagadek. 

Bohater  jego  poematu  —  nie  jestto  zat^ra  prosta,  pochlebia- 
jąca osobisto]  próżności  kopia  tylko  osoby  autora.  Jestto  ideał 
i^roTotyp  -^  ale  wymarzony  w  tymże  kierunku.  Jest  on  pod 
względem  położenia  swego  na  zewnątrz  także  jednym  z  liczby 
owych  tysiąca  ludzi,  zasłanych  na  wygnanie.  Tęskni  do  ojczyzny, 
do  iwnnalnJj  doli  społecznej,  iniwnie  boleśnie,  jatońi.  Lecz  krom 
tój  jednój  z  nimi  wspólności ,  nie  ma  miedzy  Anhellim  a'  tym 
tłumem  wygnańców  żadnego  podobieństwa.  Widzimy  w  nim  czło- 
wieka wyjątkowego.  Drogi  jego  takie,  że  po  nich  idzie  samotny, 
soiutny...  Będąc  „czysty  jak  lilia  biorąca  z  wody  liście  i  kolory 
niewinne^,  pozostaje  z  dala  od  tych  nienawistnych  i  gorączkowych 
zapędów,  na  jakich  tamci  zużywają  swoje  siły,  znajdując  prżynaj- 
mniój  złudzenie,  że  coś  działają.  ^ W  duszę  Anhellego  wlana  jest 
miłość  serdeczna  dla  ludzi  i  litość.*"  Pomimo  tego  jednak,  ta  jego 
wyższość  duchowa  nie  staje  się  nikomu  do  niczego  przydatną. 
Anhellemn  zbywa  na  sile,  któraby  wzięła  panowanie  fiad  resztą 
ludzi  i  czy  to  z  ich  wolą,  czy  mimo  ich  woli  sprowadziła  ich 
z  tój  drogi  błędnój ,  po  którój  idą.  Anhellego  siła  nio  jest  z  tego 
świata.  Jestto  w  społeczeństwie  poeta.  Zamie$skał  w  nim  anioł 
poezyi  i  zamienił  go  całego  na  swoje  tylko  narzędzie  —  czyli 
jak  to  po  kilka  razy  wypowiada  w  dziele  swojem  Słowacki:  „An- 
helli  opętany  jest  przez  Anioła.^  Właśnie  przeto,  najwznioślejsze 
uczucia  jego  zużywają  się  w  sobie,  nie  przetwarzają  się  w  cżyny. 
Crfe  życie  jego  ujrfywa  mu  więc  bezczynnie ,  w  odosobnieniu  — 
.  w  niewysłowionym  smutku.  Nie  widać,  że^y  z  tego  wynikał  jaki 
owoc  —  czy  to  dla  niego  samego,  czy  dla  pokolenia,  pośród 
któr^o  żyje,  czy  dla  ojczyzny. 

A  jednak  powiada  o  tym  człowieku  Szaman:  —  ,,Oddany 
jest  na  ni^o  większy  dężar^  .niż  mogą  unieść  inni,  aby  w  nim 
było  odkupienie"  (str.  107).  Jest  zatóm  konieczność  i  cel 
takiego  życia,  tylko  że  Anhelli  tego  nie  wie  o  so^bie  i  nie  powi- 
nien, nie  może  o  tóm  wiedzieć.  Inaczój  bowiem  cierpienia  i  smu- 
tek ten  nie  miałyby  już  ani  tego  stopnia  ani  tego  znaczenia. 

To  zdaje  się  być  kluczem  najwłaściwszym  do  rozumienia  roli, 


33 

w  jakiej    wymarzył   poeta  bohatera   swego   utworu.    Ta   smutna  ' 
exystencya  bez  pociech    i   b  o  z  s  w  i  a  d  o  m  o  ś  c  i    celu,    któremu     j 
8łuły,  przeprowadzona  jest   od  początku   do  końca    tak  logicznie, 
jednolicie  i  z  tak  wyraźnym  zamiarem,  źe  wątpić  wxale  nie  mo- 
żna, iż  o  to  właśnie  autorowi  chodziło. 

*   AżGl)y  się  o  tem  przekonać,  zestawmy  wydatniejsze  momen- 
ta,    zapomocą  których  odsłania  się  charakter  tój  idealnej  natury. 

—  „Oto  szafirowe  niebo  i  gwiazdy  białe  patrzą  ca  mnie, 
mówi  Anhelli  o  sobie.  Sążto  gwiazdy  tesame ,  które  mię  widziały 
młodym  i  szczęśliwym  ?  Dlaczegóż  nie  powstanie  wicher ,  co  mię 
z  ziemi  zwieje  i  zaniesie  w  krainę  cichą?  Dlaczego  ja  żyję? 

„Oto  już  jednego  włosa  nie  ma  na  głowie  mojej  z  tych,  któ- 
re były  dawniej ;  oto  się  nawet  kości  we  mnie  odnowiły :  a  ja 
zaw^sze  pamiętam...  A  nie  ma  jednej  kawki  w  powietrzu,  któ- 
raby  nie  j^ała  przez  jedne  noc  życia  w  spokojnóm  gnieździe.  Lecz 
o  mnie  Bóg  zapomniał. 

„Cł\ciałbym  umrzeć.  Bo  zdaje  mi  się,  że  gdj  będę  umarłym, 
to  sam  ^g  pożałuje  tego,  co  ze  mną  uczynił.**  (str.  130). 

--^'  To  są  uczucia,  pod  wpływem  których  widzimy  go  w  środ- 
ku zawodu.  —  Nie  mniej  smutne ,   posępnicjszo  jeszcze ,  są  osta-    , 
tnie  Anhellego  chwile  na  ziemi.    Przeżył  wszystkich  swoich,    pa- 
trzał na  zgon  óbi/listot,   które  na  ziemi  b"^  jeclyne,    co  go  ko- 
cKaly^fŚzaman  i  Ellenai);   dożył  zagłady   i    całego  owego  pokole- 
nia, do  którego  rodem  należał,    a  które  wśród  bezowocnych  sza- 
motań z  losem  i  pośród  przekleństw  wzajemnych  zmarniało ,    nie 
pozostawiwszy  ani  znaku  po  sobie.    Pozostał  sam  jeden  w  swoim 
świecie  Anhelli  —  „jak  harfa  z  porwanemi  strunami**.  I  oto  cza- 
sy mają  się  ku  dopełnieniu ,  straszne  przesilenie  się  ważj^i  dzień 
odrodzenia   jest* bliski.    Jeszcze  jedna  noc,    noc  długa,    okropna,  j 
ciemna;  „sybirska*^,"  lecz  tylko  jedna:    a  „dzień   wielki**   pol 
tój  „nocy  w  i  e  1  k  i  ó  j"  zalwita^-  Ale  Anhelli    o  tóm  wszystkióm  j 
nic  nie  wie !  Aniołowie,  którzy  przySio§5są  zwiastować  mu  śmierć,   |j 
me"  mówią  mu  ani  słowa  o  tóm,    co  ma  nastąpić   w  tak  bliskim 
czasie.  Mówią  do  niego  słowami,   których  dźwięk  taki,  jakby  się 
wszystko  "Skończyło.  Opuszczają  go,  wyrzekłszy  co  mu  mieli  zwia- 
stować, jakby  nie  było  żadnój  już  pociechy  dla  niego.    Wyraźnie 
TomlL  ^ 


/ 


34 

cliodzi  o  to  poecie,  aby  to  życie,  idealne  i  ofiarne,  zgasło  już 
w  tym  strasznym  zmiorzcliu  między  świtem  ufności  a  nocą  roz. 
paczy,  w  t^m  duchowem  pólswietle  nadziei  i  beznadziei,  które 
jest  największą  ze  wszystkich  męczarni  serca.  Pod  tym  tylko 
warunkiem  będzie  z  życia  człowieka  tego  ofiara ,  godna  stanąć  za 
odkupTenie. ..  Dopiero  po  spełnieniu  się  y.ycia  takiego  nastą- 
pić może  cliwila...  oczekiwana! 

W  takito  sposób  tłómaczę  sobie  cały  ów  obraz  w  rozdziale 
XV,  gdzie  się  znajduje  kilka  wyrażeń  i  pomysłów,  które  z  in- 
nego punktu  widzenia  byłyby  albo  trudne  do  zrozumienia  albo 
nawet  zdolne  wykładu,  wręcz  przeciwnego  przekonaniom  poety. 
Mianowicie  mam  tu  na  myśli  to  miejsce: 

-  „I  rzekli  mu  aniołowie:  Oto  przyszliśmy  ci  zwiastować,  że 
dzisiejsze  słońce  wstanie  jeszcze,  lecz  jutrzejsze  nie  pokaże  się 
nad  ziemią. 

^Przyszliśmy  ci  zwiastować  ciemność  zimową  i  większą  okro- 
pność, niż  jakiój  ludzie  doznali  kiedy:  samotność  w ciemnościacli. 

;, Przyszliśmy  ci  zwiastować,  że  bracia  twoi  pomarli,  wście- 
kli od  krwi  ludzkiej,  a  ty  jesteś  ostatni. 

„A  jesteśmy  ci  sami,  którzy  przed  wiekiem  przyszli  do  cha- 
ty kołodzieja  i  usiedli  za  jego  stołem  w  cieniu  lip  pachnącycli. 

„Lud  wasz  wtenczas  był  jako  człowiek,  który  się  budzi  i 
powiada  sobie:  oto  mię  rzecz  miła  czeka  o  południu  i  weselić  się 
będę  wieczorem. 

„Zwiastowaliśmy  wam  nadzieję,  a  teraz  przyszliśmy  zwia- 
stować Koniec  i  nieszczęście,  a  Bóg  nie  kazał  nam  wyja- 
^tć  przyszłości.'*  (str.  142).  ^ 

—  Pomimo  skarg,  jakiemi  odpowiada  na  te  Aniołów  słowa 
Anhelli,  ciemna  zasłona  przyszłości  nie  zostaje  mu  odchylona. 
Zaledwie  mimochodem,  w  formie  pytania,  tonem  wątpliwego  nie- 
jako przypuszczenia,  nasuwają  mu  Aniołowie  myśl,  która  gdyby 
mu  była  oznajmiona  jako  pewność  zwiastowana  z  ich  strony,  by- 
łaby osłodą  jego  niedoli,  a  nawet  wynagrodzeniem  sowitćm  za 
wszystkie  cierpienia  jego: 

„A  wieszli  ty,   czy  od  spokojności  twojój    nie  zależy   żywgŁ- 
jaki,  a  może  żywot  i  los  milionów? 


35 

„Możeś  jest  wybrany  na  ofiarę  spokojną,  a 
(licesz'*'sfę  zamienić  w' piorun  gwałtowny  i  Łyd  rzuconym  w  cie- 
mność dla  przestrachu  zgrai?"  (str.  144).  — 

W  ostatnim   dopiero   rozdziale   przypuszczenie  to    otrzymuje 
piętno  prawdy  i  pewności.    Wypowiada  je    tam   poeta  powtórnie, 
przez  usta  Eloi ,  w  sposób  dowodnie  ukazujący,  że  to  jeden  z  pe- 
wników w  obrębie  jego  przekonań ,  i  że  w  tój  myśli  zawarte  byfo       / 
całe  założenie,   jakie   podjął   w  dziele   niniejszóm:  —  „On   był] 
przeznaczony   na   ofiarę,    nawet   na   ofiarę   Terca.**   I    ' 
(str"l47).  J 

Lecz  w  tej  formie   słów  tych  już  nie  słyszał  Anhelli,    jako 
nic  miaf*  slyszóć    i    tryumfalnych   haseł,    które   równocześnie  po-] 
\fstawaTy  już  natenczas  na  ziemi  i  „jakoby  szum  burzy  wielkiej*'  \    # 
p(5\\olywaly    „ludzi  silnych  do  życiar,'  a'  dd  zmartwychwstania  na-  /    ) 
rbdjy  Chwila  ta  przyszła  dopiero  nazajutrz  po  "jego  zgonie.    Ten  ', 
zgon  cicliy  i  samotny,    po  życiu   bez  żadnych    pociech,    miał  być 
właśnie  warunkiem  nadejścia  czasu,    którego  obrazem  kończy  się 
carf"|)demat. 

*     Na  tóm  kończę,  com  miał  do  powiedzenia  o  głównój  postaci 
w  tym  utworze. 

—  O  Szamanie  i  innych   osobistościach  w  skład    Anhel- 
lego  wchodzących,  wystarczy  i  krótkie  słowo.    Szaman  jest 'tylko 
fantastyczną  postacią,   allegoryą.    Zupełnie  mylnem    byłoby  rozu- 
niionio,  że  w  nim  uosobiony  jest  geniusz   sybirskich  autochtonów. 
O  sybirskie  mądrości  nie  chodziło  wcale  poecie.  Że  go  autor  sta- 
wia jako  .króla   i   kapłana    ludów    tamtejszych,    to  tak  obojętne, 
jak  że  Szaman  jest  ubrany    w  futra  i   korale,    a  na  głowie  ma 
wieniec  z  wężów  nieżywych  zamiast  korony.  Jestto  wszystko  tylko 
fentastyczny  ornament  —  proste  następstwo  tego,  że  w  ogóle  ta- 
kiej formy  i  tej  przenośni  za  tło  poematu  użyto.  Skoroć  się  rzecz 
niby  dzieje  w  Sybirze ,    toć  i  mędrzec  ów   na  jej    przestrzeniach 
musiał  się   zjawić.    Więcej   jednak    w  fantastycznej   jego    postaci 
/istotnego  znaczenia  nie  ma,    jak  że  to  jest  plastyczne  uosobienie 
ijtego   wszystkiego    najwzniośTeJszegó,    czego    ani    w   tłumie' 
/owycii  tysiąca  wygnańców ,    ani  nawet  w  Anhellim  nie  ma.    Cho-  \ 
lodziło  o  to,  ażeby  pośród  tego  pokolenia,  przywalonego  fatalizmem 


36 

szału  i  grzechu,  dać  się  czasem  odezwać  głosowi  siły  i  prawdy, 
cfiociaż  jej  nikt  więcej  między  nimi  nie  słuclia,  tylko  poeta  An- 
lielli.  Chodziło  dalej  o  oliazanle,'"że  lo  wszystko  hoże  i  żywotne, 
czego  pełen  jest  Szaman,  nie  ma  za  naczynie  i  za  narzędzie 
swoje  ow6j  generacyi  wygnańców,  lecz  zostaje  zewnątrz  nich  —  a 
więc...  w  obcym  człowieku.  Szaman  jednakże  (powiada  poeta) 
nauczył  się  tego  wszystkiego  o5  ojców  naszych,  ^których  iRnał  i 
widział  jak  żyli  bogobojnie"  (str.  106).  A  zatem  mądrość  jego 
jestto  własna  nasza  tradycy a  narodowa,  ale  nie  będąca  V  posia- 
daniu obecnych  pokoleń  —  tradycya  jak  dla  dzisiejszycŁ  ludzi, 
zapomniana.  —  Rola  Szamana  w  poemacie  jest  zresztą  jedną 
z  podrzędnych.  •  Działanie  jego  tylko  pozornie  zdaje  się  być  wy- 
datniejszóm,  niżeli  nióm  jest  w  istocie.  Oprowadzanie  bowiem 
owo  Anhellego  po  różnych  miejscach  kraju,  „ażeby  mu  ukazać 
wszystkie  cierpienia  ludu  jego  i  wszystkie  nieszczęścia  tej  ziemi**, 
jestto  tylko  złudzenie  wyobraźni  czyli  środek  artystyczny ,  na  to 
użyty,  ażeby  połączyć  z  sobą  rozrzucone  wizerunki  narodowej 
martyrologii  i  nadać  im  ciąg  jakby  akcyi  jednolitej.  Rzeczywiście 
ruch  ten  odbywa  się  w  duszy  własnej  Anhellego.  Jestto  widzenie... 

Ellenai  zdaje  mi  się  być  w  poemacie  jeszcze  więćój  pod- 
rzędnej tylko  wagi,  Jestto  tylko  akcesoryum  do  Anhellego.  Wy- 
obraża jedyną  z  znikomych  bslód ,  która  mogła  zastąpić  temu 
zbolałemu  sercu  jakiś  cień  ludzkiego  szczęścia.  Ellenai  idzie  za 
Anhellim,  podziela  jego  samotność,  kocha  go  jak  siostra  i 
więcój...  ale  to  wszystko  miało  trwać  tylko  znikomą  chwilę.  — 
Chodziło  widocznie  poecie  o  to,  ażeby  ukazując,  jak  u  stóp  jego 
przedwczesną  śmiercią  umiera  jedyna,  która  go  rozumiała,  tem 
posępniejszym  jeszcze  uczynić  obraz  smutku  pierwszorzędnej  w  dzie- 
le osoby. 

Uboczne  napomknięcia  o  przeszłości  tej  niewiasty  zdają  mi 
się  rzeczą  dla  głównego  pomysłu  już  obojętną.  Poeta  przedstawia 
w  niej  pokutnicę.  Nie  wiadomo,  czy  dało  mu  do  tego  powód  ja- 
kie osobiste  przypomnienie  z  życia  własnego,  czy  też  może  tylko 
biblijny  obraz  Magdaleny  klęczącój  u  stóp  Chrystusa  posłużył 
mimowiednie  za  wzór  do  odtworzenia  go  tutaj.  Bądź  co  bądź  — 
nie  upatrujmy  w'  tóm  wszystkiem  niczego  więcój ,  jak  tylko  przy" 


37 

padkowe,  w  taki  wła&nie  przeprowadzone  sposób  wykończenie 
obfaża.  Postać  Eirenai  miała  być  wydetaliowana  —  autorowi  si^ 
podobało  dokonać  tego  w  tych  rysach ;  mógł  on  był  użyć  do  tego 
i  innych  środków,  a  wraienie  całoici  byłoby  pozostało  tosadio. 

Najwięcej  fantastycznym  tworem  imaginacyi,  do  tego  sto- 
pnia, że  niepodobne  tu  już  wchodzić  w  rozbiór  jego  znaczenia, 
zdaje  mi  się  być  w  Anhellim  £Ioe.  Pierwotnie  zapewne  przesu- 
nęła się  przez  myśl  autorowi  intencya,  wprowadzić  w  skład  po- 
ematu uosobienie  Sławy.  Nie  miała  to  l)yć  owa  sława  rozgło- 
si!*',* Stugębna,  z  zimną  admiracyą  po  świecie  roztrębująca  czyje 
wielkość  i  nieśmiertelność,  jak  sobie  takową  zwykle  wyobrażamy; 
ale  raczój  rzewna,  cicha ,  łzawa  pamięć  po  zmarłych,  przy- 
wiązana do  mogił ,  gdzie  leżą  ich  kości ,  i  zarazem  obecna  w  ser- 
cach, dla  których  te  mogiły  są  drogie  i  swoje.  Takiój  to  sławy 
pragnął  dla  siebie  poeta  nasz  i  taka  też  tylko  jój  postać  zdawała  ma 
się  godną  znaleść  miejsce  w  jego  obrazie.  Stworzywszy  sobie  sym- 
bolicznie wcielenie  tego  pomysłu,  widząc  go  w  kształcie  niewie- 
ściego anioła  „zbiałemi  skrzydłami  i  ze  smutną  gwiazdą  na  wło- 
sach, .który  chowa  umarłe  i  strzeże  ich  grotK^w"^,  zadumał  się 
autor  nad  tą  cudną  postacią.  I  fantazy a  jego  twórcza  pochwyciła  tę 
allegoryą  w  swój  zakres.  Myśli  poety  popłynęły  daleko :  znalazły  się 
całe  dzieje,  cały  rodowód  dla  tej  istoty  anielskiej.  Symbol  szty- 
wny przetworzył  się  w  życie,  w  imię,  w  romans  i  ^pokutę  za 
niego,  przemienił  się  w  dziewicę  "zdolną  uczuć  ludzkich  i  spłaca- 
jącą cierpieniem  wszystko,  co  w  tych  uczuciach  bywa  niższego, 
sfery  czystych  aniołów. 

„Oto  się  zowie  Eloe,  a  urodziła  się  ze  łzy  Chrystusowój  na 
Golgocie,  z  tej  łzy  która  wylana  była  nad  narodami. 

„Gdzieindziej  napisano  jest  o  Anielicy  tćj,  jako  zgrzeszyła 
ulitowawszy  się  nad  męką  ciemnych  Cherubinów  i  umiłowała  je- 
dnego z  nich,  i  poleciała  za  nim  w  ciemność. 

^  A.  teraz  jest  wygnaną  jak  wy  jesteście  wygnani ,  i  ukochała 
mogiły  wasze  i  piastunką  jest  grobowców,  mówiąc  kościom:  nie 
skarżcie  się,  lecz  śpijcie! 

^Przywyknij  do  niój  za  życia,    albowiem   będzie   na  mogile 


38 

twojćj  stąpać  przy  blasku  księżyca ;  przywyknij  do  glosa  jej,  abyi 
się  nię  obudził,  gdy  mówić  będzie.^  (str.  131). 

Owoż  więc  i  cała  po^vieść,  która  się  jak  bluszcz  zielony  owi- 
nęła koło.  pomysłu ,:  nie  będącego  pierwotnie  niczem  więcej  jak 
tylko  allegpryą.  Powstał .  w  taki  sposób  ideał  dziwnój  czystości 
w  wykonaniu  —  eteryczny  i  niebiański,  że  i  pędzel  mistrza 
z  Fiezoli  nie  stworzył  nic  więcój  serafickiego.  Ale  symboliczne  zna- 
czenie ulotniło  się  z  tego  obrazu. 

I  tak  pozostaje  niejeden  szczegół ,  niejeden  inny  jeszcze  ustęp 
w  Anhellim,  który  analizy  nie  dopuszcza.  Jestto  ta  treści  jego 
połowa,  która  i  wynikła  ze  samej  tylko  fantazyi,  i  nie  przema- 
wia, jak  do  fantazyi.  Ubolewać  trzeba,  że  jeśli  miało  już 
dzieło  to  w  taki  sposób  być  wykonane,  nie  ma  przynajmniój  wy- 
datniejszej granicy  pomiędzy  miejscami  tego  właśnie  rodzaju  a 
szczegółami,  które  coś  znaczą.  Przez  zręczniejsze  rozdzielanie 
świateł  i  cieni,  jako  też  przez  baczniejsze  przestrzeganie  miary 
wszędzie  właściwej,  mógł  był  poeta  ten  dział  fantastyczny  i  tylko 
akcesoryalny .  widoczniej  odznaczyć  od  symbolicznych  poematu 
ustępów.  Tego  zupełnie  zaniedbał. 

Drugi  zarzut  możnaby  Anhellemu  uczynić  ze  strony  wniosku, 
który  t  niego  wynika.  Ziszczenie  się  pragnień  narodowych ,  a 
w  najgorszym  razie  odrodzenie  innych  społeczeństw,  .ma  wedle 
Słowackiego  bjć  więc  zawisłem  od  takich  cichych  ofiar,  od  takich 
niekrwawych  męczeństw,  jakiem  byt  cały  zawód  Anhellogo  na 
ziemi.  Mialożby  to  rzeczywiście  być  prawdą?  Trzebaż,  ażeby  naj- 
czystsi i  najlepsi  w  narodzie  marnieli  w  bezczynnym  smutku? 
żeby  konali  samotnie  jako  nieświadome  misyi  swojej  narzędzia 
przeznaczenia  czy  opatrzności ,  domagającój  się  • . .  „odkupie- 
ąia**?  Czy  społeczeństwu  zda  się  to  na  co,  że  ten  i  ów  —  wy- 
rzucony z  zastępu  czynnych  —  strawi  się  w  samotności  i  melan- 
cholii? Czy  taką  idealną  protestacyą  daje  się  co  naprawić?  Czy 
łzami,  które  tylko^  Bóg  widzi,  spłaca  się  wina  pokoleń,  które 
żyły  i  które  żyją?  Czy  to  wystarcza? 

Są  j)ytania,  na  które  i  milczenie  jest  odpowiedzią,  a  do 
takich  pytań  niezawodnie  należą  i  obecne.  Doktryna  ostatecznie  prze' 
prowadzona  w  Anhellim  jest  mętna  i  fantastyczna.  Gubi  się  ona 


30 

w  nieznnrtowanych  głębinach  mistycy«mii.  Mistycyzm  ten  w  po- 
jęciu o  przeznaczeniu  swojóm  na  iwiecie ,  jako  poety,  daje  się 
wprawdzie  poniekąd  zrozumieć  u  Słowackiego.  Położenie  jego  było 
\j  owycli"1afacli,  kiedy  titwor  ton  pisał,  tak  smutne  pod  każdym 
względem,  że  wcale  się  dziwić  nie  można,  iż  go  znajdujemy 
przywalonego  takićm  brzemieniem  moralnego  znękania.  Bezwzględnie 
i  przedmiotowo  jednak  rzecz  biorąc ,  trudno  to  inaczej  nazwać ,  jak 
zbł^ikaniem  — szukaniem  wyjścia  z  trudności  na  drodze,  która  do 
crtn-  ni6  w  iedzie.  -  r        » 


ROZDZIAŁ  JEDENASTY. 

Rok  1839  i  1840.  —  Poeta  osiada  w  Paryżu  i  wydaje  Trzy  Po- 
emata,  toż  Balladynę.  —  Rorespondeucya  z  Krasińskim.  — 
Kilka  słów  mimochodem  rzuconych  o  wartości  wydania  „Wyjątków 
z  listów  Z.  Krasińskiego^.  —  Słowa  Krasińskiego  o  Mickiewiczu, 
Słowackim  i  Cieszkowskim.  —  Stosunki  Juliusza  z  matką  zawiczują 
się  na  nowo.  —  Życie  jego  w  Paryżu  —  stosunek  do  Emigracyi  — 
Amnestya.  —  Wychodzi  z  druku  Mazepa  i  Lilia  Wenę  da. 
Powstają  nowe  dzieła:  Krakus  —  Wallenrod  —  Beatryz 
C e n  c i  —  dramat  Beniowski  i  niektóre  pomniejsze  rzeczy,  to 
wierszem ,  to  prozą  pisane  — 

Niedługo  po  napisaniu  owego  wiersza  „Do  Zygmunta", 
oznaczonego  datą  dnia  4  grudnia  1838  r.,  któryimy  zamieścili 
w  poprzedzającym  rozdziale,  i  w  każdym  razie  zapewne  jeszcze 
przed  Nowym  Rokiem,  opuAcił  Słowacki  piękną  stolicę  Toskanii 
i  przeniósł  się  do  Paryża.  Z  przyczyny  przerwy  w  jego  kore- 
spondencyi  do  matki,  o  którój  powodach  wspomnieliśmy  już 
w  rozdziale  poprzednim ,  nieznane  mi  są  bliższe  szczegóły  podróży 
i  przybycia  poety  do  wielkiego  miasta,  jak  zwykł  był  zawsze 
Paryż  nazywać.  Mianowicie  niewiadomo  mi,  czy  jechał  przez 
Szwajcaryą  i  czy  po  drodze  odwiedził  dawne  swoje  gospodynie 
genewskie. 

Stanąwszy  na  miejscu,  Słowacki  zajął  się  zaraz  wydawni- 
ctwem dzieł  swoich.  Trzy  poematy,  w  różnych  czasach  i  różniej- 
szych  jeszcze  miejscach  powstałe,  t.  j.  Ojca  Zadżumionych, 
„W  Szwajcaryi**,  i  Wacława',  pomieścił  w  jednym  tomiku 
i  wydał  go  pod  napisem: 


41 

Tny  Poemata,  przez  Juliusza  Słowackiego.    Paryż 
1839.  12"  str.  121. 
Niezwłocznie  potem  wyszła: 

Balladyna,   tragedya  w  5  aktacłi,   przez  Jalinjsza 

^  Słowackiego.  Pary*  18^»d.  ł»«  stiS-2l2;     ^ 

Obydwa  te  dzieła  wyjść  musiały  z  po3  prasy  najdalej  około 
końca  miesiąca  lutego.  Tygodnik  Literacki  poznański  w  numerze 
z  dnia  18  marca  donosi  o  nicłi,  jako  o  nowościach  będących  już 
w  rękach  publiczności. 

Balladyna  była  więc  czwartą  już  z  kolei  Słowackiego  publi- 
kacyą  w  tym  drugim  jego  autorskim  zawodzie.  Od  czasu  wydania 
Anhellego  minęło  już  było  kilka  miesięcy.  Napróżno  brał  poeta 
nasz  do  ręki  różne  ówczesne  pisma  czasowe,  czy  w  nich  nie  znaj- 
dzie śladu  wrażenia,  jakie  dzieło^to  sprawić  mogło  na  czytelni- 
kach. W  żadnóm  z  nich  nie  .było,  czego  szukał.  Wprawdzie 
pojawiła  się  recenzya  Anhellego  niezbyt  głęboko  w  przedmiot  wcho- 
dząca w  Tygodniku  Literackim  poznańskim  (autorem,  jój  był  Ne- 
pomucen Sadowski);  lecz  to  nastąpiło  dopiero  późniój,  w  numerach 
kwietniowych  1839  r.  W  chwili,  kiedy  się  drukowała  Balladyna, 
dochodziły  poetę  na  to  najulubieńsze  jego  dzieło  ze  strony  bliższych 
znajomych  same  tylko  skargi,  że  Anhellego  niepodobno  rozumieć. 
A  w  dalszych  kołach  zalegało  o  nim ,  jak  o  wszystkiem ,  co  przed 
tem  wydał ,  —  milczenie  głuche. 

Z  t^o  to  powodu  dołączył  autor  do  Balladyny  przedmowę, 
ułożoną  w  kształcie  listu  do  jedynego  między  ludźmi ,   o  którym , 
wiedział,  że  słyszy  i  rozumie  głos  jego,* 

Cudny  ten  list  zaczyna  się  od  przypowieści,  ktdrą  miano 
mu  opowiadać  w  Grecyi  nad  Salaminy  zatoką. 

-Stary  i  ślepy  harfiarz  z  wyspy  Scio  przyszedł  nad 
brzegi  morza  egejskiego,  a  usłyszawszy  z  wielkim  hukiem 
łamiące  się  fale,  myślał  że  szum  ów  pochodził  od  zgiełku 
ludzi,  którzy  się  zbiegli  pieśni  rycerskich  posłuchać.  Oparł 
się  więc  na  harfie  i  śpiewał  pustemu  morza  brzegowi,  a 
kiedy  skończył,  zadziwił  się,  że  żadnego  ludzkiego  głosu, 
żadnego  westchnienia,  żadnego  pieśń  nie  zyskała  oklasku. 
Rzucił  więc  harfę  precz  daleko  od  siebie,  a  te  fale,  które 
śpiewak  mniemał  tłumem  ludzkim,  odniosły  złote  pieśni 
Tom  II.  6 


42 

narzędzie  i  położyły  mu  je  przy  stopach.  I  odszedł  od  har- 
fy 8W0J6j  smutny  Grcczyn,  nie  wiedząc  że  najpiękniejszy 
rapsod  nie  w  sercach  ludzi,  "ale  w  głębi  fal  egejskiego 
mbfza^ufonąl* 

Ntótępnie  daje  autor  kilka  prześlicznie,  choć  nie  zbyt  jasno 

wypowiedzianych  wskazówek,  jakby  chciał  ażeby  była  rozumiana 

ta  nowa  jego  tragedya;*  wreszcie  kończy  tenii  słowami: 

^Rozpisałem   się  długo,   a  zamierzyłem  był   tylko  na- 
pisać: 

^Autorowi  Irydyona 

~*    na  pamiątkę 

Balladynę 

poświęca 

Juliusz  Słowacki.** 

Odpowiedź,  która  na  to  ze  strony  Krasińskiego  nadeszła, 
znajduje  się  w  rękach  moich.  Stanowi  ona  pierwszy  w  szeregu 
dziesięciu  listów,  przez  tegoż  poetę  do  Juliusza «  pisanych ,  które 
się  znalazły  w  pozostałych  tegoż  papierach.  Korespondencya  ta  całko- 
wita przypada  na  czas  od  23  lutego  1840  do  12  kwietnia  1843  r.  *). 

Wydawca  powszechnego  zbioru  listów  Krasińskiego,  których 
tom  pierwszy  wyszedł  p.  t  ^Wyjątki  z  listów  Zygmunta 
Krasińskiego"*  (Paryż.  1860),  wyrażony  pod  przedmową  li- 
terami K.  G.  (zapewne  pan  Konstanty  Gaszyński),  miał  także 
już,  jak 'się  zdaje,  przed  sobą  kopie  rzeczonych"  dziesięciu  listów. 
Dziwną  jednakże  jest  rzeczą,  że  nie  chciał,  czy  nie  mógł,  czy 
też  wreszcie  nie  umiał  wydawca  zrobić  z  nich  ani  tyle  użytku, 
ażeby  ich  ogłoszenie  zdało  się  komu  na  co.  W  ogóle  pojąć  nie 
umiem,  czego  chciał  pan  Gaszyński  czy  też  rodzina  zmarłego, 
wydając  rzeczoną  ksfążkę?  Najprzód  bowiem  porozrzucano  wszy- 
stkie listy  poety  na  różne  kategorye,  naj(iowolnićj  przyjęto,  nie 
trzymając  się  wcale  ciągu  czasu,  w  jakim  były  pisane.  Jeżelić 
cały  cel  oddania  do  rąk  publiczności  listów  prywatnych  wielkiego 
człowieka   na  t^m  jedynie  zależy,   ażeby  to  rzuciło  jakieś  światło 


♦)  Nadmieniam,  żo  kilka  wvj?}t.ków,  tylko  wyjątków,  z  tych  li- 
stów godnych  ogłoszenia  w  całości ,  dano  już  w  Dzienniku  Literackim 
Lwowskim  r.   1862  i  1857. 


43 

na  jego  życie,  na  genezę  jego  wyobrażeń  i  źe  tak  powiem,  na 
cale  dzieje  jogo  wewnętrznego  istnienia:  toć  oczywiście  nie  można 
objawów  tego  wszystkiego  porządkować  iniiczćj,  jak  tylko  w  na- 
turalnym ciągu  i  ładzie,  a  takim  jest  jedynie  porządek  czasu. 
Ale  to  jeszcze  byłaby  najmniejsza  wada  rzeczonej  publikacyi.  Pan 
Gaszyński  pozwolił  sobie  i  okrawać  jeszcze  listy  Zygmunta!  i 
jak  okrawać!  Ź  dziesięciu  tych  listów  do  Słowackiego  pisanych, 
które  zńaiti  w  całości,  mogę  brać  najlepszą  miarę  o  generalnej 
zasadzie ,  podług  której  taia  rozstrzygano ,  które  ustę[>y  są  niby 
to  stosowne  do  publikacyi,  a  które  znowu  mniej  zajmujące.  Co 
tylko  w  liście  było  prawdziwie  ciekawem ,  co  tylko  miało  jakie 
takie  odniesienie  czy  to  do  chwili  czy  też  do  indywidualności 
obojga  osób  korespondujących  ze  sobą,  to  wszystko  podobało  się 
szanownym  wydawcom  właśnie  odrzucić!  A  wcielono  do  książe- 
czki same  tylko  miejsca  ogólnikowe,  filozofematy,  loci  commitncSy 
sentencyc  itp.  klóreby  mógł  każdy  do  każdego  napisać,  z  tą 
chyba  jeduą  różnicą,  że  stylem  nie  dorównałby  Krasińskiemu. 
Na  dobitkę  zaś,  iażeby  konfuzya  była  co  się  zowie  gruntowna, 
uważano  tam  jeszcze  za  stosowne,  nie  tylko  zataić  chwilę, 
kiedy  który  taki  z  listu  poety  wycihek  był  napisany,  ale  i  do 
kogo  był  wyrzeczony!  Przecież  Krasiński  miał  zwyczaj 
kłaść  na  listach  swoich  dokładne  daty  i  roku  i  miejsca  i  dnia 
nawet,  kiedy  co  pisał!  A  tam  tylko  miejsce  i  liczba  roku  są 
położone.  Oznaczenie  zaś  dnia  i  miesiąca  zmazano,  jakby  to  by- 
ło rzeczą  zgolą  obojętną,  wśród  jakich  chwilowych  okoliczności 
myśl  która  w  duchu  poety  zabłysła.  Zapewne,  najczęściej  wszy- 
stko to  jedno  jest ,  czy  kto  co  powiedział  z  początku  roku ,  czy 
z  końca,  szczególniej  jeżeli  to  dotyczy  zwyczajnego  człowieka. 
Ale  kiedy  sprawa  z  wielkimi  ludźmi,  których  żywot  prędzej  czy 
później  będzie  przedmiotem  szczegółowych  dociekań ,  to,  nieraz  na 
takiem  wskazaniu  wszystkich  towarzyszących  okoliczności  właśnie 
najwięcej  zależy.  A  któż  je  wskazać  potrafi,  jeżeli  nie  będzie  do- 
kładnie wiedział,  gdzie  i  kiedy  się  co  działo?  Kto  wydaje  czyje 
listy,  a  zatem  matcryały  dopiero  do  późniejszego  opracowania: 
ten  przewidzieć  tego  naprzód  nie  może,  który  szczegół  się  okaże 
czasu   swojego  w  ważnych  punktach  właśnie   rozstrzygającym,  a 


44 

który  jest  pobocznej  i  obojętnej  wagi.  Wydawca  listów  pośmier- 
tnych powinien  dać  wszystko  w  takiej  postaci,  jak  to  jego  rąk 
doszło,  i  uważać  wszystkb  za  nietykalne!  Co  się  tyczy  wresz- 
cie osób,  do  których  listy  Krasińskiego  były  pisane,  te  osłonione 
są  taką  tajemniczością,  jakby  to  komu  zbrodnią  było  i  wstydem, 
że  z  niin  korespondował  Krasiński!  Tylko  o  pierwszym  dziale  li- 
stów wiemy,  że  były  pisane  do  pana  Konstantego ,  i  o  ostatnim, 
że  do  dzieci  poety.  Dwa  zaś  pośrednie  działy,  gdzie  właśnie  mie- 
8zczą*^się  i  okruchy  rzeczonych  dziesięciu  listów  do  Słowackiego, 
te  zaległa  mistyczna  zagadkowość  do  tego  stopnia  nieprzeniknio- 
na, że  nawet  wiedzieć  nie  można,  ile  się  tam  ukrywa  osób,  któ- 
re odbierały  te  listy. 

„Pragnąc,  aby  ta  książka  —  tnówi  pan  Gaszyński  w  przed- 
mowie —  mogła  bez  przeszkody  krążyć  po  całym  obszarze  da- 
wnych ziem  polskich ,  musiano  tymczasowo  usunąć  z-  niój  wiele 
ważnych  i  znakomicie  pięknych  listów.  ( —  A  czemużby  takich  li- 
stów nie  ogłosić  osobno?)  Ż  wszystkich  zaś  innych  zamieszczono 
jedynie  główne  f?)  ustępy,  stanowiące  pewną  artystyczną 
całość.** 

Mnie  się  zdaje,  że  o  artystyczną  całość  nie  chodzi  wcale 
w  ogłaszających  się  zbiorach  korespondencyi,  zwłaszcza  prowa- 
dzonój  z  różnemi  osobami;  lecz  jedynie  o  autentyczność  i  su- 
mienność. Listy  Krasińskiego  zresztą  same  przez  się  całość  taką 
będą  składały,  bylebyście  je  tylko  dali  tak,  jak  były  napisane,  bez 
użycia  nożyc  niepowołanej  ręki.  I  pod  tym  też  tylko  dopiero  warun- 
kiem mogło  było  nastąpić  rzeczywiście  to  co  wyrzekł  pan  Ga- 
szyński na  końcu  swojej  przedmowy  jako  nadzieję ,  to  jest :  że 
-każdy  czytelnik,  który  dawniej  tylko  uwielbiał  —  teraz  uko- 
cha autora  tych  listów  i  stanie  się  pośmiertnym  jego  przyja- 
cielem.** 

Ale  dajmy  temu  już  pokój  i  powróćmy  do  rzeczy. 

Ogłoszona  w  r.  1839  Balladyna  z  ową  na  czele  przedmową 
nie  zaraz  doszła  rąk  Krasińskiego.  Spotkał  on  się  z  dziełem  tem 
do[»iero  w  kilkanaście  miesięcy  późnićj,  za  przybyciem  swojóni  do 
Kzymn   w  r.   1840.    I  wtedy  t^ż    dopiero   podziękował  Juliuszowi 


45 

za  owe  aerdeczne  słowa  wymierzone  do  siebie  9- listem  dhgim  i 
zajmojącyta,  z  którego  warto  tu  przytoczy<S  kilka  ustępów*). 

....  „Włdad,  że  Cię  nie  doszły  tiędzne  irtersze,  ale 
nie  nędzne  myi^ii  pod  ich  strzępami  akryte,  któremi  przed 
sześciu  tygodniami  dziękowałem  Tobie  za  twoję  pamięć  -^ 
za  twój  list.  Wtedy  dopiero  doszły  do  mnie  dowa  twoje, 
chociaż  napisane  przed  rokiem.  Com  przed  laty  my&lał  o 
siostrze  Aliny,  tosamo  do  dnia  my&lę.  MidsiHnmer  nighfs* 
dream!**)  Nic  doskonalszego,  a  jednak  rzeczy wistszego  co 
i0  formy  i  treści -swojój  nie  ma  na  świecie... 

,..  ^W  Tobie  leży  jeden  ze  znaków,  że  to,  co  po*czy- 
tują  za  umarłe,  nie  umarło.  Życie  twoje  duchowe  jest 
tak  wzniosłe,  że  mi  zawsze  jest  jakoby  znaikiem  zmar- 
twychwstania. Znam  takie  trzy  duchy,  każdego  wielkim  w  swo- 
im okręgu . . .  Jeden  przeszedł  —  minął  —  zostawił  za  sobą 
'  obelisk  granitowy  wśród  pustyni  —  obelisk  stoi  —  ten  co  go 
postawił,  uczy  Szwajcarów,  jak  nie  mają  nigdy  umieó  po 
łacinie...  Drugi  posiadł  wszystko,  na.  czóm  zbywało , pierw- 
szemu —  posiadł  język  polski,  tak  jak  się  posiada  kochan- 
kę ,  gotową  na  każde  skinienie ...  na  śmierć ,  gdy  każesz ,  na 
życie,  gdy  spojrzysz  —  posiadł  i  objął 'ten  język  magnetyzera 
cudną  potęgą ,  tak  że  nie  on  za  językiem ,  ale  język  za 
nim  goni  i  prosi  się  jego  i  mówi  mu:  „Ot!  cały  twój  je- 
stem —  każ ,  a  posłucham  —  zawołasz ,  przybiegnę  —  mru- 
gniesz w  niebo,  polecę  tam  —  wskażesz  piekło  palcem, 
zstąpię  do  piekła  —  chcesz  bym  stwardniał  w  bryłę  ?  patrz, 
marmur  ze  mnie  —  bym  w  gaz  się  ulotnił  ?  patrz ,  jakem 
błękitny,  1  znów  śniady,  a  przezroczysty,  płynny,  prawie 
już  nie  będący  -  jednak  zawsze  twój."  — Ten  drogi  duch 
zagarnął  pod  siebie  wszystkie  widnokręgi  wyobraźni.  To,  co 
w  pierwszym  było  jednością  —  twardą,  granitową,  w  siebie 
garnącą  świat ,  w  pewne  ciaśniejsze  kluby  niż  sam  wszech- 
świat chwytającą  —  tu  się  stało  rozpłynieniem ,  powrotem 

*)  To  co  tu  daję ,  może  zarazem  posłożyd  za  próbkę ,  w  ja- 
kim to  stosunku  mąj§  się  autentyczne  listy  Zygmunta  do  tych  okie- 
reszowanych  fragmentów,  które  znamy  za  pośrednictwem  Ich  paiy- 
skiego  wydawcy.  Z  ci^ego  np.*  tego  długiego  listu  dano  tam  tylko 
urywek  18  wierszowy,  zawierający  bardzo  obojętną  dla  każdego, 
chociaż  skądinąd  poetycznie  sformułowaną  definicyą  Poezyi.  Wszy- 
stko inne  zaś  poczytano  jakby  za  niebyłe.  Mówię  o  urywku  na  str. 
193  i  194,  zaczynającym  się  od  słów:  „Poezya,  mojem  zda- 
ni em.  ..** 

**)  Angielski  tytuł  sztuki  Szekspira  „Sen  Nocy  Letniój.** 


46 

do  szerzy,  io  płynności  światła  — do  gry  tęcz  — do  fal  mu- 
zyki —  do  woni  kwiatów — do  wszystkiego,  co  tylko  chce 
się  rozprysnąć  i  rozwiać  na  wszystkie  strony,  by  znaleść 
nioznalezioncgo  Boga.  Jest  forma  panteistyczna  niezawodnie 
w  tym  drugim  dmhu.  On  stoi  jak  szyba  mórz  wśród 
wszechświata ,  i  odbija  wszystkie  słońca  —  księżyce  —  anio- 
ły —  bogi  —  szatany,  co  się  przesuwają  nad  nim.  W  nim 
właśnie  jest  jedność  ich  wszystkich.  Stąd  pochodzi ,  że  cza- 
sem ludzie  jego  własności  nie  umieją  odkryć,  bo  im  zawsze 
chodzi  o  to,  co  mają  najbliżej  pod  nosem,  nie  o  to,  co  nad 
głowami  ich  się  dzieje  —  a  to  jednak  dzieje  się  w  niebie . . . 
Ten  drugi  duch...  ty  wiesz,  że  to  Ty!  —  Trzeci...  to  Au- 
gust Cieszkowski,  ale  ten  należy  do  Filozofii.  Otóż  z  was 
trzech  odgad^uję  łacno,  że  ziemia,  co  was  wydała,  zieloną 
jest  i  że  na  jej  mogiłach  kwiaty  porosną... 

...  ^Zresztą  ty  lepiej  to  wszystko  wiesz  odemnie.  Mo- 
jom zdaniem ,  komu  zaraz  sypną  się  wieńce  laurowe ,  ten 
znać  że  dyablą  bufonadę,  przystępną,  zrozumiałą  natych- 
miast wszystkim,  powiedział.  Kto  ma  nigdy  nie  umierać, 
niech  poczeka  trochę ,  aż  żyć  zacznie.  Wszystko  co  tylko 
ra^  styczność  z  wiecznością,  powoli  ?ię  odbywa. 
...  „Julu,  zaklinam  Cię,  nie  dbaj  o  te  gwary,  co  kiedyś 
nawrócą  się  do  Ciebie.  Trzymaj  naksztalt  harfy  eolskiej 
duszę  twoje  wyż^j  nad  wszystkie  dłonie  ludzi,  wśród  po- 
wiewów nieba.  Niech  myśli  Boga  —  promienie  gwiazd  i 
skrzydła  przelatujących  aniołów  grają  na  niej,-- a  nie  my- 
śli ludzi  —  rcdakcyo  paryskie  —  zdania  —  uwagi  —  naprawy. 
Prźymięszaj  trochę  żółci  do  twoich  lazurów.  Obaczysz ,  jak 
ten  ziemski  pierwiastek  chemiczny  ziemię  przynęci  do  Cie- 
bie. Więcej  jest  wątrób  na  ziemi,  niż  serc.  Ach!  jakże 
Cię  wtenczas  będą  rozumieć  wątroby.  Dal^j,  niezawodnie 
żółć  jest  w  poemacie  tym  klejem ,  co  spaja  rozerwane 
cząstki  jego  bytu,  co  świat  cały  przeistacza  w  jego  osobę. 
Spróbuj,  oni  o  to  się  domagają.  Dopiero  uczują  Twoje  rę- 
l^^i  gdy  z  gruba  na  nich  uderzysz,  gdy  im  spadnie  ciężka 
—  koścista  na  skronie.  Dopóki  wzniesiona  w  powietrzu  —  i 
ku  gwiazdom  —  ku  przybytkowi  Boga:  dopóty  oni  myślą, 
że  to  biała  lilia  rosnąca  niewinnie  na  łąk  błękitnych  prze- 
strzeni. Do  kordą  i  na  sejmik  —  rąbać  mi  i  siekać  —  a  zo- 
stawiwszy trupy  na  placu,  znów  poróść  w  skrzydła  i  zawi- 
snąć  na  niebie** . . . 

Tćj  rady  Słowacki  posłuchał    i   z  dobrym  skutkiem,  jak  się 
to  pokazało;  ale  dopiero  po  roku. 
List  kończy  się  takim  ustępem; 


4t 

„Bądź  zdrów  —  bądź  szczęsny  —  bądi  kochany!  —  nie 
mówię  bądź  sławny,  bo  l)cdziesz  nim.  Nie  życzę  nikomu 
tego/cb  mu  bog!  dały.  Dotąd  wiellii  artysta,  tyllŁO  artysta 
Cię  obejmie,  zgruntuje,  zrozumie.  Ałe  ty  zstąpisz  niifeój  — 
ty  wsiąkniesz  w  serca  malutkich.  Gdybym  miał  i  ja  na- 
reszcie jedne  Ci  uwagę  uczynió,  to  jedyną  tylko  bym  uczy- 
^  nił:  Granit  rzuć  pod  twoje  tęcze.  Tęcza  gdy  łukiem 
się  zakała  po  niebie,  winna  stopy  śliczne  oprzóć  na  pod- 
stawie granitowej ,  to  jeszcze  ją  lepiej  tęczą  robi.  —  A  te- 
raz myśl  o  mnie ,  pamiętaj  o  mnie . . .  Tobie  tortury  zaczę- 
ły, mnie  skończą  życie...  Oddasz  rai  kiedyś  ten  napój  pocie- 
chy, który  zawsze  sączyłem  tobie  —  a  nie  tak  z  czary  mó- 
zgu mego,  jak  z  serca.  Bądź  mi  sercem  kiedyś  —  kiedyś 
w  przyszłości!  Ściskam  Cię,  jak  dawniój  nad  drogą  bo- 
lońską**... 

To  wszystko  wyjmujemy  więc  z  listuj  Krasińskiego  z  dnia 
23  lutego  roku  1840,  datowanego  z  Rzymu.  Rok  ten  pamiętny 
jest  w  życiu  tego  poety  z  ogłoszenia  „Trzech  Myśli  Ligęzy"  — 

Tymczasem,  w  ciągu  jeszcze  poprzedniego  lata,  rozpoczęła 
się  na  nowo  korespondencya  między  naszym  poetą  a  jego  ro- 
dziną. Ułatwiły  się  cokolwiek  stosunki.  Wuj  Słowackiego  był  je- 
szcze trzymany  na  wygnaniu,  ale  czujność  władz  przestała  już 
tyle  ciężeó  na  jego  krewnych.  Zagadnięto  tedy  znowu  Juliusza 
nowinami  z  Krzemieńca  i  ośmielono  do  odezwania  się  wzajem. 
Pierwszy  z  listów  jego  do  matki,  stanowiących  ten  drugi,  że  tak 
powiem,  rozdział  korespondencyi  pomiędzy  nimi,  ma  datę  24  czerw- 
ca 1839  r.  — 

Wielka  to  jednakże  już  różnica  między  listami  Słowackiego 
pisanymi  teraz  a  dawniej!  Pisywał  on  odtąd  już  tylko  rzadko  i 
krótko,  i  udzielał  wiadomości  o  rzeczach  jedynie  obojętnych, 
ogólnych.  Częstokroć  nawet  dopiero  odgadnąć  trzeba,  o  czem 
właściwie  mówi  Słowacki,  kiedy  używa  słów  zupełnie  trywialnych 
i  skądinąd  zgoła  co  innego  znaczących.  Ukryta  myśl  nawet  i  ta- 
kich miejsc  jest  wprawdzie  pod  politycznym  względem  bardzo 
niewinna ;  ale  jemu  wyraźnie  o  to  chodziło ,  ażeby  zatarte  były 
wszelkie  ślady,  że  te  listy  pochodziły  od  niego.  Dlatego  też  uni- 
kał odtąd  systematycznie  wszelkich  wzmianek  o  zawodzie  i  po- 
wodzeniu swojem  jako  pisarza,  i  nic  nie  donosił  o  dziełach,  które 


48 

pisał  albo  wydawał.  Ten  brak  najciekawszej  właśnie  i  najwa- 
żniejszej strony  jego  korespondeucyi  daje  mi  się  czuć  bardzo, 
kiedy  ten  TotAzial  piszę.  Nawet  osobę  i  imię  swoje  przez  czas 
pewien  zastępywał  inną  osobistokią  i  inną  nazwą.  Zaczął  pisy- 
wać do  matki  jako  niby  jakaś  młoda  jój  przyjaciółka  czy  też 
wychowanica.  Nazywał  się  więc  Zosia;  Matkę  tytułował:  Moja 
kocbana  Saily  (Salomeą  było  jej  imię).  Niekiedy  zaś,  kiedy 
mu  już  koniecznie  wypadało  dobitniej  mówić  o  sobie,  wyrażał  się 
w  taki  sposób,  jakby  mówił  o  kimś  trzecim.  Imię  tój  osoby  było 
natenczas  Mr.  Jules  et  Arallon,  jakiś  niby  to  Francuz.  Równie 
też  rzadko  kiedy  dawał  datę  czasu  i  miejsca,  skąd  co  pisał. 
Zwykle  było  to  zupełnie  pomijane  milczeniem;  niekiedy  Paryż 
był  zastąpiony  jaką  miejscowością  krajową;  tak  np.  znajdujemy 
list  jeden  pisany  niby  z  Podhorzec... 

Niezawsze  jednak  umiał  Słowacki  utrzymać  się  w  granicach 
t^j  przybranej  roli  przez  ciąg  całego  listu!  Natura  jogo  zbyt  by- 
ła nieprzedmiotowa  i  zbyt  t)ezpo.śrcdnia ,  żeby  się  nie  był  miał 
zapominać  niekiedy.  Tak  naprzykład ,  począwszy  list  z  razu 
w  charakterze  Zosi,  na  dalszych  jego  stronicach  mówił:  byłem, 
widziałem,  zdrów  jestem  itp.  Często  napotykamy  i  co  do 
istotnej  nawet  osnowy  takie  nieostrożności  i  niekonsekwencye. 
Gdyby  listy  te  były  ściągnęły  na  się  uwagę  urzędowych  listowej 
literatury  badaczów,  pryekonany  jestem ,  że  właściwy  autor  byłby 
łacno  odkryty  w  tej  analizie  filologicznej.  Nam  dzisiaj  jednak 
pocbopność  ta  autora  do  wypadania  z  roli  może  być  tylko  do- 
godną i  dla  celu  naszego  najkorzystniejszą. 

'  Owoż,  na  zasadzie  tych  listów,  znajdujemy  Juliusza  w  ciągu 
lata  1839  w  tym  samym  stanie  moralnym,  w  jakimeśmy  go 
widzieli  w  latach  poprzedzających.  Mieszkał  w  stancyi  najętej  na 
ulicy  des  Piramides  pod  Nr.  6.  Żył  samotnie,  pracował  wiele, 
od  emigracyjnych  zatargów  trzymał  się  zdała. 

..;.  -Byłbym  szczęśliwym,  gdyby  mi  nie  brakło  familij- 
nego życia;   żyję  bowiem  jak  mnich  —  a  Ty  nie  pojmiesz, 
Jakto  serce  przez  takie  życie  usycha;  jak  zamierają   wszel- 
'  kie  uczucia .  jakby  sama  natura   mściła  się ,  że  się  od  jój 
zwyczajnych  dróg  oddalamy.   Mam  teraz  na  świecie   kilku 


49 

przyjacióf  takich,  którzy  mię  szacują  i  bronią;  ale  ci  wszy- 
scy są  odemnie  dalecy.  A  tu  otoczon  jestem  ludźmi,  do 
których  przylgnąć  nie  mogę.  Zazdroini  bowiem  są — małego 
serca  —  niezdolni  ani.uczuó  ani  pojąć  szlachetnych  myśli; 
słowem  są  to  zatarte  szeli^,  zimne,  spleśniałe!  Najwięcej 
więc  czasu  przepędzam  sam,  pisząc  sobie  i  bazgrząc  różne 
awantury  i  przywidzenia,  z  czego  taka  korzyść,  że  mi  ży- 
cie złocą  i  różnemi  okrywają  tęczami.  Są  to  miłe  mi 
okienka  w  chacie  mojój,  przez  które  widzę  wiele  rzeczy  i 
twarzy  znajomych.  Czy  życie  takimi  snami  zajęte  życiem 
jest,  nie  wiem;  ale  to  pewna,  że  mię  od  wielu,  rozpaczy 
broni  i  czasem  przyjemność  sprawia.*'  (z  listu  pisanego  nie- 
wiadomo w  którym  miesiącu,  ale  w  roku  1839). 

Takich  wyrzekań   na  emigracyą  paryską   bardzo  wiele  jest 
w  listach  Słowackiego  ówczesnych. 

-Koledzy  moi  zepsuci  ,są  biedą  —  życie  z  nimi  bardzo 
niemiłe!  Wystaw  sobie,  droga,  ludzi  znudniałych,  którzy  o 
niczóm  gadać  nie  chcą  i  nie  umieją,  ludzi,  którzy  się  od- 
łączyli zupełnie  od  towarzystwa  jak  wyklęci,  i  żyją  między 
sobą,  nudząc  się  wzajemnie.  Robią,  co  mogą,  abym  ich 
nienawidził!  Mam  jednak  i  pomiędzy  nimi  pewną  powagę, 
którą  mi  nadaje  czystość  moja  wewnętrzna.  Wolałbym 
szczerą  miłość,  ale  tej  nie  ma  pomiędzy  nami,  a  stworzyć 
jej  nie  raogęl** 

„Nuda  miejskiego  życia,  stan  pieniężny  etc.  wy- 
wiera zgubny  wpływ  na  umysŁ  Są  dnie,  których  niczóm. 
zająć  nie  można.  Człowiek  się  rzuca  w  kraj  imaginacyi  i 
żyje  w  nim.  Ale  są  reakcye  okropne,  w  których  umysł 
nudzi  sam  siebie.  Wtenczas  ani  wieczór  przepędzony  na 
grantu  w  wista,  ani  gawronienie  się  po  ludnych  ulicach  nie 
jest  lekarstwem.  Świeżość  umysłu  traci  się,  a  nabycie  wia- 
domości, których  nikomu  udzielić  nie  można,  czyni  umysł 
podobnym  do  spiżarni  zawalonój  spleśniałymi  wiktuałami. ** 
(z  listu  z  d.  ?  listopada  1830). 

..•  „O!  gdyby  tylko  200  dukatów  na  rok!  Żylibyśmy 
oboje  w  jakiój  willi  otoczono)  różami  i  pomarańczami  we 
Florencyi.  Czasem  posłuchałabyś  śpiewów  włoskich  —  cza- 
sem i  jabym  Ci  sam  za  towarzystwo  wystarczył.  I  takby 
nam  płynęły  dni  —  niebardzo  świetnie,  ale  miło,  z  I>łogo* 
sławieństwem  bożóm  dla  obojga.  Czyż  i  tyle  skromnego 
szczęścia  nie  można  uprosić  u  Boga?  Myśl,  myśl  nad  tóm, 
droga  moja,  a  choćby  przyszło  część  tego  co  mamy  stra- 
cić, ja  tak  życie  nasze  urządzę,   że  nam  wystarczy.  Wien 

fon  u.  7 


50 

/ 

mi,  droga  I  Ja  nie  nam  żadnych  snów  wielkości,  a  i  Ty 
może  nie  bardzo  chcesz  złoconego  szczę&cia^ ...  (z  iista  z  d. 
24  czerwca  1839). 

/  Tylko  takie  miejsca  czytając,  pojąć  można,  dlaczego  tyle 
talentów,  tyle  zapału,  tyle  gotowości  do  ofiar,  ile  j^j  było 
w  Emigracyi  ówczesnej ,  wydało  jednak  tak  roalo  plonu  dla  kra- 
ju pożytecznego  i  znędzniało,  jak  ów  kwiat  exotyczny,  pozba- 
wiony ożywczój  rosy  i  grzejącego  promienia  słońca.  W  ten  tylko 
sposób  zrozumieć  można,  dlaczego  Mickiewicz  we  dwa,  najwię- 
cójwe  trzy  lata  po  przybyciu  do  Paryża  na  emigracyą,  tworzyć 
zupełnie  zaprzestał ;  dlaczego  wszystko ,  czego  się  tylko  tknęła 
ręka  tycli  biednych  wygnańców,  przybierało  jakiś  krzywy  kieru- 
nek, wiało  tchnieniem  chorobllwem  i  mimo  najpoczciwszych  chę- 
ci ,  więcćj  szkodziło  niżeli  pomagało ... 

Byli  to  ludzie  w  saraój  rzeczy,  jak  się  Słov.*acki  wyraża 
zepsuci  biedą  i  samotoo&cią,  strawieni  nieszczękiem  i  tą  ciągłą 
tęsknotą,  która  się  stawała  tóm  niecierpliwszą  i  tern  zapędłiwiej 
przechodziła  w  niewyrozumiałoić  wzajemną,  posuniętą  do  wyso- 
kiego stopnia,  im  bardziój  przedmiot  bezpokedni  działania  ginął 
z  oczu  tych  nieszczęśliwych.  Ni«  naturaIno:ić  atmosfery,  którą  na 
obcój  ziemi  przymuszeni  byli  oddychać,  i  brak  celu  dalszego  ży- 
cia przy  ciągłych  rozczarowaniach  «-  oto  co  nam  tłómaczy  wszystko... 

A  jednak  żyli  oni  w  silnom  przekonaniu  i  wierze,  że  ich 
cierpienia  nie  będą  nadaremne!  Stali  na  stanowiskach  swoich, 
jak  jaka  stracona  czata,  i  uważali  sobie  za  obowiązek  dotrwać 
na  zajętych  posterunkach  do  końca. 

W  r.  1840  zapowiadane  były  w  krajach  pod  berłem  roayj- 
skióm  na  korzyść  pewnych  kategoryi  wychodźców  politycznych 
niejakie  ułaskawienia  i  ulgi.  Przy  tój  sposobności  poruszono  w  gro- 
nie Emigracyi  pytanie:  czyby  z  tój  amnestyi  nie  należało  korzy- 
stać.? Zdania  były  różne.  Ostatecznie  zdaje  się  jednak,  że  w  sku- 
tek owój  amnestyi  mało  kio  powrócił  do  kraju. 

Ważne  jest  miejsce  w  jednym  z  listów  Juliusza,  ściągające 
się  właśnie  do  tój  okoliczności.  Powtórzę  je  tu  dosłownie,  zatrzy- 
mując sposób  allegoryczny,  jakim  się  w  owój  porze  zwykł  był 
wyrażać. 


51 

^Przejeżdżając  przez  wioskę  moje  pan  Andlej,  mówił 
mi,  ie  widział  Ciebie,  że  gdy  widział,  płakałaś —  i  to  mi 
serce  rozdarło.  Ale  Ty  wiesz,  gdybym  ja  mogła  porzucić 
moje  kuzynkę  ślepą  i  sparaliżowaną,  jaż  byłabym  dawno 
z  Tobą,  jaż  bym  Ci  służyła  z  całą  miłością  biednój  dziew- 
czyny a  Twojćj  niegdyś  wycłiowanki.  Nieszczęśliwy  ten 
świat,  że  nie  pozwala  nam  robić,  cobyśmy  cłicieli,  ale  nas 
wiąże  i  krępuje  różnemi  wymaganiami  i  obowiązkami!  Oby 
przynajmniej  Twój  brat  nie  był  opuszczony  w  powszechnym, 
jak  słyszę,  ułaskawieniu!  oby  już  był  przy  Tobie!  (z  Ibtu 
z  d.  21  października  1840). 

Z  tóm  się  wiąże  ów  wiersz  Słowackiego  Do  Matki,  ogło- 
szony dopiero  w  wydaniu  pozgonnem,  który  jeszcze  lepiej  uczucia 
ówczesno  autora  wyraża : 

Zadrży  ci  nieraz  serce,  miła  Matko  moja. 
Widząc  powracających  i  ułaskawionych. 

Rląó  będziesz,  że  tak  twarda  była  na  mnie  zbroja, 
Tak  uparte  wytrwanie  w  zamiarach  szalonych. 

Wiem,  że  wróceniem  mojóm  lat  bym  ci  przysporzył;  — 
Wszakże  gdy  się  spytają,  czy  twój  syn  powraca? 

Mów    "  syn  twój  na  sztandarach  jak  pies  się  położył 
I  choć  wołasz  --  nie  idzie,  oczy  tylko  zwraca... 

Oczy  zwraca  ku  tobie!...  Więcój  nic  nie  może  — 
Tylko  spojrzeniem  tobie  smutek  swój  tłómaczy; 

Lecz  woli  tutaj  konać ,  niż  iść  na  obrożę , 

Bo  woli  zamiast  hańby  —  pić  czarę  rozpaczy! 

Przebaczże  mu,  o  moja  ty  piastunko  droga. 
Że  się  tak  zaprzepaścił  i  tak  zaczeluścił; 

Przebacz...  bo  gdyby  nie  to,  że  opuści^  Boga 
Musiałby  —  toby  ciebie  pewno  nie  opuścił! 

—  Pomimo  wszystkich  tych  smutków  i  przeciwności,  autor- 
ska energia  Słowackiego  w  owych  czasach  trzymała  się  jednak 
krzepko  i  rosła  przy  ciągłej  pracy.  Wydawnictwo  dzieł  dawniej- 
szych, a  teraz  przeznaczonych  do  ogłoszenia,  także  szło  swoim 


58 

^iorto.   Na  samym  początka  1640  (w  ciąga  miesiąca  stycznia  al- 
bo latego)  wyszedł  dramat  niegdyś  przez  autora  na  spalenie  ska- 
zany, a  teraz  zapewne  częściowo  przerobiony: 
''     Mazepa,  tragedya  w    5   aktach  przez  Jaliusza 
Słowackiego.  Paryż.  1840.  12°  str.  145. 
Krytyka  tój   sztuki  przez  K.  Libelta  pojawiła  się  w  Tygo- 
dniku  Literackim  poznańskim  już  w  numerze    z   d.   30  marca 
1840,  okoliczność  popierająca  powyższy  wniosek  o  chwili  wyjścia 
Mazepy. 

Niezwłocznie    potćm    opuściła   prasę    praca    zupełnie    nowa, 
świeżo  napisana: 

Lilia  Weneda,  tragedya  w  5  aktach  przez  Ju- 
liusza Słowackiego.  Paryż.  1840.  12°  str.  154. 
Była  drukowana  w  ciągu  miesiąca  kwietnia,  jak  tego  dowo- 
dzi data,  położona  przez  autora  pod  przedmową.  Przedmowa  ta, 
prześlicznie  napisana,  jest  znowu  w  formie  listu  do  Krasińskiego. 
List  ten  nazwałbym  prawie  poetyczniejszym ,  niż  sam  poemat. 
Dziwnie  pięknóm  jest  mianowicie  zakończenie  tych  kartek: 

„A  teraz,  kiedym  ci  się  wyspowiadał,  usiądź  na  ułam- 
ku jakiój  dawnej  ruiny,-  albo  pod  cieniem  Wirgilowego  lau- 
ru i  niech  cię  gwarząca  moja  przeszłość  otoczy!  —  Usiądź 
nad  kryształową  jaką  i  smętną  wodą,  abyś  z  książką  moją 
mógł  to  zrobić,  co  zamyślona  z  białą  różą  w  ręku  dziew- 
czyna: to  jest,  oberwać  ją  liść  po  liściu,  rzucić  w  wodę 
płynącą  i  pytać  się  losu  listków  o  los  człowieka.  A  zni- 
szczywszy tak  ciało  Lilii  Wencdy,  odtwórz  ją  na  nowo 
w  myśli  swojej  większym  blaskiem  odzianą  —  i  piękniejszą 
sto  razy  —  i  niech  ta  postać  do  nas  obojga  należy!  niech 
będzie  jako  łańcuch  łączący  dwóch  Wenedów  ręce,  nawet 
w  śmierci  godzinie!  —  A  tych  dwóch  wodzów...  czy  ty 
myślisz  Irydyonie,  że  tworząc  ów- myt  jedności  i  przyjaźni, 
nie  łudziłem  się  słodką  nadzieją,  że  kiedyś  i  nas  tak  we 
wspomnieniach  powiążą  i  na  jednym  stosie  postawią? — Ty 
mię  wtenczas  umarłego  będziesz  trzymał  na  piersiach  i 
mówił  mi  do  ucha, słowa  nadziei  i  zmartwychwstania,  albo- 
wiem za  życia  słyszaJem  je  od  ciebie  jedynie  1** 

Autor  Irydy  ona  był  owego  lata,  w  któróm  go  doszły  te  sło- 
wa, na  ciele  chory,  a  na  duchu  znękAny.  Bawił  w  Karlsbadzie 


5» 

Dfttenczas.  Byłby  mógł  i  wtedy  tosamo  już  powiedzieć  o  sobie, 
co  rokiem  późnićj  pisał  do  innój  osoby; 

„Sądziłem,  żem  przeznaczeń  do  życia  w6ród  ludzi  ży« 
wych;  —  nie  wiedziałem,  że  ulice  z  grobów  będą  domem 
moim,  umarli  towarzystwem,  kościół  największy  &wiata  — 
salą  godową;  posągi  białe  mroźnego  blasku  —  koleżeństwa 
dawnego  zastępcami;  równin  mazowieckich — kampania  rzym- 
ska przypomnieniem;  — r  i  że  młodość  moje  tak  bezczynnie 
strawię,  tak  chorobliwie  zeżrę,  tak  nikczemnie  utracę!...^ 

Odpowiedział  Słowackiemu  natenczas  listem,  który  w  szere- 
gu owych  dziesięciu  mnie  znanych  zajmuje  drugie  z  kolei  miejsce. 

„Drogi  Julu  —  tak  się  zaczyna  ów  list,  datowany 
z  Rzymu  z  dnia  10  grudnia  1840  —  i  Lilia  i  list  twój  od- 
dane mi  są.  O  pierwszój,  już  temu  5  tygodni,  dłi^  a 
długi  do  ciebie  wyprawiłem  artykuł.  Iżaliś  go  odeturał?*) 
Przeczytałeś  skargę  białój  dziewczyny?  Uznałeś  w  głębi 
serca  jój  prawo  do  skargi?  i  rozfzewniłżeś  się  nad  nią? 
Czy  cię  zły  duch  Szekspira  nie  popchnął  do  niesprawiedli* 
wego  ofnknienia  się  na  klęczącą  u  stóp  twoich  ?^ . .  • 

Z  tych  słów  godzi  się  wnosić,  że  było  coś  w  Łilli  Wene- 
dzie ,  z  czego  nie  zupełnie  był  zadowolony  Krasiński.  Może  nam 
się  uda  w  przyszłym  rozdziale  odgadnąć,  o  co  mu  też  chodziło. 

—  A  teraz  przechodzę  do  rzeczy,  na  którój  wyjaśnienie  nie- 
cierpliwie pewnie  czytelnicy  moi  czekają.  Powinienbyin  powie- 
dzieć na  podstawie  listów  poety,  które  dzieła  jego  nowe  powstały 
w  tym  czasie  stałego  już  odtąd  pobytu  jego  w  Paryżu,  za  po- 
wrotem z  Włoch.  Na  nieszczęście  w  listach  Słowackiego  odpo- 
wiedzi na  to  nie  znaleść.  Spotyka  się  w  nich  tylko,  i  to  po  kil- 
ka razy,  zapewnienie,  że  ciągle  pracuje,  że  wiele  pisze;  ale  bliż- 
szych o  tóm  szczegółów  nie  ma. 

„Teraz  żyję,  jak  mogę;  bazgrzę  sobie  i  czas  mi  upły- 
wa, a  tak  prędko,  że  prawdziwie  przerażam  się  jego  szyb- 
kiom  znikaniem*'  — 

Oto  w  taki  to  ogólny  i  lakoniczny  sposób  wzmiankował  w  latach 
owych  poeta  o  swoich  literackich  zajęciach. 


*)  Artykułu,  o  którym  tu  mowa,   nie  znaleziono  między  papie* 
Ślowaćkiogo. 


54 

Biorąc  w  pomoc  rezaltaty^  do  jakich  mię  doprowadziło  głó- 
wnie rozpatrzenie  się  w  pozostałych  Słowackiego  papierach,  obej- 
mujących jużto  otwory  całkowite  za  życia  jego  nie  drukowane, 
już  szczątki,  urywki  i  fragmenty  rozmaitych  rzeczy  nie  dochowa- 
nych w  całości:  nie  waham  się  stawić  na  pewne  twierdzenia,  że 
cały  ten  szereg  lat  od  1839—  1842  stanowił  w  życiu  naszego 
wieszcza  w  ogóle  okres  kulminacyi  jego  talentu,  energii  i  dzieN 
noici.  Wszystko  prawie,  co  tylko  było  owocem  owej  epoki,  bez 
różnicy  czy  było  ogłoszonóm  już  przez  samegb  autora,  czy  teraz 
dopiero  w  wydaniu  naszem,  okazuje  w  nim  łatwo&ó  tworzenia, 
samodzielność,  trzeźwość  duchową,  takt  artystyczny  i  w  ogóle 
dojrzałość,  do  jakićj  nigdy  przedtóm  zbliżyć  się  nie  potrafił. 
W  3©  tedy  roku  życia  stanął  Słowacki  na  tój  wyżynie  a^yzmu, 
jaką  w  ogóle  zająć  było  mu  przeznaczonem  w  ciągu  jego  zawo- 
du. Samo  się  rozumie,  że  ta  wyżyna  jego  najwyższa  nie  była  to 
doskonałość  bezwzględna.  Nie  mogła  ona  być  nawet  ani  względną 
jego  doskonałością.  Boć  wątpliwości  to  nie  podlega,  że  gdyby 
nie  te  smutpe  okoliczności,  w  jakich  ciągle  życie  jego  płynęło, 
gdyby  mianowicie  nie  fatalna  owa  przyniesiona  przez  Towiań- 
skiego  zaraza  ducha  i  mistyka ,  która  jak  prawdziwe  dopuszcze- 
nie i  kara  boża,  w  roku  ,1842  obłąkała  tyle  znakomitych  i 
pierwszego  rzędu  mężów  naszych  żyjących  na  emigracyi,  a  mię- 
dzy nimi  i  Słowackiego:  —  to  ciągły  postęp  jego  jako  wieszcza 
narodowego  idąc  takimże  torem  i  dalej,  byłby  ostatecznie  dosię- 
gnął  zupełnie  innego  kresu.  W  obec  atoli  tego  wszystkiego ,  co 
zaszło  i  na  czóm  się  skończyło:  czas  ów  powyżej  wskazany  — by- 
łato  stosunkowo  jego  najświetniejsza  epoka. 

Pomiędzy  ogłoszeniem  Balladyny  (1839)  a  Beniow- 
skim (1841),  powstały  w  ogóle  następujące  dzieła  nowe: 

Nasamprzód  w  tym  szeregu  widzimy  wspomnianą  już  wyżej 
i  wydaną  w  r.  1840  Łillę  Wenedę,  niejako  kontynuacyą  pomy- 
słu, na  tle  którego  Balladyna  była  osnuta  Autor  zamierzał 
^z  Polski  dawnej  utworzyć  fantastyczną  legendę,  z  ciszy  wieko- 
wej wydobyć  chóry  prorockie"..-  „Uśmiechnij  się  teraz  Irydyo- 
nie — pisał  do  Krasińskiego  w  przedmowie  do  Balladyny  — bo  oto 
naśladując  francuskich  poetów,  powiem  ci,  że  Balladyna  jest  tyl- 


55 

ko  epizodem  wielkiego  poemata  w  rodzaju  Aryosta,  któiy  m 
iAq  uwiązać  z  sześciu  tragodyi  czyli  krooik  dramatycznych.**  — 
Otóż  drugą  taką  kronikę  dramatyczną,  drugą  taką  przedwieko- 
wej Polski  legendę  miała  stanowić  wła&nie  Lilia  Wencda. 

A  trzecią  była  tragedya  Krakus.  Według  wszelkiego  podo- 
bieństwa do  prawdy  —  byłto  utwór  dokonany  niedługo  po  napisa- 
niu Lilii,  i  w  t>mże  samym  sposobie.  Na  nieszczęście,  z  drama* 
tu  tego  nie  pozostało  więcej,  jak  tylko  początek.  Między  auto- 
grafami poety  znalazł  się  z  tój  sztuki  tylko  jed<^D  arl^uszyk,  li- 
stowego papieru,  nader  drobnćm  zapisany  pismem,  prawie  bea 
żadnych  poprawek  i  z  dokładnćm  zawsze  oznaczepiem  nazwisk 
osób.  prowadzący  eh  z  sobą  dyalog.  Z  tego  wnoszę,  że  to  był  już 
odpis  na  czysto.  W  brulionie  bowiem  zwykł  był  Słowacki  nazna- 
czać tok  dyalogu  w  taki  jedynie  sposób,  że  przy  każdój  jego 
przerwie  dawał  na  początku  wiersza  tylko  lingkę ,  na  znak ,  że 
tu  zaczyna  mówić  kto  inny.  Zresztą  w  brulionach  jego  bywają 
też  dość  częste  przekreślenia  i  odmiany.  Skoro  zaś  upoważnia 
wszystko  do  wniosku,  że  rzeczony  arkuszyk  mieści  w  sobie  text 
już  przepisywany:  godzi  się  w  każdym  razie  być  zdania,  że 
Krakus  był  utworem  całkowitym,  a  nie  urywkiem;  urywków 
bowiem  i  tylko  napoczętych  robót  nie  zwykł  był  Słowacki  nigdy 
przepisywać  na  czysto.  Przeciw  twierdzeniu  temu  nie  dowodzi  ni- 
czego, że  nie  ma  obecnie  z  Krakusa  więcój,  jak  tylko  te 
cztery  pierwsze  sceny,  które  dopiero  dało  poznać  czytającej  pu- 
bliczności lwowskie  wydanie.  W  ogóle  chcąc  sobie  to  wytłóma- 
czyć,  źe  między  pozgonnemi  Słowackiego  pismami  tyle  znalazło 
się  fragmentów,  wiedzieć  należy,  że  nie  miał  on  nigdy  zwyczaju 
używać  do  pisania  poszytów.  Czy  to  komponując,  czy  też  mun- 
dując  rzecz  już  skończoną  —  zapisywał  on  zawsze  arkuszyk  za 
arkuszykiem;  a  kiedy  rzecz  była  doprowadzona  aż  do  samego 
końca,  składały  się  te  pojedyncze  arkusze  w  zwitki,  i  w  tym 
stanie,  niezeszyte,  składane  bywały  między  plikami  najrozmait-. 
szych  innych  papierów.  W  wyjątkowych  tylko  razach  i  nie  ina- 
czej jak  z  powodu  szczególnych  chyba  okoliczności  (np.  jeżeli 
ktoś  drugi  miał  się  zająć  przepisaniem  autografu),  zwitki  takowe 
były  zszywane  w  poszyty  i  tworzyły  całość  nie  tak  już  łatwą  do 


50 

itMBprószenia.  Przy  wielkiej  poniewierce,  jakiej  papiery  Słowa- 
ckiego później  podl^  musiały,  (powiedzieć  tego  nie  amiem,  czy 
to  było  po  jego  zgonie ,  czy  jeszcze  za  życia ,  kiedy  pod  wpły- 
wem Towianizma  zmienił  kieranek  i  nie  cenił  sobie  prac 
z  przed  roka  1842),  było  to  rzeczą  bardzo  naturalną,  ±e  z  owych 
zwitków  luźnych  arkuszy  ginęły  całe  partye,  a  niekiedy  przepa- 
dało i  wszystko,  z  wyjątkiem  kilku  albo  jednego  tylko  arkusza, 
szczególnym  ocalonego  trafem.  Za  takito  arkusz  przypadkowo 
dochowany  z  całoici,  uważam  i  fragment,  o  którym  tu  mówimy. 
A  potwierdza  mię  w  tóm  mniemaniu  i  ta  jeszcze  okólicznoió,  że 
arkusz,^ w  którym  fragment  ten  się  mieici,  zapisany  jest  jak 
najnabiciej  aż  do  samego  dołu,  i  rzecz  się  urywa  w  takiem 
miejscu,  żo  widocznie  musiał  tu  być  jakii  ciąg  dalszy... 

Co  się  tyczy  pytania,  jakie  przedmioty  zamierzał  Słowacki 
opracować  w  dalszych  dramatach,  to  jest  w  kontynuacyi  Lilii 
Wenedy,  Krakusa  i  Balladyny :  na  to  odpowiedzieć  nie  umiem. 
Miejsce  n^ianowitie  czwarte  i  piąto  musi  pozostać  na  zawsze  nie- 
zapełnionóm,  braknie  tu  bowiem  hawet  dla  domysłów  wszelkiego 
punktu  oparcia.  Ostatnieni  ogniwem  tego  fantastycznego  łańcucha 
pielni,  z  szeiciu  złożonego  dramatów,  mógł  być  utwór  osnuty  na 
dziejach  dogorywającej  Litwy  pogańskiój,  który  także  dochował  się 
tylko  w  urywku  i  dany  jest  w  wydaniu  Iwowskióm  pod  nazwiskiem 
WaHenrod.  ^a  trafność  tój  nazwy  nie  zaręczam,  w  rękopisie  poety 
^bowiem  żadnego  tytułu  nie  było,  gdyż  Sztuce  tój  w  ogóle  braknie 
początku ;  i  oświadczam  z  góry,  że  jeżeliby  kto  twierdził ,  iż  tu 
dzielny  Witołd  więcój  na  bohatera  sztuki  zakrawa,  niż  melan- 
cholijny z  rozdartem  sorcem  Wallenrod,  to  i  ja  bardzo  pojmuję 
powody  takowego  mniemania.  Patrząc  atoli  fi&  rzecz  tę  ze  stano- 
wiska naszego  poety,  zdawało  mi  się ,  że  większa ,  a  przynaj- 
mniój  głębsza  i  poetyczniejsza  rola  do  odegrania  była  tu  prze- 
znaczona znurtowanemu  nieszczęściem  charakterowi  mistrza  Krzy- 
żaków, aniżeli  normalnej  i  doraźnie  działającej  naturze  Kiejstuto- 
wicza.  Takieto  jedynie  powody  skłoniły  mię  do  nazwania  sztuki 
tój  „Wallenrodem.''  Spis  osób,  dany  na  czele  tego  fragmentu, 
jest  także  tylko  dodany  przez  wydawcę,  a  nie  przez  poetę;  ja- 
koż  ani   wątpię,  że  na  tej   małój  ilości  figur  nie   kończyło  się 


&1 

w  całym  organizmie  dramatu.  Zaprzeczyć  nie  móźóa,  że  biefkt^r^ 
z  charakterów  są  nader  silnie  rzucone.  W  ogóle  ujmuje  w  tym 
urywku  kompozycya  pełna  prostoty  i  prawdy,  ciągły  rucłiakcyi, 
zawikłanie  różnostronnych  interesów  prowadzone  z  dramatyczno-* 
ścią  i  życiem,  sceniczność  bacznie  przestrzegana  w  całym  ukła« 
dzie  —  słowem  zalety,  na  jakicli  nieraz  dawniej  zbywało  nawet 
ogłoszonym  Słowackiego  dramatom.  Nieodżałowana  szkodit,  że  i 
ta  praca  nie.  doczekała  się  lepszycłi  dla  siebie  czasów  inacsój^- 
jak  tylko  w  tym  stosunkowo  tak  drobnym  już  tylko  azczątkal 
Szczątek  ten  stanowiłby  pierwszą  połowę  całej  sztuki,  gdyby, 
nie  brakło  początku  aktu  pierwszego.  Rękopis,  w  którym  si^ 
znalazły  te  sceny,  jest  własnoręczny;  stanowią  go  dwa  arliusee 
listowego  papieru,  zapełnione  równie  drobnóm  pismem,  jak  w  Kra^ 
kosie.  Pierwszy  arkusz,  nieodszukany  w  pozoetałycti  papierach,,  za^ 
wierał  w  sobie  expozycyą  i  niewątpliwie  to  wszystko,  czego  8Zta*( 
ce  braknie  obecnie  z  początku.  Ocalone  dwa  arkusze  szły  zarae 
po  nim.  A  zdaje  się,  że  być  kiedyś  musiały  i  te ^3  lub  4  dalsze 
arkusze,  które  mie&ciły  w  sobie  drugą  połowę  tragedyi;  cała  bo- 
wiem powierzcliowność  ocalonej  części  manuskryptu  jest  tego.  ro- 
dzaju, że  koniecznie  przypuścić  trzeba,  iż  to  jest  tylko  wyrwany 
środek  z  całości. 

Co  się  zaś  tyczy  drugiego  urywku,  który  w  wydaniu 
Iwowskiem  dołączony  jest  do  Wallenroda,  jako  dodatek  pod  na- 
pisem Walter  Stadyon:  uważam  go  za  robotę  zgoła  odrę*' 
bną,  w  innym  jakimś  czajsie  pisaną  i  nie  mającą  I)liższego 
związku  z  tamtym  utworem,  nad  przypadkową  tożsamość  osoby 
bohatera.  Byłto,  zdaje  mi  się.  pomysł  luźnie  rzucony  od  r^  i 
nigdy  już  potem  nie  prowadzony  dalej.  Znalazłem  go  między  ly*. 
siącem  innych  rzeczy  —  w  książeczce,  w  którój  zapisywał  sobie 
Słowacki  różne  noty  i  spostrzeżenia. 

Po  Lilii  Wenedzie,  Krakusie  i  Wallenrodzie,  wymieniam  jako 
czwartą  pracę  Słowackiego  na  te  lata  przypadającą,  dramat  pod  tytu- 
łem ;,  Jan  Eazinuerz.''  Daje  o  nim  wiadomość  P.  Reitzenheim  w  Bro- 
szurze swojej  francuskiej  o  Juliuszu  Słowackim,  wydanój  w  Paryżu  r, 
1861.  Autor  broszury,  jeden  z  bliższych  niegdyś  znajomych  poety, 
mówi  o  dramacie  niniejszym  w  sposób,  który  dowodnie  przekonywa, 
TomlL  9 


58 

ie  ora  takowy  był  znany  jako  całoić  Akończona  i  zupełna.  Przy  t^m 
robfliwagę,  że  w  żadnym  innyiil  Slowackiogo  utwofzcrtiTe^docho- 
dziła  dosadno&ć  i  dokładno&ć  artystyczna  do  t^i^go  stopnia ,  co  la- 
taj.'  Hianonicie  charaktery  Jana  Kazimierza,  Czarneckiego,  toż 
obojga  Radziejowskich  miały  być  oddane  w  sposób  prawdziwie 
godny  Szekspira.  Te  pochwały  P.  Roitzenheima  wzbndzają  tćm 
więoćj  żalu,  że  i  ten  Utwór  tak  znakomity  przepadł  prócz  kilka 
scen,  któreimy  odszukali  w  zamęcie  papierów  pozostałych  i  wcie- 
lili do  fragmentów  dramatycznych,  objętych  w  trzecim  tomie 
pism  po&miertnych.  Sceny  rzeczone  przypadają  prawdopodobnie 
lia  akt  Iszy,  w  każdym  razie  na  pierwszą  połowę  sztuki;  znala- 
zły się  pisane  drobniuteńko,  własną  ręką  poety,  i  zapełniały 
wszystkie  jeden  arkuszyk  takiegoż  papieru,  jaki  był  użyty  do 
Krakusa,  do  Wallenroda  i  w  ogóle  do  tych  wszystkich  rzeczy, 
które  w  owych  latach  powstały.  To  rozstrzyga  o  czasie,  w  któ- 
rym być  musiał  napisany  Jan  Kazimierz.  Cały  zewnętrzny  pozór 
arkuszyka,  o  którym  tu  n»ówimy,  przekonywa  dostatecznie,  że 
stanowił  pierwotnie  tylko  częić  rękopisu,  złożonego  niegdyś  z  kil- 
ku podobnych  arkuszy.  Przy  wyraźnóm  świadectwie  p.  Reitzen- 
heima  niepodobna  o  tóm  wątpić,  że  i  ten  tedy  (Iraniat  czasu 
swego  byt  dzieFem  doprowadzonóm  do  końca  i  dopiero  w  później- 
szym czasie  podległ  zniszczeniu. 

Piątą  pracą  dramatyczną,  powstałą  w  tymże  ustępie  życia, 
była  ]leatryx  Cenei.  Była  pisana  w  roku  1840,  w  pierwszych 
miesiącach.'^)— iTragedyą  tę  oddano  mi  w  rękopisie  w  nader  cha- 
otycznój  postaci,  ani  nawet  nie  przypuszczając,  żeby  w  tych  6 
arkuszykach,  w  których  się  ona  mieściła,  miała  znajdować  się 
caioić.  Arkusze  były  i  tutaj  rozicciałe,  nieponumerowane.   Zapeł- 


*)  Wiadomoić  tę  można  uważać  za  pewną.  Między  papiorami 
Słowadtiego  amlasła  się  luźna  karta,  ■  napisem  jego  ręki:  |,Trage- 
dya -*  Beatryz  Cenei  —napisana—  1840  roku.**  W  Tygodniku 
Poina&skim  donossono  w  r.  1840  już  dnia  18  maja,  że  się  dramat 
Słowackiego  pod  tym  tytułem  właśnie  dmkt^'e  w  Paryżu.  Doniesie- 
nie to  było  00  do  głównćj  rzecz-,  t  j.  co  do  druku,  przedwczesne, 
a  nawet  sapcie  mylne.  Ale  nasuwa  wniosek  eo  do  czasu  powstania 
tći  sstoki. 


5t 

«iał  je  dyalog,  którego  roslożenio  między  mówi%Qe  imlhy 
done  było  oajcsęicfój  samemi  tyłko  kreskami.  Żadnydi  odiOift- 
czeńy  gdzie  się  scena  jaka  końcsy  a  zaczyna  nowa.  Słowem  rę- 
kopis ten  był  w  takim  stanie  ^  tie  po  długich  nadaremnycli  osilo- 
waniacli  złożenia  szeicia  arkuszy  owych  w  taki  sposób,  teby  się 
necz  dała  powiązać  z  sobą  w  ciąg  jakiś:  nabrano  joi  przekona* 
nia,  te  i  to  tylko  są  urywki,  a  raczej  szczątki  niestanowiące 
eałoici,  z  powoda  że  kilka  arkuszy  widocznie  braknie.  Miaoowi- 
eie  sprawiało  to  trodnoić  w  zoryentowania  się  w  rękopisie,  że  nie 
można  było  dopatrzeć,  gdzie  wlaiciwie  jest  początek  tragedyi. 
Byłto  bowiem  dopiera  pierwszy  koncept  utworu,  bralton,  w  któ- 
rym nie  tylko  dużo  byio  ustępów  przekreślonych,  a  potem  zastą- 
pionych nowymi  pomysłami,  rzuconymi  na  papier  w  miejscu  nieraz 
l>ardzo  odległem  od  sceny,  do  której  rzecz  należała,  ale  nawet 
zdarzały  się  tam  czasem  wsunięte  i  kawałki  zgoła  do  tego 
przedmiotu  nienależne,  np.  pochodzące  z  Lilii  Wenedy  itp.  -^ 
Pnsj  troskliwóm  staraniu  udało  mi  się  przecież  wniknąć  w  plan 
budowy  całej  tej  sztuki.  Uznawszy  dwie  sceny  —  niedokończone  i 
zgoła  też  nie  wiążące  się  z  żadnem  miejscem  właściwego  textu 
Beatryczy  —  za  przelotne  tylko  projekta  do  pomysłów,  w  ciągu 
już  pracy  uznanych  przez  autora  za  mniej  właściwe,  i  usunąwszy 
takowe  na  bok:  zrekonstruowałem  cały  pozostały  materyał  tego 
dramatu  w  taki  sposób,  iż  nie  dodając  ani  słowa  od  siebie, 
złofyłem  objątek  wszystkich  6  arkuszyków  w  jeden  nieprzerwany 
ciąg  akcyi.  —  Wspominam  tu  o  tćm  wszystkićm  tak  szczegółowo 
z  tej  przyczyny,  ponieważ  pozór  i  stan  rękopisu  sztuki  niniejsaój 
rzuca  światło  na  te  wszystkie  arkuszowe  urywki  ocalone  z  in- 
nych utworów,  o  których  wspomniałem  wyżej.  Miała  się  niewąt 
pliwie  i  z  nimi  rzecz  zupełnie,  jak  tutaj,  tylko  że  przypadek 
był  dla  Beatryczy  Cenci  łaskawszy  i  sprawił,  że  z  rozproszonych 
arkuszyków  tą  rażą  ocalały  wszystkie.. 

Na  ostatek  odnoszę,  z  pomiędzy  prac  Juliusza  dramaty- 
cznych, do  tejże  pory  owe  dwa  urywki,  które  pod  nazwą  Fra- 
gmentów z  dramatu  o  Beniowskim  zamieściłem  na  samym  końcu 
tomu  trzeciego.  Te  urywki  zapełniają  w  rękopisie  dwa  osobue 
arkusze,  nie  mające  jeden  z  drugim  żadnego  związku.  Format  i 


«0 

todcaj  papieni ,  to^  całą  powierzchownoić  pisma  i  ta  znowu  zu- 
pinie je«t  taka  sama,  co  w  utworach  wymienionych  powyżej. 
Na  t^od  też  opieram  domysł,  te  i  ten  dramat  musiał  być  owo- 
cem czasu  między  1839  a  1841.  Zato  nie  śmiem  nic  rozstrzygać 
co  do  pytania,  czy  i  obecny  utwór  stanowił  kiedyi  całość  zupeł- 
ną. Moftnaby  przytoczyć  waine  powody,  mówiące  za  t^m  i  prze- 
ciw tenra.  Przedw  przypuszczeniu  całości  dramatn^^Beniowski*' 
przemawia  sama  exystencya  poematu  wydanego  pod  tymże  ty- 
tułem. Zdaje  się^  że  poematu  tego  nie  byłby  rozpoczynał  Słowa- 
cki ,  gdyby  był  miał  w  tece  ukończony  dramat  ,*  osnuty  na  przy- 
godach tejżesaroej  osoby.  Z  drugiej  znowu  strony  sama  już  powierzcho- 
wność ocalonych  tych  dwóch  arkuszy,  w  których  się  urywki  ni- 
niejsze mieszczą ,  wskazuje  na  to ,  że  i  to  musiały  być  części  ja- 
kiegoś dłuższego  manuekryptu.  Niemniej  potwierdza  ten  domysł  i 
ów  wiersz,  w  kształcie  Parabazy  wstawiony  pomiędzy  aktem 
drugim  a  trzecim ,  w  którym  autor  w  własnój  swojej  osobie  prze- 
mawiając do  czytelnika,  wspomina  o  takich  scenach  jako  jnż 
'przeprowadzonych,  których  nie  znaleść  ani  w  jednym  ani 
w  drogim  fragmencie.  Oczywista  rzecz  zatóm,  że  w  każdym  ra- 
zie kreacya  ta  musiała  być  przynajmniej  większych  natenczas 
rozmiarów  i  że  była  dalój  posunięta  ku  końcowi ,  aniżeli  się  to 
obecrae  zdaje,  wnosząc  z  ocalonych  ustępów.  Szkoda  wielka,  że 
ntwor  tak  zupełnie  od  wszystkiego  odmienny,  co  tylko  Słowacki 
kiedykolwiek  napisał,  i  w  ogóle  wyjątkowego  rodzaju  w  całej  li- 
teraturze naszćj,  nie  doczekał  się  czasu  publikacyi  w  zupełniej- 
fizój  postaoi! 

Tyle  o  pracach  Słowackiego  ówczesnych  w  scenicznym 
zakresie  poezyi.  — Na  owe  także  lata  przypadają  niektóre  poezye 
krótsze )  częstokroć  niemałśj  artystycznej  wartości.  Mianowicie 
„Wiersz  na  sprowadzenie  zwłok  Napoleona,"^  ,,Do 
Matki, ""  i  „Pogrzeb  Kapitana  M.^*)  zaliczyć  można  do 
najpiękniejszych  rzeczy,  jaluo  liryką  polska  wydała. 


*)  Byłto  kapitan  Józef  Meisner,  zmarły  w  Paryżu  dnia  23 
października  1840,  w  39  roku  swogo  życia.  Emigracyjne  pisma  do- 
nosiły z  wielkim  żalem  o  zgonie  tego  znakomitego  oficera  z  czasu 
powstania  1831  roku. 


61 

Nakoniec  cho6  krótki^m  dowem  wspomnied  tu  jeszcze  nale- 
py o  dwóch  urywkach  napisanych  prozą,  które  były  czasu  swego 
drukowane  w  poznańskim  Tygodniku  Łifierackim ,  przez  kilka 
numerów  roku  1840  i  1841.  Jeden  z  nich  był  tam  zatytułowany 
„Święcone  u  J.  O.  Ks.  Radziwiłła  Sierotki;**  drugi 
„Preliminaria  peregrynacyi  do  ziemi,  śv.  J.  O.  Ks. 
Radziwiłła  Sierotki."*  Pod  tym  drugim  napisem  złączyłem 
je  oba  w  jedno  i  zamieściłem  w  tomie  Iszym  IHsm  poimier* 
tnych  pomiędzy  rzeczami  prozą.  Jestto  tylko  rzut  jakii 
urywkowy.  Ile  wnosić  można,  autor  zapewne  więcój  w  tym 
przedmiocie  nie  pisał,  jak  tylko, to  co  dano  w  Tygodniku. 

Jak  wiadomo,  rozgłośne  „Pamiątki  Soplicy^  pojawiły 
się  po  raz  pierwszy  z  druku  w  Paryżu  w  roku  1839.  Zrobiły  od 
razu  wiele  wrażenia.  Witwickiego  przedmowa,  dana  na  czele  tej 
publikacyi,  postawiła  talent  nieznajomego  jeszcze  naówczas  auto- 
ra od  razu  na  jednym  z  najwyższych  szczytów  wziętości  litera- 
ckiej. Każdy  gawędy  te  czytał,  każdy  je  pod  pierwszóm  wraże- 
niem uroku  opowiadania  podziwiał.  Sowizdrzalska  i  na  tle  dzie- 
jów przesdego  wieku  niezbyt  mądrze  się  malująca  postać  księcia 
Karola  Radziwiłła,  w  obrazie  Rzewuskiego  przybrała  wszelkie 
pozory  genialnego  magnata,  który  żył  nibyto  tylko  na  usługi 
braci  szlachty  i  dla  dobra  rzeczypospolitój.  Nie  wiedzieć  skąd  i 
naco,  ale  od  tego  czasu  książę  Panie  Kochanku  liczony 
być  zaczął  powszechnie  do  najpopularniejszych  ludzi  i  do  najpoe- 
tyczniejszych  figur  naszej  przeszłości,  do  czego  się  później  tem 
więcój  jeszcze  przyczynił  tegoż  autora  Listopad. 

Pośród  tójto  więc  admiracyi  powszechnój  tak  talentu  (na  co 
zgoda),  jak  i  dążności  autora  „Pamiątek**,  chwycił  za  pióro  Sło- 
wacki. Sprólx)wał  stworzyć  coś  także  w  tymże  rodzaju.  Nie 
umiem  sobie  wprawdzie  w  sposób  stanowczy  z  tego  zdać  sprawy, 
czy  rzeczywiście  w  dobrój  wierze  puścił  się  drogą  wskazaną  i 
był  na  moment  niczóm  więcej,  jak  tylko  naśladowcą  pana  Sopli- 
cy: czy  też  raczój,  jak  rozumiem,  dlatego  tylko  wziął  pióro 
Rzewuskiego  do  ręki ,  ażeby  własnym  jego  językiem ,  rubasznym 
i  staropolskim,  i  w  tymże  samym  idąc  kierunku,  w  którym  on 
sobie  zdobył  wawrzyny,  w  kierunku  mówię  bezwarunkowego  uwiel- 


62 

bienia  pieczenia rstwa  dawnój  s/Jaclity  w  i^tósll^1i^  do  mngnatów, 
a  obłudy  tych  ostatnich  w  stósanka  znowu  do  szlachty  —  napisać 
niejako  komentarz  o  etycznej  wartości  tego  wszystkie- 
go, co  siv  tak  bardzo  w  osobie  Radziwiłła  i  otaczającej  go  hała- 
stry podobało  naszej  publice.  Ubolewać  nad  tern  jedneu[i  tylko 
należy,  że  sobie  obrał  Słowacki  za  bohatera  tej  parodyi  fiie  już 
księcia  Karola,  ale  inną  osobistość  z  tejże  rodziny,  to  jest  księ- 
cia Mikołaja  Krzysztofa  Radziwiłła  Sierotkę,  który  żył  w  XVI 
wieku,  i  że  na  tę  świątobliwą,  prostoduszni  i  prawdziwie  moris 
antiąui  postać  dziejową  przeniósł  stylem  i  sposobem  Rzewuskie- 
go ws/jstkie  owe  sowizdrzalskie  fantazye  i  wybryki  magnackie, 
w  puste  pozory  dewocyi  i  dobroduszności  przybrane,  któremi 
ośmnastowiekowy  Radziwiłł  ^panie  Kochanku^  umiał  tumanić 
łatwowiernych  do  tego  stopnia,  że  go  nic  pozbawiła  tej  sztucznej 
popularności  ani  bitwa  pod  Słuckiem ,  gdzie  nienajzaszczytniej 
hetmanił ,  ani  konfederacya  radomska ,  w  której  w  tak  prawdzi- 
WT3  sromotny  sposób  dał  się  nadużyć  do  odegrania  roli  figuranta- 
marszałka.  • . 

Ten  tedy  zamiar  wydrwienia  rogatej  dumy,  schowanej  pod 
płaszczykiem  bouomii,  był  zupełnie  na  miejscu  wobec^  mroszczeń, 
za  których  wyraz  można  było  uważać  już  owę  pierwszą  książkę 
późniejszego  Jarosza  Bejły.  Lecz  sposób,  jakim  zamiaru  tego 
chciał  dokonać  wtedy  Słowacki,  uważam  za  chybiony.  Mikołaj 
Krzysztof  Radziwiłł  nie  zasłużył  sobie  na  taką  profanacyą.  Zre- 
sztą zdaje  mi  się,  ile  sobie  przypominam,  że  ówczesna  publiczność 
odczytała  te  urywki  w  Tygodniku  Literackim,  nie  domyślając 
się  wcale,  w  jakiej  dążności  one  były  pisane.  Przyjęła  rzecz  za 
dobrą  monetę.  — 

Dla  dopełnienia  obraza  całej  tej  części  życia^  aatora  Balla- 
dyny, nie  pozostaje,  jak  tylko  przywieść  jeszcze  jeden  wyjątek 
z  jego  korespondencyi  owego  ozasu.  Nie  zaszkodzi,  jeżeli  będzie- 
my też  jeszcze  mieli  wyobrażenie,  jak  poeta  obdarzony  tak  potę- 
żną zdolnością,  pisarz  tak  płodny,  właśnie  w  porze  największej 
dojrzałości  i  twórczości  swego  geniuszu,  był  urządzony  w  swojóm 
mieszkaniu.   Warto  doprawdy,  żeby  na  podstawie  własnych  słów 


63 

Słowackiego,  tchnących  zreastą  takiim  godseniem  aię  na  ten  los 
opłakany,  jakiego  wtedy  załywał,  zrobił  aobie  czytelnik  w  wła- 
anój  my&li  porównanie  między  dolą  autora  Polaka,  a  Francuza, 
Niemca  albo  Anglika*  Porównanie  to  nie  bardzo  będzie  pochle- 
bnem  dla  apołeczooSci  naszój,  tyle  zawsze  skłonnej  wierzyć  w  swoje 
zamiłowanie  rzeczy  ojczystych... 

Aieby  było  zrozumiałem,  co  tu  przytoczę,  muszę  nadinie* 
nió,  że  w  owych  czasach  Słowacki  otrzymał  od  maiki  jakąi 
częhó  majątku  ojczystego  w  kapitale  od  razu  sobie  przysłanym, 
zainiast  co  dawniój  bywały  mu  dostarczane  od  czasu  do  czasu 
tylko  kwoty  pomniejsze,  rozcłiodzące  się  natychmiast  na  bielące 
potrzeby  życia.  Ta  możnoAć  rozrządzania  znaczniejszym  na  raz 
funduszem,  poddała  mu  mysi  sitrawienia  własnych  sprzęcikuw  i 
najęcia  sobie  mieszkania  rocznego.  Otói:  właśnie  z  powodu  rze- 
czonej okoliczności  udzielał  w  liście  z  d.  12  kwietnia  1840  roku 
następujących  szczegółów: 

•,Nasz  znajomy  pan  d'  Avallon')  mieszka  teraz  na 
me  Castellane  Nr.  11.  Jeżęlibyś  chciała  droga  od  niego 
jakich  sprawunków,  to  pisz  do  niego  pod  tym  adres^^m.  Co 
się  mnie  tyczy,  przyszła  mi  teraz  myśl  osiedlić  się  trochę 
fitalój  w  miasteczku,  gdzie  panna  Kora  była  mi  niegdyś 
przyjaciółką.  Potrzebowałam ,  aby  mię  coi  powstrzymało  od 
ciągłego  włóczenia  się  po  świecie,  zrobiłam  więc  —  co?  Już 
może  myślisz ,  że  twoja  Zosia  poszła  za  mąż.  Nie ,  bynaj- 
mniej! Kupiła  sobie  tylko  meble  i  mieszka  niby  u  siebie, 
a  nie  w  -zajezdnym  domu.  Wypadnie  z  tego  jakaś  oszczę- 
dność, a  zawsze  większa  daleko  jest  wygoda  i  przyzwoi- 
tość. Do  kopienia  gratów  pomagał  mi  dobry  Gaszyński. 
(Mówi  o  p.  Gaszyńskim  malarzu,  przebywającym  teraz 
w  Galicyi).  Z  nim  razem  włóczyliśmy  się  po  magazynach  i 
licytacyach.  Bawiło  mię  to  urządzanie  sję  i  wejście  we 
własne  gospodarstwo:  a  Gaszyński  notował  wszystkie  moje 
dziecinne  uniesienia  i  będzie  ci  je  kiedyś  czytał  z  książki. 
I  tak  nająłem  sobie  mieszkanie  na  6  piętrze  (niedi  ci  to 
dowiedzie,  że  mam  dobre  piensi  i  nogi).  Na  6  piętrze  na- 
jąłem  więc  malutkie  2  kłateczki,  ale  czyste  i  porządne 
.  z  widokiem  na  cudzy  ogród,  co  Jest  tu  rzeczą  prawie  cu- 


*)  Mówi  tu  Słowacki  o  sobie  samym  i  daje  sobie  to  naswisko 
francuskie  s  olmwy,  ieby  matki  nie  kompromitować,  gdyby  wysyłała 
listy  do  niego  pod  własnem  jego  imieniem, 


«4 

downa,  bo  mało  jest  ładzi,  \it6ny  z  okien  mogą  miz\e& 
^hrzewa,  zielono-  i  rozległy  lioryzont  niebieski,  a  dla  mnie 
to  wizystlu)  było  nieodUde  pcknebnem,  zwłaszcza  hory- 
zont, w  kt^  utopiwszy  oczy,  czujf  jakii  cicłiy  smutek  i 
dalełiie  wspomnienia,  tak  miłe  mi  teraz,  odkąd  wszystko, 
co  kocham,  jest  w  przeszloici.  I  ty,  Sally  moja!  Ileż  razy, 
gdy  w  ostatnią  błękitną  widokręga  zapatrzę  się  liniją,  zda 
mi  się,  ie  w  t^j  mgle  jest  coi  twojej  istoty  i  myUi  o  to- 
bie rozlanych.  Nie  dziw  się,  że  dziwnie  piszę.  Mówiłam  Ci, 
że  z  okien  moich  widzę  drzewa:  wiosna  je  teraz  rozwija, 
słońce  złoci,  ptaszki  w  nich  świergocą;  dziś  dzień  moich 
imienin,  dzii  ladzie  z  palmami  chodzą  po  ulicach,  wszy^ 
stko  mię  rozrzewnia,  aż  ^i  łzy  zalały  oczy.  O  moja!... 
Świat  ten,  do  któregom  się  niegdyś  z  taką  niespokojnością 
wyrywała  z  twoich  ramion ,  nie  dopisał  mi ,  nie  zaspokoił. 
Żadne  moje  uczucie  nie  wyrosło!  strudzona  chcę  wrócić  do 
Ciebie  —  nie  mogę... 

„Przerwałam  pisanie  tego  listu,  aby  się  uspokoić  i 
skończyć  weselszemi  myślami. — Chciałbym*)  ci  opisać  moje 
apartamenta,  abyś  ty  się  choć  myślą  czasem  do  mnie 
przenieść  mogła.  Otóż  wchodzi  się  do  mieszkania  mojego 
przez  maleńką  kuchenkę,  która  mi  nie  jest  wcale  potrze- 
bna, all)Owiem  nie  mam  własnego  gospodarstwa.  W  tój  ku- 
chence stoi  machinka  drewniana  z  robinetami,  napełniona 
wodą;  i  to  nazywa  się:  une  fofUmne,  sprzęt  dla  tak  wy- 
soko mieszkającój  koniecznie  potrzebny.  Petem  następuje 
salonik  prostokątny,  mający  sześć  kroków  długości,  a  5 
szerokości.  Na  kominku  lustro  w  złotych  ramach,  przed 
kominkiem  kanapka  szafirowem  suknem  pokryta  i  para  po- 
dobnych krzeseł...  Używane  już,  ale  jeszcze  dobrze  wyglą- 
dają te  sprzęciki  —  stoliczek  mały  mahoniowy,  zielonóm 
suknem  pokryty,  na  którym  piszę,  dwa  brązowe  lichtarze  na  ko- 
minku... i  oto  całe  umeblowanie  mojej  pierwszój  klatki! 
W  sypialnym  pokoju,  dwa  razy  większym  od  pierwszego, 
mam  paradne  łóżko  z  dywanikiem  wschodnim  pod  nogami, 
z  kapą  szafirową  —  komodę  —  mały  tobie  de  ntUt  okrągły, 
i  parę  krzeseł  takich  jak  w  pierwszym  pokoju.  Wszystko 
to  koniecznie  było  potrzebne  i  n>c  nie  ma  zanadto...  Ale 
wszystko  porządne  i  cieszy  mię,  albowiem  mieszkanie  naj- 
więcej wpływa  na  humor.  Płacę  za  nie  25  dukatów  na 
rok,   co  na  tutejsze   strony  jest  bardzo  małą  kwotą.   Od- ' 


•)  W  liście  istotnie  jest   chciałbym:  nasz   poeta  często  wy- 
pada z  roli. 


di 

dżwiemy  lui  usługuje,  to  jest  czyAci  pokoje  i  ściele  łóżko, 
i  dostaje  za  to  13  złot.  na  miesiąc.  Tak  uregulowawszy 
się,  jestem  cichą  i  spokojną  w  mojej  klateczce  ptaszyną, 
pracuję,  rozmyślam,  a  Gaszyński  teraz  namówił  mię,  żem 
się  wzięła  do  malarstwa.  Nie  uwierzysz  Sally  droga,  jak 
mi  papier  naklejony,  pędzel  w  ręku  i  kolory  roztarte  przy- 
pomniały dawne  dziecinne  lata"*... 


T«mlL 


ROZDZIAŁ  DWUNASTY. 

Zdanie  o  wierssn  ^W  Szwaj  c  ar.yi"  —  uwagi  o  Wacławie  — 
granica  aż  do  którdj  słażj  poecie  prawo  traktowania  historyi  podług 
swojej  fantazji.  —  Myśl  autora  w  ^Ojcu  Zad  żumiony  ch«  — 
niewłaściwoód  wykładu  dzid  poetyckicli  z  allegorycznego  punklU  wi- 
dzenia. —  Mazepa:  dawniejsze  s^dy  o  tym  utworze  — jego  wpro- 
wadzenie na  scenę  —  jego  rozbiór.  Niejednokrotna  nad  nim  praca 
odbija  się  w  jego  budowie  —  brak  tragiczności  w  roli  glównćj  daje 
powód  do  mylnego  pojmowania  tego  dramatu.  Rzut  oka  na  Szekspi- 
rowego  Otella  —  na  Lira.  —  Cechy  i  konieczne  warunki  charakteru 
bohaterów  tragicznych  —  z  tego  punktu  widzenia  rozbiór  roli  Amelii. 
Konkluzya  o  wartości  całego  dzieła. 

Wyliczyliśmy  w  poprzedzającym  rozdziale  cały  szer^  dzieł 
Słowackiego,  wydanych  w  ciągu  kilku  miesięcy.  Trzy  Poemata 
—  Balladyna  —  Mazepa  —  Lilia  Weneda.  Można  do  nich  dołożyć 
i  Beatryx  Cenci,  jako  sztukę  napisaną  w  owymże  czasie.  Sąto 
stosunkowo  najlepsze  jego  i  zarazem  najniezawiślćj  od  obcych 
wpływów  wykonane  utwory.  Odrębność  spobobu  Juliuszowego  naj- 
widomićj  w  nich  się  odsłania.  Tymtp  rzeczom  przedewszystkióm 
zawdzięcza  poeta  nasz  to  świetne  w  literaturze  stanowisko,  jakie 
ostatecznie  zająć  potrafił.  , 

Przystępuję  w  rozdziale  niniejszym  do  udzielania  kryty- 
cznych spostrzeżeń  moich  o  pomienionych  publikacyach ,  jako  też 
do  rozwinięcia  przy  tój  sposobności  kilku  myśli  o  poezyi  w  ogó- 
le, o  ile  ciasne  granice  zadania  mego  na  to  pozwolą. 

W  tomiku  zatytułowanym  „Trzy  Poemata*  były  objęte 
trzy  odrębne  powieści:  Ojciec  Zadżumionych ,  W  Szwajcaryi  i 
Wacław.  Była  to  po  Kórdyanie  pierwsza  książktf  Słowackiegb, 
którą  publiczność  od  razu  uznała  za  jedno  z  najwdzięczniejszych 


07 

zbogaceń   narodowej  poezyi.    Szczególnie  podobał   si^   wszystkim 
pierwszy  poemat. 

Ażeby  się  nie  rozmijać  z  porządkiem  czasu,  którego  się  tu 
ciągle  trzymamy,  zwróćmy  nasamprzód  nwagę  nasze  na  utwór 
zajmujący  w  tej  publikacyi  pośrednie  miejsce.  Wiersz  ^W  Szwaj- 
caryl"  pochodzi  z  roku  1835,  którego  okoliczności  i  w  nich  po- 
łożenie poety  staraliśmy  się  w  swoje  n  miejscu  uprzytomnić  czy- 
telnikowi. W  taki  sposób  odsłania  się  niejedno,  co  ułatwia  wni- 
knienie  w  skład  tój  z  niezrównanym  wdziękiem  wykonanej  sielan- 
ki. Budowa  jój  i  całe  przeprowadzenie  nie  ustępuje  w  niczem  naj- 
lepszym kreacyom  Słowackiego.  Owiewa  ją  wprawdzie  pewna  ta- 
jemniczość a  raczój  zagadkowość,  nie  dozwalająca  czytelnikowi 
wnijść  w  sam  środek  dramatu  uczuć,  które  się  w  dalekiej  odle- 
głości przed  oczyma  jego  malują.  Ale  to  wynika  z  zamierzenia 
poety.  Tego  że  tak  powiem  odstępu  między  opowiadaniem  a  ty- 
mi, co  opowiadania  słuchają,  chciał  autor:  i  wszystko  na  to  jest 
obliczone. 

Osnowa  wiersza  tego  jest  nieskończenie  prosta.  Spotykamy 
się  z  parą,  którą  łączy  miłość,  następnie  i  przysięga:  oba  te 
węzły  rozrywa  los  jakiś  —  nienazwany  nawet  z  imienia,  niweczą- 
cy to  szczęście  w  samym  zawiązku. . .  I  oto  cała  już  treść  sie- 
lanki —  mimo  prostoty  i  najzupełniejszej  zużytości  przedmiotu, 
przeprowadzonój  jednak  z  taką  świeżością  barw,  w  sposób  tak 
zgoła  nowy  i  z  tak  dokładną  a  mistrzowską  genezą  tych  wszy- 
stkich przejść,  z  jakich  się  sprawy  tego  rodzaju  między  ludźmi 
kojarzą,  że  opowieść  dziejów  tak  krótkich  urasta  na  poemat,  a 
zajmuje  jak  dramat.  Że  się  z  tego  materyału  udało  Słowackiemu 
stworzyć  coś  podobnego,  w  tóm  główną  oczywiście  była  przyczy- 
ną poetycka  jego  potęga^  zdolna  i  na  najmniejszej  rzeczy  wyci- 
snąć znamię  wyższości.  Przyczyniło  się  może  do  podniesienia 
przedmiotu  i  tło,  na  którem  rzecz  osadził,  uwite  z  najpiękniej- 
szych rysów  przyrody,  jakich  tylko  dostarczyć  mogły  góry,  łąki, 
jeziora  i  wodospady  Szwajcaryi.  Najwięcój  jednak  ułatwiła  osią- 
gnienie  takiego  skutku  ta  okoliczność,  że  poeta  podobnie  jak 
Góthe  w  Werterze,  Mickiewicz  w  Dziadach  itd.  odtwarzał  tu 
sdarzenia  rzeczywiste,  uczucia  własae.  Wprawdzie  powieść  jego 


68 

w  porównaniu  z  teto  wszystkióm*,  co  do  niój  dało  powód,  miećci 
w  sobie  więcej  szczegółów  wymarzonycŁi  aniżeli  istotnych.  Tylko 
sam  bowiem  początek  i  zawiązek  stosunku,  tylko  pierwsze  kiroki 
na  tej  różanój ,  promiennój  drodze  mogły  być  i  zapewne  były 
przedstawione  wedle  tego,  co  zaszło.  Dalszy  przebieg,  środek 
dramatu  był  już  dosnuty  z  wyobraźni.  Równie  też  i  koniec  jego, 
jeżeli  chodzi  o  szczegółowe  rysy,  nie  by^.  dosłownie  takim  w  rze- 
czywistości. Obudzenie  z  tego  słodkiego  snu  na  jawie  odbyło  się 
w  duchu  poety  i  inaczej  i  rychlój,  niż  w  poemacie.  Grunt  rze- 
czy jednakże  nie  był  już  wymarzony  w  tej  części.  Zakończenie 
sielanki  podyktowała  istotna ,  wewnętrznym  stanem  duszy  popar- 
ta prawda.  Stan  ten  żywcem  odbił  się  w  dziele  -  -  bez  domiesza- 
nia uczuó  zmyślonych.  Poeta  czuł  całą  boleść  usposobienia,  któ- 
re właśnie  malował.  Czerpiąc  z  osobistój  przeszłości,  nie  potrze- 
bował przyzywać  tu  do  pomocy  tój  siły,  która  tworzy  z  niczego, 
lecz  spisywał,  co  dyktowało  zbolałe  serce,  niezdolne  pogodzić  się 
z  tem,  co  zaszło... 

Prawda  zatem  i  zmyślenie,  rzeczywistość  i  poezya,  miłość 
człowieka  i  geniusz  artysty  podały  tu  sobie  ręce,  ażeby  złożyć 
utwór,  w  którym  nie  wiedzieć,  co  wprzód  i  oo  więcej  podziwiać, 
czy  idealność  całej  inwencyi,  czy  realizm  i  swobodę  naiwną, 
z  jaką  najmniejszy  szczegół  jest  opisany.  Każdy  rys  zdaje  się 
być  wzięty  z  natury,  całość  obrazu  jednak  ma  w  sobie  coś  nad- 
ziemskiego. Nie  znam  w  żadnej  literaturze  dzieła,  w  którejby 
przedmiot  miłosny  był  traktowany  z  takim  platonizmem,  a  prze- 
cież tak  plastycznie*). 


*)  Dołączam  tu  zdanie  o  poemacie  niniejszym ,  Zygmunta  Kra- 
sińskiego. —  ^Jestto  tak  prześlicznie  idylliczne  a  zarazem  tragiczne, 
tak  oderwane  a  zarazem  prawdziwe ,  że  nic  podobnego  o  miłości 
marzon(^j  nie  znam  w  żadnym  J9zyku.  S%  tam  takie  szkllstosci, 
takie  przezrocza ,  takie  bańki  tęczane ,  takie  wieńee  świeżych  wisien 
nad  główkami  śnieżnych  gołębi ,  takie  przymilania  się  natury  szwaj- 
carskiej ,  nachylania  się  gór  i  slupów  z  lodu  ku  sercu ,  które  kocha 
i  szczęsnem  jest,  że  czytając  zdarzało  mi  się  wykrzykiwać  po  sto 
razy  w  duszy:  „Niech  go  dyabli  porwą!  Kto  po  nim  potrafi  wiersze 
pisać?   Trzeba  bezczelnym  być,    by  się  brać  do  pisania  wierszy    po 


69 

Niżćj  już  nieco  stawiłbym  Waeława.  Był  to  poemat  rokiem 
póŹDiejszy  od  wiersza,  który  właśnie  zostawiamy  za  sobą.  Napisał  go 
Słowacki  w  ciągu  pierwszego  swego  pobytu  we  Włoszech,  jak  sfę 
zdaje  ze  wszystkiego,  mianowicie  w  Sorrento  (1836).  Jeieliby- 
śmy  mieli  go  cenić  według  samej  tylko  zewnętrznej  i  artystycznej 
wartości ,  zasadzając  takową  na  wdziękach  stylu ,  na  sile  kolory- 
tu, na  zdolnej  zaciekawić  osnowie,  na  umiejętnym  wprowadzaniu 
kontrastów  (szczególniój  w  pierwszój  polowie),  na  mistrzowskióm 
rzeźbieniu  szczegółów  itp.  to  sąd  nasz  o  Wacławie  wypadłby 
świetnie.  Pod  tym  względem  nie  ustępuje  on  najlepszym  utwo- 
rom w  tymże  rodzaju  Byrona.  Pomimo  tego  jest  coi  jednak 
w  tej  całój  rzeczy,  co  wrażenie  jej  osłabia  i  przy  czytaniu  spra- 
wia uczucie...  prawie  powiedziałbym  niesmaku.  Byron  podejmu- 
jąc rzeczy  podobne,  poczynał  sobie  bardzo  trafnie,  że  je  przeno- 
sił albo  w  czasy  znacznie  odległe,  albo  na' dalekie  gddeś  końce 
świata.  Zwyczajnie  sceną  jego  powieści  jest  Wschód  —  Maureta- 
nia —  wyspa  jaka  nieznanego  nazwiska  —  okręt  na  falach  jakiego 
morza  itp.  Inaczój  rzecz  się  ma  2  dziełem  naszym.  Słowacki  da- 
je tu  przedmiot  oznaczony,  narodowy,  bliski,  świeży — przedmiot, 
który  każdemu  z  nas  już  skądinąd  jest  znany.  W  tóm  upatruję 
właśnie  cały  powód,  dla  którego  —  nie  można  inaezłj  powiedzieć, 
jak  tylko,  że  zaszła  jakaś  pomyłka  w  samym  wyborze  tematu. 
Najprzód  bowiem  jest  coś  przeciwnego  uczuciu,  Wiciskać  się  w  czy- 
je sprawy  domowe.  Przezwyciężenia  potrzeba,  żeby  publicznie  prze- 
trząsać winy  i  anormalności  czyje,  jeżeli  się  takowe  (jak  tu  po 
większej  części)  tylko  własnej  jego  osoby  tyczą ,  a  nie  oddziały- 
wały na  sprawy  szersze,  niż  obręb  murów  jego  pałacu,  niż  za- 
kres stosunków  jego  familii.  Jeżeli  przekroczenia  i  monstrualnośt^i 
tego  rodzaju  mają  w  sobie  warunki  zajęcia  powszechnej  uwagi 
w  imię  ogólnie  ludzkich  względów:  artysta  ma  wszelkie 
prawo  podejmowania  takich  przedmiotów;  lecz  takt  i  jakiś  in- 
stynkt wymaga,  żeby  rzecz  w  tej  ogólnie  ludzkiej  sferze  została, 
a    nie    plątała   się    w    osobiste,    domowe,    familijne   szkandały. 


przeczytaniu  wierszy  Juliusza!..*^    (Obacz  Ust  Krasińskiego  do  R.  Z. 
udzielony  w  Dodatku  miesięcznym  Czasu,  tom  13ty,  strona  520). 


70 

Mary  a  Bfąlczeakiego  niezmiernie  na  tóm  zyskała,  że  zdarzenia, 
które  zagzły  krótko  przed  piórwszym  rozbiorem  Polski,  w  wiado- 
mym punkcie  dzisiejszej  wschodniej  Galicyi,  w  domu  znanym  i 
głoinym ,  przeniesione  zostały  przez  poetę  i  w  jakiei  czasy  dale- 
kie, kiedyto  jeszcze  zdarzały  się  napady  tatarskie,  i  w  miejsca 
równie  nieoznaczone ,  szeroko  dla  wyobraźni  otwarte,  w  miejsca 
że  tak  rzekę  mityczne-- na  Ukrainę.  Zajmuje  tam  więc  czytelni- 
ka tylko  sam  jedynie  wypadek,  tylko  charaktery  osób,  wmie- 
szanych w  sprawę,  i  osób  tych  namiętno&ci.  Ale  kto  te  oąoby? 
gdzie  ich  szukać?  kiedy  żyły?  o  tern  u  Malcz^iego  ani  sFowa. 
Bo  że  dziwaj  cTottadnie  wiemy,  jakaTjest  historyczna  podstawa 
tój  okropnój  powieki:  to  skutek  późniejszych  dopiero  komentarzy. 
Poeta  z  nimi  nic  nie  miał  do  czynienia  i  pozostają  też  one  po 
za  ramami  poematu.  Inaczój.to  wszystko  u  Słowackiego.  Podej- 
mując przedmioty  właibie  w  skutek  sławy  dzieła  rychlejszego 
poety  obłożony  wszystkimi  przyborami  osobistości  i  historyzmu*. 
mii^  tu  do  pokonania  już  zupełnie  inne  trudności.  Z  jednej  stro- 
ny miał  do  liczenia  się  z  ustalonymi  faktami;  z  drugiój  wkra- 
czał w  zakres  kroniki  że  tak  powiem  rodowej,  w  sprawy  domu 
zanadto  znanego  w  kraju,  żeby  to  był  dość  swobodny  i  dość 
właściwy  zakres  dla  twórczości  prawdziwie  poetyckiój.  Nawet 
gdyby  się  był  najstaranniój  trzymał  rzeczywistych  wydarzeń,  a 
w  niczem  nie  popuszczał  wodzów  fantazyi:  nawet  wtedy  poemat 
jego  mii^by  pozór  jakichś  plotek ,  pamfletu  *).". .  Tóm  gorzej  zaś 
dfa  Słowackiego,  (i  to  jest  drugi' ztóut',  który  przeciw  „Wa- 
cławowi*" podnoszę),  że  zamiast  obliczać  się  z  historyą,  owszem 
aż  zanadto  się  rozmijał  z  faktami  rzeczywistości!  W  "krótkiej 
przedmowie  autor  wprawdzie  zapewnia,  że  ;,od  prawdziwych 
nie  odstępując  podań,  stan^  się  tylko  ile  możności  zidea^ 
lizować  rzecz  pdną  czarnych  mętów  i  okropności.^  Ale  ani  po- 
dania nawet  nie  usprawiedliwiają  niejednego  rysu,  znajdującego 


•)  W  tym  też  sensie  wspomniiJ  oWacławie  Krasiński  w  liście 
do  GasKjńskiego  w  roku  1889.  —  „To  znakomity  poeGrVl[)owiada  o 
Słowackim.  Jednak  w  Wacławie  potkn^  pi^  —  Malc^ęc kigmu  ice  do- 
trzymał kroki^Uie" jestto  poemat  ^  raćzćj  pasztwil ;  nie  jeettó^^oe- 
zym  —  raczćj  anekdota".,. 


71 

się  w  poemacie,  a  sprzecznego   z  t^m  vszystki^iQ|  co  jest  skąid* 
inąd  wiadomym  o  tych  stosunkach. 

Tak  np.  sędziwy  wiek  kochanka  niegdyi  Maryi,  a  późnićj 
założyciela  Targowicy,  mamy  skreilony  między  innymi  w  nastę* 
pujący  sposób: 

nNiegdyi  widziano  go  w  gromadnym  kole* 
Jak  trap  iród  lodzi,  jak  npior  przy  stole. 
Zimne  po  sercach  praechodzito  mrowie, 
Kiedy  co  mówił,  gdy  pił  jakie  zdrowie; 
A  gdy  wziął  kielich  w  rękę  trupią,  siną, 
W  kielichu  krew  się  zdawała,  nie  wino. 
Każdy  co  z  gości  do  stołu  zasiadał, 
Nie  znał  go  prawie,  nigdy  z  nim  nie  gadał; 
Gdy  wszedł—  nie  wstawał  nikt  przed  tym  człowiekiem. 
Choć  orderami  był  srebrny  i  wiekiem**  itd. 

Że  tu  jest  wiele  przesady,  że  w  wierszach  ostatnich  braknie 
nawet  na  wewnętrznem  podobieństwie  do  prawdy:  to  zapewne 
czuje  każdy,  kto  tylko  miejsce  to  czyta. 

W  ustępie  szóstym  poeta  wprowadza,  jako  jedynego  to- 
warzysza samotnych  chwil  togo  starca,  syna  jego  z  pierwszo]  żo- 
ny, któremu  on  jednemu  ufa  i  sprzyja. 

^Nareszcie  uciekł  od  ludzi  i  słońca. 
A  przy  nim  tylko  jak  anidt  obrońca 
Maleńki,  blady  i  nierozkwitniony 
Był  smutny  synek  jego  pierwszój  żony. 
To  jedno  dziecko  przy  nim  czuwa ,  tleje , 
Jako  różyczka  przy  cedrze,  więdnieje*' . . •  itd. 

Usuwam  zupełnie  na  bok  uwagę,  że  cała  erystencya  t^o. 
syna  z  piórwszój  żony  nal#y  do  fikcyi.  ^Eażdy  wprawdzie,  kto 
t^^fó  "czytał  Maryą  (a  kto  jój  nie  czytał?)  pomyili  sobie  prze- 
biegając ten  ustęp,  że  to  nie  może  być  prawdą  I  Lecz  jak  po- 
wiedziałem, nie  robię  z  tego  jeszcze  Słowackiemu  zarzutu.  Tego 
wszelako  zbyć  milczeniem  nie  można,  że  odstępując  tu  autor  od 


72 

Aki  r;^ecr7wistyefa ,  zaplątał  się  w  sprzeccnokiach  nie  tylko 
z  Malczeskiui,  ale  nawet  z©  sofeepsantyiii.  Wszakże  j^owiada  sam  o 
Wacławie ,  źę  kiedy  lenie  był  kochankiem^  nię&em  Maryi ,  był 
wtedy  młodym.  ^^Znałem  ja  grafa  Wacława  za  młoda''  itd. 
(ostęp  Xin).  Teraz  go  przedstawia,  jako  starca  już  przyprószo- 
nego siwizną,  jako  człowieka  -srebrnego  orderami  i  wie- 
kiem.^ Jeżelić  tedy  pomiędzy  tamtym  czasem  a  obecną  chwilą 
tyle  wody  upłynęło :  to  jakżeż  może  synek  jego  piirwstój  żony 
być  i  w  tej  jeszcze  porze  \„dzieckiem  maleńki^m  i  nie- 
rozkwitnionóm*^t..  Jestto  oczywiście  nie  tylko  zboczenie  od 
faktów  po^rszechirić  znanych,  lecz  i  w  sobie  niepodobieństwo. 

Podobnie  wiele  jest  rysów,  sprzecznych  z  powszechną  a  uza- 
sadnioną o  tćm  wiedzą  powszechną ,  w  tóm  wszystkióm ,  co  Sło- 
wacki o  starym  wojewodzie  natracą. 

W  ustępie  XIV  powiada: 

„Mówią,  że  ojciec  Graf  w  turmę  zamknięty 
Umarł  przed  sądem  —  a  drudzy,  że  Ścięty 

(za  utopienie  Gertrudy  czyli  Maryi)  — 

„Niktże  tij  śmierci  pomścić  się  nie  umie 
Na  krwi  wysokiej,  na  wyniosłej  dumie? 
Niktże  —  prócz  syna,  co  za  te  popioły 
Ojcowi  musiał  miecz  pokazać  goły"*...  itd.  itd. 

W  ustępie  XXIV  powtarza  się  to  raz  jeszcze  i  to  nie  tyl- 
ko szczegółowiój,  ale  i  pewniój,  bo  już  nie  w  formie  głuchej  wie- 
ści (,,mówią^),  ale  sam  syn  starego  wojewody,  sam  Wacław 
w  zeznaniu  przed  spowiednikiem  tó  opowiada.  Tymczasena"  rzecz 
jesrwiadóma^  Że^ani  podobnego  upokorzenia  ojciec  Wacława  za 
występek  swój[  nie  doKnał,  ani  też  Wacławowi  ^kt  śmierci^  ojca 
jako  zbrodni  przez  niego  popełnionej  nie  wytykał.  Od  tego^a- 
ftutu  wolny  tyl  zupełnie  Szczęsny  Potocki. 

■  Nieiuniój  niestosownym  się  zdaj%  cały  ów  wymysły  jakoby 
Wa<4aw  został  otfuty  —  i  to  jeszcze  popiołami  swych  antena- 
tów (?1).  — "Miłostki^ żony  jego  z  jakimś  „Greczynem  w  Amanta 
stroju**,  który  samowładnie  domem  ich  trzęsie  i  wcale  się  nie  tai 
2  władzą  tą  swoją,   także  zgoła  nie  przystają  do  tego,   co..* 


73 

rzeczywikie  było.  Wreszcie  i  sam  zgon  nagły  grafinej ,  czy  lo 
w  bkatok  trucizny,  podanej  jej  nie  wiedzieć  dlaczego  i  przez  ko- 
go ,  czy  z  innych  przyczyn ,  nieodsło(iionyc]i  —  zdaje  się  być  bar- 
dzo słabym  szczegółem  w  ci\\ó}  inwencyi.  Słowem,  pełno  jest  rze- 
czy, które  w  czytelniku  wywołują  niezadowolenie  i  protestacyą, 
nosząc  na  sobie  znamiona  zbyt  oczywisto  zmyśleń.  To,  co  się 
w  tym  domu  działo,  teizo  poeta  po  większej  części  nie  zużytko- 
wał/ Co  dał  natomiast,  tego  nie  było.  Ma  się  tedy  rzecz  z  ca- 
łyin  tym  poematem ,  jakby  z  obrazem  jakiejś  flRastrofy  skomp  li 
kowanój,  która  —  bez  podpisu,  nie  wiedzieć  co  przedstawia,  a  jak 
powiesz,  co  ma  znaczyć,  to  każdy  uł)olewa  nad  brakiem  podo- 
bieństwa do  rzeczy  albo  też  nad  nieznajomością  przedmiotu. 

Ażeby  nie  być  fałszywie  rozumianym,  tłómaczę  się  wyra- 
źniej, że  nie  to  za  niewłaściwość  w  dziele  tem  poczytuję,  iż  so- 
bie autor  pozwolił,  traktując  zdarzenia  rzeczywiście  zaszłe,  czer- 
pać i  z  własnej  wyobraźni;  lecz  raczej,  że  sobie  tej  swobody  po- 
zwolił w  tych  właśnie  szczegółach,  w  tych  właśnie  miej- 
scach obraza. —  W  teoryi  i  abstrakcyjnie  rzecz  biorąc,  nie  chciał- 
bym ja  hołdować  ani  zasadzie  tych,  którzy  poecie  w  pracach  za- 
czerpniętych z  historyi  żadnej  nie  dozwalają  wolności,  ani  też 
wyobrażeniom  przeciwnego  obozu,  według  których  artysta  z  sie- 
bie tylko  czerpie ,  a  materyalem  historycznym  samowładnie  się 
posługuje.  Tych  ostatnich  wyobrażeń  najdalćj  może  posuniętym 
przedstawicielem  był  Gothe,  który  mówiąc  o  jednój  z  sztuk 
Manzouiego  (Carmagnola)  wyrzekł  owe  słowa  przez  tylu  innych 
już  powtórzone:  —  „Flir  den  Dichter  ist  keine  Person  historisch; 
es  t)eliebt  ihm  seine  sittliche  Welt  darznstellen  und  er  erweist 
zu  diesem  Zwecke  gewissen  Personen  aus  der  Geschichte  die 
Ehre  ihren  Namen  seinen  Geschopfen  zu  leihen.**  —  Przy  całej 
czci  dla  powagi  GoUiego,  śmiem  tu  być  innego  przekonania. 
Prawdziwe  warunki  powodzenia  artystycznego  ;Aaniem  mojem 
niezawodnie  zajmują  między  obydwiema  ostatecznościarai  pośre- 
dnie miejsce.  Poecie  służy  bez  wątpienia  prawo  puszczania  się 
w  ślady  swego  natchnienia,  które  go  unosi  w  krainę  ideałów, 
w  sferę  prawd  wiekuistych,  w  świat  ogólnych  dążności,  mających 
do  czynienia  raczej  z  przyszłością,  niż  z  ubiegłym  i  stęgniałyra 
Tom  11.  10 


u 

jvA  czasem.  Badanie  mozolne  kronik  i  lękliwo  rozmierzanie  cyr- 
klem tego  wszystkiego,  co  mu  służy  za  materyał,  nie  jest  zada- 
niem artysty.  Hołdowanie  przesadne  arciieologii  zabija  wszelką 
poezyą,  równie  jak  i  kopiowanie  obecności  z  fotograficzną  wier- 
nością nie  stanowi  bynajmniej  sztuki.  Ą  zatem  z  zasady  byłbym 
za  pozostawieniem  wszelkićj  wolności  fantazyi  poetyckiej ,  kosztem 
nawet  prawdy  dziejowój.  Z  drugiej  strony  jednakże  jest  okoliczność, 
która  tę  wolność  fantazyi  potężnie  ogranicza,  a  to  w  interesie 
samejże  sztuki.  9rtysta  i  pisarz  pamiętać  powinien  o  tóm,  że 
illuzya  jest  pierwszym  wszelkiój  sztuki  warunkiem.  Właśnie  prze- 
to nie  może  dzieło  jego  treścią  swoją  stawać  w  sprzeczności 
z  poczuciem,  ze  świadomością,  z  wiedzą  i  wreszcie  instynktem 
tych  wszystkich,  dla  których  się  właśnie  pisze.  Złe  bardzo  było- 
by dla  nowego  utworu,  gdyby  takowy  na  samym  wstępie  spoty- 
kał się  z  opozycyą  z  powodu  samój  już  swojój  materyaln^j  osno- 
wy. A  opozycyą  taka  niezawodnie  zajdzie  mu  drogę  w  każdym 
razie,  gdzie  autor  nie  poszanował  uświęconej  prawdy  dziejowej. 
Na  nic  się  nie  zda  poecie  przyoblóc  coś  choćby  we  wszystkie « cu- 
da natchnienia,  jeżeli  czytelnik  sprawę  wytoczoną  zna  już  skąd- 
inąd i  widząc,  że  się  takowa  miała  w  rzeczywistości  inaczej,  jak 
w  jego  opowiadaniu,  czuje  przy  każdym  kroku,  że  ma  przed  so- 
bą nie  prawdę  ale  bajkę,  nie  wskrzeszenie  tego  co  żyło,  ale 
uurzonki  bujnej  imaginacyi,  więc...  sfał^wanie^ j:^eczy wistoki. 

Stądto,  nie  tylko  przez  cze^"  ola  aziejów,  ale*^ze  W^l^n 
na  ściśle  artystyczne  potrzeby,  są  rzeczy,  których  pod  żadnym 
warunkiem  niewolno  przeistaczać  poecie,  jakoto  charaktery  osób 
powszechnie  znanych  w  narodzie,  wypadki  stanowczej  doniosłości 
w  następstwach,  pewien  ogólny  koloryt  i  nastrój  wieku,  słowem 
wszystko  to,  co  nawet  niebadaczowi  z  zawodu  znanóm  jest 
w  zakresie  pewnego  społeczeństwa. 

Natomiaslri^^olno  poecie  bujać  na  skrzydłach  wyobraźni  w  tych 
przestworach  pobocznych  i  mniejszej  wagi ,  które  historyi  w  jej 
podwalinach  nie  tyczą.  Wolno  mu  zmyślać  artystycznie,  jeśli 
dzieło  jego  powstaje  w  zakresie  historycznie  niei^ozja śnionym. 
Ujdzie  nm  nfwet  minąć  się  niekiedy  z  wiedzą  przeszłości  udoku- 
mentowaną studyami,  jeśli  tę  przeszłość  po  6Woj'*mu  odtwarsa 


76 

w  języku  naroda,  stojącego  nieco  opodal  od  ae^oy  zdmeń  opo- 
władanych  i  wła&nie  przeto  mało  lub  przynajmniej  nie  sbyt 
szczegółowie  obeznanego  z  istotnym  tych^  zdarzeń  przebiegiem. 
Dlategoto  łatwiej  toż  jest  zawsze  poetom  obrabiać  rzeezy,  wzięte 
z  dziejów  postroDnych,  aniżeli  przedmioty  narodowe*).  W  pier- 
wszym razie  publiczność  przyjmuje  bez  oporu  i  mniój  wierny  wi- 
zerunek czy  to  charakteru  jakiej  historycznej  wielkości ,  czy  ja- 
kiej katastrofy  dziejowej,  jeżeli  tylko  artystycznym  warunkom 
kreacya  czyni  zadość.  W  drugim  razie  przeciwnie  kontroluje  go 
w  najmniejszym  nawet  rysie  ta  cała  suma  miejscowej  znajomości 
stosunków,  która  w  mniejszej  lub  większój  cząstce  jest  własno- 
ścią każdego  wykształconego  członka  t^j  społeczności.  Najmniej- 
sze tedy  w  razach  takich  uchybienie  już  wywołuje  niesmak.  Naj- 
nicznaczniejszy  rozdźwięk  między  wyobrażeniami  o  tem  ogółu  a 
przedstawieniem  artysty  sprawia  ferment  w  duchu  czytającego, 
a  ferment  taki  żadną  miarą  nie  należy  do  warunków  korzystnie 
nastrajających  do  sądzenia  nawet  i  o  artystycznej  wartości  dzieła. 
Oczywiście  nie  idzie  za  tem,  żeby  pisarz  schlebiał  popłaca- 
jącym w  publice  przekonaniom.  Do  najwznioślejszych  jego  obo- 
wiązków   należy,   stawać    gdzie   potrzeba    i   w    wyraźnej    nawet 


*)  Niew^tplivrie  mniej  trudu  kosztowało  Schillera  obmyślenie 
planu  Dziewicy  Orleańskićj  lub  Don  Earlosa,  aniżeli  wynalezienie 
tragicznćj  osnowy  do  -  Wall ens teina.  W  niemieckim  jfzyku,  dla 
Niemców,  jest  Dziewica  Orleańska  wyborną  sztuką,  podobnie  i  Ma- 
rya  Stuart  i  w  ogóle  wszystkie  tragedye  tego  poety,  zaczerpnięte 
z  dziejów  obcych.  Przełóżmy  je  na  dotyczące  języki.,  albo  co  gor- 
sza, każmy  im  być  utworami  oryginalnymi  każdćj  w  swoim  naro- 
dzie, Dziewicy  Orleańskićj  w.  francuskim,  Don  Karlosowi  w  hiszpań- 
skim itd.  a  przekonalibyśmy  się,  że  ty  łeby  tam  zaraz  dało  się  sły- 
szeć ujemnych  uwag  o  samćj  stronie  ich  zewnętrzni  i  przedmioto- 
wej inwencyi,  że  i  podziw  dla  artystycznej  doskonałości  t^msamćm 
doznałby  potężnego  ograniczenia.  Nie  ma  rzeczywiście  większej  tru- 
dności, ani  też  większego  tryumfu  dla  poety,  jak  obrabiać  czy  to 
dla  teatru  czy  w  iuuej  poetyckiej  formie  rzecz  historyczną,  narodo- 
wą, a  zadowolić  publiczność.  Rzadko  to  tylko  zdarzyć  się  może. 
I  właśnie  też  dlatego  życzy ćby  należało,  ażeby  się  pisarze  nasi  przy 
wyborze  przedmiotów  tak  wyłącznie  nie  zamykali  w  samym  tylko 
narodowym  obrębie. 


76 

sprzeczności  ź  ogółem.  Lecz  niech  to  będzie  w  tych  tylko  razach, 
gdzie  poeta  może  być  pewnym ,  że  prędzej  czy  później  będzie 
wygrana  po  jego  stronie.  Czyli  innemi  słowy:  tylko  lepsza  znajo: 
mo&J  wypadku,  o  który  chodzi,  tylko  chęó  większego  zbliżenia 
się  do  prawdy,  tylko  cel  wzniosłej  szego  postawienia  wytoczonój 
idei  upoważnia  artystę  do  wystąpienia  z  nowymi  pomysłami. 

Wywód  powyższy  nie  daje  się  wprawdzie  zastosować  dosło- 
wnie do  poematu,  leżącego  właśnie  przed  nami.  Koleje  życia 
człowieka,  którego  młodość  tak  idealnie  w  powieści  swojej  wysta- 
wił Malczeski ,  a  którego  dalsze  czyny  tak  posępnie  się  odbijają 
na  tle  dziejów  ojczystych  —  koleje  te,  mimo  to  wszystko,  nie 
dosięgają  sfery  istotnie  historycznój.  Późniejsze  dni  jego  płynęły 
bez  publicznego' rozgłosu.  Starość  jego  dogasała  w  ponurem  choć 
złocistóm  wnętrzu  pałacu,  zapełnionego  chyba  tylko  ciżbą  rezy- 
dentów i  pieczeniarzy,  wyzyskujących  próżność  magnata.  Po  za 
Targowicą  (która  w  obrazie  Słowackiego  ginie  gdzieś  w  głębi  i 
nawet  w  spowiedzi  zbyta  jest  kilku  tylko  słowami),  mamy 
w  Szczęsnym  Potockim  osobistość  raczej  prywatną,  chociaż  ród,  to- 
warzyskie położenie ,  majątek  itp.  nadawały  mu  jakieś  cechy 
wyższości  nad  zwykły  poziom.  Z  tóm  wszystkiem,  właśnie  z  przy- 
czyny tych  wyjątkowych  okoliczności,  i  koniec  tego  człowieka  i  sto- 
sunki jego  domowe  znane  są  prawie  każdemu.  A  Słowacki  wy- 
stawiając z  nich  niejedno  w  sprzeczności  z  tem ,  co  rzeczywiście 
było,  postawił  się  mimowolnie  na  jednej  linii  z  pisarzem,  który 
się  dopuszcza  przeistaczania  historycznych  pewników.  — 

Przychodzi  mi  teraz  słów  kilka  powiedzieć  o  wierszu  umie- 
szczonym na  czele  tego  tomiku,  o  ^Ojcu  Zadźumionych**.  We- 
dług wszelkiego  podobieństwa  do  praw^,"  byJa  fo  puuuęclzy  trze- 
ma poematami  najpóźniejsza  praca  poety,  owoc  samotnych  jego 
dumań  w  pustelniczym  owym  klasztorze  na  szczycie  góry  Libanu 
(rok  1837).  1  ani  wątpić,  że  niejeden  rys  rzeczywisty  zawiera 
się  w  owej  strofie,  gdzie  autor  kładzie  w  usta  skarżącemu  się 
ojcu  po  stracie  wszystkich,  którzy  go  otaczali,  owe  słowa  ^roz- 
paczy : 


7t 

Wracam  na  Liban,  do  mojego  doma  -« 
W  dziedzińcu  moim  pomarańcza  dzika 
Zapyta:  starczp!  gdzie  są  tmje  dziatki? 
W  dziedzińcu  moim  córek  luoieh  kwiatki 
.Spytają:  starcze!  gdzie  są  twoje  córki? 
Naprzód  błękitne  na  Libanie  chmmrki 
Pytać  mię  będą  o  synów,  o  żonę , 

0  dzieci  moje  —  wszystkie,  pogrzebione 

Tara  pod  grobowcem  tym  okropnym  Szecha  — 

1  wszystkie  będą  mię  pytały  echa, 

I  wszyscy  ludzie,  czy  wracam  ze  zdrowiem 
Pytaó  'się  będą.  —  Cóż  ja  im  odpowiem?! 
Trudne  je^t  zadanie  krytyki  wobec  rzeczy,  mającej  pod 
każdym  względem  prawo  nazywać  się  arcydziełem  w  swoim  ro« 
dzaju.  O  pochwały  trywialne  i  o  wykazywanie  zalet,  dla  każdego 
widocznych,  w  razach  takich  chodzić  nie  może.  Do  zarzutów  nie 
ma  żadnego  pola.  Nie  pozostaje  tedy  i  przed  »Ojcem  Zadżumio^ 
nych*',  jak  tylko  schylić  czoło  i  odkładając  pióro  na  bok  jK>wie* 
dzief,  że  am  między  Słowackiego  tworami  ani  w  całej  naszej  li- 
teitTturze  nie  ma  rzeczy,  któraby  wykończeniem,  zwięzłością,  si- 
łą, '^yrawdą,  wreszcie  mistrzostwem  niezrównanem  w  urozmaice- 
niif^^śzczegółów  przewyższała  ten  strasznej  grozy  poemat.  Gzom 
posąg^aokoona,  czem  grupa  Nioby  w  rzeźbie,  tem  to  w  poezyi. 
Jeżeli  chodziło  o  przedstawienie  ciosów  nieszczęścia,  walącego  się 
na  głowę  upatrzonej  istoty,  dopóki  takowa  nie  wyda  z  siebie 
ostatniej  łzy,  ostatniego  jęku ,  i  przestając  już  prawie  czuć  po 
ludzku,  nie  zamieni  się  w  marmur,  z  suchą  powieką  zdolny  roz- 
pamiętywać swoje  boleści:  to  tego  zamiaru  zupełnie  tu  dopiął 
poeta.  Taki  zaś  zdaje  mi  się  był  właśnie  wszystek  cel  jego 
w  dziele  obecnem,  usprawiedliwiony  dostatefcznie  okolicznością, 
że  tego  rodzaju  zdeptanie  całego  szczęścia  czyjego  zdarza  się 
nieraz  na  ziemi  naszej  —  nie  pytając  o  przyczyny,  dlaczego 
się  zdarza?  Przyczyny  te  pozostaną  niedocieczcme ,  mimo  wszy- 
stkiego, jak  je  tam  sobie  każdy  tłómaczy.*) 

*;  Z  powyiszćui  sforinułuwanicin  zamiaru  autora  w  tym  poema- 
cie wiem   że    nie  wszyscy  się  zgodzą.  Przedmiot  jego  bywa  i  inaez^  • 


18 

Załatwhttty  nea  %  poanatami,  piediodsc  do  lottńoni  dia- 
matów,  a  nasani^^sód  do  rodbiora  MaHfy,  który  między  nimi 


wykładany.  Zacny  i  ntalentowanj  nasz  płsara,  p.  Józef  Szujski,  od- 
czytał niedawno  tema  na  posiedzenia  Towarzystwa  Kaokowego  kra- 
kowskiego rozprawę,  w  której  Ojca  Zadiamionydi  rozbiera,  niepo- 
wszednie piękności  tego  dzieła  podnosi  i  z  Kochanowskiego  Trenami 
je  porównywa.  Rozprawa  ta  była  pot&n  i  drukowana  w  Rocsnikach 
Towarzystwa.  (Roczników  poczet  trzeci,  tom  XI,  w  roka  1866). 
Pomimo  niepospolitych  zalet,  jakie  w  pracach  rzeczonego  pisarza 
wszędzie  ozDigę,  a  bez  Ictórych  żadną  miarą  nie  jest  i  rozbiór,  o  któ- 
rym ta  wspominam:  znajduję  w  nim  jedoakie  i  takie  zdania,  na 
które  nie  móf^bym  przystać.  Mianowicie  nie  sadzę,  żeby  między 
treścią  Ojca  Zadżumionych  a  naszym  półcieniem  narodowem  oł>e- 
cote  był  jaki  istotny  związek.  Szanowuy  Aator  rozprawy  zdaje  się 
khSU  'nsL  to  znaczny  przycisk.  —  „Przymuszeni  jesteśmy,  są  jego  sło- 
wa, pomimo  w(^  usiać  w  poemacie  Słowackiego  więc^ ,  jak  Canta- 
sfycmego  ijrcia  Wschodu  ołirazek,  więećj  jak  skończone  dzieło  sztu- 
ki liryczno  -  epicsnćj  treści ;  —  bo  wieszcze  przeczucie  wypo- 
wiedziane w  roku  1837  o  bezprzykładnego  s i er$.c twa' Cza- 
sach'*^.'..  ^ŻMbk  jego  trzeba  nam  szukać  w  myj&ch  wieszczych 
safofis  o  drogiej  jego  sercu  spiawie  narodowo).  Tam  zrodziła  się 
konieczność  utworzenia  tego  strasznego  poematu;  stamtąd  pochodzi 
jego  natchnienie,  jego  twurwa,  j^o  właściwości''...  ^Aisb  sierocy 
Słowackiego  jest  nie  czem  innem,  jak  jcdnem  z  strasznych  marzeń 
o  domowych  sprawach ,  jednćm  przeczuciem  wieszczćm  więc^  ,  jedną 
diwilą  kizyiowćj  drogi,  Ict^  serdeczną  luwią  serca  oznaczył  poeta 
siedząc  w  namiocie  pustynnym,  a  sięgając  myślą  Ojczyzny.  Rodzina 
jedna,  rodzina  wielka  odbywa  pielgrzymkę  ku  światu  przyszłości  — 
ale  nim  go  zobaczy,  prawo  świata  każe  jej  odbywać  kwarantanę 
zdrowia  —  prawo  świata  postawSo  jej  straż ,  lekarza  i  sędziego  . . 
Tymczasem  powićw  morowćj  zarazy  owiał  rodzinę.  Może  to  z  t^  tę- 
sknoty za  światem  przyszłości,  może  z  braku  bliskich,  chwytnych 
celów  życia  —  może  na  widok  tego  lekarza  i  straży.  Umiera  więc 
jeden  po  drugim  z  członków  rodziny  dotknięty  zarazą.  A  za  każdym 
wypadkiem  przedłuża  się  środek  ostrożności  —  kwarantana . . .  Takie 
marzeoie  mogło  nawiedzić  autora  w  pust3nfinym  namiocie.  1  z  tego 
marzenia  wyszło  widmo,  ofiara  kwarantauy  i  cywilizacyi  —  starzec 
bez  dzieci ,  bez  przyszłości  —  bez  nadziei.  Bóg  stanął  przed  pot* ta 
w  postaci  pogańskit^J  ,  w  postaci  niszczyciela,  sojasznika  gwałtu  i  fi- 
zycznego zwycięstwa.  I  zawołał  poeta  do  tego  Boga: 

O  bądżże  ty  mi  pochwalony  Allah 
Szumem  pożaru,  co  miasta  zapala, 
Trzęsieniem  ziemi,  co  grody  wywraca, 


wszystkimi  jest  najrychlejszej  daty.   Wyszedł  on  z  drakti  dopiero 
w  roku    1840,    przyjęty    został    przez   publiczność    doś<5   zimno, 


Zarasą,  ktdra  daieci  me  wytraca 
I  bierze  syny  z  łona  rodzicielki, 
O  Allahl  Akbar  Allah  !  jesteś  wielki  1  «   — 

Przytoczyłem  dosłownie  cały  przy  dłuższy  ten  wywód  głównie 
z  tćj  przyczyny,  ażeby  omawiające  go  po  swojemu  w  skróceniu ,  nie 
skrzywió  w  cz^m  mimowolnie  myśli  szanownego  autora.  Przyznaję, 
ie  jest  w  tóm  wszystkićm ,  cośmy  przywiedli ,  wiele  zmyślności.  Nie 
przeczę,  że  jest  i  pewien  pozór  trafiiośei  w  takim  wykładzie  aamiant 
Słowackiego.  Pomimo  tęgo  jest  moj^  nąjgłębszóm  pnekonaniem^ 
że  się  pan  Szcgski  za  daleko  posunął.  Podkłada  poematowi  znacze- 
nie, o  którdm  zdaniem  mojćm  nietylko  nie  marzył  poeta  wtedy,  kie- 
dy go  pisał,  ale  którego  nawet  trafunkowo,  to  jest  po  za  świadomą 
wiedzą  poety,  w  tóm  dziele  nie  ma.  Tłómaczyć  tak  Ojea  TaMa^ 
miony  eh ,  jcstto  robid  z  niego  allegoryą  Zyskiye  niby  to  na  tem 
znaczenie  poematu,  że  się  pod  jego  widzialną  że  tak  powiem  osno- 
wą odsłania  druga ,  i  głębsza  i  żywotniej  sza ,  niż  tamta.  Ale  korzyśd 
ta  w  gruncie  jest  wielce  wątpliwej  natury.  Skoro  się  bowiem  z  tego 
allegorycznego  punktu  widzenia  zacznie  saozogółowo  eianaiowad  wszy- 
stko w  utworze  naszym :  okaże  się ,  że  wiele  i  bardzo  wiele  rzeczjr 
nie  odpowie  zgoła  założeniu  ,  o  jakie  chodzi.  Z  czegoby  wyniknął 
ten  chyba  tylko  wniosek ,  że  się  dzieło  niniejsze . . .  wcale  nie  udało 
poecie. 

Gdyby  szanowny  krytyk  był  się  ograniczył  do  następt^ącega 
twierdzenia :  że  między  obrazem  ,  jakiemu  jest  poświęcony  poemat, 
a  usposobieniem  osobistem  i  narodowo  •  społecznym  Słowackiego  była 
niejaka  analogia  —  a  to  o  tyle,  że  poemat  przedstawia  ciągły  szereg  eto- 
sów w  jednego  csłowicka  b^ących ,  chód  tenże  nic  takiego  nie  po- 
pełnił ,  żeby  można  było  rozumied ,  dlaczego  mimo  wielkości  Bo- 
ga czuwającego  nad  nami  dzieje  się  taka  krzywda  nieszczęśliwemu, 
—  poeta  zaś  jako  członek  swego  narodu  nieraz  i  nie  dziesięd  razy 
z  punktu  wejścia  Innych  premissów  dochodził  w  samotnych  swoich' 
dumaniach  do  tegoż  rezultatu ,  i  właśnie  przeto  teraz  ,  przy  zdatzo- 
ndj  sposobności,  z  namiętnością  oskarżyciela  i  z  prawdziwdm  eon  ccmore  ar- 
tysty maluje  tę  jaskrawą  bezopatrznośd  i  bczlitośd,  w  małych  i  wielldcb 
rozmiarach  praktykującą  się  wszędzie  w  świecie . . .  gdyby  powtarzam' 
takie  tylko  było  twierdzenie  p.  Szujskiego :  nie  'miidhym  nić  przeciw 
temu  do  powiedzenia. 

Ale  jego  dowodzenie  idzie  o  wiele  daldj  i  odsłania  między  po- 
etą a  Arabem  nic  pokrewieństwo  stanowisk,  lecz  allegoryą. 

Tłómaczenio  utworów  poetyckiej  literatury  naszdj  w  sposób  al- 
l^goryczny  jest    w    ogóle   między    nami    doiyd    swycząfną   ns6CS|. 


86 

przyDajmiiićj  nie  sprawił  tego  wrażeaia,  co  np.  Rordyao,  ADhelli 
albo  Trzy  Poematy.  Niebawem  po  pojawienia  się  Mazepy,  wystą- 
pił poznański  Tyi^oduik  Literacki  z  krytyką  (obacz  rok  1840, 
Nr.  1.3).  Była  to  krótka  wprawdzie  i  nre  wdająca  się  zbyt 
w  szczegóły  krytyka,  ale  znakomitego  pióra.  Autorem  jej  był 
Karol  Libelt.  Lubo  'niejedno  w  dramacie  na  korzyść  poety  pod- 
niesiono,  T' uznano  w  Mazepie  zalety,  dające  powód  do  chlubnych 
o  autorze  nadziei  na  polu  dramatycznej  poczyi:  ogólny  rezultat 
jednakże  rzeczonego  rozbioru  uie  był  zachęcającyDi  do  dalszych 
na  tój  drodze  usiłowań.  Z  wytkniętych  błędów,  największa  częić 
rzeczywiście  sąto  miejsca  najsłabsze  w  t^j  kompozycyi:  nie  brak 
atoli  i  na  zarzutach  takich,  do  których  wytknięcia  nie  byłoby 
pewnie  przyszło,  gdyby  krytyk  miał  był  sposobność  wysłuchać, 
co  na  obronę  swoje  byłby  f)Owiedział  poeta:  albo  gdyby  przynaj- 
mniój  poeta  już  w  owym  czasie  był  uważany  za  tę  znakomitość  . 
w  swoim  zawodzie,  za  jaką  go  w  późniejszych  dopiero  latach 
uznano.  —  Podobnie  mni^j  korzystnie  musiał  też  czasu  swego  są- 
dzić o  Maze|[>ie  \T.  Krashis^i.  'Wyrażając'  się  "tylekroc  i  w  li- 
sTabh-i  publicznie  z  pochwałami  o  celniejszych  utworach  Słowa- 
ckiego, nigdy  on  do  ich  liczby  nie  dołączył  tego  dramatu.  Wzię- 
tość  obecna  tój  tragedyi  była  tedy  wynikiem  dopiero  czasów  pó- 
źniejszych. Zdaje  się,   że  dopiero  przedstawienie  Mazepy  na   sce- 


Każdy  uŁwor  głębszej  treści,  Nieboska  Eomedya,  Irydyon,  Król-Duch, 
nawet  Lilia  Weneda  itd.  spotykają  cz^^telników,  którzy  zamiast  za- 
stosować do  nich  to,  co  tdc  trafuie  wyraził  Schiller: 

„  Welchen  Leser  ich  wUnsche  ?  —  Den  unbefangeneu ,  der  sich , 
Mich  und  die  Welt  vergis8t  und  i  a  dem  Werke  nur  lebt"^, 
raczćj  w  dzieła  te  wnoszą  swoje  pojęcia  i  ideały,  pospolicie  im  podkłada- 
jąc to  co  ich  boli.  A  że  boleści  i  utrapienia  nasze  są  ci%gle  jedne,  więc 
schodzi  na  to,  że  się  najrozmaitszym  dziełom  prawie  ci^le  jeden  temat 
podsuwa,  jakby  się  one  wszystkie  kręciły  w  jakićmś  kole  zaczarowanćm, 
około  jednego  tylko  punktu.  Byłaby  to  dziwna  jednak  jednostronność  i 
ubóstwo  naszćj  narodowćj  poezyi,  gdyby  się  rzeczywiście  tak  rzeczy  mia- 
ły.. .  W  ogóle  uważam  przypuszczenie  allegoryzmu  za  ostatni  i  w  razach 
tylko  rozpaCzUWycfi  właściwy  klucz  do  dobierania  sic  '  w  'Tifbeiic^e 
dzieł  w.szclkiej  sztuki.  Czasem  trzeba  zrobić  użytek  i  z  niego ,  jako 
i  jam  sobie  tego  pozwolił  przy  Aabełlego  rozbiorze  Lecz  im  rza- 
dzićj  się  tćj  metody  chwytamy,  teui  lepiej. 


61 

nie  ewróciło  nań  powszeclmiejszą  uwagę.  Była  to  pierwsza  Aaa^e^ 
ge  poety  sztuka,  która  się  doczekała  tego  zaszczytu  ze  strony 
naazycli  teatrów.  Odegrano  ją  po  raz  piórwazy  w  roku  1851  (a 
więc  we  dwa  lata  po  zaszłej  śmierci  jój  autora)  w  Krakowie, 
na  benefis  panny  Cenecki^j.  Przyjęcie  było  dobre,  w  skutek  cze- 
go też  Mazepa  nieraz  potćni  był  powtarzany,  lecz  tylko  na  sce- 
nie krakowskiój.  Następnie  grano  go  w  tłóroaczeniu  gdzieś  w  Niem- 
czech, a  nawet  zdaje  się,  że  reprezentacya  niemiecka  o  lat  kil- 
ka wyprzedziła  owę  piórwszą  krakowską.*)  Na  scenie  lwowskiej 
przyszło  do  przedstawienia  Mazepy  dopiero  w  roku  1861.  Teatr 
publicznością  był  przepełniony,  a  coraz  powtarzające  się  tak 
w  ciągu  aktów,  jak  w  przestankach  oklaski  i  wywoływania  cel- 
niejszych  artystów,  wymownie  świadczyły  o  powszechnóm  zadowo- 
leniu widzów,  choć  gra  aktorów  tylko  w  niektórych  rolach  czyni- 
ła zadość  słusznym  wymaganiom.  Od  tego  czasu  i  we  Lwowie 
weszła  ta  sztuka  w  poczet  rzeczy  częściój  grywanych.  Najsilniej- 
sze wrażenie  sprawiła  ona  jednak  dopiero  w  trzy  lata  później, 
kiedy  na  tejże  scenie  wyśląpił*  w  roli  Wojewody  znakomity  arty- 
sta warszawski  Richter,  którego  znakomity  talent  miało  wtedy 
miasto  nasze  sposobność  poznać  w  kilku  występach  gościnnych. 
Gra  wyborna  i  mistrzowska  p.  Richtera  oddziaływała  .korzystnie 
i  na  bnych  artystów,   uczestniczących  w  rzeozonój  re|mzentacyi. 

Tak  więc  Mazepa  ze  wszystkich  prac  dramatycznych  Słowa- 
ckiego nie  tylko  byt  pierwszym,  który  sobie  zdobył  miejsce  i 
uznanie  na  scenie ,  ale  onto  dopiero  utorował  do  niój  drogę  i  dru- 
gim niektórym  tegoż  poety  sztukom:  Maryi  Stuart,  Balladynie, 
a  nawet  i  Mindowie.  Próba  z  Mindową  jednakże  się  nie  udała: 
sztuka  jest  słaba  (i  była  zresztą  odegrana  tylko  przez  grono  ama- 
torów). Reprezentacya  Balladyny,  raz  tylko  jeden  dotąd ,  lecz 
przez  artystów  z  zawodu,  w  teatrze  lwowskim  doprowadzona  do 
skutku,  także  nie  wypadła  bardzo  korzystnie  —  nie  tyle  z  powo- 
du braku   warunków   po   temu   w  sztuce   samej,    ile  dla  innych 


*)  Przekład  niemiecki  dokonany  był  przez  Augusta  Dracke 
i  jeirt  drukowany  ¥r  BUknen-Re^erioir  dea  Attblandes,  Berlin  1842 — 46, 
tomik  XJV,  numer  111. 

ToinlL  11 


przyczyn,  które  w  swoj^m  nii(^jscTi  wskażę.  Marya  Stnarfutrzy 
maje  się  w  repertoryach  teatralnych,  cho<5  nie  z  takióm  powo 
dzeniem,  jakiegoby  się  można  spodziewać  po  mistrzowstwie  jij 
autora.  Lilii  Wenedy  nie  ośmielono  się  grać  dotąd  nigdzie.  O  dra 
matach,  które  dopiero  wydanie  dzieł  pozgonnych  przyniosło,  w  t^ 
mierze  trudno  dziś  jeszcze  przesądzać.  Słowem ,  okazuje  się ,  że 
jak  obecnie  rzeczy  się  mają ,  Mazepa  jest  głównym  filarem  sławy 
Słowackiego  jako  scenicznego  poety,  i  godzi  się  wnosić, 
że  zapewne  nim  pozostanie  i  nadal;  w  żadnym  bowiem  dmgim 
jego  utworze  nie  ma  już  tyle  zawikłanój  i  bogatej  w  niespodziane 
zwroty  intrygi,  tyle  ruchu  i  prądu  dramatycznego,  tyle  scen 
wstrząsających  najwyższą  tragicznością;  co.  większa,  w  żadnej 
drugiej  scenicznój  swojój  pracy  nie  potrafił  się  Słowacki  tak  utrzy- 
mać w  karbach  utartej  i  zwykłej  rutyny  teatralnej,  z  wyłącze- 
niem wszystkich  owych  własnych  swoich  w  sposobie  właściwości, 
do  których  się  publiczność  powszednia  chyba  dopiero  przyzwyczaić 
będzie  musiała . . . 

Na  tćm  przyznaniu  scenicznych  zalet  Mazepie  jednak  zada- 
nie moje  poprzestać  mi  nie  pozwala.  Przedsięwziąłem  sobie  mó- 
wić o  Słowackiego  dziełach,  nie  wedle  tego,  jakie  do  nich  zna- 
czenie z  tój  altM)  owój  przyczyny  przy  widuje  dzisiejszy  ogół,  ale 
ze  stanowiska  prawdziwych  wymagań  sztuki.  Pod  tym  względem 
jest  o  Mazepie  niejedno  do  powied^cjąiąs  ^  Całej  osnowy  utworu 
tym  razem  brać  pod  rozbiór  nie  ma  przyczyny.  Są  zato  niektóre 
ustępy  jego,  o  których  już  to  w  obronie  poety,  już  wytykając 
mu  uchybienia,  niech  mi  będzie  wolno  rzucić  kilka  uwag  afo- 
rystycznych. 

Rzućmy  okiem  na  dzieło  to  przedewszystkiem  jako  na  ca- 
łość. Tu  krytyka  znajduje  najwięcej  dla  siebie  pola.  Główna  wada 
w  kompozycyi  tej  tragedyi  zdaje  się  polegać  na  tóm,  że  jest 
pewna  czy  niejasność  czy  też  niejedność  w  całóm  tejże  przepro- 
wadzeniu ,  że  jest  pewien  niestósunek  między  aktem  piórwszym 
a  dalszymi.  Niestósunek  ten  widać  w  całym  sposobie  wprowadze- 
nia intrygi:  widać  go  w  długo  trwającej  wątpliwości,  kto  boha- 
terem sztuki?    widać  gfi  nawet  w  niestósownóm  jój  nazwania  — 


83 

według  imienia  osoby,  którą  tylko  podrzędne  w  porównania  z  drą- 
giem! zajmuje  miejsce. 

Wszystko  to  ma  zaś  taki  ścisły  związek  ze  sposobem »  jak 
dramat  obecny  powstał ,  źe  niepodobna  mi  nie  powrócić  ta  raz 
jeszcze  do  togo  punkta. 

Przypominam  więc,  o  czem  się  już  w  tomie  pierwszym  mó- 
wiło, że  Mazepa  byłto  płód  pracy  Słowackiego  jesiennej  w  r.  1834. 
Dnia  7  listopada  rzeczonego  roku  donosił  autor  nasz  matce,  ie 
tę  sztokę  właśnie  ukończył.  W  kilka  zaś  mienęcy  później,  5  In- 
tego  1835,  wspomniał  w  liście,  żo  ją  spalił... 

Pomimo  to,  po  kilku  latach  przyszło  jednak  do  tego,  że 
się  Mazepa  przecie  pojawił  w  druku. 

Byłoby  tu  ważneni  rozstrzygnąć  pytanie,  czy  dzieło,  które 
mamy  przed  sobą,  było  nowym  utworem,  a  tamten  Mazepa  rze- 
czywiście został  rzucony  w  ogień ;  czy  też  jest  ono  owym  Biazepą 
z  roku  1834,  ocalonym  w  jakim  brulionie,  albo  zgoła  nie  odda- 
nym na  pastwę  płomieniom,  lecz  tylko  może  chwilowo  zagrożo- 
nym podobną  katastrofą? 

Za  pierwszeni  przypuszczeniem  t.  j.  za  rzeczywistem  zni- 
szczeniem piórwszego  rzutu  Mazepy,  przemawia  następująca  wzmian- 
ka o  Juliuszu  Słowackim ,  dana  w  jednym  z  ostatnich  numerów 
poznańskiego  Tygodnika  Literackiego  z  r.  1839:  —  ^^Pan  J.  Sło- 
wacki pracuje,  jak  nam  donosi,  nad  nowym  dramatem 
polskim  pod  tytułem  Mazepa.  Jego  życzeniu,  abyśmy  odwo- 
łali pogłoskę,  iż  i  on  należy  do  redakcyi  Pszonki,  czynimy  ni- 
niejszem  zadość.  "^ 

Doniesienie  powyższe,  mające  wszelkie  cechy  pochodzenia 
z  autentycznego  źródła,  poprzedziło  wyjście  z  druku  Mazepy  o 
miesiąc  albo  najwięcej  o  dwa  miesiące.  Zdaje  się  przeto  pod  ka- 
żdym względem  zasługiwać  na  wiarę  i  najzupełniej  rozstrzyga 
wprowadzoną  tu  wątpliwość  co  do  czasa  powstania  sztuki  w  j^j 
obecnej  postaci.  Przyjąć  tedy  można  za  rzecz  zupełnie  pewną,  że 
dany  do  druku  Mazepa  był  czemś  innem,  jak  ów  pisany  w  Gre- 
newie  dramat  z  roku  1834.  Czy  jednak  nie  weszły  do  tej  nowój 
redakcyi  jakie  ustępy  z  dawniejszego  Mazepy,  odszukane  w  pa- 
pierach  i   bynajmniej   nie  zniszczone ,   to  w  każdym   m^e  inne 


84 

pjtafDC.  Co  do  mme:  kiedy  się  zapatrajc  lu^  obecny  skład  nimej- 
sKgo  ntwoni,  zdaje  mi  aię,  źe  w  nim  odkrywam  częid  pocho- 
dsąjoe  niezawodnie  z  czasów  genewskich.  Żeby  rzeczy  zbytecznie 
nie  pizedłniać,  zwrócę  nwagę  dla  p^Mrcia  mojego  sdania  na 
jedno  tylko  tego  właśnie  rodzaju  miejsce. 

Gzy  przypomina  sobie  czytelnik  zakończenie  drogiego  akta 
w  Mazepie?  Jestto  owa  scena,  dość  niejasna  w  obecnym  okładzie 
sztoki,  gdzie  do  zamyślonego  Zbigniewa  zbliża  się  niewidziana 
przez  niego  Amelia  i  stając  przed  nim ,  oderza  go  lilią  po  twarzy. 

AMEUA* 

„Cót  tak  smotny? 

ZBIGNIEW. 

Nic  —  głowa  mi  cięży  jak  ołów. 

(Amdia  daje  Zbigoiewowi  lilię  —  lecz  Ksiądz,  którj  saecB  sa  nią  i 
stoi  obecnie  przy  ni^j ,    wyrywa  kwiat   z  reki  Amelii  i  mówi  srogo:) 

KSfĄDZ. 
Daj  do  kościoła  —  lilia  jest  kwiatem  aniołów.*^  — 

Otóż  wcale  o  tern  nie  wątpię,  że  to  całe  miejsce  wcielone 
ta  zosiało  z  pierwszej  redakcyL 

W  jednym  z  listów  Słowackiego,  pisanych  w  temże  miejscu, 
gdzie  powstał  pierwszy  „Mazepa**,  i  w  czasie  o  mało  oo  później- 
szym (w  liście  z  dnia  30  czerwca  1835),  znajduje  się  wyrażenie, 
które  świadczy,  że  obraz  użyty  za  osnowę  w  powyższej  scenie 
dramatu,  był  i  wtedy  jeszcze  obecny  w  pamięci  Słowackiego.  Pi- 
sze on  tam  matce  pół  żartobliwie,  pół  smętnie  o  osobie,  do 
której  całą  sympatyą  swego  serca  w  tym  czasie  był  przywiązany, 
o  p.  Maryi  W.,  i  powiada,  że  i  ona  także  n^Apłyof^^  troclię 
w  kraj  ideału  i  że  o  niczem  nie  marzy,  jak  o  pustelniczym  dom- 
ku ,  nad  rzeczką  —  o  czarnej  sukience  —  o  lekarstwach  dla  chło- 
pów —  o  topolach  szumiących  nad  pustelnią  —  i  nareszcie  o  spo- 
wiedzi ,  którą  ma  odbyć  przed  pewnym  mnichem . . .  kiedyś.  Tym 
mnichem  kartuzem  mara  być  ja,  nie  kto  inny.  Dowodzę  jej  je- 
dnak czasem ,  że  jaki  pan  podkomorzyc  w  krainie  Lachów  —  do- 
brze opatrzony  w  szlachecką  układność,  talenta,  wąisy,  podkówki 


1  ostrogi,  iryhiJB  z  gkwy  pmlełmezy  dototk,  a  Ja  nie  będ{ 
mógł  kartaxov£iii  wspomnieniem  sdobyć  liliowej 
duszy  dla  aniołów^... 

To  miejsce  w  liicie  posłużyć  może  poniekąd  za  komentarz 
do  zbyt  może  symbolicznej  sceny,  co  tylko"  przytoczonej  z  Mazepy. 
Równocześnie  za&  może  stanąć  i  za  dowód,  że  w  tym  dramacie 
znajdują  się  niewątpliwie  ustępy  z  redakcyi  jego  z-  roku  1834 
całkowicie  zatrzymane  w  składzie  jego  obecnym.  Boć  trudno  uwid-  ^ 
rzyć  temu,  żeby  np.  scena  powyższa  była  mogła  w  roku  jeszcze 
1840  być  wykonaną  na  tle  tegoż  samego  obrazu,  który  przesunął 
się  był  przelotnie  przez  wyobraźnię  poety  pięć  laty  piórwój. 

Owoż  wnoszę  z  tego  wszystkiego,  że  Słowacki  w  końcu  roku 
1839  i  początku  .1840  Mazepę  nie  tworzył,  ale  tylko  prze- 
rabiał. Nad  robotami  tego  ród^h  lutety  zwykłe  j&kJł'iiataiiam^ 
^iDawby"^,  zamiar  poety  nie  daje  się  zupełnie  pogodzić  z  nowym. 
Dawne  niedostatki  kompozycyi  ustępują  zwykle  miejsca . . .  nowym 
znowu  niedogodnościom.  Rzecz  się  naprawia  i  psuje  równocześnie. 
Zdaje  się,  że  i  ówczesna  praca  naszego  wieszcza  nie  stanowiła 
wyjątku  od  tój  tak  powszechnej  reguły.  Szczegóły  dramatu  zy- 
skiwały może  na  wykończeniu :  jednolitość,  ucierpiała  z  powodu 
takowego  przelewu. 

Stało  się  z  Mazepą,  jak  z  Don  Karlosem  Schillera,  o  któ- 
rym sam  autor  jego  przyznawał,  iż  widać  to  po  nim  aż  nadto, 
że  to  nie  płód  jednej  wiosny,  ani  odlew  jednego  rzutu.  W  pierw- 
szej połowie  dramatu  niemieckiego  poety  toczy  się  wszystko 
około  postaci  infanta  hiszpańskiego,  w  dragicj  stanowczo  mu  wy- 
rasta nad  głowę  jego  przyjaciel  (Markiz  Poza),  gromadzący  w  roli 
swojej  odtąd  całą  wagę  intrygi,  jakby  był  bohaterem  tragedyi. 

Na  teuto  karb  wyjątkowych  okoliczności,  dotyczących  same- 
go już  sposobu,  w  jaki  powstała  sztuka  któm  mamy  przed  soł>ą, 
kłaść  więc  wypadnie  niedostatki,  które  wytknąć  zamierzam.  Zda- 
je się,  że  w  pierwotnym  kształcie  Mazepy  najznaczniejszą  rolę 
w  całym  przebiegu  intrygi  dzierżył  w  rękach  paź  królewski ,  któ- 
rego też  imieniem  dramat  został  nazwany.  Z  tej  redakcyi  najwię- 
eój   pozostało    w   obrębie    dwóch    pierwszych   aktów.    Mianowicie 


M 

godzi  sifi  wimmM,  ie  akt  pierwszy  pozostał  z  tii^  prawie  nietknięty 
V  obecnym  składiie.  Stądto  też  -na  początek  wlaźoie  otworu,  na 
eipozycyą,  przypadło  najwięcej  takich  nstępów,  które  słusznie 
zaczepiać' może  krytyka,  jako  psujące  przejrzystość  akcyi.  Są  to 
szczegUy,  nie  tylko  nie  należące  do  rzeczy,  ale  nawet  rzucające 
na  nią  iwiatła  fałszywe  i  zwodnicze. 

Tak  np.  zapytać  można,  co  znaczy  w  Mazepie  to  zaraz  na 
samym  wstępie  dane  wprowadzenie  figury  kasztelanowej  Robron- 
ckiój,  która  się  zupełnie  gdzieś  zapodziewa  w  dalszych  aktach? 
Rola  ta  w  dramacie  jest  co  się  zowie  zbyteczna,  a  spotykamy 
ją  tu  nałożoną  kolorami ,  jakby  to  był  jeden  z  piórwszych  całego 
zawikłania  czynników.  Jest  to  żuk,  co  nie  widzi  dla  siebie  ży- 
wiołu jak  tylko  w  kale,  i  radby  wszystko,  co  jeszcze  kałem  nie 
jest,  w  brud  i  zgniliznę  zamienić.  Pomijam,  ie  taka  kasztelano- 
wa jest  ze  strony  dziejowej  prawdy  anachronizmem.  Nie  można 
Bobie  wprawdzie  wieku  Jana  Kaźmierza  wystawiać  jako  czasów 
co  się  zowie  arkadyjskiej  czystości.  Działy  się  i  wtedy  już  rzeczy, 
o  których  się  naszym  tuzinkowym  epoki  tej  wielbicielom  ani  nie 
śniło.  Lecz  był  przynajmniej  zawsze  wtedy  na  tem,  co  się  zdro- 
żnego tu  albo  owdzie  dziać  mogło,  jakiś  pokost  przyzwoitości  i 
dekoracyi  pozornej,  która  dopiero  w  drugiej  ośmnastego  wieku 
połowie  ulotniwszy  się  w  nicość ,  odkryła  zepsucie  w  cał^j  nagości. 
Takiejto  bezczelnej  otwartości  typem  skończonym  jest  właśnie 
pani  Robroncka.  Autor  przeniósł  tę  paskudnicę  wielkiego  świata 
żywcom  z  epoki  Poniatowskiego  i  niesłusznie  ją  umieścił  na  tle 
czasów  o  całe  sto  lat  rychlejszych. '  Ale  jak  rzekłem,  dajmy  tu 
pokój  historyi  i  nic  zaczepiajmy  tej  figury  z  powodów,  które  nie 
mają  bezpośredniej  wspólności  z  sztuką.  Lecz  właśnie-to  względy 
sztuki  najsilniej  protestują  przeciwko  wprowadzeniu  roli  tej  w  dra- 
mat. Jestto  w  nim  co  się  zowie  piąte  koło  u  woza.  To  też  to- 
czy się  OBO  przy  nim  tylko  przez  ciąg  pierwszego  aktu — a  potom 
odrzucone  zostaje  na  bok,  żeby  darmo  nie  zawadzało  biegowi  dal- 
szój  osnowy. 

Wątpić  wcale  nie  można,  że  w  pierwotnej  postaci  ,>Mązepy" 
musiała  Kasztelanowa  zajmować  o  wiele  ważniejsze  miejsce.  Poeta 
zdaniem    moj^m   zbłądził,    że   w  przerobieniu   nie  przydzielił  jej 


8Y 

SB^ezniejn^j  roli ,  jeili  ją  już  koniecznie  choial  zatrzymać  w  dra- 
macie. Chodziło  tu  widocznie  o  owo  tak  jaskmwie  rzucone  zare- 
komendowanie pazia  królewskiego  przed  Amelią  (a  zarazem  i 
pized  widzami),  włożone  w  scenie  Sciej  i  4t^j  pierwszego  aktu 
właśnie  w  usta  pani  Robronckićj.  Do  t^j  fuokcyi  nie  nadawał  się 
snadnie  żaden  inny  z  ludzi  tragedyi ,  któryby  tu  mógł  godnie  za- 
stąpić Kasztelanową.  Nie  moina  tego  jednak  uznać  za  dostateczną 
przyczynę,  zatrzymania  t^j    figury  w  obecnym   kształcie  dramatu. 

Równie  uważam  za  niefortunny  tylko  wynik  dwukrotnie  po- 
dejmowano) pracy  nad  niniejszym  utworem  owę  przydłuższą  sce- 
nę opowiadaną  (drugą  w  akcie  I),  w  którój  dowiadujemy  się  od 
pana  Chrząstki  o  śmiesznóm  zajściu  zakulisowóm  pomiędzy  jaki- 
miś Marszałkami  dwóch  stronnictw  sobie  przeciwnych,  wjeżdżają- 
cymi równocześnie  w  bramę  zamku  Wojewody.  Chodziło  widać  au- 
torowi o  odsłonienie  obłudy,  o  skonstatowanie  dumy  zawistnój, 
przywdziewającój  zawsze  płaszczyk  populamój  w  obec  drugich  it- 
niżoności,  jako  cechy  owego  wieku  w  ogóle,  a  rzeczonych  dwóch 
naczelników  szlachectwa  w  szczególności.  Może  dążność  taka  wła- 
śnie w  pićrwszój  redakcyi  Mazepy  wynikała  ze  założenia.  (Wszakże 
i  sam  Wojewoda  nie  zdaje  się  być  wolnym  od  podobnego  przy- 
miotu. Klęka  w  akcie  I  przed  królem  i  zabiera  się  do  ściągania 
mu  z  nóg  obuwia. . .  A  potom  jaka  duma  odchyla  się  w  tym  czło- 
wieku nawet  i  przeciwko  królowi!)  Owoż  opowiada  pan  Chrząstka, 
jak  żaden  z  owych  Marszałków  wziąć  kroku  przed  drugim  niby- 
to  nie  śmiał.  I  jeden  krzyczał :  niegodny !  i  drugi  —  niegodny ! 
A  skoro  tylko  kooiec  końcem  jcd^n  poważył  się  wreszcie  ruszyć 
z  miejsca  i  wjeżdżać  do  zamku  jako  piórwszy,  to  się  drugi  tak 
tóm  oburzył,  że  przyszło  do  bijatyki...  W  obecnym  składzie  Ma- 
zepy cała  ta  scena  nie  ma  najmniejszego  związku  ani  z  główną 
osnową  sztuki,  ani  nawet  z  żadnym  ubocznym  jej  szczegółem. 
Tych  dwóch  Marszałków  wcale  nie  spotykamy  na  scenie.  Ar- 
tystycznie wklejony  jest  ten  epizod  niezręcznie,  bo  za  pośre- 
dnictwem przydłuższego  tylko  o  nim  opowiadania,  które  zawbze 
dramatyczność  oziębia.  Pomysł  sam ,  kulminujący  w  obrazie  utknię- 
cia w  ciasnym  korytarzu  dwóch  tych  szladiciców  „brzuch  z  brzu- 


cbem,  nos  i  nosem*,  także  jest  i  niesmacioy  i  nawet  bodUij 
prawdopodobny.  Słowem  jestto  scena  pod  każdym  względem  tak 
niepotrzebna,  że  w  interesie  repatacyi  ^ Mazepy^  życzyć  wypada, 
ażeby  przynajmniej  kiedy  się  daje  rzeez  tę  na  sceme,  czynili  ta 
reżyserowie,  co  do  ich  obowiązku  należy.*) 

Najbardziej  jednak  niefortannem  następstwem  tój  w  różaycli 
czasach  podejmowanej  pracy  nad  sztuką  obecną,  będzie  nieza- 
przeczeaie  szczególna  niejasność  włożonego  w  nią  zamiaru.  Czy- 
telnik widzi  się  przez  cały  ciąg  Mazepy  w  niepewności,  o  co  ta 
głównie  chodzi?  Ani  sposób  znaleść  tu  sobie  ów  punkt  konieczny 
widzenia,  z  któregoby  cała  budowa  dzieła  we  wszystkich  zaką- 
tkach swoich  dała  się  okiem  przejrzóó  na  wylot  Niemała  trudno- 
ścią okazuje  się  co  do  Mazepy  nawet  wyrozumienie,  którój  z  fi- 
gar w  nim  działających  przydzielono  rolę  bohatera  lub  bohaterki 
dramatu?...  Pod  tym  właśnie  względem  chwiejność  jest  szcze- 
gólnie uderzająca!  W  pierwszym  akcie  tak  sobie  postępąje  Sło- 
WAoki,  jak  gdyby  mu  chodziło  raczój  o  zamaskowanie  rzeczywisto] 
intencyi  Opowiadanie  starój  Kasztelanowej ,  co  się.  zowie  szcze* 
gółowe  o  tym  ^złotyąi  sowizdrzale'',  który  wszystkim  głowy  za- 
wraca, jeszcze  nim  się  Mazepa  w  zamku  Wojewody  pojawił; 
zaraz  potśm  awuitumicze  przyjście  tegoż  na  scenę  oknem  i  ta 
pieznużona  rudiliwość,  z  jaką  on  od  piórwszój  chwili  wszystkie  kąty 
domu  WDJewodziński^o  osobą  swoją  zapełnia  —  wszystko  to  da- 
ne jest  w  taki  spwóh ,  i  tak  wydatnymi  rysami ,  że  kto  nie  zna 
dalszój  historyi,  ani  chwili  wątpić  o  tern  nie  może,  że  w  tójto 
figarze  gromadzi  się  cały  interes.  Równie  prawie  ważnym  czynni- 
•Ucm  akcyi  jest  Mazepa  i  w  akcie  drugim.  Zuchwałe  spotkanie 
aię  jego  z  młodą  żoną  W<gewody  rankiem  w  ogrodzie  —  skarga, 
z  jaką  ona  właśnie  z  tego  powodu  zaraz  potom  występuje  przed 


*)  W  rzeczy  samćj  dawany  był  we  Lwowie  w  r.  1864  Mazepa 
po  ras  pićrwBsy  z  wykluczeniem  zupełnym  cał^  t^*  sceny,  z  niewąt- 
pliwa korzyścią  dla  ogólnego  wrażenia.  —  ŻiUować  należy,  że  ża- 
dną miarą  przez  wigląd  na  związek  pozwolić  sobie  nie  można  podo- 
bano wyrzucenia  lab  dioćby  tylko  skrócenia  tyeh  sceny  gdzie  wy^- 
st^piye  Kasztelanowa. 


89 

Is^ófein  —  bezpolre<]iiie  tpj*c  skargi  następstwa  —  wreszcie  ztj- 
icie  między  Zbigniewem  a  Mazepą  w  wybornej  owej  scenie, 
w  której  z  razu  obaj  walci^  że'  sobą,  a  potem  się  godzą  i  przyjaźń 
zawierają:  są  to  właśnie  najcolniejsze  tego  aktu  ustępy.  Na  mocy 
scen  powyższych ,  widzowie  tworzą  sobie  od  razu  pewne  wyobrażeniem 
o  wzajemnym  stosunku  osób  do  sztuki  wprowadzonych.  Kolę  MasSe-- 
py  poczytując  za  pierwszorzędną,  właśnie  przeto  rozumieją,  t# 
sciiwycili  ^ui.  w  ręce  tę  nitkę  Aryadny,  która  ich  ł)ędzie  wiodłai 
przez  wszystkie  przeguby  dalszej  zawikłam^j  intrygi.  Rozpoczyna 
sig^akt  trzeci.  Mazepę'  zamurowują  w  alkowie  Wojewodzin^j.  Mnie* 
manj  bohater^.,  zo  sclsny  na  dfogo  znika.  Pod  koniec  Czwirtego 
aktu  zjawia  się  wprawdzie  na  nowo.  Lecz  —  tylko  już  w  roli 
sprawozdawcy  i  pomocnika  w  sprawie,  która  nie  z  nFego  idzie, 
nie  jpgo  najgłówniej  tyczy  1  nie  óA  niego  zależy ! . .  Natomiast 
wydostije  się  na  wierzch,  od  trzeciego  aktu  począwszy,  inna  po 
s6i(5.  Postać  ta  w  aktach  początkowych  zajmuje  miejsce  j)oślednid. 
skośnie  ona  i  tam  już  wprawdzie  przed  oczyma  naszemi ,  )ecz 
tak  zwolna,  tak  gdzieś  stojąc  pa  drugim  planie  obrazu,  tak  pod 
osłoną  cienia  rzuconego  przez  inne  około  ni^j  figury,  że  kiedy^ 
wreszcie  w  owej  pełnej  dramatycznych  efektów  scenie,  w  którij 
przychodzi  do  zamurowania  alkowy,  spotykamy  się  z  Wojewodą 
oczy  w  oczy,  jako  z  demonem  bezlitoki  i  grozy,  który  cały 
ruch  akcyi  porywa  w  swoje  ręce,  ażeby  tego  władztwa  nie  oddać 
odtąd  już  nikomu  drugiemu  aż  do  samego  końca  dramatu*-  —  to 
doznajemy  uczucia  jakby...  jakiegoś  zawodu.  Widząc  się  tu  zmu- 
szonymi do  powiedzenia  sobie ,  że  więc  Wojewoda  jest  tą  naj- 
dramatyczniejszą  ze  wszystkich  figur,  której  patos  ma  stanowić 
właściwy  tragedyi  przedmiot :  doznajemy  niemiłego  uczucia ,  żeśmy 
się  tego  domyślili  tak  późno  i  że  wrażenia  nasze,  otrzymane  aż 
dotąd,  trzeba  że  tak  powiem  przestawiać  na  inne  miejsce... 

Ale  co  ze  wszystkiego  najgorsze,  to  że  i  ten  drugi,  ten 
nowy  punkt  widzenia  nie  długo  zaspakaja!  Przebiegłszy  tragedyą 
całą  myślący  czytelnik  żadną  miarą  zgodzić  się  na  to  nie  może, 
4eby  wszystkie  włókna  jł^  osnowy  zbiegać  się  miały  w  ręku  sta- 
rego męża  Amelii.  Są  charal^tery  w  tym  dramacie,  są  motywa 
Tom  II.  1  i 


w  calćm  jego  rozprowadzenia  ^  w  które  wniknąi!  z  tego  punlta 
widzenia  wcaleby  było  niepodobieństwem.  Zat^m  nie  pozostajei 
jak  chyba  powiedzieć  sobie,  że  jedno  z, dwojga:  albo  dramat  ten 
zapełnię  eię  autorowi  nie  udał,  albo  kto.4  .lany  chyba  ma«i  być 
w.  nim  charakterem  centralnym...  Jeśliby  o  to  tylko  chodziłO| 
kto  w  Mazepie  ma  nąjczynuiejszą  rolę,  kto  najja&niej  wybucha 
n|kmiętno6ciami ,  kto  najwięcej  ze  wszystkich  huczy  i  drugich  ty- 
ranizuje, wreszcie  czyja  rola  dla  aktora  jest  najwdzięczniejszą 
do  odegrania  itp.  to  nie  przeczę,  że  na  te  wszystkie  zapytania 
odpowiedŁiećby  tylko  można  wyrazem:  Wojewoda!  Pokazuje  się. 
wszelako  właśnie  z  obecnej  sztuki ,  że  na  definicyą  tego,  co  to  jest 
być  botuiterem  utworu  scenicznego ,  nie  wystarczają  te  zewnętrzne 
kryterya.  Nieijczęściój  one  wprawdzie  spotykają  się  z  przyjętą  rze- 
czy tój  definicyą ;  prawdziwa  wszelako  istota  takowej  na  czćm  in- 
nćm  polega.  Boliaterem  drainatu  jest  ta  jedynie  figura ,  która 
idealnie  zajmuje  sam  jego  Arodek :  tak  iż  wszystko,,  co^  Jy.lko  do 
treści  dzieła  należy,  okazuje  się  być  promieniem  wynikającym 
z  tójto  rołi  centralnej.  JRola  Wojewody  ż^dną  miarą  nie  mą  tego 
stosunku  ani  do  innych  figur,  ani  do  całości  sztuki.  Ze  stanowi* 
ska  ¥rytkniętego  przypuszczeniem,  jakoby  Wojewody  namiętność 
była  tu  głównym  tematem  ,  na  podobieństwo  szekspirowego  Otella, 
tylko  z  tą  od  niego  różnicą,  iż  tu~ta  monstrualna  zazdrość  roz- 
wija się  na  tle  dawnego  obyczaju  polskiego  —  z  tego  mówię  stano- 
wiska niepodobną  jest  rzeczą  wcale  rozbierać  Słowackiego  Mazepy. 

W  Szekspira  sztuce  wszystko  się  na  to  składa ,  ażeby  Otella 
krok  za  krokiem  wprowadzić  w  ten  szał  tragiczny,  który  całe 
szczęście  jego  niweczy  i  przywodzi  go  do  tego,  że  żonę  niewinną 
i  którą  tak  serdecznie  kocha ,  morduje.  Okoliczności  nadzwyczaj 
ne,  mające  miejsce  przy  zaślubieniu  Desdemony  —  przekleństwo 
ze  strony  jej  ojca  —  niemniej  rodowe,  a  raczej  rasowe  pocho- 
dzenie Otella  —  jego  osobista  przeszłość,  szpetność  jego  powierz- 
chowności  —  nareszcie  przewrotna  niegodziwość  Jaga,  który  się 
uwziął  na  to,  żeby  małżonków  powaśnić:  —  wszystko  to  obiega 
się  w  tym  jednym  punkcie,  żeby  wzbudzić  w  Otellu  tę  kolosalną 
uamiętność,    pod  którój  władzą   go  oglądamy    w  drugiój   polowie 


01 

utworu.  W  dziele  Słowackiego  nic  się  2goła  na  to  nie  skhida, 
ieby  obudzić  w  głowie  Wojewody  podejrzenia  i  nienawitó  prze- 
ciw ĄmeliL  Ani  jej  przeszłość?,  ani  teraźniejsze  jij  zacliowauie, 
ani  nawet  skryte  skłonności  nie  dają  do  tego  wcale  powodu.  Nie 
ma  podżegacza,  któryby  sztucznie  obudzał  podejrzliwość  w  j^j 
ińężu.  Calem  źródłem  zazdrości  w  Wojewodzie  jest  jego  własna 
zapatłczywośó ,  jego  zaślepienie ,  upór ,  duma  —  i  trochę  fatalizmu 
w  zbiegu  samych  przypadkowych  okoliczności.  Te  momenta  żadną 
miarą  nie  wystarczają  na  to,  żeby  z  tego  charakteru  utworzyć 
figurę,  którójby  cierpienia  i  postępki  były  dostatecznym  materya- 
łenJ^  do  stworzenia  trag^dyi :;".  "^      '        ,...-•-. 

Okazuje  się  tedy,  że  można  przeczytać  z  natężoną  uwagą 
całą  tę  sztukę  Słowackiego,  można  ją  widzieć  kilka  razy  ode- 
graną na  scenie  —  i  być  w  prawdziwym  kłopocie,  co  odpowie- 
dzieć na  to,  jeżeliby  kto  zapytał:  o  czyje  namiętność  w  niój 
głównie  chodzi  i  kto  w  niej  jest  pryneypalną  postacią?  Był  rse- 
cJiywiście  już  nawet  spór  o  to  w  lwowskich  piłonach  czasowych, 
po  odegraniu  tam  po  raz  piórwszy  Mazepy.  W  jednym  dzienniku 
dano  wzmiankę  o  tej  reprezentacyi ,  rozwiniętą  z  założenia,  że 
główną  rzeczą  jest  w  tym  dramacie  rola  Amelii.  Drugi  dziennik 
wystąpił  przeciwko 'temu  twierdzeniu,  dowodząc,  że  nie  Amelia, 
lecz  Wojewoda  ma  w  Mazepie  pierwszorzędne  znaczenie.  Nie  by- 
łoby dziwu,  gdyby  się  był  odezwał  jaki  głos  trzeci,  forytiyący 
znowu  na  protagonistę  tej  sztuki  szlachetnego,  pełnego  najwznio- 
ślejszych instynktów,  a  tak  nieszczęśliwie  kończącego  w  niej  swój 
zawód  Zbigniewa...  Sam  ten  takt,  że  mógł  być  spór  taki  wzglę- 
dem tego  pytania,  upoważnia  do  wniosku,  że  założenie  autora 
w  Mazepie  przeprowadzone  być  musi  w  sposób  jakiś  nieodpo- 
wiedni celowi.  Nieodpowiednlość  ta.,  o  ile  się  nazwać  daje  chwiej- 
nością  jakąś  w  prowadzeniu  wątku  dramatycznego,  mogła  być 
tedy,  jak  się  to  już  rzekło  powyżej,  skutkiem  samego  sposobu 
pracy  autora  nad  tyra  utworem. 

Jest  jednak  i  druga  jeszcze  przyczyna ,  dla  której  Mazepa 
pod  wskazanym  wyżej  względem  nie  czyni  zadość  koniecznym 
wymaganiom  krytyki.  Za  przyczynę  tę  poczytuję  brak  znamion 


\ 


92 

rztezywii^cle  tragicznych  w  roli,  która  w  tragedyi  naBfij 
stanowić  miała  włainie  sam  środek  jeśli  nie  działania,  to 
przynajmniej  cierpienia  tragicznego.  Taką  jest  rola  Amelii. 
O  czem  ażeby  się  przekonać,  chciejmy  choć  jednym  rzutem  oka 
spojrzeć  na  całą  rzecz  sztuki  naszej  z  punktu  widzenia  poety  i 
w  jego  duchu. 

Słowacki  miał  wprawdzie  cale  współczucie  dla  cierpień,  dla 
boleici,  dla  łez,  dla  pra^ień  serca  ludzkiego.  Kochał  istotę  czło- 
wieczeństwa, ale...  kochał  ją  i  pojmował  tylko  w  szczególnych, 
w  upatrzonych  i  wyidealizowanych  jednostkach.  Dla  ogółu,  dla 
„tłumu**  —  poeta  nasz  nie  miał  serca.  \\  itlką  liczbę  odsuwał  od 
siebie  z  wzgardą.  Połowa  jego  poezyi  —  jest  to  nieustanna  walka 
z  człowiekiem,  jakim  tenże  jest  w  massie,  w  rzeczywistości, 
w  obowięzujących  społecznych  formach,  słowem  w  tej  rzeszy  ty- 
siącogłow^j,  która  najszlachetniejsze  indywidua  pochłania,  zamie- 
niając im  życie  na  jeden  szereg  nieprzerwanych  goryczy,  przykro- 
ści, rozczarowań,  a  w  danym  razie  i  udręczeń. 

Zamierzył  sobie  i  w  obecnej  sztuce  wystawić  dolę  ziemską 
biedn^  takiej  jednostki,  osobistymi  przymiotami  upoważnionej  do 
lepszego  losu ,  niż  jaki  ją  spotyka  w  jej  otoczeniu.  Tą  jednostką^ 
tą  jedyną  postacią  w  całym  dramacie ,  z  którą  autor  bezwarun- 
kowo sympatyzuje ,  jest  Amelia. 

Przypadkową  i  obojętną  zupełnie  to  jest  rzeczą ,  że  ją  umie- 
ścił na  tle  stosunków  naszych  XVII  stulecia,  zą  panowania  Jana 
Kaźmierza.  Cały  akt  pierwszy  Mazepy  w  wielu  względach  prze- 
znaczonym wprawdzie  zdaje  się  na  to,  żeby  nam  przewrotność 
wiekowi  temu  właściwą  w  różnych  napomknieniach  naznaczyć. 
O  wiek  siedmnasty  jednakże  i  o  jego  w  narodzie  naszym  zdro- 
żności  bynajmniej  tu  nie  chodziło.  Jakiekolwiek  czasy  byłby  au- 
tor rzucił  za  tło  utworowi  swojemu,  w  każdym  razie  byłby  on 
w  nich  ze  stanowiska  swego  odsłonił  złe  przemagająco  nad  do- 
brem. Pessymistą  był  nasz  poeta.  Że  tu  z  przypadkowych  przy- 
czyn miał  należeć  do  działających  osób  Mazepa,  którego  przygody 
w  pierwszej  redakcyi  sztuki  zapewne  traktowane  były  dosadniej :  — 
(Stało  się  mimowolnie,  źc  owa  właśnie  epoka  posłużyła  obrazowi 
za  ramy,  przez  co  ten  obraz  otrzymał  pozory  historycznej  trągedyL 


Rzeczy^iiiie  nie  ma  tu  zgoła  •  hbtorycznych  żywiołów  i  z  tego 
punktu  uie  można  autorowi  czynić  żadilych  zarzutów. 

Biorąc  rzecz  w  tym  duchu ,  jak  jest  dana ,  przypatrzmy  się 
z  bliska  bohaterce  dramatu.  Widzimy  ją  od  pi^rwsz^j  chwili  posta- 
wioną w  położeniu  nader  trudnóm.  Jest  żoną  człowieka,  do  którego 
nie  zbliża  jej  ani  wiek  ani  serce.  Cało  usposobienie  Amelii,  tkli- 
we i  potulne,  a  ile  wnosić,  nawet  i  stosunki  towarzyskie  dawniej- 
sze, nie  rymują  z  jej  położeniem  w  tym  domu.  Wojewoda  —  to 
magnat,  starzec,  człowiek  popędów  impetycz  ych  i  samowładnych, 
dumy  twardej  i  samolubnej.  Popędliwośd  jego  zdolna  jest  wysta- 
wić na  szwank  życie  nawet  najdroższych  osób.*)  Zaślepienie  jego 
nie  zna  granic,  jeżeli  raz  weźmie  zapęd  w  pewnym  kierunku. 
Nie  jest  on  wprawdzie  wyzuty  z  uczuć  ludzkich ,  które  na  spo- 
dzie serca  ukryte,  lepsze  są  niżeli  jego  postępowanie;  ale  się 
wstydzi  okazać,  że  je  ma! 

^Ba!  pańskiemu  czołu 
Coh  cięży,  coś  dolega  —  wstyd  samego  siebie. 
Ja  go  znam.  On  się  prędzej  pod  zamkiem  zagrzebie, 
Niż  przyzna  się  do  żalu  (lego  co  uczynił). 

To  panisko  dumne ! 
Ja  go  znam:  taki  dzieckiem  był  i  pójdzie  w  trumnę. 
Ja  go  znam  —  to  dotkliwy  jest  pan  na  honorze.**  — 

Tak  go  opisuje  stary  sługa,  który  nie  na  to  te  słowa  mówi, 
żeby  Wojewodę  oskarżać,  ale  raczej  żeby  go  uniewinnić;  dobiera 
więc  słów  ile  możności  eufemistycznych  na  określenie  tej  szorstkiej 
i  samolubnej  natury. 

A  Amelia?  —  ['osłuchajmy  co  o  niej  trzepie  stara  Kaszte- 
lanowa, kiedy  ją  widzi  raz  pierwszy: 

„Cóż  to  jest  za  dzicwecyka?  Ze  skrzydeł  motyla 
Trzewiczki  ma  —  na  głowie  bez  żadnego  ftocha  —  — 


*)  Powiada    mn    Zbigniew    w  akcie  III:    —    , Ojcze,    o!    będzie 
ae  mnij  tak  jak  z  moim  brutem  ,    Którego  ty  zabiłeś  przed  laty  nia- 


»4 

2BrGNIBW. 

To  Moi^ia  Dobrodziejko,  jest  moji^  macocha. 

KASZTEXA?10WA. . 

Ta  młodziutką?  To  jeszcze  dziecko!  —  A  proszę  cię 

Bądiże  ini  przyjaciółką,  moje  piękne  dziecię! 

Uważaj  mię  jak  swoję.  —  Cii?  jaka  ty  ładna! 

A  to  panie  Zbigniewie  cad!  Z  sąsiadek  żadna 

Nie  wyrówna.  —  Nie  płoń  się,  starej  wolno  mówić"... 

Takto  więc  dobrane  jest  ono  stadło.  Kto  je  złączył?— Bogu 
wiadomo.  Poeta  o  tem  nie  mówi.  Łatwo  odgadnąć,  że  wzaje- 
mna skłonność  nie  była  tu  dziewosłębem.  Groźny  rozkaz  rodzi- 
ców, albo  krewnych  lub  opiekuna  — ^  to  była  niezawodnie  cała 
przyczyna,  dla  której  znalazła  się  biedna  sierota  w  objęciach 
możnego  pana.  Po  takim  ślubie,  jakie  być  może  pożycie?  Amelia 
wprawdzie  ani  słowem  nie  skarży  się  na  swą  dolę,  gdyż  ją  po- 
czciwie, ulegle,  cierpliwie  znosi.  Ale  podobno  bynajmniój  nie 
rozuija  się  stara  llobroncka  %  istotną  prawdą,  kiedy  powiada 
jtiż  w  chwili  pierwszego  poznajomienia  się  z  młodą  Wojewodziną: 

„Tobie  tu  jak  białemu  gołębiowi  w  klatce, 
Ten  zamek  bardzo  smutny,  tobie  trzeba  słońca. '^ 

Owoż  w  takichto  stosunkach  postawioną  kobietę  wprowa- 
dza Słowacki  w  zawikłania,  które  jako  wyjątkowe,  nieprzewi- 
dziane i  nie  od  jej  woli  zawisłe,  trudność  jej  położenia  przemie- 
niają w  zawód  pełen  okropności  i  męki.  Widzimy  w  Amelii 
przedmiot  pokuszeń  i  ubliżeń ,  posądzeń  i  oskarżeń ,  nakoniec 
ofiarę  brutalnej  bezlitoścl  —  i  to  ze  strony  osób,  którycfi  rze- 
czą właśnie  było  bronić  czci  1  pokoju  takiej  istoty  —  jeżeli  już 
nie  ńa  mocy  praw  i  wynikających  z  nich  obowiązków  w  sferze 
rodziny,  to  z  mocy  najwyższej  politycznej  władzy  nad  społe- 
czeństwem. Król,  i^ystawiony  tu  w  całej  szkaradzie  cynizmu  — 
dworzanin  jego,  lekkomyślny,  niesumienny,  zepsuty  światem  .""choć 
nie  bez  szlachetnych  usposobień,  które  niekiedy  dają  się  z  ust 
jpgo  słyszeć  —  pasierb,  rozmiłowany  i  niby  idealny,  gotów  życie 
dla  Amelii    poświęcić  i  nawet   poświęcający  je  w  końcu,  ale  l)ez 


d5 

najmniejszego  pożytku ,  gdyż  roiloić  jego  jest  występną ,  a  2  ta- 
kich, źródeł  wynikają  same'  tylko  zgubne  na!stęp»twa  ,,  choćby  Jbyły 
zamierzane  w  najlepszej  myśli . « ^  nareszcie  sam  Wojewoda ,  w  za* 
ilefKeniu  dochodzący  zadanej  sobie  obrazy  —  nie  tam ,  skąd  ta 
obraza  wyszła,  ale  na  osi^bie  najboleśniej  właśnie  oną  obrazą  do- 
tkniętej :  —  oto  najgłówniejsze  typy  w  dramacie ,  których  działania 
samowiednie  i  bezwiednie  składa  się  na  to,'  żeby  intrygę  rozpo- 
czętą tak  zgmatwać,  tak  splątać,  tak  zwikłać  w  jeden  labirynt 
nierozdzierzgnionych  nieporozumień ,  iż  życie  na  takim  świecie 
staje  się  dla  tej  bezbronnój,  niewinnie  potępionój  kobiety  nie- 
podobieństwem i  zmusza  ją  do  przecięcia  tego  pasma  za[wikłań. — 
samobójstwem. 

Otóż:  tiastręcza  się  pytanie ,  czy  natura  z  takich  stworzona 
żywiołów,  czy  rola  w  taki  przeprowadzona  sposób,  nadawała  się 
na  charakter,  zajmujący  to  główne  miejsce  w  dramacie,  jakie 
zapełnia  nasza  heroina  w  Mazepie  ?" 

*^'^e  tyłebym  tu  jeszcze  był  skłonny  kłaść  przycisk  na  tóm, 
że  rola  Amelii,  jako  przeważnie  bierna ,  ni^  zdaje  się  być  w  na- 
leżytym stopniu  dramatyczną  w  ogóle.  Przyzai^ę  wpra- 
wdzie, że  utarte  nasze  o  poezyi  pojęcia,  czy  takowe -są  wy- 
snute z  teoryi  sztuki,  czy  w  praktyczny  pozyskane  sposób  z  roz- 
patrywań  najcelniejszych  arcydzieł,  żądają  tego  koniecznie,  ażeby 
z  rąk  bohatera  dramatu  wychodziła  rzeczywista  inicyatywa  t^łego 
przebiegu  sprawy,  która  się  toczy.  Pierwszorzędne  role  bywają 
i  powinny  być  nie  tylko  najsympatyczniejsze  dla  widzów,  ale  i 
najwięcój  czynne.  Na  tern  polega  głównie  cała  ich  waga  jako 
dramatycznych  czynników.  Od  tej  reguły  jednakże  w  sferze  poe- 
tyckiej praktyki  zdarzają  się  przecież  czasem  wyjątki.  Król  Lir 
Szekspira  na  przykład  przeprowadzony  jest  przez  całą  sztukę  jako 
zupełnie  biernie  tylko  zachowująca  się  osobistość.  Z  wyjątkiem 
pierwszój  sceny,  gdzie  Lir  d/leli  królestwo  swoje  między  dwie 
córki  najstarsze,  a  trzecią  niesprawiedliwie  wydziedzicza  i  od 
serca  swego  odtrąca,  cały  dalszy  przebióg  tragedyi  jestto  już 
ciąg  nieprzerwany  samych  ciosów  niewdzięczności  i  prześladowań, 
które  na  starca  tego  spadają.  Mimo  lak  przeważnej  bierności 
bohatera    tragedyi,    zaliczają  przecież    W9zyscy    rzeczony   utwór 


06 

największego    z  dramatycznych    wieszczów    europejskich    do  jego 
najgenialniejszych  robót ... 

Na  mocy  tak  wymownego  przykłada  ze  strony  dawniejszej 
dramaturgii,  byłoby  tedy  to  uszło  i  naazemu  poecie,  f.e  stwo- 
rzył heroinę  w  t<^j  sztuce  w  aposób,  jak  ją  wid«iray  przcprowa- 
ctzbną.  Jego  Amelia  choć  nierównie  więcej  znosi,  aniżeli  czy- 
ni, zajmuje  przecież  już  przez  to  sam  .4rodek  w  rozbiegu  akcyi, 
że  działanie  innych  osób  bez  wyjątku  do  niej  i  tylko  do  niej  się 
/^iąga.  W  jej  roli  tedy  mamy  węzeł,  łączący  w  jedno  wszystkie 
szczegóły.  A  brak  dramatycznej  .czynnoici  może  tu  być  tłóma* 
czony  uwagą ,  że  przecież  to  postać  niewieścia. . . 

Natomiast  upatruję  stanowcze  uchybienie  poety  co  do  cha- 
rakteru Amelii  w  innej  okoliczności.  Bohaterka  Słowackiego  ni- 
czym się  sama  nie  przyczynia  do  tego,  że  z  jednej  strony  prze- 
wrotnoś(i  i  namiętności  otaczających  ją  osób ,  z  drugiój  sam  na- 
wet zbieg  przypadkowych  okoliczności  przeciwko  niej  się  obraca. 
Amelia  nie  wyzwała  rzeczywistości  do  walki;  nie  zaczepiła  jój 
wcale !  —  Be^  zaciągu ieuia  samochcąc  winy,  żądna  rola  nie  spr&c. 
wia  prawdziwie  tragicznego  wrażenia.  Kara  i  cierpienia  mogą  być 
nierównie " sroższe  niż  ^zeii^ihiehie :  owszem,  im  nierówniejszy 
jest  ten  stosunek,  t^m  więcej  na  tóm  zyskuje  dotycząca  osobi- 
stość tragiczna.  Ale  jakiś  powód  do  tego  wszystkiego,  co  jej 
znosić  przychodzi,  koniecznie  musi  być  przez  nią  dany.  Cierpienia 
i  gorzkie  rozczarowania  Lira  nie  byłyby  miały  miejsca,  gdyby 
nie  własna  jego  wola,  z  niesprawiedliwością  i  ślepotą  i  uporem 
Wyzywającym  w  czyn  zamieniona  na  samym  wstępie  tragedyi. 
Wszystko,  czego  tenże  potom  od  dzieci  swoich  doznaje,  są  to 
tylko  następstwa  jego  własnego  czynu.  Dał  do  nich  powód,  wy- 
wołał je:  chociaż  dopiero  nieprawość  drugich. jest  źródłem,  z  któ- 
rego wszystko  z  jaskrawością  wynika... 

Podobnego  przyczynienia  się  do  cierpień,  jakie  w  naszym 
dramacie  znosić  przychodzi  Amelii,  żadną  miarą  dopatrzyć  się 
nie  można  w  calem  jój  postępowaniu.  Rola  jój  tak  jest  przepro- 
wadzona ,  że  j^j  nigdzie  nic  ^rzucić  nie  można.  Są  wprawdzie 
w  pierwszych  scenach  aktu  Igo,  są  i  w  dalszym  toku  sztuki  ta- 
kie miejsca,  które  —  jeżeli  się  po  raz  piórwszy  dramat  ten  czy- 


07 

ta  -^  zdają  sig  na  razie  być  zdolnemi  wykładu,  ile  aprzecbcA-  ' 
jącego  o  tej  osobie.*)  Wykład  takowy  prostuje  się  jednakie  .oa 
jćj  stanowczą  korzy&i,  w  dalszym  toku  działania. —  Nawet  w  stó- 
sunku  Amelii  do  Zbigniewa,  nie  można  nic  takiego  upatrzyć, 
coby  ją  potępiało.  On  nią  zajęty  od  pićrwszćj  chwili,  to  prawda. 
Ona  jednakże  ani  nie  podziela  tych  uczuć,  ani  się  nawet  nie  do- 
myśla, że  jest  kochaną.  Stąd  też  ta  naiwna  swoboda,  z  jaką 
się  z  pasierbem  swoim  obchodzi  (np.  na  końcu  aktu  U,  w  owij 
scenie  z  lilią).  Dopiero  w  akcie  trzecim,  kiedy  słyszy  od  Zbi- 
gniewa, że  odjeżdża  i  to  na  zawsze  —  kiedy  go  widzi  przed 
sobą  walącego  się  bezwładnie  na  kolana  i  na  pożegnanie  żąda- 
jącego błogoaławieństwa  —  uA  całą  wieczność:  —  wtedy  dopićro 
otwierają  się  przed  oczyma  Amelii  widoki,  równie  jAj  dotąd  nie- 
znane, jak  uczucia,  które  i  w  niej  samej  teraz  dopićro  się  rodzą^ 
Po  mistrzowsku  przeprowadził  Słowacki  tę  skalę  psychicznych 
odkryć,  tę  rosnącą  stopniowość  usposobień,  słowem  tę  genezę 
miło&ci  zapalająćój  się  w  wolnóm  aż  dotąd  sercu  jak  prochy 
iskrą  dotknięte  —  niby  z  nienacka,  raptownie,  nagle,  doraźnie, 
a  jednak  nie  bez  tych  przejść  pośrednich ,  niewidomych  zwykłemu 
oku  ,  bez  których  nie  ma  potężnych  wzruszeń  w  naturze  ludz? 
kiój.  Przychodzi  więc  w  taki  sposób  jakoby  do  wyznania  miłości. 

W  tój  scenie  j^t  perypetya  roli  Amelii ,  a  razem  .z  nią 
byłby  tedy  i  pozór  winy,  którą  niby  popełnia  i  za  którą  poku- 
tuje następnie. 

PcRzór  rzeczony  atoli  złudnym  się  okazuje  natychmiast.  Bez- 
pośrednio po  wyrzeczeniu  mimowolnem  pierwszych  słów  zdradzają* 
cyeh  jój  stan  wewnętrzny,  odzyskuje  matka  Zbigniewa  świadomoić 


*)  Mam  tu  na  mjlli  np.  owe  słowa:  „O  Boże,  król!*  które 
wymawia  Amelia,  słysząc  wystnuU  armatni  zwiastujący  przybycie 
Jana  Kaźmierza.  Podobnie  wątpliwymi  zdawać  się  mogą  i  wyrazy 
,0  Boże  I**..  «Tak  mi  coś  na  sercu  smutno!**  z  którymi  się  odzywa, 
kfedy  Mazepa  z  natręctwem  jćj  się  narzuca.  Nie  są  to  jednak  objawy 
niepewności  siebie  sam^  w  obec  tych  ponętnych  ułud  i  stąd  trwogi 
o  przyszłość,  ale  przeczucia  możliwych  nieprzyjemności,  uzasadnione 
świadomością  okoliczności 

TouiIŁ  13 


da 

obowi^ka  jnrojego  i  silną  wolą  nie  tylko  broni  si^  przeciwko 
uczucia ,  "które  ją  ^'oieoacka  już' owiadywać  poczęło,  ale  je  na- 
wet i  ZBtrząsa  z  siebie. 

...^Jaka  plama 

Dla  mojój  czystej  duszy  tak  z  Waópanem  gadać! 

Jak  gdybym  rozumiała!  — Nie  chcę  o  nic  badać  — 

Ja  będę  wiecznie  Boga  za  ciebie  prosiła.  — 

Nie  bój  się:  my  niewinni!  Bóg  cierpienia  zsyła, 

Ale  moina  spokojnoić  wyprosić  u  Boga. 

Ja  Pana  żegnam  wiecznie*". . .  itd.  itd. 

Gdyby  Amelia  odkrytą  miłość  pasierba  od  razu  tym  to- 
nem była  odsunęła  od  siebie,  byłoby  to  wprawdzie  może  jeszcze 
chwalebniój,  niż  jak  się  stało.  Czyby  to  jednak  było  z  j6j  stanowiska 
takim  aktem  heroizmu,  jak  się  to  komu  może  wydaje?  —  to  mi 
się  widzi  inne  pytanie.  Stoicyzm  taki  tegoby  tylko  dowodził,  że 
Amelia  nic  nie  czuła  dla  Zbigniewą;  że  go  odprawiła...  bo  ją 
to  nic  nie  kosztowało.  Niema  wtóm  wielkiego  tryumfu,  być  tam 
zwycięzcą  samego  siebie,  gdzie  nie  ma  żadnój  walki,  gdzie  na- 
wet pokuszenia  nie  było.  Doznać  całój  potęgi  ułudnego  na  l)ez- 
droża  pociągu ,  a  jednak  ten  pociąg  stłumić  szlachetnie  i  na  ra-  * 
zie:  to  dopiero  i  chwała  i  zasługa  prawdziwa. 

Okazuje  się  zatćm  ,  że  nawet  w  tych  zawikłaniach  z  pa8iert)em 
nie  podlega  postępowanie  Amelii  żadnym  zarzutom,   z  zwyczaj- 
nego  moralnego  stanowiska  ją  sądząc.  Lecz  właśnie  ta  jój 
wyższość  nad  wszelkie  z  tego  względu  zarzuty  nie  odpowiada  ko- 
niecznym żądaniom  sztuki.    Warunki  tragiczności  wymagały  cze- 
go innego.  Im  doskonalszą  w  ogólności  jest  jLp[iełia_  kobietą  ^tóm 
jest  rial)szą .  Heroiną  dramatu.    Bo  wśrócl   wszystkich  tych   cier-  • 
pień ,  które  jój  przychodzi  znosić  w  dalszój  osnowie  tragedyi  itż .. 
dp  ostatniój  sceny,  widzimy  w  niój  tylko   niewinną  ofiaję, 
poluitiyącą  za  zdrożno^i ,   których'  nie)  było.    A  tragedyi  celem 
nie  jest   bynajmniój    wystawiać  ofiary  i  męczenniki ,   lecz  namię- 
^  tności  ludzkie,' na  tle  którycK  nawet  wiekuiste   ideje  przybierają' 
kierunek  doczesny  i  ku  ziemi  ciężący... 

Nie  tylko  ze  strony   wymagań  sztuki,  ale   i   z    etycznego 
punktu   widzenia   rzecz   ta   nie  może  być  nazwaną  inaczój,  jak 


Od 

zbłądzeniem  poety.  Cierpienia  ani  nie  zaałjiłojne^  Aoi.pi^, wyna- 
grodzone-^  to  najwyższy  faTsz  w  świecie  ducha!  W  doczesnej  rz^ 
ezywistoi^i  wypadków  takich  wprawdzie  niestety  aż  nadto.  Ale 
doczesna  rzeczywistość  —  to  ustęp  całoici,  której  tak  początek 
jak  koniec  idzie  po  za  granicę  ^ridnokręgu  śmiertelnych.  Nie 
dziw  tedy,  że  jój  nie  rozumiemy.  Poezya  jest  odbiciem  nieskoń- 
czoności. Poezya  nie  jest  na  to,  żeby  powtarzała  ułomności  n^- 
dznój  naszej  exystencyi  na  ziemi. 

Desdemona  w  sztuce  Szekspira,  w  której  także  zazdrość 
męża  stanowi  główną  sprężynę  akcyi,  ma  na  pozór  wiele  podo- 
Ueństwa  do  naszej  bohaterki.  I  ona  Jiończy  smutnie,  a  zupełnie 
niewinnie.  Ale  z  jakąż  to  starannością  baczny  był  na  to  ten 
niezrównany  mistrz  w  swojej  sztuce,  ażeby  usunąć  od  nieszczę- 
śliwój  żony  Otella  tę  woń  i  aureolę  idealnój  doskon^ości,  która 
w  dramacie  równie  jest  nie  na  miejscu,  jak  skończone  i  bezwa- 
runkowe zbrodniarstwo.  Cały  akt  pierwszy  Otella  temu  jest  po- 
święcony, ażeby  przeprowadzić  przed  oczyma  widzów  w  roli  Des- 
demony  antecedencye ,  w  obec  których  dalsza  jój  dola  jest  tylko 
logiczną  wynikłością  własnych  jój . . .  jeśli  nie  lekkomyślnych  ,  to 
zawsze  nierozmyślnych,  jeśli  nie  płochych,  tO  w  każdym  razie 
excentrycznych  i  na  oślep  popełnionych  postępków.  Mianowicie 
oddanie  ręki  takiemu  człowiekowi  —  jest  tam  nie  tylko  aktem 
jój  własnój  woli,  ale  mu  towarzyszy  jeszcze  jaskrawe  nieposłu- 
szeństwo przeciwko  ojcu,  z  którego  domu  podstępnie  i  obłudnie 
ucieka.  Rzuca  się  tedy  na  to  burzliwe  morze,  które  ją  ma  po- 
chłonąć, samochcąc  i  przy  niebłogosławieństwie  rodzicielskióm.  A 
Amelia  w  Słowackiego  Mazepie  i  z  tój  strony  jest  bez  zarzutu.* 

—  Ujmując  pod  jeden  widok  wszystko,  com  w  powyższóm 
o  obecnej  sztuce  powiedzieć  za  potrzebne  uważał ,  przyznaję  jój  więc 
z  jednój  strony  niepospolite  zalety  scenicznoścłT^dla  których 
też  dramat  ten  na  zawsze  pozostanie  townie  dla  widzów  jak  dla 
utalentowanych  aktorów  pożądaną  pozycyą  w  repertoryach ;  obok 
tego  jednak  zarzucam  jej  rażącą  niejasność  co  do  zamiajsa, 
dlą,  którego  była  pisaną.  Wydobywszy  zaś  z  pomiędzy  różnych 
możliwych  założeń 9  jakie  się  nastręczają,  to  jedno,  w  któróm  się 


100 

ostatecznie  mieścić  zdaje  rzeczywista  myil  autora,  przychodzimy 
do  aznania,  źe  przeciw  niejednemu  w  tćj  dążno&ci  protestować 
koniecznie  trzeba.  — 

'^  Rozmiar  dzieła  tego  nie  pozwala  zastanawiać  się  nad  poje- 
dynczymi ustępami  Mazepy,  o  których  byłoby  wiele  do  powiedze- 
nia. Są  w  tej  sztuce  wielkie  piękności,  na  które  wartoby  było 
zwrócić  uwagę.  Są  też  i  mniej  szczęśliwe  już  to  wiązania  scen 
między  sobą,  już  rzuty  charakterów  (np.  Jana  Kaźmierza),  któ- 
reby  koniecznie  wytknięte  być  powinny.  Lecz  zbyteczna  rozwle- 
kło^ nie  byłaby  tu  na  miejscu;  poprzestaję  zatem  na  rozpatrze- 
niu powyższem  samych  tylko  ogólnych  względów. 

Rozbiór  BalUdyny  i  Lilii  odkładam  do  osobnego  roflcdziało. 
Dla  urozmaicenia  rzeczy  rozdział  ten  nastąpi  na  dalszych  dopiero 
kartach.  Teraz  zaś  przeprowadzam  czytelnika  znowu  do  u&tępu 
9  biografii  poety. 


ROZDZIAŁ  TRZYNASTY. 

Rok  1841  i  pierwasa  połowa  1842go.—  StÓBunek  między  SłowMikini 
a  Mickiewiczem  Słowackiego  zdanie  o  Pana  Tadeuszu. —  Mickie- 
wicz profesorem  w  Lozannie.  W  r  ISiO  otrzymuje  katedrę  w  Col- 
lege de  France  w  Paryżu.  Wieczór  artystów  i  poetów  -^  improwiza- 
cye  —  wymówki.  Nowa  uiechcc^  z  okazyi  ofiarowanego  Mickiewiczowi 

puharu bezimienny     artykuł    w    Tygoduikii    Pouui6«kim  —  od* 

powiedz  w  Trzecim  Maju  — -  Beniowski.  Wrażanie  tćj  publi- 
kacyi  —  dalsze  takowdj  następstwa  —  pojedynek.  Artykuł  Krasiń- 
skiego w  Tygodniku  Poznańskim  burzę  poniekąd  ucisza.  —  Wracają 
spokojniejsze  stosunki  —  otucha  i  rezygnacya  —  czynnośd  autorska 
wzrasta.  Dalszy  ciąg  Beniowskiego  —  Niepoprainii  — 
Złota  Czaszka  —  Książę  Niezłomny. 

Na  samym  schyłku  roku  jeszcze  1840  zaszło  zdarzenie,  któ- 
re przeważnie  wpłynęło  na  rodzaj  i  na  dążność  niektórycti  robót 
Słowackiego  w  roku  następnym.  Mówię  o  zajściu  pomiędzy  nim 
a  Mickiewiczem  na  owej  uczcie  na  cześć  Adama  wyprawionej 
w  Paryżu  po  pierwszej  tegoż  prelekcyi.  Okoliczność  ta  —  znana 
każdemu ,  kto  tylko  czytał  Beniowskiego,  lecz  tylko  w  najogól- 
niejszych zarysach  —  zasługuje,  ażeby  ją  tu  podjąć  szczegółowo 
i  opisać  w  duchu  rzetelnej  prawdy.  Były  wprawdzie  czasu  swego 
artykuły  o  tem  w  pismach  czasowych.  Zdarza  się  też  niekiedy 
słyszeć  i  dzisiaj  jeszcze  ustne  opowiadania  o  owym  pamiętnym 
wieczerze,  i  to  od  osób,  które  utrzymują,  że  były  na  nim  obecne. 
Ponieważ  atoli  w  pierwszych  więcej  przebija  stronniczości  jak  do- 
brej wiary,  a  w  drugich,  to  jest  w  ustnych  opowiadaniach,  dale- 
ko więcej  bywa  znowu  bujnej  fantazyi ,  aniżeli  wiernej  pamięci : — 
nie  dziw  zaten} ,  że  to  tak  niedawne  zdarzenie  zasunęło  się  już 
prawie  w  krainę  mytu.  Do  istotnych  faktów  przymieszało  się 
wiele  zmyśleń   i   niepotrzebnych   ubarwień.    Obaczmyż   tedy,   ile 


102 

w  t^m  wsasystkiem ,    co  sobie  dzisiaj  o  t4m  rozpowiadają,   mieici 
się  wątku  rzeczywistego. 

Znane  joż  fiam  są  dokładnie  nieporozumienia  pomiędzy  dwoma 
tymi  poetami  naszymi,  o  ile  takowe  odnoszą  się  do  czasów  dawniej- 
szych, kiedy  to  jeszcze  Słowacki  mieszkał  w  Paryżu  w  pierw- 
szych latach  po  rewolucyi.  Przypomibamy  sobie,  że  pochodziły 
one  z  różnych  pobudek.  Wrodzona  drailiwośó,  będąca  zawsze 
słabą  stroną  Juliusza  —  współzawodnictwo  —  różno&ć  kierunków  — 
sausznictwo  nierozsądnych  przyjaciół  —  nakoniec  rzeczy  niektóre 
w  Dziadach :  oto  okoliczności ,  które  wtedy  napełniały  serce  młod- 
szego wieszcza  coraz  większą  przeciwko  Adamowi  goryczą,  aż 
go  wreszcie  taką  ku  niemu  nienawiścią  uniosły ,  że  obrzydziwszy 
sobie  całe  otoczenie  swego  antagonisty  i  nie  mogąc  już  wysiedzieć 
na  miejscu ,  ujechał  z  Francyi  nad  jezioro  genewskie.  Od  tego 
czasu  stosunków  pomiędzy  Juliuszem  a  Adamem  nie  było  wła- 
ściwie żadnych.  Co  sobie  o  tem  wszystkióm  myślał  wtedy  Mickie- 
wicz, nie  wiem.  Sądzę,  że  siedząc  dumnie  na  swoim  tronie  jako 
pierwszy  narodowy  poeta  —  ignorował  co  zaszło  i  uważał  to. 
wszystko  za  dzieciństwo.  Juliusz  —  ile  namiętniejszy  i  młodszy, 
a  do  tego  w  jednym  punkcie  skrzywdzony  w  samój  istocie,  za- 
trzymał niechęć  przeciwko  niemu  i  nadal.  Przedmową  do  Lam- 
bra,  Kordyanem  —  rzucał  to  wręcz,  to  ubocznie  rękawicę  Mickie- 
wiczowi do  boju:  Mickiewicz  nie  widział  żadnój  potrzeby,  ażeby 
ją  podnosić.  Potem  między  nimi  ucichło  wszystko.  W  dziełach 
drukowanych  Słowackiego  nie  ma  już  ani  siaduj  tego  co  wrzało 
u  niego  w  sercu.  Ale  odzywały  się  za  to  od  czasu  do  czasu 
w  listach  jego  wybuchy  żywionej  nienawiści  przeciwko  autorowi 
Dziadów.  W  r.  1834  pojawił  się  nowy  Adama  poemat  —  Pan 
Tadeusz.  Słowacki  mieszkający  wtody  jeszcze  w  Genewie,  nie 
otrzymawszy  go  jeszcze  do  rąk  i  tylko  z  saipój  wieści  wiedząc 
o  jego  wyjściu,  donosił  matce  (d.  13  lipca  1834)  w  tych  słowach 
o  tóm: 

^Adara  wydał  poema  nowe  pod  tytułem  Pa  a  Tade- 
usz. Nie  znam  jeszcze  tego  dzieła,  bo  w  kurs  nie  puszczo- 
ne. Wiem  tylko,  że  Pjmi  Tadeusz  jostto  szlachcic  na  Litwie, 
który  się  awanturuje  między  1811  a  1812  rokiem''... 


108 

W  daleko  jeszcze  uszczypliwszych  wyrazach  udzielał  późnij 
wiadomoici  o  Mickiewiczu,  2e  się  ożenił  (w  li&cie  z  d.  7  listo- 
pada 1834).  Dopiero  w  końcu  tegoż  roku  złamało  się  wreszcie 
ostrze  tego  gniewu^  i  uprzedzenia.  Był  juź  wtedy  w  stanie  pisać 
o^im  Słowacki  nie  tylko  hienamiętnie,  ale  nawet  z  uwielbieniem. 
Tego  cudu  dokazały . . .  czary  prawdziwej  poezyi !  Dokazało  go 
mistrzowskie,  pogodnym  i  miłościwym  ducłiem  owiane  dzieło  Ada- 
ma"— właśnie  ów  Pan  Tadeusz,  który  jeszcze  w  lipcu  „awan- 
tu^rował  się"  tylko!  Przeczytał  go  autor  Eordyana,  wszedł 
w  siebie ,  schylił  czoła  przed  geniuszem  :  i  zapomniawszy  wszel- 
kich uprzedzeń ,  w  duchu  i  sercu  —  myślą  —  podał  rękę  ze  łzą 
w  oku  wieszczowi,  który  mu  dawniój  tyle  dokuczył...  Byłto  tryumf 
dla  tego  poematu  —  największy  może  tryumf  ze  wszystkich,  ja- 
kie mu  się  kiedykolwiek  odnieśó^zdarzyło.  Było  to  zarazem  nie- 
mniój  chlubne  świadectwo  i  o  szlachetnych ,  wyższych  instynktach 
natury  Słowackiego... 

-Wszystko,  co  zniknęło  w  przeszłości  —  pisał  d.  18 
grudnia  1834  ->  ma  dla  mnie  teraz  anielską  twarz  i  aniel- 
ski głos.  Adama  nowy  poemat  obudził  także  we  mnie  wiele 
dźwięków  praeszłości.  Bardzo  piękny  poemat!  podobny  do 
romansu  Walterscota ,  Wierszem  napisana.  *I>om  szlachcica 
maluje  się  wybornie  —  heroioa  poematu  choć  gęsi  pasie, 
ma  jakąś  w  sobie  świeżość  dawnych  opisów  —  coś  dziwnie 
zachwycającego  prostotą!  Wiele  opisów  miejsc,  nieba,  sta- 
wów, lasów  jest  mistrzowską  ręką  skreślonych  t-  natura 
cała  żyje  i  czuje.  Poemat  raczój  żartobliwy  niż  smutny;  a 
jednak  często  z  najweselszych  na  pozór  miejsc  smutek  uj- 
muje człowieka.  Jestto  poema  zupełnie  innego  rodzaju,  niż 
wszystkie  dotąd  Adama  utwory.  Nadewszystko  jest  w  tym 
poemacie  opis  łowca  dmącego  w  róg  myśliwski  —  cudowny 
opis !  Trochę  mi  przypomniał  pana  Jakóba  trąbiącego  w  le- 
sie. I  drugi  opis  żyda  grającego  na  cymbałach,  także  prze-, 
śliczny.  Chciałbym,  abyście  ten  poemat  prędko  czytać  mo- 
gli. —  Co  dą  samego  autora,  piszą  mi  z  Paryża,  że  żyje 
dobrze  z  młodą  żoną,  a  żona  ta  ma  być  piękna  i  ładnie 
gra  na  fortepianie.  Nie  dziw,  bo  córka  Szymanowskiój.  Co 
wieczora  mnóstwo  naszych  ziomków  schodzi  się  do  mieszka- 
nia poety  i  bawią  go ;  a  on  ciągnąc  dym  z  cybucha  —  słu- 
cha i  uśmiecha  się.  —  Co  za  sprzeczność  z  moimi  samotny- 
mi wieczorami !  Niech  będzie  ze  mną ,  jak  Bóg  chce  ^  w  tój 
samotnej  wędrówce  życia]"... 


104 

Od  tćj  pory  w  korespondencyi  naszej  nie  znaleść  już  ani 
cienia  uprzedzeń  przeciwko.  ^Mickiewiczowi.  Przeciwnie,  wspoihinał 
zawsze  o  nim  Stowacki  z  wyraźną  życzliwością;  i  jeżeli  mu  wy- 
padło donosić  o  nieDajpoihyilniejszćin  jego  powodzeniu  (a  do  ta- 
kich doniesień  na  nieszczęście  najczęściej  zdarzała  się  sposobność): 
mówił  o  tern  zawsze  ze  współczuciem  i  żalem.  Z  oburzeniem 
udzielał  np.  w  maju  1835  wiadomości,  że  pierwszy  poeta  polski, 
mimo  dwóch  co  rok  dzieł  wydawanych,  do  tego  stopnia  niedosta- 
tek cierpi  w  Paryżu,  iż  nawet  sługę  odprawić  musiał...  „Czy 
tam  u  was  (zapytywał)  miejsce  na  policach  bibliotek  kalendarze 
zajmują?**  —  Z  równóm  ubolewaniem  w  trzy  lata  później  (w  r. 
1838  wFlorencyi)  wspominał  o  ;, rzemieślniczej''  i  upadłej  też  pró- 
bie Mickiewicza,  napisania  dramatu  francuskiego  dla  której  ze 
scen  paryskich ,  do  czego  tenże  był  zniewolony  jedynie  brakiem 
środków  niezbędnych  na  wyżywienie  rodziny.  ^ 

Za  przybyciem  swoj^n  powtórnóm  da  Francyi  (w  samym 
końcu  t.  1838),  poeta  nasz  nie  zastał  Mickiewicza  w  Paryżu. 
Mało  co  przedtóm  tenże  przeniósł  się  był  do  Szwajcaryi.  Objął 
tam  w  akademii  lozańskiój  katedrę  literatury  łacińskiój,  powie- 
rzoną sobie  wiainie  z  końcem  tegoto  roku.  *)  Nie  można  tedy 
owych  skarg  Słowackiego'  na  małość ,  na  zawiść ,  na  sekciarstwo 
polityczne  i  osowiałość  Emigracyi,  które  w  małój  tylko  części 
przytoczyłem  w  poprzedzających  rozdziałach,  żadną  miarą  tak 
tłómaczyić,  jakoby  się  cobądź  z  tego  wszystkiego  stosować  znowu 
miało  do  osoby  Adama.  Do  innych  zgoła  ludzi  to  odnosić  należy. 

Dopiero  w  r.  1840  w  miesiącach  jesiennych  nastąpił  przy- 
jazd Mickiewicza  do  stolicy  Francyi  celem  objęcia  co  tylko  utwo- 
rzonej katedry  historyi  literatur  słowiańskich  w  College  de  France. 
Była  to  jedna  z  najświetniejszych  chwil  w  jego  życiu.  Miał  zająć 
stanowisko,  do  którego  w  piórwszych  czasach  przywięzywano  wa- 


•)  Z  tćjto  przyczyny  więc  owo  o  Mickiewiczu  wyrażenie  w  przy- 
toczonym powyżdj  liście  Krasińskiego,  że  «aczy  Szwajcarów,  jak 
nie  mają  nigdy  umieć  po  łacinie*.  Ale  dla  czego  to  „ni* 
gdy  nie  mają"?  tego  sobie  w  ustach  Krasińskiego  wcale  wytłó- 
maczyć  nie  umiem. 


ios 

iuoiA  ogromną,    ważnoić  daleko  sikającą   po  za  zakrM  ickoły, 
naaki  i  tylko  literackich  zagadnień. 

Była  to  pierwsza  sposobność  dla  Francuzów,  a  przez  nich  i 
dla  całego  zachodu,  zajrzeć  w  samo  wnętrze  tego  olbrzymiego 
plemienia,  którego  przeszłość  i  położenie  obecne,  stósnnki  wza- 
jemne i  dążnoAć,  słowem  cała  tak  fizyczna  jak  dachowa  natura 
była  dla  reszty  Europy  aż  do  tój  chwili  prawdziwie  „krainą  nie- 
odkrytą**.  Zdawało  się  to  być  rzeczą  nieobliczonój  wagi,  który 
z  członków  t^j  wielkiej  rodziny  ludów  powołany  zostanie  na  tłó- 
macza  tych  wszystkich  światodziejowych  zagadnień,  jakie  się 
wiążą  z  kwestyą  słowiańską.  Przez  czas  pewien,  czas  krótki 
wprawdzie,  ale  dostatecznej  długoici,  aby  interesowanych  do  ży- 
wego zaniepokoić ,  ważyło  się  w  gabinecie  francuskim ,  komuby 
tę  katedrę  powierzyć.  Czy  miałby  być  powołany  na  to  stanowisko 
który  z  uczonych  czeskich,  czy  Rosyanin  jaki,  czy  Polak?  Pol- 
ska a  Rosya  —  to  dwa  przeciwne  sobie  bieguny,  czy  spojrzym 
na  przeszło&ć  odwieczną  obojga  tych  narodów,  czy  też  na  ducha, 
co  je  obecnie  ożywia  i  dalszą  im  przyszło&ć  wytyka.  Od  tego, 
w  jakim  ducha  i  z  jakiego  punktu  widzenia  będzie  wyrzeczone 
piórwsze  słowo  tej  polityczno  -  naukowój  analizy  Słowiaństwa:  od 
tego  zależeć  miała  cała  przyszłoić  i  polityki  rządu  i  opinii  na- 
rodu francuskiego  w  stosunku  do  wschodu  Europy.  Z  natężoną 
tedy  uwagą  patrzała  Emigracya  polska  na  te  szale  chylące  się 
przez  czas  jakii  w  niepewności  pomiędzy  względami  już  to  na 
narodowość,  już  też  i  na  osobistość  przyszłego  profesora.  Wre- 
szcie namysły  ministeryalne  co  do  tego  wyboru  zostały  rozstrzy- 
gnięte. Zostały  rozstrzygnięte  na  korzyść  narodu,  który  w  Sło- 
wiańazczyźnie  najwięcój  dotąd  położył  zasług  około  cywilizacyi. 
Z  otuchą  i  radością  najżywszą  doniosły  pisma  emigracyjne  krajo- 
wi,  że  Polak  i  to  mąż  tak  znanego  patryotyzmu,  tak  wielkiój 
nauki  i  natchnienia,  ma  w  stolicy  cywilizowanego  świata  odkry* 
wać,  tłómaczyć  i  nauczać,  co  to  jest  Słowiańszczyzna.  Wielki 
wieszcz,  mówiono  sobie,  często  jest  nie  tylko  nauczyciel^n ,  ale 
i  prorokiem.  Może  on  będzie  zachodnim  ludom  odkrywał  nie  tyl- 
ko przeszłe  ale  i  przyszłe  skarby  tych  ludów... 

TomlL  14 


106 

W  takieh-to  więc  wyrazach  pisały  o  t&m  na&wczas  pUma; 
tak  sobie  zadanie  tój  katedry  tłómaczyli  wszyscy,  którzy  pojmo- 
wali ważność  tćj  sprawy  i  znali  Mickiewicza. 

Nie  brakło  wprawdzie  i  na  takicli  w  Emigracyi ,  którzy 
nie  I)ardzo  tema  dowierzali,  żeby  się  wiotki  ten  poeta  zdołał 
okazać  równie  wielkim  i  w  sferze  ścisłój  nauki ,  zwłaszcza  że 
prelekcye  miały  być  dawane  w  języku  obcym.  Bądź  jak  bądź  — 
tak  ci,  co  wierzyli  w  jego  uzdolnienie  do  tego,  jako  i  owi  co 
utyskiwali,  że  siły  swoje  przecenił  przyjmując  taki  ciężar  na 
siebjo,  w  tóm  jednóm  pomiędzy  sobą  nie  różnili  się  wcale,  że 
patrzeli  na  MicKiewicza  w  dniach  owych ,  jako  na  człowieka  któ- 
rego irfowo  może  rozstrzygać  będzie  o  kierunkach  przyszłości  umy- 
fltowój  w  ci^ym  iwiecie  słowiańskim*  — 

Pierwsza  prelekcya  odbyła  się  d.  22  grudnia  1840.  Druga 
miała  nastąpić  —  z  przyczyny  świąt  Bożego  Narodzenia  —  w  ty- 
dzień dopióro  potem.  W  tójto  więc  chwili,  pomiędzy  pierw- 
szóm  wystąpieniem  a  drugiem,  z  powodu  otrzymanej  katedry  i 
z  okazyi  urodzin  i  imienin  Adama,  przypadających  jak  wiadomo 
na  dzień  24  grudnia,  była  wyprawiona  owa  uczta,  o  której  tu 
pomówić  zamierzyliśmy. 

W  sam  tedy  dzień  Bożego  Narodzenia  p.  Eustachy  Janu- 
szkiewicz,  ziomek  i  przyjaciel  poety  z  czasów  jeszcze  uniwersy- 
teckich, zaprosił  na  wieczór  do  siebie  solenizanta  i  oprócz  nie- 
go około  40  innych  osób.  Byli  to  sami  prawie  rodacy  i  przyja- 
ciele, wielbiciele,  koledzy  szkolni  albo  towarzysze  Adama  w  ja- 
kimkolwiek zawodzie  sztuki.  Oprócz  muzyków  Chopina,  Szcze- 
panowskiego,  Fontany  i  Edmunda  Larissa,  znaleźli  się  tam  pra- 
wie wszyscy  znaczniejsi  pisarze  nasi  emigracyjni,  kilku  generałów 
polskich  i  wiele  innych  znakomitości  już  to  stale,  już  chwilowo 
w  Paryżu  wówczas  przebywających.  Znaczna  liczba  z  pomiędzy 
osób  przytomnych  na  tóm  zebraniu  nie  żyje  już  dzisiaj,  że  tu 
tylko  wsponmę  Ludwika  Platera,  Chopina,  Izydora  Sobańskiego, 
gen.  Michała  Mycielskiego  itd.  Rozmawiano,  grano,  śpiewano, 
słowem  l)awiono  się  wybornie,  wreszcie  zasiedli  do  stołu  i  na- 
pełniły się  kielichy ... 


tOT 

Niebawem  zaczęto  wnosić  zdmwia  —  improwizowano. 

Poirńd  ró^ych  improwizacyi ,  któremi  przeplatano  biesiada 
;Kdaje  się  łe  najprzód  się  ze  swoją  odezwał  właśnie  Słowacki.*} 
Głównym  celem  jego  przemówienia  byio  oddanie  należnego  hołdu 
pierwszemu  z  wszystkich  wieszczów  słowiańskich.  Do  tego  je* 
dnakże  uznania  jego  pierwszeństwa  przymiesuiało  się  mimowdoW 
i  cokolwiek  goryczy.  Zaczął  bowiem  Słowacki  zwycs^ajem  swoim 
niówrć  też  nieco  i  o  samym  sobie,  o  swojem  piórwszóm  wystą- 
pieniu i  o  zlmneni  przyjęciu  ^  jakiego  i  wtedy  i  ciągle  jeszcze 
doznaje.  To  go  rozgrzało,  wzburzyło.  Jękła  struna  w  J€^o  sercu, 
w  którą  uderzyć  >  piórwszej  chwili  właściwie  nie  zamieczał.  Z  uwi^ji- 
bienia  wywiązała  się  skargą . .  .  Nic  obeszło  się  też  przy  tem  i 
bez  przymówki  zwróconej  wprost  do  samego  Adama ,  któremu 
.wytykał,  że  zbyt  jest  doniDy  i  zanadto  zwykł  lekceważyć  swoich 


*)  Dlatego  używam  ta  tego  zwrotu,  nie  ręczącego  za  pewność 
faktu  ,  ponieważ  rzecz  to  byłaby  bardzo  ważoa ,  wiedzieć  na  pewne, 
kto  też  pierwszy  kogo-  zaczepił,  a  bałamutne  źródła,  z  których 
głównie  zmuszony  jestem  czerpać  o  tćm  wiadomość,  okoliczność  tę 
bardzo  sprzecznie  ze  sobą  przedstawiają.  Wymieniam  ta  z  źródeł 
rzeczonych  niektóre  tylko  ważniejsze :  Artykuł  pod  (yti^em  ^I  m- 
prowizatorowie"^  w  Tygodniku  Literackim  poznańskim,  rocznik 
IV,  str.  60,  pełen  najbujniejszćj  przesady,  a  jak  sądzę,  i  fakty- 
cznych przekręceń.  Inny  artykuł,  zatytułowany  lyKrasiński  o  Sło- 
wackim^, ogłoszony  przez  R.  Z.  w  Dodatku  Czasu  1859  tom 
XIII,  str.  515,  był  pisany,  jak  to  widać  ze  wszystkiego,  dopićro 
w  kilkanaście  lat  później  i  dlatego  też  jest  pełen  mylnych  dat  co 
do  czasu,  a  może  równie  nie  ze  wszystkićm  pewny  i  co  do  reszty 
osnowy.  —  Dalćj  przypominam  zakończenie  Ytdj  pieśni  Beniow- 
skiego, jako  też  Rzecz  o  Nocy  Letnidj  przez  Krasiń- 
skiego, pióra  samegoż  Słowackiego.  (Rzecz  o  Nocy  Letnićj  jest 
wcielona  do  I  tomu  Pism  pośmiertnych;  pierwotnie  pcyawiła  się 
w  Trzcciiff  Maju,  nr.  z  d.  29  kwietnia  1841).  I  te  nawet  au- 
tentyczno wspomnienia  nie  są  pisane  w  taki  sposób,  żeby  liezpie- 
cznie  można  było  na  nich  polegać.  Nakonicc  należą  tu  listy  Juliu- 
sza do  matki,  wprawdzie  bardzo  ważne  i  zajmujące  co  do  tego 
przedmiotu,  ale  niezupełnie  zgodne  z  tćm  wszystkiem,  co  w  pićrw- 
sz^j  chwili  sam  on  o  tem  drukował,  a  zat^ui  także  wymagające  wiel- 
kićj  ostrożności  w  czerpaniu  z  nich.  Tylko  z  połączonej  porówna- 
wczej baczności  na  te  wszystkie  świadectwa  razem  da  się  wyrozu- 
mieć rzetelna  prawda  I  a  przynajnmićj  to  co  się  do  nićj  nąjwiccćj  zbliża. 


108 

towarzyszów  w  zawodzie.  ^Łnbo  wiersze  z  ust  Słowackiego  — 
mówi  jeden  z  świadków  owego  zdarzenia  —  wydobywały  si« 
w  przerwach,  z  niejaką  trudno&cią  i  przyciskiem,  wszaki^e  wzno- 
siły się  do  najwyższej  poezyi.  Były  wprost  i  od  razu  z  duszy  je- 
go wylane,  wyrzeczone  z  wielkim  zapałem.  Że  się  jednak  zbyt 
wyraźnie  w  nich  przebijała  dama  i  zaroznmiało6ć:  wrażenie  jakie 
sprawił  w  ogóle,  nie  wypadło  na  jego  korzyić.  Nie  znalazł  w&ród 
obecnych**  w  t^j  chwili  tego  uznania,  nai  jakie  skądinąd  genialny 
jego  talent  zasługiwał  i  któreby  nieochybnie  był  pozyskał,  gdyby 
namiętność  mniej  była  jaskrawo  odzywiJa  się  z  jego  zresztą  mi* 
strzowskiej  improwizacyi.''  ' 

Ze  słów  samegoż  Słowackiego,  wyrzeczonych  w  Benio- 
wskim, można  wyprowadzić  wniosek,  który  potwierdza,  że 
w  takimto  duchu  rzeczywiście  wypowiedziana  być  musiała  owa 
miana  natenczas  przezeń  do  Mickiewicza  improwizacya. 

^Jam  ci  powiedział,  że  jak  bóg  litewski, 
Z  ciemnego  sosen  wstałeś  uroczyska; 
A  w  ręku  twem  krzyż  jak  miesiąc  niebieskie 
A  w  ustach'  słowo ,  co  jak  piorun  błyska. 
Tak  mówiąc  —  ja  syn  .pieśni ,  syn  królewski, 
Padłem**. . . 

W  dalszój  jednak  strofie  uderza  zaraz  w  inne  tony,  w  tony 
twarde  i  wyzywające.  Powiada: 

^Jam  zwolna  serca  mego  rwał  kawały. 
Zamieniał  w  piorun  i  w  twarz  jemu  ciskał, 
A  wszystkie  tak  grzmią  jeszcze,  jako  skały, 
Jakbym  ja  w  niebie  na  sztuki  rozpryskał 
Boga,  a  teraz  kawałki  spadały. 
Jam  zbił   —  lecz  cóżem  dziś  u  ludzi  zyskał? 
Za  błękitami  był  bój  i  zwycięstwo  — 
Ludzie  nie  widzą  we  mnie,  tylko  męstwo. 

Zaprawdę!  Gdybyś  mię  widział,  narodzie, 

Jak  ja  samotny  byłem  i  ponury. 
Wiedząc  że  jeśli  mój  grom  nie  przebodzie, 

Litwin  z  Litwinem  mię  chwycą  w  pazury! 
Już  przypomniawszy  gniazdo  me  na  wschodzie, 

Wołałem  ręką  krzemienieckiój  góry, 


Ateby  weszhi  roz|)ędsić  tę  ciemną 

Zgraję  i  stanąć  za  mną  —  lub  podćmną. 

Bo  się  kruszyło  we  mnie  serce  smętne. 

Że  ja  nikogo  nie  m&in  ze  szlachetnych 
I  próżno  słowa  wyrzucam  namiętne, 

Pełne  łez  i  krwi  i  błyskawic  świetnych, 
Na  serca,  które  zawsze  dla  mnie  wstrętne-  — 
Ja,  co  mam  także  kraj...  łąk  pełen  kwietnych, 
Ojczyznę,  która  krwią  i  mlekiem  płynna, 
A  która  także  mię  kochać  powinna!"* 

Owoż  na  takie  mniej  więcój  przemówienie  Jnłinssa  powstał 
z  miejsca  swego  Mickiewicz.  ^Twarz  jego  przybrała  anielską  po- 
stać, bo  dusza  z  głębi  tajników  na  wierzch  wystąpiła.  Zdało  się 
nam  *-  słowa  artykułu  w  Tygodniku  poznańskim  —  iż  ja- 
kaś dziwna,  niepojęta  światłość  skronie  jego  otoczyła.  Niebawem 
wychodzi  z  ost  jego  potok  słów,  najpiękniejszych  myili  i  rymów, 
z  taką  siłą ,  gwałtownością  i  mocą ,  jak  wody  Wisły  lob  Dunaj- 
ca, kiedy  przerwawszy  zapory  z  przepełnionego  wylewają  się  ko- 
ryta. Był  to  pęd  niewstrzymany,  który  nam   oddech  tamował''... 

Improwizacya  Adama  trwała  bez  przerwy  blisko  pół  godziny. 
Z  nalanym  puharem  w  ręku ,  zaczął  od  podzięlowUnia  obecnym 
za  ich  życzliwe  uczucia.  Potem  przeszedł  do  ogólniejszego  przed- 
miotu. Biorąc  asnmpt  ze  spełnionego  kielicha,  jako  symboln  ofia- 
ry, bez  której  niema  ani  wiary  ani  miłości:  wskazywał,  na  czem 
zawisła  siła  poezyi,  gdzie  jej  źródło  prawdziwe  i  co  powołaniem 
poety.  Wytłóraaczył  przytomnym,  dlaczego  to  błogosławił  mu  Bóg 
w  jego  zawodzie  Między  innemi  zapamiętano  naatępn^pi^^  wiersze, 
które  miał  wtedy  powiedzieć: 

^Ja  rymów  nie  dobieram  i  wierszy  nie  składam  :   ■ 
Takem  wszystko  napisał,  jak  tu  do  was  gadam. **/ 

^Oto  jeszcze  niedawno  (miał  ciągnąć  dalejj,  kiedym  się  za- 
bierał mówić  o  literaturze  słowiańskiej  przed  obcymi,  żaden  na- 
wet z  moich  przyjaciół  w  słowa  moje  nie  wierzył.  Wszyscy  mię 
odbiegli ,  odstąpili  —  rozumiejąc  żem  się  porwał  na  rzecz ,  której 
nie  podołam.    Jednym  się  zdawało  zuchwalstwem  gadać  w  obcym 


języku^  iani  o  zbytek  miłoćci  i^iasn^j  mię  obwiftiaii,  «  nie  wie- 
dzieli, że  oto  tu  (pokazując  na  serce),  ta  Bóg  złożył  słowa  pra- 
wdy, które  ja  moceu  jestem  na  wszelkie  języki  tJóniaczyó. .  .^ 

W  ciągu  tej  improwizacyi  zwrócił  mowę  i  z  osobna  do  Sło- 
wackiego. Wyrzucał  mu  podobno  jego  grzechy  poetyckie,  wskazy- 
wał, cz^'  dachowi  jego  braknie  i  dlaczego  to  on  doznaje  od 
narodu  ciągłe  tak  zimnego  przyjęcia.  Trzeba  —  mówił  mu  — 
pozbyć  się  zbytecznej  dumy,  trzeba  koniecznie  wzbudzió  w  sobie 
miłość  i  wiarę,  te  jedyne  źródhi  poeźyi ,  i  puścić  się  oną  drogą, 
która  jest  naszą. . . 

„Wiedzcie,  że  dla  poety  jedna  tylko  droga: 

W  sercu  szukać  natchnitnia  i  dążyć  —  do  Bogat** 

Z  drugiej  jednakże  strony  przyznał  mu  także  i  to,  co  mu 
się  należało.  Kie  przepomniał  nawet  owej  okoliczności,  że-kiedys, 
dawno,  dawno,  bo  w  Wilnie  jeszcze,  kiedy  matka  Jdliusza  po- 
kazywała mu  pierwsze  skromne  próby  jego  poetyckiego  talenta, 
że  on  (Adam)  już  jej  wtenczas  był  przepowiedział,  że  wielka  i 
świetna  przyszłość  czeka  jej  syna. . . 

f  nTćm  wzi^  mię  za  serce**  —  są  własne  słowa  Juliu- 
^  sza  w  liście  jego  z  d.  10  listopada  1841,  pisanym  do  pani 

"Becu,   w   ustępie  gdzie   dotyka  szczegółów  owego   zajścia. 

^l    t^go    wieczora    byliśmy    z   sa^^^  \^^    dwaj 

bracia.  Ściskaliśmy  sfę  VM:iit>Sz}iSmy  opowiadając  sobie 
.  n&s^  przeszłe  zataigi...  Gdyby  nie  ladzie,  którzy  to  wszystko 

popsuli,  byłoby  dotychczas  między  nami  zupełnie  dobrze.^  itd. 

Na  pamiątkę  dnia  tego  i  improwizacyi,  która  wszystkich 
najżywszem  napełniła  uwielbieniem  dla  Mickiewicza,  ofiarowano 
mu  w  kilka  dni  potom  przepyszny  puhar  srebrny.  Oprócz  różnych 
emblematów,  symbolicznie  wskazujących  na  rodzaj  zasług  poło- 
żonych przez  wielkiego  poetę,  był  na  nim  napis:  „Adamowi 
na  pamiątkę  d.  25  grudnia  1840  r. 

Otóż  tento  puhar  srebrny  miał  stać  się  znowu  powodem,  te 
owa  zgoda  pomiędzy  poetami  co  tylko  zawiązana,  rozerwała  się 
wkrótce.  Zapaliła. się  na  nowo  w  Słowackim  niechęć  najpiórw  do 
wszystkich  wielbtoMi  AdMna ,    n  pośrednio  i  do  niego  samego^ 


iii 

«yą  Wliczył  ów  pukM"  Mtcfciewicsowi.  Stpwaclui  się  ito  obraził, 
pro]>oz]rcyą  odtrącił.  Tiimaciył  aoUe  tąfimie  w  ta^i  sposób ,  i|S 
chodzflo" —  jak  się  sam  w  lińcie  wyżej  już  nadimeBiODyin  wyra- 
ził —  ^zyjaciołam  j^c  aniagoiiisty  o  to ,  .ab^y  go  zbić  i  atrą- 
e\6  z  pozycyi  i  ukoastaŁować  owym  krokiem  nzjianie  jego 
wasalstwa.^  Odrzucenie  propozyeyi  —  nie  bez  cierpkich  z&^ 
pewne  uwag  z  jedn^  jak  i  drugiej  strony  —  powiększyło  kwa/»y 
między  Słowackim  a  pewną  frakcyą  Emigracyi.  Wielcy  lud^ie  do 
małych  interesów  pochwycili  rzecz  w  swoje  ręce*  Nowiniarze  i 
obnosijciele  plotek  ujrzeli  się  na  płodnym  pola  dj^iąlanią.  Wre^^cie 
ażeby  dokuczyć  do  żywego  i  hez  tego  już  zb](t  drażliwemu  poe- 
cie, napsał  któryś  z  nich  ów  artykuł  pod  oapiaem  ^Impro- 
wizatorowie'*  dla  Tygodnika  poznańskiego,  podpisany  li- 
terami N.  O.  (litery  jak  rozumiem,  fałszywe,  zwykły  manewr 
ludzi  tego  rodzaju).  W  tym  artykule  wieczór  ów  wyprawiony 
przez  Januszkiewicza  opowiedziany  był  nie  tylko  stronniczo,  ale  i 
z  różnymi  przydatkami,  opromieDió  nibyto  mającymi  poezyi  i 
cudowności  urokiem  owę  północną  godzinę.  Wiarogodnoió  tych 
przydatków  nie  zdaje^  się  być  wielką.  I  wyimiał  je  też  późniój 
Słowacki,  kiedy  w  Trzecim  Maju  parodyiąjącym  tonem -przy- 
pominał czytelnikom ,  oo  w  Tygodniku  czytali ,  ,,0  jednój  sławnój 
nocy  zimowej,  o  improwiząjących  dwóch  poetach,  o  łzaoh  sła* 
chaczy,  o  słaboici  nerwów  i  mdłemu  krytyków,  o  uzdrowieniu 
chorych ,  i  że  miała  nawet  rozlać  się  w  sali  woń  konwalii  i  ró- 
żane światło  jutrzenki.  ..^  Owożtakimto  poetycznym  aiby  jpoty- 
tyzmem  ubarwiony  był  ten  pana  N.  O.  artykuł  w  Tygodniku.  A 
wreszcie  z  zbytecznej  poetyczności  wkradło  się  do  tMgs^  i  ogi  je- 
szcze, czego  nie  można  inaczój  nazwać  jak  pozytywnym  iałszen. 
Oto  miał  Adam  w  swojej  improwizacyi  oiwiadcejć 
wręcz  Juliuszowi  „że  od  wcale  nie  jest  poetą.^  Na 
mocy  tistu  Słowackiego  z  d.  10  listopada  1841  do  matki,  w  któ- 
rym on  punkt  ten  „wielkióm  kłamstwem''  nazywa,  i 
woI)ec  porównanych  z  tóm  różnych  innych  okoliczności,  śmit^o 
twierdzić  można,  że  tego  Mickiewicz  nie  powiedział. 


I  IB 

Przed  pojawiMiwBi  si^  jeucse  reecconego  artyknhi  w  Tygo- 
dniku poznańskim  (znajduje  on  aię  tam  w  N.  8mym  z  d.  32 
lutego  1841  r.),  kręcił  jut  Słowacki  bicz  niemiłosierny  na  wszy- 
stkich ,  na  których  miał  z  jakiegokolwiek  powodu  ansę.  Uderzyć  na 
Mickiewicza  samego,  zdaje  się ,  te  nie  bylo>  bynajmniej  pierwo- 
tnym jego  zamiarem.  Ale  inni,  mniejsi,  hałaśliwi,  niedorzeczni 
i  śmieszni,  i  zresztą  kto  tylko  broił,  ci  mieli  wszyscy  przy  t^' 
zdarzonej  sposobności  dostać  pro  memoHa  na  długie  czasy. 

Owa  uczta  grudniowa,  a  raczej  dalsze  takowój  następstwa, 
przypomniały  mu  słowa,  które  do  niego  był  rokiem  pierwej  pisał 
oddalony  jego  przyjaciel.  Odmtał  list  ten  Krasińskiego  na  nowo 
i  bardzo  trafiały  mu  teraz  do  przekonania  owe  wyrazy: 

„Przymieszaj  trochę  żółci  do  twoich  lazurów.  Obaczysz, 
jak  ten  ziemski  pierwiastek  ziemię  przynęci  do  ciebie!  Wię- 
cój  jest  wątrób  na  świecie,  niż  serc.  Ach,  jakże  cię  wten- 
czas będą  rozumieć  wątroby ! . . .  Dopiero  uczują  twoje  rękę, 
gdy  z  gruba  na  nich  uderzysz,  gdy  im  spadnie  ciężka,  ko- 
ścista na  skronie...  Do  kordą  1  na  sejmik!  rąbać  mi  i 
siekać !  a  zostawiwszy  tropy  na  placu ,  znów  poróść  w  skrzy- 
dła i  zawbnąć  na  niebie !^.. 

Leżała  czasu  owego  na  biurku  Słowackiego  rozpoczęta  nie- 
dawno temu  robota,  o  której  już  nadmieniłem  powyżój,  djpamat 
fantastyczny  z  czasów  konfederacyi  barskiej,  osnuty  na  przygo- 
dach Maurycego  Beniowskiego.  Zaniecłiał  więc  teraz  autor  dalaz^ 
pracy  nad  tym  utworem ,  odłożył  na  twk  sceny,  które  już  były 
zrobione,  i  podjął  tensam  przedmiot  na  nowo,  ale  już  w  innym 
tonie  i  w  inn^j  formie,  w  formie  poematu.  Połączył  z  aoł)ą  tra- 
dycye  sztuki  Ariosta  i  Byrona  Co  tylko  było  polotu  i  rocbujałój 
fantazyi  w  Orlandzie,  co  miękkiój  melancholii  i  głębokości  w  Ghiłdo- 
Haroldzie,  co  żółci  i  wzgardy  szydnój  w  Don  Juanie:  to  wszystko 
zlał  on  po  swojemu  w  jakiś  epizodyczny,  uskakujący  i  dziwny, 
ale  genialny  i  sobie  tylko  właściwy  sposób  i  zamknął  w  swoich 
oktawach.  Tak  powstał  ów  szczególny  poemat ,  którego  piirwsie 
'pięć  pieśni  miały  wkrótce  potom  wyjść  niespodziewanie  z  pod  pra- 
sy, jako  osobny  tomik. 

Jak  już  powiedziałem ,  chodziło  znuEU  Słowackiemu  jedynie 
o  wyszydzenie  w  nim  tych  wszystkich   drobnych  niedorzeczności, 


nu 

które  się  działy  w  jego  najbliższym  otoczenia  i  których  iąd^ka 
i  jemu  samemu  niekiedy  czuć  się  dawały.  Szczególniój  wziął  na  cel 
całą  owę  znienawidzoną  sobie  frakcyą  emigracyi,  której  organem 
było  katolicko-cłemokratyczoe  pismo  czasowe,  Vycłiodzące  wtedy 
w  Paryżu  pod  tytułem  Młoda  Px)lska.  Zabiegi  jego  przeciwni- 
ków pomiędzy  Emigracyą  uderzały  nań  też  niekiedy  i  ze  strzelnic 
poznańskiego  Tygodnika  Literackiego,  w  rubryce  donie- 
sień literackich.  Drugim  z  kolei  tedy  grzesznikiem ,  który  miał 
zostać  osmaganym  w  Beniowskim ,  drugitn  kozłem  odamym,  Wska- 
zanym na  pokutę  za  siebie  i  za  drugich,  miał  być  „ filozoficzny** 
Tygodnik. 

Redaktor  Tygodnika  .  Antoni  Woykowski  był  i  z  natury  i 
z  zasad  swoich  człowiekiem  aż  nadto  zgodnym  z  takiemi  usposo- 
bieniami, jak  te,  pod  których  wpływem  powstawał  nowy  Słowa- 
ckiego poemat.  Ale  jak  każde  do  fanatyzmu  posunięte  sekciar- 
stwo, czy  ono  tam  jest  religijne,  czy  też  społeczne,  podlega  pe- 
wnemu rodzajowi  ślepoty:  —  tak  też  i  zaciekłość  redaktora  Ty- 
godnika, w  gruncie  moż^  poczciwa,  .ale  zbyt  namiętna  i  bardzo 
przesadna ,  nie  była  zdolna  spokojnem  okiem  spoglądać  na  to,  co 
się  działo  na  świecie.  Stąd  też  widziała  ona  krótko,  a  potykała 
się  aż  zbyt  często.  Prace  współpracowników  Tygodnika  poznań- 
skiego były  po  największój  części  wysokiój,  znakomitej  wartości 
i  nie  bez  słusznój  przyczyny  miało  też  czasu  swego  to  pismo  wie- 
le rozgłosu  po  wszystkich  prowiocyach  kraju.  Redaktor  sam  ze 
swój  strony  mało  co  kiedy  pisał.  Zapełniał  on  tylko  rubrykę  wia- 
domości literackich  bieżących.  Chwytał  bez  braku,  cobądi  mu 
tam  kto  z  nowinek  podsunął,  byleby  tylko  każde  słowo  wiało 
silną  wonią  tego  co  nazywał  „postępowością''.  To  też  na  ostatniój 
stronicy  Tygodnika  pojawiały  się  w  rzeczy  samój  dość  często  ar- 
tykuliki szczególne  w  swoim  rodzaju,  które  mogły  już  drażnić, 
już  też  rozśmieszać  Słowackiego.  Innego  byłyby  one  tylko  śmie- 
szyły;  ale  Słowacki  przy  znanój  swojej  drailiwości  i  aż  zbytecznój 
skłonności  do  obrazy,  jeżeli  chodziło  o  jego  autorstwo,  brał  te 
rzeczy  na  seryo  i  bardzo  był  niełaskaw.  na  te  ryczałtowe,  jednym 
pociągiem  pióra  dokonywane  krytyki ,  jakich  sobie  tam  pozwalano. 

Tom  Ił.  1^ 


114 

Tak  np.  wyczytał  on  w  Nr.  17  Tygodnika  z  r.  1840  o  je- 
dniffl  z  najpiękniejszych  dzieł  swoicłi,  przed  jego  jeszcze 
wyjściem,  następującą  krytykę:  „P.  Juliusza  Słowackiego  tra- 
gedya  ^Łilla  Weneda""  wyjdzie  wkrótce  z  druku.  Jest  ona 
(jak  nam  jeden  z  szanownycli  literatów  donosi),  równie  jak  i 
piórwsze  płody  tego  autora,  raalo  zrozumiała  dla  czytającego.** 

W  20  numerze  tegoż  roku  takie  rzeczy  znalazł  znowu  o  so- 
bie: ;, Słowacki  wydrukował  nową  tragedyą  Beata  Cenie  (»ic)^ 
Trudno  (pisze  jeden  z  najszanowniejszych  korespondentów)  wyo- 
brazić sobie  większego  steku  zbrodni,  pominąwszy  tę  dążność, 
która  dziś  i  samym  Francuzom  obrzydła.  Cóż  Polak  ma  wspól- 
nego z  Włochami?  Autor  ten  posiada  szczególniejszą  łatwość; 
w  dniach  kilkunastu  buduje  dramat,  a  Witwicki  powiada  o  nim, 
że  ledwie  się  tytułu  jednej  jego  tragedyi  na  pamięć  nauczy,  to 
już  druga  wychodzi;  stąd  też  wszystko  mu  przez  głowę,  a  nic 
przez  serce  nie  przechodzi ,  utwory  jego  nie  absorbują  mu  jak 
innym  pisarzom  życia.  ^ 

Było  w  tóm  jednóm  może  trochę  prawdy,  że  się  Słowacki 
zanadto  kochał  w  przesiąkłych  okropnościami  tematach  do  dra- 
matycznego opracowania.  Ale  pomylił  się  jednak  bardzo  ów  „naj- 
szanowniejszy z  korespondentów'',  kiedy  oceniał  tę  sztukę,  jak 
gdyby  ją  był  czytał,  i  donosił  że  ją  autor  wydrukował.  A  naj- 
fatalniój  się  potknął,  kiedy  zarzucał  razem  z  Witwickim  poecie 
budowanie  całych  sztuk  dramatycznych  przez  same  tylko  głowę  i 
w  dniach  kilkunastu.  Chociaż  bowiem  Słowacki  drukował  wtedy 
jeden  utwór  za  drugim ,  to  były  to  rzeczy  dawniejsze  ^  w  różnych 
latach  życia  pisane. 

W  lazym  numerze  Tygodnika  r.  1841  takie  znowu  było 
g^iachne  doniesienie  o  jednym  Z  najgenialniejszych  utworów 
Krasińskiego,  o  Trzech  Myślach  Łigenzy:  „Po  Henryku 
Łigenzie,  zmarłym  w  Morreale,  pozostałe  pisma,  wyszłe  w  Pary- 
tu,  zawierają:  1.  Syn  Cieniów,  2.  Legenda,  3.  Syn  (sic)  Cezary. 
W  przedmowie  wydawcy  pana  Mielikowskiego  uderzył  nas  dziwny 
dziś  już  podpis:  Mielikowski  przydomku  i  herbu  Go- 
zdawa. ** 


115 

Po  tćm  wszysŁkióm  akazał  się  w  piimie  Woykowskiego  ów 
już  nam  znany  artykuł  o  zajkiu  między  Słowackim  a  Mickiewi- 
ciem  na  wieczorze  u  p.  Januszkiewicza.  A  w  kilka  tygodni  pó- 
źniój  przybyła  do  tego  jeszcze  taka  znowu  wzmianka  o  Nocy 
Letniej,  którą  Krasiński  l)e£imiennie  ćo  tylko  wtedy  był  wy* 
dał:  „W  Paryżu  wyszło  dzieło  Noc  Letnia.  Słabe  naśladowa- 
nie stylu  Krasińskiego!  Bez  myźli  i  ładu.''  (Obącz  Tygodnika  Li- 
terackiego Nr.  14). 

Tego  już  było  Słowackiemu  zanadto!  Stawiał  on  dxieło  to 
przyjaciela  swojego  bardzo  wysoko,  a  przywięzywał  do  niego  tóm 
więcej  ceny,  że  je  i  lepiej  niż  ktokolwiek  inny  rozumiał.  Bo  jak 
wiadomo,  w  każdym  prawie  utworze  autora  Irydyona  są  rzeczy 
najściślejszy  mające  związek  z  własną  osobistością  poety.  Jeżeli 
zaś  gdzie  daje  się  szczególniej  spostrzegać  ten  reflex  osobistych 
cierpień  i  zmartwień:  to  właśnie  w  tejto  kreacyi.  Słowackiemu 
były  znane  cokolwiek  tajemnice  serca  Zygmunta.  Wied^jał  on, 
że  ten  wieniec  poetycki  na  jego  czole  drogo  przezeń  był  okupiony 
i  że  też  nie  ze  samego  lauru  był  on  uwity,  jak  się  to  światu 
zdawało.  Pod  laurami  wpijały  mu  się  w  ciało  nieraz  kolce  cier- 
niowe... To  też  kiedy  dostał  do  rąk  ,,Noc  Letnią'',  zrozumiał 
od  razu  ten  jęk  bolesny  szlachetnego  człowieka,  którego  życie 
było  ciągłą  walką  z  fatalizmem  okoliczności.  W  czóm  jedni  wi- 
dzieli tylko  tkankę  brylantowej  fantazyi,  a  inni  politycznój  szu- 
kali allegoryi:  to  dla  Juliusza  było  bolesną  skai^ą,  protestacyą 
pełną  żywotnej  rzeczywistości...  Opisał  więc  zaraz  po  przeczyta- 
niu powieści  w  poufnym  liście  autorowi  wrażenia  i  mniemania 
swoje  o  Nocy  Letniej.  Otrzymał  na  to  odpowiedź,  która  właśnie 
leży  przedemną.  Stanowi  ona  trzeci  z  porządku  list  Krasińskiego 
w  szeregu  owych  dziesięciu  pisanych  do  naszego  poety. 

;,Skąd  ten  akord?  (taki  początek  listu).  Gdzie  się  ta 
harfa  odezwała?  Kto  dał  wieszczom  wzrok  sztyletowy,  się- 
gający w  głąb  dusz  ludzkich  i  odkrywający,  co  te  dusze 
kryó  chcą,  pragną  —  nie  zdołają?  —  Są  straszne  prawdy, 
raczej  rzeczywistości  —  wzorem  lekkich  motyli  igrające  po 
murawach  tćj  ziemi,  a  pełne  jadu  wewnątrz,  a  rojące  się 
z  samej  dłoni  przeznaczenia... 


iid 

. . .  ^Dzięki  sercu  twojenm  za  list  twój  i  szczegóły  w  nim 
zawarte,  duchowi  twemu  za  wzrok  przepikliwy,  który  on 
rzucił  w  samą  iściznę  ducha  mego  —  tam,  aż  tam,  gdzie 
z  niewidzialności  zaczynają  powstawać  owe  krzygztałki  my- 
śli —  czucia  —  natchnienia,  z  których  długie  całkie  zra- 
stają się  struny  harfy  wewnętrznój  w  człowieku!  Dotknąłeś 
palcem  każdego  z  tych  wymoczków  krzyształowych  —  poło- 
żyłeś dłoń  całą  jako  szeroka  na  duszy  mojej ,  tak  że  dusza 
odjęknęła: —  „prawda!"  I  jedynąś  może  nagrodą,  jaką  tu 
wezmę,  nagrodził  mi  za  tyle  cierpień  w  jedne  pieśń  zwią- 
zanych"... 

...  „Ale  teraz ,  o  poeto ,  nie  dotykaj  rany  śmiertelnej, 
którą  krew  nasza  się  wylewa  wiecznie ,  aż  kropla  po  kropli, 
•  cała  z  nas  wypłynie  i  w  cudze  serca  się  wcieliwszy,  nas 
samych  bezżywotnemi^ marami  zostawi!...  Nie  próbuj  też 
zanadto  niezgłębionych  serc!  Gdy  puścisz  w  morze  kotwicę, 
nie  widzisz  gdzie  poszła ,  bo  głąb  morska  ciemna.  Ale  czy 
wiesz,  czyś  tam  czasem  na  co  żyjącego  żelazem  nie  trafił 
i  tego  nie  rozdarł,  nie  rozranił,  tiie  przebił?  Długo  czekać 
musisz,  aż  krew  z  przepaści  wzniesie  ci  się  aż  nad  fale  i 
krzyknie:  ;,okrutnyś!"  Może  nie  doczekasz  jej  się  nawet — 
odejdziesz  wprzódy,  nigdy  nie  dowiesz  się  o  ranie,  którąś 
zadał.  Wierz  mi,  bądź  raczej  jak  anioł  światła  i  dźwięku, 
a  experymenta  zostaw  staremu  Wilowi  *)  i  anatomikom. 
Rozwiedź  tęczę  cichą  a  promienną  nad  tymi,  dla  których 
życie  gorzką  było  rzeczą... 

„Ściskam  Cię  z  głębi  duszy.  Każdy  list  twój  będzie 
mi  smętnym  a  białym  gołębiem."  (Data  listu:  Rzym,  d.  16 
marca  1841). 

Kiedy  te  wyrazy  Krasiński  kreślił ,  znane  mu  już  były  świe- 
że zajścia  między  Słowackim  a  Mickiewiczem.  Doniósł  mu  o  nich 
był  sam  Słowacki,  donosili  także  i  inni.  Nie  było  mu  niewiado- 
mem,  że  improwizacya  jego  przyjaciela  sprawiła  w  ogóle  nieko- 
rzystne wrażenie  i  że  sądy  o  nim  paryskie  po  większej  części 
tego  były  rodzaju,  że  uwłaczały  i  jego  znakomitej  zdolności  poe- 
tyckiej i  jego  już  położonym  około  literatury  zasługom.  Z  tego 
powodu  zasiadł,  czy  też  zamierzył  właśnie  wtedy  zasieść  do  na- 
pisania rzeczy  krytycznój  o  Juliuszu  Słowackim  toż  znaczniejszych 
jego  utworach,  i  właśnie  przeto  rzucił  w  liście,  który  tu  mamy 
przed  sobą,  następujące  jeszcze  słowa  godne  uwagi: 

*)  Szekspirowi 


117 

„Jeili  macie  tam  z  Księstwa  dzienniki,  tak  około 
kwietnia-  maja  i  aż  do  połowy  czerwca:  pilnuj ,  czy  w  nicłi 
nie  znajdziesz  pewnych  mySIi  bratnich  a  szczerych ,  a  już 
nie  w  biurku  zatęchłych,  lecz  wolnem  okąpanych  powie- 
.  . '  trzem.  Gdy  je  czytać  będziesz ,  nie  myśl  ©  ich  treści ,  bo 
to,  co  w  sobie  masz,  znasz  przecież,  a  tam  o  tern  tylko 
mowa;  ale  pomyśl,  że  w  willi  róż  było  niegdyś  dwóch 
ludzi ,  co  sobie  ślubowali  przyjaźń  i  dochowali  jej.  A  wte- 
dy to  może  rozwidni  twoje  niektóre  marzenia  o  niestałości 
uczuć  w  ludzkich  sercach.** 

Owoż  po  takichto  właśnie  antecedcucyach  co  do  Krasiń- 
skiego i  Nocy  Letniej,  wpadł  więc  w  ręce  Słowackiemu  ów  nu- 
mer Tygodnika  poznańskiego  z  d.  5  kwietnia ,  w  którym  poczci- 
wy Woykowski  rozstrzygał  jednym  zamaclrem ,  że  owa  powieść — 
to  ramota  i  słabe  tylko  naśladowanie  stylu  Krasińskiego,  zresztą* 
bez  myśli  i  ładu... 

Był  już  prawie  na  ukończeniu  wtedy  Beniowski ,  a  przy- 
najmniój  ta  część  jego,  która  miała  wtedy  być  drukowana.  Po- 
wplatane  już  były  po  różnych  poematu  tego  ustępach  wycieczki 
pełne  szyderstwa  przeciw  krytyce  poznańskiój.  Po  przeczytaniu 
jednakże  rzeczonego  numeru,  za  długo  zdawało  się  Słowackiemu 
cierpliwie  czekać  chwili ,  gdzie  dzieło  jego  będzie  do  rąk  publi- 
czności oddane.  Zapragnął  rychlejszego  odwetu.  Poczuwał  się  do 
obowiązku  odezwać  się  natychmiast  w  obronie  otworu  przyjaciela. 
Chwycił  tedy  za  pióro  i  nie  już  jako  poeta,  lecz  w  roli  zwy- 
czajnego fejletonisty  wystąpił  w  Trzecim  Maju  (numer  z  d. 
29  kwietnia  1841)  z  artykułem  prozą  pisanym,  w  którym  wy- 
powiadając całe  swoje  uwielbienie  dla  tój  tak  obosiecznie  powi- 
tanej przez  Tygodnik  kreacyi,  dał  w  końcu  należną  temu  pismu 
odprawę  za  wszystkie  uchybienia.  Artykuł  ten  Słowackiego  był 
podpisany  początkowemi  literami  nazwiska:  J.  S.  Miał  zatem 
wszelkie  cechy  otwartego  wystąpienia  osobistego.  A  ponieważ  na- 
darzała się  przezeń  sposobność  pomówienia  bez  ogródki  o  tern  i 
owem,  rzucił  w  nim  przeto  pogrom  i  na  to  grono  niepowołanych 
Adama  wielbicieli,  z  którego  rozchodziły  się  tylko  baśni  i  pod- 
niety do  dalszych  pomiędzy  nimi  niesnasek.  Jakkolwiek  słowa  te 
jego  wprost  ku  Mickiewiczowi  nie  były  wymierzone,  nie  obeszło 


118 

się  tam  jednak  niim(ywoli  bez  cierpkich  wyrateń  takich,   które 
można  było  iciągać  pośrednio  i  do  niego  samego. 

To  były  tedy  pierwsze  słowa,  publicznie  i  wręcz  wyrzeczone 
w  tej  sprawie.  Słowacki  oczekiwał,  że  Adam  po  takim  kroku, 
uczynionym  z  jego  strony  nie  bez  goryczy,  ale  też  i  nie  bez  szcze- 
rości, uzna  za  słuszne  zaprzeczyć  plotkom,  roznoszonym  na  ró- 
żne strony  bez  jego  woli  i  wiedzy.  Ale  i  Mickiewicz  nie  był  teraz 
już  zupełnie  po  nad  poziomem  pewnego  uprzedzenia.  Nie  uczynił, 
czego  się  Juliusz  spodziewał,  i  trwał  i  nadal  w  uporczywem  mil- 
czeniu,  jakby  niem  upoważniał  wszystko,  co  zaszło,  i  przyjął  so- 
lidarność w  odpowiedzialności  za  wszystko. 

Terazto  dopiero  powstały  owe  dumne,  namiętne  i  tak  nieo- 
ględnie  wyzywające  do  walki  strofy^  umieszczone  na  samym  koń- 
cu pieśni  piątój  poematu ,  który  się  właśnie  wtedy  pojawił  w  księ- 
garniach pod  tytułem: 

Beniowski,  poema  przez  Juliusza  Słowackiego. 
Lipsk  (właściwie  Paryż),  1841,  I2o  str.  176.*) 

Wrażenie,  jakie  ta  nowa  publikacya  w  pierwszej  chwili  w  emi- 
gracyjnych kołach  sprawiła,  i  dalsze  zajścia  z  tego  wynikłe  naj- 
lepiój  poznamy,  jeżeli  tu  przywiodę  własne  opowiadanie  o  tóm 
autora,  dane  w  jednym  z  listów  jego  pół  roku  późniój  pisanych. 

^Ost&tni  mój  maleńki  (Beniowski)  zły  jest;  ale  był 
potrzebny,  był  konieczny.  Celu  swojego  dopiął  —  i  więcój 
jeszcze,  bo  zwrócił  wszystkich  oczy  i  stał  mi  się  teraz 
strażą.  Z  j^go  powodu  miałem  zajście,  o  którem  dawniej 
pisałem  —  nie  z  Adamem,  ale  z  jednym  mniejszym.  Lecz 
wszystko  to  od  Adama  poszło. . .  Trzeba  Ci  wiedzieć ,  że 
Adam  o  tem  kłamstwie  dla  niego  uczynionem  niby  mig 
wiedział;  przynajmniój  tak  mi  to  teraz  mówił.  Ale  powi- 
nien był  medzieć  —  i  odepchnąć!.. 

Tu  opisuje  Słowacki,  jaka  rzeczywiście  była  owa  grudniowa 
Mickiewicza  improwizacya ,  o  ile  się  takowa  do  osoby  jego  ścią- 
gała. Ustęp  ten  opuszczam ,  gdyż  to  już  znamy. 


*;  Drukował  się  Beniowski  w  Paryżu  i  to  w  ciągu  pierwązych 
20  dni  miesiąca  Maja,  jak  to  wyrozumieć  można  z  donieś ień  o  tćm 
w  numerach  Trzeciego  Maja  i  d,  I^  i  21  maja  1841. 


119 

„Po  t^m  tłómacseDiu  obwiDiaj  mię  droga,  Łem  nie 
był  —  podług  Twego  w  liście  dawnym  frazesn ,  zupełnym 
aniołem.  Ale  pomyU,  że  żar  leży  w  lutach  moich  i  że  ja 
nie  mogę  nigdy  scierpieć  niesprawiedliwości.  Zresztą  lądź 
pewną,  że  moja  biografia  będzie  kiedyś  zupełnie  szlachetną, 
choć  teraz,  kiedy  idę  po  wschodach  ciągłych  ir  górę,  czę- 
sto muszę  być  w  niektórych  chwilach  niepodobnym  do  sie- 
bie. Dosyć,  że  przed  malutkim  moim  uchylili  czda  ci,  któ- 
rzy nigdy  przedtóm  nie  oddali  mi  pokłonu.  A  ronie  smu- 
tno, żem  zej&ć  musiał  z  mojój  podstawy,  aby  właśnie  wten- 
czas przyznano  mi ,  żem  jest  na  niej.  Opisuję  Ci  to  z  wiel- 
ki^ znudzeniem,  bo  te  rzeczy  już  od  kilku  miesięcy  uci- 
chły w  móm  sercu  i  teraz  doskonale  jestem  usadowiony 
w  moim  krześle  ze  słoniowój  kości.  Rzadko  przede  śmier- 
cią otrzymać,  aby  się  ludzie  sami  za  niesprawiedliwych 
uznali.  Wydrzóć  im  to  siłą  jest  bardzo  miło.  ■—  Tymcza- 
sem, kiedy  się  mój  malutki  pokazał,  a  ja  byłem  we  Frank- 
furcie, gdzie  przepędziłem  całą  wiosnę,*)  zrąbani  anta- 
goniści moi  zrobili  kollegium ,  co  ze  mną  robić :  i  prze- 
konani, ż^  ja  w  nlebytności  mojej  dlatego  wystawi- 
łem na  harc  mego  chłopczyka,  aby  strzałów  uniknąć,  po- 
stanowili... wyzwać  mię  na  pojedynek.  Wiedziałem  to  bar- 
dzo dobrze,  i  przepowiedziałem  nawet  wyjeżdżając  z  Frank- 
furtu osobie,  którą  pomimo  wszystkiego  los  mój  cokolwiek 
interesował.  Jakoż  skórom  tylko  powrócił  do  mego  pustego 
domku,  stawił  się. poseł  od  jednego  z  wyśmianych  w  Illciój 
pieśni,  podając  mi  albo  do  podpisania  bardzo  głupio  zreda- 
gowany papier,  albo  wyzywając  na  bój  śmiertelny.   )  Możesz 


*)  Wzmianki  tćj  o  bytności  Słowackiego  w  owjm  ezaaie  we 
Frankfurcie  nie  umiem  bliżćj  wyjaśnić  czytelnikowi  Ściąga  się  do 
nićj  kilka  podobnych  natrąceń  w  listach  z  owego  czasu,  ale  takowe 
zawsze  są  tylko  doryweze. 

**)  Zdaje  się ,  że  ma  tu  Słowacki  ną  myśli  tę  mianowicie  strofę 
w  Illci^  pieśni  Beniowskiego: 

„Imię  krytyki?  —  nie,  krytyków.  —  A  bal 

Któż  z  nich  ma  imię?  Z.  K.  —  S.  K.  —  E.  K. 
Mówią,  że  młodą  Polskę  pisze  —  baba! 

Ale  ja  widząc,  jak  kąsa  i  szczeka , 
Sądzę  że  jezuita  —  a  ma  draba, 

Który  tłómacsy  na  język  człowieka 
Hymny,  przestrogi,  pacierze  i  lekcie 
W  dyabelskim  napisane  dyjalekcie.* 


120 

się  droga  spodziewać ,  żem  przyjął  z  najzimniejszą  krwią  to 
ostatnie.  Antagonista  mój  wtenczas  uczul,  że  ma  cokol- 
wiek słabe  nerwy.  Naprzód  zwlekał;  a  gdy  ja  nagliłem, 
przywieziono  go  nareszcie,  bo  bawił  na  wsi;  ale  przywie- 
ziono podobnego  do  trupa  i  zupełnie  zdezorganizowanego, 
kiedy  ja  pr^ez  5  dni  bawiąc  się  jak  zwykle  z  kolegami 
w  cerklu  naszym,  tak  dobrze  pokryłem  do  ostatniego  mo- 
mentu pięciodniową  niespokojno&ć- ,  że  potem  —  gdy  się 
dowiedziano,  każdy  się  dziwił,  iż  ze  mnie  bynajmniej  tego 
nie  spostrzegł.  A  jednak  wyznam  Ci,  że  te  5  dni,  w  któ- 
rych pisałem  do  Ciebie,  do  niej  (?)  i  do  Zygmunta, 
były  mi  bardzo  gorzkie.  Nakoniec  dnia  naznaczonego ,  prze- 
spawszy się  najspokojniej,  wstałem  o  5  z  rana  —  ubrałem 
się  —  zjadłem  kilka  ciasteczek  i  wypiłem  szklankę  stare- 
go wina.  Pot^m  wyszedłem  sam,  bo  mię  mój  sekundant 
miał  czekać  aż  za  miastem.  Ponieważ  miałem  dosyć  czasu, 
szedłem  więc  piechotą.  Przechodząc  przez  targ  kwiatów, 
kupiłem  sobie  różę  za  grosz ,  aby  ją  mieS  przez  cały  czas 
w  ręku  i  potem  w  złym  lub  dobrym  wypadku  zrobić  z  niej 
prezent  mojój  dręczycielce.  Potom  wszedłem  do  kościoła, 
gdzie  trafiłem^  na  samo  po  skończonój  mszy  ł)łogosławień- 
stwo.  Nie  czekałem  więc  dłużej  i  wesoły  poszedłem  dalej. 
Szczerze  ci  mówię,  że  ta  rzecz  miała  dla  mnie  jakiś  po- 
wab rycerski  i  piękność.  Ale  los  mię  zawiódł  u  kresu..  Al- 
bowiem przez  traf  nadzwyczajny  jeden  z  przyjaciół  sędzi- 
wych mego  antagonisty  dowiedziawszy  się  o  tóm,  wpadł 
naprzód  do  mnie  i  mnie  już  nie  zastał.  Pobiegł  więc  do 
nich  i  widząc,  że  bynajmniój  nie  mają  ochoty,  otrzymał 
łatwo ,  że  od  rzeczy  odstąpili.  Kiedy  ja  więc  c2ekam  ich, 
widzę  przybywających  parlamentarzy,  którzy  najprzód  mię 
chcą  wypróbować  i  jeżeli  można ,  do  exkuz  jakich  namówić. 
Ale  wtenczas  nie  stało  mi  zimnój  krwi:  zacząłem  łajać 
wszystkich,  tak  że  nawet  sekundantowi  memu  dostało  się. 
Wtenczas  oświadczyli  mi  nareszcie  temi  słowy:  „z  kimże 
ty  się  chcesz  bić?  czy  z  wiatrem?  —  oni  odstępują..." 
Na  takie  słowa  uśmiechnąłem  się  tylko.  Poznałem,  że  do 
końca  byli  lisami,  i  zapaliwszy  cygaro,  porzuciłem  ich 
wszystkich  z  wielką  wzgardą.  Ale  tak  się  nie  skończyło, 
t)0  wszyscy  razem  zaciągnęli  mię  do  jednego  z  parlamenta- 
rzy, gdzie  mi   podczas  śniadania  nadskakiwano  jak   zwie- 


A  zatćm  zapewne  któryś  z  tych  panów  K.  albo  też  sam  reda- 
ktor Ifiodćj  Polski  uczuł  się  obrażonym  i  ż^dał  sat^sfakcyi  od  Sło- 
wackiego. 


iń 

momi  dzikiemu,  którego  tneba  vhg<Mii,  PnffWmAMMÓ 
takż«  mego  antagooiątę^  któremu  rosjrfakaneina  podając  r«- 
kę  ,  powiedziałem:  do,  jeśli  mamy  się  pogodzić  izapoinoieć 
o  tim ,  to  trzeba  zapomnieć  na  zawsze.  —  Zapomnieliśmy 
więc  i  jesteśmy  z  sobą  dość  dobrze.  Inni  także,  którzy  go 
do'  tego  podżegali ,  teraz  robią  pierwsze  awanse  —  słowem 
wyszedłem;  z  tego  zupeipie  czysto  i  przekonałem  ich ,  że 
zawsfe  jestem  gotów  poprze<^  całą  osobą  to  co  usta  moje 
wyrzekną.  -^  F%Bzę  to  z  takimi  szczegółami  tylko  dla  Cie- 
bie, albowiem  szlachetność  każe  mi  o  tern  wazystkióra  mil- 
czeć i  nigdy  nie  wspominać,  chybaby  z  jch  strony  jakie 
kłamstwo  wywołało  otwartość  mojęi,  —  Teraz  pozostawałoby 
mi  opisać  moje  wypadki ,  dotyczące  się  serca  mego',  ale  na 
ten  ra%  zamilczeć  muszę ,  bo  prawdziwie  nie  wiem ,  o  czem 
pisać  i  jak  pisać.  Wszystko  było  snem  smutnym-,  dość  po- 
dobnym do  wszystkich  snów  ludzkich.  Ale  dobre  to:  wy-' 
rwało  mię  z  odrętwienia.  Kiedyś,  droga  moja,  i  o  tem  Ci 
napiszę  -r  ąle  tylko  dla  Ciebie.  Oiciałbym,  ażebyś,  droga 
schowała  ważniąjsze  z  listów  moich,  bo  to  będzie  najszczer- 
szy ślad  życia  mojego.  Dziennika  nigdy  pie  pisałem,  a  mo- 
^  że  jeszcze  Bóg  da,  że  samemu  miło  mi  hcińe  odczytać  to 
wszystkie  bez  awantor  pnsygody.''  (Z  fiita  z  d.  10  Hstopa* 
.  da  1841  Ę  ParyżaJ. 

Właśnie  w  daga  tyeh  zatargów  pomiędzy  Słowackim  a  ea- 
1^  gronem  .jego  antagonistów  zasala  skądinąd  okoliczność,  októ< 
rój  warto  ta  wspomnieć,  zdaje  się  bowiem,  że  znacznie  ona  'Wftj* 
nęła  na  takie  właśnie  zajścia  owego  rozwiązanie*  Oto  zaraz  po 
wyjścia  .Beniowskiego  pojawiła  się  w  Tygodniku  Łitei^aeUm  po* 
znańskim  bezimienna,  ale  znakomicie  napisana  rozprawa,  pnes 
3  numery  rzeczonego  pisma  idącA*  p«  t.  -Kilka  słów  o  Ja* 
liaszu  Słowackim*"  (1841  Nr.  21  —  29).  Była  to  neca 
niezawodnie  pochodząca  z  pióra  antora  Irydyona  i  niewątpliwie 
tasama,  której  wyjście  na  miesiąc  kwiecień  lub  maj  zapowie- 
dziane  było  Słowackiemu  jeszcze  w  liście  KrasińAiego  z  d.  16 
marca ,  któryśmy  prawie  cały  przytoczyli  powyżój.  *) 


*)  Twierdzenie  moje  co  do  autorstwa  Krasińskiego  w^gdem 
rzecspnego  artykułu  opieram  na  wewnętrznych  tylko  poszlakach*  Je- 
fteli  bowiem  porównamy  myśli  w  nim  rozwinięte ,  a  nawet  i  wyra- 
żenia, stćm  wszystkićm,  co  Krasiński  w  owymże  czasie  pisał  do 
pana   tL  Z.  (w  liście,   który   ogłoszono   w  Dodatku   Czasu  1859  r. 

Tom  II.  .  i« 


Owofc  artykuł  ien^  dioć  pisany  o  kilka,  a  moie  kilkana^i^ 
tygodni  pierwej,  nim  jeszcze  opalił  był  prasę  Beniowski,  tak 
się  dziwnie  nadawał  do  danej  chwili,  j^e  prawdziwie  mógłby  być 
uważany,  za  komentarz  do  owycli  słów,  na  samym  końcu  tej  czę- 
6d  Beniowskiego  neozonycli  do  Mickiewicza: 

^Bądź  zdrów  wieszczu! 

Tobą  się  końcsy  ta  pieiń,  dawny  Boże! 


Bądź  zdrów!  —  A  tak  się  żegnają  nie  wrogi, 
Lecz  dwa  na  słońcacłi  swycli  przeciwnycli  —  bogi.^ 

Główna  osnowa  ł)Owiem  owycli  „Słów  o  Juliuszu  Sło- 
wackim** obraca  się  włainie  około  porównania  ze  sobą  sprze- 
cznych stanowisk  tyoh  dwóch  poetów.  Krasiński  wychodzi  od  za- 
łoftenia,  że  oddzielnie  pojąć  nie  można  nikogo  i  niczego  na  świe- 
cie; albowiem  -każdy  szczegół  choćby  wyglądał  na  całość,  jest 
tylko  płynącą  częicią  wyższej  całości*".  Zatem  też  i  Słowackiego 
wtedy  tylko  spodziewa  się  ocenić  należycie,  jeieli  w  nim  okaże 
krok  że  tak  powiem  dalszy  w  rozwoju  poezyi  po  Miekiewiczu. 
Charakterystyki  Mickiewicza  ostatecznym  wynikiem  jest  wedle 
niego  to,  ża  „czem  Alp  ogromy,  csóm  piramidy  pustyni,  czóm 
wszystko,  co  niepomszpne  i  wieczne :  tern  dzieła  tego  poety.  Prze- 
nMga  w  nidi  nadewazystko  siła  dośrodkowa,  siła  wcie- 
la- i  twierdzeń  —  wola  i  czacie  i  wiara.  One  są  gra- 
nitowi jądrem  naszój  literatury.*'  —  Lecz  świat  nie  na  jednój 
tyiko  sile  std,  nie  jednem  tylko  twierdzeniem  i  wciele- 
niem żyje.  -Gdyby  przestał  na  tym  jednym  wyłącznie  kierunku, 
stałby  się  nierozdzielnością,  skupiłby  się  w  punkt  jeden.^  Trzełia 


Totaie  XIII  str.  519),  jeżdi  postawtm  oł>ok  tego  i  słowa,  które 
wyrzekł  był  o  Słowackim  dawnić|  Krasiuski  w  listach  do  niego, 
któreśmy  w  części  przytoczyli  powyżćj  :  —  to  okazuje  się  oczywiście, 
iż  to  wssjstko  masialo  z  jednego  tylko  pióra  wypłynąć.  Zresztą 
stwierdaa  ten  wniosek  i  sama  zgodność  czasu  i  miejsca ,  w  którćm 
się  rzeczony  artykuł  pojawił,  z  zapowiedzią  Krasińskiego  wyrzeczoną 
o  kilka  miesięcy  pierwej.  Nakoniee  i  styl ,  tak  odrębny,  jak  Krasiń- 
skiego, rozstr^rga  do  reszty  wątpliwość,  jeśliby  jaka  miaia  być  je« 
sscse  co  do  tćj  okoliczności.  —• 


łfiS 

taia  tedy  dmgi^ij  jes^tee  sUy,  siły  pnedWD^j  ^  odirodkow^j ,  która 
ma  przypomina,  że  s  nieskończonoici  jest  i  w  nieskończonotó 
wrócić  ma.  Ta  siła  droga  rozdziela  w  6wieeie  fizycztiym  to  co 
płynne  i  lotne,  od  tego  co  zsiadłe  i  twarde;  przemienia  go  po 
połowie  w  atmosferę  i  na  jej  wysokośdaeh  coraz  go  lotniój  grą 
iwiatła,  p^em  elektryczności  rwie  i  rozbiera.  Tak  czyniąc,  ^  z  re- 
publikańską ironią  pisze  światłem  błyskawic  na  wierzchołkach 
granitu,  na  płanety  skroniach:  fHori^tirti^.''— Ponieważ  w  kaidój 
aferze  istnienia  te  dwa  kienmki  razem  istnieó  muszą:  znajdojemy 
je  zat^m  i  w  królestwie  sztuki ,  poezyi.  Piórwszą  siłę ,  doirodko-  , 
wą,  wyobraża  w  poezyi  polskiój  przedewsźystkióm  Mickiewicz: 
siły  odśrodkowój  wyobrazicielem  piórwszorzędnym  jest  Słowacki. 

I  mając  już  teraz  widocznie  te  dwie  tylko  osobistości  poe- 
tyckie na  względzie,  tak  mówi  dalej  Ejrasiński^  o  antagonizmie 
sił  owych  przeczących  sobie  w  każdym  obrębie  istnienia:   ' 

,,[ch  harmonia  zowie  się  życiem,   ich  sprzecznoiei  są 
tylko  złudzeniem  j   mogą  wprawdzie  w  danym  czasie  na  da- 
nćm  miejscu  przybrać  pozór   walki;   ale  to  zawsze  docze-    ' 
sBÓm,  nie  wiecznóm;    cząstkowóm,  nie  powszecłmóm  zjawi-    ( 
skiem.  Całość  albowiem  jest  zgodą,  nie  bójką;  pojednaniem,   ^ 
nie  rozdziałem;  dobrem  i  prawdą,  nie  złem  i  fałszem.  I  to    ^ 
co  walczy  z  sobą  na  tym  padole ,  tam  —  po  nad  wszystki- 
mi padoły,    w  górze  i  niebie  ducha,   wiąże  się  i  zlewa  ra- 
zem w  wielkie  światło  i  w  pokój  serdeczny.**  / 

Mickiewicz,  zdaniem  autora,  wyobraża  w  literaturze  naszej 
głównie  pierwiastek  rzeźbiarski;  podczas  gdy  Słowacki  urodził  się 
w  niój  muzykiem,  w  którego  muzyce  płyną  farby  Correggia  i 
Rafaela,  niesione  Bethowena  tonami. 

n Jeśli  wam  Michała  Anioła  potrzeba,  czeinuż  go  żą- 
dacie, czemuż  go  wyglądacie  —  wy,  wśród  których  on  już 
się  objawił?  Nie  patrzcie  naprzód,  nie  zazierajcie  w  przy- 
szłość, alo  owszem  odwróćcie  się  ku  dniom  co  ubiegły,  a 
wasz  Michał  Anioł  ukaże  się  wam.  Jodna  z  rąk  jego  spo- 
czywa na  posągu  Litawora,  a  droga  zawieszona  w  górze 
nad  ciągiem  postaci  umarłych ,  narodowych ,  przekutych  już 
także  w  posągi  wiecznego  wspomnienia.  Tym  uwiecznionym 
na  imię:  Pan  Tadeusz!  Na  równie  ogromną  epopeję 
żaden  s  nowożytnych  narodów  dotąd  się  nie  zdobył**... 


/ 


^SkfWMdd  w  logicnćm  raewuama  mę  ntaki  p^lski^ 
jpst  drugiai  momeDtem.  Objawiła  się  wnim  odirodkowa 
siła,  mła  odwcielań  i  zaprzeczeń,  której  pęd  po- 
częty z  doła  a  bijący  ka  górze,  stara  się  jak  muzyka  cią- 
^^m  drgaaiem  cząstek  i  roztapianiem  kształtów  wyrazić 
westchnienia  wszystkich  ciał  natury  i  rwania  się  wszystkich 
myili  dadia  ku  niewidzialBemn  iinata  nieskończonoćcL  Za- 
prawdę w  kierunku  tej  siły  ooś  panteistyczncgo  przebija. 
Onaby  chciała,  gdyby  przemóc  mogła  i  jedyną  stać  się  pa- 
nią, wszystko  we  wszystkiem  stopić  i  porownać;  samaby 
się  rozwiała  własnemi  skrzydłami  —  utonęłaby  i  zagiaęia 
w  tćm,  ku  czemu  dąży^  wszelkie  stworzenie  tatradłaby 
w  Bogu,  jak  w  otchłani.  To  co  ona  ukochała,  nigdy  przy 
niej,  nigdy  z  nią  nie  przebywa,  ale  coraz  wyżćj  i  tAędnioj 
i  dalej  ciągnie  ją  za  sobą.  Ka2de  stanowisko  ona  musi 
jprzekroczyć ,  katdą  formę  podnurtować  i  do  pry&nięcia  przy- 
musić —  i  jój  samój  ostateczną  formą  jest  jej  treść  wła- 
sna, jest  to  co  stanowi  formę  oceanu,  to  co  rozprężIiwośĆ 
światu,  to  co  falistość  elektryczności  ^  iądza  wieczną 
ruch  nieskończony. 

„Gzem  więc  w  naturze  płynność  i  rozmdlewanie  się, 
czóm  chmury  co  chwila  zmienne,  płynące  nato,  by  prze- 
paść i  znłeznacznieć ,  ale  nie  w  nicości,  jedno  w  niebie; 
czóm  przewrotność  barw  na  tle  opałowej  białości,  czem 
szmery  rozmarzonych  strumieni  i  szum  daleki  morza,  czóm 
owe  melodye  śpiewu,  które  gasną  oddalając  się  coraz  wy- 
i^j  i  szerzój :  —  tóm  jest  po^zya  Słowackiego  w  literaturze 
'naszój.  KaidA  j^j  cząsteczka  misternej ,  filigranowej  roboty, 
jak  ^bny  kwiateczek.  Jój  ogół  zaś  przez  to  właśnie,  że 
siły  odwcielań  jest  formą,  ma  za  formę  ciągłe  pojedyn- 
czych cząstek  stawianie  i  znoszenie,  tworzenie  i  niszcze- 
nie—  i  utrzymuje  się  następstwem  tych  znoszeń;  raczej  rtt- 
chem  niż  postacią  —  tak  jak  muzyka.  Stąd  ciągły  pozór 
ironii  i  kaprysu,  stąd  pęd  niewstrzymany,  ale  lekki,  przej- 
rzysty na  wskroś,  idealny.** 

W  końcu   przechodzi   autor   do   ocenienia   stylu   Juliusza  i 
nim  właśnie  upatnąje  najgłówniejszy  objaw  jego  potęgi. 

^Styl  jest  najogólniejszą  formą  każdego  utworu  sztuki; 
nim  jak  przędzą,  i  z  niego  jak  z  materyału,  snuje  pasmo 
swoje  całe  poeta.  Siła  odwcielań,  panująca  i  przemagająca 
w  Słowackim ,  w  tę  tylko  najpowszechniejszą  ostateczną 
formę  dokładnie  wcielić  się  może.  Styl  Słowackiego,  to  on 
ham ,  to  ducha  jego  kierunek ,  roztapianie  się  nieustanne  na 


ttS 

mtyn^l^ie  śteońj.   Nikt  też  takamakle,  gibko,  finteatyeko 

po  polsku  nie  pisaL  Chyba  tak  ŁUct  gra,  jak  on  wiersaB 
pkze.'  Biegną  kniemu .tłdmem  miary,  rymy,  obrazy,  a  on 
je  despotycznym  kaprysem  posyła,  gdzie  chce  —  każe  im 
-  płynąć,  ą  płyną  —  wić  się  powoH,~a  pełzną  —  urzlecieć, 
a  irzlatują  i  lecą,  jak  orły.  J^yk  pod  jego  twórcs6m  telraio- 
niem  musi  rozrabiać  ąię  i  przerabiać  bez  końc^ »  musi  vwy- 
stkie  kształty  przybr^ać^. ..  itd. 

Słowem,  konkluduje  autor: 

,,W  czamoksięstwie  stylu  Słowacki  stanął  titk  wysoko, 

ie  nikt  wyższym  nad  niego,  a  równym  r-  rzadko  kto."* 

To  są  najważniejsze  nly&li  w  owej  rozprawie.  Rzucił  w  ni^j 
Krasiński  jeszcze  także  kilka  uwag  o  niektórych  Słowackiego 
utworach  z  osobna  wziętych;  takowe  jednakże  mają  za  zftdanie 
facz^j  objainić  tylko  to,  co  t>  nim  powiedział  w  ogólnio&ci ,  aniżeli 
wdawać  aię  w  aiczegółowy  rozbiór  nad  nimi. 

W  ten  sposób  tedy  miał  być  ze  stanowiska  bezstronnej, 
umiejętnej  Irytyki  rozwiązanym  ów  antagonizm  pomiędzy  Mickie- 
wiczem a  Słowackim  — z  korzystnym  i  pochlebnóm  dla  obydwóch 
uznaniem.  A  więc  i  na  mocy  tegoto  sądu  dwaj  ci  poeci  stanęli 
aiejako  przeciw  sobie,  jako  sprzeczne  a  jednak  uprawniona  potę- 
gi, j^jak  dwa  na  słońcach  swych  przeciwnych  bogi.* 
Słewacki,  lubo  tu  nazwany  drugim,  a  zatóm  dalszym  momen- 
tem po  Mickiewiczu,  nie  został  przeto  przez  Krasińskiego  po- 
stawiony wyżój  nad  niego,  Przeciwnie,  W4>ó}i8tnienie  i  wzaj^ftona 
konieczność  obu  stawia  ich  niejako  na  jednój  linii  ze  sobą.  Prz^&ć 
ma  dopiero  trzeci  moment,  który  ich  obu  zawrze  w  sobie  i  s^o* 
dzi.  Ten  tylko  i  ten  dopiero  będzie  wyższy  od  nich  obydwóch. — 

Gdybym  miał  wyrzec  zdanie  moje  o  powyższej  charaktery- 
styce poetów:  rzekłbym,  że  piszę  się  na  nią,  ale  pod. tóm  za- 
strzeżeniem, że  co  tu  o  nich  powiedziano,  ani  nie  jest  znpcłnem, 
ani  też  nie  wynika  bynajmniej  z  logicznej  konieczności.  Był  ta- 
kim J.  Słowacki,  to  prawda!  ale  był  dlatego,  bo  był;  a  nie — że 
takim  być  musiał.  Odsunąwszy  zatćm  z  twierdzeń  autora  na  bok 
to  wszystko,  co  wygląda  na  formułkę  i  co  trąci  dyałektyką,  mo< 
żnaby  bez  trudności   zgodzić  się  ną  te  zresztą  tak  poetyczaio 


IM 

WyMee^MM  gpoetnełenia  o  niektórfch  wła4eiwokUćh  {brmy  (tyl- 
ko fotmj !)  Słowackiego.  O  jego  zato  ideack ,  o  jego  ie  tak  po- 
wiem filozoficznym  stanowisku  w  poezyi  nie  rozwiódł  wcale  uwag 
swoich  genialny  autor  roeprawy.  Na  tejto  aai  wewnęinui^j  dzieł 
poetyckicli  istocie,  zdaje  mi  się,  ie  odr^noid  kaftdego  pisarza 
przedewszystki^m  polega.  Styl  i  forma  bowiem  —  to  rzecz  oso- 
bista i  prawie  powiedziałbym  prywatna,  skutek  tysiąca  czyn- 
ników, z  których  przynajmniej  połowa  moie  iió  na  karb  przy- 
padka. Przeciwnie  dąhiości  i  ideały  —  to  jufc  nie  przypadłości 
indywidualne,  ale  ^je  rodzi  z  siebie  wiek,  a  piastunem  ich  naród, 
w  łonie  którego  się  iyje.  Można  je  podjąć  i  umiłować  i  być  ich 
głosicielem  w&ród  braci;  można  być  na  nie  głuchym  i  ilepym; 
można  być  ich  wrogiem  i  w  miarę  sił  opóźniać  ich  przechodzę- 
nie  w  żyde.  Według  tego,  jak  sobie  kto  pod  rzeczonym  wzglę- 
dem poczyna,  zabieramy  to  albo  owo  stanowisko  w  arenie  spo- 
łeczeństwa. Tu  się  tedy  kierunki  sił  pojedynczych  najwybitniój 
znamionują  i  ważą  —  bez  różnicy,  czy  kto  do  narodu  przemawia 
pie&nią,  czy  z  mównicy  sejmowej,  czy  z  katedry  akadeniickió], 
czy  wreszcie  ze  stopni  tronu,  lub  z  konia... 

Bądź  jak  bądź,  publiczne  owo  odezwanie  się  o  Słowackioi, 
choć  b}io  bezimienne  i  nie  ze  wszystkiem  dokładne ,  zaważyło  je- 
dnak na  szali.  Było  to  pierwsze  rozumne  i  bezstronne  słowo  o 
naturze  jego  poefliyi,  wyrzeczone  przez  ówczesną  krytykę.  To  mu- 
siało pokrzepić  energią  ducha  poety.  Godzi  się  wnosić,  że  podo- 
bnych dowodów  uznania  mieć  on  w  owym  czasie  musiał  i  więcój* 
Autor  Beniowskiego  przestał  być  nawet  dla  ogółu  zwyczajnych 
odczytywacey  nowoici  literackich  obojętną  i  odosobnioną  od  reszty 
literatury  figurą.  Zaczęto  teraz  więcej  niż  kiedy  przypominać  so- 
bie i  o  dawniejszych  jego  pracach.  Rozchodziły  się  one  z  półek 
księgarskich  żywiej  teraz  na  różne  strony,  niż  kiedykolwiek  przed- 
tem. —  „Po  dziesięciu  dopiero  latach  (licząc  od  r.  1832) 
— pisał  poeta  do  jednugo  z  dalszych  krewnych  *)  —  książki  mo- 


•)  Do  BtryjecziiPgo  brata  swego  Władysława  Słowackiego  Liet 
ten  pisany  r.  1845,  zainteBzczono  prsed  kilku  laty  w  Gazecie  Co- 
dzie na  ćj  n$nmw Aiif  (r.  1860). 


HI 

j#  saeKęły,  iAk  jak  twój^  łanyt  aiiarBO  ai  posie* 
wane  oddawać.**  —  Ten  odbyt  na  jego^  dEieła  był  dla  auto- 
ra pocieszającym.  Kie  przeto  tylko,  że  aię  tym  sposobem  popra- 
wiła i  roateryaloa  jego  exy$teiicya.  Szlachetniejszą  nad  tamte 
wzgl^y  i  wyiszą  nieskończenie  pociechę  sprawiało  mu  to  wyni- 
lujące  stąd  przekonanie,  że  wi^  nie  nadaremnie  znosi  wygnanie, 
samotnością  esasem  i  niedostatek,  i  że  nie  jest  już  podobnyna 
do  owego  harfiarza  na  wyspie  Chios ,  który  przemawiał  tylko  do 
głachydi  naorza  egejdiiega  l)aiwanów..» 

To  też  począwszy  od  ow6j  chwih',  czerstwiejszy  jnż  jakii 
stan  duszy  przebija  w  jego  korespondencyi.  Miejsc  z  niej  takich, 
jak  np.  oast^pttjące,  mógłbym  teraz  wiele  przytoczyć: 

..•,»Gdyby  mi  trzeba  było  wytłóinacsyó^  dlaczego  mi 
lepiej  na  tym  świecie  dziś  niż  wczora,  nie  miuałbjm  wcale 
t^o  uczynić.  Są  lata  napełnione  nudą  i  troską,  w  których 
się  człowiekowi  zdaje ,  że  przebywa  pustynie.  Kie  na  wten- 
czas w  porę  nie  przychodzi.  Dobro  każde  na  złe  mu  wyeho- 
dzi.  Usiłowanie  żadne  skutku  nie  bierze.  Są  to  lata  dąże- 
nia, gorączki,  podróży,  upragnień;  zachceń,  boIu  —  złe 
słowem  i  bezsenne  lata!  Lecz  nagle,  jeżeli  Bóg  nam  sprzy- 
ja, oczuwamy,  że  wszystko  się  ojhniema,  że  życie  staje  się 
pełniejszóm,  że  jedni  bidzie  zupełnie  się  przeciw  nam  de* 
klangą,  drudzy  są  naszymi  przyjaciirimi.  Jest  co4  w  sercu, 
co  nas  o  tóm  ostrzega.  Ifoże  to  zmiana  jakaś  w  zdrowiu, 
w  systemacie  nerwowym;  ale  dobrą  ona  jest  i  mnie  teraz 
weselój.  Tak  dawno  nie  widzieliśmy  siebie,  że  gdybym  cię 
listem  chciał  o  stanie  mego  serca,  o  zmianach  otiaral(tery- 
stycznych  mego  humoru  uwiadomić,  potrzebaI>y  list  zrobić 
dziennikiem  dni  prawie  i  wypadków.  Bo  rozważywszy  rze- 
czy, nic  dla  mnie  bardzo  szczęśliwego  nie  zdarzyło  się.  Je- 
stem jak  zawsze  dość  samotnym,  pracuję,  dumam,  ale  ta 
czczość  jakaś,  która  mi  prace  i  dumania  mo^  obrzydzała^ 
zniknęła.  Widzę,  że  mnie  Bóg  nie  zapomniał  w  niebie,  i 
to  mi  daje  dziwną  damną  spokojność.  (Z  listu  ż  d.  15  lu- 
tego 1841). 

...^0 !  ileżbym  ja  rzeczy  miał  Tobie  do  powiedzenia,  gdy- 
byśmy się  kiedyś  spotkać  mogIL  Jak  często  płakałaiiyś  i 
uśmiechałabyś  się  radośnie,  słuchając  o  moich  przygodach! 
Wierz  mi,  że  tak  żyłem,  abym  o  wszystkióm  szczerze 
'  m<^  mówić  z  Tobą,  jak  z  Bogiem.  I  potrzeba  mi,  aby  to 
wszystko,  co  we  ronie  dźwięk  jakiś  wydało,  odbHo  sif  cho^i 


IM 

fąi  m  Mfcu  Twojćm ,  abyA  Ty  nie  my&tała ,  «e  ^foki  od 
oc^a  Tw(Hch,  inną  drogą  niż  należy  posiedłem.  Prayjediy 
droga  moja,  a  zapozDamy  się  na  nowo,  i  kodiaó  8i§  bę- 
dziemy na  wieki.  W  szczęśliwych  nawet  chwilach  życia  mo- 
jego^ gdzie  powinieobym  był  o  wsżystkićm  zapomnieć, 
my&l  o  Tobie  zachmursała  roi  czoło  i  wtiącała  iiiię  w  tę* 
aknotę.  Trzeba  ipi  koniecznie ,  aby£  położywszy  tekę  Twoje 
na  mcyćj  schylonćj  słowie,  rozgrzeszyła  mię  z  moich  win 
dawnych  i  z  tćj  ciągle  trwając^)  winy,  że  nie  jestem  przy 
Tobie.  Jeszcze  CS  raz  powtarzania*^  bo  wiem  że  Ci  to  nerce 
rozraduje,  że  roi  teraz  na  AwiiBcie  lepiej  i  szoięiliwiój ,  a 
ja  nie  jestem  jak  ci  ludzie  nierozsądni,  którzy  nigdy  tera- 
źniejszego dobrze  nie  czują  i  Bogu  nie  są«ań  wdzięczni. 
Cierpliwy,  spokojny  i. smutny,  przeżyłem  nudne  chwile  ży- 
cia, teraz  z  ninriechero  patrzę  na  to,  co  minęło,  —  i  Ty 
się,  droga,  u&miechnij  r  kochaj  mię  wesoło  i  z  nadzieją. "^ 
(List  bez  bliższego  oznaczenia  daty,  ale  niezawodnie  pisany 
w  miesiącu  sierpniu  lub  wrzeinin  lokn  1841). 

Słowa,  któm  teraz  przywiodę,-  malują  jesscie  wymowniej 
ówczesne  usposobienie  poety,  pełne  pegOdnćj  rezygnacyi,  a  na- 
wet —  o  ile  to  w  jego  położeniu  by(^  mogło  —  zadowolenia  ze 
swego.  Io«at 

M.nCóżbyimy  dssiaj  robili  siedząc  pitzy  wiejskim  komi- 
nie, gdyby  nas  los  nigdy  był  nie  toaiączył?  Możeby&my 
utyskiwali  na  zimno  i  dym  w  pokoju  i  na  inne  cierpkie 
życia  trudności  t  a  teraz  wiemy,  że  Bóg  o  nas  pamięta  i 
jest  naszym  dłużnikiem...  Może  Ci  się  te  wssyatki^  ^razy. 
dziwnymi  zdadzą?  Może  nie  będziesz  wieddała,  że  ja  tę 
prostą  filozofią  pisząc  łez  mam  pdne  oezy  i  łkaniem  zadła- 
wiony oddech.  Ale  z  tego  papieru  wydobędzie  sięco6  także, 
co  Ci  płakać  każe...*"  (d  10  listopada  1841). 

To  spojrzenie  pełne  otuchy  w  przyszłoóó,  ta  łzawa  wprawdzie, 
ale  oimieebnięta  pogoda,  dawniój  tak  rzadka  na  czole  naszego 
wieszcza,  sądzę  że  nie  byłaby  mogła  i  teraz  gościć  na  nióm  dłn- 
żój  nad  chwilę,  gdyby  była  pochodziła  jedynie  z  powodzeń  ze- 
wnętcznych,  z  tryumfów  już  odniesionych.  Z  powodzenia  —  już 
doznanego  i- przyznanego  j  radują  się  w  nieskoiczonoió  chyba  tyl- 
ko błahe  umysły.  Wyższe  natury  najprędzej  same  o  nióm  zapo- 
minają. W  zawodzie  autorskim,  a  pewnie  i  w  każdym  innym, 
nie  to  sprawift  istotną  rozkosz  duchową,  czego  tam  kiedyi  ^zczę- 


iliwto  się  dokonało,  ale  ćz^m  władnie  mykl  jest  oWcnie  zajęta, 
jeżeli  instynkt  mówi  poecie,  że  powstające  dzieło  olate  się  go- 
dnym dawniejszych.  Sama  ta  rozkosrz  tworzenia,  ta  pewnołć  siły 
swojej  wewnętrznej,  ta  bezpośrednia  świadomość,  stwierdzająca 
się  każdym  pociągiem  pióra,  że  w  zapasach  z  trudnościami  sztu- 
ki ciągłe  się  idzie  naprzód :  —  oto  zdaje  mi  się ,  co  stano^^i  naj- 
większe ,  a  nawet  podobno  jedyne  prawdziwe  źródło  tego  zado- 
wolenia w  duchu,  bez  jakiego  aniby  pojąć  można,  że  się  ktoś 
jetócze  temu  powołaniu  poświęca. 

Owoż  godzi  się  z  tego  wszystkiego,  co  się  z  listów  przyto- 
czyło ,  wnosić  i  o  Słowackim ,  że  czynność  jego  autorska  szcze- 
gólniój  być  musiała  ożywioną  w  ciągu  owego  czasu,  i  że  snąć 
był  kontent  więcój  niż  kiedy  z  porozpoczynanych  ^  prac  swoich, 
skoro  doznawał  wtedy  tyle  zadowolenia  "w  samotnój  swojej  pra- 
cowni. 

Z  żalem  jednak  przychodzi  mi  tu  wyznać,  że  tylko  bardzo 
niedokładną  dać  potrafię  wiadomość  o  tóm  wszystkióra,  co  Słowa- 
ckiego zajmować  mogło  w  r.  1841  i  1842.  Jak  wiadomo,  listy 
jego  z  całego  tego  jego  życia  okresu  nie  zawierają  w  sobie  ża- 
dnych szczegółów  t^j  właśnie  treści.  Jedynym,  śladem  rzeczy,  o 
którą  nam  chodzi,  sąto  już  tylko  chyba  pisma,  po  zgonie  poe- 
ty znalezione  w  jego  papierach,  a  niedawno  dopiero  temu  publi- 
kowane. Takowe  wszelako  nie  stanowią  ani  połowy  tego  wszy- 
stkiego, co  być  niewątpliwie  musiało. 

Jedną  tedy  z  prac  takich  niezawodnie  na  owe  lata  przypa-, 
dających,  był  to  ciąg  dalszy  Beniowskiego.  Poemat  ten  cał- 
kowity miał  się  składać  z  czterdziestu  czterech  takich  pieśni,  jak 
owe  pięć,  co  wyszły  z  druku  w  roku  1841.  Tyle  ich  przynaj- 
mniej autor  zapowiedział  w  jednój  ze  zwrotek  pieśni  trzeciej.  Po 
jego  śmierci  znaleziono  kilkanaście  arkuszy,  zapisanych  nabitóm 
i  drobnóm  pismem ,  zawierających  dalszy  ciąg  poematu ,  o  któ- 
rym mowa.  Byłto  dopióro  pierwszy  rzut,  często  przemazywany, 
z  różnymi  dopisami  po  bokach  karty,  słowem  brulion.  Tworzy 
ol)ecnie  ten  autograf  dwa  zeszyty,  zapewne  dopióro  po  śmierci 
autora  spojone,  i  pewną  ilość  kart  luźnych,   które  są  oczywiście 

Ton  u.  ^'^ 


130 

już  tylko  szczątkami  znaczniejszej  liczby  arkaszy  stano\i[iących 
niegdyś  jeden  ciąg  nieprzcrwar>y,  a  w  późniejszej  poniewierce 
poniszczonych  do  tego  stopnia,  źe  to  co  z  nich  zostało,  już 
się  nie  daje  spoić  w  wątek  ciągły  i  jednołity.  Z  takichto  ar- 
kuszy i  kartek  luźnych ,  częstokroć  nawet  podartych,  złożyłem  na 
domysł  pieśń  VI tą,  XItą,  XIIItą  i  XlVtą,  nadstawiając  pró- 
żnie texteni  niezapełnione  krótkiera  streszczeniem  prawdopodobnej 
osnowy,  dniem  na  wstępie  każdój  z  tych  pieśni.  Za  porządek  i 
kolej  tych  urywków  ręczyć  atoli,  nie  mogę,  gdyż  skazówek  do  ze- 
stayrienia  ich  należytego  zupełnie  braknie  w  rękopisie.  Inne  pie- 
śni t.  j.  Yllma  do  Xtej  ocalały  w  zupełności,  bo  się  mieściły 
w  zeszytach.  Pieśni  XIItój  braknie  początku. 

Mając  obecnie  przed  sobą  wydobytą  w  taki  sposób  z  pod 
rumowiska  ruinę  poematu  i  częściowy  abrys  jego  całości ,  żałować 
tego  przcdewszystkiem  należy,  że  właśnie  te  części  dzieła,  na 
które  przypadają  same  tylko  urywkowe  ustępy,  obejmowały  (jak 
wnosić  można  na  pewne)  najciekawsze  zdarzenia.  Ambasada  krym- 
ska, ocalona  prawie  w  całości,  mniej  się  za  to  może  podobać. 
Czy  całe  dzieło  było  kiedy  dokonane?  czy  stanowiło  całość  wy- 
mierną? —  rozstrzygnąć  tego  nie  mogę.  Myślę  wszelako,  że  na 
zupełnem  zaokrągleniu  brakowałoby  Beniowskiemu,  choćby  on 
nawet  w  całej  swojój  zupełności  był  do  nas  doszedł.  Przyczynę 
pewnej  niewymiern^ci  tego  poematu,  w  samym  już  planie,  upa- 
truję w  tern,  że  się  poeta  zbyt  często  odrywał  od  pracy  nad 
nim.  Porzucał  go,  żeby  przedsiębrać  i  wykonywać  tymczasem  in- 
no rzeczy;  a  straciwszy  w  taki  sposób  pęd  wzięty  z  początku, 
przy  ostudzonym  zapale  odtwarzał  go  tylko  sztucznie  w  sobie, 
kiedy  wracał  znowu  do  prowadzenia  dalszych  pieśni  Beniowskiego. 

W  ogóle  praca  nad  tym  utworem  przeciągnęła  się  dobrze 
aż  wczasy  towianizmu,  przynajmniej  do  r.  1844.  Tak  np.  w  je- 
dnem  miejscu  wspomina  poeta  z  ironią  o  Trentowskiego  Cyber- 
netyce. Takowa  wyszła,  jak  wiadomo,  w  roku  dopióro  1843. 
A  zatem  w  tymto  dopiero  czasie  najrychlej  mógł  być  pisany  ten 
ustęp.  Z  takiego  zaś  traktowania  przedmiotu  w  różnych  chwilach 
i  W  coraz  innych  usposobieniach  ducha  wynikło,  jak  naturalna,  że 


131 

autor  zmieniał  co  do  niektórych  części  dawniejsze  swoje  postano- 
wienia. Obalał  i  niszczył  nieraz  to,  co  już  i^talo;  a  natoniiast 
dopisywał  lub  projektował  ustępy  nowe.  Wszystko  to  zaś  robiło 
się  na  osobnych,  ulotnych  arkuszach.  Dziś  trudno  baidzo  odga- 
dnąć, jak  to  wszystko  atitor  spoić  ostateczuie  zamierzał,  zwła- 
szcza że  jak  się  rzekło ,  bardzo  wiele  z  tego  i  poginęło.  To  też 
nie  dziw,  że  przedstawia  się  dzisiaj  cały  ten  utwór  w  bardzo 
chaotycznój  postaci. 

"  Powyższe  spostrzeżenie  usprawiedliwiają  też  najzupełniej  dy- 
spozycye  cząstkowe,  jakie  znalazłem  w  trzech  różnych  miejscach 
manuskryptu,  rzucono  wzglydem  wykonać  się  mających  dalszych 
pieśni  poematu.  Porównywając  te  projektowane  dyspozycye  ze 
sobą,  okazuje  j>ię,  że  nie  tylko  się  one  pomiędzy  sobą  nie  zga- 
dzają, ale  i  ta  część  Beniowskiego,  która  ostatecznie  została 
wykonaną,  nie  odpowiada  żadnej  z  nich  w  zupełności. 

Na  drugiem  miejscu,  jako  pracę  niewątpliwie  napisaną  tak- 
że w  r.  1841,  ale  dopiero  po  ogłoszeniu  Heniowskiogo ,  wymie- 
niam dramat  napisany  wierszem  rymowym ,  w  5  aktach  ^  który 
odbito  pod^ tytułem  ^Niepoprawni*  w  Ul  tomie  Pism  pośmier- 
tnych. Jestto  znowu  jeaen  z^t^cTT  rzadkich  Słowackiego  utworów, 
które  się  wyjątkowo  zachowały  w  całości,  pomimo  że  się  to  dzie- 
ło znalazło  tylko  w  brulionie.  Obiegające  po  różnych  rękach  od- 
pisy niniejszego  dramatu,  w  kilka  lat  dopiero  po  śmierci  autora 
z  tego  brulionu  zrobione,  nosiły  napis  „Nowa  Dejanira**.  Kto 
tę  nazwę  pierwszy  sztuce  tej  nadał,  powicHzlcc ' tego  nfe  umiem; 
ale  co  jest  niezawodna ,  to  że  nic  dał  go  sam  poeta ;  w  brulio- 
nie bowiem  własnoręcznym^  mc  ma  żadnego  tytułu.  Uchyliłem 
przeto  napis  ten  nie  wiedzieć  skąd  narzucony,  w  przekonaniu  że 
takowy  nie  tylko  nie  wyraża  rzeczy,  o  którą  chodzi,  ale  nawet 
utrudnia  trafne  spojrzenie  na  dążność  tego  dramatu,  przeważnie 
satyryczną.  Głównemi  figurami  są  w  nim  oczywiście  owe  cztery 
śmfeszne  ^PY^  wzięte  z  wyższej  warstwy  naszego  s]»ołeczeń*twa, 
która  obok  przykładów,  przynoszących  jej  pod  każdym  wzgłędem 
zaszczyt  i  chlubę,   niestety  bynajmniój  nie  cierpi   braku  i  takich 


132 

typów  jirzewrotiiych ,  do  których  pomiiuo  wszystkich  klęsk ,  jakich 
i  ogół  narodu  .i  dotyczące  nawet  indywidua  osobiście  doznały, 
w  zupeinoki  daje  się  zastosować  owo  wyrzeczenie  Napoleona  o 
Bnrbouach,  żesic  niczego  nic  nauczyli. i  niczego  nie  zapomnieli. — 
Zawikiauie  kończy  się  wprawdzie  z  zadowoleniem  wszystkich  osób 
działających  w  dramacie:  ale  tcu  koniec  przyjemny  jest  okupiony 
iyciem  człowieka,  który  przy  całej  swojój  gburowatej  uieogładzie 
zawstydza  tak  pscudopocfyczne  uniesienia  pana  ł^^antazego ,  jak 
sit^lanRową  niby  bezinteresowność  hrabiny  Respektowej.  Mamy  tu 
,  zatem  przeciwstawioną  półdziką  bezpośredniość  Czerkiesa  wykwin- 
towi naszej  rzekomej  cywilizacyi ,  a  sens  moralny  komedyi  bardzo 
rymuje  ze  znanemi  słowami  autora  Pieśni  o  Ziemi  naszej,  wyrzc- 
czonrmi  o  „półpankach  podolskich**. — 

Trzecią  kreacyą,  którą  odnoszę  do  tegoż  czasu,  jest  dramat 
ocalony  zaledwie  w  mniejszój  swojej  połowie,  niewiadomego  tytu- 
łu, na  domysł  tylko  przezwany  Złotą  Czaszką  i  pod  tym  też  na- 
pisem ogłoszony  w  wydaniu  Iwowskiem.  Znalazł  on  się  tylko 
w  brulionie,  na  trzech  arkuszach  stanowiących  jeden  zeszycik, 
ale  ze  wszystkiemi  oznakami,  że  zeszycików  takich  musiało  da- 
wniej bye  więcej.  Odmienny  format  i  gatunek  papieru,  jako  też 
cokolwiek  większy  kształt  pisma,  upoważniają  do  wniosku,  że  to 
utwór  z  innych  czasów,  jak  wszystkie  te  poety  naszego  pra- 
ce, o  których  mówiliśmy  w  rozdziale  jedenastym  (Wallenrod, 
Jau  Kaźmierz,  Beatryx  itd.):  h  znowuż  sama  forma  ^Złotej 
Czaszki**  zdaje  mi  się  być  ska/.ówką  dostateczną  do  bliższego 
jeszcze  oznaczenia  okresu  życia  autora,  w  którym  mogło  to  być 
pisane.  Albowiem  prozę  przeplatają  tu  ustępy  wykonane  wier- 
szem krótszym,  ośmiozgłoskowym,  którego  Słowacki  dawniej  ni- 
gdy nie  używał  w  dramatach,*)  tak  iż  godzi  się  wnosić,  że  wla- 


*)  Fragmenty  diamatn  Beniowski  wprawdzie  mają  już  tenże 
fiam  rodzaj  wieruza;  ale  to  uŁwor  fantastyczny,  którego  wcale  liczyć 
nie  można  do  robót  scenicznych ,  o  których  tutaj  mówię.  Zresztą  być 
mogło,  że  już  i  rzeczone  fragmenty  otrzymały  ten  rodzaj  wiersza 
w  skutek  jakiego  impulsu  ze  strony  studyów  nad  Kalderonem, 


193 

ściwie  dopiero  praca  nad  przekładem  Książęcia  Niezłomne- 
go  mogła  go  naprowadzić  na  my4i  spróbowania  tego  rodzaju  wier- 
sza i  w  oryginalnych  utworach.  W  dalszych  latach,  jak  wiadomo, 
zupełnie  ou  się  ku  tej  formie  wiersza  przechylił  (X.  Marek, 
Sen  srebrny).  Że  zaś  rzeczony  przekład  Kalderona,  jak  się  to 
poniżej  wskaże,  przypada  na  lata,  które  tu  mamy  przed  sobą: 
wnoszę  zatem,  że  i  Złota  Czaszka  była  owocem  czasu  mię- 
dzy r.  1841  a  1842. 

Jeżeli  się  godzi  wnosić  o  całości ,  z  ocalonego  tejże  początku, 
zdaje  mi  się,  że  Złota  Czaszka  bałaby  należała  do  najle- 
pszych dzieł  Słowackiego.  Pozostałe  z  niej  sceny  są  pełne  życia  i 
nfóhu,  a  co  naj^żmejsze,  nawskróś  narodowej  fantazyL  Poeta 
przenosi  nas  w  czasy  owe  pamiętne  z  różnych  i  klęsk  narodowych 
i  wysileó  bohaterskich  za  panowania  Jana  Kaźmierza.  Miejscem 
zdarzeń  jest  rodzinny  jego  ELrzemieniec.  Tu  więc  wprowiCdza  nas 
do  jednego  z  dworków  szlacheckich ,  gdzieś  w  zaciszu  na  przed- 
mieściu leżących,  i  zawięzuje  sprawę  na  tle  domowego  życia 
obyczaju  ówczesnej  szlachty.  Ale  dworek  ten  prywatny  domoro 
slego  szlachcica  przypiera,  że  tak  powiem,  do  wielkiego  gmachd 
sprawy  powszechnej.  Składają  się  tedy  i  zdarzenia  publiczne 
zajścia  familijne  na  zadzierzgnięcie  w  tcij  sztuce  węzła  dramaty- 
cznego. Duszą  wszystkiego,  co  się  dzieje,  jest  pan  Strażnik  krze 
nuei)l(;cki,  szlachcic  niezamożny,  ale  dzielnej  fantażyl.  To  też  nie 
tylko  od  równych  sobie  jest  on  powszechnie  szanowanym,  ale 
nawet  i  panowie  tralić  do  niego  umieją,  kiedy  chodzi  o  posłu- 
żenie rzeczy  pospolitej.  Stawał  on  za  młodu  już  w  niejednych 
terminach.  Bywał,  jak  to  mówią,  i  na  wozie  i  pod  wozem  i  już 
z  niejednym  nieprzyjacielem  wiary  świętej  miał  do  czynienia.  Dał 
on  im  się  tam  wprawdzie  wszystkim  dobrze  w  znaki,  ale  i  oni 
oddali  mu  dobre  za  nadobne!  Z  jednej  jakiejś  bardzo  goiącćj 
przeprawy  uniósł  pan  Strażnik  z  placu  czerep  tak  pokiereszowany 
szablami ,  że  okazała  się  potrzeba  nadłożyć  chyba  już  złotą  bla- 
chą te  dziury  w  głowie,  na  których  połatanie  już  się  skorupek 
czaszki  nie  było  można  doszukać.  Nosi  tedy  od  tego  czasu  na 
głowie  czaszkę  złotą...  i  właśnie  przeto  sąsiedzi  go  też  zesty- 


1S4 

my  pod  tym  jat  tylko   przydorokiem  znają.    Serdeczna,   dzielna 
to  postać!  jak  się  zdaje,  główna  osoba  w  dramacie.    - 

Nie  mogę  pominąó.  tu  milczeniem  jednej  uwagi,  która  mi 
się  nasuwa  z  powodu  sztuki  niniejszej.  Dramaty  Słowackiego 
w  ogóle  nie  grzeszą  nigdy  przesadą  realizmu.  Przeciwnie,  właści- 
wą im  jest  jakaś  poetyczność  czy  idealnośó,  posunięta  czasem  o 
wiele  dalej,  niżby  sobie  można  życzyć.  Są  to  nieraz  —  powie- 
dzioćby  można — więcój  zajścia  między  ludźmi  wyjątkowymi,  któ- 
rzy i  gadają  i  myślą  jakoś  jak  Słowacki  —  po  poetyckn :  aniżeli 
przeprawy  między  ludźmi,  jakimi  ich  Pan  Bóg  stworzył.  Drama* 
ty  Juliusza  mają  pewne  podobieństwo  do  obrazów  Guido  Reniego 
z  tym  koloi7tem  eterycznym  i  oświetleniem  srebrzysto -błękitna, 
wem,  które  więcój  przypomina  lazury  niebios,  oblane  światłem 
księżyca  w  pełni  wśród  pogodnej  jakiój  nocy  czerwcowój,  niż 
pełnobarwne  rozłogi  ziemskie  o  godzinie  południowej  pod  gorący- 
mi promieńmi  słońca.  Otóż  warto  zauważyć,  że  zgoła  inaczej 
rzecz  się  ma  ze  Złotą  Czaszką.  Tu  wyjątkowo  realizmowi 
otworzono  wrota  na  oścież:  i  weszło  go  do  dramatu,  ile  go  się 
tylko  dało  pomieścić.  Okazuje  się  zatem,  że  i  w  ten  ton  nie  tru- 
dno więc  było  uderzyć  Słowackiemu,  jeżeli  tylko  uważał  to  za 
'Stosowne.  Że  zaś  do  togo  przyszło  właśnie  tym  razem,  tozda- 
.  Tiiem  mojem  stąd  ]  ochodziio,  że  wprowadził  tu  autor  same  figury 
i  J^  wzięte  z  życia  i  niezawodnie  osobiście  sobie  znajome.  Chodziło  tu 
widocznie  o  oddanie  choć  "raz  w  życiu  ,'  swemu  rodzinnemu  mia* 
stoczku  tego  honoru  i  hołdu,  jaki  zazwyczaj  odbierają  od  poetów 
ich  kąciki  ojczyste.  Miał  spożytkowany  tu  być  artystycznie  Krze- 
mieniec i  te  wszystkie  reminiscencye  poety,  które  się  wiązały 
z  krzemieniecką  jego  przeszłością.  Ani  zatem  wątpię ,  że  ten  pan 
Milewicz,  ten  Gwardyan  ze  Zakrystyanem ,  ten  Strażnik  z  całą 
swt^ją  rodziną,  nawet  ten  Skopek  i  Jankiel  —  byli  to  wszystko 
sami  dobrzy  niegdyś  znajomi  autora.  Wszakże  nawet  ów  tylko 
po  imieniu  tam  wspomniany  organista  franciszkański  Fok  mu- 
siał Kobie  tego  imienia  pożyczyć  od  człowieka,  który  żył  rze- 
czywiście i  był . . .  Słowackiego  metrem  muzyki !  I  tak  się  rzecz 
miała  zapewne  ze  wszystkimi  nie  tylko  charakterami  działającymi 


*. 


135 

w  ićj  flstace,  ale  i  miejscami,  rzeczami,  zwyczi^atni  da  ni^ 
wprowadzonemi.  Był  więc  tym  razem  Słowacki  podobny  do  ma- 
larza, który  komponując  jaki  karton  historyczny,  przedstawiający 
sceny  z  dawno  ubiegłych  wlesków,  umieszcza  na  nim  same  tylko 
twarze  znajome,  same  portrety  rodziny  swojej,  przyjaciół  ,>  zna- 
jomych, słowem  osób  najbliższych  swego  serca^ — 

Nakoniec  odnoszę  takie  jn2  do  lat  owych  przekład  jednaj 
z  najcelniejszych  sztuk  Kalderona,  „El  Trindpe^cónstante^^ 
Eiiąłę  Iffiezlómny,  chociaż  tenże  dopiero  we  dwa  lata  póiniój 
{ rW4);"jui  po  ogłoszeniu  'Księdza  Marka,  wyszedł  z  druku. — 
Słowacki  od  dawna  czuł  w  sobie  pewien  pociąg  ku  Kalderonowi. 
Jeszcze  za  pierwszego  swego  pobytu  w  Paryżu  w  r.  1831,  wtrącił 
byt  taką  wzmiankę  o  Kalderonie  do  jednego  ze  swoich  listów: 

,,Brałem  teraz  lekcye  hiszpańskiego  języka  i  jui  teraz 
doskonale  rozumiem  Donkiszota.  Nic  równego,  jak  Don 
Quixote!  Uczyłem  się  po  hiszpańsku  jedynie  dla  Kalderona 
tragedyi,  ale  dotąd  ich  nie  skosztowałem.  Coto  dla  ranie 
będzie  za  źródło!  Jest  ich  kilka  set!^...  (z  d.  20  paździer- 
nika 1831). 

W  późniejszych  latach,  kiedy  przebywał  we  Włoszech,  zno- 
wu sobie  przypomniał  o  Kalderonie. 

^Czasem  chodzę  rano  do  biblioteki  (donosił  o  sobie 
z  FlorencyiJ^  czytać  po  hiszpańsku  Kalderona  i  usypiam  się 
jego  brylantową  i  święto&ci  pełną  imaginacyą.**  (d.  3  pa- 
ździernika 1837). 

Z  tóm  wszystkiem  w  owych  czasach  zajmowanie  się  tym  hi- 
szpańskim poetą  musiało  być  tylko  jednak  dorywcze;  nie  widać 
bowiem  w  ówczesnych  dziełach  Słowackiego  żadnego  jeszcze  wpły- 
wu tej  ^brylantowej  imaginacyi''.  Język  jego  wprawdzie  zawsze 
był  bujny,  i  barwny  i  kwiecisty,  ale  nie  w  kalderonowym  rodza- 
ju. Zresztą  widne  były  w  pracach  jrgo  dawniejszych  studya  nad 
innymi  wzorami:  zrazu  nad  Byronem,  później  przeważnie  nad 
Szekspirem. 

Dopiero  utwory  z  lat  najpóźniejszych.  Ksiądz  Marek  i 
Sen  srebrna  Salomei,  okazują  przejęcie  się  zupełne  duchem 


m 

dramatargit  hiszpańskiej.  To  mi  fAutj  xa  skazówkęi  £e  blilsźa 
ZDajomo&d  2  najpotężniejszym  w  tej  dramatnrgii  mistrzem  przy<* 
paść  musiała  na  cisasy,  które  napisanie  obu  tych  co  tylko  nazwa- 
nych dzieł  Słowackiego  bezpośrednio  poprzedziły,  a  zat^m  na  lata, 
któryek  dzieje  kreślimy  w  tym  rozdziale.  A  jeżeli  w  którym ,  to 
w  tymto  czasie. także  dokonany  być  iDusiał  i  niniejszy  przekład 
sztuki  El  principe  cm^łafiłe.-^Je&iio  praca,  godna  pod  każdym 
wzjględem  pióra  autora  Lmj  Weniejyr  2bliłeni«^  ńfc  do  oryginału 
czy  to'  pod  względem  dostownóścrw  szczegółach ,  czy  artystyczne- 
go odtworzenia  całój  te  tak  rzekę  fizyonoraii  tej  tiUzpańskićj  kra- . 
acyi,  nie  pozostawia  nic  do  życzenia.  A  pomimo  tej  wierności 
przekładu ,  taka  tam  wydatność  każdej  myśli ,  takie  zaokrąglenie 
każdego  zwrotu,  taka  w  każdym  pociąga  pióra  doraźność  [.wy- 
razistość, że  ażeby  należycie  ocenić  zalety  tego  przelewu,  trzeba 
tylko  wziąć  do  ręki  jakie  w  innym  języku  tłómaczenie  tegoż  dra- 
matu. August  Wilhelm  Schlegel  np.  uchodzi,  jak  wiadomo,  w  li- 
teraturze swojej  za  jednego  z  najszczęśliwszych  tłómaczy  arcydzieł 
olMsyeh.  A  jednak  kiedy  jego  przekład  t^j  saaój  sztuki  kaldero- 
now^j  porównywamy  z  naszym,  to  się  pokazuje,  że  u  Schlegla 
sens  wnętrzny  textu  bywa  bardzo  często  jakby  zamglony,  tak  iż 
niełatwo  cały  tam  pomysł  autora  jednóm  objęciom  ogarnąć :  pod- 
czas gdy  dykcya  Słowackipgo  wnika  w  umysł,  jakby  to  był  ory- 
ginał, nie  tłómaczenie. 

Dla  tychto  właśnie  też  zalet  niniejszej  pracy,  zdało  mi  się, 
że  ją  odnieść  należy  do  czasu  przed  opętaniem  się  poety  naszego 
roglistemi  mrzonkami  towianizmu;  ho  potem  —  nie  sądzę,  żeby 
się  jeszcze  był  potrafił  Słowacki  utrzymać  w  karbach  tych  przed- 
miotowych warunków,  które  razom  wzięte  stanowią  zadanie  i  obo- 
wiązek tłómaczącego  autora.  W  przeciwnym  razie  byłby  choć  od 
czasu  do  czasu  ów  duch  nowy  i  niespokojny,  co  w  nim  M  owej 
pory  zamieszkał,  targał  gwałtownie  osnowę  piorwotworu  i  prze- 
kształcał ją  po  swojemu. 


ROZDZIAŁ  CZTERNASTY. 

Rosinor  Ballady  117.  ^-*  Ską4  poebop  <]o  po(\iceia  pofoysłu  tali^i^j 
lrag;e<)yi  ?  Analogie  z  tragikami  BUirożytuyun  —  o  ile  duch  wiek6w 
naszych  przedhistorycznych  żyje  w  płodach  wyobraźni  ludowej  ?  ^Ma- 
liny" A.  Chodźki  i  „Lilie"  Mickiewicza.  —  Główne  idee  w  Balla- 
dynie—jak się  takowe  zbiegają  w  octateożnym  Wfźle  dramatu.?  Zna- 
oaente  ustępów  fantastycznych — jaki  ich  zwi^eł^  z  całością  sztuki? 
Ezut  oka  na  „Sen  Nocy  Letniej ^  Szekspira.  Bozhior  charakteru  bo- 
haterki dramatu  —  rozwój  j^j  roli  —  kolej  działających  na  jój  wolę 
pobudek.  Analogie  Balladyny  z  Lirem  Szekspira  —  zapożycz>enia 
z  Makbeta.  —  Ogólne  sdanle  o  iĄ  sztuoe. 

Wracam  teraz  do  rozbiorą  dzieł  Słowackiogo  i  podejmi^^ 
w^k,  przerwany  z  końcem  przedoatatoiego  rozdziała.  Pomówmy 
pr^ed^wszystki^m  o  Balladyaie.  *"^ 

~2r  Krasiński,  ktory^^l  sTę  sly9zeć  z  zoniem  swoj^m  o  tym 
utworze  przy  różnych  sposobnościach ,  a  zawsze  w  takich  ało^acb^ 
IŻ  wątpić  nie  można,  że  obok  Ąnhellego  stawiał  Balladynę  ną|- 
wyiej  mi^zy  wszyatkiemi  dziełaii)i  przyjaciela  swojego,*)  wyraził 
się  w  jednej  ze  Swoich  korespondencyi  (w  liście  do  K«  Giaazyń- 
skiego),  że  jestto  dzieło,  które  „w  głowie  Słowackiego  duch  Szeks- 
pira porodził.**  Nie  przeczę  temu  bynajmniej,  że  niekfore  szcze- 
góły tragedyi  obecnej  przypominają  mistrza  tego  utwory.  Jeżeliby 
jednak  chodziło  o  ścisłą  odpowiedź  na  zapytanie,  kto  piórwsze 
pulsy  pomysłu  do  Balladyny  że  tak  powiem,  poruszył  i  rozwinął 


*>  Obaez  mianowicie  artykuł  jego  o  Słowackim  w  Tygodnika 
poznańskim  Literackim  rok  IV,  str.  181.  —  List  do  B.  Z. 
zamieszczony  w  Dodatku  Czasu  r  1859  Marzec  str.  523.  — 
W  dziele  „Wyjątki  z  Listów  Z.  K.«  strona  60  i  51.  —  Listy 
jego  do  Słowackiego,  dotąd  w  cidości  nie  ogłoszone  drukiem,  2  któ* 
rych  udzieliłem  wyimków  dotyczących   w  poprzedzających  rozdziałach. 

Tom  II.  18 


188 

w  wyobraźni  Juliasza,  to  byłbym  zdania,  te  ta  inicyatywa  wy- 
szła  od  dawniejszego  niż  Szekspir  a  jednak  bliższego  nam  wszy- 
stkim wieszcza.  Niewątpliwie  był  Słowackiemu  przewodnikiem 
na  t6j  drodze  nasz  Kochanowski, '  autdr  .Odprawy  Posłów, 
a  za  jego  pośrednictwem  starożytna  grecka  tragedya. 

Mieliśmy  już  sposobnośii  przekonania  się  na  podstawie  wła- 
snych zeznań  Juliusza ,  do  jakiego  stopnia  posunięte  u  niego  było 
rozmiłowanie  w  tym  zygmuntowskim  ojcu  poetów,  i  jak  mianowi- 
cie w  owych  latach,  które  Balladynę  zrodziły,  zwykł  był  nasz 
młody  romantyk  rozczytywać  niemal  codziennie  klasyczne  twory 
starego  piewcy  „Sobótek^.  Czyżby  nie  był  on  miał  zwrócić  na  to 
uwagi,  że  jedna  lutnia,  że  właśnie  piórwsza  i  taka  lutnia  w  na- 
rodzie naszym,  umiała  wydać  tony  tak  na  pozór  sobie  przeciwne? 
że  piórwsze  umnicze  spożytkowanie  świętojańskiej  pieśni  ludowej, 
i  piórwszy  odiów  w  słowie  polskióm  form  greckich,  były  dziełem  — 
tójsamój  ręki?..  W  Balladynie  są  obydwa  żywioły.  Go  większa, 
są  tam  ustępy,  z  EEórych  'doraźnie  bjje  woń ,  orwiewająca  w  tak 
właściwy  sobie  sposób  mianowicie  owę  piórwszą  polską  próbę  dra- 
matu, ów  epizod  homerowój  tradycyi,  wskrzeszony  do  życia  pod 
czarnoleską  lipą,  przy  pisanym  dzbanie  miodu  staropolskiego,  na 
wesele  autora  łacińskiój  książki  o  rzymskim  senacie  i  przytóm... 
Hetmana  wielkiego  koronnego.  Nie  w  myślajch  ąni  pojedynczych 
szczegółach  to  podobieństwo  w  Balladynie  do  Odprawy  Posłów 
uderza.  Słychać  je  w  rytmie ,  w  tonie ,  W  cdłym  że  tak  rzekę 
nastroju  ducha  i  lutiii. 

Próba  Kochanowskiego  przeniosła  myśl  Juliusza  w  owe  wieki 
sofoklesowe,  których  „Odprawa  Posłów"  była  słabym  tylko  je- 
szcze odbłyskiem.  Nie  umiem  powiedzieć,  o  ile  tragicy  greccy 
znani  być  mogli  autorowi  naszemu.  Dokładnej  ich  znajomości 
oczywiście  on  nie  posiadał.  O  czytaniu  ich  w  pierwotworze  nie  mo- 
że być  nawet  mowy.  Bogdaj  nawet  i  przekłady  takowych  na  jaki 
język  nowoczesny,  np.  na  francuski,  mógł  on  mieć  przed  sobą 
w  Genewie.  Nie  ma  tego  ani  śladu  w  jego  ówczesnych  listach. 
Nie  ma  też  i  w  dziele  samem  żadnój  zgolą  skazówki  na  to,  żeby 
pod  bezpośrednim    przywodcra    starożytnych    fantazya  J^^^była 


139 

miała  kształty  nadawać  Balladynie.  Mimo  to  wszystko  śmiem 
twiehlzi<5,  że  miał  on  tu  przed  oczyma  tradycye  Eurypidowe,  a 
dowodzą  tego  i  "wyrazy  niektóre  rzucone  w  przedmowie  do  Lilii 
Wenedy.  Czyto  więc  dalekie  przypomnienie  rzeczy  słyszanycłi 
albo  czytanych  niegdyś  w  kraju  kierowało  tu  jego  myślą,  czy  też 
wpadło  mu  teraz  właśnie  dopiero  w  ręce  jakie  pismo  przygodnie 
traktujące  o  dramaturgii  greckiej  :  —  dość  że  zaczął  on  rozmy- 
ślać nad  kwestyą,  czyby  z  sfery,  z  którój  starożytni  mistrzowie 
wydobywali  owe  kreacye  taki  urok  wywierające  na  całym  naro- 
dowym ogóle,  nie  dały  się  i  w  dzisiejszej  jeszcze  epoce  wywoły- 
wać postaci  i  powieści,  równie  silnie  działające  na  wyobraźnią? 

Dramat  grecki  mieści  się  cały  w  obrębie  stosunków  heroi- 
cznych ,  więc  przedhistorycżnyclT ,  ^bajecznych.  Z  t^j  tylko  kopalni, 
przez  orjca  wszystkich  poetów,  przez  Iłom  era  Jeszcze  otwartej, 
wynosili  Grecy  materyał  do  przelania  go  na  arcydzieła  sceniczne. 
Świat  rzeczywisty  i  codzienny,  nawet  i  świat  dziejowy,  o  ile  go 
dosięgała  pamięć  opatrzona  w  daty  i  dokumenta  —  była  to  kra- 
ina, której  wyobraźnia  tragików  starożytnych  nie  nawiedzała  wcale. 
Na  tyra  stałym ,  suchym  lądzie ,  ubitym  stopą  zwyczajnych  śmier- 
telników, oni  ani  nie  widzieli  ani  nie  przypuszczali  poezyi.  Wy- 
biegali myślą  swoją  tylko  na  otwarte  i  wolne  morze  przedbytu 
historycznego,  którego  nie  krępowały  żadne  więzy  konwencyi  ani 
w  mniemaniach  ani  w  ustanowieniach... 

Czyżby  nasze  narodowe  podania ,  po  za  widokręgiem  pewnych 
dziejów  leżące,  miały  być  dla  poety  mniej  wdzięczną  niwą?  Mia- 
ły żby  zamglone  naszych  herosów  postaci ,  żyjące  do  tój  pory  w  po- 
etycznej ludu  pamięci,  być  zdolne  tylko  wspomnień  w  piosence 
gminnej  ?  Nie  jestże  to  kruszec  .surowy,  który  i  dzisiaj  jeszcze ,  i 
u  nas  także,  dałby  się  odlać  na  dzieło  szczerozłotej,  artystycznej 
poezyi ,  byleby  tylko  jęła  się  tój  pracy  ręka  prawdziwie  powołana 
do  tego?  Napróżnoż  zdaje  się  gminowi  naszemu,  że  słyszy  i  te- 
raz jeszcze  po  lasach  tętent  łowca  niewidzialnego  i  psów  łajanie 
po  nocy;  że  go  dochodzą  z  pod  przezroczystych  fal  Gopła  albo 
Bałtyku  dzwony  pokutne  miast  potępionych;  że  się  wydobywają 
w  pewnych   dniach   roku,    z  pod   porosłych   mchem   odwiecznym 


grii/.ów  kruszwickich,  jęki  jak  gdyby  wzywające  litości;  że  dzie- 
wica .  ujęta  sneiu  nieprzespanym  —  tani  pod  mogiłą  niedaleko 
Krakusowego  grodu  —  kiedyś  zbudzi  się  jeszcze  i  powróci  na 
ziemię ,    żeby   zaznać ,    co  to    szczęście ,    co  to    luby . . .    swojego 

rodu 

Skutkiem  takichto  rozmyślań  nad  znaczeniem  nie  zużyte- 
cznionycli  dotąd  podań  naszych  raytycznych  —  z  punktu  widze- 
nia pokrewieństwa  takowych  ze  sferą  tragedy i  starożytnej,  wpadł 
poeta  nasz  na  kierunek  praktyki  poetyckiej,  w  którym  wydatni('j 
niż  we  wszystkiem  innem,  miała  się  odsłonić  oryginaUiość  genial- 
niej jego  tantazyi.  Powziął  zamiar,  stworzyć  na  tle  podań  rze- 
czonych cały  cykl  dramatycznych  otworów.  Miał  on  si^*  składać 
z  sześciu  odrębnych  tragedyi.  Pierwszą  pracą  na  tej  drodze  była 
właśnie  łBalladyna,  dzieło  rzeczywiście  tego  rodzaju,  że  mógł  »i£ 
autor  oniem  Vliścte  do  matki  wyrazić,  że  otwiera  ono  noWy  kraj 
poeiyctmy^  nietknięty  ludzką  stopą;  że  jest  całe  podobne  do  st«- 
rój  ballady^ —  ułożone  tak,  jak  gdyby  gmin  jo  ukła- 
dał, —  przeciwne  zupełnie  prawdzie  historycznej  —  czasem 
(słowa  autora)  przeciwne  podobieństwu  do  prawdy,  ludzie  jednak 
w  niem  są  prawdziwi  i  mają  w  sercu  nasze  serca . . . 

Ta  ludowość,  widna  w  całym  sposobie  przeprowadzenia 
Balladyny,  nie  byłto  jednak  cel,  o  któryby  poecie  było  chodziło 
jako  o  rzecz  najgłówniejszą.  Było  to  raczej  mimowolne  tylko  na- 
stępstwo wyłwra  przedmiotu ,  a  raczej  wyboru  stery,  w  którą 
zamierzał  wlać  życie.  Odtwarzać  u  nas  wieki  my  tyczne  —  jestto 
w  ostatecznym  skutku  tosamo,  co  malować  kolorami  wyobraźni 
gminu  naszego. 

Starożytnym  tragikom  łatwiej  było  radzić  sobie  w  tój  trudnej 
pracy  przelewania  mglistych  przeddziejowych  wspomnień  w  kształty 
plastyczne.  Najprzód  bowiem  wiek,  w  którym  żyli,  nie  tyle  był 
odsunięty  od  czasów,  z  których  ów  materyał  czerpali.  Wyznawali 
tę  same  religią ,  co  ich  bohaterowie  bajeczni ;  kierowali  się  w  ży- . 
ciu  temi  samemi  pojęciami,  wierzyli  w  tenże  wymiar  sprawiedli- 
wości, w  tenże  rodzaj  opieki  ze  strony  niebios  nad  światem.  A 
{K>tóm,  leżała   przed   nimi  otwarta  księga  Jlomora!   W  księdze 


Ul 

tój  widziały  kanon  wiary  i  tradycyi  ojczystej  tak  dobrze  owe  po- 
kolenia ;  które  wojnę  pelopóneską  toczyły,  jak  genoracye ,  z  łona 
którycli  wyszła  Ilias  i  Odysea.  Platon,  wyobraziciel  epoki  Bajpic- 
kniejszego  myśli  greckiej  rozkwita,  co  cliwila  się  poslugaje  przy- 
toczeniami z  tych  narodowych  rapsodyi ,  rozstrzygając  niemi  nie- 
raz najzawilsze  i  najoderwańsze  zagadnienia  filozoficzne. 

My  takiego  zabytku,  takiego  przedchrześcijańskiej  Polski 
zwierciadła  nie  posiadamy.  W  historycznym  względzie  bardzo 
juaało,  w  obyczajowym  nic  nam  wcale  o  niej  nie  jest  wiadomo. 
.Czujemy  to  wprawdzie  wszyscy,  że  wyobrażenia  nasze,  choćby 
były  urobione  na  tle  stosunków  nawet  najdawniejszej  naszej  h  i- 
gtoryczuej  epoki,  nie  mogą  przystawać  do  tych  wieków  za- 
mierzchłych, które  od  czasów  bolcsła^rowskich  przedzieliła  cała 
nieskończoność  różnic  tak  wiary  jak  powszechnej  kultury.  Uznajemy 
zatem  nieodzowną  konieczność  wyszukania  sobie  do  tego  barw  i 
kształtów  zgoła  odrębnych.  Lecz  skąd  je  wziąć  ?  jak  je  sobie  uro- 
bić? —  w  tern  właśnie  trudność  niepokonana! 

Jedyną  drogą,  jaka  się  tu  nastręcza,  jest  chyba  pójść  w  śla- 
dy za  Chodakowskim  i  bznkać  u  ludu  ostatnich  śladów  tej  cywi- 
lizacyi  rodzimej ,  która  w  wyższych  warstwach  równocześnie 
z  przyjęciem  chrześcijaństwa  ustąpiła  miejsca  obcej  ducha  ogła- 
dzie. Tą  drogą  puścił  się  też  tutaj  Słowacki. 

Wprawdzie  i  ten  sposób  nie  koniecznie  wiedzie  do  celu.  Od 
czasu  wystąpienia  właśnie  wspomnianego  entuzyasty  dla  wszy- 
stkiego, co  tylko  gminne  —  mija  już  oto-połpwa  wieku.  Pomi- 
mo usiłowań  tak  pierwszych  jak  późniejszych  zwolenników  tego 
kienmku^  pomimo  tak  nieznużonego  zbierania  pieśni  ludowych, 
skazek,  przysłowi  itd.  prowadzonego  systematycznie  przez  lat  do- 
brze 30  po  wszystkich  kraju  zakątacb,  nie  otrzymaliśmy  żadne- 
go promienia  światła,  któreby  potrafiło  przedrzóć  zasłonę  tćj  kra- 
iny zaczarowanej  i  uczynić  ją  widną  dla  oczu  naszych.  Co  gorsza, 
.  trzeźwe  i  umiejętne  badania  zgromadzonych  w  ów  sposób  materya- 
łów  odebrały  nawet  w  zasadzie  kredyt  wynikom  poszukiwań 
w  tym  zakresie  podejnrowanych.  Szacowna  książka  Berwińskiego 
niepomału  zachwiała  wiarę  w  możność  odszukania  klucza,  o  któ** 


142 

ry  chodzi ,  w  zasobach  t^j  tak  zrazu  przeceuioDĆj  spu&sizny.  Tra- 
dno  się  już  po  dziś  dzii*ń  łudzić  nadzieją,  żeby  choć  nawet 
w  przyszłoś!  okazać  się  miała  pomoc  jaka  dla  badań  naszych  — 
z  t^j  strony. 

Mimo  to  wszystko,  aczkolwiek  więc  nie  d!a  historyi,  to  dla 
poezyi  mają  poszukiwania  rzeczone  wszelako  wielką  doniosło&ć. 
Natura  pieśni  gminnej  ma  w  sobie  zawsze  CQŚ  ożywczego.  Sposób, 
w  jaki  nieuczona ,  tradycyjnym  tylko  instynktem  powodująca  się 
wyobraźnia  warstw  sielskich  wystawia  sobie  rzeczy,  może  być  dla 
artysty  przydatnym  już  dla  lego  samego ,  że  się  różni  od  sposobu 
pojmowania  takowycli  przez  wyższe  klasy.  Jest  w  tym  sposobie 
ludowym  zawsze  jakaś  cząstka  rodzimych ,  samorodnych  pierwia- 
stków. Aczkolwiek  wobec  bezwzględnej  prawdy  nie  można  go  po- 
czytywać za  autentyczny  i  nieomylny  wizerunek  pierwotdości 
słowiańskiej ,  to  konwencyjnie  wszelako  on  .za  takowy  dość  po- 
wszechnie uchodzi  i  ma  prawo  zastępować  go  w  sztuce.  Historyk 
z  dokumentami  w  ręku  wykaże  w  wyobrażeniach  gminu  później- 
sze albo  obcego  pocliodzenia  naleciałości.  Ogół  narodu,  biorący 
rzeczy  mniej  ściśle,  uczuje  w  nich  woń  wieków  będących  dla 
uczonego  zagadką,  i  efekt  poetyczny  będzie  więc  osiągnięty. 

Takimto  więc  instynktem  świadomie  czy  mimowiednie,  lecz 
w  każdym  razie  trafnie  wiedziony  Słowacki,  zamierzył  w  obe- 
cnym dramacie  swoim  zawrzeć  obraz  świata  i  tego  „co  się  na 
nim  tak  dziwnie  plecie^  w  duchu  fantazyi  gminnój.  Postawił  się 
myślą  jakby  w  położeniu  naiwnego  prostaczka,  co  snuje  swoje 
skazkę  na  tle  popielowych  stuleci  nie  znając  wcale  kronikar- 
skich o  tychże  czasach  powieści.  Za  punkt  zarodny  wziął  sobie 
myśl  kilku  ballad ^  a  raczej  kilku  piosnek  ludowych,  których  su- 
rowy materyał  w  części  już  był  wtedy  przerobiony  artystycznie 
przez  współczesnych  poetów.  Głównie  dostarczyła  mu  treści  zna- 
na O'  a,  bo  na  całej  przestrzeni  kraju  naszego  przez  lud  śpie- 
wy wana  powiastka  o  dwóch  córkach  prostej  wieśniaczki,  w  ró- 
wnym stopniu  pokochanych  przez  jakiegoś  wielkiego  pana,  które 
wysiano  na  maliny,  ażeby  samo  szczęście  rozstrzygło,  która 
z  nich  ma  zostać  żoną  rycerza.   Powiastka  ta,  słabiuchno  przela- 


143 

ta,  w  kształty  ballady  przez  Al.  Chodikę,  była  wcielona  jnŁ 
wtedy  do  zasobów  piśmiennej  literatury.  Dragióm  źródłem,  z  któ- 
rego mógł  zaczerpnąć  autor  Balladyny  niejedno,  były  Lilie 
Mickiewicza.  W  Malinach  Chodźki  mowa  tylko  o  zewnętrznych 
zdarzemacii.  W  Liliach  odsłania  się  i  wewnętrzny  stan  daszy 
owój  zbrodniarki,  ,»ktÓrćj  nie  ial  było  rozl>oja,  ale  tylko  strach 
kary.** 

;,Ach  pójdę  aż  do  piekła, 

Zniosę  bicze,  pochodnie: 

Byleby  moje  zbrodnie 

Wieczysta  noc  powlekła !  "  — 

Na  tóm  tle  zewnętrznych  zdarzeń  i  wnętrznych  usposobień, 
wiklących  się  w  jeden  ciąg  zbrodniczo  przebytego  żywota,  stawił 
poeta  i  inne  jeszcze  figury.  Ten  pustelnik  siwy,  co  zna  siłę  ka- 
żdego ziela  i  leczy  wszystkie  słabości,  a  za  młodu  władał  l)erłem 
jako  dziedziczny  król  ludu  —  ten  dobry  rycerz  od  stóp  do  głów 
w  zbroję  zakuty,  po  całym  świecie  jeżdżący,  żeby  karcić  wystę- 
pek, a  podawać  rękę  pokrzywdzonemu  —  ta  matka  uboga,  któ- 
rój  się  własna  córka  zostawszy  wielką  panią  wyparła  —  ten  ku- 
siciel w  postaci  niemieckiego  przybłędy  —  ten  król  dzwonkowy, 
czarodziejskim  sposobem  przemieniony  z  prostego  chłopa  —  ten 
piorun  z  nieba,  uderzający  w  winowajcę,  którego  przymusiły  oko- 
liczności do  wydania  na  samego  siebie  wyroku...  wreszcie  te 
nadzmysłowe,  cudotwórcze,  fantastyczne  istoty,  żyjące  między  lu- 
dźmi i  niepomału  wpływające  na  ich  postanowienia:  —  wszystko 
to  są  rysy  ze  wszech  miar  odpowiednie  wyobrażeniom  ludu  na- 
szego, a  nawet  i  żyjące  z  osobna  w  jego  powieściach. 

Poety  dziełem  —  że  je  natchnął  pełniejszóm  życiem,  że  otwo- 
rzył wnętrze  ich  serc,  że  je  połączył,  że  z  połączenia  tego  stwo- 
rzył świat  nie  tylko  nowy,  ale  zdolny  w  najwyższym  stopniu  zająć 
uwagę  człowieka  stojącego  na  wysokości  dzisiejszego  usposobienia 
warstw  wykształconych.  Podłożył  bowiem  zawikłaniu.  na  pozór 
wymarzonemu  przez  dziecięcą  fantazyą,  ideje  wiekuiście  prawdziwe. 
Pod  osłoną  stosunków,  mateiialnie  biorąc  miejscowych  i  zniko- 
mych,  ukrył  filozofemat  ogólny,    wynik  długich  ro7myślań  swoich 


114 

imii  tokiem^'  sfśm  i  kćM  Jadzkicfa ,  nad  tjrm  c^teroiwkraeem  ta^^ 
uialnym  wtosaoza  ozamdleskiego : 

„Wszystko  się  dzit^nife  plecie 

Na  tym  tu  biednym  świecie!  ' 
A  ktoby   chciał  róznraem  wszystkiego  dochodzić,    . 
r  zginie,  a  nie  będzie  limiał  w  to  ugodzić.**  '    * 

Ten  problemat  nierozwiUuny)  tę  niepojętą  .dla  rozumów  na- 
szych zagadkę ,  to  godło  powtórzone  i  przes  Malczeskiego  na  cze- 
le Maryi ,  pokusił  się  w  Balladynie  nasz  Juliusz  poddać  pod  ana- 
lizę. Jeśli  przełożymy  stworr.one  przezeń  plastyczne  kształty 
poezyi,  na  język  myślącego  rozumu,  wypowiemy  całe  przekona- 
nie poety  w  tych  kilku  słowach:  Ostatecznie  składa  się  wpra- 
wdzie wszystko  na  ćwieeie  podług  woli  Of^atrzności.  Oną  jedna 
ostatecznie  wsżystkióm  i  wszystkimi  kieruje.  Ale  opatnaiość  bez- 
pośrednio nie  działa.  Są  siły,  czy  raczej  prądy,  z  osobna  i  na}- 
różniejszemi  drogami  i  w  najrozmaitszych  kierunkach  działające 
na  to  w*szystko ,  co  zowieroy  przędzą  życia  czyjego.  Błocąc  wpły- 
wy te  poszczególnie,  okaztije  się,  że  nigdy  rfę  to  nie. iści,  ku 
c^mu  niŁWodzi  i  pr;5e  i  popycha  moment  taki  osobny.  Rezultat 
dopiero  i  suma  zawikłania  tych  wszystkich  sprężyn  razem :  —  to 
jest  co  ostatecznie  kieruje  światem.  W  tern  tei  właśnie  ppłąeze- 
niu  ich  wszystkich  objawia  się  Opatrzność  — 

A  jakież  są  te  poszczególne  impulsa,  ktoryiti  podlegają 
uczynki  nasze? 

Nasamprzód  nasze  własne  zamiary,  rachuby,  słowem  posta- 
nowienia ludzkie. 

Jeśli  nie  prawie  zawsze,  to  nader  często  ślepy  przypa- 
dek, ten  niewinny  figlarz  mieszający  nam  szyki. 

Nie  mniój  znaczy  tu  i  dem  on  izm,  ta  potęga' wy  iltsza  nie- 
raz nad  wolę  i  nad  rozum  człowieka  —  już  to  w  wbisu^m. sercu 
brojąca,  już  kusząca  nas  z  otoczenia. 

Dalej:  logika  zdarzeń^  nieodzowny  fatalizm  czy* 
nów,  któreśmi  spełnili  sami.  Co  tak  trafnie  wyraził  Schiller s-^ 
„Das  ist  der  Fluch  der  bósen  That,  dass  sie  fortzeugend  Boses 
niuss  gcbaron.^' 


i4^ 

NakoDiec  —  Wprawdzie  bardzo  rzadko  i  wyjątkowo:  t^ale^ 
boży,  ta  bezpośrednia  interwencya  niebios,  działająca,  kiedy 
wszystkie  stopniowania  pośrednictw  ludzkich  zawiodły... 

Pospolicie  w  życija  kładziemy  przycisk  wedle  usposobienia 
naszego  to  na  tt\j ,  to  na  owej,  ale  zwykle. na  jednój  tylko. z  po* 
między  pięciorga  potęg ,  w  połączenia  tu  wyrażonych.  Człowiek 
praktyczny  i  racyonalny,  wierząc  w  bezwzględną  prawdę  przysło- 
wia, ^jak  sobie  pościelesz,  tak  się  wyśpisz^,  składa  aazwyczaj 
wszystko  na  własną  wolę.  ludzką.  Umysł  lekki  lub  Dpiaieryalny 
wszystko  odnosi  do  przypadku.  Zabobonni  w  każdem  zdarzę* 
niu  widzą  utajoną  władzę  złego,  lub  wreszcie  w  pewnych  razach 
dobrego,  .  któreto.  władze  prowadzą  klientów  swoich  prostym 
go^ińcem  do  piekła  alt)o  do  nieba»  Fataiiści  koją  zmartwie- 
nia domowe  i  publiczne  rezygnacyą,  i  prawią  że  co  się  stało, 
stać  się  musiało  —  nie^^pytając  wcale  q  to,  skąd  wychodzi  ten 
ślepy  przymus.  A  religianci,  w  mnlój  wzniosłem  znaczeniu  tego 
wyrazu,  upatrują  we  wszystkićm  &uda  i  wszystkiego  dobrego 
się  <^podziewąją  tylko  od  cudów. 

Autor  Balladyny  przyjął  wszy&lkie  pięć  wyobrażeń  za  pra* 
wdziwe ,  a  raczćj  uczynił  je^dópiero  prawdziwemi  właśnie  przeto, 
że  żadnego  z  nich  nie  wykluczył.  Pojednał  je  i  połączył  je  wszy- 
stkie, i  ustopniował  jako  piętrzące  się  władze,  na  obraz  i  podo- 
bieństwo corą^  wyższych  instancyi  rządzących  światem... 

Przeprowadzenie  tego  pomysłu  stanowi  właśnie  mistrzowską 
htronę  dzieła  leżącego  przed  nami.  1  tylko  z  tego  punktu  widze- 
ni£  Balladyna ,  mimo  wszystkiego  eoby  w  ni^j  wytknąć  można 
jako  niedostatek,  a  rączej  jako  nadmiar  (z  tej  właśnie  strony 
najwięcej  bowiem  możnaby  dziełu  temu  zrobić  zarzutów),  okazuje 
się  rzeczywiście  najgłębszą  może  kreacyą  Słowackiego,  w  każdym 
razie  utworem  godnym  jfgo  geniuszu. 

Żeby  się  o  tim  przekonać :  przejdźmy  do  szczegółów. 

Przedewszystkióm  określmy  sobie  chwilę  dziejową,  na  którą 
przypada  zmyślenie,  służące  za  osnowę  dramatu. 

Dzieje  nasze  zapamiętały  przesilenie  się  czasów  9  dokonane 
w  skutek  upadku  dynastyi  Popielów  na  rzecz  Piasta  i  jego  rodziny. 

TomlŁ  19 


U6 

Ńa  tę  to.  chwilę  ostatnich  rządów  rodu  popielowego,  j)rzed,  powo- 
łaniem  jeszcze  Piasta  do  tronu,  przonosi  fikcyą  swojg^  Słowacki. 
Byłyto  czasy  posępne.  Przekleństwo  i  jego  skutki ,  jak  woń  zło- 
wieszcza przenikająca  powietrze,  obejmowały  kraj  cały.  Ostatni 
z  Popielów,  czwarty  tego  imienia,  dostał  się  do  właclzy  nad  na- 
rodem zdradą  i  zbrodnią.  Zepchnął  z  tronu  starszego  brata,  a 
po  ujściu  tegoż  z  stolicy,  pozostałe  po  nim  sieroty  okrutnie  zgła- 
dzi! ze  świata.  Od  iego  czasu  minęło  lat  20.  Dawniejszy  książę 
już  zapomniany  przez  wszystkich,  pędzi  życie  w  głębokich  lasach 
jako  pustelnik.  Nikomu  nie  wiadomo ,  kto  się  ukrywa  w  osobie 
tego  pustelnika,  ale  chatka  jego  często  bywa  nawiedzana  przez 
ludzi  potrzebujących  dobrój  rady  czy  to  w  chorobie,  czy  innój 
jakićj  przygodzie.  Od  czasu  objęcia  rządów  przez  nowego  monar- 
chę ,  zlewają  się  na  Polskę  w;szelkie  nieszczęścia.  Popiel  IV  pa- 
nuje po  tyrańsku.  Co  gorsza,  dawniejszy  książę  usuwając  się  na 
wygnanie,  potrafił  unieść  z  sobą  koronę  królewską.  Była  to  ko- 
rona cudowna,  od  czasów  Lecha  z  błogosławieństwem  noszona 
przez  wszystkie  pokolenia  dziedziczących  rządy  nad  Polską.  Przy- 
wiązał do  jój  dziejów  poeta  myt,  zaczerpnięty  zwłasn(5j  fantazyi, 
niepospolitój  piękności  poetycznój^  myt  sięgający  jeszcze  oddaleń- 
szój  przeszłości,  bo  aż  kołyski  Chrystusa...  Skutkiem  nadzwy- 
czajnych kolei,  jakie  klejnot  rzeczony  kiedyś  przechodził,  miał 
on  władzę  cudowną. 

„Korona  Lecha  sławną  niegdyś  była! 

W  niśj  szczęście  ludu,  w  niój  krainy  siła 

Cudem  zamknięta". . . 

Korona  fałszywa  i  podrobiona,  której  przywłaszczycie!  uży- 
wał, nie  miała  żadnój  mocy,  a  przekleństwo  nań  rzucone  pr7.ez 
ojca  dzieciąt  zamordowanych  działało. 

Nie  tylko  przeto  nękały  naród  pomory,  głód,  szarańcza  i 
nieznane  nigdy  dawniej  okrucieństwo  panującego,  ale  zepsucie  do- 
stało się  i  do  serc  ludzkich.  Ludzie  w  całem  królestwie  stawali 
się  coraz  gorsi . . . 

Na  tóm  tle  poczyna  się  akcya  dramatu.  — 


147 

W  przedmowie  powiada  autor,  że  jego  tragedya^  że  jego 
Balladyna  ^^  wychodzi  na  świat  z  aryostycznym  uśmiechem  na 
twarzy,  urągając  się  z  porządku  i  z  ładu,  jakim  się 
wszystko  dzieje  na  świecie.''  Wyrażenie  to  ściąga  się 
głównie  do  aktu  pierwszego,  w  którym  zamiary  ludzkie  i  ironia 
ślepego  przypadku  dziwnie  się  z  sobą  krzyżują. 

Oto  s^oi^  grzęd  nami  młody,  dorodny  i  dzielny  rycerz ,  pan 
warownego  zamku  i  licznych  do  kola  włości.  Zaniyśla  poszukać 
sobie  żony.  Chciałby  uczynić  wybór  jak  najszczęśliwszy.  Nie  za- 
ślepia go  ani  żądza  wielkości  ani  ponęta  bogactw.  Nie  uwodzi  się 
nawet  samymi  powabami  urody.  Pragnie  znaleść  dziewicę 

^ Białą,  jak  w  ręku  anielskiego,  stróża 
Kwiat  lilijowy:  niech  jój  słowik  śpiewny 
Zazdrości  głosu,  a  synogarlica 
Wiernością  zrówna.  Gdzie  taka  dziewica?'' 

Nie  ufając  własnym  zabiegom,  ogląda  się  za  pewniejszym 
sposobem  ustalenia  swojego  szczęścia.  Udaje  się  do  pustelnika,  o 
którym  słyszał,  że  mu  nikt  nie  zrówna  rozumem,  i  prosi  go, 
ażeby  mu  albo  wskazał  taką  dziewczynę,  albo  przynajmniej  po- 
wiedział, co  czynić,  żeby  ją  znaleść.  Obydwaj  wspólnie  układają, 
co  im  się  widzi  najlepsze.  Stanęło  na  tóm ,  że  nie  ma  Kirkor 
szukać  sobie  kochanki  ani  pod  złocistymi  dachami  królów,  ani 
nawet  w  pańskich  pałacach.  Po  za  tymi  wysokimi  progami,  mó- 
wi Popiel  trzeci,  owym  pustelnikiem  będący,  rzadko  kiedy  prze- 
mieszkuje to,  czego  Kirkor  pragnie. 

„Tylu  ludzi  biegło 
Z  pierścionkiem  ślubnym  za  marą  wielkości , 
A  prawie  wszyscy  wzięli  kość  niezgody. 
Zamiast  straconej  z  żebra  swego  kości.*' 

Więc  ty  postąp  sobie  inaczej.  Niech  cię  złocista  kareta  wie- 
zie do  jakiej  niskiej  lepianki.  Szukaj  prostoty,  a  resztę  zostaw 
losowi. 

„Ani  się  wahaj,  weź  pannę  ubogą, 
Źeń  się  z  prostotą,  i  niechaj  ci  błogo 


148 

I  lepiej  będzie,  niżbyi  miał  z  królewną. 
Do  biednej  chaty  idź  synn  na  pewno! 
Niechaj  ci  pierwsza  jaskółka  pokaże , 
Pod  jaką  belką  gniazdo  ulepiła. 
Gdzie  okienkami  błysną  dziewic  twarze^ 
A  dach  słomiany  — 
tam  czeka  na  cię  żona  karna,  miła,  niewinna^... 

Jak  widzimy,  rozum  ludzki  uczynił  tedy  w  sprawie  tej  wszy- 
stko, co  tylko  zrobić  mógł,  ażeby  się  nie  pomylić.  Postanowienie 
Kirkora  zapadło  z  zachowaniem  wszelkich  ost^ożnoici  —  odwołał 
się  do  doświadczenia  —  kierują  nim  chęci  najlepsze:  —  i  do 
czegóż  go  to  doprowadziło?  —  Oto  przypadkiem  wywraca 
się  i  łamie  powóz  jego  na  jakimś  mostku.  Niedaleko  tego  mostka 
jest  sioło,  a  w  niem  oczywiście  różne  ubogich  ludzi  chatki  pod 
strzechą ;  ale  przypadek  chciał ,  żeby  Kirkor  szukający  noclegu 
zajechał  do  tej  właśnie  między  niemi ,  w  którój  mieszkała  matka 
Balladyny  i  Aliny.  Trzeba  byJo  znowu  szczególnego  przypadku, 
że  się  uaszemu  rycerzowi  oba  dziewczęta  porówno  sfodobały 
Przypadkiem,  ni  stąd  ni  zowąd,  przyszło  starej  wdowie  do 
głowy,  żeby  wybór,  która  z  jej  córek  ma  zostać  jego  małżonką, 
zrobić  zależnym  znowu  od.  przypadku ,  t.  j.  od  zbierania,  owych 
malin,  na  które  wysłano  obie  dziewczyny...  Postanowienie 
więc  Kirkora  i  pustelnika  w  to  godziło,  żeby  się  wyrzćc  wszel- 
kich świetności  i  mieć  za  to  poczciwą,  choć  biedną  żonę.  A  śle- 
py, bezmyślny,   psotny  przypadek  podsunął  mu . . .   Balladynę ! 

Ale  poecie  naszemu  nie  wystarczało,  okazać  ironią  tego  nie- 
winnego psotnika  w  samych  tylko  tejże  ironii  objawach. 
Chciał  on  go  okazać  i  w  widomych  jego  kształtach.  Cho- 
dziło o  nadanie  ciała  temu  abstrakcyjnemu  słowu:  przypadek... 
W  tymto  celu  wprowadziła  on  tu  w  sam  środek  rzeczywistych 
działań  ludzkich,  świat  fantastyczny.  Współdziałanie  świata  cza- 
rodziejskiego pierwotna  wyobraźnia  ludowa  wszędzie  przypuszcza. 
Moment  ten  zatem  wziął  autor  Balladyny,  jak  wszystko  w  tym 
dramacie,  od  ludu.  Ale  wycisnął  na  nim  swój  stempel.  Podłożył 
mu,    wprawdzie  w  fantastyczny   sposób,    znaczenie,   które  może 


149 

być  zrozamiałóm  i  dla  dzisiejszej  reflexyi;  Goplana,  Skierka, 
Chochlik  i  cały  ten  świat —  lekki,  jak  bańka  mydlana,'  powiewny 
jak'  fiid  ajern,  znikoiny  jat  barwy' fyczy,  krzySujący  czasem  szko- 
dliwie aczynki  ludzkie ,  a  w  grancie  dobroduszny  i  nigdy  ze  złym 
zamiarem  —  to  tylko  więc  poetyczne ,  po  aryostowsku  pomyślane 
uosobienie  przypadku/ 

*llozamie  się  samo  przez. się,  że  w  pomyśle  tak  eterycznie 
powiewnym,  jak  cały  ten  dział  obecnego  dramatu,  nie  można 
spodziewać  się ,  żeby  każde  poszczególne  w  nim  dowo,  każdy  .rys, 
każdy  że  tak  powiem  puls  rozigranej  imaginacyi  autora  wytrzy- 
mywał rozbiór  rozkładającej  krytyki.  Niepodobna  zagadywać  ka- 
żdego tutaj  szczegółu:  a  na  co  ty  tutaj?  a  co  ty  znaczysz?.. 
Pedanterya  przesadna  psuje  wszystko  w  razach  podobnych.  Szty- 
wnej i  na  szczudłach  samych  tylko  rozsądkowych  pojęć  kroczącój 
allegoryi  Słowacki  dawać  tu  nie  zamierzył.  Dobrą  połowę  ruchu 
w  tem  falowaniu  złudnój  fantazraagpryi  zdać  trzeba,  na  karb  bu- 
jań  fantazyi,  która  się  nie  poczuwa  do  ścisłego  rachunku  z  tego, 
co  czyni.  Lecz  weźmy  tę  fantastyczność  współdziałającą  w  na- 
szym dramacie  w  całym  onej  ogóle :  a  przyznamy,  że  tylko  w  ta- 
ki sposób  można  jźj  znaczenie  wykładać. 

^  Cała  postać  Goplany,  wszystko  co  tylko  ona  czyni,  wszy- 
stko czego  nawet  sama"^  doznaje :  to  tylko  zmysłowe  uwidomienie 
przypadka.  Istotii  ta  napowietrzna,  uwiana  z  zorzy  1  woni,  lek- 
ka jak  chmurka  płynąca  niebem  — '  poetyczna  do  przesady,  po- 
czciwa o.d  stóp  do  głowy,  cały  świat  duchów  i  daszków  mająca  na 
rozkazy,  słowiki  ucząca  piosnek,  jaskółki  z  wiosną  zbudzająca 
z  topieli,  zaścielająca  niw7  tęczami  kwiatów;.,  taką  istota 
rozmiłowuje  się  w  prozaicznym  pijaku,  w  rumianym,  głupkowa- 
tym i  sprośnym  Grabcu !  Nie  jestżeto  prawdziwa  ironia  losu  ? 
Oto  ją  i^dzifny  wychodzącą  za  piórwszym  wiosny  pot^iowem 
z  pod  toni  Gopła,  na  dnie  którego  spędziła  zimę.  Nie  marzy  o 
niczóm,  tylko  o  piękności  człowieka,  który  tój  zimy  w  jeziorze 
owem  się  topił.  Niewymownie  tęskni  do  niego.  Pragnie  co  rychlój 
ujrzeć  go  znowu  i  być  od  niego  kochaną,  tak  jak  go  sama  ko- 
cha. Goplana  nie  wie  ^  kto  jej  kochanek  ?  Nie  zna  go  jeszcze. 


150 

Nie  była  zdolna  obją(S.  wzrokiem  należycie  cal&j  jego  postaci ,  kie- 
dy był  zanurzony  w  przerębli.  Trwało  to  krótko  —  zresztą  była 
to  pora  martwćj  niemocy  i  jakby  skamieniałej  sennoik^i,  której 
Goplana  przez  ciąg  zimy  podlega  wraz  z  całą  przyrodą  poddaną 
pod  jój  rozkazy  jako  królowej  jednego  z  działów  natury.  Był  to 
więc  dla  niój  stan  snu  i  jawy  na  poły.  K,ochankiem  Goplany 
będzie  zatem  każdy  człowiek ,  który  pierwszy  zajdzie  jej  teraz 
difogę ...  I  oto  przyszedł  był  na  to  miejsce  młody  pasterz ,  figura 
lywcem  wykrojona  z  jakiej  sycylijskiej*8ielariki ; "  sentymeritalny, 
westchnieniami  tylko  żyjący  Filon.  Nienasycony  w  tęsknocie, 
cały  zatopiony  w  łzawych  dumaniach,  wędruje  on  przez  świat 
cały  i  szuka  wymarzonej  kochanki.  Ale  ideał  jego  pozostaje  ^uie- 
znalezionym,  jak  się  wyraża,  obrazem**  w  sercu  tylko  jego  żyją- 
cym. Ani  żniwiarki)  ani  naw^  królewny  nie  potrafiły  poetycznej 
jego  dusz}fc  natchnąć  zachwytem.  Mie  ma  dla  niego  szczęścia  na 
ziemi.  Chyba  tajemnicze  łono  wód  wy^a  kiedy  taką  istotę,  jakiej 
on  szuka.  Chyba  mgły  powiewne  zrodzą  dla  niego  kochankę.  Do 
mgieł  takich  stosując  to  co  extatycznie    maluje,  powiada  FUon: 

„Nieraz  poglądałem 
Na  białe  płótna,  łąk  jasną  zielenią 
Słońcu  podane ,  rojąc  serca  szałem 
Że  z  bieli  płócien,  jako  t  morskiej  piany 
Alabastrowa  miło&ci  bogini 
Wyjdzie  na  słońce**. . . 

Otóż  nakouiec  wyszło  w  samćj  rzeczy  z  głębi  Gopła  coś  bar- 
dzo podobnego  do  tej  „alabastrowej  bogini.**  Goplana  —  to  stwo- 
rzona dla  Filona  kochanka!  Filon  —  to  wymarzony  kochanek 
dla  niej.  1  cóż?  czy  się  pokochali  wzajemnie?  Czy  się  znaleźli? — 
Bynajmniój !  Jedna  chwila  popsuła  wszystko.  Filon  wprawdzie 
przechodził  przez  owo  miejsce,  ale  niestety  przyszedł  na  nio  za 
wcześnie  i  —  przeszedł.  Zaledwie  odszedł,  wynikła  z  wód  fanta- 
styczna królowa  Gopła.  I  spotyka  na  swojej  drodze  —  kogo  na- 
samprzód  ?  Spotyka  gburowatego  parobka ,  który  j^j  niilość  odpy- 
cłia !   Ona  mu  mu    szepce  o  czystości  dziewiczej ,  o  malinach  i 


ISI 

poziomkach,  które  będzie  dla  niogo  rwała,  o  rozłogach  łąk  i  ga** 
jów,  które  wieczorem  wspóhiie  nawiedzać  mają. 

M Będziemy  błądzili,, 
Kiedy  księżyc  przyświeca,  kiedy  słowik  kwili, 
Nad  falą  szklistych  jezior,  pod  wielkim  modrzewiem 
Będziemy  razem  marzyć  przy  księżycu . . . 

A  Grabiec  ani  rozumie  tego  wszystkiego  1  Nazywa  Goplanę 
rybą,  gaTaretą,  szklaną  zmorą,  koczkodanem . . .  a  jej  poetyczne 
expektoraćye^dpłaca ,  cliwaląc  sobie  karczmę  i  gorzałkę ,  dziewuchy 
wiejskie  przy  sianóżęcm  itp.  Nie  jestże  to  wszystko  prawdziwą 
igraszką  losu ,  którą  tak  powszechnie  uwa)»my  za  synonim  z  przy- 
padkowością? Nawet  ów  nieodłączny  od  wyobrażenia  przypadku 
przymiot,  ślepotę,  widocznie  chciał  poeta  przedmiotowo^Wy- 
stawió  w  roli  Goplany,  kiedy  jej  każe  do  osmolonego,  „w  czer- 
wonej umazganego  rudzieT^  same  sprosności  gadającego  pijaka, 
mówić  takie  słowa,  jak  ^piękny  młodzieńcze!*'  —  „słowa 
jego  wonne  przynosi  wiatr  wfosenny  do  mojego  ucha**,   — 

„Niech  zorza  różana 
Pierwsze  mu  blaski  na  oblicze  rzuci; 
Lecz  niech  się  zorza  na  poły  zasmuci 
I  płaczem  rosy  słońce  .tak  przesłoni , 
Aby  łagodne,  powiek  nie  raziło"*  itd. 

Kontrasty  te  sprawiają  wrażenia  śmiószne;  ale  z  «punkta 
widzenia  saroój  tylko  humorystyki  nie  mogłyby  być  dostatecznie 
wytłómaczone. 

Podobnie  uwidomieniem  zrządzeń  samej  tylko  przypadkowo- 
ści nazwać  należy  całą  tę  interwencyą,  jakiój  się  Goplana  wzglę- 
dem działań  ludzkich  dopuszcza,  Grabiec  nie  chce  przychodzić 
wieczorem  do  Goplany,  gdyż  właśnie  wieczorami  czeka  na  niego 
za  borem  Balladyna,  z  którą  on  ma  znajomość.  Ażeby  go  skłonić 
ku  sobie,  widzi  się  Goplana  w  konieczności  usunąć  stąd  owę 
dziewczynę.  Usunięcie  to  nie  może  być  ze  szkodą  dla  Balladyny, 
bo  Goplana  jest  dobra ,  szkodzić  nikomu  nie  chce.  Lecz  można 
ją  z  tych  stron  oddalić  w  jaki  inny  sposób,  bez  szkody  dla  niój. 


Oto  wła&nie  szuka  Rirkor  dziewic  po  ciecie ,  co  mieszkają  w  ut)0* 
gicb  chatkach.  Ntecliże^  zajedzie  do  chaty  Balladyny!  niech  ona 
właśnie  zostanie  wielką  panią ...  Na  rozkaz  krófowej  swojej,  spra- 
wia to  Skierka,  że  się  załaiuaje  ów  mostek  pod  powozem  Kir- 
kora!  Ale  Kirkor  mógłby  i  2  tego  jeszcze  miejsca  do  niejednej 
innej  lepianki  trafić.  Skierka  go  tedy  wiedzie  echem  napowietrznej 
muzyki,  właćnie  do  mieszkania  matki  dw^óch  dziewczyn,  które 
mu  pani  jego  wskazała.  Skutkiem  okoliczności,  że  Skierka  nie 
zrozumiał  dokładnie  danego  sobie  rozkazu,  zlewa  on  czary  miło- 
sne zamiast  na  jedne,  na  obie  siostry.  Tak  więc  jego  to  sprawa, 
że  pokochał  nasz  rycerz  i  Balladynę  1  Alinę  porówno.  Z  tego 
wynika  nowa  trudność,  nowa  zawiłość.  Z  obiema  niepodobna  -  się 
żenić,  trzeba  koniecznie  wybrać  sobie  jedne  tylko,  -r  a  jak  to 
zrobić,  kiedy  obie  krasawice  porówno  nęcą  ku  sobie?  Myśl  wy- 
słania córek  na  malinowe  wyścigi  wychodzi  znowu  od  Skier- 
ki.     Uosobienie    przypadku    szepnęło    starej    wdowie    do    ucha, 

I  żeby  rzecz  zdać  na  przypadek:  i  tak  cały  ruch  akcyi,   w  zakre- 

sie piórwszego  aktu,  kierowany  jest, Jak  widzimy,  przeważnie  tą 
właśnie  sprężyną  przypadkowości,  przyodzianej  w  kształty  fanta- 
stycznego świata. 

I  Upatrując  takie  znaczenie  w  fantastycznych,  ustępach  Balla- 

I  dyny,  wiem  o  tóm,   że  inni  inaczój  je  sobie   tłómaczą.   Według 

ich  zdania  powodował «się  tu  poeta  chęcią  uzupełnienia  cha- 
rakteru epoki ,  na  tle  którój  sprawa  się  dzieje,  przez  doło- 

I  lenie   do  osnowy  dramatu,   i  tego   czarodziejskiego   wątku,   tak 

integralnie  należącego  do  tkanki  wszystkiego,  co  tylko  sobie  o 
tych  czasach  snuje  wyobraźnia  lidu   naszego.   Oprócz  tego   miało 

'  i  o  to  chodzić  tu  Słowackiemu,   ażeby  cudownością  złago- 

dzić okropność   właściwej  akcyi.  Na  akcyą  tę,  według 

1  zdania  dawniejszych  recenzentów ,  istoty  fantastyczne  wewnętrzne- 

go wpływu  w  tóm  dziele  bynajmniej  nie  wywierają;  gdyż  co  tyl- 
ko się  w   nióm  dzieje,   dzieje  się  z   czysto   ludzkich  pobudek;   a 

^  moment  czarodziejski  wszystko  to   tylko  jakby  dla  ozdoby  samój 

owiewa . . . 

Obydwa  te  powody  nie  zdają  mi  się  tu  wcale  wystarczające. 
A  twierdzenie,  jakoby  między  fantastycznym  a  ludzkim  światem 


15.1 

w  tym  dramacie  nie  miało  być  żadnego  przyczynowego  związktL, 
wydaje  mi  się  wręcz  mylnóm.  W  początkowej  części  Balladyny 
ze  sfery  tej  wychodzą  włainie  najważniejsze  powody.  W  dalszych 
dopićro  częściach  moment  ten  cofnięty  zostaje  w  głąb  obraza  i 
zastępują  go  inne  sprężyny  działania.  A  nawet  i  tam  jeszcze  dzia- 
ła niekiedy  przypadek  (np.  w  scenie  czwartćj  aktu  Illgo,  ^dzie 
za  sprawą  czarodziejskich  tych  istot  dostaje  się  zaginiona  korona 
królewska  na  głowę  Grabca).  W  ogóle  w  pierwszym  akcie  daje 
iwiat  fantastyczny  impulsa  prawie  do  całego  nawiązania  wyda- 
rzeń. Jest  on  ta  jakby  tym  wietrzykiem  albo  ptaszkiem  maleń- 
kim na  najwyższym  wierzchołku  góry,  co  niechcący  porusza  ku- 
leczkę śniegu,  mającą  się  niezadługo  przemienić  w  lawinę  zni- 
szczenia i  okropności.  Zbrodnie  dramatu  niniejszego  rodzą  się 
wprawdzie  z  innych  zasobów  i  urastają  w  monstrualności  własną 
siłą,  jako  i  lawina  toczy  się  z  góry  własnym  ciężarem.  Ale  jak 
nie  byłoby  lawiny,  gdyby  coś  nie  było  stworzyło  piórwszego  onój 
zawiązku ,  tak  i  Balladyna  nie  byłaby  przyszła  w  pokuszenie  za- 
bicia siostry,  a  w  następstwie  dalszóm  popełnienia  i  innych  wy- 
stępków, gdyby  sam  przypadek  nie  był  jśj  do  tego  dał  sposobno- 
ści i  zewnętrznej  potrzeby. 

Co  większa,  utrzymuję;  że  nie  chdeć  związku  rzeca^negg 
widzieć  w  budowie  Balladyny,  jestto  odmawiać  jój  wszelkich*  za- 
let artystycznego  przyprowadzenia!  Mamy  tu  przed  sobą  jakby 
dwie  wstęgi,  dwie  melodye  równocześnie  płynące.  Historya  Balla- 
dyny i  tych  którzy  ją  otaczają,  to  jedno.  Romans  Goplany 
zTjrrabcem — to  drugie.  Przypuszczać  bytność  tych  dwóch  zawikłań 
w*  sztuce  —  bez  wzajemnego 'oplatania  się  jednego  wątku  w  drur 
gi  —  byłoby  to  odmawiać  dziełu  temu  jednolitości,  bez  którój 
nie  ma  ani  piękności  ani  nawet  logiki.  Według  naszego  zaś  wy- 
kładu, cała  rola  Goplany  nie  tylko  spływa  z  główną  osnową 
dramatu,  lecz  owszem  stanowi  jedno  z  wewnętrznych  własnych 
jój  włókien. 

Nastręcza    się  tu   samo  przez  się   porównanie    Słowackiego 

z  Szekspirem ,  który  w  jednym  z  utworów  swoich  w  bardzo  podobny 

sposób  sceny  ludzkich  działań  przeplata  zajściami  mającemi  miejsce 

pomiędzy  istotami  nadzmyslowenii.  Ani  wątpić  o  tem  nie  można, 

Tom  u.  20 


154 

ie  „Sen  Nocy  Letniój"  był  w  tym  piędzie  dla  Słowackie- 
go wzorem  ^  a  jeżeli  wreszcie  nie  wzorem^  to  skazówką  i  matę- 
ryałem  przydatnych  dla  poety  spostrzeżeń. 

Pod  jednym  tylko  względem  zacliodzi  zupełne  podobieństwo 
między  Balladyną  a  rzeczoną  angielskiego  wieszcza  komedyą.  Ja- 
ko tam ,  tak  i  w  Śnie  Nocy  Letniej  faijtastyczne  istoty  wpływają 
na  sprawy  ludzkie  w  sposób  istotny.  U  Szekspira  okazuje  się  to 
nawet  o  wiele,  oczywiściej ,  aniżeli  u  Słowackiego.  Role  ludzi 
tćj  komedyi  są  w  ogóle  tylko  podrzędną  i  akcesoryalną  jej  czę- 
icią.  Postępowanie  tychże  tak  dalece  jest  kierowane  wolą  tój  nie- 
widzialnej dla  nich  czarodziejskićj  machiny,  że  czynią  co  ta  wola 
im  każe,  nie  tylko  w  obrębie  owój  nocy,  przez  którą  się  ta  cala 
fantazmagorya  jak  sen  jaki  przesuwa,  ale  nawet  sięgają  nastę- 
pstwa  wpływu  tego  czarodziejski^o  i  po  za  granice  rzeczonej  no- 
cy. Doprowadzają  bowiem  do  zdarzenia,  trwać  mającego  na  za- 
wsze^ do  któregoby  nigdy  nie  było  przyszło,  gdyby  się  nie  był 
wmięszid  ten  ńwiat  elfów  wzawikłanie  ludzi  pomiędzy  sobą.  (Dy- 
mitr odzyskuje  dawną  swą  skłonność  ku  odepchniętej  Helenie, 
w  skutek  czego  przychodzi  do  ich  pobrania  się). 

Natomiast  nie  ma  żadnego  podobieństwa  między  obydwiema 
sztukami  co  do  rodzaju  i  oo  do  wagi  takowych.  Sen  Nocy  Łetniój 
może  sobie  uchodzić  za  arcydzieło,  jako  utwór  mistrza ,  który  czego 
się  tylko  dotknął,  wycisnął  na  tókn  znamiona  swego  geniuszu.  Ale 
nie  zamierzał  on  w  tym  razie  nic  innego,  jak  napisać  krotofilę  i 
fraszeczkę  lekką  jak  puch,  bez  uroszczeń  do  znaczenia  sztuki 
z  głębszą  i  na  seryo  intencyą.  Zamiar  Słowackiego,  podłożony  nawet 
fantastyczno]*  części  Balladyny,  okazuje  się  nieskończenie  więcej 
poważnym.  Rezultat  ostateczny  współdziałania  jego  Groplany  przy- 
czynia się  do  tragicznego  obrotu  zdarzeń ,  pomimo  że  pozorna  po- 
stać i  jój  samój  i  Otaczających  ją  istot  bez  porównania  rzucona 
jest  poetyczniój,  powiewniej  i  idealniej,  niż  szekspirowska  Ty  ta- 
nia aibo  01)eron  i  służebne  ich  elfy. 

Jeżeli  tedy  pomysł  ten  przejęty  był  z  Szekspira,  to  wyna- 
grodził nasz  poeta  tę  poniekąd  nieoryginalność  pomysłu  zupełnie 
nowóm  i  głębszóm  jego  przeprowadzeniem.  — 


156 

-*  Dalsze  części  Balladyny  l>ez  porównania  są  prostsze;  nie 
ma  tedy  potrzeby  zastana^^iaó  się  już  tak  szczegółowo  nad  wszy- 
stkiem. 

dowiedziałem  już  wyżej,  że  zamiarem  było  poety,  przepro- 
wadzić genezę  zbrodni.  Jej  zaród ,  jej  piórwszy  objaw,  jej  rozwiel- 
móżenle  się  w  zakresie  całej  woli  człowieka,  j^j  następstwa  nie- 
uniknione ,  jój  wygórowanie  nad  całóm  otoczeniem  stosunków  przy 
niepodobieństwie  zatrzymania  nad  nimi  władzy,  jej  wreszcie  obró- 
cenie się  w  nicośó,  zniesienie  siebie  przez  siebie  sarnę:  —  oto 
w  krótkich  słowach  streszczenie  całej  osnowy  tragedyi ,  którą  ma- 
my przed  sobą. 

Przedstawicielką  tej  akcyi  ujemnej  jest  przedewszystkióm 
Ballaffyna.  Charakter  czarny,  demoniczny,  ale  włożony  w  natura 
wyższą ,  niż  zwyczajny  poziom  ludzi  w  jej  położeniu.  Czu6  to 
przez  całą  tragedyą ,  że  istota  ta  ^odną  była  lepszego  losu.  Stara 
jej  matka,  która  instynktowo  czując  tę  wyższość,  przenosi  ją 
we  wszystkiem  nad  młodszą  córkę,  wręcz  wypowiada: 
„Wszak  ona  piórwsza  w  kościele,  i  wszędzie 
Piórwsza  — -  z  organem  piosenkę  zaczyna**... 

A  i  Balladyna  sama,  przy  końcu  swego  zawodu,   rzuca  po- 
dobne o  sobie  zdanie: 

„Ja  o  sławę    . 
Nie  dbam,  a  wyższa  teraz  nad  sąd  ludu 
Będę,  czem  dawno  byłabym,  zrodzona 
Pod  inną  gwiazdą**... 

Pod  złą  więc  gwiazdą  urodziła  się  Balladyna  i  wzrosła! 
Astrologicznie  tego  poeta  oczywiście  rozumieć  nie  mógł.  Chciał 
on  tylko  wyrazić,  że  zewnętrzne  okoliczności  od  pierwszego  dzie- 
ciństwa, i  coś  wichrzącego  w  niój  samój  na  spodzie  własnego 
serca,  zwichnęły  i  rozstroiły  tę  skądinąd  kolosalną  naturę.  Psuła 
ją  ślepą  swoją  miłością  niemądra  matka.  Zarody  de  mon  izmu 
w  niej  samej  przyszły  jój  od  pierwszój  chwili  istnienia  —  może 
w  skutek  ciężącój  nad  wszystkimi  w  narodzie  naówczas  klątwy — 
i  rosły  bujnie  razem  z  ciałem  urodziwóro ,  razem  z  siłami  jej  nie- 
pospolitego skądinąd  ducha. 


156 

Na  poozątka  zawodu  objawia  się  -  w  Balladynie  ten  zaród 
złego  przez  pomniejsze  jeszcze  przywary.  Egoizm  i  zarozumiałość 
—  lekceważenie  matki  —  zawiść  i  prawie  wzgarda  w  stosunku 
do  siostry  —  brak  miłości  ku  ludziom ,  nadający  całemu  j^j  za- 
chowaniu co4  szorstkiego  i  opryskliwego  w  obejściu  —  swywolne 
miłostki  z  Grabcem  po  za  plecami  matki,  w  których  ite  wnosić 
moina,  dość  jui  daleko  zabrnęła  —  chęć  wyjścia  z  biednego  sta- 
nu, posunięta  do  namiętności  —  kiedy  trzeba,  obłuda  i  serde- 
czność udana,  np,  w  stosunku  do  Ktrkora:  —  to  są  kolory,  któ- 
rymi odmalowano  bohaterkę  tragedyi  już  w  expozycyi. 

Goplana  słysząc  od  Grabca,  że  on  tą  dziewczyną  zajęty, 
wręcz  wypowiada ,  że  Balladyna  „złe  ma  serce^.  Grabiec  tego 
nie  przyznaje.  Podobnie  nie  przenika  tego  jeszcze  i  matka,  z  za- 
ślepieniem rozmiłowana  w  swój  córce  starszej.  Ludziom  zwykle 
instynkt  nie  mówi  tego,  co  czują  nawet  niższe  twory  w  naturze. 
Iści  się  to  i  w  tym  razie.  Kiedy  Alina  wyjdzie  z  chatki,  to  ja- 
skółki domowe  okrążają  ją  jak  wiankiem,  i  świegotaniem  radosnem 
już  z  oddalenia  zapowiadają  jej  powrót:  a  przed  Balladyną  lśnią- 
ca jaskółka  „kryje  się  pod  słomą  i  cicho  siedzi"... 

Przypadkowa  sposobność,  o  którój  mówiliśmy  już  tyle  na 
poprzedzających  kartach ,  stawia  Balladynę  znienacka  na  rozdrożu 
strasznej  pokusy.  Maluje  się  przed  jej  oczyma  widok  wielkiego 
szczęścia.  Osięgnie  je,  osięgnie  je  natychmiast,  będzie  je  miała 
tylko  dla  siebie  i  tylko  sobie  je  zawdzięczając,  jeżeli  zostawi 
wolne  ręce  i  pełną  władzę  demonizmowi,  który  nurtuje  w  jej 
sercu.  Zachowa  ręce  czyste  od  zbrodni,  jeżeli  zniesie,  że  się  to 
szczęście  dostanie  siostrze ...  W  tej  chwili  strasznego  boju  ze 
sobą  samą,  nie  odgrywa  u  Balladyny  żadnej  roli  ani  miłość, 
ani  nawet  chęć  wyjścia  na  wielką  panią.  Balladyna  nie  czuje  te- 
go, co  młodsza  siostra.  Balladyna  nie  mogłaby  powtórzyć  za  Aliną : 

^Bo  widzisz  siostro,  że  ten  malin  dzbanek 
To  moje  szczęście,  mój  mąż,  mój  kochanek, 
Moje  sny  złote  i  mój  ślubny  wianek 
I  wszystko  moje.  —  Ja  kocham  Kirkora! 
Ach!  nie  dla  tego,  że  Kirkor  bogaty. 


157 


Że  wielki  rycerz,  pan  możnego  dwora, 
Że  ma  karetę  złotą,  złote  szaty"". .. 


Balladyna  jeszcze  wczoraj  kocliała  Grabca,  a  teraz  jest  go* 
towa  p6rzuci<5  go  dla  drogiego  tylko  przeto,  że  ten  drugi  ^cbo- 
dziw  złocie  i  ma  miecz  jasny  i  służebnych  krocie. '^  Balladyna 
wyjdzie  z  tej  sfery  poziomej,  wktórój  się  urodziła,  i  wtedy,  kie- 
dy Kirkor  nie  ją  same,  ale  Alinę  poślubi.  Bo  słusznie  zagaduje 
ją  siostra: 

^Bo  widzisz  rybko,  są  inni  rycerze! 
Jak  będę  panią,  to  ci  znajdę  męża^. .. 

A  więR  nie  oneto  znajdujące  przystęp  i  do  serc  słabszych 
uczucia  powodują  Balladyną  do  wyboru  drogi,  którą  się  puszcza. 
Nie- miłość  to  ją  uwodzi,  nie  żądza  to  pozioma  i  pospolita,  żeby 
tylko  wydobyć  się  z  barłogu,  wiedzie  ją  na  pochyłość  występku. 
Najdemoniczniejsza  ze  wszystkich  namiętności  —  zawiść  i  duma  — 
to  jest  sprężyna,  która  wyrzuca  z  jój  ust  owe  słowa  pełne  gnie- 
wu i  szału,  wymówione  do  Aliny  już  znożein  zabójczym  w  ręku: 

„Ty  będziesz  panią?  ty?  ty!**... 

Ale  prócz  zawistnej  dumy  była  tu  i  inna  jeszcze  sprężyna 
w  ruchu.  Deroonizm  jest  w  stosunku  swoim  do  człowieka  dwoja- 
ki :  w  jego  własnem  wnętrzu  —  i  na  około  niego.  Ten  drugi ,  że 
tak  powiem:  z  zewnątrz  działający  demonizm,  czynny  jest  za 
pośrednictwem  złych  ludzi ,  którzy  nas  otaczają.  Jakoż  jest  i  to 
zużytkowane  w  tej  sztuce,  a  mianowicie  mamy  przeprowadzenie 
tego  momentu  w  Kostrynie.'  Lecz  ze  stanowiska  ludowej  wyo- 
braźni rzecz  biorąc  (a  trzeba  brać  niejedno  w  Balladynie  konie- 
cznie i  z  tego  stanowiska) ,  wywiera  działanie  swoje  demoniczna 
potęga  także  i  bezpośrednio:  przez  niewidome,  właściwe  swoje 
narzędzia,  w  bezpośredniem  tychże  ze  światem  ludzkim  zetknięciu. 

Pustelnik,  zamieszkujący  tesame  puszcze,  które  były  sceną 
katastrofy  wydarzonej  między  dwiema  siostrami,  napomyka  przy- 
godnie, w  jednój  z  późniejszych  sytuacyi,  że  miejsce  to  nawie- 
dzają złe  duchy. 


158 

—  ^W  lesie  są  szatany. 
Ja  znam  się  z  nimi:  nieraz  mi  do  celi 
W  okna  stukając  — 

Otóż  zdaje  mi  się,  że  było  zamiarem  poety  dać  widzieć  akt 
zamordowania  Aliny  z  takiej  strony  widzowi,  iżby  temoż  ani  to 
było  wątpliwem,  że  w  tćj  sprawie  nie  sama  tylko  działała  złość 
Balladyny:  że  w  niój  miało  swą  cząstkę  i  piekło  w  dosłownym 
sensie/)  Powtarzam  raz  jeszcze,  że  chodziło  o  przeprowadzenie 
tego  ustępu  w  duchu  ludowych  wyobrażeń!,. 

Tu  zagadnąć  by  mię  można:  jeżeli  taki  tu  był  zamiar  poe- 
ty, to  dlaczegóż  Pustelnik,  dlaczego  wreszcie  Alrn|i  nie  podle- 
gają ten^u  szatańskiemu  wpływowi,  skoro  się  znajdują  w  tómże 
miejscu,  gdzie  rzeczonemu  opętaniu  Balladyna  uległa? 

Nie  ma  w  tej  pozomój  sprzeczności  żadnej  niekonsekwen- 
cyi!  Na  pokuszenie  wystawione  są  z  prawdziwym  niebezpieczeń- 
stwem tylko  natury  do  tego  usposobione.  Jak  w  fizycznym  świe- 
cie ton  wydobyty  z  jednego  ciała,  wywołuje  oddźwięk  przez  sam 
fakt   swojego  brzmienia,   tylko  z   tych    ciał   okolicznych,   które 


*)  Balladyna  0zakaj%ca  malin  po  lesie,  okazuje  się  jak  gdyby 
w  obłąkaniu.  Widzi,  czego  drugie  oczy  nie  widzą;  a  nie  widzi  tego, 
co  jest.  Nie  ma  w  owdj  chwili  w  nidj.  jeszcze  myśli  zabicia  siostry. 
Ta  myśl  rodzi  się  w  niej  dopićro  późnićj — w  ciąga  rozmowy  z  Aliną. 
(^GMybym  cię  siostro  zabiła?**...)  Jest  ona  tam  jeszcze  sama,  bez 
skadnego  złego  zamiiara ,  a  jednak  już  rozumieć  siebie  nie  może . . . 
'  ,» Jak  mało  malin  ,ajakio    czerwone! 

By  krew,..  Jak  mało!   —  W  którą  pójdę  stronę? 

Nie  wiem...  A  niebo  jakie  zapalone  — 

Jak  krew!  —  Czemu  ty  słońce  wschodzisz  krwawo? 

Noc  wolę  ciemną  niż  taki  poranek; 

Gdzie  moja  siostra?  Musiała  na  prawo 

Pójść  i  napełnid  malinami  dzbanek ; 

A  ja  wśród  jagód    chodzę  obłąkana 

Jakąś  rozpaczą  i  łzy  gubię  w  rosic.^  itd. 
Po  dokonaniu  już  zbrodni ,    piórwszc  słowa  Balladyny  są  jakby 
człowieka,  który  się  budzi  ze  snu: 

^Co  moje  ręce  zrobiły?  —  01—* 


„Któż  zab^'a  za  malin  dzbanek  siostrę?  t^  itd. 


159 

zdolne  gą  zajęknąó  takimże  tonem :  tak  i  w  dnchowydi  sferach 
przewadze  demonizmu  poddane  bywają  tylko  natury,  noszące  za- 
ród jego  i  w  wlasnóm  serca ... 

Wybornie  rzecz  tasama  jest  przepro\^adzona  i  w  szekspiro- 
wskim Makbecie.  Wszakże  z  czarownicami  na  ustronnym  pustko- 
wiu spotyka  się  tam  nie  tylko  Makbet,  ale  i  Banko.  Jednemu  i 
drugiemu  te  kuszące  istoty  oznajmiają  wielkoi(S  w  przyszłości. 
Jednego  i  drugiego  starają  się  zludnemi  obietnicami  wciągnąć 
w  to  zaczarowane  koło  występku,  z  którego  nie  ma  wyjścia. 
Go  większa:  i  Makbet  i  Banko  daje  ucho,  i  wiarę  nawet,  cza- 
rodziejskim tym  przepowiedniom.  Obaj  całą  myślą  grzęzną  w  tym 
widoku  wyniesienia ,  jakie  ich  rzekomo  czeka ...  A  jednak  — 
tylko  sam  Makbet  staje  się  w  skutek  tego  zbrodniarzem.  Natura 
Bianka  stawia  go  po  za  praktyczną  doniosłością  władzy,  która 
tamtego  nieuchronnie  pod  moc  swoje .  zagarnia .. . 

Wróćmy  do  naszej  tragcdyi.  —  Zbrodnia  zostaje  więc  doko- 
nana —  Balladyna  zabiła  siostrę.  Ten  czyn  daje  jój  w  ręce 
wszystko,  czego  pragnęła.  Opuszcza  wioskę  jako  żona  rycerza;  za- 
mienia chatę  na  pyszny  zamek.  Postanawia  sobie...  zapomnieć  o 
wszystkióm  co  się  stało,  i  nie  dbać  o  nic.  — ^Na  niebie  jest  Bóg. 
Zapomnę,  że  jest.    Będę  żyła,  jakby  nie  było  Boga**... 

...„Więc  mam  już  wszystko  —  wszystko.  —  Teraz  trzeba 
Używać  —  pańskich  uczyć  się  uśmiechów 
I  być  jak  ludzie ,  którym  spadło  z  nieba 
Ogromne  szczęście.  —  Wszakże  tyle  ludzi 
Większych  się  nad  mój  dopuściło  grzechów, 
I  żyją**. . . 

To  są  znowu — postanowienia  ludzkie.  W  tym  kierunku  so- 
bie Balladyna  swoje  przyszłość  wytyka. 

A  cóż  na  to  potęgi,  kierujące  życiem  człowieka? 

—  Powstaje  właśnie  z  pomiędzy  nich  najstraszniejsza,  naj- 
więcej nieuchronna:  Fatalizm.  Nie  ten  ślepy  i  nierozumny  fata- 
lizm ,  jak  go  sobie  w  postaci   Przeznaczenia  wyobrażali   poganie. 


160 

albo  jak  iaik  wierzy  w  niego  islainizm.  Fatalizm  przez  Słowa-* 
ckiego  użyty  za  dźwtgaią  zawikłania  -—  jestto  ta  wewnętrzna  i 
przedmiotowa  logika  czynów  z  naszej  własoój  woli  wynikłych, 
którój  rozkazom  wolność  nasza  odtąd  —  mimo  żalu ,  mimo 
wstrętu,  mimo  oporu  przeciw  tćj  sile  coraz  wyżój  nam  po  nad 
głowę  rosnącój  —  z  konieczności  poddać  się  musi.  Wobec  tój 
władzy,  tćj  potęgi  samych  stosunków  —  świat  ludzki  rzeczywiście 
nie  więcćj  znaczy,  jak  w  starożytności  wolność  pojedynczych 
śmiertelnych,  porównana  z  niecofnioną  w  wyrokach  swoich 
Ananką. 

Jeżeli  w  akcie  pićrwszym  tragedyi  główne  pole  działanii^- 
przydzielił  autor  przypadkowości  krzyżującój  zamysły  ludz- 
kie; a  w  drugim  akcie  stawił  na  pićrwszym  planie  demonizm: 
to  począwszy  od  trzeciego  najważniejszą  sprężyną  akcyi  staje 
się  właśnie  ta  fatalność  zbrodni,  płodzącój  z  siebie  coraz 
nowe  występki.  Nie  przestają  być  czynnemi  i  tamte  dźwignie, 
ale  działają  odtąd  już  tylko  pomocniczo. 

Niewidzialna  ręka  zbrodni  prowadzi  Balladynę  dalój,  mówiąc 
do  nićj  jój  własnym  głosem,  głosem  sumienia... 

—  ^ Wiatr  goni  za  mną  i  o  siostrę  pyta. 
Krzyczy:  zabita  —  zabita  —  zabita  I 
Drzewa  wołają :  gdzie  jest  siostra  twoja  ? 
Chciałam  krew  obmyć:  —  z  błękitnego  zdroja 
Patrzała  twarz  jój  blada  i  milcząca''... 

Takie  są  uczucia  Balladyny,  bezpośrednio  po  dokonaniu  czy- 
nu. Nie  przestaje  ścigać  ją  sumienie  i  na  zamku  Kirkora. 

. . .  ^Rankiem  głos  sumienia  nudzi  — 
Nad  wieczorami  dręczy  i  przeraża  , 
A  nocą  ze  snu  okropnego  budzi . . . 
O  I  gdyby  nie  tol". .. 

Fantazya  ludu  lubi  temu  wszystkiemu,  co  się  kryje  na  spo- 
dzie serca ,  dawąi^  i  wyraz  zewnętrzny.  Na  czole  Balladyny  pozo* 
stała  od  owój  chwili  okropnej  w  lesie',  plama  krwawa,  którój 
zmyć  w  żaden  sposób  nie  można.   Balladyna  zadnia  ją  na  j:azie 


161 

obwiązką^  którą  jak  przed  Kirkorem  powiada,  czoło  swoje  pai^* 
aibniifa  z  powoda  jakiegoi  ilubu.  Ale  to  fortel  --  tylko  do  cza- 
sa  skuteczny!  Mąż  domaga  się  koniecznie,  żeby  ta  wstęga  była 
jul  zdjęta  z  białej  jćj  skroni ,  kiedy  on  wróci  z  wyprawy,  którą  po- 
dejmuje zaraz  nazajutrz  po  ilubie,  nie  chcąc  żonie  wyjawić,  jaki 
powód  tego  wyjazdu.  Balladyna  podejrzywa,  że  on  jedzie  szukać 
Aliny,  którój  ciało  zostało  w  lesie.  Z  swojój  strony  i  matka, 
przy  córce  mieszkająca  w  Kirkorowym  pałacu,  dręczy  Balladyaę 
ciągłemi  pytaniami,  co  to  za  plama  czerwona?..  Ten  wyjazd  ta- 
jemniczy męża,  te  zagadywania  matki,  to  nal^liwe  żądanie,  że- 
by zrzucić  z  czoła  przepaskę  —  wszystko  to  niepokoi  zbrodoiar- 
kę.  Trzet)a  koniecznie  co6  wymyślić,  żeby  się  pozbyć  spojrzeii 
matki;  żeby  przed  mężem  —  jeśliby  t^  była  potrzeba,  zna- 
leźć jaką4  obronę ...  w  trzeci^  osobie. 

Nastręcza  się  kusiciel,  pochlel)ca,  kłamca,  szatan  wcielo- 
ny—  w  Apostaci  niemieckiego  przywłokL  Ku  czemu  Balladyna 
dopióro  dąiy,  na  tym  punkcie  stoi  już  dawno  ten  prototyp  skon* 
czonej  nikczemno&ci.  Genezy  złego  żadnój  dla  niego  już  nie  ma ! 
Jednem  spojrzeniem  zrozumiały  się  te  dwie  dusze  pokrewne.  Przed 
K  ostry  nem  nie  ma  Balladyna  potrzeby  taić  ani  swego  pocho- 
dzenia," którego  z  dumnój  próżności  żadną  miarą  nie  chciałaby 
się^wać  domyślać  ludziom  oo  ją  otaczają,  ani  występku,  któ- 
rego krwawe  świadectwo  nosi  wypisane  na  czole.  W  oczach  Ko- 
stryna  taka  przeszłość,  jak  Balladyny  —  to  właśnie  najpożą- 
dańsza  rekomendacya!  Następuje  tedy,  co  w  danóm  położenia  i 
ze  strony  takiej  natury  prawie  musiało  nastąpić:  zdrada  i 
wiarołomstwo  przeciw  mężowi  —  nielitość  i  niepo- 
czciwość  przeciwko  matce,  której  się  jako  matki  wypie- 
ra'! na  jakiejś  ją  samotnój  wieży  osadza,  ażeby  nie  mieć  jój 
ciągle  na  oczach.  > 

"  Ale  sumienie  —  w  postaci  strachu  kary  wichrzące  w  my- 
ślach zbrodniarki,  nie  usypia,  nie  milknie...  Te  środki  ostro- 
żności, te  nowe  zbrodnie  —  obiecujące  skuteczność,  nim  zostały 
przedsięwzięte  —  po  dokonaniu,  nie  zdają  się  dawać  żadnój  rę- 
kojmi. Były  to  tylko  półśrodki!  Trzeba  koniecznie  znaleść  sku- 
teczny sposób  na  zmycie  owój  krwawej  skazy  na  skroni  I  Może 
Tomu  t\ 


m 

))ti8telnik^  znający  s9ę  wszech  roślin  i  rozdający-  leki  nA  wszelką 
ttłabotó ,  potrafi  nastręcrzyć  jaką  radę  i  na  to.  Biegnie  tedy  do 
pustelnika.  Ńio  zastanawia  się,  co  czyńł,'  —  na  oślep,  jakby  ją 
pędziła  jaka  siła  tajemna,  bieży  na  miejsce,  w  pobHżn  którego 
{dopełniła  morderstwo... 

Przekora  wszelkich  rachub ,  przypadek  ,*)  i  sama  natura  rze- 
czy sprawiają,  że  ta  bytność  u  pustelnika  właśnie  sprawę  pogorszą. 
Pustelnik  wie  już  o  zabójstwie  popelnionćm  t^  tym  lesie.  Widział 
ofiarę . . .  Własne  serce  Balladyny  wydaje  teraz ,  czyjój  to  ręki 
ofiara!..  Jest  tedy  odtąd  t^złowiek  na  świecie,  który  wie  niewąt- 
pliwie, co  zaszło!  Aż  dotąd  trwożyła  Balladynę  obawa  że  mąż, 
albo  matka,  ją  może  —  podejrzywają  o  sprzątnięcie  sio 
stry  ze  świata.  -Teraz  powiedziano  jój  to  otwarcie  i  wręcz:  Za- 
biłaś siostrę!  Ten,  kto  to  wyrzekł,  często  widuje  się  z  Kirko- 
rem^.. 

"Jeżeli  już  powyższa  okoliczność  sprawia  wielki  przewrót 
w  duchowym  t^j  kobiety  nastroju:  nie  mni^j  posuwa  się  naprzód 
geneza  sprawy  i  z  innój  strony.  Balladyna  rzuciła  się  w  objęcia 
Kostryna,  nie  z  pociągu  ku  niemu,  ale  z  rachuby.  Oddała  mu 
się,  iiżeb^'feo  zróbió  swojem  narzędziem;  ażeby' "iirteć  w  nim  wy- 
konawcę czynów,  które  wskaże  jako  konieczne.  Ale  ten  demon 
wcielony  nie  poprzestaje  na  t^j  roli  podrzędnej!  Rzecz  się  obraca 
na  odwrót  —  i  raczej  to  Balladyna  staje  się  posłusznóm  narzę- 
dziein  w  jego  rękach.  Nowy  mord ,  dokonany  na  goócu  Kirkoro- 
wyrt,  ńa  przysltoym  z  darami  do  Balladyny  Gralonie'—  to  już 
czyn  tylko  głowy  Kostryna,  choó  go  spełniła  ręka  Balladyny 
owładniętej  przez  jego  wolę. 

Teraz  wszystkie  już  węzły  z  mężem  zerwane!  Nie  ma  na- 
wrotu !  Choóby  nawet  rzecz  co  do  Aliny  i  co  iio  krwawej  plamy 
na  czole  pozostała  tajemnicą  na  wieki:  zamordowanie  Gralona 
stawia  żonę  względem  męża  w  tóm  położeniu,  że  albo  on  albo 
ona  —  zginąć  musi. 


*)  Pustelnik  przywołany  został  na  miejsce  zbrodni,  zaraz  po 
dokonaniu  takowej ,  przez  Skierkę  i  na  rozkaz  Goplany ;  obacz  stro- 
na 50  wydania  lipskiego. 


Idą 

Podobnie  4«je  Kostryn  pobndke  i  do  ostatecznego  wypędze- 
nia matR' z  żimkti  kirkorówego.  Dotąd  wydawała  ją  Ballady  oa 
przynajmniej  za^  swoję  mam^  ,  i  cierpiała  osadzoną  w  ustronnej 
części  pałacu.  Na  wielkiej  uczcie  —  zagadnięta  przez  króla  o  herb 
swój  i  pochodzenie,  kiedy  si§  jeszcze  wałia,  co  na  to  odpowie- 
dzieć :  podkuwa  jej  co  prędzej  ówto  powiernik  złowrogi  tę  kłamli- 
wą odpowiedz  jHktórą  "daje  jfozpoWładając",  jakoby  tyła  wypędzoną 
pfSeT^irtijd  ^ego  księżniczką  z  dalekiego  gdzieś  świata.  Wobee, 
takiej  genoalogli ,  stara  matka,  która  się  właśnie  w  tejże  chwili 
zja\via  pomiędzy  biesiadnikami  z  dojmi:gącymi  wyrzutami  prze- 
ciwko córce,  musiała  juz  doznać  loscjj  jaki  j^^^^sępnie  owó] 
spotyka. 

Tak  więc,  i  to  jaskrawe   sponiewieranie  matki   i  stanowcze  t 
zerwanie  z  mężem ,  sąto  czyny  wynikające  właściwie  z  inioyatywy  ( 
Kostryna.    Pomimo  tęgo  nie  można  ich  uważaó  za  uczynki  tylko  ) 
narzucone  woli  bohaterki  dramatu.   Kostryń  został'  przez  Ballady-  \ 
nę  dobrowolnie  przypuszczony  do  uczestnictwa  w  jej  tajemnicach 
i  w  jej  występkach.    "Wybrała  go   sobie   za  powiernika   właśnie 
przeto,   że  go  przenikła  jako  czarną  naturę.    Wszystko  tedy,  do 
czego  0Q  się  przyczynia,    pada  w  zakres   odpowiedzialności  jej 
sam^j.  — 

Jesteśmy  na  początku  czwartego  aktu.  Aż  dotąd,  wszy- 
stkie winy  popełnione  przez  Balladynę  wiążą  się  z  sobą  jako 
opiwa  jednego  łańcucłia,  jako  wyniki,  coraz  nowe,  jednej  przy^ 
czyny.  Z  osobna  biorąc,  każdy  krok  na  tej  drudze  występnej 
wzbudza  w  widzach  wprawdzie  odrazę:  w  związku  wszelako  spra- 
wiają one  wszystkie  razem  wrażenie  tragicznego  toku  wydarzeń, 
a  sprawiają  jo  dlatego,  że  sąto  same  nieuchronne  następstwa 
pierwszej  przewiny. 

Począwszy  od  tego  miejsca,  urywa  się  jednakże  ten  ciąg 
organiczny  tragicznego  dotąd  działania.  Zaitiordowanie  bezbronne- 
go Grał)ca,  przemienionego  w  czarodziejski  sposób  w  króla  t  ko- 
roną Lecha  na  głowie,  nie  może  już  w  żaden  sposób  uchodzió 
za  wynik  poprzednich  zdarzeń.  Jestto  zbrodnia  nowa,  zgota  do- 
browolnie przez  Balladynę  postanowiona  i  wykonana.  Zbrodnia  ta. 


IM 

otoczona  całą  szpetnofeiii  czyna ,  dokonanego  podstępnie  i  nocną 
porą,  z  pogwidoeniem  goAcinnoici  i  wazystkich  praw  natmy,  od- 
biera charakterowi  bohaterki  ostatnie  znamię  tego  czegoi,  oo  ją 
podnońło  w  oczach  widzów  ai  do  tej  chwili.  Zresztą  łączy  się 
z  całym  tym  pomydem  tyle  różnych,  mniój  jasnych  i  w  ogóle 
mniój  szczęśliwych  okoliczności,  £e  od  tej  pory  tmdno  jnl  nam 
iić  w  ilady  za  autorem  w  taki  sposób,  iiby6my  się  godzili  — 
I  choćby  nawet  z  jego  własn^o  stanowiska  —  na  rzeczy  w  akcie 
czwartym  zawarte. 

Ałeby  zacząć  włainie  od  tych  okoliczno&ci  ubocznych:  rozu- 
miem ja  wprawdzie  i  uznaję  za  dhszne,  powody,  dla  których  się 
podobało  autorowi  uczynić  Grabca  właśnie,  a  nie  kogo  innego, 
przypadkowym  posiadaczem  korony  wykradziono)  pustelnikowi. 
Jestto  figura  bezmyślna  i  prawie  zawsze  pijana.  Tacy  ludzie  naj- 
lepiój  się  do  tego  nadają,  żeby  zostawali  pod  szczególną  i  nigdy 
nieustającą  tak  protokcyą  jak  ironią  przypadkowości.  Kto  się  ni-  ^ 
gdy  własnym  nie  kieruje  rozumem ,  tego  popycha  w  prawo  i  w  le- 
wo lada  zewnętrzne  zdarzenie;  a  suma  zdarzeń  takich,  pozbawio- 
nych wewnętrznój  wstęgi,  stanowi  właśnie  co  zowiemy  ślepym 
trafunkiem.  A  zatóm  postąpił  sobie  autor  Balladyny  zupełnie  od- 
powiednio poprzednim  założeniom,  że  właśnie  Grabcowi  fantasty- 
czne owe  uosobienia  przypadku  kładą  na  głowę  odszukaną  ko- 
ronę Lecha,  za  czćm  poszło  całe  owo  humorystycznie  przedsta- 
wione przemienienie  tegoż  w  króla  dzwonkowego. 

Mniej  zato  jasnym  jest  już  powód:  dlaczego  ton  król 
czarodziejski,  ten  Grabiec  od  stóp  do  głów  przekształcony  w  po- 
stać siwego  starca  w  koronie,  przybywa  na  zamek  Balladyny?... 
Zapytuje  go  Skierka   zaraz  po  dokonanój  przemianie:  — 

„Gdzie  król  jedzie? 

GRABIEC. 

Na  uczę  ślubną  do  Kirkora.^ 

Na  jaką  „ślubną""  ucztę?  dlaczego  właśnie  naucztę  w.  do- 
mu Rirkora?  —  o  tem  ani  słowa  w  dramacie!  Tak  więc  po- 
zostawił poeta  własnemu  widzów  przemysłowi  uzasadnienie  jednój 
ze  scen  najważniejszych  w  całój  tragedyi! 


m 

Csy  Grabca  do  tych  odwiedzin  ciągnie  dawna  skłonno^!  la 
Balladynie?  Zdawałoby  się,  że  tak  jest.  Przynajmniej  trudno  te- 
mu inny  powód  podłożyć.  Ale  w  takim  razie  równie  też  trudno  jest 
pojąć,  dlaczego  w  żadnój  scenie  następnój  nie  widzimy  wcale  t^ 
roli  dawnego  kochanka  w  starym  królu  dzwonkowym?  Postępuje 
on  tu  sobie,  jakby  był  i  wewnętrznie  przeczarowanym ,  jakby 
w  duchu  wcale  już  nie  był  Grat)cem,  jakby  Balladynę  wsdzied 
piórwszy  raz  w  życiu...  Ona  tern  mniój  wiedzieć  może,  kogo 
gości  w  swym  domu.  Cała  tedy  tożsamość  osoby  Grabca  z  tą 
ukoronowaną  postacie  nie  została  przez  poetę  wcale  spożytko- 
waiią7  w  zadl^m ^ierunkla."'^ A  kiedy  potśm ,  po  ukońcsonćj  już 
uMDie^  Wnocy^przychodzi  wreszcie  do  zamordowania  tego  bez- 
bronnego i  pogrążonego  we  śnie  człowieka:  to  okoliczność,  że  nim 
jest  dawny  Balladyny  kochanek,  sprawia  —  pomimo  nieświado- 
mości  w  jakiej  czyn   ten  ona  spełnia,    prawdziwie   monstmalm^ 

odrazę!..  -^ 

''^e  dość  na  tern.  Słaby  ten  ustęp  znmiejsza  wartość  całój 
tragedyi  i  z  innej  jeszcze  przyczyuy:  z  przyczyny  zbyt  daleko  ^ 
p6ś&Di^tego  tu  podobieństwa  naszego  autora  z  Szekspirem !  Cała  \^ 
ta  scena  nocna  —  to  żywcem  zdjęta  kopia  tylko  i  parafraza  owe- 
go ustępu  w  Makbecie  9  w  którym  Makbet  i  żona  jego  zabgają 
w  tenże  sam  sposób  w  domu  swdm  króla,  który  do  nieh  przybył 
w  gościnę ... 

Daleki  ja  wprawdzie  jestem  od  chęci  robienia  komu  z  tęgo 
zarzutu ,  że  się  w  dzieło  jego  wkradło  przypadkowym  sposobem 
jakie  podobieństwo  do  wyrażenia,  do  obrasu,  a  choćby  WresiBeie 
i  do  pomysłu ,  użytego  już  przez  którego  z  dawniejszych  autorów. 
Minęły  dzięki  Bogu  już  czasy,  gdzie  na  słowach,  na  rymach,  na 
zwrotach  i  tym  podobnych  drobnostkowych  szczegółach  pokładano 
całą  wartość  dzieła  poetyckiego.  Dzisiaj  ideje  nowe ,  ctUość  pomy- 
słu ,  sposób  całego  prowadzenia  osnowy  —  to  jest ,  co  rozstrzyga 
o  samodzielnój  oryginalności  poety.  Przypadkowe  podobieństwa 
między  późniejszymi  utworami  a  dawniejszymi,  jośli  dotyczą  tyl- 
ko samych  szczegółów,  ani  dziwić  ani  razić  zbytocznieby  nie  po- 
winny. Niezmiernie  trudną  jest  rzeczą,  żeby  ludzie  genialni  w  swo- 
ich obserwacyach  życia  ludzkiego   nie  mieli  się  niekiedy  spotykać 


na  jednaj  drodze.  Pod  tym  względem  stanowislM)  póiniij  żyjących 
wielkim  podlega  trudDoiciom  W  obec  mistrzów,  co  mieli  szczęście, 
wiekiem  lub  kilką  wiekami  pierwej  przyjść  na  świat.  A  im  cza- 
sa  więcćj  upłynie ,  tom  bardziej  ta  dla  młodszych  tak  niedogodna 
niekorzyść  będzie  wzrastała,  tak  iż  przyjdą  nakoniec  czasy,  gdzie 
t)ędi&ie  to  prawdziwą  sztuką,  być  rzeczywiście  oryginalnym! 

Co  się  tyczy  Balladyny,  zrobił  to  spostrzeżenie  sam  już  Sło- 
wacki ,  że  można  w  niój  upatrywać  podobieństwo  do  szekspiro- 
wAich  utworów.  W  jednym  z  listów  swoich  do  matki  wskazuje 
OD  mianowicie  na  króla  Lira,  jako  na  sztukę,  którąby  mogła 
piiftypomiBać  jego  tragedya.  ^  ;,  Jeżeli  ma  ona  rodzinne  podobień- 
stwo z  którą  znajomą  sztulą,  to  chyba  z  królem  Lirem  Szeks- 
pira. O!  gdyby  stanęła  kiedy  przy  króhi  Lirze!'*  -^  W  samój 
istdde  są  miejsoća  i  w  nseczonóm  dziele  starego  mistrza,  kt<^ 
się  mimawoinie   nasuwają  pamięci,    kiedy  się  czyta   Balladynę.*) 


*)  Podobieństira  te  daji^  się  aćiagnąc  do  następujących  punktów. 
Lir  na  samym  początku  sztuki  zapytuje  córki  swoje,,  jak  go  kocba« 
j%:  i  otrzymm'e  od  każdćj  z  nich  odpowiedź  —  odpowiednia  ich 
nSturom.  Podobnie  pyta  i'  Kirkor  objdwie  siostry,  która  x  nich 
bardzićj  go  kocha?  Odpowiedź  jednak  Aliny  stanowczo  odstępu- 
je od  tego,  co  tam  powiada  o  miłości  ^swoj^j  Kordelia.  Jest  za- 
t^m  i  sbliienie  się  doSsekspira  w  tóm  miejscu/  i  jednak  niezawi* 
slośd  od  niego.--* Podobnie  Tsecs  się  ma  i  eo  do  następującego  sscse- 
gółu:  Niowdzięcznośd  obu  starszych  córek  Lira  przeciwko  ojcu  za> 
pełnie  rymuje  z  niegodziwo^cią ,  z  jaką  Balladyna  matkę  swoje  z  domu 
swego  wyrzuca.  Ale  w  sztuce  Słowackiego  jestto  szczegół  podrzędny, 
a  tain  stanowi  władnie  główny  przedmiot  tragedyi.  —  Dalój:  Wypę- 
dzony z  domu  dzieci  swoich  król  u.  Szekspira,  błądząc  po  burzy  i 
nocy,  z  oburzenia  i  rozpaczy  utracą  roznm.  Matka  Balladyny, 
wyrzucona  w  równie  nielitosny  sposób  na  słotę,  traci  wzrok.  Alo. 
pTÓcs  t4J  mikroskopiczn^j  analogii ,  zbll^jąc^j  losy  tych  dwóch  osób 
ku  sobie,  nie  mają  dwie  te  postaci  ikodn^j  zgoła  między  sobą  wspól- 
ności. Każda  z  nich  w  całości  sztuki  znaczy  zupełnie  co  innego,  -r^ 
Przewrotna  Gonet)'!  zdradza  męża  swojego,  zawiązując  poufałe  sto- 
sunki z  bękartem  i  podłego  charakteru  człowiekiem ,  t.  J.  z  Edmun- 
dem. Podobne  stosunki  mają  ze  sobą  i  Balladyn^i  z  Kostryncm.  Kzecz 
jest  tasama;  ale  powody  takowdj  w  każdej  sztuce  są  przedstawione 
iracz^j  —  Wreszcio  zachodzi  większe,  niżby  sobie  życzyć  można, 
podobieństwo  w  owtlj  zresztą  podrzędnego  znacsenia  scenie,  w  której 


167 

Imakowe  jednak  dotyczą  zawsze  rzeczy  ubocznych,  i  nie  dostrzeże 
ich  nikt  inaczij,  jak  tylko  w  zewnętrznym  sposobie  wysta- 
wienia tego  lab  owego  szczegółu.  Ani  co  do  założenia,  ani  co  do 
sprężyn  działania,  ani  wreszcie  co  do  charakterciw  celniejszych 
dostrzec  bym  ja  nie  potrafił  pokrewieństwa  między  Lirem  a  Bal- 
ladyną. W  każdym  razie  nie  jest  ono  większe ,  jak  między  Snem 
Nocy  Letniej  a  fantastyczną  czepią  naszój  tragedyi,  którato 
część ,  jakeśmy  to  wykazali  już  wyżej ,  wewnętrznej  zawisłości  od 
wzoru  szekspirowego  nie  ma  w  niczym,  i  tak  się  różni  od  niego, 
jak  się  duch  wyob«żeń  gminnych  w  angielskim  narodzie  różni 
od  naszój  ij^olMUŹni  ladowój. 

Za  to  przyznaję ,-  że  trndnoby  było  nie  widzieć  wprawdzie 
tylko  częściowój,  ale  też  zato  bardzo  uderzającój  zawisłości 
Balladyny  od  innój  sztuki  Szekspira  —  od  Makbeta.  Pomijam 
zbliżenie  obu  tych  dranaalów  do  sieMe  przez  całą  dążność.  Utwór 
angielski  wyłącznie  ,  pol^i  przeważnie  polega  na  tej  prawdzie 
ogólnej,  żę.zfarpdni^r  raź  dokonana  prowadzi  zbrodniarza  dalój,  i 
nie  dozwala,  md  .prędzej  spocząć  na  tój  drodze  pochyłej,  dopóki 
nie  przemierzy  całój  skali  występków.  Ale  takie  zbliżenie,  takie 
sam^j  tylko  idei  abstrakcyjnie  w  dzieło  włpżonój  dotyczące  po- 
krewieństwo pomiędzy  dwoma  utworami  czy  to  poetyckimi,  czy 
rysunkowój  sztuki  —  nie  ubliża,  ani  zasłudze  późniejszego  arty- 
sty ani  wartości  dzieła  dotyczącego.  Prawd  ogólnych  i  wiekui- 
stych, na  których  założone  są  węgły  świata,  szczupła  tylko  jest 
liczba.  A  objawów  prawd  takowych  na  tle  rzeczywistych  stosun- 
ków czy  to  w  sferze  dziejowej  czy  potocznej  nieskończona  j«st 
ilość  i  nie  ma  dnia,  w  którymby  mnogość  ona  nie  powiększała 
się  jeszcze . . .  Pomijam  zatóm  zupełnie  tę  właśnie  stronę  analogii 
między  tragedyami,  które  tu  porównywamy.  Natomiast  nie  m<^ę 
przejść  milczeniem  nad   podobieństwami  w  pomykach  poszczegól- 


u  Szekspira  Regan  z  nienacka  mleczem  przesaywa  sługę,  potykają- 
cego się  z  jćj  mężem,  z  tyła  napadając  na  niego.  Zupełnie  tymże 
Bposobem  ginie  u  Słowackiego  Gralon ,  w  plecy  ugodzony  śmiertelnie 
przez  Balladynę ,.  w  chwili  kiedy  z  przodu  nacierał  na  niego  Róstryn. — 
To  sa  wszystkie  długi  w  sztuce  niniojszĆj  zapoJ^yczone  z  Lira,  je- 
śliby je  kto  koniecznie  chciał  za  takowe  uważać. 


m 

liych,  konkretnych,  całym  scenoiri  Ralladyny  za  Osnowę  słoią- 
cych:  a  do  takich  liczę  najprzód  cały  natęp  uczty  w  Balladynie, 
pod  niejednym  względem  ułoitonój  na  wzór  i  podobieństwo  sła- 
wnej uczty  w  trzecim  akcio  Makbeta,  gdzie  duch  Banka,  tylko 
zabójcy  swemu  widzialny,  między  biesiadnikami  zasiada;  a  po- 
tom —  w  wytszóm  jeszcze  stopniu  poczytuję  za  zapożyczenie 
się  takie  leżącą  włainie  przed  nami  scenę  skrytobójstwa  doko- 
nanego na  Grabcu.  W  szczególowcm  przeprowadzeniu  uczty  są 
przynajmniej  częściowe  ustępy,  dokonano  samodzielnie  i  z  niezró- 
wnaną poetyczną  pięknoicią.  Ale  w  tóm  miejscu  zbliżenie  się  do 
wzoru  szekspirowskiego  zdaje  się  być  posunięte  daleko  po  za 
granice  właściwe. 

Tym  ^ustępem  rzeczywiście  ubliżył  soł)ie  Słowacki  I  €ała  ta 
sytuacya,  wszystko  co  tę  sytuacyą  otacza,  dekoracyjne  do  niój 
przyrządy  itd.  taką  samą  są  reminiscencyą  tylko  i  niczóm  więcój, 
chociaż  je  powleka  własna  słów  szata,  jak  jest  re- 
miniscencyą nawet  co  do  wyrazów  ów  wiwsz,  wtójże  scenie 
w  usta  Balladyny  włożony: 

„Świecy  I  —  mój  cały  zamek  za  błysk  świecy  1"  *) 

Wierzę  temu  mocno ,  że  w  powyższych  miejscach ,  kiedy  one 
były  pisane,  ani  marzyło  się  Słowackiemu,  żeby  to  były  rzeczy 
niegdyś  czytane  w  Szekspirze.  Zapożyczać  on  się  u  niego  nie 
chciał ,  i  wcale  nie  potrzebował  tego.  Niosła  go  fantazya ,  jak 
uragan  niepowstrzymany/:  —  i  czując  jój  potęgę  poeta ,  nie  wglą- 
dał, z  jakich  ona  zasobów  czerpie,  czy  z  krynic  własnego  du- 
cha, czy  z  światów  —  tylko  studyami  nagromadzonych  w  pa- 
mięci... Wskazuję  na  to  rzadkie  w  rodzaju  swoim  zjawisko ,  al- 
bowiem ono  u  Słowackiego  i  niejedne  inną  anormalność  tłómaczy. 
Siłą  fantazyi  pifzewyższał  on  niewątpliwie  wszystkich  naszjch,  po- 
etów. Że  jednak  fantazyi  tój  nie  miarkował  reflexyą,  nic  przeni- 
'  kal  rozumem ,  nie  kiełznał ,  nie  badał ,  nie  karcił  zastanowieniem : 
dał  przez  to  przodek  przed  sobą  owym  wybranym,  co  łączyli 
w  sobie  obojgo ... 


*)  „ Konia t  konia!   Cale  królestwo  moje  za  konia  1**    w  Ujsisa- 
dsie  m  Ssekspira. 


169 

Wracając  do  głównej  rzeczy,  zauważyć  tu  muszę,  iena  karb 
tójto  właśnie  nierównowagi  między  silą  twórczo&ci  a  instynktem 
krytycznym  u  Słowackiego,  zlofyć  należy  i  ten  nadmiar  zawikła- 
nia,  to  przepełnienie  okropnościami,  od  którego  wymówić  żadną 
miarą  niopodobno  końca  sztuki  obecnej.  Przepełnienie  to  razić 
stanowczo  zaczyna  w  ciągu  aktu  czwartego.  Autor  zapomniał, 
że  miał  przed  sobą  daleko  bardziej  obowiązek  utrzymywać  w  wi- 
dzach współczucie  dla  bohaterki ,  aniżeli  malować  cjEarność  jćj  już 
na  całą  wieczność  zwichniętego  sumienia.  I  ażeby  wymżbić  w  ca- 
łej posągowej  plastyce  te  jej  słowa  rzeczone  do  pusteloil&a^  kiedy 
tenże  podsuwał  jój  myśl  żalu ,  nadzieję  zmazania  zbrodni ,  życze- 
nie powrotu  do  życia  zabitój  siostry  —  słowa  mó\^ię  nastę- 
pujące : 

„Gdybym  miała  trzy  wybladłe  twarze, 

Na  każdój  twarzy  trzy  straszniejsze  plamy: 

Wolę  je  znosić  aż  do  Boga  sądu, 

Niż "" 

uwidamia  autor  zaciętość  i  niepoprawność  tój  demoDicznój  natu- 
ry w  taki  sposób,  że  przy  zdarzonych  podobnych  okolicznościach 
—  pomimo  że  Balladynę  w  ciągu  rodzenia  się  w  jój  głowie  tego 
występnego  zamiaru  widmo  Aliny  jak  anioł  hoij  przestrzegający 
od  złego  nawiedza  w  ciągu  owój  biesiady  i  przeraża  dotykalną 
grozą  kary  przewidywano]  —  każe  jój  iść  przebojem  i  dalój  dro- 
gą poczętą  i  popełnić  raz  jeden  jeszcze  tęsamę  zbrodnię ,  jakiój  się 
dopuściła  na  siostrze. 

Akt  piąty  wypełniają  zdarzenia,  ściślój  znowu  powiązane 
z  poprzeduiemi  zajściami,  niż  sceny  czwartego  aktu.  Jest  to  akt 
samych  już  zgopów.  Mnogość  ludzi  padających  ofiarą,  mianowicie 
jeżeli  się  do  niej  doda  tyle  już  zabójstw  dokonanych  w  poprze-; 
dzających  aktach,  upoważnią^ dQ..;w!zutu.  niedt^rowanój^  przesądy 
w  nagromadzeniu  jaslirawych  okropności.  Skądinąd  przyznać  je- 
dnak trzeba  poecie  że  każdy  z  tych  licznych  szczegółów  tworzą- 
cych katastrofę  jest  uzasadniony  przynajmniej  lokalną  jakąś  stąd 
lub  z  owad  potrzebą.  Pusteli)ik..£iaie,  z  rozkazu  Bąlliidyuy,  gdyż 
jest  w  posiadaniu  tajemnic,  które  musiałyby  ją  zgubić,  gdyby 
TomlL  t% 


m 

zostały  wyjawione,  ^irjępjr  ginie  w  walce  z  hufcami  Kostryna^ 
gdyż  jestto  bój,  który  po  tóm  wszystkićm,  co  zaśzTo,  nie  mote 
Się'  kończyć  inaczćj  ,  jak  tylko  zagładą  jednej  lub  drugiej  ze  stron 
walczących.  K^tryn ,  ^  odniesionem  zwycięstwie ,  zostaje  truci- 
ziis^  zgładzony  z  świata,  gdyż  jest  on  już  tćraz  niepotrzebnóin ,  a 
bardzo. niedogodnem  dla  Balladyny  narzędziem. 

^J^^^li  zwycięży: 
Jak  ma  nagrodzę?  w  ziemi  całój  łonie 
Nie  znajdę  kruszca  na  zalanie  gardła 
Temu  Niemcowi''... 

Nie  pozostał  tedy  przy  życiu  żaden  wspólnik  ,  żadec  świa- 
dek, żaden  nawet  możliwy  oskarżyciel  win-  cięźącycli  na  Ballady- 
ny sumieniu.  Wszystkich ,  co  przeszłość  jej  znali ,  zamknęła  w  so- 
bie mogiła.  Matka 'Stara,  ociemniała,  poszła  gdzieś  sobie  w  stro- 
ny dalekie.  Nie  trafi  ona  do  pakców  książęcych ,  których  wnętrza 
otwierają  się  właśnie  dla  jój  córki  przez  lud  okrzykniętej  królową. 
Nieznana  nikomu  i  nikogo  nie  widząca  nad  sobą,  doczekała  się 
tedy  Balladyna  godziny,  w  której  powiedzieć  może: 

. .  .^Już  przeszłość  zamknięta 
W  grobach.  —  Ja  sama  panią  tajemnicy !" 

To  sytuacyą  zmienia. 

...„Życie  pełne  trudu 
Na  dwie  połowy  przecięła  korona: 
Przeszłość  odpadła  jak  od  płytkiej  stali.  ..* 

Druga  połowa  życia ,  przyszłość ,  ma  nie  mieć  źadnój  wspól- 
ności z  krwawą  drogą,  która  tę  dziewczynę  wiejską  aż  na  wyso- 
kość tronu  przywiodła. 

ł        '      „Nie  dbam  o  sławę  —  wyższa  nad  sąd  ludu , 
Będę,  czera  dawno  byłabym,  zrodzona 
Pod  inną  gwiazdą  — 
^Ka^cie  wojennym  brańcom  rozkuć  pęta, 
Zastawić  stoły  na  rynkach  stolicy 
I  dav7ać  co  dnia  dla  żebraków  strawę."  itd. 


( 


171 

Przyrzeka  sobie  tedy  łagodne,  dobroczynne,  łaskawe  dla 
wszystkich  rząd^,  sprawiedliwy  wymiar  sprawiedliwości,  słowem 
powetowanie  uczynków  złych  i  występnych  stanowcz^^im  wejściem 
na  inną  drogę. 

I  jakąż  na  te  znowu  ^póst ano  wi  enia  fudzkie**  dają 
odpowiedz  one  władze  niewidome,  potężniejsze  niżeli  wola  czło- 
wieka? 

Pęd  popełnionej  zbrodni  nie  przestaje  płynąć  i  dal^j.  Wobec 
tej  przedmiotowej  potęgi,  żadnego  mieć  nie  mogą  znaczenia  oko- 
liczności sztuczne  i  przypadkowe,  ie  zbrodniarz  zasiadł  aż  na 
wysokości  samego  tronu,  albo  że  świadków  przeciwko  niemu  za- 
brakło pomiędzy  żyjącymi.  To  też  działanie,  fatalizmu  tęgo  idzie 
olbrzymimi  krokami  naprzód. "  Za  nic  wszystkie  ząpóźne ,  połowi- 
czne chęci  nawrotu,  po  przeszłości  tak  dokonanój.  Rzeczy  tak  się 
same  składają,  że  kiedy  nie  ma  trybunału,  wyższego  nad  Balla- 
dynę, to  ona  sama  na  siebie  wydawać  musi  wyroki^  i  skoro  nie 
ma  świadectw  dość  pewnych  na  to  wszystko,  co  dawniej  zaszło, 
to  te  minione,  prawie  zapomniane  już  nieprawości  rodzą  więc 
z  siebie  teraz,  przed  oczyma  wszystkich,  publicznie^  taką  okro- 
pną zbrodnię  nową,  że  na  jej  widok  krew  8ię.ś|i;ina  i  w.samój 
okrucieństwa  tego  sprawczyni.  Na  torturach  umiera  stara  ^ej  ma-  ^ 

tka;  umiera  za  to,  że  córkę 'która  jej  się  zaparła,  i  teraz  je- 
szcze kocha  3  że  ją  i  teraz  jeszcze  śmiercią  swoją  zasłonić  pra- 
gnie od  kary ! : . 

Po  tern  wszystkićm  wkracza  ostatnia  i  najwyższa  ze  wszy- 
stkich potęg  rządzących  biegiem  spraw  ludzkich.  Ponieważ  wszy- 
stkie już  ziemskie  środki  zostały  zużyte,  a  dcmonizm  cofnąć  się 
na  drodze  swojej  nie  myśli :  więc  czas,  ażeby  się  niebo  bezpośre- 
dnio wmieszało  w  to  zwichnienie  moralne  natury  ludzkiój.  Scąda^ 
piorun  z  niej^.ą,  palec  l)Oży  widnym  się  staje  w  bezpośrednióm 
swojem  działaniu  i  rzeczy   świata   tego  wracają  w  karby  należna 

• 

Takto    został    wymarzony    w   poetyckiej    wyobraźni   epizod,  . 

wsunięty  w  dzieje  nasze  mityczne,  jako  ogniwo   łączące  zamierz-  j    ', 

chłe  czasy  Popielów  z  pewniejszą  i  prawie  już  historycznóm  słoń-  } 

cem  oblaną  epoką  Piastów.  Jako  ostatnia  chwila  przeddziejowego  ^^ 


m 

istnienia,  ząladmony  on  jest  przez  poetę,  krom  ludzkich,  i  fan- 
tastycznemi  istotami.  Fantastyczna  ta  cudowno&S  jednakże  roz- 
wiewa się  w  mgły  nicości  wraz  z  świtem  historycznego  poranku. 
Uwzględnił  i  ten  moment  autor  nasz,  i  w  ostatnim  akcie  tra- 
gedyi  wprowadza  Goplanę,  żegnającą  te  strony,  zahierającą  się 
z  żalem  do  odpływu  w  zamierzchłą,*  w  snach  przedświtu  pogrą- 
żoną jeszcze  krainę  —  na  północ ... 

M Chodźcie  mnie  uścisnąć  aniołki, 
Bo  Groplana  na  wieki  wam  znika. 
O  zapłakiMne  fijołki, 
Róże  moje ,  bądźcie  zdrowe ! . . 

„Polecę  w  okropną  krainę 
Gdzie  sosny  i  śniegi  sine, 
Gdzie  słońce  jak  gasnący  żar''. . . 

Razem  z  upadkiem  Balladyny,  razem  z  końcem  ballado- 
wego przedbytu  Polski,  rozwiewa  się  więc  w  błękit  daleki  i  ta 
fantastyczna  królowa  Gopła  —  podobna  do  chmurki  za  żóirawi 
kluczem  płynącój  coraz  wyźój  i  coraz  dalój  po  niebie  —  do 
clmdurki  blednąoój  ^jak  miesiąc  od  słońca^,  coraz  mniejszój  i 
mniejszój  dla  oka  -^  wreszcie  ginącój  w  oddaleniu... 

„Epilog"  nie  należy  do  wlaściwój  osnowy  sztuki.  Jestto 
tylko  odpowiedź  autora  na  przewidywany  zarzut,  że  jego  powieść 
nie  zgadza  się  z  historyą.  Zapytuje  więc  poeta:  co  jest  historya? 
Czy  historyą,  jak  bywa,  a  raczój  bywała  w  dawnych  czasach 
najczęściej  traktowana,  wnika  w  skrytości  serc  ludzkich?  czy  do- 
chodzi rzeczywistych  pobudek  zdarzeń,  o  których  gada?  czy  wie 
wszystko?... 

Martwa  uczoność  —  pedantyczne  poleganie  na  lada  pozor- 
nych blichtrach  —  pochlebstwo  względem  panujących  —  płytka 
małoduszność ,  nie  zawsze  nawet  będąca  dobrodusznością :  —  otó 
zwyczajne  przymioty  kronikarzy.  Z  dziejowym  wątkiem,  nawinię- 
tym przez  takich  ludzi,  godzi  się  czasem  rozminąć  intuicyjnym 
jasnowidzeniom  poety.  O  szczegóły  tu  nie  chodzi  —  chodzi  jedy- 


173 

nie  o  ogólne  w  zmySleniach  takich,  dziejowe  i  psychiczne  ideje. 
Z  tćj  strony  wolno  poecie  iść  o  lepszą  z  urzędową  historyografią. 
Z  tym  ostatecznym  sensem  całego  epilogu,  zdaje  mi  się,  ^ 
się  wszyscy  zgodzimy.  Nie  poczytamy  tego  Słowackiemu  za  uchy* 
bienio,  że  wymyślił  sobie  do  figmr,  znanych  z  podań  bajecznych, 
jeszcze  jedne  królowę  więcej.  W  takich  obrębach,  jak  przeddzień 
jowa  mytyczność,  twórczości  poetyckiój  służy  cała  swoboda.  Zato 
wytknąć  mu  tu  należy  inną  .pomyłkę,  to  jest:  że  ogólny  koloryt 
jego  obrazu  pod  ntx>cznym  wprawdzie  względem ,  ale  dość  ważnym, 
staje  znowu  w  sprzeczności  z  powszećhnóm  o  tejże  rzeczy  wyo- 
brażeniem. Mówię  o  pomieszaniu  mytologii  pogańskiej  z  chrześci- 
jaństwem ,  jakiego  znamiona  wszędzie  się  w  Balladynie  znachodzą. 
Dziwi  mię  bardzo,  że  się  to  właśnie  mogło  w  tym  dramacie  naj- 
więcój  Krasińskiemu  podobać.  Niezawodnie  w  czasach  piastowych 
oświetlały  już  jakieś  brzaski  ewangieliczne  tę  krainę  goplańską. 
Mieszały  się  miejscowe ,  .  po  ojcach  odziedączone  wyobrażenia  re- 
ligijne, z  promieniami  nowej  wiary.  Lecz  tak.  to  być  nie  mogło^ 
jak  jest  przeprowadzone  przez  naszego  poetę.  Najprzód  I)Owiem 
nie  widzimy  u  niego  innej  pogańskiej  religii,  jak  grecką  i  rzym* 
ską,  którój  przecie  w  tych  stronach  w  żaden  sposób  nie  możemy 
przypuszczać.  Filon  np.  prawi  ciągle  o  Apoliinie ,  Wenerze ,  Dyan« 
nie  itd.  Nawet  znane  mu  są  takie  osobistości  wyłącznie  greckie, 
jak  Akteon ,  Endymion  itp.  Sąto  oczywiście  rzeczy  bard^  niesto- 
sowne w  tóm  dziele!  Drugie,  co  mi  się  widzi  jeszcze  niestóso- 
wniejszem,  to  owo  tak  mocne  w  dotyczących  miejscach  nałożenie 
obrazu  kolorami  chrześcijańskimi.  Nie  tylko  słyszymy  ciągle  wzmian- 
ki o  Chrystusie  i  jego  męce,  9  trzech  królach,  o  Mojżeszu,  o 
księżach,  o  organach,  o  odpuście,  spowiedzi,  rozgrzeszeniu,  ale 
có  gorsza ,.  w  akcie  ostatnim  ,  w  scenie .  sądowej ,  tak  rzeczy  są 
przedstawione,  jakby  chrześcijaństwo  było  już  tu  panującą,  przez 
caij  ogół,  a  nawet  i  przez  ox|^a  rządu  wyznawaną  religią.  To 
jest  pjzesada,  która  i  prostaczkowi  dając  się  czuć  doraźnie, 
zmniejsza  złudzenie  tak  niezbędne  dziełu  dramatycznemu.  Nale- 
żało koniecznie  inaczej  oddać  to  chiaroscuro  dawnego 'stanu  i  no- 
wego porządku  rzeczy,  pochwyconych  w  pierwszój  chwili  przejścia 
z  jednego  w  drugie. 


174 

I  LecjŁ  to  jegt  zarzut  pomniejszy,   gdyi  dotyczy  ubocznej  rze- 

fl  czy.  Ważniejszemi  daleko  widzą  mi  się  inne  niestosowności  w  tern 

dziele,  które  wytknąć  musi  krytyka  mimo  całego  uznania  dla 
poetyczności  i  głębokości  pomysłu  służącego  mu  za  osnowę.  Nie- 
stosowności te  rażą  pod  kilku  rozmaitymi  względami,  idą  wsze- 
lako z  jednego  źródła:  źródło  to  upatruję  w  niewłaściwości  użytój 
formy,  t.  j.  w  tóm,  że  ręka  poety  wyrzeźbiła  Balladynę  w  pla- 
stycznych kształtach  tragedyi. 
.  Dramat,    a  mianowicie  też  tragcdya  —  jestto  rodzaj  poezyi 

'  zgoła  odrębny.    Cała  natura  tej  poetyckiej  gałęzi  do  tego  stopnia 

Wymaga  żywiołów  sobie  tylko  właściwych ,  że  mało  który  z  przed- 
miotów, skądinąd  stworzonych  na  to,  żeby  przyjąć  na  się  kształ- 
ty poezyi,  nadaje  się  do  tych  wybrednych  i  skomplikowanych 
wymagań.  Jeżeli  jaki  pomysł,  to  taki  jak  Balladyny,,  warunkom 
tym  żadną  miarą  nie  czyni  zadość. 

Niech  mi  się   będzie  wolno    przedewszystkiem    zapytać :    czy 
ten  ton  ludowy,    ten  duch  podań   i   wyobrażeń  gminnych,    użyty 
tu  że  tak  powiem  za  regulatora  wyobraźni  poety,  mógł  —  choć- 
^  by  nawet  i  pod  piórem  Juliusza  —  znaleść  fortunne  zastosowanie 

w  dramacie?..  Gdyby  Balladyna  była  zwyczajnym  poematem: 
romantyczne  pomysły,  które  w  niój  przybrały  ciało,  fantastyce ność, 
bezpośrednie  demonizmu  działanie,  cudowność,  słowem  wszelkie 
nadzwyczajne  sprężyny,  grające  tak  przeważną  rolę  w  tóm  dziele, 
byłyby  nie  tylko  na  swojóm  miejscu ,  lecz  nawet,  jako  nowe  i  nie- 
.raz  głęboko  pojęte  rzeczy  przydawałyby  utworowi  naszemu  niepo- 
wszeduiój  piękności.  W  dramacie — gdzie  wszystko  dzieje  się  przed 
żywemi  oczyma  widzów,  gdzie  złudzenie  i  prawdopodobieństwo 
stanowi  tak  konieczny  wszystkich  wrażeń  warunek ,  gdzieśmy  przy- 
wykli już  wymagać  od  poety,  ażeby  wszelkie  przejścia  i  zwroty 
I  działań  działy  się  w  imię  pojęć ,.   które   my    dzisiejsi   i    wszystko 

'     rozumem  a  nie  fantazyą  biorący  ludzie  uważamy  za  istotne  i  rze- 
czywiste: w  dramacie  powtarzam  dźwignie  takie,  jak  w  Ballady- 
nie, nie  są  odpowiednie  celowi.  Przemiany  Grabca  to  w  wierzbę, 
to  w  starca  —  owa  cudowna  plama  krwawa  na  czole,  owe  Skier- 
•  ki  i  Chochliki  —  wszystko  to  są   przybory,    dobre   dla  poematu, 

^  znośne    w  jakim    pospolitym   czarodziejskim   melodramacie    albo 


175 

wreszcie  balecie;  lecz  w  utworze,  w  którym  się  bierze  rzeczy  n« 
seryo,  w  dziele  mającym  za  zadanie  poruszyć  najgłębsze  uczucia 
w  widzach,  sceny  takie  nie  sprawiają  wrażenia.  Wolno  było  Szeks- 
pirowi wprowadzić  element  ten  i  zużytkować  w  Makbecie.  Publi- 
czność, dla  którćj  pisana  była  ta  sztuka,  wierzyła  w  czarownice; 
a  wierzyła  w  nie  tak  powszechnie,  że  i  poeta  sam  nie  stanowił 
w'ti!'j  mierze  wyjątku  od  ogółu.  Dzik  inne  są  czasy  i  inne  wa- 
runki sprawiania  głębszych  wrażeń  na  wyobraźni.  Nasz  poeta  to 
czuł.  Dlategoto  też  wycisnął  on  np.  na  owym  iwieeie  fantasty- 
cznym znamię  znaczenia  przez  siebie  dopiero  onemu  nadanegOf 
znamię  które  go  miało  zbliżyć  nieco  do  naszego  stanowiska  i  pod- 
nieść  po  nad  poziom  ludowy.  Lecz  to  znaczenie  symbolicznoici 
nie  dało  się  wlać  w  ten  materyał  zbyt  powiewny  w  taki  sposób, 
iżby  go  przenikało  do  rdzeni.  Przenikło  go  zaledwie  do  połowy? 
reszta  jest  fantazmagoryą ,  która  w  scenicznym  utworze  raczój 
razi,  niż  podobać  się  może. 

Druga  niekorzyść,  z  tejże  samej  wynikająca  przyczyny,  widna 
jest  w  tem ,  że  charakter  Balladyny,  tak  jak  jest  przeprowadzo- 
ny w  tem  dziele,  okazuje  niedostatki,  które  niedobrze  oddziałują 
na  całą  wartość  sztuki.  W  poemacie,  w  powieści,  w  balladzie 
itd.  mogłaby  to  być  figura,  zupełnie  czyniąca  zadość  warunkom 
piórwszorzędnój  osoby.  W  tragedyi  —  czarny  ten  charakter  razi 
niestósowością :  wzbudza  wstręt,  a  tragicznych  uczuć  nie  wy- 
wołuje. 

Trzeciem  tój  niewłaściwości  następstwem  jest ,  że  sztuka 
nasza  o  wiele  przechodzi  rozciągłość  zwyczajnego  dramatu  i  kiedy 
by  była  grana ,  to  musiałaby  być  skróconą  przynajmniej  o  jedne 
czwartą.  *) 


*)  Tohy  się  zrobić  dało,  nie  wystawiftj^c  przez  to  zbytecznie  na 
szwank  możności  rozumienia  całości  kompozycyi.  Mianowicie  możnaby 
wypuszczać,  przedstawiając  Balladynę  na  scenie,  następujące  ustępy: 

W  akcie  pićrwszym:  Na  stronie  {edycyi  lipskUj)  11,  od 
wiersza  16  do  str.  12  w.  28.  —  Na  strome  15,  od  wiersza  26  do 
strony  16,  wiersza  22.  —  Na  str.  17  wypuścić  wierszy  9,  począwszy 
od  wiersza  24.  Na  str.  18  od  wiersza  21   do  wiersza  12  na  str.  19. — 


ni 

Na  atr.  20  wypuścić  wierszy  9,  począwszy  od  wiersza  IS;  i  nii^j 
wierszy  8,  począwszy  od  wiersza  29.  —  Na  str.  21  opowiadanie 
Goplany  trzeba  ściągnąć  do  kilku  wierszy.  —  Na  str.  23  wypnściiS 
wierszy  II,  począwszy  od  wiersza  16,  —  Na  str.  26  wierszy  3,  po- 
cząwszy od  w.   16.   — 

W  drugim    akcie:    Na  str.  42  wypulci<5  wierszy  7,    począ* 
Wtay  od  w.   24.  —  Na  str    50  wierszy  6,    pocz.  od  w.  28.  —  Na 
str.  51  wierszy  10  od  samdj  góry,    i   niżćj  wierszy  8,    pocz    od  w. 
27.  —  Na  str.  53  cały  ustęp,  począwszy  od  wersza  17    aż  do  sa- 
mego końca  t^j  sceny  (na  str   56),  można  także  bez   wielkiej  szkody 
odrzucii!,  jeżeli  Balladyna  już  po  monologu  na  str.  50  zabierze  dsban 
malin  z  rąk  Aliny  ntbitój ,  i  jeżeli  się  te*  wiersze  ae  strony  53 : 
9 Jutro  ty  będziesz  wolny  mój  kochanku; 
Jutro  wymawiad  będziesz  okrutnicy 
Że  cię  dręczyła  z  ranka  do  poranku :  * 
prsenieBie  na  str.  45    w  wiersz    jedenasty,    dwunastym  i   trzynasty,    i 
doda  pot^m: 

yAle  dziś  niech  kochanek  Balladyny  czeka"  itd. 
zamiast:  ,yNiechaj  teraz  kochanek  Balladyny  czeka^,  jak  obecnie 
jest  w  tezcie. 

W  akcie  trzecim:  Całą  pierwszą  scenę  wyrzucić.  Niemniej 
ealy  nstęp  s  Filonem,  począwszy  od  wiersza  17  na  str.  80,  aż  do 
w.  11  na  str  82.  —  Na  str.  85  wypuścić  wierszy  10,  począwsay 
od  w.  17.  —  Na  str.  86  wierszy  23,  począwszy  od  w.  4  —  Na 
str.  88  wierszy  6,  począwszy  od  w.  8 ;  i  niż^j  wierszy  6,  to  jest  4 
ostatnie  wiersze  na  t^j  stronie  i  2  pierwsze  na  stronie  89. —  Na  str. 
91  wyłączyć  ustęp  od  w.  29  aż  do  str.  92  wiersza  10.  —  Na  str. 
93  wiersz  15ty  aepsuty  uzupełnić  trąeba  słowami :  » niech  ci  służą*. 
•—  Na  str.  94  wypuścić  wierszy  6,  począwszy  od  w.  16.  —  Na  str. 
95  wierszy  10  pocz.  od  w.  10. 

W  czwartym  akcie:  Cały  długi  ustęp  wyrzucić,  począwszy 
od  strony  115  wiersza  8,  aż  do  strony  119  tam  gdzie  się  scena 
czwarta  zaczyna. 

W  akcie  piątym:  Wypuścić  początek  aż  do  str.  125  wier- 
sza 19.  —  Na  str.  126  wyrzucić  wierszy  10  ostatnich.  —  Na  str. 
129  wierszy  4,  począwszy  od  w.  18.  —  Na  str.  130  wierszy  19, 
pocz.  od  w.  16  — Na  str.  131  7  wierszy  ostatnich.  —  Na  str.  132 
wierszy  13,  pocz.  od  w.  7.  —  Na  str.  133  wierszy  9,  pocz.  od  w. 
20.  —  Na  str.  135  wierszy  12,  pocz  od  w.  22.  —  Na  str.  136, 
począwszy  od  wiersza  4  z  góry,  cslj  ustęp  aż  do  str.  137  w.  9. — 
Niżćj  na  str.  137  wyłączyć  9  wierszy  ostatnich  i  16  wierszy  pićrw- 
szych  na  str.  138.  —  Na  str.  143  wierszy  9,  pocz.  od  w.  17,  — 
Cały  Epilog  także  w  przedstawieniu  pommąć. 

Żdąje  mi  się,  że  wykreślenia  powyższe  ożywiłyby  dyalog,  w  ka- 
żdym aaś  razie  skróciłyby  sztukę  o  dobre  25  stron,   co  samo  jużby 


177 

wielce  ułatwiałp  moinoió  należytego  odegrania  kiedy  Balladyny  na 
scenie.  Była  ona  wprawdzie  raz  jnż  grana  we  Lwowie  w  r.  1862 
na  benefis  p.  Wilkoszewskiego.  Że  jednak  dano  ją  wtedy  całą,  bez 
żadnycłi  zaokrągleń  i  skróceń,  trwała  tedy  reprezentacya  zbyt  długo, 
a  publiczność  nieci eipli wiła  się  i  odeszła  do  domu  niebardzo  zado- 
wolona z  tego  wieczora.  Mogły  się  do  tego  przyczynić  i  rażące  nie- 
dostatki w  dekoracyach  i  maszyneryi ,  którą  na  prędce,  bez  wielkiego  . 
zacbodu ,  przyrządzono  z  tego ,  co  było  pod  ręką ,  nie  troszczą<?  się 
wcale  o  to^  żeby  rzecz  podnieść  i  w  tym  kierunku.  Balladyna  po- 
trzebowałaby wielkiego  wytworu  w  tym  właśnie  względzie  w  ustępach 
swoich  fantastycznych,  jeżeliby  takowe  podobać  się  miały  widzom. 
Oprócz  baletowćj  staranności  w  tych  akcesoryach  dekoracyjnych,  po- 
trzebną byłaby  jćj  koniecznie  i  muzyka  stosowna,  towarzyąji^a  dzia- 
łaniu w  party  ach  czarodziejskich  czynników  akcyi.  .  Bez  tych  pomocy 
ze  strony  sztuk  pokrewnych ,  poezya  w  tćm  dziele  nie  potrafi  zrobić 
wrażenia,  któreby  wynagrodziło  śmiałość  i  powiedzmy  otwarcie:  zu- 
chwałość poety,  dającego  taki  pomysł  w  kształtach  scenicznych. 


tomlt.  2^ 


ROZDZIAŁ  PIĘTNASTY. 

BozbioT^illi  Wenedy.  —  Dany  w  nićj  obraz  zawiązka  w  Sło- 
wiaństwie  państwa  lechiekiego  jak  bIc  ma  względem  prawdy  dziejo- 
wej? —  Jaka  rola  w  dramacie  przydzielona  Wenedom?  Jakie  zna- 
czenie ^przekleństwa**,  wskazującego  ich  na  zagładę?  «-^  Przymioty 
Lecha  i  zwycięskiej  jego  drużyny.  —  Wybitne  indywidoalnoici  w  tra- 
gedyi :  Derwid  —  Lelnm  -  Polelum  —  Bóźa  Weneda  —  Lilia.  Kto 
właóciwym  bohaterem  sztuki?  —  Tragiczność  idei,  na  którćj  dramat 
osnuty.  Czyjej  wcielanie  jest  dostateczne?  —  Przegląd  ról  poszcze- 
gólnych :  zadanie  Róży  —  i  zadanie  Lilii.  Artystyczne  niewłaściwości 
w  przeprowadzeniu  pojedynczych  szczegółów.  —  Obejrzenie  katastrofy 
dramatu  —  ogólne  uwagi. 

Lilia  Weneda  wyszła  z  druku  wprawdzie  po  Balladynie.  Co 
większa,  Balladyna  i  napisana  nawet  została  kilka  lat  pierwój, 
niżeli  Lilia.  Pomimo  tego,  jeżeli  chodzi  o  miejsce  w  szeregu  sze- 
ściu owych  zamierzonych  dramatów,  z  których  się  miał  złożyć 
cały  cykl  legend  fantastycznych  o  najdawniejszój  Polsce :  to  pierw- 
sze ^miejsce  w  tym  cyklu  zajmuje  właśnie  dramat  niniejszy.  Daje 
w  nim  poeta  właśnie  sam  zawiązek ,  sam  zaród  społeczeństwa 
naszego.  Drugiem  ogniwem  tego  łańcuclią  miał  być  Krakus, 
którego  Słowacki  stawia  jako  syna  Lecha,  Dla  Balladyny,  .jako 
wsuniętój  tuż  przed  czasy  piastowe  —  więc  już^  po  dynastyi  Po- 
pielów, przypada  jedno  z  miejsc  ostatnich,  może  piąte,  lub  szó- 
ste. Piąte,  jeśli  miał  należeć  do  tój  całości  i  „Wallenrod"; 
ostatnie  —  jeśli  ta  kreacya  miała  stanowić  dzfeło  osobne. 

W  tym  stanie  rzeczy,  jaki  obecnie  jest ,  posiadamy  tedy 
tylko  sam^  początek  i  koniec  tej  projektowanej  kolei  legend,  ^illa 
—  to  nawiązanie ,  a  Balladyna  —  to  dośpiów  tój  udramatyzowa- 
nój  Epopei  przedbytu. 


i7d 

Główny  pomysł  Juliosza  bo  do  zawiązka  naroda  naszego  i 
zgadza  i  nie  zgadza  się  z  tradycyą  przekazaną  o  t^m  przez  kro- 
nikarzy. Zgadza  się  z  nią  w  głównej  rzeczy  —  rozmija  w  szcze- 
gółach^ Poeta  nasz  idąc  w  szczegółowóra  rozprowadzeniu  dotyczą- 
cych okoliczności  wbrew  tym  podaniom  i  po  większej  częici  wbrew 
też  rezultatom  ostatnich  historyków ,  stworzył  Jednakże  iwiat, 
który  w  sobie  ogólną  historyczną  prawdę  zamyka  i  nie  tylko 
z  poetyckiego ,  lecz  i  z  historycznego  punkta  widzenia  ostatecznie 
odpowiada  powziętym  powszechnie  o  genezie  naszym  pojęciom. 
Bo  że  porządek  rzeczy  lechicki ,  jakkolwiek  co  do  rodu  nieobcy, 
cywilizacyjnie,  był  czemk  odrębnóm  w  słowiaństwie:  temu  i  Iii- 
storya  nie  przeczy.  Że  ten  porządek  zajął  tu  miejsce  dawniej- 
szych ,  nieco  odmiennych ,  czysto  słowiańskich  stosunków :  tego  na- 
uczają i  dzieje.  W  tento  jedynie  też  sposób  ^mógl  się  tu  począć 
ten  żywioł  polski ,  klóry  pod  wszelkim  względem  zawiera  w  sobie 
więcej,  aniżeli  w  sobie  mieszczą  żywioły  reszty  rozsiadłego  na 
niezmiernych  pizestrzeijiaeh  ta  i  owdzie  słowjiaństwa.  Historyczna 
krytyka  nie  doprowadziła  do  pewnej  konklazyi,  skąd  i  kiedy 
i  j  a  k  te  lechickie  pierwiastki  przybyły  między  Słowian  osiadłych 
po  nad  Gopłem  i  Wisłą.  Lelewel,  niezmiernie  chwiejny  w  tym 
punkcie ,  to  uważa  w  Lechach  odcień  tylko  społeczny,  zresztą 
miejscowy,  to  ich  znowu*gotów  prowadzić  z  za  Dunaju  do  Czech, 
a  stąd  nad  Wartę.  Bielowski  wywoclzi  Polan  od  Daków  czyli 
Traków,  zatóm  z  południa.  Maciejowski  od  Swewów,  więc  z  zacho- 
du. Szajnocha  od  Skandynawów,  zatem  z  północy.  Nie  brak  na 
takich,  którzy  ten  odłam  plemiepia  przyprowadzają  wprost  z  ko- 
lebki całego  naszego  szczepu,  z  za  Kaukazu,  zatem  ze  wschodu... 
Te  różnice  mniemań  są  tedy.  Ale  że  nastąpiło  jakieś  przybytko- 
we  wszczepienie  latorośli  nieco  odrębnój  w  pień  miejscowego  zalu- 
dnienia z  dawniejszych  czasów :  na  to  się  prawie  wszyscy  piszą 
jakby  na  fakt  dowiedziony,  a  tradycyą  odwieczna  o  przyjścia.  Le- 
cha w  te  strony,  także  to  przypuszczenie  potwierdzą. 

Jednakże  łiistorya  pojmuje  to  przybycie  nowych  żywiołów 
na  ziemię  nasze  w  formie  napływu.  Przypuszcza  jnapły w  idei 
wyższej,  organizacyi  odrębnej,  może  też  wreszcie  nawet  i  rasy 
obcej,  lecz  w  taki  sposób,  że  takowa  bez  wielkiego  oporu  potra^ 


180 

fiła  tu  dokonać  swego  domieszania  się  do  miejscowych  zasobów  i 
cho<5  nad  nimi  wzięła  przewagę,  a  ńtótępnie  i  panowania,  to  je- 
dnak raczójsama  się  do  nich  przyswoiła  i  rozpłynęła  w  ludności, 
którą  napotkała  w"  tych  okolicach,  niż  żeby  ją  była  miała  w  spo- 
sób gwałtowny  wyprzeć  albo  wytępić. 

Nasz  poetiB.  w  tym  punkcie  zupełnie  odstąpił  od  wyobrażeń 
utartych.  Przedstawia  on  tę  stosunków  przemianę  jako  podbój, 
jako  krwawe  zetknięcie  się  dwóch  przeciwnych  sobie  pierwiastków, 
co  większa,  jako  bój  dwóch  różnych  plemion  o  śmierć  pirowa- 
dzony  lub  życie  w  dosłownóm  wyrazu  tego  znaczeniu.  Przed- 
stawia przyjście  Lechitów  jako  zagładę  zupełoą  dawniejszój  tych 
okolic  ludności  —  na  korzyść  przybyłej  rasy.  I  wziął  sobie  właśnie 
to  konanie  ustępującego  z  historyi  i  pokonanego  plemienia  za  głó- 
wny przedmiot  swojej  tragedyi.  Żywioł  lechicki ,  zwycięski,  dopiiSró 
poczynający  tu  życie  —  odgrywa  ^ni^j  rolę  tylko  deiiteragonisty. 
Prawdziwym  bohaterem  dramatu  jest  to  ostatnie  pokolenie  Sło- 
wian czyli  ^jWenedów"  nadgoplańskich,  które  po  długióm  i 
rozgłośnem  niegdyś  istnieniu  w  szerokich  kfaju  swego  granicach, 
legło  pod  rolandowym  Lecha  i  rycerzy  jego  orężem.  Jestto  eatćm 
per  excellentiam  tragedya  idei,  tragedya  narodu  i  społeczeństwa 
całego— nie  osób  pojedynczych. 

Sztuka  się  poczyna   samym   początkiem  najazdu.   Widzimy 
tu  wprawdzie  od  razu  króla  Wenedów,  toż  obu  jego  synów  w  nie- 
woli, u  Lecha,   który  już   prawie  władnie  tym  krajem;   ale  ten 
wielki  obrót  rzeczy  sprawiła  jedna  bitwa ,  piórwsze  już  starcie. 
—  ^Cóż  myślisz  starcze  o  ludach  zachodnich? 
Wczora  ty  byłeś  panem  tój  krainy: 
Dzisiaj  do  ciebie  nie  należy  głowa,  • 

Etóra  rządziła  wczoraj  tymi  ludy^. ..  itd. 
Od  tych  słów,  włożonych  w  usta  Lechowi  do  Derwida  poko* 
naoego,  już  się  poczyna  akt  piónsrszy.  --r 

W  poprzedzającym  akt  ten  Prologu,  którego  czas  przy- 
pada właśnie  na  chwilę  owej  bitwy  stanowczój,  chociaż  się  ta- 
cowa toczy  opodal  gdzieś  po  za  sceną:  daje  autor  kilka  zarysów, 
charakteryzujących  położenie  dziejowe.  Dowiadujemy  się,  że  We* 


181 

nedzi  wskazani  są  na  zagładę;    że  cięży  nad  nimi  jakai  Uątwa, — ■ — - 
z"przyczyny  której  upai<5  i  zaginąć  mifszą.  '    '  . 

.V  -«__  ^Przekleństwo j'  przekleństwo .  przekleństwo! 

Ojczyzna  nasza  kona  —  i  na  wieki 

Widzę  umarfą**. . . 

—  „Na  ziemi  i  w  niebie 

Lud  nas2J  przeklęty  —  o  biada  nam,  biada!  —  ** 
Słowa  te  wypowiadają  RóżaWeneda,  starsza  córka  Derwida, 
będąca  wróżką  —  i  harfiarze ,  którym  jako  kajdanom  narodowym, 
ócichyróni  Jest  zasłona  przyszłych  przeznaczeń  ojczyzny.  Lecz  nie 
ooi  tylko  sami  posiadają  tę  iwiadomośó  przyszłości.  My&l  ta  jak 
miazmat  trojący,  zdaj^  się  przesiąkać  całą  atmosferę  obrazu;  od- 
zywa się  ciągle,  przez  cały  tok  dramatu^  jak"  echo  jakie  złowieszcze. 
Uczucie  to  zbliżającego  się  końca  cięży  ołowiem  na  wszystkich  \ 
osobach,  biorących  udział  w  tój  ostatniój  walce  z  najezdnikami...  I 
Poeta  nie  tłóftiaczy  ani  powodów  ani  bliższych  okoliczności  owe- 
go przekleństwa,  rzuconego  na  cały  szczep  Wenedów.  Moźnaby 
gcTHu  prawie  posądzać  o  wprowadzenie  jakiegoś  ślepego  fatalizmu. 
Tóm  iMirdziój  zaś  przypuszczenie  czegóiS  podobnego  w  tym  dra- 
macie mogłoby  się  zdawać  na  razie  uzasadnionóm ,  że  nie  widzi- 
my w  Lechitach,  którzy  wszędzie  zwyciężają  Wenedów  j  żadnój 
nad  nimi  wyższości.  Przeciwnie,  jestto  rasa  jakaś  i  fizycznie  kar* 
łowata ,  i  duchowo  napiętnowana  jakiemiś  oznakami  małości, 
skłonna  do  nikczemnych  okrucieństw,  daleka  od  wszystkiego ,  co- 
by  znamionowało  wyższą  naturę,  rasa  niekiedy  prawdziwe  popeł- 
niająca nawet  obrzydliwości !  Wszakże  sam  Lech ,  patrząc  na 
rosłe  ciała,  na  dumne  postawy  swoich  jeńców  zakutych  w  pęta, 
mówi  do  żony: 

„Gwinono  patrzaj ,  jaki  to  lud  rosły ! . . 

JaTiomar  —  i  krew  z  niego  wycedziłem 

I  wycisnąłem  w  ręku  jak  cytrynę!.. 
Ściągając    rzecz  do  jednego  z  synów  Derwida,  dodaje  jeszcze: 

Że  ja  maleńki,  to  on  mbą  pogardza, 

A  wiem,  że  mego  miecza  nie  udźwignie!**  — 
Zdawałoby   się,  z  tych  chełpliwych  słów  wnosząc,   że  za  tę 
drobność   zewnętrzną  ciała,  natura   wynagrodziła  Łedbitów   nie 


163 

tylko  tęgoicią  nadzwyczajną  sił  fizycznych  9  lecz  moie  i  mocą  da- 
szy,    rozumem,    wielkością  serca?  Gdzie  tam!    Żona   Łediowa, 
Skandynawka  z  rodu ,  bynajmniej  nie  powzięła   takich  wyobrażeń 
ani  o   mężu,  ani   o  jego  orszaku.   Zręcznoió  w   boju  ^  tę  im 
przyznaje,  ale  prócz  tego  —  nic  więcej. 
^0  jak  rycerze  ci  są  łatwowierni! 
Najmniejsze  kłamstwo,  a  już  ich  oszuka. 
A  choć  szychową  nić  zobaczą,  nie  chcą 
Wyciągnąć  z  kłębka  —  jedni  przez  lenistwo. 
Drudzy  widzący  w  tem  może  pożytek 
Albo  zabawę:  i  tak  oszukani 
Fałszu  krzewinie  rosnąć  pozwalają!'' 
Podnosząc  tedy  w  ich  charakterze   lenistwo,  prywatę  i  lek- 
komy&lnoić  jako  główne  znamiona,  zamyka  Gwinona  w  dalszych 
wierszach  ten  sąd  swój  o  całym   rodzie  Łechitów  wyrzeczeniem 
niekoniecznie  dla   nich  pocUebnóm   ,  że  to   „ lud  głupi,   z  rąk 
rycerskich  ale.  z  głów  niemy  ślących"  złożony,  który  jeżeli  ona  go 
w  opiekę  swoje  nie  weźmie  —  przy  lada  burzy  rozpaść  się  musi. 
Na  tosamo   wychodzi,  co    w  swój   znowu  sposób  i  przy  in- 
nój   okoliczności   o  tej   rasie  wypowiada  pocieszny   i  głi|]^kowaty 
Ślaz,  kiedy  go  ktoś  w  przytomności  Wenedów za Łechitę ogfosił. 

—  „Cóż  to?  Czy  mi  z  oczu 
.  Patrzy  gburostwo,  pijaństwo,  obżarstwo. 
Siedem  śmiertelnych  grzechów,  gust  do  wrzasku. 
Do  ukwaszonych  ogórków,  do  herbów? 
Zwyczaj  przysięgać  in  ^verba  magistri"  — 
Owczarstwo  —  czy  to  wszystko  mi  do  twarzy?  — ^ 
Jeśli  tak ,  wodą  mię  zlejcie  gorącą  — 
Niechaj  oblezie  ze  mnie  piórwsza  skóra."  itd. 
Co  dotąd   przytoczono,  wystarczy,   ażebyśmy  pozwolili  sobie 
już  w  tim  miejscu  wyrzec  nawiasową  uwagę ,  że  widocznie  przydzielił 
tu  Słowacki  Łechitom  te  wszystkie  właściwości ,  które  się  póiniej 
okazały  przywarami  polskiego  społeczeństwa ,  mianowicie  w  czasach 
upadku.  Przywary  te  wytykają  i  teraz  jeszcze  umysły  satyrycznie 
usposobione  poTśkim  szlachcicom,  rozumiejąc  przez  wyraz  ten  cały 
ogół  mniój  światłój  i^asny  w  łonie  wyższego  towarzystwa  naszego.** 


t83 

Lech  sam  jest  prototypem  rzeczonych  oł^noi^ci.  Łączy  oa 
w  sobie  dziwne  sprzeczności  charakteru.  Przy  bohaterskich  nieraz 
zapędach,  przy  błyskliwych  powodzeniach  oręża:  i^aby  to  duch, 
podległy  Jada  wrażenin,  słowem  pospolita  natura!  Daje  Wpływać 
na  siebie ,  bez  wyboru  i  bez  różnicy,  wavystkiema  i  każdemu,  kto 
go  tylko  otacza.  Dopuszcza  się  co  krok  dziwnych,  nieraz  prawdzi- 
wie pociesznych  nielonsekwencyi  (np.  przez  cały  ciąg  aktu  dru- 
giego i  trzeciego,  gdzie  chodzi  albo  o  dotrzymanie  obietnicy  da- 
nćj  Lilii  Wenedżie  co  do  uwolniyia  jćj  ojca,  alł)0  też  o  nara- 
żenie się  na  gnićw  krzykliwćj  a  tyranizującej  go  małżonki).  Sło- 
wem ,  jestto  prawdziwie  nieodrodny,  isk  się  sam  autor;  w  przed- 
mowie do  dramatu  wyraził:  ^praszczur  Sobieskiego^  —  przy  sil- 
nej ręce,  a  molierowskiój  w  domu  słabości.  ;,Kontusz  mu  włożyć 
i  boty  czerwone,  gdy  wróci  z  piorunowej  walki,  siarką  cudmący 
i  krwią  oblany  po  szyję.  Kontusz  mu  wk|yć  i  żupanl  niechaj 
panuje  —  bez  jutra  !**  • 

Otóż  zdawaćby  się  mogło,  że  skoro  z  takim  wrogiem  mieli 
do  czynienia  Wenedzi,  to  ch^a  ślepy  jakiś  fatalizm  winićby  o 
to  trzeba,  gdyby  zagłada  ich  plemienia,  na  korzyść  takich  na- 
jifedców,  miała  rzeczywiście  już  tak  koniecznie  być  nieuchronną. 
Przecież  słuszność  jest  po  stronie  tych,  którzy  bronią  swojój  oj- 
czyzny. Przewagą  liczebną  także  przewyższają  Wenedzi  nieskoń- 
czenie Lechitów.  Przymioty  szczepowego  ich  charakteru  zmuszają 
w  dramacie  często  nie  tylko  do  uznania,  ale  i  do  współczucia. 
Sam  Gwalbert  święty,  człowiek  obcego  pochodzenia,  zatóm 
bezstronny,  wprowadzony  przez  autora  na  scenę  jako  typ  zbliża- 
jącego się  i  do  tych  już  stron  chrześcijaństwa ,  oddaje  im  świadectwo, 
„że  to  był  dobry  lud,  choć  nie  chrześcijański.**  Dla- 
c^^goż  tedy  opatrzność  czy  wreszcie  szczęście  samo  łaskawszóm 
byćby  miało  dla  Lecha  i  j^o  szyków ,  równie  jak  Wenedzi  nig 
będących  jeszcze  chrześcijanami,  aniżeli  dla  tej  ludności  spokoj- 
nie mieszkającej  u  siebie?  Jeżeli  przeto,  że  to  pokolenie  obarczo- 
ne przekleństwem:  to  kto  je  nióm  obarczył?  za  jakie  wykrocze- 
nie? przed  czyim  trybunałem?  * 

Na  te  wszystkie  pytania  nie  ma  w  dziele  odpowiedzi  goto< 
wej ;  ale  całe  jego  przeprowadzenie  i  ostateczna  katastrofa  trage- 
dyi  staje  za  wymowne  rozwiązanie   całój  tu  poruszonój  zagadki. 


\ 


184. 

PreekleństwoT  jJS^enedów    wynika    z  nich   samyieh.   Jest  to  tylko 

symboliczny  wyra^,  malujący  wewnętrzny  stan  ducha  tego  narodu. 

/     Wenedom  zabrakło  zupełnie  na  duchowej  sile  żywotnej,   tak  nie- 

\        zbędnej  do  istnienia   ciałom   zbiorowym.   Stracili   wiarę   w  siebie, 

stracili  serce.  Odbiegło  ich   przekonanie,    że   potrafią  slf  oprz4c     *"■* 
nawet  wrogowi,    który  w  stal  zakuty  od  stóp    do  głowy,  poprze-  .    t* 
dzony  sławą  nabytą,   przyszedł   zabrać  im  ich    odziedziczone  sie- 
dziby. Trzymają  jeszcze   w  rękach    harfy,    których   cudotwórcza 
muzyka  grała  ich  ojcom  niegdyś  tryumfalne   hasła  do  zwycięstw: 
ale  z  tych  dźwięków   uleciał  dflbh  dający  siłę  zwycięstwa,  a  po- 
zostały tylko  głuche  •!  puste  brzęki.    Tych   brzęków  oni  już  sami 
nie  rozumieją !  Pozostały  im  'wróżby,  na  których  budują  wszystko, 
a  którym  jednak  sami   nie  dowierzają.   Poczucie    tego  duchowego 
upadku  udzieliło  się    całemu  ich  pokoleniu.    Nikt  z  nich  w  przy- 
Hilohó  dalszą  nie  wierzy;    nikt  nie  ma  woli,   żądaó  jej  i  wy-, 
móc  ją" — nawet  wbr4l  wszystkiemu,  co  onój  przeczy.   I  to  jesft 
oWo  przekleństwo,  dla  którego  masĄ  ustąpić  z  widowni. 

<  Wyższość  Łechitów  na  tóm  właśnie  polega ,  że  lubo  oni  jak 
się  powiedziało,  podlegają  tylu  rozlicznym  ułomnościom  i  niedo- 
statkom moralnym ,\lubo  nieliczni    do  tego  stopnia,    że  się  gar- 
stką  tylko   wydają   w  porównaniu   z  tysiącami   Wenedów,   l^fi[|H^-« 
ciałem   od   nich    mniejsi  i  słabsi: /ufają    w  siły  swoje  i  gwiazd 
swoje  i  mają  serce  do  boju. 

Wśród  wyrzutów,  które  nieraz  w  dramacie  czyni  Lechowi 
wyniosła  jego  małżonka:  że  dwa  razy  już  utracił  kraje  prawie 
podbite,  że  się  dał  bratu  Czechowi  tak  łatwowiernie  oszukać,  że 
mu  już  pozostała  tylko  jeszcze  garstka  rycerzy,  że  nie  pamięta 
o  losie  dzieci  itp.  zmuszona  ona  jest  jednakże  powiedzieć  mu  i 
te  słowa,  wcSle  nie  będące  naganą,  a  tłómaczące  nasze  zagadkę: 
„Ty  zawsze  ufasz  w  szczęście  i  odwagę  • 

•  I  w  tę  gorącość  krwi,  co  ciebie  rzuca 

W  niebezpieczeństwo . .  .** 

A  Róża  Weneda  kiedy  opowiada  swoje  widzenie  w  przede- 
dniu wałki ,  mającój  ostatecznie  rozstrzygnąć  o  istnieniu  lub  nie- 
istnieniu  narodu:  to  w  zupełnie  innóm  świetle  malować  musi  za-' 
chowanie  się  i  usposobienie  swoich  Wenedów.  Widziała  ich  w  liczbie 


185 

kilkunastu  tysięcy,, ale  z  wybladlemi  twarzami,  w  grobowym  mil- 
czeniu zajinujących  miejsca  na  przyszłóra  pobojo\iisku.  Widziała 
ich  w  duchu  swoim,  jeszcze  w  przededniu  bitwy,  jako  tam  stali 
uszykowani  do  boju 

„Równi,  zimni,  biaK  jako  groby  — 
^        Miecz  je  walił,  gdy  piorun  był  niemy, 

Czasem  walił  piorun  i  miecz  razem.*'  • 

Powiada,  że  kiedy  chcąc  się  przekonać ,  co  się  dzieje  w  pier- 
siami tych  zwątpieniem  zatrutych  ludzi,  zajrzała  do  wnętrza 
kilku  z  tych  bohaterów  walki  jutrzejszój:  to  znalazła  u  jednego, 
„^.e  w  nim  serce  zbladło  i  ^k  trzęsło  się,  jak  liść  olchowy.** 
W  piersi  drugiego  znalazła  zamia^st  serca  —  kłębek  robaków. ' 
Ą  gdy  rozdarła  pierś  trzecią  i  spojrzała  w  nią:  —  to  była  pu- 
^ial  nie  było  w  niej  nic  miasto  serca.  I  nie  zazierała  już  dalej 
^Rżka  natchniona  do  serc  ludzkich  swego  narodu,  bo  się  dowie- 
działa o  wszystkiem . . .  w 

Gdzie  tak  rzeczy  się  mają,  tam  i  katastrofa  gotowa.  Gd  de 
^  tacy  zapaśnicy,  tam  i  wypadek  walki  z  góry  wiadomy.  Nie  było- 
by o  czótn  ani  z  czego  i  tutaj  stworzyć  dramatu.  Jednakże  są 
jeszczo  przynajmniej  pojedyncze  pomiędzy  Wenedami  osobistości, 
które  grozę  położenia  pojmują,  nie  zapomniały  godności  narodo- 
wej ,  zachowały  choć  iskrę  wiary  w  skuteczność  swoich  poświęceń; 
które  czują  ciężar  obowiązku  i  mają  siłę  go  dźwigać.  Są  jeszcze 
ludzie ,  którzy  jeśli  nie  więcej ,  to  pragną  się  bronić ,  żeby  —  je- 
żeli trzeba  już  legnąć,  legnąć  prznajmniej  bez  hańby,  i  oddać  ży- 
cie —  nie  bez  drogiego  okupu  i  odwetu. 

Stawmy  przed  sobą  te  wybitne  charaktery  słowiańskie,  pod- 
trzymujące akcyą  tragedyi. 

Oto  najprzód  Derwid,  sędziwy  król  Wenedów.  Znękany  to 
starzeć,  w  wysokim^sto^niu  wyobrażający  Wszystkie  braki  swego 
plemienia,  ruina,  niemoc  uosobiona...  Ale  ruinato  zdolna  wznie- 
cić i  w  wrogu  cześć  dla  tego,  czera  była  kiedyś.  Mąż  królewskie- 
go ducha ,  który  ąię  śmierci  ani  okrucieństw  żadnych  nie  lęka. 
Walczy  —  wprawdzie  tylko  słowami ,"  ale  słowami,  które  w  Wro- 
ga uderzają  jak  razy.  Ożywia  i  zapala  się  —  wprawdzie  na  tylko 
Tom  U.  24 


^  / 


186 

znikomą  zawsze  chwilę ,  żeby  po  wysileniu  takowem  opaić  z  sił 
w  iim  bezbronniejszą  bierność.  Ale  wiary  do  harfy  swojej,  te- 
go symbolu  narodowego  zbawienia*,  nie  traci  nigdy  i  wzniósł 
się  duchem  na  wysokość,  z  której  dumnie  zapowiada  wrogowi: 

^Źe  po  narodach  już  ^7mordowanych 

Jeszcze  zostaje  jakaś  moc,  przed  którą 

Ty  tfnnsisz  bladnąć ,  i  ciągle  twe  lica 

Strupiałe  nową  krwią  farbować  musisz.*" 

• 

Są  dalój  dwaj  synowie  jego  —  tak  podobni  do  siebie,  a 
tak  jednak  rożni '  usposobieniem.  Młodszy  L  e  1  ii  m  —  to  poeta, 
^marzyciel,  to  Kordyan  tamtych  wieków,  serce  narodu.  Starszy 
Pole  I  um  — to  tego  narodu  oręż,  grom,  jego  jedyna  siła,  któ- 
ra jeszcze  zdolnaby  była  i  w  czyn  rozkwitnąć  zbawczy,  gdyby  to 
było  rzeczą  podobną,  ażeby  jeden  stanął  za  wszystkich;  g^^}^^ 
i|dna  latorośl  zielona  mogła  ożywić  soki  w  calem  drzewie  — 
zwiędniałóm ! . .  Lelum - Polelum  —  dwie  nazwy,  dwa  wyrazy 
niezrozumiałe  dla  dzisiejszej  epoki ,  choć  przekazane  tradycyą, 
połączył  poeta  w  jeden  więc  pomysł.  Skuł  dwóch  tych  braci  je- 
dnym łańcuchem ,  zaczepionym  jednym  końcem  do  pranej  ręki 
młodszego ,  dnigim  do  lewój  starszego  brata.  Stawia  ich  obu  ja- 
ko jednego  wodza  w  tej  ostatniej  narodowej  potrzebie,  jako  wo- 
dza o  dwóch  głowach,  a  jednym  mieczu  i  jednój  olbrzymiej  tar- 
czy. Miecz  —  dzierży  prawa  n^ka  Polelum,  tarcza  —  zdana  le- 
wój  ręce  drugiego  brata.  Tak  oni  walczą  i  tak  giną  na  stosie. 
W  tern  połączeniu  dwóch  jestestw,  przekazują  oni  po  sobie  osta- 
tnie wspomnienie  pamięci  wieków  potomnych.  Dwa  imiona  myto- 
logiczne,  dotąd  prawie  śmieszne,  a  w  każdym  razie  bezmyślne, 
nabrały  więc  w  dziele  obecnem  znaczenia.  Znaczenie  to  nie  jest 
bez  ubocznego  związku  i  z  charakterem  narodowym  całych  na- 
szych dziejów  na.stępnych.  Dwie  głowy  —  a  jedna  ręka!  Dwa 
niestety  rozumy  —  a  jedno  lylko  działanie.  Nie  jestże  to  rze- 
czywiście, jak  poeta  w  przedmowie  swojej  natracą ,  wiekowe,  tra- 
dycyjne „nieszczęście  narodu?"  Nie  jestże  to  przeznaczenie,  nie 
tylko  „przewodniczące  tamtemu  przez  Boga  potępionemu  ludowi,* 


187 

•ale  i  owym  wojennym  spadkobiercom  jego  krainy,   którzy  tu  dal- 
j$ze  dzieje  więcej  w  jego  duchu,  niżeli  w  własnym  rozsnuli? 

Mamy  w  dramacie  nakoniec  dwie  córki  króla  Derwida,  Ró- 
żę i  tillę  Wenedę.  I 'tutaj  uwydatnił  Słowacki  stanowczy 
kontrast  między  óbleihi  siostrami.  Starsza  jest  wróżką,  kapłanką 
i  ofiamicą  swego  narodu.  Nie  tylko  powołaniem,  ale  i  usposo- 
bienieni  wyższa  nad  płeć  swoje  niewie&cią  —  może  sama  je- 
dna w  pokoleniu  owem  calem  obdarzona  jasnowidzeniem  te- 
go, co  się  dzieje  w  duchu  narodu  i  na  co  się  w  nim  zano- 
si:' wystaje  Róża  Weneda  w  dramacie,  w  kolosalnych,  twar- 
dych, ostrych  zarysach ,  po  nad  wszystkie  inne  w  nim  działające 
figui'y,  i  tą  surową  wielkością  duszy  zniewala  do  pod^^iwienia. 
.  Na  pozór  poczyna  om  sobie  niekiedy  jakby  istota  nieczuła ,  zdol- 
na tylko  krwawych  porywów,  bez  łez  i  serca  dla  siostry,  dla 
braci ,  dla.  ojca  pojmanego  w  niewolę  i  powracającego  z  niej  po- 
tem z  wydartemi  oczyma.  Zamiast  jakby  się  należało  powitać 
w  tej  scenie  ten  tak  późny,  tak  niezupełny  powrót  rodzica  swego 
do  domu,  zamiast  otoczyć  ciemnego  starca  tem  przyjęciem,  ja- 
kiego się  mógł  spodziewać  ze  strony  dzieci,  a  raczój  ze  strony 
jedynego  dziecięcia ,  które  nie  dzieliło  jego  niewoli :  Róża  Weneda 
zwięźle  i  ponuro  zagaduje  Derwida ,  dlaczego  bez  swojej  harfy 
powraca?  Derwidowi  wprawdzie  wiadomo,  że  od  tej  harfy  zawi- 
sło ocalenie  Wenedów ;  wiadomo  mu ,   jakie  miejsce  w  społeczeń- 

• 

stwie  narodowem  starsza  córa  jego  zajmuje;  wiadomo  mu,  że  ona 
czuje  za  naród  cały  i  że  tylko  to  jedno  uczucie  serce  tej  dziewicy 
zapełnia.  A  przecież,  w  takiej  chwili,  nie  rozumie  on  sam  nawet 
Róży  Wenedy.  Pojąć  tego  nie  może,  żeby  na  widok  wydartych 
jego  oczu,  na  widok  twarzy  zlanój  temi  łzami  krwawemi,  mogła 
córka  jego ,  kobieta ,  myśleć  jeszcze  o  czem  więcej ,  jak  tylko ... 
o  takim  powrocie   ojca !  I  karci ,   przeklina   prawie   to   na  pozór 

niedobre  dziecko: 

—  „O  gadzino! 
Czy  ty  się  z  harfy  mojej  urodziłaś, 
Że  ty  mię  witasz  tak?  —  Gdym  tu  przychodził, 
Skakały  na  mnie  psy  wyjąc  z  radości, 
A  tj  jak  krak""...  etę. 


188 

nTy  jesteś  harfą  bez  stron.,  czarownico! 

O  bogdaj  pierwszy  z  tych  piorunów  złotych 

Pomścił  się  za  mnie!"... 
Te  wyrzuty  starca  świadczą  jednak  więcej  przeciw  Derwi- 
dowi  saineniu , ' aniżefi  przeciwko  Róży.  Dowodzą,  żeTtról  We- 
ntfdów  j^st  niezdolny  — '  nie  poTrieit! :  podzielać,  ale  nawet  ro- 
zumieć tego  nastroju  ducha,  do  którego  w  taki^  chwili,  jak 
tamta,  wznieść  by  się  powinna  cała  ludność  zagrożona  zagładą, 
przedewszystkióm  zaś  sam  panujący,  jako  bezpośredni  wyobrazi- 
ciel  idei  swego  narodu.  To  też  bynajmniej  się  nie  miesza  kapłan^ 
ka  nasza  temi  gorzkiemi  wymówkami  rodzica.  Czyni  co  do  ni^j 
należy  z  tymsamym  spokojem  duszy,  z  jakim  to  czyniła  przed 
przybyciem  Derwida;  a  na  jeeo  wyrzekanie  i  skargi  patrzy 
w  milczeniu  pełnóm  boleści,"  jak  na "^  poczynanie'  sobie  człowieka 
przeżytego  i  zdziecinniałego,  który  nie  wie  co  czyni...  W  innych 
miejscach  daje  też  poeta  wymownie  do  rozumienia,  Ż6  i  Róża 
Weneda  ma  serce,  ale  serce  do  czynów,  do  walk,  do  zemsty 
nareszcie,  a  nie  do  łez^,  które  gaszą  ogień  serdeczny.  Jej  słowa 
wyrzeczone  do  siostry: 

}  „Jłie  czas  żałować  róż,  gdy  płoną  lasy" 

określają  dostatecznie  cały  charakter  tój  roli. 

.Podczas  kiedy  starsza  siostra  działa  w  dramacie  jak  Eschy- 
lowska  więc  Eumenida,  która  Jednym  strasznym  czynem  zajęta, 
stąpa  po  sercach  ludzkich  i  kruszy  je  pod  swemi  nogami** :  przy- 
dzielił, poeta'  naturze  młodszój  Lilii  właściwości   całóm  niebem 
tamtój  przeciwne.  Zamknął  w  j^j  pi&rsi  "uczucia^ wdzięczne,  mięk- 
kie, tkliwe,  prawdziwie  niewieście  —  uczucia  właśnie  w  tym  sto- 
pniu zmuszające   do  miłościwego   współczucia,    ile  natura   tamtój 
tylko  chłodny  obudzą    podziw.    Wizerunek  ten    dziewicy   cichój  i 
łzawej   wykończył  Juliusz  z  całą  miłością  artysty.  Wymarzył  so- 
bie tę  prawdziwą  Antygonę   słowiańską,   nad  nagrobkiem    gdzieś 
w  Szwajcaryi  kiedyś  widzianym,    ze  starożytnego  Rzymu  jeszcze 
epoki  datującym,  który  mu  teraz  stał  przed  oczyma  ducha,  jak- 
by był  materyalnie  obecny.    W  krótkich   ale  powiedziałbym   ma- 
gnetycznych wyrazach  skarży  się  tam  jakaś   młoda   męczennica 


189 

pogańska  na  Die1ito&5  przeznaczenia  swojego.  »Jnlia  Alpin^Ia  tn 
leżę  —  nieszczęśliwego  Ojca  nieszczęśliwa  córka  —  bogów  awea: 
tyńskich  kapłanka.  .Wyprosić  ojca  od  śmierci  nie  mogłam.  Nie- 
szczęśliwie umrzóć  w  losach  jego  było.  Żyłam  lat  XXIII*', . . 
Nowsza  filologicznego  skeptycyzma  krytyka  dowiodła  niedawno 
temu ,  że  ten  napis  grobowy  należy  do  apokryfów.  Mniejsza  o  to  I 
Napis  może  sobie  być  podrobiony:  —  pomysł  jego  jednakże  nie 
przestanie  dlatego  być  pouinikiem  antentycznój ,  bo  prawdziwej 
poeżyi.  Z  niewielu  dat  tej  lapidarnej  kroniki,  jak  widmo  wyziera 
powieść  strasznego  jakiegoś  zajścia.  Żywsza  wyobraźnia  dosnuć  tu 
sobie  potrafi  cały  poemat  poświęcenia  i  miłości,  tragicznie  kon- 
trasttrjącój  z  ciemńóm  tłem  czasów,  które  pochłonęły  tę  białą  po- 
stać dziewicy,  zabitój  w  swoj[ej  wiośnie  tak  rychłej.  I  nasz  poeta 
z  tój  wymownój,  cho4  w  słowa  tak  Aąpój  skargi,  z  tego  jęku 
właściwie  nie  nad  sobą ,  ale  jedynie  nad  ojcem ,  wywołał  pomysł 
swojej  idealnej  Słowianki.  Żeby  wydobyć  na  jaw  cały  urok  tój 
melodyjnój  duszy,  prieciwstamł  niewieścią  j.ej  potulność  —  spiżo- 
wej grozie  starszej  córy  Derwidfa.  Róża  jest  kapłanką  bogów  ro- 
dzinnych, a  Lilia  —  to  już  chrześcijanka  —  to  piórwsza  nawró- 
cona w  Slowiaństwie!  Tamta  —  już  z  natury  surowa,  ponura, 
duchem  wyłączna ,  w  sobie  samej  zamknięta ,  zdolna  myślą  dźwi- 
gnąć z  posad  całe  arkantim  państwa  swojego  ojca,  a  bez  zmysłu 
dla  cierpienia  jednostek:  a  ta  gibką  swoją  postacią,  jak  bluszczu 
zielonego  gałązka ,  przeznaczenia  swojego  ^zuka  jedynie  około  sie- 
bie; z  uśmiechem  na  twarzy,  ze  łzą  miłości  w  oczach  zawisa 
białem!  ramionami  u  szyi  ojca,  braci,  siostry  co  jej  w  dzieciń- 
stwie zastępowała  matkę,  i  tylko  nato  żyje,  żeby  dni  drugich 
umilić ,  rozjaśnić ,  szczęściem  umaić ,  dopóki  można ;  żeby  je  oku- 
pić śiniercią  swoją,  gdy  tego  trzeba.  O  losy  narodu,  jako  ogółu, 
nie  pyta.  Przyszłości  —  nie  zna.  Przeznaczeń  —  nie  bada.  Żyje 
w  obecności  —  i  to  jój  wystarcza  5  pragnie  szczęścia  —  dla  ka- 
żdego z  osobna.  Świat  się  do  niej  uśmiecha  —  poznała  miłość, 
jest  zaręczoną:  ale  ta  nadzieja  szczęścia  na  ziemi  nie  więzi  jej 
jednak  do  ziemi.  Pragnie  żyć,  lęka  się  śmierci  —  a  jednak  bez 
wahania  niesie  życie  swoje  w  ofierze,  byleby  ocalić  tych  których 
kocha,  od  zguby. 


190 

Rzecz  jasna,  że  z  pomiędzy  wszystkich  osób  wprowadzonych 
w  ramy  dramatu,  Lilia  Weneda  ma  najwdzięczniejsze  i  najrze- 
wniij  nastrajające  zadanie.  J6j  rola  głównie  sobie  współczucie  wi- 
dza ujmuje.  To  też  jeżeli  która  z  tych  pojedynczych  postaci,  to 
ona  właśnie  mogłaby  byó  nazwaną  Iwhaterką  tragedyi.  Rzeczywi- 
ście jednakże  herosem  sztuki  naszej  jeist  cały  lud  Wenedów,  o 
losy  którego  ostatecznie  tu  chodzi.  W  nim  głównie  poeta  uobecnił 
i  uwidomił  tragiczność  idei ,  która  mu  tu  dała  natchnienie.  Nie 
ma  zaiste  rzewniejszego  obrazu  ani  tragiczniejszego  widoku,  nad 
konanie  szlachetnego  narodu,  jeżeli  na  konania  tego  przyczyny 
złożyły  się  rozliczne  mementa  z  własnej  jego  wihy  wyni- 
kłe, nie  będące  jednak  taką  skazą  na  obliczu  jego  duchowóm, 
żeby  sumienie  widzów,  na  ten  straszny  dramat  patrzących,  nie 
miało  im  mówić,  że  to  kara  nieboska,  ż^to  katastrofa  dla  ludz- 
kości bezpożyteczna ,  że  to  tryumf  nie  idei,  ale  potęg  tylko  do- 
czesnych ,  korzystających  chytrze  i  zmyślnie  z  szczęśliwój  dla  nich 
okazyi...  Takiegoto  konania  tragicznym  wizerunkiem  mieli  być 
w  tój  kreacyi  Wenedzi.  Czy  nim  są?  o  t^m  możnaby  sądzić  ró- 
żnie. Mnie  się  zdaje,  że  obraz  rzeczy  tej  nie  jest  w  dziele  na- 
szóm  zupełny.  Autor  zaniedbał  wykończyć  go  z  tą  plastyką  ar- 
tysty 1  z  tą  historyozoficzną  mądrością  myśliciela,  jakiójby  tu 
koniecznie  była  potrzeba.  Odsłonił  wszystko,  co  świadczy  o  upad- 
ku ducha  i  o  rozkładzie  siły  żywotnej  Wenedów.  A  zapomniał 
skreślić  dodatnie,  nawet  i  teraz  jeszcze,  strony  ich  charakteru. 
Przynajmniój  nie  wyrzeźbił  ich  z  tą  wymową  skądinąd  właściwą 
jego  utworom,  iżbyśmy  czuć  mogli  nie  tylko  całą  wagę  i  całą 
prawdę,  ale  i  całą  ironią  skargi,  włożonój  w  usta  ostatniego 
z  rodu  Wenedów  na  końcu  sztuki.  Jest  nim  Polelum,  stojący 
już  na  stosie,  ażeby  umrzóć  na  grobie  swojej  ojczyzny.  Spieszą 
ku  niemu  dwaj  spadkobiercy  puścizny  pozbawionej  swego  dziedzi- 
ca, jak  gdyby  nieśli  ocalenie  dla  plemienia,  które  właśnie  sko- 
nało. Lech  woła:  stójcie,  bo  ja  przynoszę  wam  życie!  Gwalbert 
głosi :  stójcie ,  bo  ja  wam  wiarę  przynoszę.  Wtedyto  wypowiada 
Polelum  te  słowa,  tłómaczące  csJą  dążność  tragedyi,  i  zarazem 
stawiające  jakoby  na  piedestału  pomnikowój  w  dziejach  wielkości 
pokolenie  owo,  w  dramacie  pokonane: 


101 

—  ^Boże,  pairsaj  z  nieba 
Na  tych  dwóch  ludzi  przed  stosem  Weneda 
Konającego!  Patrzaj  na  tych  ludzi 
I  pomy&I,  jakim  ty  dajesz  stworzeniom 
Chwilę  tryumfu  i  urągowiska!''... 
Widzimy  więc,  że  cała  ta  sztuka  odsłania  uprawnienie  We- 
nedów  i  w  owćj  jeszcze  porze  do  bytu,   tylko  zatim  porówna- 
wczo, względnie,  poirednio,  tj.  o  tyle  tylko,  ie  w  porówna- 
niu z  nimi  Lechici  duchowo  i  fizycznie,  w  indywiduach  swoich 
i  w  obyczajach,    w  rodzinie  i  po  za  jój  obrębem,   wyglądają  jak 
karłowate  jakieś  i  pełne  ułomności  postaci.  Ale  własne,  dodatnia 
i  wprost  przemawiające   do  wyobraźni   zalety  społeczności  Wene- 
dów  pozostidy   po  za  ramami  obrazu,   co  w  kaidym  raaio 
doniosłość  tój  kreacyi  jako  tragedyi  osłabia  i  bynąjmniój  nie  przy- 
czynia się  do  wydobycia  na  jaśnią  istotnego  w  niój  założenia. 

Bądź  jak  bądź,  zamiar  taki  autora,  jako  zamiar,  dostate- 
cznie jednak  z  dzieła  wyziera  i  wątpliwości  nie  podlega^  że  głó-. 
wna  rola  spoczywa  tu  na  tym  właśnie  czynniku.  Ponieważ  wszak- 
że niepodobne  było  poecie  z  artystycznych  przyczyn  rozwinąć  akcyi 
dramatu  na  tóm  jedynie  tle  działań  i  cierpień  zbiorowój  osoby,  jaką 
jest  naród :  musiał  -tedy  osobę  tę  moralną  pozostawić  w  idealnój 
głębi  obrazu,  a  zapełnić  przestrzeń  jego  konkretną  działaniem, 
pojedynczych  osób,  o  ile  .takowe  nąjpełniój  i  najwybitniój  wyo-. 
brażają  stan  ducha  swego  narodu.  Osobami  takiemi  są  głównie, 
obie  córki  Derwida.  Starsza  działa  w  miarę  charakteru ,  jaki  jój 
przydzielono,  przedewszystkióm  mając  na  oku  cidy  ogół  narodu. 
O  losy  jednostek,  chociażby  sercu  najbliższych,  nie  pyta.  Przygo- 
towuje czyn  ostatni  Wenedów,  przepowiadany  z  dawna  w  wró- 
żbach jój  objawionych  w  sposób  że  i  tak  i  owak ,  jak  wszystkie 
wróżby  na  świecie ,  może  być  wykładany.  Ani  się  zbytecznie  ku 
ufności  skłaniając,  boć  zna  usposobienie  społeczeństwa  swojego, 
ani  też  nie  rozpaczając  stanowczo  o  tem  wszystkim ,  co  przyjdzie: . 
rozsyła  harfiarzy  swoich  na  wszystkie  pokolenia  i  zwołiąje  cały 
naród  do  wałki.  Jeśli  ocalenie  nie  jest  jeszcze  z  rzeczy  przecho- 
dzących wszelki  zakres  możności,  to  ona  siły  do  niego  w  Wenę- 


192 

dach  rozbadzt  i  zmusi  ich  do  odniesienia  zwycięstwa.  Jeżeli  zaJk 
jest  jui  rzeczą  konieczną,  żeby  pleniię  to  w  własnej  swojej  dzie- 
dzinie przyjęło  na  się  jarzmo  obcego  służebnictwa  i  zakończyło 
dzieje  swoje  sroniotą:  to  niechże  raczej  ginie  i  skona,  byle  całe, 
byle  na  polu  chwały,  z  orężem  w  ręku,  biorąc  do  grobu  z  sobą 
iwiadectwo,  że  uczyniło  w  obronie  swojój,  co  mogło.  '\\'tedy  od- 
wet 2a  to  zabicie  narodu  będzie  poruczony  przyszłości,  choćby 
najddszćj.  Pomsta  przyjdzie,  choćby  ją  spłodzić  miały  zmarłych 
popioły...  Taka  jest  rola  i  taki  kieranek  działania  Róży  Wenedy. 
Tragiczność  roli  tój  w  t^m  jest  widna,  że  chodzi  6  prze- 
prowadzenie czynu ,  do  którego  braknie  żywiołów  w.  społeczeń- 
stwie, jestto  walka  z  fatalizmem ,  przebój  żywotności  w  jednostce 
z  ociężałością  i  bezduchem  ogófu*  Na  takich  sztandarach  imię 
idfei  nieśmiertełnój  jest  wypisane.  To  ich  prawo.  Ale  nie  ma  ko- 
mu nieść  tych  sztandarów.  To  ich  niemoc. 

W  zupełnie  innym  kierunku  idzie  działanie  drugiój  córy 
Derwida.  Lilia  wyobraża  żywotność  idei  słowiańskiój  w  rodzinie. 
Jój  ideałenr"^^  szczęście  osób  najbliższych  sercu.  Gdyby  można 
było  żyć  dla  ideału  iego,  nie  pytając  o  to,  co  się  tam  dalój 
dzieje  w  narodzie :  nie  wchodziłaby  pewnie  i  nasza  bohaterka 
w  żadne  zawikłania  z  zewnętrznym  nieprzyjacielem.  Ale  związek 
między  rodziną  a  społeczeństwem  jest  nadto  ścisły!  Po  wszystkie 
wieki  iści  się  owo  proste  a  tak  głębokie  słowo  Wajdeloty,  powie- 
dziane o  Walterze  u  .Mickiewicza:  „Szczęścia  w  domu  nie  zna- 
lazł ,  bo  go  nie  było  w  ojczyźnie**. ..  To  też  i  w  obecnój  tragedyi 
miłość  rodzinna  prowadzi  doraźnie  do  podjęcia  boju  na  zewnątrz. 
Jest  to  ImSj  dziewicy,  bój  prowadzony  o  wybawienie  tylko  trojga 
pojedynczych  osób  z  niewoli,  bój  nie  na  oręż,  ale  raczej  na  ro- 
zum i  na  przebiegłe  serce,  ale  zawsze  bój  straszny:  i  kończy 
3ię  rówiiie  tragicznie,  jak  cała  walka  Wenedów. 

Łilla  podejmuje  na  się  zadanie,  wyprosić  z  jeństwa  ojca  i 
braci,  których  wzięto  w  niewolę  już  w  piórwszej  z  Lechitami 
potyczce. 

„Ja  braci  moich,  ojca  mego  zbawię. 

O  połrfogosław  ty  mi  siostro  moja  — 


193 

I  wy  mi  starzy  Indńe  błogosławcie! 
Ale  nie  proście  Boga  o  nic  dla  mnie, 
Tylko  o  rozum  i  przebiegle  serce, 
Abym  zbawiła  tych,  co  są  w  kajdanach! 

0  bądźcie  zdrowi!  nie  troszczcie  się  o  mnie  — 
Za  mną  jest  każdy  kwiat,  i  każdy  gołąb, 

Co  biały  jak  ja,  bwą  mię  siostrą  mniema. 

1  ten  jest  za  mną,  co  nad  gołębiami 
*  W  nieba  błękicie'  jeszcze  wyżej  lata : 

A  gdy  mię  nazbyt  przyciśnie  nieszczęście, 
Gotów  odebrać  gołębiowi  skrzydła 
I  mnie  dać  skrzydła,  bym  od  ludzi  poszła. 
Jeśli  nie  zbawię  ojca,  umrę  młodą  — 
A  wtenczajs  płaczcie  wy  biednej  dziewczyny!** 
W   tych   kilku   wierszach  zawiera  się   cały  przebieg  t^j  roli. 
Jest  1o  rzeczywiście  walka  słabej  gołąbki  z  sępami,   które  tylko 
uznają  racyą  szponów  swoich  drapieżnych.  Smutna^  choć  wzniosła 
walka   miłości  i  poświęcenia  —  z  egoizmem  i  nienawiścią...  Po- 
mysł tśj  właśnie  części  dramatu  należy  niezawodnie  do  najcelni^^j- 
szych  jego   piękności.   Tem  bardziej   też  żałować  tego   należy,  że 
wcielenie   pomysłu   tego  w  szczegóły,   że  przeprowadzenie    rzeczy 
w  pojedynczych  ustępach,  dalekióm  jest   od  tego,  żeby  miało  za- 
spakajać pod  każdym  względem. 

Lilia  przybywa  do  Gwinony  z  zamiarem  ujęcia  jój  sobie 
pokorą.  Przy  pomocy  Matki  Bożój,  którój  za  radą  Gwalberta 
ślubuje  czystość  dziewiczą,  spodziewa  się  Lilia  Weneda,  że  potrafi 
sidonić  nieprzyjaciół  do  prośby,  z  jaką  przychodzi.  Przybywa  na 
nieszczęście  za  późno.  Ukazują  jej  ojca  —  już  z  wyłupionemi 
oczyma!  To  ją  wprawia  w  oburzenie  najwyższe.  Ufna  w  opiekę 
Bogarodzicy,  która  (jak  jej  to  św.  Gwalbert  zapewnił)  za  ślub 
uczyniony  czystości  stoi  po  jej  stronie,  daje  nieogłędnie  wyraz 
uczuciu,  jakie  w  niój  wre,  i  zapowiada  żonie  Lechowej  ,  że  ta 
ciJa  wściekłość  przeciwko  bezbronnemu  jej  ojcu  okaże  się  bezsilną, 
gdyż  potrafi  ona  go  wydrzóć  z  ręki  oprawców,  choćby  i  trzy  razy 
wymyśliła  Gwinona  dla  niego  śmierć  najokropniejszą...  Gwinona 
złośliwie  bierze  dziewczynę  za  słowo.  Przyrzeka  puścić  Derwida 
na  wolność,  jeżeli  Lilia  rzeczywiście  tego  dokaże,  co  tak  chełpli- 
wie wyrzekła,  i  potrafi  na  przekorę  wszystkiemu  co  nasCąpi,  wy- 
bawić trzy  razy  ojca  od  śmierci.  Z  tego  wywięzuje  się  dla  Le- 
TomlL  W 


194 

chitki  pochop  do  wymy&lama  po   trzy  kroć  naJwyrafinowańsEych 

okrucieństw  na  zagładę  otępionego  więźnia,  a  dla  Lilii  konie- 
czność trzykrotnego  udaremnienia  tych  asiłowań.  Otóż  więc  w  szcze- 
gółowym przeprowadzeniu  tegoto  założenia,  zapełniającóm  w  ka- 
żdym razie  większą  połowę  sztuki,  upatrywać  można  jakby  spra- 
wdzenie własnycłi  słów  autora  w  przedmowie  mimocłiodem  rzuco- 
nych o  sobie  samym,  że  ile  tylko  razy  przyjdzie  lau  ze- 
tknąć się  z  rzeczywistemi  rzeczami,  to  opadają  mu 
skrzydła.  Wcielenie  genialnego  pomysłu,  środkami  artystycznej 
techniki,  w  materyą  zdarzeń  i  zawikłań  pomiędzy  ludźmi  —  to 
należy  w  zawodzie  poety  niewątpliwie  do  rzeczywistych  rzeczy. 
To  też  w  ustępach ,  w  których  się  powyższego  pomysłu  szczegóło- 
we przeprowadzenie  zawiera,  okazuje  zdaniem  mojóm  dramat  ni- 
niejszy najsłabsze  swoje  strony. 

Piórwsze  wskazanie  na  śmierć  Derwida  już  samo  przez  się 
jest  zgoła  nieodpowiednie  warunkom  środków  scenicznych.  Zawie- 
szają starca  na  drzewie,  za  siwe  jego  włosy,  nie  zbyt  wysoko  po 
nad  poziom,  lecz  tak  iż  stopami  ziemi  nie  tyka.  W  tej  posta- 
wie ma  pozostać  tak  długo,  dopóki  albo  nie  umrze,  alt)0  przez 
córkę  —  bezbronną  i  bezsilną  —  nie  zostanie  wybawiony  od 
śmierci...  Autor  sam  czuł  niepraktyczność  artystyczną  tego  po- 
mysłu, i  przeto  usunął  widok  ten,  nawet  samym  oczom  niemiły, 
po  za  kulisy,  a  na  scenie  daje  widzieć  tylko  cień  wiszącego  Der- 
wida. Niewiele  to  jednak  rzeczy  pomaga!  Nie  dośćnatóm.  Przy- 
chodzi do  ocalenia  starca  z  tój  napowietrznej  pozycyi  w  taki  spo- 
sób, że  jeden  z  synów  jego  zmuszony  zostaje,  wielce  problema- 
tycznym, bo  o  sto  kroków  wymierzonym  rzutem  ostrego  topora, 
przeciąć  tę  krótką  smugę  włosów  w  odstępie  właśnie  między  gło- 
wą a  gałęzią,  na  którój  Derwid  wisi.  Myśl  tę  poddaje  sama  Lilia 
Weneda.  Rzut  się  wprawdzie  udaje,  ale  jakaż  to  scena  okropna!.. 
Otóż  właśnie  okoliczność ,  że  rozpaczliwa  ta  próba  była  przez 
Lilię  samą  poddana,  odbiera  rzeczy  znaczenie,  jakieby  miała, 
gdyby  to  był  wymysł  pochodzący  ze  strony  udręczycieli.  A  remi- 
scencye,  zawsze  w  razach  podobnych  niekorzystne,  które  się  tu 
każdemu   czytającemu  mimowolnie  nasuwają,  remiscencye  mówię 


195 

z  historyi  Telia,  i  skądinąd  zbyt  znanej  i  spożytkowanej  jaż  na- 
wet i  w  zakresie  poezyi  —  psują  .do  reszty  wartość  całego  te- 
go ustępu. 

Drugi  zamach  na  życie  Derwida,  udaremniony  przez  jego 
córkę  Ifosnowa  aktu  III),  wikle  się  w  jeszcze  gorszych  niewłaki- 
woiciach.  Na  rozkaz  Gwinony  zostaje  starzec  wrzucony  na  spód 
jakiejś  zapadłej  wieży,  zapełniono)  jadowitymi  wężami.  Ma  tam 
przez  nie  zostaó  pożarty.  Lilia  dowiedziawszy  się  o  tóm,  porywa 
za  harfę  cudowną  ojca  swego  i  biegnie  do  owój  wieży.  Równo- 
cześnie przysyła  też  i  Matka  Boska  Gwalberta  świętego  na  ratu- 
nek ojca  i  córki. 

„Idź,  bo  stary  Derwid  kona! 
Córka  jego,  mój  gołąl>ek, 
Z  l)olu  umiera!.." 

Te  słowa  usłyszał  GwaII)ert  od  objawiającej  mu  się  Bogaro- 
dzicy i  pospiesza  więc  Derwidowi  na  pomoc.  Po  drodze  wyprawia 
prawdziwie  pocieszne  a  niepotrzebne  zupełnie  sceny,  które  go  tyl- 
ko kompromitują.  Nie  dziw  też,  że  przybywa  po  czasie.  Pomimo 
tego  Derwid  jednakże  zostaje  ocalony!  Lilia  grając  na  harfie, 
wywabiła  węże  z  głębi  wieży  na  wierzch  do  siebie,  tak  iż  stanę- 
ły w  krąg  koło  niój  wyprostowane,  „jak  morska  fala  wzdęte  nad 
dziewczyną.^  A  ojciec  jój  na  spodzie  wieży,  nietknięty,  mógł  so- 
bie zasnąć  spokojnie. 

Otóż  nie  wiedzieć,  jak  sobie  cały  ten  ustęp  tłómaczyć.  Jeżeli 
wybawienie  Derwida^lSyło  dziełem  harfy  cudownój:  to  na  cóż  to 
całe,  tak  wiele  słów  kosztujące,  a  tak  niezdarne  współdziałanie 
w  tóm  przedsięwzięciu  i  Gwalberta  świętego?  Jeżeli  zaś  łaską 
Bogarodzicy  rzecz  dokonana :  to  jakież  wtedy  znaczenie  harfy  ?  i 
czemużto  w  takim  razie-  nie  przychodzi  do  rzeczywistego 
uwolnienia  starego  króla  Wenedów?  Wrzucają  go  bowiem  zaraz 
potom  do  innój  wieży,  i  to  wraz  ze  świętym  Gwalberteni  (!)  gd/ie 
obaj  głodem  zamorzoni  być  njają...  Bądź  jak  bądź,  czy  przyj- 
miemy jedno,  czy  drugie:  zawsze  to  wyratowanie  Derwida  oka- 
zuje się  być  aktem  cudu  jakiegoś.  A  dramat  cudów,  zwłaszcza 
(akkh,  oie  zpos)^  Ustępowi  temu  braknie  tedy  na  wszelkich  wa* 


196 

runkach  prawdopodobieństwa.  Jestto  jakby  obrazek  ładnie  okolo- 
ryzowany,  ale  bez  żadnej  poprawności  rysunku.  — 

Podobnie  nie  wytrzymuje  krytyki  i  trzecie  wybawienie  od 
śmierci  (w  akcie  czwartym).  Gwinona  powzięła  zamiar  zamorzyć 
tedy  więźnia  swojego  głodem.  Dwa  dni  jui  upłynęły,  i  nie  wziął 
Derwid  żadnego  do  ust  pokarmu.  Przycliodzi  przed  Gwinonę  Lilia, 
z  wieńcem  białych  wodnych  lilii  na  głowie ,  cała  w  łzach  się  roz- 
pływając, pokorna  —  i  otrzymuje  pozwolenie  widzeiua  się  z  oj- 
cem przed  tą  imiercią,  teraz  jui  Dieuchronną.  Idzie  do  więzienia 
i  —  nakarmią  Derwida  owemi  liliami ,  w  które  była  ubrana.  Li- 
lie te  bowiem  można  spożywać  i  służą  one  za  pokarm  ludowi  t^j 
okolicy,  na  czóm  się  nie  spostrzegła  Gwinona.  Owoż  wygrany  więc 
i  ten  trzeci  zakład  z  Lechitką!  Podstęp  przyodziany  w  pokorę 
zwyciężył  nad  okrucieństwem.  —  Przeprowadzenie  tego  ustępu 
w  dramacie  należy  do  najpiękniejszych  części . . .  jeżeliby  chodziło 
o  przecudne  wiersze  i  o  niezrównane  w  rzewności  swojój  wyrazy 
(np.  cała  początkowa  scena  aktu  IV).  Jeżeli  jednak  chodzi  i  o  . 
coś  więcój  jak  o  wyrazy  i  wiersze:  to  powiedzieć  trzeba,  ie  to 
pozór,  że  to  złuda  wybawienia  od  śmierci,  ale  nie  wybawienie 
istotne.  Lilia  tu  tylko  spłatała  figla,  sztuczkę,  ale  nic  więcej. 
Człowieka  wskazanego  na  zamorzenie  głodem,  nakarmid  raz:  to 
jeszcze  nie  jest  zabezpieczenie  go  od  śmierci  z  braku  pokarmu! 
Gdyby  Gwinona  potrzymać  chciała  trochę  dłużej  Derwida  w  owej 
ciemnicy  podziemnej :  coby  jemu  pomogły  owe  lilie  na  raz  jeden 
zjedzone? 

Do  tego  tym  razem  jednakże  na  szczęście  nie  przychodz|,_^ 
Zaszło  zdarzenie  tymczasem,  które  okrutną  Gwinonę  nastraja 
trochę  łagodniej  dla  tych  jój  ofiar.  Syn  jój  Lechoń  został  przez 
Wenedów  schwytany  i  jest  trzymany  w  niewoli.  Ażeby  go  ¥ryba- 
wić  od  śmierci,  która  mu  tam  zagraża,  i  wydobyć  na  wolność: 
Gwinona  przyznaje  Lilii  i  to  więc  trzecie  zwycięstwo  jako  szczę- 
śliwie dokonane,  w  skutek  czego  Derwid  będzie  tedy  wypuszczo- 
ny z  jej  mocy.  Ale  ażeby  się  zapewnić  co  do  powrotu  swego  sj- 
na,  stawia  Gwiaooa  teraz  nowy  waruoek:  albo  Lilia,  albo  harfo 


W7 

Derwida  poeostame  jęsacze  wJójl  r^fcad^-^cr-  dopóki  ŁecboD  if- 
wy  i  cały  bie  powróci  do  domu...-  Wielkiój  piękooici  jert  iiftt^ 
ten  dramatu,  gdzie  się  Derwid  waha,  kogo  aostawić  Owiaonie, 
córkę  czy  harfę?  Od  tój  harfy  zawisło  ocalenie  jego  królertwal  Nie 
wybrać  j^9  nie  przenie&ó  jij  osui  córkę:  to  tosamo,  co  zgodzić  się  na  za- 
gładę narodu.  A  przenieść?  c6t  się  sianie  w  takim  razie  z^oaj- 
milszóm  jego  dziecięciem?  Znane  ma  przeciec  okrutne  tój  Skan- 
dynawki  instynkta  I  Przriliczne  jest  miejsce ,  gdzie  się  i  w  senni 
Lilii  odbywa  walka  —  między  życzeniem,  ażeby  ojciec  wybrał 
hadę,  a  obawą ,^  że  Mslyszy,  iż  jest  więc  przecież  coś  na  ziemi, 
co"  md  drolsze  nad  tilTę !  "-^       ' 

^  Ka  żądanie  Lilii  samej ,  rzecz  się  keńczy  na  t^m ,  że  onato 
pozostanie  w  ręku  Gwinony!  Odprowadzi  tylko  ojca  do  domu, 
a  potem  dobrowolnie  odda  się  sama  w  J^j  ręce  —  za  harfę.  Je- 
żeli wróci  z  Lechonem^to  1  haAEi  i  córka  zostanie  zwrócona 
Derwidowi,  Jeżeli  wróci  hez  Lechona:  natenczas  —  Natenczas 
łiarfa  wróci  wprawdzie  do  rąk  króla  Wenedów.  Ale  córka  jego 
podlegnie  losowi,  jaki  jej  zemsta  matki  zabitego  syna  naznaczy. 
Ten  układ  Gwinona  i  mąż  tójże  przyjmują.  Derwid  wraca  do 
swoich.  Wypuszczają  na  wolność  i  św.  Gwalberta,  który  (nie 
wiedzieć  właściwie  na  co)  razem  z  Derwidem  był  trzymany 
w.  więzieniu. 

Gdzie  aę  wielkie  sprawy  ważą  między  dwiema  ostateczno- 
ściami,  z  których  żadna  w  danym  razie  nie  jest  przez  się  niepo- 
dobieństwem ,  tam  nieraz  drobnostka  najmniejsaej  wagi  szalę  prze- 
chyla. Zwyczajnie  daje  ona  przewagę  stronie,  która  i  bez  tego 
^większe  miała  nadzieje.  Bo  komu  się  już  nie  wiedzie,  nat^osię 
i  przypadek  nawet  sprzysięga.  Taką  to  drobną  małością  między 
czynnikami  naszój  tragedyi  jest  osobistość  Ślaz  a.  Chciał  w  nim 
poeta,  jak  w  przedmowie  nadmienia,  wyobrazić  ^mniejsze  mrówki 
ludzkości,  pełne  kłamstwa,  wybiegów,^  tchórzostwa**.  Pt*zyczepił 
rolę  jego  do  głównój  akcyi  w  sposób  nadzwyczaj  luźny.  Ślaz  po- 
pełnia w  ciągu  sztuki  różne  niedorzecznością  ant  szkodliwe,  ani 
też  nie  ponaocne  niczyjej  sprawie.  Jaki  cel  tego?  trudno  odgadnąć. 
Chodziło  chyba  o  to,   ażeby  były   ustępy    podesme  i  humereoi 


198 

owiane  międsy  okropnoiciami  —  jedno  sapewne  z  następstw  sta- 
jdy^  Słowackiego  nad  dramaturgią  hiszpańską.  Nie  powiem ,  łe- 
by cała  ta  rola  Ślaza  była  jedną  ze  stron  szezęiliwycli  Lilii  We- 
nedy.  Owoż  zaczepia  się  działanie  tój  figury  do  toku  właściwego  dzia- 
łania —  w  istotny  spoeób  —  w  jedynej  tylko  scenie.  Na  nieszczę- 
ioie  przypada  to  na  tę  chwilę  włańnie  stanowczą!  Przed  powro- 
tem jeszcze  Derwida  z  niewoli,  przychodzi  w  obozie  Wenedów 
do  rozstrzygnienia  o  losie  Łechona.  Na  widok  podtój  bojaini  tego 
młodego  Leohity,  wzgardliwie  i  wspaniałomyślnie  zarazem  postana- 
wia Róża  .Weneda...  darować  ma  życie  i  wypaició  na  wolność! 
Wtóm  przyprowadzają  na  scenę  Ślaza,  który  właśnie  został  poj- 
many jako  szpieg  lechicki,  za  jakiego  go  uważają.  Szpiegiem  on 
wpnlwdzie  nie  jest;  ale  jakże  tu  tego  dowieść  Wenedom,  że  on 
nie  sprzyja  Łecfaitom  i  że  tu  nie  przyszedł  na  to,  żeby  szpiego- 
wać? Ażeby  się  wydobyć  z  trudnego  położenia,  zaczyna  Ślaz 
rozpowiadać  kłamliwe  wieści.  Opisuje  zmyślone  prz^z  siebie  za- 
mordowanie Derwida  i  Lilii,  jako  okropności,  na  które  patrzał. 
To  doniesienie  zmienia  pierwotne  postanowienie  co  do  losu  Łe- 
chona. Okrucieństwo  Lechitów  żąda  odwetu:  więc  Lechoń  ginie! 
Zaledwie  się  to  stało:  przybywają  na  scenę  Dcfwid  i  Lilia  — 
po  Lecłfona,  żeby  w  zamian  za  niego  wydobyć  z  rąk  Gwinony 
owę^Earfę,  przy  którój  graniu  zapowiedziały  wróżby  ostatnie  zwy- 
cięstwo Wenedów... 

Tak  więc  samym  przypadkiem  ostatnie  nadzieje  Lilii  w  ni- 
wecz obrócone  zostały.  Co  zrobiła  dotąd,  jest  niczem!  Widzi  się 
zmuszoną  wrócić  w  moc  rozjuszonój  Gwinony  —  po  liarfę,  i  że- 
•  by  dotrzymać  danego  słowa. 

Następuje,  co  musiało  w  danych  okolicznościach  nastąpić. 
Następuje  i  więcój  jeszcze.  Grdzie  bój  między  plemionami  o  śmierć 
lub  życie,  tam  wszelkie  układy  z  wrogiem  tragicznie  się  kończyć 
zwykły  dla  tój  strony,  która  w  nie  wierzy.  Takato  wiacie  jest 
w  roli  LilK  Wenedy,  od  początku  aż  do  samego  ^ońca ,  jój  winą, 
jej  obłędem  —  choć  obłędem  szlachetnym  i  wzniosłą  winą.  To 
też  zostaje  za  nią  ukarana  okropnie.  Zostaje  ukarana  nie  tylko 
śmiercią,  ale  i  wiarołomstwem.  Gwinona  odsyła  Derwidowi  w  ce- 
drowój   skrzyni  od  harfy  —  za   córkę  jejjOy    którą   w  ni^Midzię 


199 

miciwoici  beditoinie  zamordofwała  —  nie  harfę ,  ale . .  •  ciało  za- 
mordowanej!.. . 

^4!^^^^^!^^!$^^!^.  bolOj  do  którego  tymeiaaem  w  akaiek 
starań  BMj  Wenedy  prsyaato  i  który  ńę  międay  Wenedani  a 
Lechem  odbywa,  jak  było  przepowiediiano,  w  nocy,  prsy  bąjąeyeh 
piorunach...  w  chwiK  gdzie  szale  zwycięstwa  wprawdzie_c|ts:{ejajńę 
jeszcze  na  obie  strony,  lecz  już  zaczynają  się  chylió  coraz  widp- 
czni^j  na  koIrzyWŁechitów-- w  chwili  spotęgowanych  zatóm  pragaień 
Wenedów,  ieby  usłyszeć  cudowne  przepowiedziane  głocy  a  ałotój 
harfy  królewskiój :  przychodzi  do  owój  koloealnój  sceny,  w  którój 
Derwidowi  zamiast  harfy  —  ciało  jego  Lilii  podają.  Nic  okropni^* 
szegó,  nic  poetycznie  prawdziwszego  nad  owę  scenę!  Jeatto  nem 
czy  wińcie  pieM,  zdolna  i  kamienie  do  zemsty  i  do  łycia  poru- 
szyć, którą  tu  gra  roqMMz  konającego  ojca,  kładąca  ręce  swi^ena 
martwóm  ciele,  na  złotych  włoskach,  aa  zgasłych  róitacb  ust  tak  nie- 
winnie zamordowanego  swego  dziecięcia!  Takąto  pieiA  pnepowie- 
działy  więc  wróżby,  jako  ostatnie  tony,  które  wydobędzie  z  ce- 
drowój  skrzyni  ręka  starca  ociemniałego.  Jeżeli  csóm,  to  też  wła- 
dnie tą  pieśnią  mogliby  najdzielniej  w^krzesió  dncba-swego  Wenedzi 
do  zwycięstwa ,  gdyby. . .  były  jeszcze  w  ich  serca  jakie  iskry  ży- 
cia i  ducha. 

Ale  życie  dachowe  plemienia  tego  należy  już  do  przeszłości, 
która  niepowrotnie  minęła.  To  też  widok  ów,  zamiast  zgalwani- 
zować  nawet  trupi  organizm,  zabija  w  Wenedach  otoehę  do  re- 
szty. Ustami  zaprzyeięgają  zemstę,  ale  schylają  karki  swoje  pod 
miecze,  ^które  ich  rąbią,  jak  trzodę**.  Widzenie  Róży  Wene- 
dy, oglądane  dniem  wprzódy,  iići  się  całkowicie.  Cała  ludnoić 
wytępiona.  Jutrzejsze  słońca  wznijdzie  już  nad  mogiłą  naro- 
du. Młody  wódz,  ostatni  z  plemienia,  staje  na  stosie  i  znajdu- 
je dobrowolnie  koniec  w  płomieniach.  Pozostaje  przy  życiu  tylko 
Róża,  wróżka  —  jakby  uosobienie  iwiatodziejowój  Nemeiy, 
cierpliwie  a  jednak  tęsknie  wyczekując^  odwetu  od  czasów,  co 
przyjdą  kiedyś. 

^Kto  konając  we  mnie  uwierzy, 
Skona  spokojny. 

Ja  go  zemszczę  lepiój  od  ognia  i  wojny, 


206' 

ŁepUj  aii  sto  tysięcy  wroga, 
Lepiej  od  Boga!"" 
-  Jak  .tę  flapowiedź  .pnysałoiei  anrienał  autor  rozwieść  i  oi- 
ioi<S  w^^^dalsiych  dramataeh?  to  bezpośrednio  nie  jest  wiadomćra« 
Pośredoią  jednakie  odpowiedź  na  to  daje  Król  -  Dacb. 

—  Zdaje  mi  sit,  ie  w  powyższym  dotknąłem  jni  wssystkich 
prawie  szeaegót&w,  mających  istotne  znaczenie  w  składzie  tego 
dramata.  Na  zakończenie  niecłi  mi  hędtie  wolno  dołączyć  tu  tyl- 
ko jeszcze  jedne  ogólną  uwagę.  Niewątpliwie  należy  Lilia  We- 
neda  do  tych  utworów  Słowackiego,  których  założenie,  idea,  dą* 
ŻBoić ,  słowem  cała  idealna  czyli  wewnętrzna  strona  kreacyi  spra* 
wia  w  myślącym  czytelniku  imponujące  wrażenie  i  wytrzymuje 
porównanie  z  każdóm  dziełem  pierwszego  rzędu.  Jeżeli  pomimo 
tego  nie  śmiałby  z  nas  żaden  pewnie  zaliczać  tragedyi  tój  do 
skończonych  arcydzieł:  to  przyczyna  tego  w  stanowisku  poety  i 
w  całym  sposobie  jege  poetyckiój  praktyki.  I  w  Lilii  Wenedzie 
widzimy  się  aż  zbyt  często  w-tóm  położeniu,  że  godząc  się  na 
pamysł,  nie  przystajemy  na  jego  wcielenie;  że  przyklasku- 
jąc intencyi  (którą  właściwie  tylko  odgadujemy),  utyskujem  albo 
nad  niedość  plastycznóm  tójże  intencyi  przeprowadzeniem,  albo 
nad  jednostronnóm  i  zbyt  jakoś  wyłącznóm  wypowiedzeniem  ta- 
kówój.  Juliusz  pomysły  swoje  pojmował  tylko  uczuciem,  inłagioa- 
cyą.  Jego  logika  •^.  nie  byłato  rozumowa,  reflexyjna,  więc  pra- 
wdziwa logika.  Stądto  u  niego  zawsze  między  ideałem  a  ciele- 
snóm  wyrażeniem  tegoż  ideału  —  przestrzeń  ogromna.  Pozostaje 
we  wszystkióm  coś  niedomówionego.  Domysłowi  czytelnika  otwarte 
wszędzie  pole  szerokie,  granice  tego  pola  niedojrzane  okiem  cie- 
lesnóm.  Stądto  w  płodach  jego  zawsze  jakaś  irracyonalnoić,  dla 
którśj  trudno  je  przekładać  że  tak  powiem  z  języka  poezyi  na 
język  rozumu,  na  język  zwyozajnój  w  ścisłym  sensie  logiki. 

Stanowisko,  które  tu  określamy,  jestto  skutek  doprowadzo- 
nój  do  ostatnich  swoich  kresów  zasady  romantyzmu,  którego  ty- 
pem najwybitniejszym  był  w  poezyi  naszej  właśnie  Słowacki. 

Tak  np.  żadną  miarą  nazwać  nie  można  dość  plastycznie 
przeprowadzonym  pomysłu  owych  harf  w  rękuch  Wcnedó% 


201 

które  im  daje  poeta  jako  ich  „tradycyjną,^  plemieiipą  własnotó, 
na  zasadrie  wzmianek  o  tern  w  biząntyńakich  kronikach.  Wnika- 
my w  jego  inteneyą  —  pojmujemy  z  niój  wiele :  ale  nie  docieka- 
my wszystkiego,  gdjt  się  rzecz  w  niektórych  scenach  gnbi  w. głę- 
binach symboliki  —  zamkniętej  siedmioma  pieczęciami!  Poeta 
ma  tu  na  oku  raz  stosunki  ówczesne-  to  znowu  dzisiejsze  sto- 
sunki nasze.  Przywiężuje  do  harf  ^to  znaczenie  poezyi  jako  naj- 
wyższej potęgi  w  narodzie:  to  znowu  myśl,  że  to  broń  mdlą  1 
bezsilna  przeciw  ostrzu  i  przeciw  wadze  żelaza!  I  tu  jest  pra- 
wda, i  tam  jest  prawda:  —  ale  jakże  te  dwie  prawdy  związać 
ze  sobą?  Związaćby  je  można,  ale  tego  nie  uczynił  poeta. 

Przykład  jednostronnego  i  wyłącznego,  a  zatóm  ostatecznie 
fałszywego  wcielenia  myśli  w  sobie  może  prawdziwej  mamy  w  ca- 
łój  roli  owego  typu  chrześcijańskiej  idei ,  jaką  w  tój  sztuce  jest 
Gwalbert  święty.  Rola  to  dziwnie  niejasna!  W  przedmowie 
czytamy:  —  „Oto  jest  stary  i  święty  człowiek,  który  przyszedł 
łzawe  Chrystusa  oliwy  zaszczepiać  na  płonkach  sosnowych . . .  Lecz 
o  biada!  o  losy!  —  Słowo  świętego  starca  miecz  Bolandowy  wy- 
przedził, i  jeszcze  jeden  lud  kona  z  wiarą  okropną  rozpaczy 
w  przyszłość  i  zemstę.*^  —  Gdyby  to  założenie  przeprowadzone 
było  przez  dramat  w  taki  sposób,  iżby  każdy  krok  działania 
Gwalbertowego  takie  właśnie  w  widzach  wywoływał  wyobrażenia: 
byłaby  to  jedna  więcój  z  niepospolitych  zalet  niniejszego  utworu. 
Ale  czy  istotnie  jest  tak  oddana  Gwalberta  rola  w  Lilii  Wene- 
dzie  ?  Zdaje  się  raczej ,  jakby  tu  było  autorowi  chodziło  o  odsło- 
nienie  wszędzie  niemocy  religii  w  obec  prądu  rzeczy  dziejowych. 
Toczą  się  one  swoim  torem.  Krew  się  leje  —  zbrodnie  i  okru- 
cieństwa mnożą  się  bez  końca  —  niewinne  ofiary  padają  pod 
brzemieniem  swych  cierpień.  A  interwencya  religijnej  idei  przy- 
bywa zawsze  tak  nie  w  porę,  tak  bezsilnie,  tak  na  drobiazgi 
tylko  wpływając,  a  nie  dotykając  rzeczy  ważniejszych  —  że 
to  na  śmieszność  zakrawał  Rzeczywiście  też  święty  Gwal- 
bert —  mimo  jasnej  aureoli ,  która  jakby  był  z  obrazka  zdjęty 
otacza  jego  głowę  proraieńmi  —  odgrywa  w  dziele  tóm  rolę  głó- 
wnej figury  komicznej.  (Ślazowi  bowiem  ani  tego  zaszczytu  przy- 
znać nie  można).  Jakież  to  suche  i  nieserdeczne   u   niego  pojmo- 

ToinU.  *^ 


Wanię  cierpień  ziemskich  ze  stanowiska  wiary  1    Jakaż  obojętnoi^ 

na  mord  publiczny  narodu,  byle  tylko  religia  nie  wyszła  przy 
tócn  bez  jakiego  takiego  zysku ! . .  Gzy  zak  ta  poziomo4ć  osobisto- 
ści Gwalberta  spada  tylko  na  niego,  czy  na  samą  ideję,  którą 
on  wyobraża?  —  z  ti^o  się  aotor  bynajmniej  nie  spowiada. 
Chcielibyśmy  chętnie  wierzyć,  że  tu  chodziło  tylko  o  skre&lenie 
nieudolności  osoby!  Gzy  tema  jednak  możemy  wierzyć,  patrząc 
jak  rzecz  jest  w  dziele  przeprowadzona?... 


ROZDZIAŁ  SZESNASTY. 

Druga  połowa  r.  1842  i  następne  lata  aż  do  1848.  —  Wystąpienie 
Towiańsklego  w  Paryżu  —  ogólny  sąd  o  duchu  jego  doktryny.  Mi- 
ckiewicz uznaje  w  Towiańskiin  posłannika  bożego.  Zawiązanie  sif 
koła  jego  zwolenników.  —  Stosunek  pierwotny  Słowackiego  do  To- 
wiańszczyzny  —  zdanie  o  ni^j  autora  Przedświtu.  —  W  r.  1842 
Słowacki  przystępuje  do  koła  —  jego  korespondeocya  z  matką  i 
a  Krasińskim.  Zerwanie  się  miedzy  nimi  prsyjacielskicłi  stosunków  — 
Stanowisko  Słowackiego  późniejsze  między  Towlańszczykaml  —  scysye 
i  utworzenie  sobie  osobnego  kółka. 

Nim  przystąpię  do  osoby  naszego  poety  i  stosunków  jego 
w  ciągu  roku  1842:  zmuszony  jestem  w  tym  rozdziale  dotknąó 
nasamprzód  pewnej  ubocznój  okoliczności,  która  w  czasach  owych 
ważną  odgrywała  rol$  pomiędzy  wychodztwem  polskiem ,  o  ile  ta- 
kowe gromadziło  się  w  Paryżu.  Sprawa  ta  zrazu  poety  naszego 
nie  dotyczyła  wcale ;  miała  jednak  niebawem  zwrócić  i  jego  umysł 
ku  sobie,  a  następnie  zadecydować  głównie  o  iLierunku  dalszego 
jego  życia  i  działania  aż  do  samego  końca. 

Mówię  o  rzeczy  niemiłój,  bolesnej,  upokarzającój  -—  o  To- 
wiańszczyźine.  *         ? 

W  sicdra  miesięcy  po  objęciu  katedry  słowiańskiej  przez  Mi- 
ckiewicza, w  miesiącu  tipcu  1841  r. ,.  stawił  się  przć3  nim  czło- 
wiek aż  dotąd  nikomu  prawie  w  Eniigracyi  niezjiany  i  oświadczył 
mu,'£e  przybywa  z  polecenia  bożego  z  kraju  i  ma  do  niego  po- 
słannictwo. Oznajmił  mu,  że  się  poczyna  nowa  era  ludzkości;  że 
nadeszły  czasy  nowej  Ewangelii,  dni  zmiłowania  i  litości  ł)ożej-- 
przedcwszystkiem  nad  nami,  a  pośrednio  przez  nas  i  nad  resztą 
narodów . . . 

Mickiewicz  T<miańskiemQ  uwierzył...  uznał  w  nim  prorokft. 


204 

jeśli  nie  zbawiciela.  Od  tój  chwili  można  Kyło  uwaiaó  doktrynę  i 
sektę  Towianizmu  za  zawiązaną.   . 

Nie  mam  zamiara  opowiadać  tu  w  wyczerpujący  sposób  o 
wszystkich  zdarzeniach,  tworzących  •  że  tak  powiem  zewnętrzne 
dzieje  tego  smutnego  w  życiu  wychodźców  naszych  ustępu. 
Moją  rzeczą  jest  tu  tylko  rzucić  kilka  ogólnych  spostrzeżeń 
o  znaczeniu  i  o  naturze  Towianizmu,  o  ile  się  takowy  odbił  na 
obliczu  ówczesnej  naszój  literatury  emigracyjno}.  Nie  mam  wpra- 
wdzie bynajmniej  uroszczeńia  do  nieomylności  w  sądach  moich  o 
Towiańskim  i  jego  apostolskich  robotach.  Wiem ,  że  jeżeli  w  czóm, 
to  w  tój  rzeczy  bardzo  mylić  się  mogę.  Patrzę  bowiem  na  tę 
sprawę  z  oddalenia  i  co  do  miejsca  i  czasu;  patrzę  na  nią  może 
i  przez  szkła  sztuczne ,  które  przeistaczają  rzeczywistą  barwę 
przedmiotu.  Rozumiem  przez  to  te  wszystkie  różnych  osób-  bro- 
szury, z  których  na  iclr  wiarę  czerpię  o  tóm  wiadomość.  Lecz 
z  drugićj  strony  mam  też  tę  znowu  korzyść  po  sobie ,  że  nie  tylko 
znam  materyały  przeciw  Towiańszczyźnie ,  ale  i  niektóre  za  nią 
świadczące,  a  przynajmniej  z  niej  samej  wyszłe.  Takimi  są  wła- 
(  śnie  pisma  J.  Słowackiego ,  pochodzące  z  tej  doby  jego  życia, 
/  pisma  nader  rozmaitój  treści  i  formy,  nieogłoszone  nawet  w  po- 
śmiertnym wydaniu,  a  już  z  powodu  samój  swojój  objętości  żadną 
'  miarą  nieobojętne.  Mogę  tedy  porównywając  jedne  źródła  z  dru- 
giemi,  starać  się  jeżeli,  nie  o  co  więcój,  to  o  równowagę,  o  spra- 
wiedliwość pośrednią.  I  zdaje  mi  się,  że  jestem  co  do  tego  pun- 
ktu w  każdym  razie  dalekim  od  uprzedzeń  stronniczych. 

Powiedzmy  coś  przedewszystkióm  o  osobie  samegoż  sekty  za- 
łożyciela. Jedni,  t.  j.  zwolennicy  jego,  uważają  go  za  posłańca 
r  bożego,  za  męża  nie  tylko  dziidającego  w  najlepszój  wierze,  ale 
I  i  będącego  w  rzeczywistóm  posiadaniu  objawień  udzielonych  jemu 
I  w  nadprzyrodzony  sposób  od  Boga.  Drudzy  znowu  go  okrzyknęli 
'  za  oszusta  albo  w  najlepszym  razie  za  marzyciela  na  umyśle  obłą- 
^    kanego.  —  Po  którejże  tedy  stronie  jest  prawda? 

Mnie  się  zdaje,  że  właściwie  po  żadnej.  Obłąkanego  w  zwy- 
'   czajny   sposób   ^mysłu    nie  jest    bynajmniej    Towiański!    Przeci- 
wnie —  mądry,  przebiegły,  wyrachowany  to  człowiek!  Z  drugiej 
strony  nie  wątpię  też  i  o  tóm ,  że  co  czyni ,  czyni  z  przekona- 


905 

nia.  To  go  jednak  ftadoą  miarą  aie*  ooEysaeza  od  dęikidi  prze*^ 
winien,  jakich  dię—  dodaję  śmiało:  z  świademo&ciąwzglfd^Mii 
narodu  swego  dopnćcił. 

Bywają  Gzasein  pomiędzy  iadźmi  natury,  w  których  szczera 
wiara  i  najobładniejszy  podstęp  dziwnie  się  łączą. z  sobą  kn  wza- 
jemnej pomocy.  Wyraz  łaciński;  pia  fraas  wybcMrnie  tę  szcze- 
gólną dwostrouno&ć  serca  ludzkiego  wyraża.  Człowiek  taki  ehoe 
dobrego  i  rzeczywiście  wierzy  najmocniej  w  to  wszystko,  co  roz- 
głasza. Ale  ażeby  jeszcze  bardziój  poprzóć  sprawę ,.  na  korzyść 
której  wystąpił,  ucieka  się  do  sztuczek  i- zmyślonyini,  świadiH 
mie  urojonymi  szczegółami  rzecz  uzasadnia.  Zdaje  ma  się,  że 
działać  tak...  nie  jest  rzeczą  niepoczciwąLbo  wszakże  to  (wedle 
jego  iiiniemąnia)  chodzi  o  prawdy  takie,  któie.  muszą  ecCnieść 
zwycięstwo,  które  się  pod  każdym  warunkiem  powinny  staó 
artykułem  wiary  powszechnej. 

Wyznaję  wprawdzie,  że  co  do  mfi|)ój  Oboby,  nawet  możności 
wewnętrznej  tego  rodzaju  wiary  ja  nie  pojmuj|ę.  Bo  gdzie  wiara 
prawdziwa,  tam  też  —  zdaje  roi  się,  bycfby  powinna  i  nieogra-< 
niczona  ufnośó  w  ^iłę  i  tryumf  ^t^  prawdy,  którą  się  głosi.  Na 
^ót  jej  jeszcze  pomoce  sztuczne,  na  podstępnych  sposotiikach 
oparte?  Prawda  boża  kłamstw  ludzkich  na  sprzymierzeńca  nie 
potrzebuje,  ażeby  się  stać  czynem  i  ciałem.  Z  tóm  wszystkióm 
tak  doświadczenie  jak  dzieje  niezaprzeczenie  tego.  jednak  dowo* 
dzą,  że  w  każdej  religii  i  w  wieku  każdym  zdarzały  i  zdarzają 
się  takowe  nadzwyczajne  zjawiska  w  świecie  psycłucznym.  Maho- 
nfet  np.  był  jednym  z  takich  fanatyków  kalkuliyących.  Możnaby 
i  dzisiaj  niejednego  między  nami  doszukać- się  takiego,  gdyby  się 
tylko  dobrze  obejrzóć.  Owoż  i  Towiański  zdaniem  mojóm  jest 
z  tego  rodzaju  ludzi. 

Głównym  punktem  wyjścia  w  genezie  duchowego  j^o  rozwo* 
ju  było  usposobienie  jakieś  mistyczne,  pc^ączone  ż  wielką  po- 
chopnością  do  marzyciel stwa.  Młodym  jeszcze  będąc,  jak  powia- 
dają, bliskim  był  zupełnej  utraty  wzroku.  Odgrodzony  przez  czas 
kalectwa  od  wrażeń  i  zetknięć  z  zewnętrznym  światem,  zamknię- 
ty w  wnętrzu  własnego  tylko  jestestwa,  a  przytem  przyciśnięty 
świadomością,  że  jest  ciężkiem   zagrożony   nieszczęściem,  znalazł 


On  w  tym  wyjątkowym  sts&ie  bź  nadto  sposobno&ci  do  rozwinie 
cia  w  sobie  tych  skłonności  do  jakiejś  extatycznej  zadamy,  które 
snąć  już  mu  były  wrodzone.  Później  wyzdrowiał.  Ale  excentry- 
esnońć  i  wiara  w  przeróżne  przywidzenia  chorobliwój  wyobraźni, 
które  on  nazywał  wizyami  i  sęryo  za  takowe  uważał,  już  się  u 
niego  przemitoiła  w  drugą  naturę.  I  powiększała  się  z  laty  do 
tego  stopnia ,  że  go  w  kraju ,  na  Litwie ,  wielu  podobno  uważało 
za  człowieka  o  pomieszanych  zmysłach.  Nawet  podobno  z  tego 
powoda  miał  on  czas  jakii  przebyó  w  szpitalu  jakimś.  Obłąkanie 
jego  nie  szkodziło  wszakże  nikomu ,  to  go  też  niebawem  wypuszczo- 
no na  wolność  i  nie  ograniczano  j^j  w  niczem.  Zresztą  potoczne 
życie  szcz^óln^  tego  człowieka  niczem  się  nie  różniło  od  in- 
nych. Urzędował  sobie,  jak  drudzy;  był  regentem  przy  jakimś 
sądzie  powiatowym  na  Litwie-,  później  gospodarzył  na  wsi,  we 
własnej  majętności;  ożenił  się,  miał  dzieci  kilkoro,  słowem  — 
był  to  co  do  swego  zachowania  się  zewnętrznego ,  co  się  zowie 
i^porządny,  praktyczny  człowiek  i  obywatel".  Od  udziału  w  wy- 
padkach r.  1831  trzymał  się  z  dala  i  nie  miał  zwyczaju  miesza- 
nia się  do  żadnej  polityki.  Jak  się  wyrażał,  miał  on  ostrzeżenie 
z  góry,  od  Matki  Boskiój,  że  się  te  roboty  niedobrze  skończą- 
To  też  nie  tylko  sam  nie  należał  do  niczego ,  ale  i  innych  starał 
się  powstrzymywać.  A  jako  nie  przesadzał  więc  w  zapędach  pa- 
tryotycznych ,  tak  też  wolnym  był  od  zbytecznej  żarliwości  i 
w  rzeczach  religijnych.  W  tej  mierze  obojętność  jego  dochodziła 
nawet  do  tego  stopnia ,  że  przez  cały  ciąg  lat  20  przed  przyby- 
ciem swóm  do  Paryża,  zupełnie  podobno  zaniedbywał  spowiedzi. 
Pomimo  tego  wszystkiego,  człowiek  ten  przez  całe  życie 
miał  jednak  ciągle  do  czynienia  z  cudami  i  widzeniami,  a  odbie-~ 
rał  objawienia,  które,  jak  rozumiał,  przychodziły  mu  z  nieba. 
Myśl  cała  jego  zajęta  była  religią;  ale  nie  w  taki  sposób,  ażeby 
ją  wykonywać ,  lecz  ażeby  jój  dopełnić  i  poprawić.  W  tym  przed- 
miocie —  w  kraju  jesztze  będąc,  pracował  on  i  rozmyślał  bez- 
przestannie.  Czytać  musiał  bardzo  wiele ,  najrozmaitszych  książek, 
a  mianowicie  mistycznych.  X.  Semeneńko  widzi  w  doktrynie  jego 
wyraźne  ślady  studyów  nad  magią  i  nawet  nad  kabałą  żydowską. 
Wiele  także  i  'ę  podobno   zajmował  i  magnetyzmem.  Godzi  się 


WDOsić,  to  przyswoił  on  sobie  znajomoid  i  wypadki  gfówniej- 
Bzych  w  zakresie  niektórych  istotnych  nmiejętnoici  w  ich  nowo- 
czesnym rozwoju;  choć  z  drogiej  strony  widać  i  to  jak  na  dłoni, 
że  nie  jego  to  pole!  Rozumowa  i  naukowa  strona  w  rozwinięciu 
Towiańskiego  musiała  w  ogóle  być  nad  wszelkie  wyobrażenie  za- 
niedbaną. Podstawy  i  zdolności  naukowej  u  niego  nie  ma.  Pojąć 
coć  jasno  y  wyrazić  z  precyzyą,  w  trafnych  i  naturalnych  wyra- 
zach —  to  nie  j^o  rzecz!  Słyszał  więc  o  niejedoóm,  co  bada* 
nia  umiejętne  w  ostatnich  czasach  wykryły^  otarł  aię  o  jakieś  wy- 
padki nauk ;  ale.  snąć  przyszedł  do  nich  dorywczo  i  pojął  je  ba* 
łamutnie.  Ani  zatóm  nie  rozumie  dróg,  któremi  się  w  sposób  na^ 
leży  ty  do  twierdzeń  takich  przychodzi,  ani  też  jasno  istoty  ich 
nie  przenika.  Wie  jednak,  że  dzwonili,  chociaż  nie  wie,  w  któ* 
rym  kościele... 

Pod  wpływem  takich  tedy  okoliczności  nsnuł  sobie  Towiań- 
ski  na  Litwie  jeszcze  rodzaj  nowój  religii.  Nie  podejmuję  się,  jak 
to  wyżój  już  powiedziałem ,  odtworzyć  wizerunku  tego  nowego  sy« 
stematu  dogmatów.  Powiem  tylko,  że  charakterystycznóm  doktry- 
ny Towiańskiego  znamieniem  zdaje  się  być  w  ogóle  dążność  stwo- 
rzenia czegoś ,  coby  stanęło  niejako  w  pośrodku  między  tą  nauką, 
jaką  daje  kościół,  a  stanowiskiem  nowoczeimych  rezultatów,  a 
raczój  kierunków  umiejętności,  które  pod  niejednym  względem  od- 
stępują od  rzeczy  w  kościele  za  pewniki  uznanych.  Chodziło  mu 
tedy  o  zapełnienie  tego  że  tak  powiem  rozstępu  pomiędzy  wiarą 
a  wiedzą  dzisiejszą,  do  jakiego  pod  tym  i  owym  względem  w  po- 
stępie wieków  przyszło.  Zamierzył  zaś  tego  dokonać  łatanym,  ekle- 
ktycznym sposobem.  Co  mu  się  podobało  z  wypadków  wiedzy,  to 
brał  za  pewnik  i  podnosił  do. wysokości  dogmatu.  Resztę  zaś  na- 
uki odrzucał  z  pogardą  Jako  mądrość  świata  tego,*"  jako  wymy- 
sły nziemi*"  i  dumy  ludzkiój.  W  takiż  sam  sposób  przebierał  i 
pomiędzy  artykułami  objawienia  chrześcijańskiego.  Jedne' z  nich 
przyjmował,  jak  są;  drugie  wykładsd  po  swojemu  i  tylko  je  pod 
tym  zatrzymywał  warunkiem;  a  trzecie  —  milcząc  mądrze  i 
skromnie  —  usuwał  na  bok,  jakby  ich  wcale  nie  było.  W  taki 
więc  sposób  powstało  coś,  co  niby  godziło  z  sobą  te  dwa  odrę- 
bne światy  pojęć  i  wyobrażeń  duchowych ,  co  miało  zastąpić  i  wia- 


2m 

• 
rę  i  wiedzę,  i  religią  i  luądroi^ć  świecką;  co  miało  zbliżyć  do 
siebie  tak  prostaczki  jak  ąiistrze  świata  tego  i  stawić  ich  wszy- 
stkich jako.  zastęp  kierowany  jędnć&D  poczuciem  ^  jedną  ideą ,  je- 
dnym popędem  —  zastęp,  przed  którym . niczem  są  wszelkie  po- 
tęgi ziemskie  —  niezwyciężony,  bo  ^iIipnogło¥^,  a  jeden... 

Jeżeli  z  jedn^  strony,  oceniając  dążność  tego  pomysła,  nie 
można  mn  nie  pń:yznać  pewnego  sensu  a  nawet  i  godziwego  ce- 
lu': —  -to  z  drugiój  dziwić  się  tylko  należy  nad  sposobami,  któ- 
rymi spodziewał  się  Towiański  dokonać  swego  zamiaru.  Bo  i  cóż 
to  było,  co  on  ludziom  w  zamian  przynosił,  za  to  wszystko,  co 
im""  odbierał? 

Spytajmy  naprzód :.  by łaż  to  wiedza,  a  raczój,  byłże  to 
owoc  wiedzy?  Byłaż  to  rzecz,  któraby  ludziom  zastąpiła  ich  wy- 
rpzumowane  pewniki?  —  Bynajmniój!  Doktryna  jego  zbyt  była 
skażona  marzycielstwem ,  żeby  obóz  wyłącznie  kierujący  się  my- 
ślą, był  "go  mógł  przyjąć  za  swego.  W  jego  mętnem  pojmowaniu 
wszystkiego,  o  cz^m  hąii  prawić  zaczynał,  a  bardziej  jeszcze 
W  jego  arcyniezgrabnóm  tłómaczeniu  swoich  urojeń  —obóz  ten  wi- 
dział jedynie  nieudolność  nieuka  i  jako  takiego  też  go  traktował. 

A  w  tym  samym  znowu  stopniu  zastęp  wiary,  hierarchia, 
kościół  —  nie  mógł  nic  innego  w  nim  widzieć,  jak  chyba  tylko 
sekciarza.  Wprawdzie  Towiański  sam  dawał  się  zawsze  za  naj- 
wierniejszego syna  kościoła.  Nie  przyznawał  i  nie  przyznaje 
się  pono  dotąd,  żeby  w  czem  zbaczał  od  tradycyjnej  nauki 
chrżeścijańskłój.  Z  tem'  wsżystkiem  daremno  i  tylko  wybiegliwe  sąto 
wszystko  zapewnienia!  Wątpię,  żeby  on  wierzył  sam  temu  — 
bez  przenośni  i  bez  tak  zwanej  restrykcyi  mentalnej.  Księża 
Zmartwychwstańcy  dowiedli  ińu  jak  na  dłoni,  że  dogufata  j^o 
rife^są"  dbgmatatór ' tóSćIóra.  ''iŃ'auka  Towłaftskiegor-potępioTiar^^eż 
została  przez  stolicę  apostolską,  jako  herezya.  ' 

Założyciel  nowój  religii  jaie  uznaje  wprawdzie  tego  potępienia 
i  na  przekorę  temu  wszystkiemu,  co  się  stało  od  czasu  jego  wy- 
stąpienia, ciągle  się  widzi  w  jedności  z  kościołem.  Pochodzi  to 
stąd  jednakże  jedynie,  że  uważa  się  względem  chrześcijaństwa, 
jak  takowe  jest  reprezentowanem  przez  kościół,  w  takim  stóson- 


809 

ku,  w  jakim  się  mi&t  Ghrystos  do  starego  zakonu.  Chrystns  nie 
na  to  przyszedł,  ażeby  dawny  zakon  obalić,  lecz  ażeby  go  do- 
pełnić i  wytłómaczyć.  Podobnie  i  Towiański  żyje  w  przekonania, 
a  raczej  urojeniu,  że  dopełnia  i  wykłada  tylko  dawną  naukę  ko- 
icioła,  że  ją  w  swoje  doktrynę  wciela  i  podnosi,  nie  zań  obala 
ani  jej  przeczy.  Stąd  teżto  zatrzymuje  sekta  jego  wszystkie  ka- 
tolickie symbole,  wyrażenia,  godła,  obrzędy  i  praktyki;  ale  im 
prawie  zawsze  poddaje  nowe  znaczenie  i  wyciska  na  nich  piętna 
taką  pieczęcią,  która  nie  ma  żadnćj  wspólności  z  katolickim 
koicidiem. 

Rozważmy  wreszcie,  w  imię  czego  czyni  to  wszystko  Towiań- 
ski? —  Na  mocy  objawienia  i  posłannictwa  danego  sobie  z  góry. 
Że  zai  chodzi  ta  o  nie  mnićj  ani  więcój,  jak  o  przeistoczenie 
tego  porządku  rzeczy  w  religii,  którćj  założycielem  był  Chrystus: 
więc  się  Towiański  stawia  w  roli  nowego  zbawiciela  i  mesyasza, 
choć  nie  ma  odwagi  nazwać  się  nim  wręcz  i  otwarcie. 

To  powiedziawszy  o  samym  Towiańskim  i  o  duchu  jego  do- 
ktryny, spójrzmy  teraz  na  okolicznoici ,  poiród  jakich  takowa 
wprowadzona  została  w  życie. 

Wystąpienie  Towiańskiego  jako  proroka  niedopiero  w  Paryżu 
przyszło  do  skutku.  Jeszcze  mieszkając  na  Litwie  zaczął  on  na- 
pomykać o  swojóm  objawieniu  i  posłannictwie.  Tu  jednakże  nie 
szczególnie  się  jemu  wiodło.  Udało  mu  się  wprawdzie  znaleść  kil- 
ka takich,  co  w  niego  uwierzyli  i  zostali  jego  uczniami.  Należeli 
do  liczby  takowych  malarz  Wańkowicz  i  doktor  Gut^  szwagier 
Towiańskiego.  Ci  mu  też  i  za  granicę  w  religijnych  celach  jadą- 
cemu towarzyszyli ,  nie  chcąc  odstępować  już  mistrza.  Z  tóm  wszy- 
stkiem  grono  zwolenników  w  kraju  jeszcze  pozyskanych  było  nad- 
zwyczaj szczupłe.  Oprócz  dwóch  powyżój  wymienionych  i  chyba 
rodziny  własnój  reformatora,  która  apostolstwo  jego  może  brała 
na  seryo,  nikt  więcój  podobno  w  krajn  nie  dał  się  wciągnąć  w  tę 
sprawę. 

Wypadło  zatóm  próbować  szczę&cia  w  innych  prowincyach, 
a  w  najgorszym  razie  na  Emigracyi.  Jakoż  wyjechał  Towiański 
z  domu  podobno  około  r.  1837  i  najpiórw  się  pojawił  w  Poznaniu. 

TonlL  27 


210 

Było  tu  staraniem  jego  pozyskać  dla.  sprawy  swojij  pnsedewszy-' 
stkiem...  głowę  całej  hierarchii  w  Księstwie,  Arcybiskupa  Du- 
nina. Lecz  Arcybiskup  po  niewielu  już  konferencyach  przeniknął 
człowieka,  jako  marzyciela,  a  w  każdym  razie  katolika  wątpli- 
wej prawowierności  i  wzbronił  mu  dalszego  przystępu  do  siebie. 
Trzeba  więc  było  szukać  sobie  gdzieindziej  takiej  powagi,  pod 
którejby  skrzydłami  dały  się  krzewić  z  pomyślnością  plany  ukar- 
towane.  Za -taką  wybrał  sobie  teraz  Towiański  genen^a  Skrzy- 
neckiego w  Bruxelli.  Pojechał  do  niego,  zawiązał  z  nim  stosunki 
i  zrazu  była  wszelka , nadzieja  dobrego  powodzenia,  sprawił  bo- 
wiem pewno  wrażenie  na  generale,  kiedy  się  przed  nim  opowie- 
dział wysłaócem  bożym  do  niego!  Dla  Skrzyneckiego  to  też  na- 
pisana była  owa  „Biesiada**,  w  której  rzucił  Towiański  ogólny 
zarys  swoich  pojęć  religijnych,  kładąc  przez  to  niejako  piórwsze 
podwaliny  do  dzieła.  W  dalszych  stosunkach  jednakże  nabożny  i 
ściśle  po  katolicku  myślący  generał  przekonał  się  o  bałamutnej 
dążności  całój  owój  misyi  nieznanego  sobie  człowieka  i  zerwał 
z  nim. 

Teraz  dopiero  przyszła  kol^j  na  Mickiewicza.  Nie  powiodło 
się  z  głową  kościoła ,  nie  powiodło  się  z  wodzem  naczelnym :  mo- 
że się  powiedzie  (pomyślał  sobie  Towiański)  z  największym  z  pol- 
skich poetów.  Powaga  Mickiewicza  naówczas  stanowiła  niejako 
dyktaturę  duchową  w  całym  narodzie.  Po  zajęciu  katedry  do- 
wiańskiej  imię  jego  nabrało  nowego  blasku  —  i  miało  znaczenie 
nawet  we  Francyi.  Idimyż  zatem  do  niego!  Zyskajmy  sobie  Mi- 
ckiewicza, a  wszystko  nasze... 

W  roku  1841  w  miesiącu  lipcu  przestąpił  po  raz  piórwszy 
Towiański  progi  mieszkania  poety.  Tym  razem  próba  powiodła 
się  nad  wszelkie  spodziewanie!  — 

Zdaje  mi  się,  że  kto  tylko  zastanawiał  się  nad  duchem  po- 
ezyi  Mickiewicza  i  nad  jego  życiem  wewnętrznóm,  ten  się  ze  mną 
zgodzi  na  to,  że  łączyły  się  w  tym  genialnym  człowieku  jakby 
dwie  zgoła  odrębne  natury.  Zazwyczaj  byłto  mąż  głębokiój  myśli, 
trzeźwo  poglądający  na  rzeczy  —  oi^anizacya  duchowa  zdrowa, 
realna,  zdolna  zdać  sobie  świadomą  sprawę  ze  wszystkiego,  co 
tylko  czynił.  Takim  go  też  widzimy  w  jego  listach ,  których  zbiór 


211 

samieszczoDO  w  obu  ostatnich  dzieł  jego  wydaniacli ,  a  prórz  tego 
iei  tu  i  owdzie  po  pismach  peryodycznych.    Ale  Mickiewicz  mie-  > 
wał  w  różnych  chwilach  tywota  swego  tajemnicze  jakie-  podrywy 
i  zachwyty,    które  go    przenosiły    w  stan  taki,    że  tracił  niejako 
X  oczu  wszystko,   co  jest  rzeczywistym,    i  wznosił  się  duchem  do  ^ 
exceotryc»Dych    krain    extazy.    Wtedy    nie    w  sensie?    retorycznej  | 
przenoini,  lecz  literalnie  przestawał  być  poetą ,  a  był  w  i  e  s^k  c  z  e  m ;  j 

1  artysty  przeistaczał  się   w  narzędzie  poezyi ,    ni<  świadome  tego  ] 
co  czyni.   Bywał  w  razach  takich  czasem  duchem  jasnowidzącym,    \ 
niekiedy...    marzycielom    nie  biorącym    za  nic    odpowiedzialności 
na  się. 

Tak  np.  Grażyna,  Wąlenrod,  Pan  Tadeusę  itp.  — 
to  były  dzieła  stworzone  w  normalnem  i' sposobieniu.  Oda  do 
młodości,  Dziady,  a  zwłaszcza  Dziadów  „Częśó  trze- 
ci a**  —  tp  Awoc  natchnienia^,  wyższego  nad  świadomość  artysty.  . 

Co  się  Dziadów  tyczy,  jest  dowiedzionym ,  przyznanem  przez  *; 
•amego  poetę,  że  są  tam  ustępy,  których  zupełnego  znaczenia  on  • 
sam  nie  umiał  sobi^  wyjaśnić. 

yf  podobnie  wyjątkowem  usposobieniu  zostawał  Adam  od 
czasu  ponownego  przybycia  swTgo  do  Paryża  z  Lozanny.  Zajęcie 
katedry  rozbudziło  w  nim  życie  ducha  w  najwyższej  sile.  Rcha- 
iniitacya  że  się  tak  wyrażę  i  apoteoza  napoleońskiej  tradycyi  i 
napoleońskiój  idei ,    dopełniona  aktem    sprowadzenia  ciała  cesarza 

2  wyspy  Św.  Heleny,  na  rozkaz  samego  króla,  i  to  właśnie  w  cza- 
rne, kiedy  Mickiewicz  miał  zająć  nowe  to  stanowisko,  rehabilita- 
cya  ta  mówię  sprawy,  która  u  poety  naszego  stanowiła  zawsze 
artykuł  wiary,  nie  mało  się  też  przyczyniała  do  nastrojenia  jpgo 
ducha  na  jakieś  tony  mistyczne. 

Miewał  on  w  owym  czasie  przywidzenia,  które  uważał  za 
widzenia,  za  objawienia  rzeczy,  jakich  zdaniem  jego  nie  było  da- 
no zwyczajnym  ludziom  oglądać.  Te  widma  cxtatycznej  fantazyi 
tak  dalece  nabierały  w  jego  oczach  znaczenie  przedmiotowego  by- 
tu, łe  je  poczytywał  za  kształty,  za  ciała  —  nie  przez  siebie 
stworzone. 

^W  miesiącu  grudniu  (1840),  dnia  nie  pamiętam  (tak 
pisał  O  sobie  9am  J4ickiewicz  w  siesnaicie  mięsie  później  do 


2^12 

Skrzyneckiego) ,  kiedy  c^lądałem  przygotowania  do  esekwii 
za  Napoleona,  miałem  w  dzień  biały  widzenie:  widziałem 
człowieka  z  głębi  krają  jadącego  wózkiem  jednokonnytt, 
w  biedzie,  po  błocie  i  mgle;  i  uczułem  ie  teu  człowiek 
wiezie  wielkońć!  wielkie  rzeczy!  Nie  brałem  tego  za  widze- 
nie prorockie,  ale  za  nadzwyczaj  żywy  obraz  poetycki. 
Chciałem  go  opisać,  ale  postrzegłem  niepodobieństwo  do 
pfawdy  i  dałem  pokój.  Po  poznaniu  się  z  Andrzejem  nie 
prędko  dowiedziałem  się  o  szczegółach  jego  podróży,  i  uzna- 
łem prawdę  widzenia*"...  (z  listu  z  d.  23  marca  1842). 
Tesame  prądy  wstrząsały  też  Mickiewiczem  już  w  chwili 
owój  improwizacyi  na  wieczorze  u  p.  Januszkiewicza.*) 

W  ciągu  roku  1841  przyczyniło  się  do  utrzymania  Mickie- 
wicza pod  ciągłym  wpływem  mistyki  zapadnięcie  żony  jego  w  stan 
najopłakańszy  ze  wszystkich,  jakie  tylko  dotknąć  mogą  rodzinę, 
w  stan  obłąkania  umysłu.  Wypadła  potrzeba  śród  zajić  najbole- 
śniejszych wydać  ją  z  Paryża  na  wieś  do  jakiegoś  zakładu  zdro- 
wia —  z  małą  nadzieją,  żeby  było  rzeczą  podobną  uchylić  to 
nieszczęście  w  zupełności  i  na  zawsze. 

Człowiek  przywalony  nieszczęściem  skłonny  jest  zawsze  da- 
wać wiarę  cudowności ,  gdzie  tylko  się  z  nią  spotyka ;  a  jeżeli 
kto,  to  Mickiewicz  był  prawdziwie   nieszczęśliwy  w  tym  czasie. 

*)  Z  okazji  tego  wieczora  tak  się  wyraził  Mickiewicz  w  tymże 
liście  do  Sknyiieckiego ,  który  w  całości  przytoczono  w  Przegl^zie 
Poznańskim  1858  r.  Tom  XXy,  półrocze  T,  zeszyt  2. 

^W  roku  przeszłym  kilkadziesiąt  Polaków  dawc^o  mi  ttcstę.  Cza- 
łem  się  w  wieUdćm  podniesieniu  ducha  i  powiedziałem  im,  „że  wszy- 
scy są  na  złych  drogach,  ie  ich  rozumowania  i  zabiegi  nigdzie  nie 
doprowadzą;  że  jeśli  Bóg  zlitiye  się  nad  nami,  to  przyśle  człowieka, 
który  będzie  dla  nas  prawem  żywdm,  którego  słowa,  czyny  i  ge- 
sta  będą  artykułami^...  Nie  pamiętam,  pisze  dal^  Mickiewies,  słów 
poezyi  (improwizacyi),  ale  ta  była  ich  treść;  zaklinałem,  żeby  ją 
pamiętali.  Wielu  już  zapomniało.  Kiedy  Z.  (Zan?)  Stefan  przyszedł 
nazajutrz  do  mnie,  powiedziałem  ze  smutkiem  głębokim,  że  gdyby 
mi  wówczas  nie  przerwano,  wielką  bym  rzecz  oznigmiŁ  Ale  już  nie 
byłem  nazajutrz  w  stanie  podnieść  się  do  t^  wysokości.  Prserwoao 
mi  wówczas;  jedni  protestowali  w  imię  rozumu,  drudzy  myśleli,  ńe 
mówiłem  o  X.  Czartoryskim,  kiedy  wołałem,  że  tylko  z  takiego  mę- 
ża przeznaczenia  mogą  wyjść  kapłani,  królowie  i  he- 
tmani",,, 


zra 

Owoż  takito  zbióg  przypadkowych  a  dziwnych  okolicznoici  mieć 
ta  należy  na  względzie,  ażeby  poją(5,  że  taki  człowiek  jak  To- 
wiański  był  zdolny  wpływ  wywrzćć  na  Mickiewiczu  i  podbić  du- 
cha jego  pod  panowanie  swoje.  Zresztą  były  prócz  tego  W8zy« 
stkiego  i  inne  jeszcze  przyczyny,  dla  których  łatwo  było  Tow[ia£- 
skiema  wkraś<^.  się  w  zaufanie  poety.  AIt)Owiem  zdaje  roi  się,  że 
nic  prawdziwszego ,  jak  co  powiedział  Krasiński  o  stosunku  dwócii 
tych  ludzi  pomiędzy  sobą:  —  „Pan  Adam  —  to  olbrzym,  Pan 
Jędrzój  —  to  magnetyzer,  co  pbudził  olbrzyma.  To  zrobił,  co 
robią  kobiety,  gdy  istrę  ipiącą  ^  łonie  męśzczyzny  zapaltgi^^ 
(obacz  Wyjątki  z  listów  str.  209).  —  Rzeczywiście!  Właści- 


I  wym 


^m  twórcą  tego,   co  dziś  Towianizmeit  zowiemy,'1&yłto  sam  ra- 
czej *  Mickiewicz,  ^okti^ńa  1'owiaóskfego'^"' to  ^  tylko  odbłysk  i 

^  udogmatyzowanie  tego  wszystkiego,  co  w  różnych  chwilach 

^  w  kształcie  urwanych  pomysłów  jak  przelotne  iskry  przechodziło 

I  przez  głowę  porwanemu  prądem  natchnienia  poecie. 

Kiedy  się  np.  czyta  „Czę&ć  trzecią  Dziadów  ^^   utyka  si^  cK) 

^  kart  kilka  na  miejscach,  które  mimowolnie   przypominają  towia- 

I  nizm.  Tasama  dziwna  niechęć  przeciwko  wiedzy,  zdobytej  rzetelną 

■pracą,  na  korzy&ć  jakichś  mistycznych  i  gotowych  skądsiś  pewni- 
ków; tasama  wiara  przesadna  w  siły  wewnętrzne  pojedynczego 
człowieka;    tasama    mesyaniczna    dufnośó  w   wyjątkową  wszech- 

I  władzę  lodzi,  z  urodzenia  przeznaczonych  do  władztwa  nad  resztą 

społeczeństwa;  tesame  zachcenia  despotycznego  zwierzchnictwa 
w  świecie  dachowym;  tosamo  wreszcie  przeczuwanie  człowieka, 
który  nas  przyjdzie  zbawić  —  słowem  mesyaniem.  Nie.  bmk  na 

'  miejscach  podotmych  i  w  Księgach  Narodu  i  Pielgtlf  m- 

'  stwa  Polskiego.  —       ^ 

f  Ówoż  przekonaniem  jest  mojóm,  że  zagłębianie  się  wżnacze- 

i  Dui  takich  urywkowych  napomknień  w  dziełach  Mickiewicza »  nie- 

poślednią czasu  swego  odgrywać  musiało  rolę  w  gMMie  f^myMw 
Towiańskiego.  Natchnienia  Adam%  jeżeli  nie  rzuciły  pi^rwuBegb 
zarodu  w  myśli  tego  marzyciela ,  to  przyczyniły  się  w  każdym  ra- 
zie do  znakomitego  posunięcia  go  na  drodze,  po  którój  sąedł.^  Gi^-  ^ 
ły  system  jego  mańeń  -*-  byłoto  tedy  ifko  rozwinięrie  i  do<iać 
można:  spaczone,  rozmazane roswfnięcie  vkktótffib  Irienew  rui* 


tu 

•ijesnie  rauconych  słów  Mickiewicza.  Pomimo  jednak  iiiezręcZQO&cl 
w  ich  powiązania ,  było  oczywiście  pewne  pokrewieństwo  wyobra- 
iteń  .  pomi^zy  nimi ,    które  wjEajemńe   porozumienie  się  ułatwiało. 

A  najwięcej  je  ułatwiło  nakoniec  rozmyślne  i  obliczone 
podejście  dobn^j  wiary  po€»ty,  jal^iego  się  Towiański  zaraz  na  sa- 
mym, wstępie  dopuicił.  Użył  bowiem  wszelkicli  sztuczek,  ateby 
go  jut  w  pi^rwsz^j  cłiwili  przekona<S ,  że  to  człowiek  bo^.y,  ie  ta 
6w  przewidywany  dawno  przezeń  zbawca  społeczeństwa  przysaedł 
*HU  jego  nawiedziiS. 

Przedewszystkiem  więc  powitał  go  po  staropolska  imieniem 
boiem,  tak  jak  to  było  prsepowiedziano  w  Dziadach: 

9iTy  pojedziesz  w  daleką,  nieznajomą  drogę, 

Będziesz  w  wielkich,  bogatych  i  rozumnych  tłumie, 

Szukaj  meta,  co  więc^  niżli  oni  umie; 

Poznasz,  bo  cię  powita  pierwszy  w  imię  bofte, 

Słucha},' có  powie*..:       '  -•    c 

Potćm,  w  dalszej  rozmowie,  przeszedł  na  własną  przeszłoid 
poety  i  wyłokył  mu,  co  w  własnych  jego  dziełach  mogło  być  dla 
nifgo  niezrozumiałym.  Wyrażenie  w  Dziadach: 

nOn  ilepy,  lecz  go  wiedj^ie  anioł  pacholę," 
saatósował  do  siebie,  boć  i  on  w  młodoići  przez  czas  jakii  był 
pozbawiony  wzroku.  ^A  imię  jego  czterdzieści  i  cztery*^ 
wytłómaezył  w  taki  sposSb,  że  znaczy  to  hufiec  złoiyć^sTęmiij^ 
cy  z  czterdziestu  czterech  mężów  wybranych,  który  stanie  na 
czele  nowej  budowy   kóicioła  i  społeczeństwa*)   Wiarę    Mlckiewi- 

*)  RsecsywiiScIe  zaraz  potćm  uformował  się  zaalęp  najwyity 
#  filenurchii  Towiaoinna  połoźonyeb  swołeniiików  tćj  scfcły  w  hc*^ 
csterdsies  tu  czterech.  Kiedy  w  r.  1842  r^^d  fraacuski  wy- 
dald  Tbwiańskiego  z  Paryża,  rsjiaufańsi  uczniowie  jego  podali  do 
mioisfra  rodzaj  protcstacyi  czy  też  ubolewania  swego  nad  tćra  roz- 
porządzeniem rządowćm,  dając  świadectwo  nieskazitelnym  Towiac^- 
•kk|g«  pozl^^pkom  przez  cały  ezat  bytności  jego  we  Franeyi.  Akt  teo» 
datowaay  z  d.  7  zierpaiA  1842  r  podpisany  jest  przez  43  męszczyzo 
i  2  kobiety.  A  zat^m,  gdjby  do  tych  43  podpisiąjącyeh  doIiczy<5 
J«Mf ze  samegoś  Towiańskiego ,  który  oczywiście  musiał  należeć  także 
śo  grona  przodq}ąeyeh  ,  jako  jego  najwyższy  zwierzvlinik ,  był  iby 
^l^a  44    Kobiety,  jak  się  samo  rozoanOi   stanewily  osobaj 

m^^  ^V  ^  ^  nie  Ucs) 

i  dl 


215 

cza  w  Ńapoleonizm  żuty tkpwał  w  taki  ;ipo8Ób ,  te  ma  oznajmił, 
ii  wcieleniem  nowóm  dacha  Napoleona  jest  on  Mm  wlafinie  (To- 
wiański) ;  te  zatćm  posłannictwo  jego  na  tćm  zalety,  ateby  dzieło 
przez  Cesarza  poczęte  prowadzić  dalej  i  ostatecznie  wykonać. 
Nakoniec  o&wiadczył,  te  nie  tylko  dana  mu  jest  moc  ionę*  jego 
uzdiowićy  ale  i  wyjawić  ma  najskrytsze  zajęcia  z  jago  tycia  upły- 
nionego.  Jakot  opowiedział  Miekiewiozowi  takie  zdaraesia  z  jego 
przeszło&ci,  o  których  (jak  się  później  sam  poeta  wyraził  do 
Franciszka  Szemiota)  nie  mógł  wiedzieć  nikt ,  chyba  tylko  Bóg 
jeden. 

Co  do  t^j  okdiozootei ,  wyjaśmiio  u^  póinińj^  po  Mesci  jot 
poety,  te  się  oto  tak  rzeczy  miały.  Mickiewicz  raza  jednego, 
w  młodo&ci  jeszcze,  rozgadał  się  był  o  tych  niewiadomych  niko- 
mu zą)4oiach  swojego  tycia  w  zaufania  przed.  Ody óoeni..  Było  to, 
ki^y  wspólnie  podrót  odbywali  po  Miemczeeh  i  Włoszech.  Nastę- 
pnie Odyniec,  do  kraju  powróciwszy,  komui  trzteciemn^  czy  tet 
mote  nawet  samemu  Towiańskiema,  mieszkającemu  wtedy  jeszcze  na 
Litwie,  opowiadał  otom  WBzyaUŁiómi  tak  i&  nie  trzeba  było  na  to 
tadnego  cndu,  ateby  to  wiedzieć.  Miokiewicf  w  daga  OMm  za- 
pomniał ,  te  kiedyi  przed  Odyńeem  spowiadał  się  z  swoich'  taje- 
mnic; wziął  przeto  wiadomoić  o  nich  u  Towiańskiego  za  rzecz 
objawioną  jemu  sposobem  nadprzyrodzonym. 

Samo  nawet  uzdrowienie  Mickiewiczom  ój ,  labo  jest  jedynem 
zdarzeniem  w  ćalój  t^  Towianizmu  históryi  mającóm  rzetelne  po- 
zory cudownoici,  daleko  więcój  okazuje  ostatecznie  w  Towiańskim 
wprawnego  psychologa,  nit  cudotwórcę.  Pojechali  obydwaj,  on  i 
Mtckiewicz,  do^^hor^j;  pbminilo  oporu  lekarzy  odebrali  ją  z  za< 
kładu  i  zabrali  ze  sobą.  Przybywszy  do  Paryta,  kazał  jój  To 
wiański  w  charakterze  proroka,  w  jakim  był  jut  wtedy  znany 
przez  nią ,  klęknąć  na  ziemi ,  klęczącą  zgromił  surowo  za  grze^ 
chy,  a  potom,  kazał  jój  powstać  i  iić  do  spowiedzi.  Poszła  i  < 
powróciła  zupełnie  uzdrowiona. 

Przyczyny  obłiąkania  były  snąć  tylko  psychiczne.  Targnąwny 
silnie  za  wyobraźnię,  przywrócił  jój  jednóm  skinieniem  szczęśliwie 
zattósowanóm  tę  równowagę  umysłu,  którój  jój  zwyezajoe  leki 
nie  zdołały  przywrócić. 


816 

Takie  to  więc  były  okoliczności,  skatkiein  których  obałama- 
eony  został  zdrowy  sons  wielkiego  naszego  poety  do  tego  stopnia, 
łe,  w  Towiańskiego  uwierzył.  Znając  je,  dziwić  się  już  nie  moina, 
że  mógł  pisaó  w  kilka  miesięcy  potćm  do  Skrzyneckiego: 

^Moja  wiara  w  słowa  Andrzeja  jest  skutkiem  całego 
mojego  iycia,  wszystkich  moich  usposobień  i  pnie  ducho- 
wych. Ktoby  czytał  pisma  moje,  prsekonałby  się  o  tóm. 
Nie  wi^KHDonę  o  drotMiych.  w  mtodoici  rzuconych  w  iwiat 
pieśniach  (Bomantyczność  —  Oda.  do  młodości);  późniejsze 
dzieła,  a  mianowicie  Księgi  Pielgrzymstwa  i  Dziadów  część 
III  świadczą,  iem  to  co  się  dzieje,  przeczuwał... 

...Widzisz  takie,  że  uzdrowienie  mojój  tony  nie  hjto 
powodem  moj^  wiai7.  Jeszcze  tona  moja  była  w  domu  cho- 
rych, a  już  na  słowa  J^ndrzeja,  który  j^j  nie  widział  był» 
ogłosiłem  krewnym,  to  będzie  zdrową.  Wziąłem  ją  wbrew 
zdaniu  lekarzy,  niewzruszony  ich  zaklęciami,  bo  zaręczali, 
to  ją  trzeba  będzie  zaraz  z  użyciem  gwałtu  napowrót  sa- 
inknąd.  Wziąłem  tonę  w  zapełni  pomięazaaiu,  w  kanikułę, 
w  gorąco  i  w  czasie  burzy.  Tegoż  dnia  odzyskała  przyto- 
mność. Dotąd  jest  zdrowa  i  coraz  pewniejsza  zdrowia  na 
przyszłość.  Uzdrowieniu  mojój  żony  towarzyszyły  okoli- 
-  cznośei  cudowne.  Opisywać  je  byłoby  długo.  Bogu  wia- 
domo, to  prawdę  piszę  —  wracam  dziś  z  rekollekcyi,  któ- 
rą odbyłem  u  XX*  Jezuitów  i  i  po  spowiedzi  i  po  przyję- 
ciu P.  N.  Sakramentu  to  piszę^...  (z  listu  z  d.  23  mar- 
ca 1842  r.)  •) 

Skoro  tylko  udało  się  Towiańskiemu  mieć  Mickiewicza  po 
•obie:  dalsze  zabiegi  nie  spotykały  już  na  żadne  trudności.  Oso- 
ba Adama  dawała  dostateczną  rękojmię,  że  co  rozgłaszano,  nie 
było  ani  oszukaństwem  ani  szaleństwem.  A  na  skłonności  już  go- 
iowój  do  poddawania  się  takim  wpływom,  pomiędzy  emigrantami 
naszymi  nie  brakowało.  W  ogóle  ł>owiem  wiara  jakaś  mistyczna 
we  wszystko,  co  tylko  cudowne  i  tajemnicze  —  byłoto  jedno 
a  celniejszych  znamion  społeczeństwa  naszego  tćj  generacyi,  jak 
się  o  tóm  przekonać  można ,  spojrzawszy  na  literaturę  nasze  owe- 
go czasu.   Było  to  naturalne  następstwo  położenia  narodowego... 

Nie  będę  kreślił  wywodu  dalszych  przejść,  jakie  sprawa  ta 
krok  za  krokiem  przebywała.  Poprzestanę  na  wzmiance,  że  piórw- 

^)  List  ten,  i  dragi  podobny,  dano  w  całości  w  Prseglylsi^ 
Posn.  rok  1858,  tom  XXV.  etr.   162  i  o. 


^17 

szymi ,  których  na  zwolenników  zjednano ,  byli  Sobański  i  poeta 
Górecki  Antoni.  Ten  jednakże  niezadługo  zmiarkowawszy,  że  rzecz 
nie  jest  tak  prawdziwemu  kościołowi  i  jego  nauce  wierną,  jak 
się  to  w  pierwszej  chwili  zdawało,  odczepił  się  od  wszelkiój  spółki 
z  Towiańskim.  W  ogóle  ludzie  silniejszej  wiary  w  duchu  ici&le 
katolickim  wyjątkowo  chyba  przyłączali  się  do  grona,  które  się 
zawięzywało.  Z  tej  też  przyczyny  i  Zaleski ,  choć  zagadnięty  owym 
przeilicznyni  wierszykiem  Mickiewicza:  „Słowiczku  mój**  — 
odpowiedział  wprawdzie  dumką  niby  potakującą  i  ułożoną  na  tę 
sarnę  niitę ,  ale  jednak  nie  dał  im  się  zwerbować  na.  zwolennika. 
Inni  poeci,  śmielszej  myśli,  niecierpliwsi  w  wyczekiwaniu  lepszój 
przyszłości ,  jak  np.  Goszczyński ,  dali  się  złudzić  stanowczym  za- 
powiadaniem bliskich  zdarzeń  cudownych.  Z  wojskowych  przyłą- 
czył się  najrychlej  i  najgorliwiej  do  Towiańskiego  pułkownik  Ró- 
życki. Reszta  adeptów  rekrutowała  się  najwięcej  pomiędzy  Litwi- 
nami, ci  bowiem  i  skłonnością  swoją  do  mistycyzmu  i  stosunka- 
mi osobistymi  najwięcej  byli  zbliżeni  do  Mickiewicza.  W  przeciągu 
roku ,  od  chwili  pierwszego  pojawienia  się  Towiańskiego  w  Pary- 
żu aż  do  czasu,  gdzie  go  z  Francyi  polićya  paryska  wydaliła, 
uformowała  się  przeto  gromadka  *  dość  liczna  Towiańszczy- 
ków,  jak  ich  już  odtąd  nazywano. 


Teraz  zwróćmy  uwagę  nasze  na  Słowackiego  i  obaczmy,  jaki 
był  jego  stosunek  do  tego  wszystkiego,  co  się  wtedy  działo  wśród 
cmigracyi? 

Samotne  i  nieraz  przykrości  pełno  życie  jego  w  Paryża, 
usposobienie  z  natury  melancholijne,  tęsknota  do  krcyu,  wrodzo- 
ny pociąg  do  wszystkiego  co  excentryczne  —  wszystko  to  mogło 
z  góry  wzniecać  żywą  obawę,  ażeby  się  ta  zataza  nie  czepiła  i 
jego  ducha.  Szczęśliwym  trafem  było  wszelako  coś,  co  go  na  czas 
jakiś  zabezpieczało  od  tego  niebezpieczeństwa.  Tą  prezerwatywą 
były  niesnaski  z  Mickiewiczem!  Sama  ta  niechęć  do  swego  an- 
tagonisty wystarczała,  żeby  nie  dać  mu  widzieć  w  złudnóm 
świetle  roboty,  w  którój  tenże  był  ostatecznie  głównym  czynni- 
kiem. To  też  przez  przeciąg  czasu  dość  długi  nie  widać  w  listach 
TomlL  18 


S18 

Słowackiego  aoi  iladu ,  żeby  był  miał  przywięzywa(5  jakie  wyższe 
znaczenie  do  tych  cudów  i  proroctw,  tyle  wtedy  sprawiających 
wrzawy  między  Towiaószczykarai.  Przeciwnie,  usposobienie  jogo 
było  wówczas  więcej  towarzyskie  i  światowe,  niż  kiedykolwiek. 

. . .  ^  Ja ,  co  dawniej  lubiłem  samotne  wieczory  (donosił 
w  ciągu  piórwszej  połowy  r.  1842),  teraz  już  sani  wysie- 
dzieć nie  mogę.  Nuda  mię  ogarnia  —  nie  wystarczam  sobie 
wieczorami,  jak  dawniej,  kiedy  w  świeczce  mojej  paliły  się 
różne  nadzieje  tęczowe  i  bryłantowc... 

...^Posłałem  Ci  moje  wizerunki  —  twarz  więc  sobie 
będziesz  miała  oddaną.  Teraz  wiedz ,  że  ubieram  się  znwsze 
z  dosyó  wielką  ełegancyą,  jak  to  sobie  kiedyś  przyrzekłem 
za  młodu,  bojąc  się. aby  mię  zwykłe  memu  zajęciu  się  za- 
niedbanie kiedyś  nie  owładlo.  Otóż  więc  zawsze  biorę  do- 
brego krawca,  który  mi  oszczędza  niepotrzebnych  wydatków. 
Najczęściej  chodzę  czarno,  ale  nigdy  prawie  zupełnie  czarno, 
bo  to  ma  minę  księżą.  Zawsze  taić  staram  się  być  ubra- 
nym ,  abym  bez  przebierania  się  mógł  pójść  wszędzie ;  a 
nigdy  tak,  aby  wiedziano,  żem  się  wystroił  umyślnie.  Taka 
jest  moja  polityka  co  do  ubioru. — Nie  jestem  wcale  tłustszy 
niż  byłem  ;  ale  jestem  zupełnie  weselszy.  Jakby  po  walce 
z  iudimi  odbytej,  używam  pewnój  spokojności  i  to  mi  się 
w  uśmiechu  maluje.  Mnszę  Ci  także  wyznać,  że  może  tra- 
cę więcej,  niżby  należało.  Ale  cóż  robić!**  itd, 

W  tymże  samym  prawie  czasie  musiał  Słowacki  pisać  coś  o 
Towiańskim  do^  Krasiiiskiega  Listu  tego  wprawdzie  nie  mamy ; 
ale  z  odpowiedzi  Krasińskiego ;  znalezionej  między  papierami  Ju- 
liusza, można  sobie  zrobić  wyobrażenie,  o  co  mniej  więcej  mógł 
być  Zygmunt  zapytywany.  Odpowiedź  rzeczona  zasługuje  na  przy- 
toczenie. Była  pisana  d.  27  października  1841  r.  z  Monachium. 

-Drogi  Julu  I  W  cuda  wierzę  zawsze  i  wszędzie  — 
w  cudotwórców  prawie  nigdy;  nie  znam  zaś  próżności  pró- 
iniejszój  nad  tę,  która  siebie  uważa  za  konduktorkę  płynu 
cudów.  Nie  pochodziż  to  nieco  z  tój  urzędo  -  namiętnostki, 
tyle  zawsze  burmistrzującej  w  naszych  sercach?  —  W  Pi- 
śmie —  księga  proroków  nast,ępuje  po  księdze  królewskiój ; 
w  dziejach  bieżących  tosamo  się  objawiło.  W  sferze  niby 
to  widomój  wystąpił  tytuł,  urząd,  zaszczyt  —  nazwa  mia- 
sto rzeczy  —  blichtr  miasto  istoty  —  słowem  króluwskość. 
W  sferze  niewidomój ,  w  kościele ,  w  poezyi  —  awansowano 
na  proroków.  Jest  to  także  stopień  —  dignitas.  I  znowu  tu, 


219 

jak  tain,  tytuł,  wprost  rs^ccz  sarnę  skaził,  Kształt  obrócił 
się  przeciwko  treści  —  wyniknęła  koniiczność!  —  Co  za 
wiek,  Julu!  —  co  za  świat!" —  co  za  kolej  zgubna  pory- 
wająca wszystkich  do  otchłani  —  nie  Dantejskiej,'  ałe  sto- 
kroć głębszej,  bo  stokroć  dalszej  od  zniartwycliwstań  nieł)a; 
cłjcę  mówić  —  do  otchłani  śmieszności!  —  Za  dni  moich 
widziałem  dzieci  —  ponuro  —  dzikie  —  jeszcze  ssące  pierś 
maniRi,  a  już  recytujące  wiersze  byrońskie  i  piszczące  uste- 
czkami pełnemi  mleka:  „To  piołun!**  — Widziałem  piętna- 
stoU^tuie  dziewczynki,  wołające  Boga  na  usprawiedliwienie 
się  przed  niemi,  jak  łliob  niegdyś  —  jak  Faust  później  — 
i  szpilkami  grożące  gwiazdom.  Wid/ialeiu  olbrzymów  ducha, 
przez  czas  jakiś  zapełniających  serca,  ludzi  imieniem  swo- 
jem  —  a  potem  idących  na  starość  do  św.  Pelagii  i  głu- 
pstwa, brednie,  próżnostki  samo  drukujących!  —  orłów, 
jco  w  słońce  patrzeli,  spadłych  w  staw  i  przemienionych  na 
pływające  pośród  pleśni  kaczki.  —  Widziałem ^za  dni  moich, 
acz  nie  długich  —  zbłaźnienie  Svsz  y  stk  lego —  i  za- 
czfń^'^irsmętno'by"Ć  w  duchu.  Tóm  śię  jedynie  pocieszam, 
żeril*'zda  mi  kię,  doszedł  iikrytój  sprężyny  tych  wszystkich 
zjawisk :  zowie  się  brakiem  dumy,  a  przesytem  próżności. 
Jak  cud  jest  rodzajem  pewnym  niepracy  w  naturze,  pie- 
czonego gołąbka,  co  spada  z  nad  chmur  do  gąbki:  tak  i 
w  duchu  ludzkim  próżność  jest  wieczną  żądzą  chwały  bez 
pracy;  kiedy  duma  wbrew  przeciwnie  jest  wieczną  żądzą 
chwały,  lecz  za  pomocą  olbrzymiego,  trudu.  —  Kto  dumny, 
ten  i  pokorny  zarazem  —  a  duma  połączona  z  pokorą  sta- 
nowi wielkość  człowieka.  Duma  bez  pokory  —  to  próżność, 
pokora  bez  dumy — to  podłość.  —  Na  pozór  tylko  sprzeczne  to 
władze  duszy  —  a  w  istocie  wielkość  prawdziwa  bez  nich 
obydwóch  obejść  się  nie  może ! . . . 

...„Teraz  mój  drogi  Julu,  o  Tobie  słów  kilka. Jig 
*^^J2Sii^'l2^^  .9?^g^  wiodą^roaUJaitę  dusz  sljU^ośui,  unikać 
wszeltlej'  -y-,  nie  zapacfiij  w  niemoc,  bo  niemoc  nio  jest  po- 
k\)rą  —  ni  znów  rośnij  w  dzikie  przekonanie,  że  można 
jedną  strofą  wieki  przewrócić  -r—  bo  takie  przekonanie  nie 
je^  dumą.  —  Bądź  dumny  a  pokorny !  —  Lecz  kiedy  się 
korzysz,  to  korfl5ię  przed  Panem  wiekuistym  * —  lub  przed 
wszechświata  pięknością,  lecz  nie  przed  tą  dziwną  Madonną, 
której  za  podstawę  dałeś  pier-^i  swoje ... 

. . .  „Ty  wiesz ,  żem  Cię  kochał  zawżdy  —  Ty  wiesz, 
żo  Cię  kocham  —  może  nie  wiesz,  ale  się  dowiesz,  że  ni- 
gdy nie  przestanę.  "^ 


220 

Pomimo  takich  przestróg,  zajść  musiała  jednak  już  w  ciągu 
miesiąca  lipca  następnego  roku  (1842)  w  Słowackim  stanowcza 
zmiana... 

Nie  umiem  opowiedzieć,  jakie  W  szczególności  zdarzenie  dało 
do  tego  powód,  że  się  zbliżył  do  niego  Towiański,  czy  też  on  do 
Towiańskiego.  Dość  że  od  owego  czasu  począwszy,  usposobienie 
niższego  poety,  co  tylko  jes^ze  tyle  światowe,  zmieniło  się  zu- 
pełnie, a  sądy  jego  o  t^m  wszystkióm,  co  się  działo  około  Mi- 
ckiewicza, ustąpiły  miejsca  innym  wyobrażeniom.  Pierwszym  ob- 
jawem tego  zwrotu  w  pojęciach  był  list  pisany  do  matki  dnia 
2  sierpnia  (1842),  zawierający  ustępy,  do  których  dawniej  nigdy 
nic  podobnego  nie  pisał. 

...„Co  do  mnie,  wiele  nadziei  zwiędłych  boża  miłość  i 
łaska  ożywiła  we  mnie.  Już  nie  wyrzekam,  ale  ufam.  Oto- 
czył mię  krąg  ludzi  kochających,  kosztuję  nowego  stanu 
duszy  —  zdaje  się,  że  błogosławieństwo  boże  jest  nademną. 
Wszystko  to  podobnem  jest  do  snu  i  do  marzenia,  i  wy- 
tłómaczonem  być  nie  może ... 

. . .  „Świat  glansowanyeh  rękawiczek  i  woskowanych  po- 
sadzek zupełnie  zniknął  z  oczu  moich ,  bo  cóż  z  niego  można 
wydobyć?  Jestto  próżny  teatr  dla  igrających  myśli  —  dla 
słów  ulotnych:  a  mnie  trzeba  dziś  być  wewnętrznym  czło- 
wiekiem —  ile  można,  doskonałym  i  dobrym.  Wierz  mi, 
droga,  że  ta  przemiana  ze  źródła  płynie  głębokiego.  Tę  zi- 
mę jeszcze  tu  spodziewam  się  przepędzić**. . .  *) 

W  następnych  listach,  co  miesiąca  już  teraz -pisywanych  do 
matki  i  do  Januszewskich  (wuj  Juliusza  wrócił  z  wygnania  wła- 
śnie pod  koniec  r.  1842),  coraz  więoój  znajdowało  się  już  takich 
zwierzeń  mistycznych.  Przerażały  one  matkę  poety.  Wieści  o  za- 
wiązanej sekcie  Towiańszczyków  doszły  były  tymczasem  aż  na 
Wołyń  i  niemało  w  całym  kraju  obudzały  zdumienia.  Pani  Becu 
nie  pojmowała  tego  stanu,  jaki  wiał  z  tajemniczych  wyrazów, 
kreślonych  ręką  jej  syna.  Kiedy  to  wszystko,  co  jej  teraz  pisał 
o  sobie,    porównywała  z   doniesieniami,   które   zaledwie  3  lub  4 


*)  Jak  wiadomo,  Towiańszczycy  żyli  w  nadziSi,  że  chwila  ich 
powrotu  do  hraju  już  niedaleka.  Dlategoto  i  Słowacki  tylko  jeszcze 
owc  zimę  miał  przepędzić  w  Paryżu.  Zmienił  więc  swoje  mieszkanie 
roczne  na  tymczasowe  i  zamieszkał  wtedy  rue  PorUhieu  Nr.  30. 


93f 

miesiące  pierwej  otrzymywała  jeszcze  z  rąk  jego,  a  w  których  aż 
do^  dziwnej  jak  na  poetę  drobiazgowoici  posuwał  się  czadem  Sło- 
wacki w  opisywaniu  np.  swego  ubioru,  swojój  predylekcyi  do  bó- 
cików  lakierowanycli,  do  ^żółtawo  -  blado  -  białycłł^  rękawiczek, 
których  jedynie  jak  powiada  używał  itd.  to  ta  sprzecznoić  mię- 
dzy jój  synem  ówczesnym  a  obecnym  taka  była  uderzająca  i  na- 
gła, że  matka  w  głowę  zachodziła  rozmyślając,  coby  to  wszystko 
znaczyło.  Zapytywała  go  z  bolekią,  z  niedowierzaniem,  z  nie- 
imiało.4cią,  czyby  i  on  miał  także  należeć  „do  tych  jasnowi- 
dzących?"* Badała  go,  czy  nie  zamyśla  zostać  księdzem?  czy 
zaszło  co  nadzwyczajnego  w  jego  położeniu  zewnętrznym?  czy  go 
nie  spotkały  jakie  straty?  czy  mu  nie  grozi  coś,  co  go  trwoży? 
czy  zdrów?  ^czy  mu  czoło  nie  pala?^  dlaczego  listy  jego  takie 
niezrozumiałe?.. 

Przypuszczenia  takowe   drażniły  i  zasmucały   Juliusza.   0(0, 
co  jej  odpowiadał  na  takie  zapytania: 

...^Zasmuciłaś  mię  bardzo,  pisząc  rai  z  trwogą  i  z  pe^ 
wnóm  niedowierzaniem,  myśląc  żem  ja  się  jasnowidzącym 
oddał  i  w  sny  ich  uwierzył.  Nigdy  nie  byłem  tak  nisko, 
żeby  mię  lada  kto  mógł  wziąć  za  głowę.  Ale  drgnię^^^u^we- 
wnvtrznerau  .^ucha^^żegp    uwierzy  1^[l,.  i.,sŁJwom.. prostym 

i^^Sryii^daifJic  sig  przejtonkć".***— -Wszyscy,  którzy 

niezdolni  są  wskrzesić  siebie  i  oddać  się  nowój,  wielkiej 
pracy,  są  przeciwko  nam  z  wielkim  gniewem  i  oskarżają 
nas  wynajdując  różne  fałsze,  i  stawią  nam  różne  przeszko- 
dy. Wiele  więc  może  próżnych  ech  dojdzie  do  Ciebie.  Więc 
jeżeli  mi  nie  uwierzysz,  będziesz  się  smuciła,  myśląc,  żem 
się  zaparł  rozumu  mego  i  zszedł  z  drogi,  na  której  mię 
witano.  Albowiem  teraz  mi  przyznają  rozum  dawny  i  pra- 
w^ość  dawną,  a  na  teraźniejszego  i  prostego  człowieka  uty- 
skują. Ale  ja  wiem,  że  mię  Bóg  nie  opuści;  bom  ja, także 
nie  opuścił  żadnój  pracy  około  świata,  ale  poznałem  tylko 
drogę  prowadzącą  do  niej ,  i  już  nie  tylko  głową ,  ale  całym 
sobą  wojuję,  a  najwięcój  wnętrzem  najczystszego  czucia. 
Atak  czyniąc,  nic  tylko  za  siebie,  ale  i  za  tego,  który  le- 
ży w  grobie  na  Rossie*)  i  wszystkiego  jeszcze  nie  spełnił, 
ja  odrabiam  pracę  i  wiem,  że  go  to  raduje"... 

„Przebacz  mi  najmilsza,  że  tak  piszę;  alewiódz,  że  piszę 


*)  Mówi  to  o  ojcu  swoim  Euzebiuszu  Słowackim. 


asa 

po  spowiedzi  i  po  przyjęciu  Sakramentów,  a  musiałem  szu- 
kać prostaczka  wielkiego ,  aby  mię  rozgrzeszył ;  bo  rozumni 
wypędzają  nas  z  domu  świętego,  oskarżając  o  walenie  domu 
tego  przedtem  i  teraz,  a  bbją  się  o  siebie  i  nie  widzą  ani 
pojąć  nie  clicą ,  ie  to*  jest  odbudowanie  jego  prawdziwe 
w  czystości  i  pokorze^.,,  (z  listu  z  d.  17  listop.  1842). 

...„Są  położenia,  że  trzeba  z  miłości  własnej  zrobić 
ofiarę,  t.  j.  nie  ukrywać  się  z  niczein  i  być  otwartym, 
choćby  serce  przeczuwało,  że  ludzie  krzywo  tę  otwartość 
osądzą,  nazwą  ją  złością  lub  zazdrością.  Otóż  dokomplcto 
wałem  siebie  czynem.  To  jcct^  spotkawsfy  niogg  przeciwni- 
]  ka  (Mickiewicz)  na  \vyzsźem  stanoŃvisku,  podniesioo<iHtt-ku 
prawdzie  pr^wuziwie  tożej,  już  nie  w  jrzuity^ipje — podałem 
mu  rę1vęl  teraz  jesteśjiiy  razedu  JesŁcAiuy— ja ,  on  i  jeszcze 
trzeci...  równie  z»jcci  sercami  nas/ycli  braci ,  równie  pomaga- 
/i%cy^  ducłieiu  1  życiem ,  ile.  go  który  ma  w  sobie.  Życie  ta- 
'kife  poilobne  jest  do  życia  aniołów,  i  nieraz  ozłocone  nśmie- 
cł)em  są  twarze  nasze,  a  prawie  zawsze  serca  spokojne. 
Nie  miej  więc,  o  droga,  żadnej  bojaźni  o  mnie,  bo  jeżeli 
kiedy,  to  teraz  sam  nie  jestem ,  a  nikt  mnie  nienawidzieć 
nie  może.  Bo  wszystkicli  ukocliałem  i  sercem  zapragnąłem, 
i  muszą  to  kiedyś  uczuć,  choćby  już  nigdy  więcój  moich 
słów  nie  słyszeli*...  (z  listu  z  d.   18  stycznia  r.   1843). 

...„Nie  tracąc  chwili  odpisuję,  abym  Cię  wyprowa- 
dził 2  trwogi  i  uspokoił;  bo  pojmuję  ile  Cię  taki  straszny 
domysł  zatrważać  musi.  Nie,  nie  zostanę  nigdy  księdzmi! 
Onito  Faryzeusze  miłość  niHający  obrzydzali  im  próg  ko- 
ścielny i  pokazywali  do  Boga  drogę  maleńką  i  pełną  fał- 
szów, po  której  tylko  robactwo  ludzkie  pełznąć  mogło**...  itd. 
(d.   18  marca  1843). 

Wstrzymuję  się  od  wypisywania  miejsc  takich  więcój.  We 
wszystkich  listach  ich  pełno.  Natomiast  8taje  się  korespondencya 
Słowackiego  od  tego  czasu  nad  wszelki  opis  ubogą  w  szczegóły  o 
życiu  jego  potocznem  i  zewnętrznem.  Człowiek  ti^l  jod^atd.  prze- 
stał prawie  już  żyć  dla  otaczającego  go  świata.  Nic  go  już  na  nim 
nie  auŁJmowało.  Wsżystliie  myśli  jego  krążyły  jedynie  około  pojęcia 
Boga,  Ojczyzny,  przyszłości  rodu  ludzkiego,  słowem  około  zaga- 
dnień doktryny ;  i  nie  było  nic  ważniejszego  dla  niego,  o  czemby 
matce  donosił,  jak  ten  ciągły  rozbiór  tych  niewielu  mistycznych 
pojęć ,  około  których  się  cały  Towianizm  kręci.  Przy  tóm  ją  je- 
dnak ciągle  zapewniał,  że  się  czuje  bardzo  azczęśliwym. 


293 

;,  Uleciał  smutek  odemnie,  powiadał  j^j,  i  wpa&cił 
viccej  niż  nadził^ję  do  doma  mego.  Przybyła  tak*e  większa 
prostota  —  mniój  zachnń  ziemskich ,  a  więcój  prawdziwej 
żądzy  dobrego.  Duch  mój  się  podniósł  i  ciało  nabrało  wię- 
cej mocy,  tak  że  mię  ludzie  zaledwie  poznają.  Widzę,  że 
do  końca  życia  mam  drogę  pełną  słońc  i  tęcz  prawdziwych, 
-  i  to  mi  wystarczy,  cho<5bym  żył  najdłuższe  lata.*'  (z  listu 
z  d.   18  marca  1843). 

Czasem  mu  matka  robiła  wyrzuty,  żo  ją  samemi  tylko  zbywa 
rozumowaniami,  a  nic  rzeczywistego  nigdy  nie  donosi  o  sobie. 
W  takim  razie  odpisywał  jej,  jak  np.  d.   12  sierpnia   1814: 

. . .  „Dlaczego  Ty  droga  chcesz  szczegółów  życia  mego 
i  materyalnych  okolicznością?  Na  wszystkie  pytania,  ktcireby 
mi  zadał  człowiek  pospoh' ty,  chcąc  osądzić,  czy  jestem  szczę- 
.Miwy:  odpowiedziałbym  w  taki  sposób,  że  człowiek  ten  osą- 
dziłby, iż  mi  wszystkiego,  co  do  szczękia  należy,  niedo- 
staje.  Albowiem  jeAli  szczękiem  jest  zabawa  —  tćj  ja  nie 
znam :  jeśli  pieniądze  —  tych  mam  tyle ,  ile  mi  potrzeba, 
ale  n.niej  niżby  ich  owemu  człowiekowi  dla  szczęścia  żądać 
przyszło ;  jeśli  szczęście  jest  w  pochwałach  od  ludzi  odbie- 
ranych i  w  oczy  mówionych,  to  takich  ja  nie  słyszę,  a  ile 
razy  słyszę,  to  wzdrygam  się,  czując  niby  wstyd  jakiś  i 
uczucie  upokorzenia.  Gdybym  Ci  opisał  droga,  życie  moje 
zewnętrzne.  Ty  sama  możebyś  zwątpiła  o  szczęściu  n:o- 
jem...  możebyś  podniosła  krzyk  ku  Bogu,  wyrzucając  mu, 
że  Ci  dziecko  twoje  nie  podług  miary  obdziela. '  A  jednak, 
jeżeli  Ty  prawdziwie  szczęścia  mego  żądasz,  to  powinnaś 
mi  wierzyć  teraz,  kiedy  mówię,  żmn  jest  pełen  Jakiejś  wnę- 
trznej  radości,  któn^^sig.  czasem.  ?iż  w  gloaią.moim,  tonera 
śgiewu  przpbija^  —  jak  gdyby  coś  we  mnie  śpiewało ,  gir- 
landami tonów  rzucając  przez  błękity.  W  sile  ducha  moje- 
go jest  coś,  coby  chciało  się  porwać  i  unosić,  jak  dziecko 
w  przestrachu  śmiejące  się,  bo  pewne  opieki.  —  Pytasz 
mię  droga,  czy  jadłem  wielkie  święcone?  A  ja  Cię 
proszę,  abyś  nie  zwracała  oczu  na  ludzi,  którzy  szynkami 
kannią  tłum  niewybrany  i  potćm  głośno  mówią:  daliśmy 
jadła  i  słudzy  nasi  pożarli  je...  Albowiem  nie  o  jedzenie 
chodzi,  ale  o  to,  aby  kto  był  zdolny  duchem  nakarmić  i 
serca  przelać  ogniem  upoiwszy  je  z  palących  kielichów  — 
i  stawiać  ciągłe  święcone  pod  nieba  błękitem,  i  takiem  ja- 
dłem wiązać  ludzi,  aby  więcój  nie  rozchodzili  się,  ale  ze- 
brani zostali  wiecznie,  nie  mogąc  oderwać  się  od  tego,  któ- 
ry karmi   Dla  wiadomości   twojój  jednak  powiem,  że  i  na 


2S4 

tamtym  iwięconćm  byłem,  ale  smętny  aż  do  Śmierci ,  widząc 
*e  przeszłość  jadła,  aby  żyła**...  - 

—  W  ciągu  tego  samego  czasu  korespondował  też  Słowa- 
cki, jako  już  Towiańskiego  zwolennik,  i  z  Krasiiiskini.  Widocznie 
było  gorącem  życzeniem  jego,  ażoby  dla  sprawy  nowej  doktryny 
pozyskać  tę  potęgę  ducliową.  W  listach  tych  znajdują  się  wyda- 
tniejsze ,  aniżeli  w  koresponencyi  do  matki ,  zarysy  tego  jak  on 
sobie  słowa  Towiańskirgo  tłómaczył.  Jestto  zatóm  jedno  z  wa- 
żniejszych źródeł  do  wyrozumienia,  o  co  ostatecznie  Towiańszczy- 
kom  chodziło.  Źródtł  takich  bardzo  mało  pozostało.  Im  więcej 
bowiem  osoby  po  za  tą  sektą  będące  były  pochopno  do  rozgła- 
szania rozmaitych  wieści  o  zajściach ,  które  się  wewnątrz  kola 
takowej  działy,  tóm  uporczywsza  była  niechęć  w  tych  ostatnich 
powierzania  drukowi  jakichkolwiek  wiadomości  o  wewnętrznych  tegoż 
koła  stosunkach  albo  dogmatach.  Jak  wiadomo,  Biesiada,  a  ra- 
czej dwie  Biesiady — jest  bowiem  jedna  z  r.  1841  (dla  Skrzyne- 
ckiego pisana),  a  druga  ogłoszona  1845  p.  t.  ^^Biesiada  z  bra- 
tem Karolem**  (Różyckim)  —  stanowią  jak  dotąd  jedpe  dru- 
•  kiem  rozpowszechnione,  dokumenta  Towianizmu ,  wydane  z  same- 
go łona  tćj  szkoły.  I  z  tych  atoli  dokumentów,  choć  były  uło- 
żone przez  samego  Towiańskiego,  został  jeden ,  t.  j.  owa  Biesiada 
rychlejsza ,  w  następnych  latach  o  tyle  unieważnionym  i  niejako 
odwołanym,  że  Towiański  przeciwnikom  swoim  oświadczył,  iż  ją 
pfsiał  jedynie  dla  wyż  wymienionej  osoby,  a  nie  dla  wszystkich  — 
i  w  celu,  ażeby  ją  ustnym  dopiero  wykładem  własnym  uzupełnić, 
nie  zaś  żeby  każdemu  służyło  prawo  wysnuwania  z  niej  wnio- 
sków swoich. 

Choćby  zatóm  z  tego  już  tylko  powodu ,  że  to  nowy  a  au/ 
tentyczny  materyał  do  wewnętrznych  dziejów  tej  sekty,  poczytuję 
za  stosowno  przytoczyć  ta  kilka  wyjątków  z  rzeczonej,  skądinąd 
nieco  monotonnój  korespondencyi. 

W  piórwszym  tedy  z  listów  pisanych  w  tój  epoce  do  Kra- 
sińskiego (d.  14  grudnia  1842)  —  tak  się  Słowacki  odezwid: 

...,,Otóż  wiedz,  że  jest  człowiek,  któiy  rozwięzaje 
duchy  i  stawia  je  nad  T^iałami,  wkładając  im  wszelkomożne' 
korony   —   wpajając   W  nie  królewskość   mocy  —  łącząc 


1 


225 

z  Bogiem,  a  to  wszytko  prostą,  ożywczą,  bożą  siłą  — je- 
dnam słowem,  które  świat  materyaloy  robi  snem  w  oczach 
człowieka,  a  wyciąga  z  niego  dążność  ku  nieśmiertelności 
bożej . : .  A  nauka  jego  nie  potrzebuje  się  rozwijać ,  bo  ci, 
którzy  są  gotowi,  przyjmą  ją  —  a  ci,  na  których  czas  nie 
przyszedł ,  odrzucą  —  a  jednak  odrzuciwszy,  będą  mieli  tar- 
gane sumienia  i  serca  do  krwi  rozdarte!..  Otóż  ta  idea 
w  świecie  duchowym  jest  jak  systcmat  naszego  Kopernika... 
Dosyć  było  powiedzieć  któremu  uczonemu  astronomowi  prze- 
szłości ,  że  słońce  stanęło :  a  on  już  sam  w  obserwatoryum 
swojóm  od  lunet  i  teleskopów  dowiedziałby  się  reszty.  Ale 
gdybyś  ty  jednak  wiedział,  jak  ten  szlachcic  litewski  wśród 
sosnowych  lasów  wyciągnął  z  myśli  bożej  wszystko  i  wszy- 
sfko^bdtworzyi^a  nówb,^  z  prostotą  palstuszą  i  z  pohamo- 
wauą"w^  soLlę'lu(Iźko5cią :  —  wziąłbyś  go  pewnie  za  Pana 
i  \d>  przewodnika". . . " 

. . .  „Ty,    który  od  dawna   jesteś  ogniem   tych ,    którzy 
/    w  okrąg  Ciebie  stoją,   musisz  koniecznie  gotować  teraz  po- 
\    dobnych   nam   i  przyjść  loam    z"  legionem    twóirczo  -  duchów 
.  w''poinoc.   Wam  wtenczas  świat  będzie  musiał  uderzyć  czo- 
łem, I  ja  —  choć  już  wśród  was  bez  życia  i  ruchu  —  będę 
się  radował  ze  zwycięstwa  nad  światem  i  nademną". .. 

...„Poganizm  cały  krzyczy  i  jeszcze  występuje  do  wal- 
ki. Palcem  posągowyip  pokazuje  wszędy  formy  swoje  —  za- 
słania się  niemi  i  teraźniejszej  chwili  tylowiekowym  głosem 
wyrzuca  niewdzięczność.  Jam  go  przeklął;  ale  jeszcze  nie 
mogę  zapomnieć,  że  mi  był  litosnym  panem,  że  jego  Dya- 
ny  były  mi  kochankami,  a  jogo  trwałość  —  prawie  wie- 
cznością... Ale  zwyciężyły  go  już  piorunowe  objawy  ducha, 
a  jam  resztką  czucia  rzucił  się  dopomagać  silnym  a  nie- 
śmiertelnym prawdziwie.  W  tych  kilku  słowach  jest  cała 
moja  historya.  W  Anhellim  ją  na  końcu  przeczułem  i  oprócz 
Anioła,  co  siedział  nad  trupem  i  zabraniał  budzić  go,  wszy- 
stko się  sprawdziło "".. . 

Na  to  zagadnięcie  niezwłocznie  nastąpiła  odpowiedź.  Odpo- 
wiedzi tój  między  listami  wprawdzie  nie  znaleziono.  Z  piórwszych 
słów  atoli  drugiego  listu,  który  zaraz  potom  napisa.ł  do  Krasiń- 
skiego Słowacki,  daje  się  wnosić,  że  odpis  Zygmunta  ułożony 
być  musiał  jakoś  dyplomatycznie,  ani'  nie . przecząc ,  ani  nie 
potatując. 
*""   Początek  rzeczonego  listu  jest  taki: 

„Kochany  mój  I  Twój  list  apokaliptyczny  świeci  mi  jak 
lampa   w  gotyckim   kościele  —  jak   różyca   różnokolorowa, 

T«mU.  29 


22(t 

przez  którą  patrzy  słońce  —  ale  roztęczowane ,  niepewne! 
Odgadłeś  kilka  kształtów:  i  w  wzroku,  który  Adam  rzucił 
na  jednego  ze  swoicli  uczniów,  kiedym  mu  o  liście  Twoim 
mówił,  widziałem  że  mistrz  taksamo  tlómaczy  niewiastę 
w  słońcu  na  włosacłi,  z  księżycem  pod  nogami...*)  Ale  czy 
to  starczy V  Czy  to  jest  wszystko?  Czy  nje  czujrsz,  że  ta 
idea  musi  być  działalną  na  ziemi,  to  jest  czynioną  przez 
ludzi,  nie  głoszoną  przez  usta  ludzkie?**... 

W  dalszym  ciągu  napotykamy  jes7,cze  jeden  ustęp  godny  za- 
stanowienia : 

...„Każdego  z  nas  inaczój  uderzyło  Mistrza  słowo  i 
z  innej  stniny  każdy  wydobywa  dźwięk  swój,  który  się 
w  pokornóm  kole  braci  układa  do  łiarmonii.  Co  do  mnie, 
najmocniej  mnie  zajmuje  twórczość  duclia,  który  podług 
słów  Św.  Pawła ,  jeżeli  z  Duchem  Bożym  łączy  się ,  jest 
jedno.  —  Uczuciem  więc,  ogniem  miłości,  ściągnięciem  woli 
bożój  na  ziemię  możemy  odbudować  świat  i  postawić  go 
w  kształcie  zupełnie  nowym.  —  Praca  więc  powinna  się  za- 
cząć w  nas  samycłi,  to  jest  powinniśmy  w  sobie  wyrabiać 
doskonałą  moc  czucia  —  zlewać  go  —  spiorunować  w  sercu : 
a  to  wszystko  z  cichością  i  prostotą  ludzi  mocnych  i  ma- 
jących wielkie  rzeczy  do  wypełnienia.  —  Stwórz  sobie  myślą 
takiego  człowieka,  postaw  go  sobie  przed  oczy  —  niech 
przemówi  do  ciebie  twarzą  pogodną,  wnętrznóm  uczuciem 
siły  nieśmiertelnej,  mocą  magnetyczną  wyższości  prawdzi- 
wej: —  a  ujrzysz  nasz  ideał.  Każdy  Duch,  z  Boga  we- 
tchnięty  w  organizacyą,  ma  misyą  bożą,  to  jest  przebicie 
się  przez  materyą,  wyrabiając  ją  twórczością  swoją  w  coraz 
doskonalsze  kształty  —  aż  będzie  mógł  ostatecznie  powie- 
dzieć słowo  przez  Chrystusa  wykrzyknione  na  krzyżu:  wy- 
pełniło się!  —  Uczucie  to  skończonój ,  wypełnionej  misyi 
zaczyna  nową  drojrę  ducha  wyłamanego  już  z  materyi ,  uwol- 
nionego z  organizacyi.  —  Wierzymy  więc  w  niedopełnioną 
pracę  ducha  i  w  łańcuch  żywotów,  które  podług  t^j  ska- 
zówki  wyduchowiania  się  uważane,  sąJBwangelią  dowiedzio- 
ne. —  Wierzymy  w  narodowości ,  to  jest  w  solidarne  mjsye 
duchów  powiązanych  z  sobą  wspólną  odpowiedzialnością;  a 
stąd  wypływa,  że  miłość  ojczyzny  jest  instynktowym  uczu- 
ciem tej  odpowiedzialności;  a  poświęcenie  się  za  nią  nie  jest 


*)  To  miejsce  służyć  by  mogło  pod  pewnym  względem  2a  ko- 
mentarz do  tego  ustępu  Króla  Ducba,  który  jest  dany  w  rapso- 
dzie Iszym  pieśni  Iszćj  strofie  17. 


227 

szaleństwem.,  ale  koniecznością  ducha  w  iwiecie  duchowym, 
tak  jak  to  materyalne  pomaganie  sobie,  które  stworzyło 
kontrakt  socyalny.— Wierzymy  i  w  to,  że  kogokolwiek  du- 
chem zaczepimy,  stajemy  się  duchem  odpowiedzialni  za  du- 
cha. —  A  tak  utworzywszy  sobie  4wiat  wnętrzny  i  zrozu- 
miawszy go,  stworzył  się  nam  szereg  cnót  nowych  ducho- 
wych i  grzechów,  które  dotąd  w  konfesyonałach  nie  były 
słyszane . .  • 

-Wszystko  to  jest  proste  i  nie  do  rozumu  twojego, 
ale  do  serca  twojego  j)isane.  Lecz  powiódzże,  czy  sercom 
nie  trzeba  było  takiój  wiary?  takiej  religii?— Czy  ta  myśl, 
że  duch  —  już  skończywszy  misyą  i  rozwiązany  z  organi- 
zacyi  —  jeszcze  jest  odpowiedzialny  za  duchy  leniwsze  po- 
zostałe .w  pracy,  nie  tworzy  ci  najcudowniejszej  kolumny 
świętych  pańskich,  którzy  muszą  podszeptywać,  pomagać, 
a  przez  łaskę  czasem  zjawiać  się  na  ziemi  wierzącym  w  nie, 
aby  wypełnienie  misyi  narodowych  przyspieszyły  ? . . .  Zamyśl 
się  z  tą  myślą,  a  usłyszysz  cudowną  harmonią  między  du- 
chowemi  pracami  a  boleściami  ciał,  które  są  chłostą  niby 
bożą  i  przymusem  i  nauką  duchów.  Jednój  plagi,  jednój 
choroby  nie  ma  przysłanej  napróżno.  Narody  wydają  się  jak 
indywidua ,  także  słusznie  karane  lub  wynagradzane.  Histo- 
rya,  ta  męka  ciał,  staje  si^  nauką  duchów;  wszystko  się 
wyjaśnia:  Bóg  się  pokazuje  z  każdej  mgły,  z  każdój  chmu- 
ry. Taka  więc  jest  ta  metempsychoza ,  o  którą  nas  księża 
katoliccy  oskarżają''...  (List  ten,  długi  bardzo,  datowany 
jest  z  d.  17  stycznia  1843  r.).  — 

Teraz  dopiero  nastąpił  odpis  (z  Rzymu  d.  26  stycznia  1843), 
o  którego  ^eści  można  dać  bliższą  wiadomość ,  . jestto  bowiem 
je3en  z  owych  listów  dziesięciu.  Co  w  nim  szczególnie  uderza,  to 
jaTaś]^  dziwna  wyrozumiałość  Krasińskiego  na  obłąkanie  całego  te- 
go grona  w  Paryżu ,  chociaż  je  był  rokiem  pierw-  z  takiem  obu- 
rzeniem potępił. 

Oto~ kilka  ustępów  z  rzeczonej  odpowiedzi: 

..t  „Czemuż  się  tak  żegnasz  na  wieki  z  pięknością 
pogańską?  Czemu  myślisz,  że  nieśmiertelne  umrzeć 
potrafi?  —  W  arcydziele  Pana  nic  nie  ginie,  wszystko  co- 
raz żywiej  żywię,  wznosi  się  i  wzmaga!  Nowa,  pełniejsza 
od  wszystkich  poprzednich  poczyna  się  epoka.  Nazwieszli 
ją'  królestwem  bożóm ,  czy  przyjściem  Ducha  Św.,  czy  jeszcze 
inaczej:  —  to  pewna,  że  ona  być  musi  epoką  nieznaną  do- 
tąd—  życia  czyli  czyn  ul  Czyn  albowiem,  rzeczywistość, 
życie  —  to  cel ,  ku  któremu  ostatecznie  wszelkie  poprzednie 


228 

przygotowanie  się  garnie.  Natura  st^pak  ku  człowiekowi  — 

hist<y);a  stąpa   ku   ludzkośST^Dwie    sfery    przygotowawcze 

jJzebieglismy  dotąd ;  każda  z  nich  wzięła  na  się  rozwinięcie 

jcdnój   z  jednostronnych   części   składających   cało ś 6   czyli 

-życie.  —  Piękność  czyli  prawdę  kształtu  pojęło  pogań- 

\  stwo :    p  r^a  wxt  ę    czyli   pigl^ijoścS    myśli ,    chrześcijańsŁa  era 

■iipTyDiona  od  dni  chrystusowych.  A  czcmże  czyn,  życie, 

ś^at  przyszły  nasz,  jeśli  nie  doskonałym  zlewem  tjch  dwóch 

jednostronności?"  itd.  *) 

...\,Więc  owszem  ja  ci  mówię,  że  gdy  tak  prawdziwie 
pojmujesz  czyn,  tak  głęlwko  wzdychasz  doń,  to  wcale  się 
nie  odsuwasz  od  tego,  co  nieśmiertelnym  z  świata  piórwsze- 
go  ludzkości  pozostało  —  od  piękności!  Przeciwnie,  ty  żą- 
dasz, by  myśl  Chrystusowa,  która  dotąd  tylko  idealną 
prawdą  była ,  wcieliła  się  w  widomą  rzeczywistość,  w  kształt 
powszechny,  planetarny,  godzący  wszystko,  organizujący 
wszystko;  a  czómże  kształt  prawdy,  jeśli  nie  piękność? 
Zatćm  dążysz  ku  piękności  nie  już  tylko  w  marmurach, 
płótnach,  dźwiękach  i  mierze  wierszowej,  ale  ku  pięknoici 
żywój  ,  ku  najwyższemu  stanowisku  piękności**. . . 

W  dalszym  wywodzie  wykłada  Krasiński  swoje  własną  te- 
o^ryą  o  ludzkości  i  składających  jej  organizm  narodowościach, 
jako  niezbędnych  członkach  tej  harmonijnej  cidości ,  w  sposób  jak 
w  przedmowie  do  Przedświtju.  I  w  końcu  ten  system  swej 
wyobraźni  przysądzając  Towiańszczykom ,  zamyka  rzecz  w  nastę- 
piyących  słowach: 

...^O  to  kusicie  się  bracia  moi —  to  waszym  jest  usi- 
łowaniem! I  błogosławieni  jesteście  za  to,  żeście  pierwsi 
pojęli  to  i  postarali  się  to  uczynić!  Ale  pamiętajcie,  że 
wszechstronność  pierwszą  cnotą  waszą  być  powinna;  że  nic 
nie  odrzucać  —  niczóm  nie  gardzić,  ale  wszystko  wywyż- 
szać —  wszystkiemu  miejsce  dać  ,  a  piękniejsze  i  lepsze  — 
powinniście !  —  O !  zaklinam  was :  nie  zwężajcie  się  jako 
cząstka  świata  —  ale  rozszerzcie  się  jako  całość  świa- 
ta !  —  Bądźcie  pełniejsi  miłości  od  tych ,  którzy  twierdzą, 
że  ich  rzemiosłem  jest  miłość!  Nie  intolerancyą  walcz- 
cie intolerancyę !  Owszem,  wszystko  pojmijcie,  wszystko 
pochłońcie  —  bądźcie  jako  kopuła,  co  ziemię  widnokrężnie 
opierścienia*  —  Miasto  gołębicy  dawnej ,  chciałbym  by  dziś 


•)  Całjr  powyższy  ustęp    prawic  żywcem   jest  wsicty  z  Cieszko^ 
wAiego  Historyosofiit 


taki  błękit  aznany  został  za  symbol  Ducha  iwiętegol  Niech-    / 
że  i  waszych  działań  będzie  on.  symbolem!**         -  ^ 

Ą  zatćm,  jak  widzimy^  Krasiński  ostatectnie  fltc  wilscńj  nie 
anałazł  do  wytkni^a  tut^tyczn^j  ow^j  doktrynie,  Jak  tylko  ten 
Fanatyzm,  tę  wyłączność  bezmiłośną  i  jednostronną,  tę  do  naj- 
wyższego stopnia  posnuiętą  intolerancyą ,  jaka  znamionowała  i 
słowa  i  postępki  Towiańszczyków ,  od  Mickiewicza  począwszy  aft 
do  najbezmyihiicjszego  szeregowca  tśj  szkoły,  we  wszystkich  icb 
zetknięciach  z  iwiatem  zewnętrznym; 

'  Ta  teoryczna  pobłażliwość  autora  Przedświtu  dla  TowiaA- 
szczyzny  nie  wystarczała  jednak  bynajmniej  Słowackiemu,  który 
go  pragnął  do  obozu  tego  przeciągnąć.  Z  U]  przyczyny  korespon- 
dencya  zobopóina  się  przedłużyła  i  nadal,  ale  w  taki  sposćb,  że 
w  wyrazach  Słowackiego  coraz  dotkliwiej  przebijać  zaczął  „pe- 
wien kwas  melancholijny*  przeciwko  człowiekowi,  którego  da- 
wniąj  tyle  uwielbiał.  Na  uwagi  cierpkie,  wstępnym  bojem  sobie 
czynione,  Krasiński  odpowiaHaf  życzliwie  i  z  miłością,  lecz  je  od- 
pierał jednakże.  Wreszcie"  się  ta"  rozmowa  "listowna  między  nimi  v 
i^w^a/  .  Potom  nastąpił  (w  tymże  roku,  w  jednym  %  miesięcy 
latowych)  ślub  Krasińskiego  z  Branicką  —  a  następnie  napisany 
i  ogłoszony  został  „Ksiądz  Marek^. 

"^ió  inożna  samemu  tylko  przypadkowi  tego  przypisać,   że'j 
się   w   tym    poemacie   znajdują  rzeczy,  które  boleśnie   dotknęły ' 
Krasińskiego,  ^ą  tam  wyrażenia  i  zajścia,   uUiżające  rodzinom,  '^ 
z  których  tenże  albo  pochodził  albo  z  niemi  był  połączony.  Ura- 
za musiała  być  tem  żywsza,  że  nie  można  było  niewidzieć,  że  tu  \ 
wyraźnie  oto  tyiko  chodziło,  żeby  dokuczyć.  Uszczypliwości  są  po  * 
większej   części  naciągnięte  i  w  kolorach  mocno  przesadnych;  a 
to,   co  się   bezpośrednio  do   Krupińskich   odnosi,  nazwać  należy 
nawet  bezwarunkowo   niesprawiedliwero ,   zwłaszcza  że  dziejś  bar- 
skiej konfederacyi  bynajmniej  do  tągp  ni^  dawały  poHrodo.  . 

Ta  publikacya  położyła  na  zawszo  koniec  serdecznym  atósnn-    ' 
kom  pomiędzy  Słowackim  a  Krasińskim.  Zerwały  się  one  od  owe-  \ 
go  JUŻ    czasu,  a  nie  dopiero  w  skutek   wiersza   „Do.  Autora   / 
trzech  Psalmów",  jak  to  zazwyczaj  sobie  wyobrażają.  Wpó^ 
iniejszych  latach  podali  sobie  wprawdzie   obaj  poeci  raz  jeszczO  / 


S30 

ale  była  to  już  tylko...  przyjaźń  łatana  i  cUo 
ina  —  jak^Ii^d  opowie  w^W^rjfttfl  IflfifjSCC"'""^'  '^ 

Ażeby  zakończyć  joi  tćn  rozdział  sprawie  Towianizma  wy- 
łącznie poiwi^ony,  dodaję  jeszcze  słowo  o  zachowania  się  Słowa- 
ckiego względem  sam^jże  szkoły^  której  był  uczestnikiem.  Bynaj- 
mniej nie  naleiy  sobie  wystawiać,  że  to  był  bierny  tylko  i  po- 
tulny wykonawca  zleceń  mistrza  swojego,  albo  powolny  potaki- 
wacz  słowom  łub  też  odiwałom  drugici*  Owa  sprężysta' samodźieł- 
nO&lT,  owa  ^odirodkowa  siła  negacyi"*,  którą. mu  przyznał 
był  już  Krasiński  w  owój  rozprawie  swojej  z  r.  1841,  podsycana 
wrodzoną  a  teraz  okolicznościami  spotęgowaną  draźliwoicią  umy- 
słu, dawała  się  i  w  t^j  życia  jego  epoce  czuć  wszystkim  z  jego 
strony  przy  lada  sposobnoici.  Mianowicie  zgoda  z  Mickiewiczem 
żadną  miarą  nie  była  bezwarunkową  i  długotrwałą. 

W  pi^rwsizćj  chwili  uwielbienie  jego  dla  Towiańskiego  nie 
miało  granic.  Pod  jednym  wierszem,  który  jako  numer  Y  zna- 
lazł miejsce  w  tomie  Iszym  Pism  jego  po&miertnych  na  stronie  71, 
napisał  był  takie  wyrazy  bezpośrednio  do  niego  skierowane. 

„Temu,  który  nie  słowy  ani  nauką,  ale  przyjidem 
swojóm  i  zapowiedzeniem  sprawy  bożój ,  ducha  mojego  z  wię- 
zów uwolnił  i  przejściu  w  krainę  wiedzy  dopomógł, 

Andrzejowi  Towiańskiemu, 
mniejszy  wyraz,  jako  wywołaną  z  ducha  mego  odpowiedź  i 
miarę  wyrozumienia  Sprawy  Bożój ,  ofiaruję  i  poświęcam,  — 
narodu  mego  prosząc  o  uwagę  dla  człowieka,  który  słowa 
te:  że  wszystko  przez  Ducha  i  dla  Ducha  stwo- 
rzone jest,  wyrzekłszy,  podobnie  jak  Kopernik,  a  więcej 
jeszcze,  bo  nie  świat  fizyczny,  ale  świat  wiedzy,  na  synte- 
tyzmie  zatrzymał  i  postawił.^  — 

Ale  już  krótko  po  wyjeździe  Mistrza  z  Paryża,  znalazł  się 
Słowacki  w  konieczności  wystąpienia  z  powszcchnogó  i  jedynego 
jeszcze  naówczas  koła  Towiańszczyków  i  założenia  fratcyi  wła- 
snśj,  osobnój.  Powód  zdarzenia  tego  nie  jest  mi  wprawdzie  wiado- 
my \  ale  nie  wątpię ,  że  do  tegoto  zajścia  odnosi  się  następujący 


231 

urywek  z  listu,  którego  początek  zoalazłem   ua  ulotnij  kartce 

pomiędzy  luźnymi  papierami  pot  ty: 

'  ^Piszę  do  Ciebie ,    Bracie   Andrzeju ,   abym   Ci  wypo- 
wiedział z  ducha  mego  słowa,   które  przed  światem  uczyni- 
łem dotąd   tajemnicą,    ciężarem  tój    tajemnicy  obciążywszy 
samego   siebie;   abym  nie  mógł   być  w  żaden   sposób  przez 
Ducha  Twego   oskarżony  przed  Bogiem,  jako  odstręczający 
świat  od  sprawy  Ducha    wykryciem    zgorszenia.    Grdyś  zja- 
wił się ,  świadectwo  braci  moich  o  Tobie  świadczących  przy- 
jąłem;   w  dobrój   wierze   połączyłem  się  z  uczuciem  ich  — 
w  czystość  Twoje  zawierzyłem ,   wiernym  byłem  —  w  postę- 
pkach moich  starałem  się  być  bez  poszlakowania-—  w  pracy 
mojej    pomocnym    Tobie    —    w    usłużeniu    Sprawie   pierw- 
szym —  w  cielesnym  koła  porządku  ostatnim.   Jeżeliś  tego 
nie  czuł   dachem,   dowiaduj  się,   a  ludzie   ust  prawdziwych 
przyświadczą,  że  tak  było.    Wystąpienie  moje  z  koła  ciche, 
a  Tobie  bynajmniej  nie  uwłaczające   wywołało  z* Ciebie  sąd 
pismu  powierzony,  w  któróm  ^dUdia  mojego  *^sądźiłeś:  Odwa- 
Źiiyhi   będąc \ w  sąltel5', "bezsilnym  w* osącTżeńiil**-^  — »  — 
(datezpgo  eiągu  nie  ma). 

Podobnych  śladów  częstych  nieporozumień  między  Słowa- 
ckim a  resztą  koła ,  mógłbym  przytoczyć  i  więcój.  Są  nawet  pro- 
testacye  formalne  z  jego  strony  przeciwko  jakimś  krokom  czy 
też  Zamiarom  Mickiewicza  i  jego  zwolenników,  których  jaż  dzi- 
siaj dokładnie  się  dorozumieć  nie  można  z  powoda  tajemniczości' 
w  jakiój  się  wszystko  tam  odbywało  pomiędzy  nimi.  Oto  jeden 
z  ciekawszych  dokumentów  tego  rodzaju. 

^My  niżój  podpisani,  którzyśmy  stanęli  przy  sztanda- 
rze sprawy  Bożój,  z  najwyższego  ducha  miłości  i  prawdy 
chcąc  wysnuć  siły  ku  zbawieniu  Ojczyzny  naszój . . . 

„Przekonawszy  się,  że  dotychczasowi  wodze  nasi,  któ- 
rym z  miłości  poddaliśmy  się  i  z  pokory,  nie  odpowiedzieli 
zaufaniu  naszemu ,  ale  powiedli  koło  nasze  ku  tym  idealnym 
absolutnym  celom,  na  których  wszelka  różnica  czasem  i 
charakterem  między  narodami  położona  ginie... 

„Nie  oskarżając  bynajmniój  przewodników  koła  o  złą 
wolę,  ale  z  sumienia  naszego  czyniąc  krok  według  nas  po- 
trzebny i  konieczny... 

'  „Zostawiamy  odpowiedzialnymi  przed  Bogieni  i  przed  } 
narodem  oweio  nasze  przewodniki  za  dalsze  ich  postępowa-  ^ 
nierSami  zaś  nie  odbierając  sztandarowi  prawdy  i  miłości  -^ 
serc  i  sił  naszych,  powierzamy  obronę** 


232 

Dalszy  ciąg  tćj  proteetacyi  jest  wydarty  w  ksiąice,  w  której 
si^  mieści ,  zawierającej  w  sobie  różne  notaty  Słowackiego.  Ale 
zaraz  na  trzeciej  ątronie  dal^j  w  tyjoiże  raptularza  jest  koncept 
lista,  który  choiS  jest  bez  daty,  oczywiście  odnosić  się  musiał  do 
tćjże  okoliczności: 

^Do  koła  cał^o  tak  r^azwanych  Towiańszczyków,  czyli 
uczniów  pewnego  Andrzeja  Towińńskiego,  na  ręce  zastępcy 
mistrza  on^,  Adama  Mićkiewteaa: 

-Bracie  Adamie! 
^Przypominam  Ci,  że  przyjęty  za  brata  w  kole  Wa- 
szóm  przez  Andrzeja  Towiańskiego,  który  publicznie  mię 
bratem  być  wyznał:  w  dniu  1  października  1834  roku** 
(liczba  oczywiście  zmylona,  zamiast  1844,  albo  może  1843) 
^listem  do  koła  braterskiego  pisanym  nie  wyrzekłem  się 
bynajmniej  braterstwa,,  ale  położyłem  Yeto  ż  ducha  pol- 
skiego —  przeciwko  dążności  rosyjskiej,  która  mszę  i  na- 
bióżeństwo  puGIiCzne  za' ducha  nienaszej  wiary  i*  nienaszój 
idei  podyktowała. 

„PrzypominiEim ,  że  jako  pierwćj ,  tak  i  teraz  Yeto  moje 
nie  zdjęte  z  koła    trwa   na  wieczność,    alemsamóm   czyni 
nieprawnymi  i   l)ezskutecżnymi  wszelkie  kroki ,    które  kcrio 
w  tymże  flacłm  łączącym  nas  z  Kosyą  przedsiębierze. 
^  „I  żądam,  aby  ta  nowa  protestacya  przeciwko  ugięcia 

ducha  polskiego  przed  Cesarzem  Mikołajem   zakomuniko¥ra- 
^  ną  była  w  kole  dla  wiadomości. 

^Zostawiająo  sobie  dalszą  wolność  czynienia  kroków, 
które  mi  się  wydadzą  potrzebne  dla  ratunku  ducha  Ojczy- 
zny mojćj  — 

*  ;,  W  braku  aktów,  do  którychbym  wnieść  mógł  tę  pro- 
testacyą ,    oświadczam ,   że  powierzę  ją  pamięci  narodu  mo* 

ferat 

Juliusz  Słowacki." — 

Do  któręgoby  czasu  się  to  wszystko  odnosiło,  trudno  l>ardzo 
dzisiaj  odgadnąć.  Wnoszę  jednak  z  różnych  okoliczności  ubocznych, 
że  dziać  się  to  musiało  1844,  albo  co  jeszcze  prawdopodobniejsza, 
W  r.  1845. 


ROZDZIAŁ  SIEDMNASTY. 

Dalszy  ciąg  rozpocict^j  materyi.  Autorska  ckynno^  Słowaokiego  pod 
wpły#em  Towianizma.  Ksiądz  Marek  —  Sen  Srebrny  Sa- 
lomei. Zdanie  matki  poety  o  tych  utworach  i  jego  odpowiedź  na 
to.  —  Znaczenie  literackie  obu  dramatów.  ->-  Różne  poezye  li- 
ryczne i  ulotne  -^  poemat  z  dziejów  Nowogrodu  —  Po- 
eta i  Natchnienie  —  Zawisza  Czarny  —  Sam%eł  Zbo- 
rowski —  Genesis  z  Ducha. 

Przystąpienie  Słowackiego  do  koła  Towiańszczyków  wywarło 
wpływ'^rzeważny  na  cbarakterze  jego~  jako  poety.  Celj  zawód 
jego  atttoTski  otrzymał  odtąd  ioDy  kierunek.  Tćm  zdarzenieoii 
życie  jego  na  emigracyi  wydaje  się  jakby  przedzielone  na  dwie 
pdowy.  Między  pracami  jego  z  przed  roku  1842  a  potom,  mało 
jest  związku  organicznego.  Sąto  dwa  osobne  działy  czynności  lite- 
rackiej, daleko  bardzićj  odgrodzone  od  siebie,  aniżeli  owe  okresy 
rychiejszej  części  życia,  które  przedzieliło  w  r.  1831  dobrowolne 
usunięcie  się  na  wygnanie. 

Piórwsze  następstwo  tej  tak  stanowczój  zmiany  wyobrażeni 
a  raczój  tego  zupełnego  przewrotu  wszelkich  pojęó  dawniejszych, 
okazało  się  w  tóm,  że  Słowacki  prace  swoje  dotychczasowe  od 
tój  chwili  bardzo  mało  już  cenił.  Co  było  już  wydane,  tęgo  oczy- 
wiście nie  było  można  cofnąó  z  obiegu.  Ale  co  jeszcze  leżdlo  w  te* 
ce,  to  też  już  w  niój^  na  zawsze  miało  pozostaó!...  To  jest 
przyczyna,  dlaczego  wszystkie  owe  w  poprzedzających  rozdziałach 
jako  fragmenty  wymienione  utwory  Słowackiego,  nie  tylko  nie 
zostały  do  druku  i  do  rąk  publiczności  oddane,  ale  co  gorsza, 
puszczone  w  poniewierkę,  rzucone  między  niepotrzebne  papiery, 
do  tego  stopnia  na  powolne  wystawione  były  niszczenie,  że  naj- 
większa ich  część  doszła  rąk  naszych  zaledwie  tylko  w  urywkach. 

T«mIL  Se 


234 

Zupełnie  mylne  byłoby  przypuszczenie,  4e  zatrata  tylu  wy- 
bornych rzeczy  zaszła  dopiero  po  śmierci  autora  w  skutek  nie- 
dbalstwa spadkobierców,  albo  też,  jak  to  niektórzy  myślą,  z  po- 
wodu, że  Słowacki  w  ostatnich  chwilach  życia  miał  żądać,  ażeby 
część  jakaś  jego  literackiój  pozostałości  była  wrzucona  w  ogień. 

„Przeszłego  życia  mego  nie  żałuję  —  pisał  do  matki 
d.  18  marca  1843  r.  —  ani  pogardzam  tą  podstawą,  któ- 
rą sobie  wybudowałem  i  z  której  mi  teraz  łatwiej  postępo- 
wać wyżej.  Sądzę,   że  w  kwiatach,   które   roi  kwi- 

,  .  tły,  są  niektóre  wonie  prawdziwe  i  potrzebne 
stworzeniom  oddychającym.  Ale  dzięki  Bogu,  żem 

.  przez  te  flety  nie  wydał  całego  ducha  i  nie  wyiał  całej  du- 
szy mojej;  a  to  co  zostało,  nie  będzie  stracone''...  „Módl- 
cie się  więc,  aby  £ó^  jak  najprędzój  raczył  spełniać  swoje 
łas^  dla  świata  i  przybliżał  czas  odkwitu.  Każdą  godzina 
bowiem  teraz  jest  ważna,  a  lenistwo  ducha  grzechem  jest**... 

A  zatóm  przypuszczał  wprawdzie  Juliusz ,  że  między  dawniej- 
szemi  jego  dziełami  niektóre  może  są  woni  prawdziwej  i  przy- 
datnej oddychającym ;  lecz  od  tej  pory  zadanie  swoje  pojmował 
już  inaczój.  Chodziło^ o.  to ,  aby 40,  co  w  nim  zostało  z  du- 
cha i  nie  było  jeszcze  s  trać  on  em,"  jat"  najprędzej  się 
dokonało;  każda  bowie  m  godzina  ważna!  Nowe^^^atóm 
przedsięwzięcia  zwróciły  jia  się  całą  jego  usilność.  A  dawniejsze 
prace  poszły  na  odstawkę  —  w  zapomnienie... 

Jedyny  z  utworów  dokonanych  już  dawniój ,  który  został 
ogłoszony  po  przystąpieniu  autora  do  Towiaiiszczyzny,  byłto: 

Esiąię  Niezłomny  Calderona.  Paryż  roku  1844.  12^  str.  172. 

Dawniejszy  zamiar  stworzenia  cyklu  z  szei^ciu  fantastycznych 
dramatów,  osnutych  na  tle  legend  z  przedhistorycznej  narodowej 
przeszłości,  zamiar  ten  poszedł  .obecnie  w  zapouanienie. 

Dalsza  praca  nad  Beniowskim  postępowała  wprawdzie 
swoim  torem  i  po  roku  1842,  ale  postępowała  dorywczo  i  że 
tąk  powiem,  targana  coraz  innym  duchem,  jaki  wrzał  wtedy 
w  piersi  poety.  To  jest  przyczyna,  dlaczego  ten  poemat  przed- 
stawia w  drugiój,  niedawno  ogłoszonój  części  swojój,  postądj^k 
chaotyczną ,  chociaż  ustępy  z  osobna  brane  są  nieraz  niepospolitój 
siły  i  piękności.  Wreszcie  w  r.  1843,  a  najpóźniój  1844,  zosta- 


1 


235 

ła  praca  tą^zni^nie  zarzucona.  Natomiast  pojedyncze  pomy- 
sły, które  podłóg  pierwotnego  planu  miały  WDijić  v  skład  tij 
rozległej  kreacyi,  a  może  też  nawet  i  były  jut  w  niej  przepro- 
wadzone, zostały  teraz  podjęte  na  nowo  i  wykonane  z  innego 
wcale  punktu  widzenia.  Jeden  z  nich  dotyczył  chwili  samegp 
zgonu  owćj  proroczej  postaci,  która  tak  wydatnie  występuje 
w  Beniowskim;  drugi  polegał  na  ubocznym  epizodzie  przygód  ro- 
dziny Gruszczyńskich.  Tak  powstały  dwa  dramaty  oddzielne: 
^Ksiądz  Marek^  i  „Sen  srebrny  Salomei^.  Odpowiednie 
piećLi  Beniowskiego  uległy  w  skutek  tego  umyślnemu 
może  teraz  zniszczeniu;  tak  iż  tylko  dochowane  mimo  autora 
woli  urywki,  odszukane  na  ulotnych  i  luźnych  kartkach,  dostar- 
czają świadectwa,  że  sceny  te  już  i  kiedyś  dawniej  zaprzątały 
fantazyą  Słowackiego  —  w  odmienny  sposób. 

Ksiądz  Marek  był  pisany  w  ciągu  roku  1843,  w  miesiącach 
latowych,  najpóźniój  w  lipcu,  —  jak  to  wynika  niewątpliwie 
z  zestawienia  okoliczności  opowiedzianych  w  rozdziale  poprzedza- 
jącym, ze  wzmiankami  niektóremi  o  tóm  w  listach  Słowackiego 
do  matki.  Wyjście  z  4ruku  rzeczonego  dramatu  przyszło  do  sku- 
tku w  listopadzie  onegoż  roku.  Imię  autora  było  wyrażone 
na  samom  czele  tytułu: 

^Juliusza  Słowackiego  Kiiądz  Karek.    Poema  dra- 
matyczne w  3  aktach.""  Paryż  1843.  12^  stron  158. 

W  pierwszych  dwóch  tygodniach  togoż  miesiąca  listopada 
(1343)  zaimprowizowany  został  drugi  ów  dramat,  który  wyszedł 
t  pod  prasy  dopiero  w  styczniu  1844,  pod  tytułem:     • 

„Juliusza  Słowackiego  Sen  srebrny  Salomei.  Romans 
dramatyczny."  Paryż  1841.  12*. 

W  kilka  miesięcy  po  wydaniu  tego  drugiego  utworu  znalazł 
Słowacki  sposobność  posłania  matce  przez  znajomą  osobę  obydwóch 
tych  ostatnich  dzieł  swoich  razem ;  a  wyprawiał  je  tóm  skwapli- 
wiej ,  że  się  spodziewał ,  iż  je  matka  z  radością  powita  i  z  dumą 
będzie  odczytywała ,  jako  dzieła ,  które  zdaniem  jego  podyktowało 
natchnienie,  do  wysokości  jakiego  nigdy  on  się  w  dawniejszóm 
swojem  życiu  jeszcze  wznieść  nie  potrafił.  Tymczasem  przyjęcie 
książek  tych   przez  panią  Becu   było   zupełnie  inne!   Wprawdzie 


23« 

nieznane  mi  są  względy,  pod  którymi  gtównie  dramaty  te  spra- 
wiły niemiłe  wrażenie  na  światiój  matce  ich  autora ;  lista  jćj  bo- 
wiem pisanego  o  tćm  (jako  i  żadnydi  w  ogóle  listów  matki  do 
syna)  nie  czytałem.  Że  uwagi  jednakże  udzielone  Słowackiemu 
wrzeczpnój  cłiwili  o  Księdzu  Marku  i  Śnie  Salomei  mu- 
siały byó  niekorzystne  i  bynajmniój  nie  zachęcające  autora  do 
dalszych  kroków  na  takiój  drodze,  otom  przekonywa  jego  odpis 
dany  wtedy  w  odpowiedzi  na  owe  uwagT  matki.  Ćyłto^odpis  nie- 
zmiernie długi ,  K  Jeszcze  ^iębóf  cierpki  i  prawiebym  powiedział 
gromiący!  Gorycz  jego  dochodziła  do  tego  stopnia ,  że  napi- 
sawszy go,"  sam  Juliusz  spostrzegł  się  wcześnie ,  że  się  w  rozdra- 
żnieniu za  daleko  posunął.  Czując  zatóm  niewłaiciwo&ć  tonu,  ja- 
kiego sobie  tym  razem  względem  matki  pozwolił,  nie  oddał  listu 
na  pocztę,  ale  napisał  inny,  krótszy  i  spokojniój  ułożony ;  tamten 
zaS  list  pozostał  u  niego  między  papierami ,  z  których  go  dopiero 
po  śmierci  poety  porządkując  wszystkie  jego  rękopisma  wydobyto 
i  jako  ciekawy  dokument  dołączono  do  całego  zbioru  korespon- 
dencyi. 

Ażeby  wyrozumieć  ówczesne,  nad  wszelki  wyraz  excentry- 
czne  usposobienie  poety,  uważam  za  stosowne  przytoczyć  z  rze- 
czonego listu  kilka  dłuższych  wyjątków. 

...„Jest  zwyczajem  Anglików,  zwłaszcza  w  klasie  pi- 
wowarów.  krwistój  organizacyi,  że  co  miesiąc  używają  eme- 
tyku,  a  bez  tego  zabiegliby  krwią,  obrośli  sadłem,  stracili 
wszelką  myśl  i  energią.  Dla  tych  ludzi  Bóg  stworzył  dawno 
emetyk;  a  teraz  przysłał  doskonalsze  lekarstwo,  to  jest  dener- 
wującą muzykę  Chopina.-- Gdy  zobaezysz  taką  ciężką  isto- 
tę, nad  którą  ciało  otrzymuje  codzienne  zwycięstwo,  radź 
jój  jedne  lub  drugą  kuracyą.  Lecz  lękaj  się  obu  dla  ludzi 
.  zwiędłych  i  schorzałych ,  bo  po  emetyku  część  ciała  wła- 
snego wyrzucą ,  a  po  koncercie  Chopina  część  duszy  własnój 
utracą.  I  Ty  droga  moja  —  czuła  —  dobra  —  litośna  ''— 
miłująca  —  siadłaś  pisać  do  mnie,  wypłakawszy  się  w  kącie 
z  duszy  całój — wypłakawszy  się  napró^no,  więc  grzesznie  — 
wypłakawszy  się  dlatego,  bo  Cię  semitonami  i  dyssonancami 
polonezy  Chopina  łaskotały  po  wszystkich  nerwach.  Wiesz 
więc,  00  napisałaś?  —  Oto  list,  który  dla  nerwowego,  sen- 
tymentakiBgo  człowieka  wydałby  się  pełnym  czułości  —  a 
dla  człowieka  prQ9teg;o,    z  sercem  — -  jest  listem   zupełnie 


237 

bea  serca  pisaqyiBi!...  Ja  takie,  droga  moja,  bardziej  te- 
j&if  bii  Ty  otwartym  być  muszę,  bo  tu  o  duszę  Twoje  nie- 
śmiertelną chodzi.  Otóż  powiem  Ci,  coś  napisała. —  Zaczy- 
nasz od  prostej  wyrzutu,  4c  marnuję  raoję  zdolnoś'ć, 
od  wyrzutu,  że  nie  piszę  tak,  jak  dawniej  pisałem.  —  Je- 
żeli ja  rzeczywi&cie  byłem  kiedyś  w  szczęściu ,  a  dziś  podu- 
padłem, bo  bogactwo  myśli  jest  państwem  w  aniołów  krai- 
nie; jeżeli  więc  prawdziwie  (a  Ty  wiesz  że  bez  winy  wła- 
snej) podupadłem:  to  powiódz  mi,  ozy  to  do  Ciebie  nale- 
żało, pokazywać  roi,  że  w  płaszczu  dziurawym  ujrzałaś  mię 
w  swoim  eleganckim  szopenowym  salonie  ?  —  Drngi,  gorszy 
grzech  popełniłaś,  cytując  mi  zdanie  Adama,  które  on, 
umiejący  dobrodusznie  a  głęboko  urągać,  rzucił  przed  pię- 
tnaij^u  laty,  przeczuwszy  że  ta  plotka,  gorsza  stokroć,  niż 
aftyfcul  "dowodami  wsparty,  będzie  biegała  po  kraju.  Ludzie 
leniwi  wzięli  ją  i  przyjęli  za  zdanie  powszechne.  Przez  pię- 
tnaście lat  stanowiła  ona  u  niejednego  niby  szacnnek  moj^j 
osoby.  Niejeden  już  na  słowo  Adama  nigdy  nie  zajrzał  do 
pustego  kościoła  poezji  moich.  —  Jara  to  wszy- 
stko przełamał ,  upornie  idąc  krok.  za  krokiem  —  nie  arty- 
kułami gazetowymi,  ale  samom  wnętrzem  pism  moich.  Ta 
plotka  jak  nietoperz  czarny  gdzieś  ulatywała  w  kąt  nie- 
bios: —  a  Ty  mi  ją,  z  całą  świeżością,  nową  oddałaś  w  li- 
ście!... Cóż  następuje?  Oj^oj^^da,  abym  się  nie  spieszył 
z  drukowaniem,  a  ochłonąwszy  z  gorączki  odczytał  utwór 
mĄ,  jak  gdyby  był  utworem'  innego  pisarza.  —  Pomyśl 
<Jrc^,  ^ak  ta  rada  jest  złą  i  fałszywą!  Więc  Ty  chcesz, 
abym  ja  przez  pryncypium  zwyczajne  świata,  to  jeat  emu- 
lacyjną  zazdrość,  postępował  i  tę  brał  za  podstawę  i  duszę 
moich  czynów  ?  To  jest :  jeżeli  przeczytałbym  jaki  własny 
poemat  a  pomyślał:  —  ach!  teraz  Adam  pęknie  z  zazdro- 
ści —  albo  Szekspir  wróciwszy  z  grobu  omdleje:  to  w  ta- 
kim razie  powinienbym  być  kontent  z  siebie?...  Widziałem 
raz  dziecinę,  której  na  nowy  rok  t)ardzo  ładne  cacko  ma- 
tka kupiła;  a  ta,  uniesiona  radością  —  wykrzyknęła:  otóż 
teraz  Józia  pęknie  z  zazdrości!  Ta  Józia  byłato  jój  przy- 
jaciółeczka,  dziócię  uboższych  rodziców,  które  tak  pięknem 
cackiem  pochwalić  się  nie  mogło...  Teraz  pomyśl  Ty,  że 
natchnienie  jest  darem  aniołów  —  i  zrozum ,  jakim  Ty 
sposobem  zalecasz  mi  oszacowywać  radość  moje  z  poda- 
runku ... 

^Nareszcie  koniec  listu  jest,  że  utwory  moje  dlate- 
go Ci  są  miłe,  że  w  każdym  mówię  o  sobie,  a  Ty  sobie 
moje  postać   przypominasz . . .   Powiedzże   mi  droga ,   jakże 


238 

ja  do  tych  przemawiać  będę,  którzy  mi  nie  są  matkami  ? — 
Najokropniejszą  to  jest  krytyką  wierszy  moich ,  droga  moja, 
że  one  wszędzie  o  sobie  gadają  i  —  Nareszcie  ostatnią  pro6- 
bą  jest,  abym  się  nie  goiewał  i  nigdy  za  złe  Ci  nie  miał 
niczego...  Boga  na  świadka  biorę,  żem  ten  list  krytyczny 
skrytykował  dachem ,  wiedząc  dobrze  że  on  nie  z  głębi  Two- 
jej wyszedł,  ale  z  tój  nieszczęsnej  atmosfery  smętnój  błąka- 
jących się  teraz  dusz  najpiękniejszych,  które  chcą  koniecznie, 
aby  im  ludzie  smętku  do  smętku  dolewali.  Chorzy  jesteście 
i  chcecie ,  aby  wszyscy  podobnie  wam  jęczeli.  Nerwami  już, 
nie  seroem  czujecie!  4?ihicię ,  co  wam  nerwy  rozczula  —  a 
wstręt  macie  do  zdrowych  pokarmów.  —  WIdziałaśie  Ty, 
żeby  kto  nazajutrz  po  rozczuleniu  wielkióm,  przez  Chopina 
muzykę  sprawionód)  •  stał  się  lepszym  —  piękniejszym  — 
łitośniejszym,  wyrósł  na  bohatera?  —  Jedne  mi  osobę  za- 
cytuj ,  a  wyznam,  żem  nie  miał  racyi  potępienia . . . 

. .  .^  Jednak  i  ja  nie  jestem  bez  winy  —  bo  winą  moją 
jest  użycie  imienia  świętego;  a  to  wcale  mi  do  głowy  nie 
przyszło,  kiedym  pisał... *]  Lecz  i  tu  pomyśl  Ty  droga: 
gdybym  ja  napisał  np.  Indianę  stylem  pani  Sand,  i  tę 
kobietę  dwa  razy  ni»3wieruą  —  dwa  razy  splamioną  —  bie- 
gająca po  mieście  aż  do  mieszkania  amanta,  nazwał  Two- 
'  jem  imieniem  —  ale  to  wszystko  nie  z  prostotą  człowieka, 
ale  z  Chopinową  całą  dyssonansowo  -  kwaśno  -  melancholiczną 
potęgą  i  sztuką  drażnienia  nerwów  i  błyskotnością  kolorów 
posłał  Tobie . . .  ?  Rzekłabyś ,  że  cud  cudów  ! !  Więc  jest  ja- 
kiś sposób  mówienia  rzeczy  ohydnych,  który  je  zmienia 
w  anielskie  ? . . .  Droga  moja ,  pomyśl  nad  tóm ,  nim  potę- 
pisz którekolwiek  z  moich  wyrażeń,  nim  je  nazwiesz  nie- 
właściwemi  i  nie  po  polsku!...  A  te  nie  po  polsku  — 
co  za  wyrażenia?  Więc  jest  kilka  frazesów  przyjętych, 
w  które  ja  koniecznie  muszę  się  ubrać,  nim  wystąpię?  Za- 
miast powiedzieć  krótko:  kocham  Cię  —  drukując  tosa- 
mo  muszę  wyrazić  się  w  bezokolicznym  trybie  np.  posia- 
dasz serce  twego  syna?  —  To  okrągło  i  pięknie!  — 
Tak  gadają  i  piszą  umarłe  narody !  Piszą  językiem ,  które- 
go potom  w  mowie  potocznój  użyć  nie  mogą.  Taką  jest  li- 
teratura włoska.  Patrz,  jakie  cudowne  poemata  —  patrz, 
jak  łatwo  Włochowi  napisać  sonet  lub  dytyramb :  wszystkie 
frazesy  ma  gotowe ,  całe  toki  mówienia  przeżute.  Lecz  wiórz 

*)  Widać  matka  Jaliusza  bynajmnićj  mu  nie  dziękowała  za  to, 
że  takićj  właśnie  osobie,  jak  bohaterka  w  Śnie  srebrnym  Salo* 
mei,  odważył  się  dać  j^j  imię  chrzestne. 


239 

droga,  że  Włocli  tensam  listu  napisać  nie  umie  I  Znajduje 
się  w  podobnym  razie,  jak  nasza  sawantka,  która  musi 
nżyć  francnskiego  języka.  —  Inni  więc  krzyczą  na  ożycie 
francuszczyzny  —  przeklinają  eleganckie  salony ;  a  ja  sta- 
ram się  inaczej  o  wyprawienie  za  drzwi  tego  jegomoi^ia  — 
to  jest  daję  wam  w  poezyi  język  gadany,  prosty,  niewy- 
muszony, który  każdą  my61 ,  jak  potrawę  —  ciepłą  na  stół 
podaje . . . 

^Słowem,  widzisz  droga  moja,  że  w  tym  Hicie 
Twoim  ani  razu  nie  byłań  opiekuńczym  duchem,  ale  córką 
moją,  która  mi  zamyślonemu  głęt)oko  rady  daje,  a  ja  słn- 
cłiać  ich  muszę,  ale  się  wewnętrznie  uśmiecham...  Inaczój 
było  z  pićrtirszym  listem!  Był  on  prosto  wypowiedzeniem 
uczucia  Twojego  serdecznego  i  był  świętym  dla  mnie . . . 
Odrysowałaś  w  nim  poemat,  o  jakim  marzyłaś,  a  to  ma- 
rzenie było  prawdziwie  piękne!  tak  piękne,  żem  uczuł  nie- 
moc własną,  jak  architekt  ogromnym  planem  budowy  po- 
danej mu  do  wykonania  zatrwożony...  Widzisz  więc  droga 
moja,  że  nie  wtenczas,  kiedy  Cię  wyższą  i  piękniejszą  od 
siebie  samego  duchem  zobaczę,  ja  smucę  się;  ale  wtencza.H, 
kiedy  Cię  widzę  za  światem  gdzieś  daleko  za  mną  zostają- 
cą, to  mię  rozpacz  bierze  1  Bo  za  Tobą  wprzód  idącą  ja 
zawsze  dolecę  kiedyś  i  będę  przy  Tobie.  Ale  dla  Ciebie 
wrócić  —  ani  ojczyzna,    ani  sprawa  boża  mi  me  pozwoli... 

...^Biada  duchowi  Twemu,  jeśli  Cię  ten  list  obrazi 
albo  zasmuci.  Zatrwóż  się  wtenczas  w  sobie  i  pomódl  się, 
i  odczytaj  go  znowu  —  spokojnie  i  święcie.  Odczytaj  mó- 
wię, tó  wyrzuty  Twoje  i  rady  —  i  pomyśl,  czyliby  one 
mogły  były  dane  być  przez  Chrystusa?  Z  tym  jednym  to- 
nem ewangelicznym  możemy  równać  nasze  utwory,  aby  zo- 
baczyć ich  wartość.  Otóż  ja  Ci  powiem ,  że  przed  Chrystu- 
sem nie  śmiałbym  deklamować  z  zapałem  ani  „Szwajca- 
ryi*  ani  innych  osobistych  poematów.  Ale  deklamowałbym 
spokojnie  opis  walki  na  stepie  z  trzeciego  aktu  Salubi, 
albo  też  Wernyhory  dramę  w  piątym . . .  Więcój  Ci  powiem : 
wystaw  sobie  chłopka  bogatego  z  rodziną  już  czytać  umie- 
jącą —  za  sto  lat  —  w  cichym  gdzieś  domku  pod  Krako- 
wem. Odpoczywa  po  wojnie  —  szczęśliwy!  —  o^^ień  pali 
się  w  izbie ,  a  przy  kalendarzu  już  i  niektóre  książki  znaj- 
dują się  na  stole.  Wystawże  go  sobie,  że  czyta  Ballady- 
nę. Ten  utwór  bawi  go  jak  baśń  —  a  razem  uczy  go 
jakiejś  harmonii  i  dramatycznej  formy.  Bierze  Lilię  — 
tosamo.  Mazepa  trochę  mu  się  już  wydaje  nadto  deklama- 
torskim.  Lecz  ujrzał  Godzinę  Myśli,  albo  Lambra  — 


240 

i  rzucił  ze  wzgardą  te  melancholiczne  skargi  dziecka 
niedorosłego !  Oto*  dla  tego  chłopka  jest  Salomeą  — 
Ksiądz  Marek  — i  Książę  Niezłomny,  ten  Ksiąli^ 
który  mi  koAci  wewnętrzne  połamał  —  gdzie  są  pioruny 
poezyi,  a  z  którym  Ty  nie  masz  żadnego  związku,  Ik)  nie 
na  nerwy,  ale  na  samo  czyste  czucie  uderza  —  nie  melan- 
cholią, ale  boleW  obudzą  —  nie  rozhartowywa  czytelnika, 
ale  go  czyni  silnym  i  poilobnym  spokojnemu  aniołowi.  — 
Proś  Boga  najwyższego  w  dzień  i  w  nocy  o  poezyą  dla 
żywych  ludzi...  Kto  piórwej  z  taką  poezyą  przyjdzie,  ja 
mu  z  wszystkich  książek  moich  postument  zrobię  i  sam  się 
położę  pod  nogami,  aby  stał  wyż^j  i  prawdę  zawsze  oglą- 
dał z  wysoka.  A  póki  takiego  nie  ma,  nie  równaj  mnie 
z  nikim  —  ale  proś  o  ducha  świętego  i  z  ducha  tego  da- 
waj mi  rady,  a  wtenczas  będziesz  mi  prawdziwie  opie- 
kunką . . . 

Matka  poety  załączyła  była  do  listu,  na  który  Juliusz  obe- 
cnie odpisywał,  nie  wiem  w  jakiej  właściwie  myśli,  dwa  wizerunki 
Najświętszej  Panny:  jeden  z  nich  był  kopią  jakiójś  artystycznie, 
wytwornym  pędzlem  wykonanej  Madonny  i  był  przeznaczony  dla 
Juliusza;  drugi  wyobrażał  z  całą  prostotą  obraz  Matki  Boskiój 
berdyczowskiój  i  był  tu  dołączony  jako  podarunek  dla  —  Kir- 
kora  (w  Balladynie).  Do  tychto  więc  dwóch  obrazków  ściągało 
się,  co  mówi  autor  w  poniżój  przywiedzionym  ustępie: 

„Z  listu  Twego  wypadł  naprzód  obrazek  N.  Panny  — 
ale  nie  ten  Twój ,  tylko  ów  drugi ,  rycerzowi  mojój  trage- 
dyi  posłany.  O  jakże  mi  widok  tój  prostój  Królowój  w  ko- 
ronie... z  berłem  w  ręku  i  z  maleńkim  Zbawicielem,  a 
już  z  dzieciątkiem  niby  chudóm  i  smutnóm  —  w  płaszczu 
który  mi  się  wydał  błękitnym,  liliami  złotemi  uhaftowa- 
nym . . .  jak  mi  ten  widok  był  rozczulającym  i  rodzinnym  I... 
a  napis:  ^Berdyczowska''  —  tasama,  która  nademną 
sto  dzikich  koni  niby  na  skrzydłach  anielskich  przeniosła, 
abym  był  żyw  dotąd  i  służył  Bogu...*)  o  jak  to  wszystko 
mi  łzy  wydarło!  Natychmiast  w  jedn^^j  chwili  te  wszystkie 
wspomnienia  —  królewskość  jej  —  w  tym  sztychu  nawet 
jakaś  święta  niemoc  prostoty  —  uderzyła  na  mnie  cudo- 
wną potęgą...    A  potom  w  liście  Twoim  druga...   pięknie 


*)  To  się  oduosi  do  raeczjwistego  wypadku,  który  się  zdarsył 
kiedyś  w  dzieciństwie  Słowackiego,  kiedy  on  razem  z  matką  odbywał 
jakąś  podróż  z  Krzemieńca  do  Żytomierza  i  Berdyczowa. 


241 

ubrana,  z  dzieckiem  ramianćin,  w  którćj  nic  nie  było  świę- 
tego ,  tylko  myśl  Twoja  i  chę<S  Twoja  i  dotknięcie  rąk  Two- 
ich. —  Wieszże  Ty,  kto  to  jest  Najświętsza  Panna?  Oto 
.'  przez  citćry  tysiące  lat  całanatara  —  wszystkie  lady  prze- 
czuwały, ie  raz  przez  kobietę  rozmiłowaną  w  Bogu  złamane 
będzie  prawo  natury  najpiórwsze . . .  Poeci  przeczucie  to  za- 
mieniali w  kształt  i  ciągle  o  tern  gadali ;  bo  przyszłość  tego 
cudu  dawała  się  czuć  dachowi  świata.  Stąd  tyle  Nimf  gre- 
ckich lub  dziewic,  które  z  Bogiem  są  zamężne.  Wielkość 
tego  przeczucia  .  zatrważa  —  powszechność  jego  zadziwia  I 
Otóż  duch  Najświętszej  Panny  spełnił  cud  —  i  ludzkość 
cała  jakby  otrzymawszy  to  czego  się  spodziewała,  przestała 
marzyć  o  półniebieskich  związkach...*)  Jakiżto  więc  duch 
był  wielki  i  zdolny  cudownój  bożóf  miłości,  kiedy  zaspokoił 
serca  bijące  przeczuciem  od  lat  tylu^,  w  tylu  ludach!  A 
ta  Matka,  ściśniona  miłością  bożą^  z  jakim  strachem  i 
uszanowaniem  musiała  patrzeć  na  dziecko  własne  — 
ona  jedna,  która  wiedziała,  że  miłością  bożą  ducłia boskie- 
go wywołała  z  niebios  —  i  ten  duch  siedzi  na  rękach  u 
niój  —  dzieciątko  małe,  a  już  cierpiące  nad  światem!... 
Ja,  droga  moja,  byłem  w  Nazarecie  i  poszedłszy  do  lasu 
oliwnego ,  siadłem  przy  studni  i  czekałem ,  azali  mi  się  jaka 
postać  podobna  między  Nazarenkami  po  wodę  przychodżą- 
cemi  nie  zjawi...  Otóż  nie  podług  Twego  obrazka  oczeki- 
wałem czegoś  podobnego  do  niój  —  ale  podług  tój  Berdy- 
czowskiój ,  tylko  w  tęczowych  kolorach  —  z  niebieską  prze- 
zroczystością i  blaskiem.  Wiem  ja,  że  wizerunek  jest  ni- 
czym — •  ale  jednak  powinien  być  duchem  wybrany  podług 
uczucia.  A  ja  chciałbym,  ażeby  uczucie  Twoje  było  srebrne, 
jak  gołębica.  Kirkor  swój  obrazek  może  nosić  na  piersiach 
podczas  batalii  —  i  po  batalii  leżeć  z  nim,  cały  krwa- 
wy, twarzą  do  Boga.  A  ktoby  zobaczył ,  zapłakałby  mówiąc : 
oto  święta  jakaś  z  jego  ojczyzny  przyniesiona ...  Ja  mój 
obrazek  za  lustrem  zatknąłem  i  jest  mi  drogi  —  ale  nie 
odpowiada  memu  smutkowi  i  często  bolesnej  twarzy...  itd. 

W  tym  sporze  między  matką  a  synom  my  czytelnicy  dziś 
podobno  będziemy  musieli  jstanąć  stanowczo  po  stronie  pierwszój; 
a  możemy  to  uczynić  z  tćm  większą  pewnością  siebie,  że  i  sam 
autor,  już  we  dwa  lata  później,  z  żalem  i  wstrętem  wspominał — 


*)  Porównać  z  tćm  micgsce  w   Królu    Ducha  w  tomie  PisAi 
pośmiertnych  Ilgim  na  stronie  203  i  204. 

TomlL  31 


Ż42 

wprawdzie  nie  o  obu  utworach,  których  wtedy  tak  gorąco  przed 
matką  J^ronił,  ^ale^o  Księdza  itlarku.  Przytoczę  w  jednym 
z  ^SalszycK  rozdziałów  dosłownioY  c^  w  tój  mierze  w  r.  1846  Sło- 
wacki do  Krasii'iskiego  wyrzekł  o  owóm  dziele  i  o  stanie  duszy, 
który  to  dzieło  spłodził.  Tutaj  zaś  tylko  dodaję,  że  jeżeli  tej 
gorzkiej  krytyki  nie  rozciągnął  wtedy  autor  nasz  i  do  Snu  Sa- 
lomei, to  tylko  przeto,  iż  nie  było  przy  owl^  sposobności  ża- 
dnej do  tego  przyczyny,  żeby  mówió  także  i  o  owym  drugim 
utworze.  Gdyby  go  jednakże  był  kto  wtedy  zagadnął  i. o  Sen 
Salomei/  tob}r  był  przyznał  pewnie  i  tutaj  poeta  „wątłość  dzieła 
i  nędzę  zewnętrzną  w  wykonaniu^. 

Rzeczywiście  bowiem  miała  słuszność  matka  poety,  kiedy 
twierdziła,  że  obydwa  te  dzieła  jak  niebo  od  ziemi  różnią  się  od 
wszystkiego,  co  dawnićj  pod  piórem  Słowackiego  powstało.  Sam 
już  styl  i  zewnętrzna  forma  takowych  okazuje  co4  szczególnego. 
Są  to  rzeczy  niby  dramatyczne,  a  ileż  jednak  zdarzeń  najisto- 
tniejszą część  osnowy  tworzących,  jest  zbytych  tylko  w  lużnój 
formie  opowiadania.  A  jakie  też  nieraz  dziwne  jest  ono  opowia- 
danie !  W  ogóle  dykcya  ta  przypomina  rozbujałość  poezyi  wscho- 
dniój.  Jest  ona  jakaś  nieunoszona  i  nieujęta  jak  powódź ,  a  leje 
się  dyalogiem  wezbranym  nad  wszelkie  karby  prawdopodobieństwa 
i  miary.  Po  półtora  sta,  po  półtrzecia  sta,  czakiem  po  cztóry  sta 
wierszy  z  górą  jest  włożonych  w  usta  jakiój  figury  perorującój 
jednym  tchem  —  bez  przerwy  ze  strony  ludzi,  do  których  pra- 
wi. Szczególna  ta  gadatliwość  osób  dramatu  nie  daje  się  spostrze- 
gać w  żadnym  z  dawniejszych  utworów  autora  Mazepy. 

Może  niejeden  z  czytelników  zechce  tę  dziwną  rozwlekłość 
tlómaczyć  uwagą,  że  w  owój  porze  Słowacki  szczególniój  zajmo- 
wał się  Kalderonem.  Zasiadł  do  Księdza  Marka  wkrótce 
po  dokonaniu  przekładu  El  Principe  eon st antę.  Wyobra- 
źnia jego  nastrojona  więc  była,  że  tak  rzekę,  na  ton  tego  hi- 
szpańskiego poety.  —  Nie  chciałbym  żadną  miarą  przeczyć  temu, 
iż  niejedna  odrębność  formy  czy  to  Księdza  Marka  czy 
Snu  Srebnego  składaną  być  rzeczywiście  powinna  na  karb 
togoto  wpływu.  Aż  do  pewnego  stopnia  mogła  niezawodnie  ta  bąj- 
idi  Y)(.ljf?ri  wysłowienia,  ta  przewaga  opowiadawczych  i  li- 


243 

ryczDych  żywiołów  nad  kisisk  akcyą,  równie  byó  następstwem 
przejęcia  się  tradycyami  sceny  hiszpańskiej ,  jak  ów  wiersz  krótki 
ośmiozgłoskowy,  którym  obydwa  te  dramaty  są  ułożone ,  albo  jak 
wreszcie  ów  podział  Snu  Salomei  na  ^Zmiany^,  w  taki  sposób 
że  każda  w  akcie  ^piórwsza  zmiana^  odpowiada  scenie 
drugiej  według  skądinąd  używanej  praktyki,  a  ^^drugazmiana"* 
znaczy  tyle,  co  trzecia  scena  itd.  Mimo  to  wszystko  nie  sądzę 
jednak,  żeby  wszystko,  co  nas  razi  w  tych  Słowackiego  pracach, 
dało  się  tłómaczyć  samym  tylko  Kaldcronizmem.  Poeta  nasz  w  owych 
latach  nie  mógł  być  naśladowcą  na  oślep  obcych  zalet  i  obcych 
błędów.  Zresztą  jest  też  niewątpliwie  u  niego  tych  wszystkich  rze- 
czy, co  zadziwiają,  daleko  wiycój  ,  aniżeli  u  Kalderona;  a  raczej — 
w  tej  ostateczności  i  przesadzie  u  Kalderona  nie  ma  ich  wcale! 
Byłżeby  Kalderon  lub  sam  autor  Lilii  Wenedy  dawniej  da- 
rował sobie,  gdyby  mu  kto  w  jego  utworze  był  pokazał  taki 
oto  np.  ustęp^? 

„Wtóm,  o  Panie,  na  ohydne 

jCmentarze  i  uroczyska, 

Pod  ciemne  lip  wężowiska, 

Od  kurhanów  na  kurhany  — 

Wiodąc  świateł  złotych  roje, 

Przez  miesiąca  ołowiany 

Blask  —  sunąc  chorągwi  tęcze; 

Na  wieczności  gdzieś  pokoje 

Snujący  złote  obręcze 

Wąż  —  pogrzeb  wioszczany  lichy, 

Pachnący  czarnym  jidowcem , 

Wszedł  i  rzucił  nad  grobowcem 

Trumienkę,  bez  żadnój  pychy 

Ale  ubraną  w  kielichy 

Narcysowe  i  w  konwalie; 

Jasna  bo  w  niej  anielica 

Ubrana  jak  na  batalie 

Z  piekłem,  w  słoneczności  lica 

I  w  niewinności  ubiory, 

I  w  te  ostatnie  kolory 

Śmiertelnój  podobne  zorzy, 

W  ostatni  rumieniec  przedboży. 

Leżała."  *) 


*)  Z  aktu   lYgo  dceny    pierwszej    Snu  Salome  i  ^  str.  2H  i 


244 

To  wszystko  jest  jedno  zdanie !  jeden  obraz  pogrzeba  fń^- 
gnącego  zwolna  przez  stepy.  I  mówi  to  najrozanmiejszy  człowiek 
w  dramacie ,  jedyna  w  nim  prawdziwie  bohaterska  natara ,  rycerz 
nie  gawędzeniem  wsławiony,  ale  dzielnością.  Słowem:  Sawa  to 
mówi!  Peroraje  zaś  tak  przed  samą  bitwą,  wśród  połtrzecia  sta 
wierszy  dalszój  gawędy,  ujętój  w  zdania  mniej  więcój  tegoż  kalibra ! 

Żeby  takie  rzeczy  pojąć  —  u  Słowackiego  —  nie  można  się 
zaprawdę  zaspakajać  odwoływaniem  do  tych  lab  owych  okoliczno- 
ści literackich,  jak  np.  do  studyów  nad  Kalderonera.  Byłto 
raczój  skutek  przewrotu,  jakiemu  podległo  całe  stanowisko  poety 
od  pierwszo)  chwili,  kiedy  do  koła  Towisńszezyków  przystąpił/ 
Byłto  owoc  —  że  tak  powiem :  jego  nowój  wiary. 

Od  tąj  pory  wynobił  on  w  sobie  bowiem  to  przekonanie,  że 
wszystko  piękne  i  prawdziwe  i  wielkie,  czego  człowiek  dokony- 
wa, nie  dzieje  się  jego  rozumem,  ale  się  staje  jedynie  za  spra- 
wą jego  ducha.  Duch  zaś  wedle  piego  —  to  istota  najzupełniej 
odrębna,  będąca  w  ^ciągłym  prądzie  działania  w  wytkniętym' ści- 
śle kierunku.  Ciało  i  cała  osobistość  człowieka,  ze  wszystkiemi 
nawet  władzami  umysłowemi  —  to  tylko  doczesny  pobyt  onego  . 
ducha,  jakby  naczynie,  które  on  zapełnia,  ażeby  je  po  zużydu 
rzucić  i  zamieniać  po  kolei  na  coraz  inne.  Ponieważ  duch  mie- 
szkający w  człowieku  nie  może  w  ciągu  krótkiego  życia  dopełnić 
całój  misyi,  dlatego  po  zgonie  albo  się  rodzi  napowrót  w  nowóm 
jakićm  ciele  i  ciągnie  dalój  pracę  poprzednich  żywotów,  albo  też 
jako  duch  niezrodzony  i  niewidzialny  okrąża  głowy  ludzi  mają- 
cych w  sobie  pokrewne  duchy  i  wpływa  swoją  potęgą  na  nich, 
ażeby  im  do  ostatecznego  spełnienia  swojego  posłannictwa  dopo- 
móc. Im  więcój  tedy  człowiek  się  poddaje  tajemniczemu  pchnię- 
ciu czy  to  tego  ducha,  który  przez  niego  działa,  czy  też  owych 
duchów,  które  go  okrążają:  tern  pewniejszym  być  może,  że  to 
co  działa,  jest  jego  obowiązkiem  istbtnym.  Przeciwnie,  im  więcej 
polega  na  sobie  samym  i  na  własnóm  swojóm  zastanowieniu,  im 
więcej   ufa  swojój  w  trudzie  i  znoju   pozyskano]    wiedzy  i  bierze 


285    wydania    lipskiego.    Nie  jestŁo    bynąjmui^    miejsce    szczególnie 
upatrsanef  łęci  F^i^te  na  ch^bi- trafi. 


S45 

neczy,  Jak  to  mówią,  na  rozum:  tóm  więcej  włainie  przez  to 
stawia  oporu  owym  wyższym  me&miertelnym  natchnieniom,  at^m 
samom  tćm  więcej  błądzi  i  grzeszy... 

...„Wystaw  więc  sobie  —  są  słowa  poety  naszego  wy- 
rzeczone w  liicie  do -matki  z  d.  28  lipca  1843  -r  żo  duch 
każden  ma  swoje  misyą  na  ziemi;  te  duch  kaMen  zawię* 
żuje  stosunki  z  podobnymi  duchami  bez  ciała  jui  będącymi, 
które  także  podobną  misyą  miały  ł  o  dokończenie  jój  dba- 
ją. Możemy  więc  uczuciem  łączyć  się  z  nimi,  a  one  wten* 
disas  nam  -dajil  n^hiiienia;^  t  według  naszój  wiary'  1  czysto- 
ki- coraz  wyraźbićj  je  mówią  do  serc,  a  potom  nieraz  do 
uszu  i  do  oczu.  Cały  więc  lud  nasz  umarły  dawno  jest 
z  nami  —  i  to  jesrobćówanie  świętych,,  którego 
księża  nie  m^gli  nam  wytlómaczyó,  to  jest  wlaó  go  w  wia- 
rę'nasze.  01  aczuj  to  droga' i  wypracuj,  a  obaczysz,  w  ja- 
kiej niy  wielkiej. rzeczypospolitój  żyjemy;  obaczysz  dla  cze^ 
gom  ja  po  morzach  wędrował  i  po  pustyniach  błądził,  a 
nigdy  mi  się  nic  złego  nie  stało.  Bo  wiedziały  duchy,  że  ja 
w  swoim  czasie  może  będę  potrzebny**...  itd. 

Przyjąwszy  tedy  powyższe  założenie  za  dogmat,  miał  poeta 
nasz  tó  przekonanie ,  że  ki^dy  chodzi  o  dobitne  a  skuteczne  prze- 
lanie w  ludzi  tego  co  im  potrzebne  jest  wiedzieó,  czy  to  za  po- 
mocą mowy  czy  pisma:  starać  się  tnehn  o  jak  najzupełniejsze 
poddanie  całego  swego  jestestwa  tój  l>ezpoiredniój  mocy  ducha, 
co  działa  przez  nas,  a  o  jak  najdalsze  od  współdziałania  usunię- 
cie tych  wszystkich  władz  naszych  własnych,  któreby  kontrolo- 
.wać  może  chciały  to  co  się  czyni  z  ducha.  Będąc  tedy  autoreiB, 
im  się  bardziej  pisze  na  o&łep,  jednym  tchem,  duszkiem:  — 
tóm  lepiój! 

Z  tójto  przyczyny  znajdi^yemy  często  takie  oto  wyrażenia 
w  jego  korespondencyi : 

„Droga  moja!  trudno&ó  mam  wielką  w  pisania  tóm; 
albowiem  nie  jes.t  to  pisanie  i  uwiadomianie 
Ciebie,  ale  przelewanie  ducha,  który  mię  oży- 
wia, w  Twojego  ducha**...  (d.  18  marca  1843). 

...^Jak  szalony  piszę  prędko,  chcąc  aby 
jak  najwięcój  ducha  wylało  sięze  mnie  i  po- 
szło utwierdzić,  żywić  Ciebie  i  rozmiłowywać 
w  Bogu  i  przywiodło  do  celu,  nie  katując  mię  cieleśnie, 
»le  łacnie  prowadząc   (sic).  On  staremu  memu  duchowi, 


246 

(00  jut  dłogo  01081  na  świecie  tyć,  bo  wiele  sobie  insty okta- 
wie przypomina  z  dawnych  żywotów,  pozwolił  teraz  dowie- 
dzieć się  nareszcie,  jak  mam  dopełnić  misyi,  abym  nie  po- 
trzebował jnż  wracać  i  oblekać  gorsze  lub  lepsze  dało,  ale 
i  abym  już  poszedł  między  ani(rfów  i  stamtąd  jeszcze  na- 
, tchnieniami,  miło&cią  dopomagał  tym,  co  za  mną  idą... 
Pisałem  tak,  tern  się  aż  zmęczył,  i  lękam  się 
odczytać  słów  teapi.»anych,  bez  ładu  bowiem  i 
z  przeładowaniem  być  muszą.  Ale  cóż  robić!  Ty 
dobra,  Ty  miłą  jesteś  wielu  dobrym  duchom  tych,  co  już 
poszli  ze  świata;  będziesz  więc  miała  wielu  tłómaczów  i 
tych,  którzy  prawdę  potwierdzą""...  (d.  28  lipca  1843). 

Zastosujmy  to,  co  tu  w  liście  czytamy,  do  dzieł  poetycznych 
^  Juliusza:  a  będziemy  mieli  wytłómaczoną  całą  zagadkę.  Pissi  on 
wszystko  w  tej  porze,  że  tak  powiem,  jednym  pędem,  nie  zasta- 
nawiając się  wcale  nad  tern,  co  pisał  i  jak  pisał.  Nawał  pomy- 
słów i  obrazów,  cisnących  mu  się  w  gorączkowo  usposobionój  wy- 
obraźni pod  pióro,  uważał  za  przysłane  sobie  z  ręki  wyższój  i 
nie  przebierając  robił  użytek  ze  wszystkiego*  A  napisawszy  — 
nie  śmiał  już  nic  wykreślić  ani  odmienić ,  ponieważ  poczytywał  to 
sobie  za  podyktowane  niejako  z  góry.  Nie  był  Słowacki  tedy  już 
względem  utworów  swoich  artystą,  sędzią,  twórcą  odpowiedzial- 
nym; ale  wi4zimy  w  nim  jedynie  ślepe  narzędzie  w  dłoniach  cze- 
goś drogiego,  coby  trudno  było  sprowadzić  do  jakiejś  nazwy. 

W  najdosłowniejszóm  zatóm  znaczeniu  uważać  można  obydwa 
te  dramaty  jego  ostatnie  za  prawdziwe  improwizacye.  Były  to 
improwisacye  i  ze  względu  na  dykcyą,  na  wiersz,  na  całe  wyko- 
nanie zewnętrzne  —  i  ze  względu  nawet  na  pomysł.  Boć  i  nad 
tą  wewnętrzną  stroną  kreacyi  nie  rozmyślał  on  już  odtąd  zbyt 
wiele.  Przyszła  mu  jakaś  idea  na  myśl  —  uczuł  w' sobie,  jak 
się  zwykł  był  wyrażać,  jakby  mocne  pchnięcie  od  Boga  do 
pracy:  porywał  tedy  za  pióro  w  piórwszóm  natchnieniu  i  tak  — 
bez  artystycznego  obmyślenia  inwencyi  —  rosły  postaci  i  zdarzenia 
pod  tem  piórem  jego  rozbiegłem ,  aż  dzieło  stanęło  cale.  Rozumie 
się,  że  nie  kto  inny,  tylko  poeta  je  stworzył;  ale  sprawy  on 
z  nich  sobie  ani  zdawał  ani  chciał  zdawać.  Nie  sądził  bowiem, 
żeby  i  to  jeszcze  należało  do  niego, 


247 

. . .  ^Tdraz  Ci  powiem .  dtoga  moja  (pisał  d.  30  listo 
pada  1844  r.)  *e ją  sobie  żadnągo.z  moich  utworów 
tęrąiniejai^ych  wytióiuaczyć  nie  mogę.  Nie  wiem  bo- 
wiem, skąd  przychodzą,  i  dokąd  idą;  ale  czasem  względem 
nich  są  dziwne  okoliczności,  które  mi  dowodzą  dziwnego 
związku  tych  rzeczy  z  iwiatem  niewidzialnym ,  a  stąd  i  po- 
trzeby ich  dowodzą^  Widdsz  Ty,  jak  ja  nkochałem  K  s  i  ę- 
cia  Niezłomnego,  w  którym  Ghrystas  w  Afryce  zwy- 
cięża, lecz  nie  przez  miecz,  ale  przez  męczeństwo.  A  le- 
dwom  ja  to  wymalował  na  nowo  i  pokazał :  odpowiedział 
mi  zaraz  Ghrystas  grzmotem  dział  i  pokazał  rótnicę,  jaka 
między  jego  przeszłemi  a  przyszłemi  zwycięstwami  być  powinna* 
W  kilka  godzin  upadło  przed  nim  Tangierskie  mocarstwo  . . . 
W  innym  rodzaju,  ale  nie  mniój  dziwny  wypadek  był 
z  moim  Salmonem  z  Lilii  Wenedy.  Oto  w  istocie  w  rok 
potćm  pewien  Salmon  zabił  jakiegoś  Juliusza  w  lesie  —  nie 
dla  pieniędzy,  ale  tak  jak  wtragedyi,  dla  wzięcia  papie- 
rów i  nazwiska  zabitego  człowieka.  Zabójstwo  to  zostało 
odkryte  i  ukarane.  A  dla  mnie  jest  niby  rzeczywistą  kry- 
tyką przez  jakieś  duchowe  władze  krwawemi  literami  napi- 
saną. Mniejszych  mnóstwo  tnógłbym  Ci  zacytowali  wypa- 
dków. Kurd  jeden,  który  mi  konie  wynajął  w  Jerozolimie, 
gdym  jechał  do  Nazaretu,  nazywał  się  Kirkor  —  tak  sa- 
mo jak  ów  Kirkor,  który  wykrzykuje  w  tragedyi  (w  B' Ha- 
dynie), że  gdyby  był  przy  męce  Chrystusa,  to  zbawiłby 
zbawcę  itd.  Dlaczegóż  ten  rycerz  pokazał  mi  się  w  Jerozo- 
limie?... Rzeczy  te  małe,  uważane  dowodzą,  że  spełniamy 
jakąś  misyą ;  że  nas  trzeba  było ,  kiedyśmy  byli  5  a  nie  bę- 
dzie, jak  nie  będzie  potrzeba"*... 

Po  tóm  wszystkićm ,  com  powiedział ,  rozumiem ,  że  nie  będę 
się  potrzebował  tłómaczyć  przed  czytelnikiem ,  dlaczego  nie  uwa- 
żam źsl  stosowne  podejmować-  właściwego  rozbioru  Księdza  Marka 
i  Snil  Salomei.  Są  to  nseczy.  któreby  rozbioru  szczególowego 
wcale  nie  wytrzym&ły.  WKsiędzn  Marku  znajdigą  się  nie- 
wątpliwie tu  i  owdzie  (a  szczególnie  w  akcie  IJ  ustępy  genialnie 
napisane  i  takiój  siły,  że  małoby  który  utwór  dawniejszy  —  nie 
tylko  Słowackiego,  ale  któregokolwiek  z  najznakomitszych  poetów 
naszych,  potrafił  okazać  w  składzie  swoim  coś  podobnego!  Ale  ^ 
całość  kompozycyi  i  ogólne  autora  założenie  żadną  miarą  myślą- 
cego człowieka  zaspokoić   nie  mogą.    Czytałem   przed  kilku  laty. 


248 

jakU  nibyto  rozłnór  tego  dramatd ,  napisany  prces  jakiegoś  bez- 
imiennego, który  o  nim  ^dził  inaczój*).  Argamenta  owij  krytyki 
niestety  nie  zdołały  mi  otworzy <S  ocza  na  osobliwe  pięknoici,  ja- 
kie w  nim   autor   szanowny    upatruje!    Zdaje  roi  się,   że  trzeba 
szczególnego   bałwochwalstwa   dla  geniuszu  Juliusza,  ateby  "posu- 
nąć się  aż  do  wyrzeczenia  słów,   że  ^głęboko  potfiy&lany  i 
mistrzowsko   rozprowadzony  jfist  ten  dramat**.  Był- 
bym niemało  wdzięczny  autorowi,  gdyby  krótko  a  węzłowato  ra- 
czył wypowiedzieć   ów  pomysł,    który  mu  się  w  Księdzu  Mar- 
ka wydawał   tyle  głębokim;.!  gdyby  nie  w  luźnych  słowach,  ale 
w  sposób   właściwy   chciał   wskazać  objawy  upatrywanego  w  nim 
mistrzowskiego  przeprowadzenia.   Możebyimy  przy  tój 
sposobności  usłyszeli  jakie  nowe  ideje  estetyczne,  któreby  nam 
przyniosły   nowe  kryterya  piękności  w  sztuce...   2e  w  Księdzu 
Marku  trafiają  się  tu  i  owdzie  potężne   szczegóły,  to  sam  z  góry 
przyznałem.   Takowe  jednakże   nigdy  się  z  sobą  nie  kleją   i  nie 
tworzą  w  połączeniu  takiego  ogólnego  obrazu,  któryby  czytelnika 
zachwycał    i    podnosił...    Ksiądz  Marek   ma  skądinąd  tę  jeszcze 
niepospolitą  zaletę,  że  czuć  w  nim  pęd  bezpośredni  natchnienia  i 
surową  wiarę  pisarza  w  to  wszystko,  co  wypowiada.  Widać'  też  i 
obecność  utajoną  na  dnie  serca  poety,  pewnój  żywotnój    myśli ,  o 
której   na  jaw  z  wielkim  trudem   wydobycie  ma  chodzi.  Myśl  ta 
wszelako  zaledwie  się  snąć  dopiero  była  zrodziła  w  otchłaniach 
jrgo  ducha.  On  jej  sam  nawet  jeszcze  twarz  w  twarz  nie  ogląda! 
A  i  my  ją  w  dziele  jego  zaledwie  'odgadujemy.  Nie  przyszło  I)0-' 
wiem  do  tego,   ażeby  idea  zamieszkała   w  całój  osnowie  dzieła  i 
była   przeprowadzoną  jak  prąd  elektryczny  przez  wszystkie  jego 
włókna  i  części. 

W  ogóle  trzebaby  być  choć  do  połowy  Towiańszczykiem ,  aże- 
by mieć  zdolność  pochwycenia  całój  intencyi  autora.  Wszystko  tu 
bowiem   polega  na*  przypuszczeniach ,   na  które ,  jeśli  się  nie  jest 
ir  tym  wirze  pojęć,  wcale  przystać  nie  można.  Każdy  krok  w^;0- 
stępie   dramatu  polega  na  interwencyi   władz  nadzmysłowych.  Od 


♦)  Obaci    nieboszczkę  Turowskiego   Niewiastę  (r.  1862.  Nr. 
1^  i  następne). 


240 

cudownego  wystrzału  z  dzi^a,  kiedy  ksiądz  M^urek  Krasińskiego 
do  pozostania  w  Barze  na  początku  sztuki  namawia ,  a&  do  6mier- 
ci  bohatera  w  samym  jćj  końcu,  wszystkie  prawie  sceny  sąfo 
cuda!  a  oo  gorsza,  cuda  nieuzasadnione  ze  stanowiska  poprze- 
dnich działań.  Takie  powiązanie  zdarzeń,  taka  logika  faktów  — 
to  już  sfera,  w  której  człowiekowi  być  zaczyna  duszno  i  straszno 
i  tak  nieswojo,  jak  na  cmentarzu  o  północnój  godzinie. 

—  nSen  Srebrny  Salomei*'  nierównie  więcój  ma  okrą- 
głości ^i  wylcończenia ,  aniżeli  utwór  poprzedni.  Mifpo  to  jednak  i 
tflfaj  ostateczny  zamiar  autora  nie  jest  tak  jasny,  iżby  sam  przez 
się  uderzał. w  oczy.  Na  piórwsze  spojrzenie  zdaje  się  to  być  tyl- 
ko prosta  udramatyzowana  powiastka  o  dwóch  małżeństwach,  któ- 
rych dojmie  do  skutku  stało  się  podobnym  dopiero  w  skutek  ró- 
żnych nieszczęść  i  trwóg  krajowych ,  jakie  przeszły  ludziom  ów- 
czesnym nad  głowami.  Dlatego  też  zatytułował  to  dzieło  swoje 
poeta  romansem  dramatycznym  —  a  więc  jaiąjuko  po- 
wiastką, romancą.  Z  tóm  wszystkióm  przezierają  i  tutaj  pewne 
ukryte,  zaledwie  dostrzeżoną  iątencye  głębsze,  które  ze  sprawą 
tych  dwojga  małżeństw  w  przypadkowym  tylko  zostają  związku, 
a  dotyczą  najżywotniejszych  kweatyi  całego  społeczeństwa  naro- 
dowego. Gdyby  związek  między  osnową  sztuki ,  stawioną,  że  tak 
powiem,  na  pierwszym  planie,  a  temi  ideami  ogólniejszego  zna- 
czenia był  wydatniejszy;  gdyt^y  te  ideje,  te  wieszcze  przekonania 
poety,  te  sądy  o  społecznych  narodu  naszego  winach,  fataino&ciach 
a  w  najdalszój  perspektywie  wreszcie  nadziejach  były  więcój  sfor- 
mułowane i  artystycznie  wcielone;  gdyby  nakoniec  nie  było 
ze  strony  formy  tyle  powodów  do  protestacyi:  —  byłoby  to  je- 
dno z.  nąjznaczniejszych  arcydzieł  naszych.  Byłby  to  pomnikowy 
wyraz  wieszczo}  teodycei  ducha  polskiego  I  Ale  właśnie  tój  pewnój 
ręki,  tój  dokonanój  myśli  artysty  i  filozofa  nie  widać  w  Śnie 
Salomei!  Są  tu  tylko  zarody  i  błyski  genialnego  pomysłu;  ale 
do  rozprowadzenia  tego  pomysłu  i  postawienia  go  na  jaw  wszem 
wobec  i  każdemu  z  osobna  —  na  nieszczęście  nie  przyszło! 
Migają  się  tedy  tylko  od  czasu  do  czasu  przed  oczyma 
naszemi  złudne  skazó.wki,    w  myśl  których  idąc,   zdaje  nam  się, 

Ton  II.  32 


źe  potrafimy  podą4y<5  w  ślady  za  pędem  ideahi  poety.  Ale  każda 
taka^T;azówka  przez  krótką  tylko  cTiwilę  wiedzie  do  cela,  a  nie- 
bawem pot^m  zawodzi.  Albo  ją  bowiem  zgoła  tracimy  z  oczu, 
albo  też  doprowadza  nas  ona  do  takich  punktów  widzenia,  że 
patrząc  z  nich  na  to  co  się  dalój  otwiera,  nie  radzibyśmy  szli 
dłużój  tąsamą  drogą;  zdaje  nam  się  bowiem,  że  błądzimy  po 
jakimś  labiryncie,  z  którego  nie  xi;ia  wyjścia... 

Dlatego  też  jeżeliby  się  miało  określić  etyczny  sens  Snu  Salo- 
mei, trzebaby  treśó  dramatu  do  połowy  prawie  zapomnieć.  Tylko 
bowiem  z  oddalonego  spojrzenia  na  całość  tój  zawiłój  i  przełado- 
wanej kreacyi  można  odważyć  się  do  robienia  wniosków  o  głównej 
intencyi  jój  autora.  Niejednoby  też  dopiero  trzeba  nadłożyć,  a  i 
niejedno  jako  niepotrzebne  i  zawadzające  usunąć,  jeżeliby  miał 
stanąć  przed  nami  czysty  i  cały  pomysł  poety. 

—  Po  ogłoszeniu  Księdza  Marka  i  Snu  Salomei 
Słowacki  nie  ustalał  w  ciągłój  pracy  to  nad  tym,  to  nad  owym 
przedmiotem.  Nowe  wyobrażenia,  które  wstrząsały  całem  jego  je- 
stestwem ,  nasuwały  mu  coraz  dalsze  widoki  i  zażegały  go  do  co- 
raz innych  przedsięwzięć.  Chodziło  o  poetyckie  na  jaw  wydanie 
tego  wszystkiego.  Rzecz  była  trudna  nad  wszelki  opis.  Najoder- 
wańsze  pojęcia,  najmglistsze  iilozofematy,  najniklejsze  błyski  w  ge- 
nialno] lecz  chorobliwój  fantazyi,  miały  się  przywdziewać  w  ciało 
i  przetwarzać  w  kształty  plastyczne.  Najczęściój  kończyło  się  też 
na  zamiarach,  na  planach,  na  samom  tylko  wreszcie  zaczęciu 
dzieła.  Już  to  niestosowność  w  Samym  wyborze  przedmiotu,  już 
przechodząca  po  za  wszelkie  granice  sztuki  przedmiotu  tegoż  roz- 
ległość ,  już  nakoniec  i  samo  to  nieustające  nasuwanie  się  coraz 
nowych  projektów  wytrącało  poecie  pióro  z  ręki  nad  rzeczami 
co   tylko  rozpoczętemi . . . 

W  następstwie  tych  wszystkich  wyjątkowych  okoliczności 
pozostało  z  tej  epoki  życia  Słowackiego  wiele  pism  różnych  no- 
szących wyraźne  znamię  jego  usposobienia  w  tych  latach.  Jest 
miydzy  niemi  znaczna  ilość  wierszy  ulotnych  i  lirycznych,  po  wię- 
kszój  części  teozoficznój  treści.  Niektóre  z  nich  świadczą  wymownie 
o  dawnój  sile  tego  genialnego  poety,  niektóre  znowu  giną  zupełnie 


251 

.  w  mglistoioiach  mistycyzmu.  Z  tćj  też  przyczyny  zaledwie  połowa 
tego,  co  się  z  lirycznych  poezyi  dało  wyszukać  w  papierach  po 
ńmierci  autora,  mogło  znaleść  pomieszczenie  w  pozgonnym  zbio- 
rze dzieł  jego. 

Mie  hrak  także  i  na  dłuższych  utworach,  najczęicićj  dra- 
matycznego zakroju,  które  przypadają  na  one  lata.  Wszystkie 
pisma  tćj  kategoryi  doszły  nas  tylko  w  niewykończonych  ustępach 
i  urywkach,  które  zapewne  nigdy  nie  tworzyły  całości.  Urywki 
te  jednakże  dodiodzą  niekiedy  obszerności  kilku  set,  a  czasem 
kilku  tysięcy  wierszy. 

Jest  między  nimi  np.  znaczna  część  jakiegoś  dramatu  osnu- 
tego na  Ue  starodawnych  dziejów  Nowogrodu.  Chodziło,  zdaje 
się,  o  okazanie  despotyzmu  Mongołów  nad  spodlonymi  książęty 
Basi.  Rzecz  ta  jest  bez  dokończenia,  obejmuje  wierszy  628.  Jest  pi- 
sana pod  wpływem  tradycyi  kalderonowych,  owym  dyalogiem  długim 
i  przeobfitym.,  któryśmy  j^ż  wytknęli  przy  innej  sposobności.  Nie 
zdawało  mi  się,  żeby  dzieło  to  zasługiwało  na  ogłoszenie;  w  tym 
stanie  bowiem,  w  jakim  ono  pozostało,  małoby  kogo  osnową 
swoją  zajęło.  Nad  wszystkióm  góruje  tu  mistyka  i  niezrozumiałość. 

Do  pism  tegoż  rodzaju  i  czasu  odnoszę  fragment  liryczno- 
dramatyczny,  który  zamieściłem  w  pierwszym  tomie  mego  wyda- 
nia pod  napisem  Poeta  i  Hatchnianie.  Ze  stanowiska  ówczesnej 
doktryny  autora ,  natchnienie  nie  znaczy  podniesionego  stanu  du- 
szy człowieka,  ale  istotę  odrębną ,  która  go  okrąża  i  jest  osobnym 
duchem.  Dał  mu  tu  autor  nazwę  Atessy.  Utworowi  niniejszemu 
nie  można  odmówić  pewnego  wdzięku  i  artyzmu  w  oddaniu;  cho- 
ciaż podobać  się  tylko  mogą^  poszczególne  ustępy,  a  całość  jest 
niezrozumiała.  Niezrozumiałości  tój  nie  to  przyczynę  stanowi,  że 
fragment  nie  tworzy  więkązój  całości,  ale  że  nam  tak  zupełnie 
braknie  klucza  do  otworzenia  sobie  i  wglądnięcia  w  ten  cały 
świat  mistycznych  wyobrażeń  i  przypuszczeń  ,  wśród  jakich  w  owym 
czasie  żył  wyobraźnią  i  wiarą  swoją  Słowacki.  Cała  treść  utworu, 
o  którym  to  mówimy,  ściąga  się  do  przeszłych  żywotów,  jakie 
autor  w  pajodleglejszych  epokach  przypisywał  sobie  jako  przebyto 


ś5i 

przez  siebie.  Trzebaby  przeto  tó  wszystkie  nllanteAiaf  jego  Awezd- 
sne  znać  szczegółowo,  żeby  rozumieć  urywkowe  aluiyedo  mcK 
odnośne ,  których  taka  obfitotó  w  tym  poemacie.  A  to  jest  rzecią 
tern  bardzió]  niepodobną,  że  tego  rodzaju  marzenia  ciągle  się 
w  duchu  Juliusza  przeistaczały,  jak  się  to  wykaże  dowodnie-w  roz- 
biorze Króla -Ducha. 

Pozostały  też  fragmenty  z  nader  rozległego  jakiegoi  przed- 
sięwzięcia, którego  przedmiotem  miał  być  Zawiną  Cnny,  ten 
rycerz  bez  trwogi  i  fałszu,  słynny  w  ciągu  paiiowajiia  ^łlidyslar 
wa  Jagiełły.  Jestto  utwór  dramatyczny  z  rodzaju  rzeczy  nieprze- 
znaczonych  dla  sceny.  Zawiązek  sztuki  stanowi  zwycięstwo  Jagiełły 
nad  Krzyżakami  pod  Grunwaldem.  Zachowanie  się  obłudne  cesa- 
rza Zygmunta  względem  króla  polskiego,  zdaje  się,  że  miało  po- 
służyć za  tło  dla  dalszej  osnowy.  Wplata  się  też  do  tego  i  ro- 
mans jaki&.  Ale  pierwszorzędną  potęgą  z  ducha  i  sprężyną  wszy- 
stkich zdarzeń,  które  się  tylko  tam  dzieją,  jest  w  tym  poemacie 
Zawisza,  osobistoić  tajemnicza,  głęboka,  nieodgadniona, iłowem  mo- 
syaniczna  —coś  nakształt  księdza  Marka  w  zakresie  konfederacyi  bar- 
skiej ,  lub  Wernyhory  poSród  scen  rzezi  humańskiój —  Stan  rękopisu 
mieszczącego  w  sobie  ten  utwór  daje  wnioskować ,  z  jaką  trudno&cią 
połączony  był  dla  autora,  pracującego  dawniój  z  taką  łatwoicią, 
ten  trud  wcielania  w  dramatyczne  kształty  poezyi,  mętnych  i 
niechwytnych  pojęć  nowój  doktryny.  Niektóre  części  są  przemaza- 
ne  po  piern^szym  rzucie  i  przerobione  inaczój ,  i  to  nie  tylko  po 
raz  drugi,  ale  niekiedy  i  trzeci.  Wreszcie  całe  założenie  rzeczy 
snąć  się  musiało  autorowi  uprzykrzyć.  Porzucił  co  był  napisał,  i 
już  potom  nigdy  nie  tknął  na  nowo  tego  przedmiotu.  Pozostało 
tedy  kilka  tylko  już  to  dłuższych  już  krótszych  ustępów,  nie 
stanowiących  ani  całości  ani  ciągu.  Gdyby  je  złożyć ,  zapełniłyby* 
one  razem  kilka  arkuszy  druku.  O  planie  zainierzonój  całości  nie 
można  sobie  z  tego  utworzyć  wyobrażenia.  Go  jest  wykonane,  oka 
znje  myśl  głęboką,  ale  pracującą  pod  brzemieniem  czegoś  choro- 
bliwego. Dlatego  też  widziałem  się  zmuszonym  wyłączyć  poemat 
]^niejszy  z  liczby  rzeczy  przeznaczonych  do  ogłoszenia* 


iii 

Do  tegoż  ciafta  odnieSć  należy  jeszcse  jeden  ntwor  takiejM 
rormy  i  podobhój  osnowy.  Mówię  o  poemacie  fantastycznym,  peł* 
nym  mtjśmielszej  cndowności,  który  nie  wiem  jakby  mógł  być  naj- 
śtóeowm^j"  nazwany.  Jednym  z  tytułów,  jakie  sięnastiwają,  mó^- 
by^^byiS' Samuel  2borb^ki.  Jest  to  rzecz  niewykończona^  wielkicU 
rozmiarów  —  obejmuje  około  3  tysięcy  wierszy;  pomimo  teco  da- 
teVo  tu  jeszcze  od  ostatniego  z  tychże  wierszy  do  końca.  Autor  ; 
zamierzał  tu  w^poetyckiój  szacie* ukazać  fundamentalne  pewniki . 
swojej  wiary  filozoficzno-społecznój,  jako  je  póćniój  wyłożył  w  tra-  ■ 
ktacie  prozą  pisanym,  a  zatytułowanym  ^Geneza  z  Ducha"** 
Wy<)rowadził  zatóm  na  scenę  w  „Samuelu  Zborowskim*^  i  ludzi 
żyjących  i  duchy  umarłych  i  fantastyczne  postaci,  wzięte  już  to 
z  różfi/ych  mitologii  pogańskich,  już  ze  starego  Testamentu.  Cho- 
dżiłb  mu  nasamprzód  o  okazanie  tego  wątku  twórczego  (którym 
w^dle  niego  jest  duch),  snującego  się  genetycznie  a  nieprzerwanie 
przez  wszystkie*  stopnie  i  warstwy  rzeczy  stworzonych ,  od  najnie- 
dbskonalsz^j  formy  do  coraz  doskonalszój ,  od  najnieudolńiejszego 
jestestwa  do  coraz  wyższych  w  łańcuchu  stworzeń  organizacyi 
ziderzęcych ,  aż  nareszcie  do  objawienia  się  wyraźnój  już  ducho^ 
^o&d  w  człowieku.  A  dalej  zależało  poecie  także  na  stiliwie- 
niu  przykładu ,  jako  t  odtąd  jeszcze  duch  nieśmiertelny,  już 
w  człowieku  działający,  nie  zaprzestaje  tego  ruchu  coraz  wyżój 
go  niosącego,  lecz  zamieszkuje  w  kolei  czasu  coraz  inne  ciałić 
ludzkie,  szukając  sobie  form  coraz  dogodniejszych  i  doskóndt- 
szych.  Przed  oczyma  tedy  naszemi  odbywają  się  w  poemacie  tym 
ciągłe  przeistoczenia  i  metempsychozy,  skutkiem  których  nieraz 
jedno  i  tosamo  ciało  służy  coraz  innym  duchom  za  szatę,  i  od- 
wrotnie jeden  i  tensam  duch  przybiera  sobie  po  kolei  coraz  inne 
ciała  za  naczynie  i  narzędzie  istnienia.  Czytelnik  wyrozbmie,  że 
już  w  skutek  samego  założenia,  w  skutek  samego  mówię  przed- 
miotu, poematowi  temu  zbywać  zupełnie  musi  na  jednotliwej  i 
jednoliCój '  osnowie.  Składa  on  się  z  kilku  działów  bardzo  luźnie 
spojonych  z  sobą.  Dwa  między  nimi  są  szczególniej  odrębne. 
Pierwszym  z  takowych  jest  wywód,  dany  tylko  w  kształcie  opo- 
wiadania, a  nie  dyalogu,  opowiadania  mówię  włożonego  w  usta 
istoty,  która  sobie  wszystko  tó  przypomina,  czóm  kiedykolwiek 


864 

była.  Wywód  ten  obejmi:ue  wszystkie  przemiany  i  koleje.  sŁwone- 
nia  przed  przyjściem  na  świat  człowieka,  a  zatóm  niejako  kosmo- 
gonią  czyli  genezę  przyrody  martwej  i  zwierzęcej  przed  wyłonię- 
mem  z  materyi  kształtu  ludzkiego.  Główną  rolę  odgrywa  w  tych 
ostach  ^^Lucyper^^  który  bynajmniój  nie  występuje  tu, jako 
duch  zły,  lecz  tylko  jako  ducłi  zaprzeczenia  i  ruchu,  a  więc  — 
że  tak  powiem  —  jako  pierwiastek  w  zakresie  natury  ^rewo- 
lucyjny i  wiecznie  wszczynający''.  Widząc  w  nim  po- 
eta ziarno  wszelkiego  postępu,  czynnik  nieznużonego  prądu  coraz 
wyżej  w  stworzeniu,  uważa  go  za  przedwiekowy  zaród  ducha, 
który  zanim  zamieszkał  w  człowieku,  stawał  się  po  kolei  wszy- 
stkiem,  co  tylko  w  świecie  stworzonym  istnie,  więc  wiewem  atmo- 
sfery, wodą,  kamieniem,  płazem,  itd.  itd.  Duch  ten  więc  w  taki 
sposób  przewlekł  się  i  przewił  w  tysiącu  postaciach  i  jestestwach 
przez  całe  przyrodzenie.  — -  Drogim  epizodem,  równie  stanowiącym 
pewną  całośó  odrębną,  jest  w  tym  utworze  spór  duchów  ludzi,  którzy 
za  życia  wyznawali  wprost  sprzeczne  sobie  ideje,  wyznają  je 
z  równą  wyłącznością  i^po  za  grobem  i  wytaczają  ostatecznie 
ten  proces  odwieczny  zasad  przed  najwyższą  instancyą  —  przed 
S£^d  boży...  Wprowadzony  jest  na  scenę  duch  Samuela  Zbo- 
rowskiego i  zapozywa  przed  trybunał  samego  Boga  Jana  Za- 
mojskiego, oskarżając  go  o  niesprawiedliwy  i  występnie  zapadły 
wyrok  śmierci,  którego  na  nim  kazał  dopełnić.  Zamojski— jak  tyl- 
ko może  —  usprawiedliwia  swoje  postępowanie.  Powody  jego 
zdają  się  byó  wielkiój  wagi.  Ale  w  charakterze  „Adwokata^ 
Zborowskiego  występuje  zrazu  znowuż  Lucyper,  a  w  dalszym  to- 
ku wytwarza  się  z  owego  Lucypera  samże  poeta  nasz,  gorliwie 
przemawiający  w  obronie  swego  klienta ,  i  . . .  Samuel  wygrywa 
proces!  Dlaczego  zaś  właśnie  ten  monient  dziejów  polskich  obrał 
sobie  autor  na  okazanie  światodziejowego  swego  problematu ,  z  te- 
go się  nie  tłómaczy. 

Przeczyć  temu  oczywiście  nie  można,  żeby  nie  miał  i  w  tój 
kreacyi  uderzać  w  tóm  lub  w  owera  miejscu  potężny  geniusz  poe- 
ty 5  całość  jednakże  smutne  sprawia  wrażenie !  Bezład  —  zamęt  — 
brak  zupełny  tak  artystycznego  układu,  jako  i  jasnych  pojęć  — 
wszystko  to  zdradza,  ^s  jak  mętnego  i^tf^nu  ducha  dzieło  piniejs^ę 


255 

wynikło.  Wiersz  i  dykcya  jest  z  rodzaju  Księdza  Marka  Salo- 
mei. Jak  GSfG  wywody  kosmologiczne  zdawa(^  się  muszą  w  oczach 
prawdziwego  znawcy  w  tyra  zakresie  umiejętności,  bałamutną  tyl- 
ko bnjnój  wyobraźni  fantazmagoryą ,  tak  też  i  wyobrażenia 
o  dziejach  naszych  i  o  porządku  polityczno-społecznym,  rozwinię- 
te w  ustępie  o  Zborowskim  —  nie  wytrzymałyby  ani  na  chwilę 
historyczno]  krytyki. '  Słowacki  upatruje  w  Samuefu  typ  czegoś 
bardzo  wzniosłego;  widzi  w  nim  narzędzie  opatrznościowych  za- 
miarów i  twierdzi,  że  go  Zamojski  na  śmierć  wskazał  nie  tylko 
niesprawiedliwie,  ale  f  ku  niepowetowanej  szkodzie  dla  całego 
powodzenia  narodui  Przez  tento  bowiem  wypadek  miał  się  biog 
życia  politycznego  Polaków  najfatalniej  skrzywić  i  cofnąć  na 
kilka  wieków...  Co  to  jednak  .za  wzniosłość  i  wielkość  była 
w  Zborowskim  ?  i  na  jatich  podstawach  opiera  się  pewność  poe- 
ty, kiedy  się  tak  stanowczo  z  zdaniem  podobnym  odzywa?  — 
na  to  w  poemacie  odpowiedzi  nie  znaleśS. 

Uczywiście  w  żadon  sposób  nie  można  było  drukować  rzeczy 
tój  razem  z  innemi  Słowackiego  dziełami,  które  objęto  w  wyda- 
niu Iwowskiem. 

—  To  są  prace  z  owój  epoki  w  zakresie  poezyi.  —  Więcój 
jeszcze  pozostało  pism  treści  niby  rozumującój  i  teozoficznej ,  pro- 
zą, pochodzących  z  tegoż  czasu.  Pomimo  wielkiój  takowych  ilości, 
i  to  są  same  prawie  tylko  rzeczy  pozaczynane^  urywkowe,  le- 
dwie wyjątkowo  wydatniejszą  całość  tworzące. 

Słowacki  w  owych  latach,  jak  to  widać  ze  wszystkiego, 
bardzo  wiele  musiał  rozmyślać.  Formułował  i  budował  on  sobie 
z  wielkiem  wysileniem  jakiś  powszechny  system  wiary  i  wiedzy. 
Chciał  w  nim  ująć  różne  swoje  pomysły  w  jednym  wywodzie. 
Brak  porządnego  naukowego  przygotowania,  ubóstwo  pożyty wnój 
w^iedzy,  mała  wprawa  w  ścisłym  myśleniu,  niewielka  znajomość 
życia,  serca  ludzkiego  i  tego  toku,  jakim  idą  sprawy  na  świe- 
cie —  oto  przyczyny,  które  spra\^iły,  że  te  usiłowania  jego  zu- 
pełnie mu  się  nie  wiodły.  Pomysły  jego  były  czasem,  choć  bar- 
dzo rzadko ,  błyskami  gonialnój  intuicyi.  Zazwyczaj  były  to  je- 
dnak tylko  luźne   marzenia,   dziwolągi  filozoficzne,  utopie  spole- 


256 

czne...  ^  J^a^dym  razie  atoli  przyznać  oaleiy^  te  pracoirał  cm 
w  owój  porze  umysłem  ciężko  i  iw^iele.  Czytał  dzieła  w  różnych 
przedmiotach,  zacielcal  się  w  poszukiwaniach  pad  ostatecznemi 
kwestyami  życia,-  biorąc  w  pomoc  wszelkie  nauki,  zaglądając 
nieraz  i  do  dzieł  filozoficznych,  pawet  niemieckich^  o  ile  takowe 
za  pomocą  tłómaczeń  dla  niego  były  przystępne. 

Wskutek  takiego  napręienia -umysłu  nad  przedmiotami  więcćj 
naukowej  i  praktycznej  natury,  pozostało  w  papierach  jego  notat  i 
najrozmaitszych  studyów  prozą  pisanych  z  owego  czasu  tyle,  że 
wnosić  można,  iż  utwory  poetyckie,  o  których  co  tylko  dałem 
powyżój  wiadoqioió,  stanowić  musiały  wyjątkowe  chyba  tylko  Sło- 
wackiego zajęcie  począwszy  od  roku  1842.  Są  to  aforyzmy,  aen- 
tencye,  filozofematy,  rozmyślania —  w  zakresie  religii,  znawstwa 
przyrody,  mitologii,  historyi  i  społecznych  teoryi;  wreszcie  mo- 
dlitwy, kazania  (miane  zapewne  w  gronie  współwyznawców),  listy 
dogmatyczne  do  niektórych  osób  w  materyi  przyswojonego  sobie 
systemu ,  a  cza&em  i  dłuższe  prace.  Ostatnie  pisaue  były  zazwy- 
czaj w  formie  dyalogu,  ną  wzór  Platońskich  dyąlogów,  albo  też 
w  kształcie  ewangelii  i  apokalipsy. 

Z  tych  pism  wszystkich  użytku  zrobić  nie  było  można  dla 
świeżo  dokonanego  dzieł  pośmiertnych  wydania,  ponieważ  są  to 
rzeczy,  jak  się  już  powiedziało,  bez  początku  i  końca  i  nie  do- 
prowadzone też  do  tego  choćby  tylko  stopnia  jasności,  iżby  do- 
brze rozumieć  można  było,  co  chciał  przez  nie  Słowacki  ostate- 
cznie powiedzieć.  Pełno  tam  zawsze  bowiem  przypowieści ,  poró- 
wnań, obrazów  poetycznych,  słowem  najśmielszych  rozpędów  i 
zboczeń  1  które  nibyto  mają  tom  lepiój  kwestyą  rozjaśnić,  ale  jój 
nie  rozjaśniają.  Zabierają  tylko  miejsce,  rzecz  na  tóm  nic  nie 
zyskuje,  a  to,  o  co  chodziło,  tymczasem  ulatuje  z  pamięci... 

Jedna  pomiędzy  temi  pracami,  nieco  późniój  zapewne  wyko- 
nana, znalazła  się  w  papierach  w  takim  kształcie,  że  ją  uważać 
można  i  za  syntezę  niejako  wszystkich  owych  przygotowań  zrazu 
daremnych  i  za  wysłowienie  ostateczne  całój  wiary  i  wiedzy  poety, 
na  którćj  sformułowaniu  i  przekazaniu  potomności  tak  bardzo  mu 
zależało.  Napis  tego  utworu:    „Genesis    z  Dnoha,  Mocllitv^a.'' 


Jestto  rzecz  wielkich  rozmiarów,  wypowiedziana  uroczyście,  w  for- 
mie wyznania  wiary,  zwróconego  ku  samemu  stwórcy  wszech  rze- 
czy, a  zatem  rzeczywiście  w  fonnie  modlitwy. 

Oto  początek  tego  mistycznego  traktatu: 

,,Na  skałach  Oceanowych  postawiłeś  mię  Boże ,  abym  przypo- 
mniał wiekowe  dzieje  ducha  mojego;  a  jam  się  nagle  uczuł 
w  przeszłości  Nieśmiertelnym,  Synem  Bożym,  stwórcą  widzial- 
ności i.  jednym  z  tych,  którzy  Ci  miłość  dobrowolną  oddają  na 
złotych  słońc  i  gwiazd  girlandach. 

H Albowiem  Duch  mój  przed  początkiem  stworzenia  był 
w  Słowie,  a  Słowo  było  w  Tobio— a  jam*)  był  w  Słowie. 

„A  my  duchy  słowa  zażądaliśmy  kształtów  i  natychmiast 
widzialnymi  uczyniłeś  nas  Panie,  pozwoliwszy,  iżeśmy  sami  z  sie- 
bie z  woli  naszój  i  z  miłości  naszój  wywiedli  pierwsze  kształty  i 
stanęli  przed  Tobą  zjawieni. 

«Duchy  więc,  które  wybrały  za  formę  światło,  odłączy- 
łeś od  duchów,  które  obrały  objawienie  się  w  ciemności;  i 
tamte  na  słońcach  i  gwiazdach,  a  te  na  ziemiach  i  księżycach 
rozpoczęły  pracę  form,  z  którój  Ty  Panie  odbierasz  ciągle  osta- 
teczny wyrób  miłości ,  dla  której  wszystko  jest  stworzone ,  przez 
którą  wszystko  się  rodzi. 

„Tu  gdzie  za  plecami  mojemi  palą  się  złote  i  srebrne  skały 
nabijane  mikowcem ,  niby  tarcze  olbrzymie  przyśnione  oczom 
Homera,  tu  gdzie  odstrzelone  słońce  oblewa  nii  płomieniami  ra- 
miona ,  a  w  szumie  morza  słychać  ciągły  głos  pracującego  na  for- 
mę Chaosu;  tu  gdzie  duchy  tąsamą,  co  ja  niegdyś  drogą  wstę- 
pują na  Jakubowa  drabinę  żywota;  nadtemi  falami,  na  które  duch 
mój  tyle  razy  puszczał  się  w  nieświadome  horyzonty,  nowych 
światów  szukając:  pozwól  mi  Boże,  że  jako  dzieciątko  wyjąkam 
dawną  pracę  żywota  i  wyczytam  ją  z  form,  które  są  napisami 
mojój  przeszłości. '^ .. . 

Po  takim  początku,  obejmuje  dalsza  osnowa  Genezy 
z  Ducha  niejako   przypomnienie    pierwszych  początków 

*}  Jam,  nie  ja;  bo  ja  08ob%  jest,  a  tam  osoby  nie  było 
jeszcze.  (Przyp.  Słowackiego). 

T«niII.  ^3 


258 

odwiecznej  istnoici  świata,  przypomnienie  zaczerpnięte  z  wnętrza 
własnego  ducha,  który  w  tein  wszystkióm  uczestniczył.  Jest  to  więc 
w  kształcie  dziejowej  opowie&ci ,  w  kształcie  płatoński^j  anamnezy, 
obraz  kolejnego  przeobrażania  się  i  doskonalenia .  planety  naszój, 
z  tem  wszystkióm  co  na  niej  żyje  i  żyło. — Nie  brak  w  tim  dziele 
rzeczy,  które  bardzo  pięknie  i  poetycznie  pod  względem  formy 
rozpowiada  poeta;  jednakże  nie  można  w  nięją  niewidzieć  też 
wielu  marzeń  i  dziwnie  przekręconych  pewników  naukowych. 
A  główna  myśl,  którą  odsłania  jakby  objawienie  nowe,  sobie  do- 
piero odsłonione ,  nie  jest  i  nie  była  już  wtedy  właściwie  niczym 
nowem  w  nauce.  Mówię  tuptóm  dziś  już  powszechnie  uznanem  za- 
łożeniu ,  że  wszystkie  rzeczy  i  żyjątka  w  stworzeniu  —  od  kamie- 
nia począwszy  aż  do  organizmu  człowieka  —  stanowią  łańcuch 
nieprzerwany  i  jednotliwy.  Wszystkie  ogniwa  tego  łańcucha  są  to 
jakby  stopnie  coraz  wyższego  wyrazu  tej  siły  twórczej,  która 
to  wszystko  wydobywa  z  niebytu,  z  łona  materyi.  Cała  „Filozofia 
Natury '^  Hegla  (niemniój' zresztą  w  szczegółach  bałamutna,  jak  i 
Geneza  Słowackiego)  jest  już  na  tejże  właśnie  idei  oparta; 

„Genezę  z  Ducha*^  uważał  Słowacki  za  najcenniejsze 
dzieło  swoje,  za  płód  pracy  najwięcój  zasługujący  na  ogłoszenie, 
ze  wszystkiego  co  tylko  kiedykolwiek  napisał.  Twierdzenie  niniej- 
sze opieram  na  następującój  okoliczności.  Do  manuskryptu,  bardzo 
czysto  przepisanego  własną  ręką  autora,  znajduję  dodaną  kartkę 
z  następującym  napisem:  Genesis  z  Ducha,  pismo  zda- 
niem, autora  najważniej  sze  ze  wszystkich,  jakie 
kiedykolwiek  napisał;  zawiera  bowiem  ĄlFę  i  Ome- 
gę świat  a. '*  Słowa  te  zanotowane  zostały  przez  przyjaciela  i 
nieodstępnego  towarzysza  poety  w  jego  ostatnich  chwilach ,  o  któ- 
rym w  dalszych  rozdziałach  t)ędzie  jeszcze  wzmianka  osobna.   . 

Dodał  potom  Słowacki  do  Genezy,  w  osobnym  urywku ,  je- 
szcze i  wykład  ze  swego  stanowiska  tych  piórwszych  chwil  istnie- 
nia na  ziemi  rodu  ludzkiego,  których  przypomnienia  złożone  są 
częścią  w  mitologii,  częścią  w  księgach  starego  Testamentu.  Buj- 
ne i  to   było  pole  dla  marzącego  umysłu!    Od  chwili  jaśniejszej 


259 

wiedzy  dziejowej ,    na  progu  wieków  jakokolwiek   oświeconych  po- 
chodnią historyi  —  rzecz  się  urywa... 

Wszystkich  tego  rodzaju  pism  Słowackiego  nie  objąłem 
w  wydaniu ,  które  ażeby  mogło  być  doprowadzone  do  skutku ,-  ko- 
niecznie musiało  być  ściągnięte  do  jak  najkrótszych  rozmiarów  i 
mieścić  w  sobie  to  tylko,  co  jeżeliby  było  przepadło,  stanowiłoby 
prawdziwą  stratę  dla  ojczystej  literatury.  Zresztą  uważałem  jak- 
by za  wykroczenie  przeciw  cieniom  mego  poety,  ogłaszać  rzeczy, 
które  ani  jemu  sławy  ani  czytelnikom  pożytku  nie  zdawały  się 
obiecywać.  —  Genesis  z  Ducha  może  być  ciekawym  mate- 
ryałem  do  poszukiwań  w  zakresie  Towiańszczyzny ;  ale  do  poszu- 
kiwań takich  mido  kto  zapewne  znajdzie  w  sobie  ochotę.  Ogół 
czytających  szemrałby  na  wydawcę,  gdyby  się  kosztem  znacznie 
podwyższonój  ceny  było  w  taki  sposób  powiększyło  ilość  to- 
mów pośmiertnego  wydania. 


ROZDZIAŁ  OSMNASTY. 

Dalszy  ci%  rozpoczętej  materyi.  —  Rozmowa  z  Matk%  Mokry" 
rią.  —  KrólDuch  —  wykład  pierwszych  rapsodów  tegoi  —  szcze- 
góły, o  stanie  rękopisu  dalszycłi  części  Króla -Ducha.  —  Urywki 
przekładu  Iliady.  —  Powody  do  napisania  wiersza  ^Do  Autora 
trzech  Psalmów**  —  okoliczności  chwiii  owc^  towarzyszące  — 
stosunek  ówczesny  między  Krasińskim  a  Słowackim.  —  Dwie  bro- 
szury prozą,  w  tychże  latach  wydane. 

Wszystkie  prace  w  rozdziale  poprzednim  wymienione,  prócz 
jednój  chyba  Genezy  z  Ducha,  zdają  się  samą  swoją  po- 
wierzchownością świadczyć  o  tem,  że  powstiJy  pod  wpływem ,  jak 
się  Słowacki  przy  pewnój  sposobności  wyi^aził,  ^piórwszego  szału 
rozbudzonych  ducha  wnętrzności".  Nie  było  mi  wprawdzie  podo- 
bno, szczegółowo  oznaczyć  czasu,  kiedy  każda  z  nich  mogła  być 
napisaną;  ale  tyle  będzie  pewnem,  że  przypadają  one  wszy- 
stkie na  pierwsze  lata  owej  mistycznój  doby  w  jego  żywocie.  Ide- 
je  jego  były  wtedy  jeszcze  w  nieustającym  ruchu  przekształceń. 
Sam  on  jeszcze  nie  pojmował  się  w  tym  nowym  swoim  względem 
wszystkiego,  co  wcielone  i  niewcielone,  stosunku.  Przechodziły 
mu  przez  myśl  zagadnienia  olbrzymie,  myśli  ogniste,  które  nie 
tylko  dlatego  nie  dawały  się  z  powodzeniem  zużytkować  artysty- 
cznie, że  sobie  z  nich  sam  poeta  nie  umiał  jasnej  zdać  sprawy, 
ale  że  i  zbyt  rozległe  to  były  pomysły.  Każda  sztaka,  a  zatóm 
i  poezya,  wymaga  pewnego  ograniczenia,  skoncentrowania,  za- 
warcia t^o,  coby  się  rado  w  nieskończoność  rozpłynąć,  w  pe- 
wnym ś(Hsłym  zakresie.  £xcentryczność  przedmiotu  najniebezpie- 
czniejszym bywa  szkopułem  dla  wszystkich  przedsięwzięć  poe- 
yckicb. 


261 

Po  upływie  pewnego  casasa  Słowacki  choć  trwał  i  nadal  pr2y  po« 
wzięty^  kierunku  i  bynajmniej  nie  opuszczał  sz,ŁaQc|aru  now^j  doktry 
nyóednąkże  pczetra^ł  dQ  pewnego  jui  stoppią  npwe  8WQ)^  wyobraże- 
nia i  zaczął ,  £e  tak  powiem,  czuć  grunt  jakić  pod  stopami.  Utwory 
j^o  od  tego  czasu  zaczynają  w  nim  ząo^wu  okazywać  artysta, 
artystę  pierwszego  rzędu  i  mistrza  słowa,  jakim,  był  przed  ro- 
kiem"  1842.  Otacza  je  wprawdzie  pewna  mgła  mistycyzmu  jeszcze 
i  potem,  ale  jnt  ąie  w  t^  gęstości,  żeby  warto&ć  ich  jako  dzid 
poetyckich  miała  cierpieć  na  tóm  dotkliwie.  Owszem  —  zdaje 
się  niekiedy,  że  ten  lekki  wiew  extatycznej  zadumy,  ten  taje- 
mniczy odblask  bezdennej  wiary  i  fantastyczoości  w  autorze 
przydaje  im  prawie  woni  i  wdzięku.  Można  się  wtedy  nie  godzić^ 
na  ostateczne  następstwa ,  do  jaki<diby  uboczne  intencye  poety, 
zaledwie  dostrzeżone  w  dziełach  jego  tój  daty,  prowadzić  mogły. 
Ale  też  i  nie  można  utworom  tym  zaprzeczyć  —  z  ich  stanowi- 
ska —  niepospolitej  nieraz  głębokości  w  pomyśle,  a  niezrównanej 
z  niczćm  siły  w  wysłowieniu  i  rzucie.,, 

Do  liczby  rzeczy  tego  właśnie  rodzaju  nie  wahałbym  się  za- 
liczyć mianowicie  „Komowy  s  Kafką  Kokryną^.  Ńie  wchodzę 
w  to,  czy  wszystkie  rysy  tego  obrazu  są  rzeczywiście  wzięte  że 
tak  powiem  z  natury;  wiadomo  mi,  że  osoby  niektóre,  dobrze 
jak  powiadają  z  całą  tą  sprawą  obeznane,  wytykają  poematowi 
temu  pod  tym  właśnie  względem  miejscami  uchybienia;  —  biorąc 
wszelako  utwór  ten  jako  dzieło  sztuki,  której  zadanie  nie  polega 
na  odtwarzaniu  rzeczywistości  niewolniczem  nawet  w  ubocznych 
i  najdrobniejszych  szczegółach,  lecz  na  ujęciu  ducha  zdarzeń,  o 
które  chodzi:  zdaje  mi  się,  że  go  można  śmiało  zaliczyć  do  ar- 
cydzieł w  tym  rodzaju  poezyi.  Z  dawniejszych  prac  Słowackiego 
najwięcej  zbliża  się  do  niego  poemat  o  Ojcu  Zadżumionych» 
jako  podobny  obraz  strasznej  boleści  i  grozy.  Objawy  Towiani- 
zinu  są  w  Rozmowie  tak  nieznaczne,  artystyczny  jój  układ 
tak  prosty,  a  moc  słowa  taka  potężna,  że  zaledwie  uwierzyćby 
można,  że  to  jest  dzieło  właśnie  lat  owych,  a  nie  kiedyś  rychlój 
stworzone.  Że  tak  jednak  jest,  tego  dowodzi  najprzód  sam  czas 
wypadku  9  który  dał  powód  do  podjęcia  tego  przedmiotu ,  a  po* 


869 

tóm  1  ta  okoKeznoiiS,  że  w  rękopisie  własnoręcznym  poety,  w  któ- 
rym się  tnieici  pierwszy  rzat  tego  dzieła,  znajdują  się  w  niektó- 
rych miejscach,  pomiędzy  jednym  ustępem  a  drogim,  różne  — 
nienależące  do  osnowy  poematu  —  odezwania  do  Boga,  ułożo- 
ne w  najprostszych  wyrazach  prozą,  jakie  pisać  po  będących  pod 
ręką  papierach  swoich  było  w  owych  dopiero  latach  zwyczajem  i 
niejako  potrzeł)ą  duszy  naszego  poety.  Są  to  różne  definicye  do- 
gmatów jego  doktryny,  aforystycznie  wyrzeczone  w  ł^ormie  modli- 
twy zwrócono} "do  Boga  samego,  jako  bezpośredhi  wyleW  serca 
wzbierającego  wdzięcznością ,  że  mu  jest  danóm  mieć  iwiadomoóć 
rzetelno]  prawdy.  Miejsca  takie ,  jak  już  wspomniałem ,  wprawdzie 
nie  zostają  w  żadnym  związku  z  poematem ,  o  którym  tu  mówimy; 
ale  dają  podstawę  do  najpewniejszych  wniosków  o  czasie,  kiedy 
on  powstał,  i  o  usposobieniu  ducha,  którego  był  owocem. 

Drugióm  dziełem  tej  kategoryi ,  ale  wykonanóm  zupełnie  zno- 
wu w  innym  rodzaju,  jest  Król -Dach.  CzęSć  początkowa  poema- 
tu tego, ^nazwana  „Rapsodem  pierwszym"  została  ogłoszo- 
na za  życia  jeszcze  poety,  w  r.  1847  (rzeczywiście  w  końcu  1846) 
w  Paryża,  bezimiennie ,  bez  karty  tytułowój ,  w  formacie  wielkiój 
ósemki,  stron  24.  —  Były  to  tylko  trzy  pierwsze  pieśni,  stano- 
wiące poniekąd  odrębną  caToió.  Wrażenia  one  na  publiczności  za- 
dnio nie  wywarły.  Mało  przez  kogo  przeczytane  do  końca,  po- 
tępione jako  dziwactwo ,  przeszły  przez  ogół  prawie  niepostrzeżone. 
Trudno  bo  też  było  z  tego  ułomku  wyrozumieć  istotną  myśl  po- 
ety i  urobić  sobie  choćby  jakiekolwiek  wyobrażenie  o  całkowitóm 
założeniu  utworu.  Bytto  ustęp  wprawdzie  głęboko  pomyślany, 
w  pojedynczych  działach  z  wielkiem  dokonany  mistrzowstwem  i  sło- 
wa i  w  ogóle  artyzmu ;  lecz  skądinąd  tak  oderwany  i  trudny  wte- 
dy jeszcze  do  zrozumienia ,  że  nie  mógł  nie  zdawać  się  zagadką 
wszystkim  niewtajemniczonym  w  mistyczną  autora  doktrynę. 

Tento  zupełny  brak  udziału  ze  strony  czytelników  wstrzymał 
też  zapewne  Słowackiego  od  drukowania  dalszych  rapsodyi.  I  tak 
skończyło  się  na  teui,  że  do  niedawna  publiczność  nasza  nie  zna- 
ła nic  więcój  z  tój  olbrzymiój  kreacyi,  jak  tylko  ów  jeden  rapsod; 


263 

i  to  do  dzisiaj  poemat  ten  cały   prawie   powsrechmę   uchodzi  ca 
rzecz,  która  się  osuwa  z  pod  wszelkiego  rozbiorą... 

Słowackiego  ciągfóm  marzeniem,  od  pierwszej  cłiwili  przyję- 
cia doktryny  Towianizma,  była  my&i  przyobleczenia  nOwych  idei 
w  szaty  poezyi.  Widzieliimy  w  powyższym,  jak  wszystkie  prace 
jego  od  r.  1842  począwszy,  polegały  natój  jedynój  dążnoicL  Nie 
chodziło  ma  już  odtąd  o  tworzenie  ideałów  fantazyi  w  zwyczaj- 
nym sensie;  nie  chodziło  o  artystyczne  dokonywanie  dowolnych 
założeń  poetycznych.  Cliciał  on  podnieść  znaczenie  i  zasługę  poe- 
zyi daleko  wyżój.  Miał  to  być  jeden  ze  sposobów  wieszczego  ob- 
jawienia świata  istnej'*,'Tezpośredni^j  prawdy,  t.  j.  tajnych  dog- 
matów i  tych  wszystkidi  rzeczy  zakrytych,-  których  wypowie- 
dzenie w  innej  formie  przewyższałoby  może  W  łodziach  zwyczaj- 
nych zdolność  pojęcia  takowych. 

Poprzednie  próby  uczynienia  zadość  tema  ideałowi  —  nie  a- 
dawały  się  aatorowi  naszemu.  Były  to  wszystko  prace  o  tyle  chy- 
bione, że  osnowa,  że  tło  i  ramy  zamierzonego  dzieła  nie  były 
zdolne  przyjąć  w  się  i  pomieścić  całej  aatora  intencyi.  Były  to 
wszystko  jakby  naczynia  jakieś  kruche  i  szczupłe ,  niezdolne  ob- 
jąć w  sobie  wszystkiego,  co  w  nich  zawarte  być  miało.  Dlat^o 
też  owe  zbyt  ciasne  kształty  paczyły  się  poecie  pod  ręką ;  wycho- 
dziły z  pracowni  jego  albo  jako  monstra  (X.  Marek  i  Srebrny 
Sen),  albo  z  niój  nie  wychodziły  wcale,  lecz  przed  dokonaniem 
pracy  nad  niemi  odkładane  bywały  na  bok,  i  leżą  dziś  przed  na- 
mi jak  torsa  potwornój  rzeźby,  która  szczegółami  obudzą  podziw, 
a  pomysłem  odstręcza... 

Wreszcie  trafił  Słowacki  na  przedmiot,  który  stosunkowo 
najwięcój  obiecywał  założeniu  jego  dorównać.  Założenie  jego  pole- 
gało tym  razem  na  onym  wiary  jego  artykule  naczelnym ,  że  spo- 
łeczeństwo ludzkie ,  obrębem  pewnój  narodowości  objęte ,  jest  pro- 
wadzone naprzód  i  coraz  dalej  mocą  duchów  wybranych ,  duchów 
większych,  silniejszych...  Każdy  naród  ma  zatóm  swego  niby 
anioła  (może  kilku  aniołów  —  punkt  ten  bowiem  nie  jest  u  Sło- 
wackiego wypowiedziany  jasno),  który  przez  niego  działa  i  prze 
go  ku  coraz  większemu  zbliżeniu  się  do  celu,  jaki  jest  narodowi 


264 

temn  wytknięty.  Działanie  jednakowoż,  owego  dncha,  przesnnwa- 
jąć  się  pr^c^  cały  cią^ dziejów  narodowych,  nie  może  być  mierzone 
trwaniem  jednego  człowieczego  żywota.  Pokolenia  ludzkie  zmie- 
niająnsic  i  nastają  po  sobie,  jak  liście  na  drzewach,  opadające 
jesienią,  a  odrastające  na  wiosnę.  Człowiek  naczelny  w  narodzie, 
człowiek  mający  w  sobie  owego  ducha -anioła,  podlega  oczywiicie 
tymsamym  prawom  natury,  co  cały  rodzaj  ludzki.  Misya  wieko- 
wa ducha,  który  W  nim  żyje  i  przezeń  działa,  liie  może  więc 
być  dopełnioną  w  ciąga  znikomego  jego  życia.  Dlatego  dnch  ten 
potrzebuje  więc  kilku  żywotów,  mając  działać  t>ezprze8tannie ;  i 
przclo  w  kolei  czasów  odradza  się  to  w  tern  ciele,  to  znowu 
w  owem.  Na  pozór  coraz  inna  osobistość  dziejowa,  jest  on  w  gran- 
cie rzeczy  jednak  zawsze  tymsamym  duchem  -  kierownikiem  swo- 
jego społeczeństwa,  tymsamym  duchem  nad  docfaami^  tymsamym... 
„Królem-  Duchem**. 

To  tedy  założenie  swoje  zamierzył  Słowacki  uwidomić  na 
przykładzie  dziejów  ojczystych ,  wytłómaczonych  i  okazanych  w  tern 
świetle  począwszy  od  pierwszej  chwili  żywota  Polski  aż  do  dni 
ostatnich.  Czyli  innemi  słowy:  poeta  nasz  wprowadza  tę  "przodu- 
jącą dziejom  naszym  osobistość  mistyczną,  jako  bohatera  epopei; 
i  z  powodów,  które  niżej  odsłonimy  wyraźniej,  z  powodów  nader 
ważnych ,  gdyż  dotyczących  samójże  osoby  własnój  ,  osoby  Sło- 
wackiego: kładzie  całą  opowieść  trudów  w  tym  szeregu  wieków 
przebytych,  całą  opowieść  tój  nieśmierEelnój  kracyaty  — ^w  wła- 
sne usta  Króla-Ducha,  zaczynając  poemat  od  owej  strofy, 
zapowiadającej  ogólną  treść  tego  cyklu  rapsodów. 
^Cierpienia  moje  i  męki  serdeczne 

I  ciągłą  walkę  z  szatanów  gromadą, 
Ich  bronie  jasne  i  tarcze  słoneczne, 
Jamy  wężową  napełnione  zdradą 
Powiem  —  wyroki  wypełniając  wieczne, 
Które  to  na  mnie  dzisiaj  brzemię  kładą, 
Abym  wyśpiewał  rzeczy  przeminięte 
I  wielkie  duchów  świętych  wojny  święte*'*). 

*)  A  więc  się  poeta  identyfiki^e  z  bohaterem  swoim 


265 

W  pierwszym  rapsodzie  (wydanym  jeszcze  r.  1847)  odsłonił 
autor  pierwszy  doczesny  żywot  króla-ducha  na  tle  samych  społe- 
czności naszej  zawiązków.  Dalsze  rapsody  przedstawiają  go  w  pó- 
źniejszych jego  żywotach,  w  coraz  innych  osobach,  a  zawsze 
w  takich,  że  życie  narodowe  w  każdćj  epoce  od  nich  jedynie  od- 
bierało główny  pęd  i  ruch  i  kierunek   ku  przeznaczeniu  swojemu. 

Przypatrzmyż  się  teraz  nieco  bliżej,  jak  ten  pomysł  jest -wy- 
konany w  szczegółach.  • 

W  rapsodzie  I  mamy  opowieść?  pierwszego  wcielenia  się  kró- 
la-ducli  a  w  postać?  narodową  polslią:  Nie  jestto  bynajmniój 
piói*W8ze  zrótlzeiile' się  jego',  jako*  ducha  w  ogóle.  Jako  odrębna 
wiekuista  istota ,  i>stniał  on  już  i  przedtóm.  Lecz  tych  że  tak 
powiem,  przedsłowiańskich  dziejów  jego  istnienia  gdzieindziej  — 
poeta  nie  odsłania.  Ukas^ujo'  go  nam  od  razu  w  postaci  Armeń- 
czyka jakiegoś,  który  jato  zmarłe  już  ciało  złożony  jest  na  sto- 
sie, ażeby  bycS  Spalonym,  a  potem  się  odradza  na  nowo  w  indy- 
widualności wenedyjskiej ,  ^łowiańskiój. . . 

'Armeńczykowi  owemu  było  imię  Her.  I  nazwę  tę  i  cały  po-^ 
tny^ł  ^przejął  Słowacki  od  Platona.  Pkto  na  samym  końcu  naj- 
głębszego ze  wszystkich  utworów  swoich,  na  końcu  dyalogu  za- 
tytułowanego „Rzeczpospolita**  zamieścił  piękną  i  pełną 
znaczenia  symbolicznego  "powieść?  o  jakimś  Herze,  synu  Armeniu- 
sowym  z  Pamfilii,  który  w  walce  za  ojczyznę  poległ  i  wespół 
z  innymi  zabitymi  leżał  przez  dziesięć  dni  na  pobojowisku.  Dzie- 
siątego dnia  przyszli  ludzie ,  ażeby  trupy  zabitych  pogrześcS.  Psuły 
się  one  już  wszystkie ,  tylko  Hera  ciało  znalezione  zostało  w  czer- 
stwej świeżości.  Podniesiono  wszystkich  poległych  z  ziemi  i  z  czcią 
wielką  zawieziono  do  miasta.  Dwunastego  dnia  złożono  ciała  na 
stosach,  albowiem  miały  byc?  spalone.  Kiedy  już  przykładano 
ogień  do  stosa,  na  którym  Her  leżał,  stało  się,  iż  zmarły  otwo- 
rzył oczy  i  powstał.  I  zszedłszy  ze  stosu  oznajmił  ziomkom,  że 
duch  jego  wyszedł  był  z  ciała  i  był  na  drugim  świecie,  gdzie  lu- 
dzi'zmarłych  sądzą  i  karzą  i  nagradzają  —  wedle  zasługi.  Ale 
kiedy  stanął  z  kolei  i  on  przed  sędziami:  powiedziano  mu,  że 
jemu  tylko  należy  przysłuchiwać?  się  i  przypatrywać  wszystkiemu, 
lomlL  5i 


/ 


266 

(50  się  tu  dzieje.  Albowiem  ma  on  jeszcze  wrócić  do  życia  i  by(5 
do  ludzi  na  ziemi  miesztajćicycli  zwiastunem  z  świata  drugiego. 
OpoWia^al  tedy  ów  zmartwychwstały  z  stosu  swojego ,  jaŁo  się 
odbywają  sądy  dusz  zmarłych,  jaliife  im  wymierzane  bywają  ka- 
ry, jalta  ich  czelta  przyszłość  dalsza  i  jak  wreszcie ,  po  upływie 
oznaczonego  czasu,  stawają  one  powtórnie  przed  potęgami  tamte- 
go świata,  t.  j.  przed  Ananką  i  trzema  córami  onój,  których  wspól- 
na nazwa  jest  Mojry,  i  które  rządzą  życiem  ludzkióm.  Tam  tedy 
stają  duchy  owe  w  szeregu;  a  służebnice  onych  trojga  pań  za- 
mogilnych  kładą  po  przed  nimi  mnogość  wielką  wzorców  i  wize- 
runków żywota,  tak  żywota  zwierząt  różnych,  jako  i  żywotów 
ludzkich.  Następnie  wstępuje  czarodziej  jakiś  na  podwyższenie  i 
głosi:  -Słuchajcie  słowa  dziewicy,  córy  Ananki,  Łachezy!  Dusze 
znikome ,  oto  się  poczyna  nowy  okres  śmiertelnego  waszego  życia. 
Nie  was  los  wybierać  będzie,  lecz  wy  same  obierzecie  los  sobie. 
Przed  kim  piórwszy  znak  padnie,  ten  niech  najprzód  wybierze 
sobie  żywot  i  dolę,  od  której  się  potom  już  nie  potrafi  oddzielić  1 
Oto  cnota  jest  tu  do  wzięcia !  mniej  alho  więcej  mieć  jej  będzie- 
cie, w  miarę  ile  ją  cenicie  albo  ile  jój  nie  cenicie.  Wina  będzie  po 
stronie  tego ,  kto  wybiera  —  bóstwo  niewinne  niczemu** ...  To 
mówiąc,  rzuca  mąż  ów  znaki,  jakby  losy  z  liczbami,  po  przed 
cały  zgromadzonych  dusz  szereg.  A  każda  dusza  znak  swój  pod- 
nosi wedle  tego  jak  przy  niój  upadł ,  i  po  kolei ,  znakiem  owym 
wskazanój,  przystępuje  do  wyboru  sobie  żywota  z  pomiędzy 
wszystkich  owych  wizerunków,  które  w  wielkiej  mnogości  zo- 
stały rozłożone  przed  niemi.  Wybór  takowy  zawisł  zupełnie  od 
woli  tego,  który  wybiera.  Pomimo  tego,  bywa  to  widok  i  smutny 
i  śmieszny  i  zarazem  dziwny,  jak  dusze  owe  wybierają  sobie  ży- 
woty powodując  się  najczęściój  wrażeniami,  które  z  sobą  przy- 
niosły z  tej  strony  grobu,  z  poprzedniego  życia  swojego.  I  tak, 
dusza  Orfeusza  —  z  nienawiści  ku  całemu  rodowi  kobiet  —  wy- 
brała wizerunek  życia  łabędzia,  ażeby  się  już  nie  rodzić  z  kobie- 
ty. Dusza  łabędzia  przeciwnie  wybrała  sobie  żywot  ludzki.  Dusza 
Tamyrysa  (poety)  przeniosła  nad  wszystkie  inne  żywot  słowika. 
Ajax  silny,  a  jednak  pokrzywdzony  przez  ludzi,  zapragnął  teraz 
życia  lwa.   Agamemnon,   równie   zniechęcony  do   ludzi,    sięgnął 


267 

ręką  po  życie  orła.  Odysseus,   po  długich  trądach  walk  i  wędró- 
wek  wyleczony  z  żądzy  sławy  i   pomny  bólów,  jakich  z  jej  po- 
wodu doznawał,   chwycił  z  radością  za  wzorzec  żywota  w  spokoj- 
nym   zakresie    prywatnego    człowieka ;    a .  Atalanta ,    która   już 
w  poprzedniem  życiu  z  tego  słynęła,    że  jej  w  biegu  prześcignąć 
żaden  zapaśnik  nie  zdołał,  wybrała  sobie  żywot  męszczyzny,  atlety...        4 
Kiedy   zaś  już   każda   dusza  dokonała  wyboru  swego,  udają        \ 
się  wszystkie  razem  na  dolinę  Lety.^  a  idą  w  skwarze 'wielkim  i 
spiece,   albowiem   na  dolinie   tej    nie  ujrzeó    ani   drzew   żadnych,        v 
ani  żadnego  z  płodów,  które  ziemia  wydaje.  I  zasiadają  pod  wie- 
czór nad  tą  cudowną   rzeką,  kojącą  troski.  Tu  dusza  każda  wy- 
pić koniecznie   powinna    pewną  miarę  wody;  a  niektóre,  ile  roz- 
wagą i    umiarkowaniem   mniej    się    powodujące,   wychylają  jej  i 
więcej ,  w  skutek  czego  też  potom  zapominają  na  wszystko  (i  tak 
się  potom  odradzają,  jakby  nigdy  Jjrzedtem  nie  żyły  na  świecie) 
Wypiwszy  wodę   owę ,   zasypiają  'wszystkie.    Nadchodzi  noc ,  go- 
dzina   północna   bije.    Wtedy   nagle   poczyna   się  grzmot   wielki  i 
trzęsienie  ziemi.    A  dusze  w  górę  się  rozpierzchują   na  wszystkie 
strony  jak  gwiazdy  spadające ,  i  każda  kwapi  się ,  kędy  jej  prze- 
znaczono urodzić  się... 

"Owoż  to  wszystko  widział  na  drugim  świecie  i  opowiedział 
ziomkom  swoim  ze  stosu  ów  Her  z  Pamfilii.  O  sobie  samym  zaś 
nie  był  w  stanie  powiedzieć,  którędy  i  jakim  sposobem  wrócił  do 
ciała.  Tyle  mu  tylko  było  wiadomo,  że  jemu  pić  wody  z  Lcty 
nie  dano  i  że  kiedy  nagle  z  rana  oczy  znowu  otworzył,  ujrzał 
się  już  położonym  na  stosie.  — 

Taki  jest  w  najgłówniejszych  zarysach  ów  myt  Platona,  bar- 
dzo szczegółowo^  u"  niego  rozprowadzony,  który  więc  posłużył  za 
punkt  w7Jścia  dla  ^Króla-Ducha''.  Jak  widzimy,  bardzo  mało 
przejął  z  tego  mytu  Słowacki.  Bo  też  zamiar  jego  był  inny,  jak 
Platona.  Filozofowi  greckiemu  zależało  na  dokładnóm  odmalowa- 
niu tego,  co  Her  widział  na  drugim  świecie;  a  naszemu  autoro- 
wi chodziło  przeciwnie  o  dalsze  losy  samegoż  Hera.  Stądto  za- 
ledwie się  w  niektórych  szczegółach  i  to  ubocznych  spotykają  oni 
ze  sobą.   Rozmijają  się   zaś  mianowicie  w  tym  punkcie,  że  po- 


268 

dług  113  y  tu  greckiego  Her  na  stosie  wrócił  do  życia ,  ażeby  je 
wieśó-^d^J  w'^dawnycTr  warunkach;  TSIowackiogo  zaś  Her  ciało 
swoje  pozostawia  na  stosie  i  kończy  tam  już  swój  zawód  ziemski. 
Ciało  podlega  j)Iomieniom  —  dusza  występuje  z  niego ,  aby  ule- 
cie(f  w  nadziemską  krainę  duchów. . .  ' 

Dalsze  koleje  tej  duszy  są  w  poemacie  takie: 
Po  wyjściu  z  ciała*),  ujrzał  się  Her  w  owój  krainie  Plato- 
na, ;,kędy  dusze'  j  asne  jak  brylanty,  swe  dobrowol- 
ne czyniły  wybory**.  Jednakże  ,on,  ^z  harmoniąt)bez  na- 
ny  młodą  własnego  cłała"  (strofa  VUI,  w  którój  jak  i 
w  innych  strofach  przecinkowanie  ciągle  błędno),  t.  j.  świadom 
tego ,  że  to  ciało  nieskazitelne  i  wiecznie  młodo,  jakie  miał  wtedy 
czystym  duchem  będąc,  najlepiej  harmoniuje  z  jego  naturą:  „ni o 
chciał  odmiany^  ani  ciała  ani  doli  ani  żywota,  i  nie  pragtiąc' 
niczego  więcej ,  jak  żeby  duchem  i  nadal  już  pozostać ,  nie  czynił 
żadnego  wyboru.  Siadł  tedy  razem  as  drugiemi  duszamt  nad  brze- 
giem Lety,  lecz  wody  do  ust  nie  wziął.  Same  tylko  rany  swoje 
nią  zmywał,  ażeby  straciły...  pamięć  boleści.  Wtedy  to  ukaza- 
no" mu  -^  gdzieś  w  wielkiej  oddali  r—  „we  mgłach  letejskiej 
zapomnienia  rzeki""  tajemniczy  wid  jakiś,  zjawienie  dzi- 
wnój ,  z  niczem  nieporównanój  piękności ,  które  „jak  świt  daleki*" 
uroczo  przed  oczyma  jego  wschodziło  (strofa IX  i  następne).  „Ani 
gwiaździce,  co  się  w  morzach  palą  —  powiada  w  myśl  bajecznych 
podań  ludowych  poeta  —  „ani  tych  gwiaździc  jasność  tajemni- 
cza" nie  wywiera  tyle  trwogi  na  jestestwach  żyjących  w  morza 
otchłani ,  ile  jego  jprzęraziło  pa  r^izie  to  zagadkowe^ zj^wiwsi^.' 
Była  to  niewieścia  postać  jakaś ,  piękności  tak  idealnej ,  że  się 
stworzoną  być  zdała  jakby  z  blasków  słonecznych,  z  barw  tęczo- 
wych ,  z  dźwięków  niebiańskich ... 

jjNad  nią  dźwięk  —  duchów  girlanda  słowicza, 
Pod  nią...  jakoby  złote  zejścia  schody 
Na  świat  daleki  i  zamglony  wiodły^. . 


*)  Strofa  V  pieśni  pićrwszćj.  W  trzecun  wierszu  t<5j  strofy  powinno 
być:  „An  i  sa  ciąłem  [ilacz^a  daremnie**    zamiast  ^Ale  za  ciałem ^m 


269 

Dość  było  dachowi  Hera  ra^  spojrzeć  na  aroczą  piękooić 
tego  widu  idealnego,  ażeby  w  sobie  poczuć  tajemny  węzeł,  jaki 
go  miał  wiekuiicie  z  nim  łączyć ,  i  wiedzieć  ^  że  ta  jpostać  pro- 
mienna—to odtąd  już...\,jego  Umiłowapa.nawieki!**  — 

Jeżeli  który  ustęp  w  całym  poemacie  obecnym  sprawia  czy- 
telnikowi niepokóiiane  ^  trudnpści ,  .  to  niezawodnie  mi^sce  właAnie 
powyższe^.  Co  też  poeta  rozumiał  przez  tę  fparacyą  tak  misty- 
cznie^ tu  wprowadzoną  ? 

•  W^  pierwszej  chwili  nasunie  się  tu  każdemu  pewnie  myśl , 
że  będzie  to  zapewne  druga  podobna  duchpwa  indywidualność 
opatrznościowa,  jak  sam  bohater  poematu,  ale  indywidualność 
niewieścia:  równie  jak  tamten  mająca  przed  sobą  do  spełnienia 
wielkie  posłannictwo  w  wszechświecie  5  równie  jak  on  przeznaczo- 
na przebyć  cały  szereg  żywotów,  które  —  z  wyroku  tajnych 
przeznaczeń  —  zapewne  splatać  się  będą  losami  swymi  z  zawo- 
dem męskiego  króla-ducha  w  przyszłości  Przypuszczenie  to 
(czytając  poemat  dalej)  zdaje  się  nabierać  prawdopodobieństwa 
z  tej  mianowicie  przyczyny,  że  córka  I»echa  Wanda,  w  tak  obie- 
cujący sposób  wprowadzona  w  osnowę  już  pierwszej  pieśni,  a  po 
krótkiem  zboczeniu  w  pieśni  drugiój,  tak  przeważne  odzyskująca 
znowu  znaczenie  w  całym  tym  pierwszym  rapsodzie,  mogłaby 
z  wielkim  pozorem  słuszności  być  uważaną  za  takie  właśnie  do- 
czesna wcielenie  owego  drugiego  ducŁa^  który  jako  niewiasta 
ma  towarzyszyć  na  całej  przeznaczeń  drodze  głównemu  bohatero- 
wi poematu... 

Przy  bliższem  rozpatrzeniu  przypuszczenie  powyższe  przecież 
okazuje  się  mylnem.  K^lucz  ten  mimo  wszystkich  swoich  pozorów, 
nie  otwiera  żadnej  z  zagadek,  jakie  się  w  dalszych  spotykają  ra- 
psodach:^ Przeciwnie,  tlómaczenie  takie  wikłałoby  nas  tylko  w  cią- 
głych ^przccznóSćiach  i  prowadziło  na  bezdroża,  żadnój  nie  po- 
zostawiające możnośćr  spotkania  się  z  rawdziwym  pomysłem 
autora.  »        -  -   .  ^ 

'  Słowacki  pisząc  to  dzieło,  niewątpliwie  surowsze  i  wzniosłej - 
9ze  podjął  zamiary,  jak  opiewać  metempsycfaózę  dwojga  dochófr. 


^  t 

^ 


270 

I 

które  na  różnych  końcach  iwiata  i  w  różnych  epokach  historyi 
spotykają  się  na  to  tylko  ze  sobą,  aby  przy  innych  nibyto  wa- 
żniejszych misyach  swoich ,  odgrywać  ostatecznie . . .  romans  ze  so- 
bą na  coraz  inne  sposoby! 

Przypomnijmy  sobie ,  że  puiik,t  ,Fjjścia,i  caljjjoczjttek  „Kró- 
la-Ducha^dokonany  został  pod  wpłjwera  platońskich  ^pfjobjraicń. 
Jedną  z  zasadniczych  podwalin  całej  doktryny  Platona  jest  przy- 
puszczenie,, że  ray  Judzie  przynosimy  ze  sobą  na  ten  ^wiat  goto- 
wą już  i  tylko  przypomnienia  czasem  potrzebującą  ćwiadomo6ć 
bezcielesnych  pojęć^i  ideałów  (^ideae  innataB**).  Platon  wyobra- 
żał sobie,  że  człowiek  przed  narodzeniem  swojóm  ogląda  twarz 
w  twarz  owe  T^iekuiste  pierwokształty  wszystkich  rzeczy  stwo- 
rzonych, a  nawet  i  ideały  żadnej  zmysłowości  niezdolne,  jak  np. 
Cnotę,  męstwo  itp.  w  ich  czystej  postaci  czyli  w  icŁ  prawdzie 
bezwzględnej.  To  właśnie  też  jest,  co  sprawia,  że  chociaż  po 
narodzeniu  naszem  nie  widzimy  na  ziemi  nigdy  już  ani  nadzmy- 
słowych  wyobrażeń  ani  ideałów,  ale  tylko  same  rzeczy  znikome, 
doczesne,  które  będąc  tamtych  tylko  kopiami  i  odciskami  lichy- 
mi, są  zawsze  ułomne  i  nieudolne:  —  to  jednak  posiadamy  po- 
mimo tego  w  pamięci'  i  wyobraźni  na^zef^ jakąś  świadomość  tej 
najwyższej  piękności;  zachowaliśmy  w  sobie  jakieś  polejcie  tych 
prawcf  wiekuistych,  których  ojczyzną  są  saime  tylko  sfery  nad- 
'  ziemskie.  — 

Otóż  jednym  z  takichto  ideałów  —  wyższych  nad  wszelkie 
wcielenie,   jedną  z    takich    piękności  —  niedoścignionych  od  ża- 

.dnij  z  określonych  piękności,  jednym  z  takich  „widów^  — 
widnych  tylko  dta  oka  ducha,   nie  ciała,  jest. plaśnie  i  owa  na- 

'^ powietrzna,  iwietlana  postać,  która  się  ,,we  mgłach  letejskiej  za- 
pomnienia rzeki"  objawiła  po  śmierci  duchowi  Heraj  jakby  świ- 
tanie jakie  dalekie.  Jako  duch,  wyszły  z  ciała,  znajdujący  się 
właśnie  w  tój  ideałów  ojczyźnie,  jest  Her  zdolnym  „poznać 
z  o^blicza**  ów  ideał  niebiański,  i  ogląda  go  w  całej  jego  pię- 
kności. Ponieważ  jednak  ideał  wszelki  z  natury  swojój  nigdy 
w  świecie  rzeczywistym  być  odnalezionym  nie  może;  ponieważ 
przy  największym    nawet   zbliżeniu  się   do  niego,   daje  się  czać 


111 

>  źaWsze  w  życiu  doczesnym   brak  obecności  jego  zupełnej :  przeto 
też  i  bohaterowi  naszema  śpiewają  jakież  glosy  nieznane: 
„Dobrze  ją  poznaj",  bo  wkrótce  atracisz, 

Jak  sny,  przez  dobre  tluchy  malowane;'  i 

Żywot  —  tysiącem  żywotów  zapłacisz,    ; 
''^'A  żatwsze  jedne  tę  serdeczną  ranę 
Przyciśniesz  w  piersi  rękami  obiema,  -' 

Tę  jedne  smętną  ranę  —  że  Jój  nie  ma! 
Ukazany   ma    przeto  jest    w  mglistej  oddali  cel  przyszłego  je- 
go zawodu,  widny  w  całej  swojej  apoteozie  i  chwale:  ale  zarazem 
fto  mu  "'zapowiedzianym  zostaje,  że  ta  piękność,  ta  skończoność, 
ta  Iboskość  tego  celu  wszystkich  jego   zapędów  istnie  tylko  w  wy-    ' 
obraźni  i  w  tęsknocie,  słowem  w  ideale;  w  żywotach  zaś  rzeczy- 
wfslych ,  choóby  ich  przeżyó  i  tysiąc ,  czuć  sfę  będzie  zawsze  tyl-     . 
kd"  to  jedho  —  ^że  go    nie   ma**,   że  go  się  jeszcze  nie  osię- 
glb,    że   tysiące    przeszkód  kładzie   się  w  drodze,    które    ciągle 
pokonywać  potrzeba,  żeby  się  zbliżać  do  niego;  słowem  że  go  się 
tylko  pragnie...  zawsze  nadaremnie! 

„Sławę  ci  damy,  lecz  tobie  obrzydnie  — 

iSerce  ci  damy,  ale  spustoszeje! 
Przyjdzie  do  tego,  że  będziesz  bezwstydnie 
Urągał  w  Bogu  mających  nadzieję*'  itd. 
Te  zapowiedzi,  te  przestrogi  nie  zrażają  jednakże   króla-du-  / 
cha  od  tego ,   żeby  się   puścić  w  ślady   za  tym  uroczym  obrazem   ' 
.  przed   oczyma  jego   zjawionym.    „Choćby  aż  w  piekło  wiodła  — 
pójdę  za  nią!*^  powiada,    i  paszcza  się  w  drogę,    „choć   strzały 
numidzkiemi  ranny,*"  choć  niemający  jeszcze  pewności,  co  to, jest,  . 
co  go  ku  sobie  tak  ciągnie:   czy  śmierć,   czy  żywota  dziwo,  czy 
Irys?  itd.  (strofa  XII). 

Przystąpmyż  teraz  do  drugiego  pytania  i  powiedzmy;  jaki  to  ) 
ideał  i  czego  ideał  ukazany  został  w  tej  bezwzględnej  piękności  swo- 
jej Herowi?  Kto  jest  ta,   którą  mu   wtedy    w  dalekim   ukazano 
świcie,  ażeby  odtąd  b}ła  jego  Umiłowaną  na  wieki? 

Jestto  Ojczyzna,  jeżeli  wyraz  ten  weźmiemy  w  jak  naj- 
szerszóm  i  jak  najwznioślejszóm   znaczeniu.  Nie  rozumiem  przex 


•N 


tli 

to  ani  samćj  tylko  ziemi  rodziaaej,  ani  państwa  w  jego  do- 
czesno-utylitarnem  znaczeniu,  ani  potęgi  polityćzuój,  ani  ładne- 
go z  osobna  z  tych  tysiącznych  włókieji ,  które  się  składają  na 
ten  cudny  w  języku  polskim  wyraz,  na  to  wzniosłe  w  duchu  po- 
jęć polskich  słowo:  Ojczyzna... 

A  jeżeli  to  czytelnikowi  jeszcze  nie  wystarcza,  okre&lmy  to 
jeszcze  inaczej.  Oto  wstaje  w  oddali  przei  oczyma  Hera  ideał 
Polski,  t.  j.  niebiański  obraz  tego,  CO  naród  nasz  jako  zada- 
nie państwa  pojmuje  i  co  sobi^  wyobraża  przez  ideał  narodu. 
Staje  przed  oczyma  jego  Polska,  jaką  być  ma  wedle  tego,  co 
sobie  o  niej  marzą  i  co  przez  całą  długość  jój  przeszłoAci  sobie 
o  ojczyźnie  marzyli  jej  najszlachetniejsi  i  duchem  najwznio&lejai 
synowie;  a  zatem  cel  ostateczny  do  którego  dzieje  nasze  dążą; 
słowem  ideał  —  w  najdalszą  przyszłość  rzucony  —  takiej  oj- 
czyzny-matki,  takiej  ojczyzny-idei,  jalu  jest  wszystkich 
marzeń  i  usiłowań  naszych  przedmiotem. 

To  zatóm  chciał  powiedzieć  poeta,  kiedy  mówi: 

.'  ^Ukazał  się  wid  —  Piękność  —  córka  Słowa, 
,.'  Pani  któi'eg^oS  z  ludów  ha  północy, 
»^  Jaką  Judejscy  widzieli  prorocy. ' 

^Słońce  lecąca  trzymała  nad  czołem  ,^ 
A  miesiąc  srebrny  pod  nogami  gniotła : 

Szła  nad  lasami  i  leciała  dołem  • 

Nad  chaty  -^  jako  komeciana  miotła. 

Tęcze  ją  ciągłóm  oskrzydlały  kołem; 

W  słońcu  girlandy  niby  z  kwiatów  plotła 

I  na  powietrze  rzucała  niedbale 

Perły -jaśminy  i  maki -korale,  (strofa  XVII} 

Że  tu  nie  podkładamy  słowom  poety  myśli  obcej,  do  którój 
by  się  nie  przyznał,  gdyby  jeszcze  był  między  nami:  o  tóm  do- 
wodnie mogą  się  czytelnicy  przekonać,"  jeżeli  odczytają  wiersz  do 
K.  Ujejskiego,  rokiem  tylko  później  przez  Juliusza  pisany, 
któryśmy  dali  na  str.  73  tomu  I  dzieł  pośmiertnych.  Znajdujemy 
w  wierszu  rzeczonym  prawie  tesame  obrazy ,  a  znaczenie  ich  tam 
już  nie  może  być  wątpliwóm. 


27d 

Pomiędzy  aforyzmami  prozą ,  które  sobie  zwykł  był  W  oWyck'* 
że  latach  Słowacki   zapisywać   do  różnych   kartek  i  zeszytów  bę-        ^ 
dących   wkśoie   pod   ręką:    znalazłem   w  jednóm   miejscu   ustęp,       / 
który  warto  tu   przytoczyć  na  dowód,  ^e  mój   wykład  strofy  po-       \ 
wyższej   w   Królu  -  Duchu   wychodzi   zupełnie  z   punktu   widzenia 
autora.  Powiada  on^tam,  co  następuje:  ^ 

„Podobnie  jak  przed  światem  stworzonym  było  Słowo  cayli 
duch,  mający  się  formami  objawić  widzialnemi,  podobnie  po- 
cz^^cie  każdego  narodu  poprzedzało  stworzenie  idei, 
dla  której  następnie  ludzie,  w  formę  pewną  tej 
^cfei  wfaściwą  skrystalizowani,  pracowali.  Z  takichto 
idei  powstawała  pewna  fonna  agregacyjna,  i  ta  stanowiła  naro- 
dowość. Ideje  takie,  wieńcom  ognistym  podobne,  któ- 
rymi się  fortece  oblężone  w  nocy  oświecają,  z  całą  piękno- 
ścią ogni  ulatujących  nad  narodami  przelatywały 
i  ś  w  fe  cl  ł  y.  — '  Wyobi^ażone  nareszcie  mniój  więcój  ,  usiłowa- 
niem czynnóm  lasy,  dla  którój  były  stworzone,  przechodziły 
w  kształt;  ducha  piękności  i  prawdy  oddawały  formie;  same  zaś 
na  niebiosach  gasły  i  wyższym  rewelacyjnym  ideom  miejsca  ustę- 
py wały**.  . . 

Zataić  wprawdzie  tego  nie  mogę,  że  nasunąć  się  tu  nieje- 
dnemu może  pytanie,  czy  raczej  nie  objawia  się  przed  oczyma 
Hera  obraz  mistyczny  Bogarodzicy?  Gdyż  nie  tylko  skąd  inąd 
jest  przyjętym,  w  takiej  właśnie  postaci  ten  najwyższy  z  ideałów 
chrześcijaństwa  malować ;  ale  i  sam  nawet  Słowacki  nieraz  w  tym- 
że samym  go  przedstawiał  obrazie.  (Obacz  np.  dokończenie  wier- 
sza, zamieszczonego  w  tomie  I  Pism  pośmiertnych,  l)ezpośrednŁO 
przed  wspomnianemi  co  tylko  strofami  „do  Autora  Skarg  Jere- 
miego^} Z  tem  wszystkióm  przypuszczenie  takie  w  tóm  miejscu 
byłoby  niewłaściwem.  Jakże  bowiem  miałoby  się  stosować  do  Bo- 
garodzicy wyrażenie: 

;,Pani  któregoś  z  ludów  na  północy, 
JaTą^Judejscy  widzieli  prorocy**  (str.  XVI)? 
W   takim   razie   nie   byłby  tu    autor   położył  „jaką**,   ale 
koniecznie  „którą".    A  cały  wiersz  poprzedni   byłby  wtedy  zu- 
TomU.  ""'  35 


274 

pełnie   niezrozumiały;   ho6   matka   Zbawiciela  jest   panią   całego 
chrześcijańskiego  świata,  a  liie  jednego  tylko  luda. 

Jest  zatóm  wprawdzie  niezaprzeczonym,  że  Sj^owackiemu  te 
dwa  ideały,  t.  j.  ideał  całego  chrześcijaństwa  i  ideał  nasz  na- 
rodowy, przed  oczyma  spływały,  i  że  chcąc  mówić  o  ostatnim, 
pożyczał  form  od  pierwszego  5  ale  to  też  już  jest  wszystko ,  co 
w  tym  kierunku  przyznać  możemy.  Posunąć  się  choć  krok  jeden 
po  za  to  przyznanie  dalój  —  byłoby  to  tracić  na  zawsze  z  oczu 
ten  punkt  widzenia .  z  którego  jedynie  odsłania  się  ukryta  myśl 
poematu. 

W  dalszych  strofach  kładzie  poeta  w  usta  bohaterowi  swe- 
mu opowiadanie,  że  kiedy  więc  ujrzał  oczyma  ducha  swego  owę 
piękność  idei,  którój  w  życie  przeprowadzenie  i  wyrobienie  dzie- 
jowe miało  stanowić  odtąd  wiekuiste  jego  zadanie:  natychmiast 
poczuł  w  sobie  popęd  do  odżycia  na  nowo  w  warunkach  stworzo- 
nego istnienia,  czyli  —  co  na  tosamo  wychodzi,  uczuł  w  sobie 
potrzebę  opuszczenia  tych  błogich  krain  letejskiój  beztreściwości  i 
elizejskich  odpoczynków  po  trudach,  w  którychto  krainach  zraza 
tak  gorąco  pragnął  pozostać  już  na  zawsze,  jako  duch  czysty  — 

^I  całe  mego  dacha  wniebowzięcie 
Upadło... «(str.  XVI). 

^Więc  czego  woda  letejska  nie  mogła, 

TcT  O  n  a  swojejn  zrobiła  zjawieniem , 
Że  moja  dusza  na  nowo  się  wzmogła 

'  Loty  —  i  nowym  buchnęła  płomieniem.  — 
A  jako  pierwszy  raz  ciało  przemogła 

I  uczyniła  swoim  wiernym  cieniem, 
Opowiem. 

Ja  Her,  powalony  grzmotem 
Nagle  gdzieś  w  puszczy  poid  wieśniaczym  płotem*) 

Budzę  się",  (str.  XrX). 

*)  W  wydaniu  lipskićm  przecinkowanie  błędne  tćj  strofj  spra- 
wia f  że  wcale  miejsca  tego  rozumieć  nie  można.  Po  ^o  p  o  w  i  e  m*^ 
powinien  być  punkt  i  zakończenie  okresu.  Po  wyrazie  ^płotem' 
nie  powinno  być  żadnćj  interpunkcyi :  i  tak  też  to  jest  w  pierwszćm 
wydaniu,  t  J.  paiyskićm  z  r.  1847. 


275 

W  strofie  tćj  i  następnej  opowiada  bohater  poematu ,  te  kie- 
dy więc   dusza  jego   „przemogła  znowu  ciało  i  uczyniła  je  swoim 
wiernym  cieniem,*'  t.  j.  kiedy  się  znowu  zrodziła  w  ciele:  ujrzał 
się  gdzieś  —  wlicliój  chacie  ^pod  płotem  wieśniaczym,  w  J[zikiej 
puszczy**  "dziecięciem  biednej  kobiety.  K.ol)ieta  ta  wzniecała  w  nim 
już  w  latach  jego  najrańszych  instynkt  zemsty. 
...„Straszna  nademną  kobieta 
Śpiewała  swoje  czarodziejskie  runy. 
„Oj^c^zjzna  twoja,  wrzeszczała,  zabita! 

JaJ^edna  żywa,  a  ty  zamiast  truny 
Miałeś  mój  żywot.  —  Popiołem  nakryta 

I  zapłodniona  przez  proch  i  popioły, 
Wydałam  ciebie,  abyś  był  mścicielem, 
Synu  popiołów  nazwany  Popielom!** 
Ażeby   rozumieć   tę  strofę,   trzeba   sobie   przypomnieć   cały 
pomysł,  przeprowadzony  w  Lilii  Wenedzio.  Z  tym  dramatem 
wiąże  się  cały  ten  rapsod  „Króla -Ducha^  jak  najściślej  i  jest  nie- 
jako jego  epilogiem.   Czytelnicy  przypominają  sobie,  że  Słowacki 
wyszedł  w  Lilii    Wenedzio  ze  założenia,   że  pirzyjście  Lecha 
i  orszaku  jego  do  Polski   odbyło  się  jako  gwałt  i  rzei  i  bój  do- 
raźny na  śmierć   i  życie  z  dawniejszą   tćj  okolicy  ludnością.  Le- 
chici,  zwyciężyli ,  zajęli  siedziby  nowe ,  ale  nie  prędzój ,  aż  Je  za- 
mienili w  cmentarz  plemienia  Wenedów,  którzy  tu  przed  ich  przyj- 
ściem mieszkali. 

Otóż  z  tego  punktu  widzenia  tłómacząc  strofę,  o  którój  wy- 
kład tu  chodzi,  jest  rzeczą  oczywistą,  iż  ową  „Ojczyzną  za- 
bitą**, o  której  matka  synowi  swojemu  mówi,  nie  może  być  co 
innego,  jak  plemię  Weńedów.  Samą  zaś  kobietą  ową,  czaro- 
dziejskie runy  nad  dziecięciem'  wygłaszającą ,  jest  oczywiście 
tasama  postać,  która  się  tam  w  dramacie  nazywa  Róża  Weneda. 
Całyjpomysł  obecnego  rapsodu  Króla -Ducha  okazuje  się  za- 
tem już  gotowy  w  Lilii  Wenedzie.  Co  się  tyczy  cudownego  z  po- 
piołów zrodzenia  Popiela,  wypisuję  z  dramatu  tego  dwa  miejsca, 
które  to  bliżej  tłómaczą. 

Na  końcu  Prologu    „Lilii  Wenedy**,   włożone  są  w  usta 
Jlóży  między  innemi  słowa  następujące; 


276 

„Ja  ostatnia  zostanę  żywa, 
Ostatnia  z  czerwoną  pochodnią! 
I  zalLocbam  się  w  rycerzy  popiołach 
I  popioły  mię  zapłodnią, 
A  swatami  będą  dęby  z  płomieniem  na  czołach! 
A  łożem  ślubnem  będzie  stos  rycerzy. 
Kto  iLonając  we  mnie  uwierzy, 
Skona  spokojny. 
I  Ja,  go  zemszczę  lepiój  od  ognia  i  wojny, 
Lepiej  niż  sto  tysięcy  wroga, 
Lepiej  od  Boga  !** 
Drogie   miejsce,    któro   ta    warto   przypomnieć,   znajdujemy 
w  scenie  piątój  Aktu  IIL  fstr.  285  wydania  lipsk ) 

Ma  tam  niezadługo  przyjść  do  stanowczej  bitwy  między  Le- 
chem a  Wenedami.  Goniec  staje  przed  królem,  mówi  mu  o  stra- 
sznych przepowiedniach ,  które  się  szerzą  między  jego  nieprzyjaciół- 
mi, i  wspomniawszy  o  innych  znakach,  jakie  się  ukazać  mają, 
powiada : 

„Mówią,  że  walka  będzie  oświecona 
Błyskawicami. 

LECH. 

Dobrze,  będzie  widno! 

GONIEC. 

Ta  czarownica  z  góry,  zapowiada 

Że  po  tój  walce  —  martwych  popiołami 

Nakryta,  za  rok  porodzi  mściciela. 

LECH. 

To  przepowiednia  nie  dla  mnie,  nie  dla  mnie  — 

Nim  ten  popielnik  wyrośnie  ohydny, 

Ja  będę  w  grobie,  a  mój  syn  na  tronie. 

Ale  to  wszystko  są  na  dzieci  strachy  **.  itd. 
To  cudowne  zrodzenie  się  mściciela ,  zapłodnionego  przez 
przodków  swoich  popioły,  nie  mogło  tu  oczywiście  być  przez  poetę 
rozumianem  literalnie.  Symboliczne  znaczenie  tego  wszystkiego 
jest  jasqe.  Ponieważ  jedoak  zdawać  się  niejednemu  może,  że  ta 
rtłlft  prscnpśfiią  q  zapłodtlieniu    Popiela  przez  popioły  ryoer/yi 


277 

zbyt  mocnymi  jest  nałożona  kolorami,  żeby  przez  Słowackiego 
lylko  figarycznie  miała  być  rozumianą,  a  nie  dosłownie:  prze- 
to wybaczy  mi  czytelnik  jedne  jeszcze  uboczną  tu  uwagę. 

Aż  do  pewnój  granicy  wolno  poecie  dobierać  sobie  do  wy 
powiedzenia  subtelniejszych  pomysłów,  form  i  obrazów  ze  ?fcry, 
z  jakiój  mu  się  tylko  podoba.  Kieruje  nim  samo  jedno  tylko  po- 
czucie pewnej  że  tak  powiem,  miary  i  przyzwoitości  poetyckiej, 
bez  względu  na  to  czy  nauka  ścisła,  np.  medycyna,  historya  na- 
turalna, fizyologia  itd.  gotowa  będzie  dać  swoje  na  to  wszystko 
potwierdzenie ,  co  się  w  symbolicznym  sensie  jemu  spodoba  w  gra- 
nicach tej  lub  owej  naukowój  dziedziny  wyrzec.  Nie  chodzi  tu 
nigdy  o  zupełną  zgodność  z  najnowszymi  badań  naukowych  rezul- 
tatami, ale  tylko  o  prawdopodobieństwo,  o  pozór  możności,  że 
tak  to  jest.  Owoż  nasuwa  się  pytanie,  czy  Słowacki,  w  taki  spo- 
sób wypowiadając  ten  pomysł ,  nie  posunął  się  po  za  granicę  owój 
miary  i  stósowności ,  jakąśmy  postawiU  za  konieczny  warunek 
trafności  przyoblekania  pojęć  oderwanych  w  kształty  zewnętrzne. — 
Nie  wątpię,  że  wielu  rozstrzygnąć  zechce  to  pytanie  na  nieko- 
rzyść autora  naszego.  Przenośnia  jego  wydawać  im  się  będzie  po- 
suniętą za  daleko.  Pomówią  go  o  mistycyzm,  o  wyobrażenia  ża- 
dnój  nie  mające  wspólności  ze  stanowiskiem  wyobraźni  dzisiej- 
szych ludzi. 

Ażeby  przecież  zmniejszyć  przynajmniej  ten  zarzut,  zauwa- 
żyć muszę,  że  Słowacki  i  w  tym  nawet  razie  je8tj'eszcze  na 
gruncie  poję^^  jeżc^i  ąie  całego  ogółu,. to  przynajmniój  wyobrażeń 
Ig^W^ch.  Nie  potrafię  w  tej  chwili  rozstrzygnąć,  czy  w  zakresie 
gadek  naszego  ludu  dałoby  się  znaleść  coś  takiego ,  coby  się  oka- 
zywało spokrewnionem  z  tem  symbolicznie  tu  przez  niego  opo- 
wiedzianóm  pochodzeniom  Popiela^  Ale  pomiędzy  ludem  czeskim 
przechowuje  się  powieść,  która  z  jego  pomysłem  dziwnie  rymuje. 
Przypomniał  ją  przed  niewielu  laty  Frycz,  w  prelekcyach  swoich 
miewanych  w  Pradze. 

Lud  czeski  wierzy,  że  w  czasie  ostatecznego  niebezpieczeń- 
stwa powstaną'  z  martwych'  z  pod  góry  Blaniku  śpiący  tara  od 
ypeków  rycerze ,  stróżowie  ojczyzny,  ifuż  dziś  co  chwila  się  oni 
W  groCach   podnoszą'!  zapytują  jeden  drugiego,   czyli  już  pora? 


178 

Są  to  duchy  poległych  pod  Lipanami  Tabory tów.  Lud  pojął,  4e 
tacy  nawet  bohaterowie  nie  mogą  się  obejść  ani  bez  iwiatła  no- 
wych idei ,  ani  bez  wodza.  To  też  ażeby  nie  zatracili  poczucia  po- 
trzeb i  odrodzenia  ojczyzny,  wysyła  świeżo  pomarte  znakomito&ci 
z  poselstwem  nowych  myśli  do  skalistych  podziemnych  mieszkań 
tych  dawnych  duchów.  Co  się  zaś  tyczy  wodza ,  to  legenda  ludo- 
wa nie  daje  im  za  takiego  ani  żadnego  z  królów  ani  z  cesarzów, 
lecz  ponieważ  wodzem  duchów  takich  zwyczajny  śmiertelnik  być 
nie  może,  naznacza  mu  cudowne  urodzenie. 

Pewien  grobarz  miał  córkę,  która  mu  pomag^da  w  pracy. 
Samotna  często  dziewczyna  wymyśliła  sobie  żałobną  a  pobożną 
zabawę:  sztucznie  składała  kości  naśladując  ołtarzyki ,  na  których 
czaszki  zastępywały  lampy  i  kielichy.  Mała  dziewczyna  podrosła 
już  i  wypiękniała ;  zdarzyło  się  wtedy  razu  pewnego ,  gdy  z  cmen- 
tarza po  wodę  wychodziła,  że  wyrwała  się  za  nią  czaszka  z  ko- 
stnicy i  powoli  toczyć  zaczęła.  Dziewczyna  śmiała  podjęła  czaszkę, 
ucałowała,  a  zapytawszy:  „czym  cię  na  niewygodnóm  położyła 
miejscu?''  o  uspokojenie  prosiła  i  na  samym  umieściła  ołtarzu. 
Czaszka  jednak  od  tój  pory  nie  opuszczała  stóp  dziewczyny,  wszę- 
dzie się  za  nią  tocząc.  Cud  ten  grobarza  przestraszył ;  kazał  cza- 
szkę spalić,  a  proch  połknąć  córce.  Nim  rok  minął,  powiła  ona 
syna,  bohatera.  Nowo  narodzony  dziecinne  lata  spędzał  pod  lipą 
u  stóp  Blaniku,  rozmawiając  z  duchami  śpiących  pod  górą  ryce- 
rzy, na  których  wodza  opatrzność  go  przeznaczyła. . . 

Otóż  widzimy,  że  autor  nasz  nie  posunął  się  zbyt  daleko  po 
za  obręb  imaginacyi  ludowój,  dobierając  fórm  zresztą  cokolwiek 
dziwnych  na  wyrażenie  pomysłu,  który  sam  przez  się  nic  innego 
nie  znaczy,  jak   znane    owo   ^Exoriare  aliquis   nostris  ex  ossi|;)US 

ultor! 

ł-fc.  .. »    » 

Począwszy  od  strofy  XXI  daje  poeta  zarys  żywota  bohatera 
I  swojego,  zrodzonego   z   ostatniej   z   rodu  ujarzmionego,   w  ubogim 
'stanie,   bez  świadomości   tego   wszystkiego,   co   z  da- 
chem jego  zaszło   przed  urodzeniem   i    co  ma  stanowić 
zadanie  działań  jego  w  przyszłości  —  począwszy  od  lat  jego  nąj- 
rańszych.  Jestto  r^^eczy wiacie  wdzięczny  przedmiot,  głęboko  pQ« 


279 

ttyilany,  z  psychologicznego  panktn  widzeoia  prawdziwie  zajmu- 
jący. Mamy  przed  sobą  naturę,  z  własnej  rdzeni  dacha  swojego 
wzniosłą  i  między  najczystszymi  duchy  wybraną.  Gdyby  to  od 
niój  jedynie  zależało,  żywot  jój  ziemski  byłby  pewnie  równie 
szlachetny,  równie  idealny,  jak,  był  ów  pęd  duszy  Hera  nad  brze- 
giem Lety  zwrócony  ku  najwznio.Uejszemu  ze  wszystkich  ideałów^ 
Ale  człowiek  przychodząc  na  świat,  staje  się  od  razu  zawisłym 
od  całego  brzemienia  okoliczności  ubocznych ,  tradycyi  dziedzicznych, 
stosunków  miejscowych,  jakie  zastaje  już  gotowe  w  domu,  w  ro- 
dzie swoim ,  w  społeczeństwie  na  którego  łonie  się  zrodził ,  nare- 
szcie w  wieku  i  dążnościach  swojój  epoki  —  słowem,  rad  nie  rad 
musi  przyjąć  ten  spadek  nieodzowny  przeszłości ,  te  wszystkie  za- 
ległe długi  i  do  spłacenia  i  do  ściągnięcia,  jakie  mu  przekazują 
owe  coraz  szersze  kcrfa  i  sfery,  w  obwodzie  których  żyć  mu  wypa- 
dło. Działają  tedy  na  ducha  jego  najrozmaitsze  potęgi,  działają 
nań  czynniki  to  obce ,  to  pokrewne  z^jego  ńajwnętrzliiej^ą  natu- 
rą Ti  'tych  dopiero  suma  i  waga  ostateczna  stanowi  owę  siłę,  ja- 
ka nas"  wiedzie  przez  rozłogi  naszego'  życia  •  temi  Ifab 'owemi 
di^ogarai,  nieraz  wbrew  naszym  lepszym  instynktom.  Instynkta 
nasze  są  w'  tSj  wędrówce  niezawodnie  najważniejszym  czynnikiem. 
Ale  i  tamten,  że  tak  powiem,  fatalizm  okoliczności  ma  wagę 
nieobliczoną. 

Owoż  taksamo  ma  się  rzecz  i  z  bohaterem  naszego  poema- 
tu. Do  ducha  jego,  jakim  go  widzieliśmy  na  początku  pieśni, 
przylegają  już  w  samój  chwili  zrodzenia  jego  inne  potęgi ,  potęgi 
doczesne  i  miejscowe.  I  ten  dopiero  zlćw  i  wiekuisto]  dążności  i 
doczesnych  porywów  —  tworzy  całą  odrębność  jego  indywiduali- 
zmu jako  człowieka,  jako  "Popiela.  —  „Sam  Jeden  jesteś,  mówi 
do  niego  matka, 

„ale  cię  przymioty 
Ojców  napełnią,  a.ja  dam  dwa  duchy: 

Na  prawo  stanieć  jeden  Anioł  złoty, 
Na  lewo  jeden^z  krwi  i  zawieruchy; 

Ci  dwaj  —  ty  trzeci,  i  mój  głos,  jak  grzmoty 
t^ędzący  w  zemstę*...  (strofa  XXI). 


-•^ 


280 

To  też  nie  dsiw ,  że  pomimo  takiej  iwiętój  przeszłoici  w  du- 
chu  i  mimo  postanowienia  puścić  się  w  ślady  za  takim  ideałem, 
jak  go  mieliśmy  odmalowanym  na  wstępie  dzieła:  król -dach, 
ów  niegdyś  Her,  o  poranku  pierwszego  żywota  swojego  powia- 
da,  że 

^ ;,Jeszczem  nie  dorósł,  a  już  karmem  duszy 

Zemsta  mi  byia,  a  nauką  zdrada.! 
Często  bywało,  że  ktoś  włos  mi  niszy 

I  we  śnie  do  mnie  jak  anioł  zagada... 
Gay  spojrzę  —  liść  się  tylko  zawif^ruszy 

I  w  kształt  złotego  widma  wstaje  —  pada  — 
Czasem  tumanem  na  pierś  moje  runie, 
Hękami  zadrży,  nó2  się  sam  wysunie.^  (str.XXII) 

Strofy  XXIV  aż  do  XXXII  stanowią  ustęp  odrębny,  wzglę- 
dem rzeczy  głównej  poboczny:  autor  daje  w  nim  zarys  stanu 
ówczesnego  ąpołeczeństwa  polskiego  pod  względem  intellektualnym 
i  obyczajowym ,  za  panowania  Lecha.  *) 

Podobnie  epizodycznego  tylko  znaczenia  jest  następujący  za- 
raz potom  ustęp  drugi  (od  strofy  XXXIII  —  XXXVII). 

Właściwa  akcya  poczyna  się  dopiero  od  strofy  XXXVUI. 
Pomijając  zdarzające  się  tu  i  owdzie,  w  tej  części  poematu,  za- 
wiłości w  szczegółach,  których  podejmowanie  wyczerpujące  roz- 
szerzyłoby dzieło  moje  daleko  po  za  rozmiar,  jaki  mu  dać  za- 
mierzyłem: o  głównój  osnowie  robię  tylko  to  spostrzeżenie,  że 
zwyczajem  swoim  odstępuje  Słowacki  i  tutaj  od  tradycyjnych 
form,  w  jakich  przekazuje  nam  przeddźiejowe  czasy  nasze  histo- 
rya ,  i  przeprowadza  znane  o  Popielowy  eh  nad  Polską  rządach  po- 
danie w  sposób  zgoła  niezawisły  od  kronikarskich  o  tem  powieści^ 
Bohater  jego  rapsodu ,  jako  biedak  w  wieśniaczej  zrodzony ,  cha- 
cie, a  potom  niby  przybłęda  jakiś  z  dalekiego  gdzieś  świata  — 
poczyna  zawód  swój  od  najniższego  szczebla :  jest  zrazu  na  dworce 


*)  w  ci^u.  ustępu  tego  poprawić  trzeba  w  strofie  XXX  (str. 
431  wyd.  lips.)  pomyłkę  drukarska:  „Csęśó  ducha^  —  na  „Cieśó 
ducha;*  bo  inacz^  hessens  z  tego  powodu  cał§  myśl  robi  nie- 
2rozumiał§. 


Ź81 

Lecha  tylke  pachołkiem.    Ale   choć  na  tak  podrzędnym  stanowi- 
eń", cele  jego  ddrtktn  sięgały  wysoko. 

^  „Jam  oczy  groźne  inia!  1  ręce  czynne 
^  I  uwiązany  cel  do  wież  wierzchołka."  (strofa  XXXVIII) 
NiejednO-r- niepewne  wprawdzie  i  mętne— przypomnienie  z  wy- 
jątkowej jego  przeszłości  niosło  my&I  jogo  daleko...  w  podziemi 
głębie,  w  zaświata  krańce.  Świat  obecny  cichością  swoją  i  nie- 
zmiennym brakicfm  wszelkiego  rachn  dręczył  go  i  zdawał  się  urą- 
gać jego  myśli  płomiennej.  Mściwość  kłóciła  go  ciągle  z  ludźmi  i 
z  losem.  Mimo  to  jakaś  ręka  niewidzialna  nsnwała  przed  nim 
wszystkie  zawady  na  świecie.  Gzegb  tylko  za>4dał  —  wszystko 
się  działo,  t  wiodło  mn  się  szczęśliwie.  Wstępował  na  coraz  wyż* 
Bze  stopnie  dostojeństw  w  kraju.  Wyszedł  na  wodza  —  został 
prawą  ręką  i  niubieńcem  książęcia  — ^^"siadł  najpierwszym  ^woje- 
wodą  złotym**  nad  Gopłom.  Wsławił  się  ze  zwycięstw  odniesionych 
nfi3^  nieprzyjacielem  postronnyiń.  Zjednał  sobie  serca  całego  ry- 
cerstwa. Atiści  przypadkowe  zdarzenie,  przewidziane  wprawdzie 
dawno  wyrocznią,  ale  dokonane  mimo  woli  a  nawet  mimo  wie. 
dzy  Popie Wl  aczkolwiek  jego  ręką  —  ściągnęło  na  niego  podej- 
nenie  -^  o  bunty  i  nienawiść  panującego  I  Z  wojewody  i  pogrom- 
cy w  stu  bitwach ,  przyszło  ma  wrócić  do  pierwotnego  nicestwa. 
Jako  więzień ,  niewinnie  posądzony,  został  wtrąconym  do  kaini 
Lecz  i  teraz  siła  jakaś  niewidzialna,  opiekująca  się  jego  losem, 
nie  przestała  być  Hm  poBiociią.  Ręka  własnej  córy  królewskiój 
(Wandy),  otworzyła  bramy  jego  więzienia.  Ujechał  —  tajemnie  — 
w  ^świat  naleli ,  grożąc  podniesioną  prawicą  świata  odwetem  za 
krzywdę  tak  niezasłużenie  doznaną.  A  tóm  namiętniej  zemsty  tój 
pragnął ,  że  był  aam  jeden  i  jeszcze  wtedy  bezsilny. . . 

Na  pieśń  dragą,  bez  porównania  łatwiejszą  do  rozumienia, 
przypada  główna  waga  w  ci^m  rapsodzie.  Jest  to  część  dzieła 
wykonana  z  całóm  mistrzostwem  właściwóm  Słowackiemu.  Dziwna 
siła  wieje  tu  z  każdego  pociągu  pióra!  —  Puściwszy  się  Popiel 
w  strony  świata  nieznane ,  bezludne,  dzikie  —  spotyka  na  jakióms 
miejscu  pnstóm  hufiec  Gępnanów,  zwycięsko  wracających  z  wy- 
prawy przeciw  rzymskim  legionom.  Byli  liczni,  mówi  poeta,  jak 
Tm  IŁ  'O 


gwiazdy  na  niebie ,  a  straszni  jak  pioran ,  kiedy  piebo  odmyka. 
A  jednak  skoro  ich  tylko  spostrzegł,  wiedział  on  naprzód,  to 
zostanie  na^źów  tych  wodzem;  że  to  będzie  dla  rąk  jego  narzę- 
dzie, przez  które  świat  wytnie,  jeżeli  zechce.  I  stało  się,  jako 
przewidział.  Tłumy  te  zbrojne  po  krótkiej  walce  wszystkich  prze- 
ciwko jednemu ,  poznały,  że  „był  jak  piorun,  gdy  lasy  druzgoce.* 
Okrzyknęli  go  Kiejzarem  swoim ...  Po  różnych  przewagach  i  podbo- 
jach ,  których  dokonywał  to  tu ,  to  owdzie  na  czele  plemienia  te* 
go:  wtargnął  on  wreszcie  w  kraj  swoich  ojców,  w  dziedziny  księ- 
cia Lecha.  Był  ostrzegany  przez  wszystkie  władze  elementarne, 
ażeby  granic  onych  nie  tykał :  na  przestrogi  żadne  on  atoli  nie 
zważaj.  Wtargnął  zatira  do  Polski  i  rozpoczął  bój,  który  zapo- 
wiadał zagładę  wszystkim  kraju  tego  mieszkańcom.  Lech  nie  żył 
już  wtedy;  panowała  nad  narodem  dziewica,  córą  jego  ^-  taaa- 
ma,  która  mu  otworzyła  forty  więzienia  i  dała  konia,  ażeby 
przed  niebezpieczeństwem  uchodził.  Po  bezskutecznym  oporze,  po 
wielu  bitwach  przegranych  —  przyszli  przedniejsi  dostojnicy  polacy 
do  obozu  nieznanego  sobie  i  z  osoby  i  nawet  z  imienia  herszta 
n^eźdców.  W  imieniu  królowój  swojój  oświadczyli  mu  gotowość 
okupienia  przymierza  z  nim  ofiarami,  jakichby  tylko  żądał.  Pro- 
sili go  —  mówi  poeta 

„o  pokój,  i  o  ziemi  bryłę 

Taką,  że  ledwo  dla  nich  —   na  mogiłę^... 
Zwycięzca  uniesiony   pychą,  odprawił  posły  owe  szyderczo. 
Obiecał  im  mir  żądany  i  łaskę,  lecz  pod  warunkiem  ,  którego  przy- 
jąć nie  mogli,  gdyż   był  upokarzający  i  boleśniejszy,   niż  ostrze 
miecza. 

-Niech  sama  Wanda,  płaczem  i  tęsknotą 

Zmiękczona,  przyjdzie  nam  do  roztruchanów 

Nalewać  wina!  Niech  ją  złotowłosą 

Germany  moje  na  tarczach  podniosą! 

A  gdy  przez  ludy  dzikie  okrzykniona 
Królową,  z  tarczy  mosiężoój  księżyca 
Zaśpiewa  nam  pieśń  na  nowe  plemiona 
I  nasze  dzikie  dusze  pozachwyca: 
Ja  wtenczas  drżące  otworzę  ramiona, 
Aby  zleciała  w  nie,  jak  gołębica 


28S 

I  wyprofifla  osty  róianemi 

Co  chce  —  niebiosa  całe,   czy  pół  ziemi"*...  (str.  XXII  i  n.) 

Z  takąto  odpowiedzią  odeszli  obydwaj  wojewodzi  do  Wan- 
dy. Nie  powrcJcili  jaż  więcej.'' 

Następującej  zaraz  pot^m  nocy  pożałował  Popiel  tych  słów 
zachws^ych  i  obelżywych.  Ażeby  cofnąć,  co  mu  duma  w  usta  wło- 
żyła: nazajutrz,  zaraz  za  świtu,  cały  w  zbroi  żelaznój,  podążył 
sam  jeden  ku  zamkowi  .Wandy  nad  Wisłą.  Zatrąbił  u  bram  — 
zostaTy  mu  otworzone.  —  ^Idź  do  królowej,  rzekł  smutnemu 
wojewodzie,  który  go  wpuszczał  do  zamku,  i  powiedz  „że  mi 
dów  moich  wczorajszych  szkoda**  — 

„Zanadto  ostre 'pokazałem  lice! 

Niech  mi  królowa  wasza  jasna,  młoda 

Naleje  czarę,  podniesie  przyłbicę: 

A  może  łatwo  ten  rozkaz  wykona 

Pieśń  mi  zaśpiewać  —  paść  w  moje  ramiona**... 

W  milczeniu  przyjęto  te  słowa  jego.  Poprowadzono  go  na 
niedaleki  brzeg  rzeki  —  ten  był  cały  zapełniony  tłumem  narodu. 
Tam  ujrzał  Wandę ,  ale  już  wydobytą  z  topieli ,  martwą ,  poło- 
żoną na  stosie... 

Cały  ten  epiaod,  zaledwie  ta  naznaczony  w  zarysie,  prze- 
prowadzony jest  po  mistrzowsktl.  Zespolenie  mytu  o  Rytygierze  i 
Wimdzie  z  podaniem  o  Popielu,  w  taki  sposób  że  działa  w  nich 
obydwóch  jedna  i  tasama  osoba,  odstępuje  wprawdzie  od  dziejo- 
wego przekazu;  lecz  zyskuje  na  tóm  prawdopodobieństwo  poda- 
nia o  dobrowolnóm  rzuceniu  się  Wandy  w  Wisłę.  Zresztą  i  przez 
to'" pomysł  ten  się  zaleca,  że  daje  rzecz  z  nowój  strony,  a  podo- 
bno z  poetyczniejszej.  — 

Po  tóm  wszystkióm  czeladka  Wandy  przystąpiła  do  oboru 
nowego  księcia.  Zebrały  się  roki  walne  —  i  pod  wpływem  tój 
dziwnój  ironii  losu,  która  tak  często  iści  się  w  świecie,  skoń- 
czyło się  na  tóm ,  że  okryto  purpurą  lochową  tego  właśnie ,  z  któ- 
rego powodu  się  Wandą  rzuciła  w  topiel.  Dawny  pachołek  osta- 
tniego książęcia  siadł  wif  c  wf  es^cie  pa  tronie'  polskim  i  rozpoczął 


384 

owo  panowanie  okratne,  którego  gWisa  żyje  dotąd  w  podaniach 
narodowych. 

Pokończenie  pie&ni  drugiej  i  prawie  cała  pie&ń  trzecia  za- 
pełniona jest  opisem  najsroższydi,  najwyszukańazych  myczarń,  ja- 
kich ,^^ta  demoniczna  natura  od  tój  chwili  dopuszczała  na  na- 
rodzie sobie  podległym.  Co  tylko  zapamiętały  dzieje  o  rzymskicli 
imperatorach  albo  ó  późniejszych  dręczycielach  rodu  ludzkiego 
z  rodzaju  Iwana  Groźnego,  wszystko  to  zgromadził  autor  w  ra- 
mach panowania  bohatera  swojego.  Opis  tój  tyranii  pod  względem 
artystycznym  jest  niezrówuanąj  siły  i  barwy*  Jedno  tylko  przy 
tóm  wszystkióm  nie  dość  dobitnie  zdaje  się  być  dokonanóm.Oto 
nicłaiwp  jest  dociec,  dlaczego  się. ten  duch  wybrany  i  o  całą 
nieskończonoić  wyższy  nad  ludzi  zwyczajnych  plamił  takiemj  okru 
cieństwami? 

Rozpatrzywszy  się  w  całem  założeniu  tój  części  poematu  i 
łącząc  w  jedno  wszystkie  do  tego  się  ściągające,  a  rozpierzchłe 
po  różnych  miejscach  w  nim  napomknienia:  nMżna  wprawdzie 
dać  na  to  zapytanie  zupełnie  wystarczającą  odpowiedź;  zawsze 
wszelako  żałować  trzet>a,  że  punkt  w  utworze  tak  ważny  potrze- 
buje dopiero  komentarza  i  co  gorsza,  mógłby  być  nawet  przed- 
miotem sporu. 

Żeby  myśl  autora  odga4nąiS ,  zopęłoie  na .  t>ok  ,tu  usunąć 
należy  podniit^  zemsty.  Matka  wprawdzie  wpajała  mu  w  ducha 
myśl  zemsty,  kiedy  był  jeszcze  dzieeięoiekn.  Mimo  tego  jednak 
nie  z  tego  powodu  pastwił  się  Popiel  teraz  nad  tym  narodem,  że 
tenże  otMurczony  był  winą  zagłady  plemienia,  z  którego  on  po- 
chodził. Opowiadanie  poety,  w  caiej  tćj  części  dzieła,  niczem  a 
niczem  nie  potrąca  o  to  uczucie;  i  nic  się  też  tu  zgoła  takiem 
ogniwem  nie  łączy  z  tem  wszystkiem,  co  poprzedziło.  Co  wię- 
ksza —  znajdujemy  tu  jeden  punkt ,  który  stanowczo  nawet  obala 
podobne  przypuszczenie.  Wszakże  wśród  różnych  okrucieństw  swo- 
ich posuwa  się  Popiel  wreszcie  i  do  tój  zbrodni ,  że  własna  matkę 
z  lasów  zwleczoną  siepaczom  swoim  każe  rzucić  w.  plamienie  -^, 
z  całą  zresztą  wiadomością^  że  ta  ostatnia  z  rodu.Weneduw  ni* 
fcóm  przeciwko  niemu  oie  jsąwiniłą!   (strofa  ŁY  i  następna). 


8S5 

Powody  działania  ;[6go  nie  wynikały  przeto  ze  ttóśntika  n$ 
przeciwko  sobie  zwróconych ,  ani  też  z  żadnych  powodów  osobi- 
stych. Wynikały  one  raczej  z  pajog^&Iniejszych ,  że  tak  powiem, 
iwialtodziejowyoh  względów:  z  potrzeb  wieku,  w  którym 
Popiel  żył,  i  ż  natnry  całój  epoki,  jaka  wtedy  trwała  nad 
światem. 

Były  to  czasy  zastałe,  ciekące  zwólsa,  wj^ęhój  zanurzone 
^omroce^^a  którą  nie  eipadały  jeszcze  ani  pierwsze  nitwet  błyski 
przedświtu  dziejów,  cywilizacyi ,  religijnych  objawień  —  słowem 
wszystkiego,  co  przyjść  do|>iero  miało  w  przyszłości.  Na  pozór  — 
byito  stan  Uogi.' 

„Do  gwiaździc  morskidi  tajemniczo^  jaśni 

Porównywałem  to  ludn  zjawietie, 
Który  Ifył  w  ebatach  próżen  wszelkiój  waśni 
A  miał  z  jalAoni  swój  napój  i  cienie^... 

(strofa  XXIV  Isz^  pieśni). 
Lecz  dla  energii  ducha,   który  nato  tylko  w  tóra  społeczeń- 
stwie się  zrodził,  ażeby  je  popchnąć  naprzód,   byłto  rodzaj  bytu 
nieznośny. 
"^"1, Sądząc,  że  nigdy  świat  się  nie  odmieni, 

Obecność  wtenczas  mię  dręczącą  kląłem^,  (str.  XXXni). 

^I  nic!  —  Urągał  mi  ten  świat  cichością 
I  biegiem,  co  jak  żółw  za  słońcem  chodzi! 

(str.  XXXIV  Iszój  pieśni). 

Kiedy  się  bohater  poematu  wyniósł  już  na  przywódcę  owego 
hufca  Germanów ,  z  którym  przebiegał  i  nękał  ludy  ościenne, 
zależało  to  od  jego  już  tylko  woli ,  zamącać  i  przerywać  tę  głę- 
boką ciszę  epoki.  Ale  od  owej  chwili  zaczął  mu  się  dawać  czuć 
inny  znów  niedostatek. 

„Z  barbarzyńcami  —  sam  —  na  uroczyskach 

Człowiek  -  duch  —  pilnie  uważałem  cuda, 
Które  się  jawią  przy  ludów  kołyskach, 

A  nikną,  gdy  się  szczep  na  drzewie  uda. 
Lecz  zaszczepienie  przy  piorunnych  błyskach 
Qdb^j  a  strach  w  powietrzu  i  nuda, 


289 

Które  panują  takim  chwOom  &wiata, 
Trwożą  jak  pianie  kurów  u  Piłata. 

^Zda  rię,  te  ciągle  ptaki  ranne  pieją, 
A  piame  smutne  jeet,  jak  krzyk  dzieciny. 

Przed  rannym  strachem  niebiosa  ciemnieją, 
Więcój  wychodzi  gwiazd  na  błękit  siny  — 

Ludzie  przy  ogniach  miast  swe  ręce  grzeją 
I  przerażeni  cidioidą  godziny 

Gotowi  zaprzóć  się  bożego  ducha, 

Obzierają  się  jak  zbójcę  —  czy  słucha?..** 

(strofy  XVI  i  XVII  w  Ugiej  pieśni). 

Podnosi  tu  autor,  jako  więc  znamiona  przeddziejowego  bytu 
narodów:  owę  ciempośó  i  próżnię  i  nudę  duchową,  która  umysły 
przygniata,  jak  strach  jakiś  ciJe  napełniający  powietrze ^  i  tylko 
być  może  przyrównaną  do  długiój  a  strasznój  nocy,  o  którój  wia- 
domo że  się  kiedyś  skończy,  ale  co  poniój  przjjdzie,  niewiedzieć! 
Sumienia  lękają  się  owój  godziny  brzasku ,  niezadługo  już  nadejść 
mającój.  Znaki,  które  tę  godzinę  zwiastują,  przerażają  jak  pio- 
run i  trwożą  jak  ^pianie  kurów  u  Piłata**,  które  przypomniały 
Piotrowi ,  że  się  Boga  swojego  zaparł.  Tak  w  naturze  jak  w  świe- 
cie moralnym ,  im  bliższy  jest  czas  poczęcia  się  brzasku  poranka, 
tóm  noc  zdaje  się  być  ciemniejszą,  tóm  więcój  rpdai  fii&^-tbjrodni 
z.  jój  łona  —  ^ludzie  przy  ogniach  miast  swe  ręce  grzeją**; 
tóm  większa  nakoniec  gotowość  w  społeczeństwie,  postąpić  sobie 
jak  Piotr  i  zaprzeć  się  ducha  bożego. 

Owoż  tento  stan  nieznośny,  ten  stan  trapiący  całe  społe- 
czeństwo, ten  brak  zupełny  wszelkiego  moralnego  punktu 
oparcia ...  to  jest  to ,  w  czera  upatruję  bodziec  do  czynów ,  ja- 
kie autor  w  poemacie  bohaterowi  swemu  popełniać  każe.  Ojczy- 
zna nasza  w  owym  czasie  religijnych  objawień  jeszcze  nie  miała. 
Były  jakieś  obrzędy,  jakieś  kapłaństwa,  jakieś  dorywcze,  mętne 
przypomnienia  wyobrażeń  przyniesionych  z  kolebki  jeszcze  naro- 
dów, z  nad  brzegów  Gangesu. 

„Czasami  tylko  jaki  zwyczaj  dawny 
Indyjski,  naksztait  złotego  upiora 
W  lasach  pwstanie . ,  ,**  (str.  XXIX  w  pieśni  Iszój). 


28lf 

Ale  te  mdłe  błyski   zapomnianej   dawno   religii  nie  mogły 
wystarczać  potrzebom  społeczeństwa.  Było  tedy  —  jeżeli  nie  w  na- 
rodzie —  to   przynajmnii^j  w  jego  panującym^  pragnienie ,   aieby 
się  ta  noc  straszna  i  dłtiga  skończyła  wreszcie.    I  stądto   powziął 
Pc^pjel^^stanowienie  —  zmusić  niebo  4o  objawienia  prawd  swo- 
icłi,  jeżeli  je  ma,  i  jeżeli  bóstwo  w  nióm  jest... 
^Postanowiłem  niebiosa  zatrwożyć, 
Uderzyć  w  niebo,  tak  jak  w  tarczę  z  miedzi; 
Zbrodniami  przedrzeć  błękit  i  otworzyć 
I  kolumnami  praw,  na  których  siedzi 
Anioł  żywota,  zatrzą&ć  tak  z  posady, 
Aż  się  pokaże  Bóg  w  niebiosach  —  blady. 

(str.  XLII  w  pieśni  II). 

Doświadczyć  tedy  i  przekonać  chce  się  ten  nieokiełznany  ia- 
dnóm  jeszcze  moralnóm  wędzidłem  mocarz  zwierzęcego  d»iejów. 
okresu  —  czy  czuwa  wyższa  jaka  sprawiedliwość  i  opieka  boża 
nad  światem ,  czy  też  przeciwnie  jest  to  pole  bez  właściciela ,  po 
którem  wolno  sile  mocniejszego  pławić  się  we  krwi  t)ezkarQie, 
Jeżeli  z  niebios  patrzy  oko  jakie  na  ziemię:  to  go  Bóg  obliczem 
swojóm  w  zapędzie  zbrodni  powstrzyma.  A  jeżeli  go  ani  obliczem 
swojem  nie  przerazi,  ani  nawet  nie  ostrzeże  żadnym  zQakiem  na 
niebie:  — 

,,To  ludzie  są  proch  —  i  ja  jestem  prochem, 

Na  jeden  tu  dzień  jak  miecz  ukowany  1 
A  tem  straszniejszy  —  <  że  go  własne  siły^ 
Nie  duchów  ręce  z  ziemi  wyrzuciły.*'  (str.  XLV). 

Przez  długi  czas  umacniało  go  wszystko  już  w  przypuszcze- 
niu,  że  co  się   tu  dzieje  na  świecie,  nikogo    nie  obchodzi  tam 
w  górze.  Wysyłał  gromadami  całemi  najniewinniejszych  na  stosy;- 
cały  swój   dowcip    zużywał  na   wymyślaniu    najwyrafinowańszych 
katuszy.  A  niebiosa?  — niebiosa  ciągle  na  to  wszystko  spoziera-' 
ły  w  milczeniu.  ' 

... 9 Niebios  błękitnych  framugi, 
Jakby  o  zclj^^y^^h  nie  wiedziały  głowach, 
Patrzały  na  to  ciche  -—  obojętne^.,  (str.  XLVII). 


m 

My&lał,  ie  przyuajmniój  nocy  jego  pmrionyby  hj6  peine  nie- 
pQk<ga  i  trwogi ;  rozumiał ,  że  dnie  —  Jak  fiocy  befr  gwiiod'' 
będą  dla  niego  czarne  i  kłócono  jękiem  tycli  ofiar  po  całym  kra- 
ju z  rozkazu  jego  ginących^,.  Ale  i  tego  nie  było.  Nocy  jfgo 
były  ciche  —  ^kojne;  dni  mu  płynęły^  jak  dawniej. 

I  nic!  —  Ten  straszny  dacii,  któremu  wojnę. 

Wydałeln,  dziecko  zostawił  bezkarne; 

A  ja  podniosłem  pierś  dumną  i.  twardą , 

Gotów  do  końca  walczy<5  —  z  boią  wzgardą*'-  (str.  XLJ 
Jednakże  miała  ta  nierychliwośó  rządów  bożych  trwać  prze- 
cież aż  do  pewnej  tylko  granicy.  Dopóki  Popiel  pastwił  się  tylko 
nati  ciałami;  dopóki  duchom  (jak  się  poeta  w  stc  LIY  wyraża), 
kruszył  tylko  „łódź  i  wiosło":  dopóty  znosiły  nieba  tę  tyra- 
nią jego  cierpliwie.  Lecz  włainie  przeto  posunął  on  się  i  dalój 
jeszcze.  Widząc  nadaremnoi&ć  usiłowań  nad  zbadaniem  tajemnic, 
dla  odchylenia  których  puścił  się  taką  drogą;  podrażniony  odkry- 
ciem, że  nie  ma  w  niebie  nikogo,  cóby  dbał  o  sprawy  ludzkie, 
a  jeśli  jest,  to  chyba  jemu  urąga,  kiedy  nie  odpowiada  jego 
wyzwaniu':  z  rosnącą  namiętnością  —  z  szałem,  jaki  tylko  pod- 
dać może  oburzenie  i  mściwość,  zaczął  broić  teraz  już  przeciw 
naturze  i  przeciw  duchowi.  Chodziło  mu  już  tylko  jakby  o 
ukazanie  w  całym  blasku,  owój  nicości  i  nędzy  podobnego  ustro- 
ju świata !  Kiedy  więc  w  tym  kierunku  doszedł  aż  do  owego  kre- 
su, że  oddał  na  mękę  i  śmierć  matkę  własną;  kiedy  potom 
wysłał^siepaczów  przeciwko  Switynowi,  „którego,  jak  sam  po- 
wiada, kochał  r szanował  jak  ojca**  (str.  LXVI);  kiedy  nakoniec 
dopdfett  ^ię  morderstwa  1 '  na  natchnionym  z  ducha  harfiarzu ,  na 
nieulęknionym ,  choć  cichym  i  wiernym  i  upodobanym  Bogn  Ze- 
rkanie: --*  wtedy  dopiero  ukazały  się  na  niebie  wreszcie  owe 
znaki  ogniste,  na  które  czekał .. .  Właśnie  w  chwili,  kiedy  i  z  du- 
mą _tryuQifatora  i  zarazem  z  rozpaczą  sieroty  —  w  poczucia  i 
władzy  żadną  nieść ieśnionój  granicą,  i  całój  nędzy  swojój  morał- 
pój  —  zawołał  do  towarzyszów: 

«Nic  niema  na  niebie  1 
Ja  sam,  jak  Pan  Bóg,  będę  sądził  siebie! 


Tę  noc  na  ucztę !  Jutro  dzień  pokuty  _ 
I)la  mnie  i  dla  was  zbrodni  wykonawców!" 

(strofa  XXV  i  XXVI  w  pieśni  III) 
w  tćj  dopiero  chwili  obwieściły   mu  znaki  owe  na  niebie,  ie  nie- 
bo zlękło  się  o  świat  i  kładzie  koniec  jego  bezprawiom. 

Owoż  takieto,  zdaje. mi  się,  były  powody,  dla  których  poeta, 
pomimo  tego  ie  tak  idealnie  stawił  wizerunek  bohatera  swojego 
przed  wnijściem  tegoż  w  żywot  cielesny,  dał  mu  potem  przeżyć 
ten  iywot  w  taki  sposób  zbrodniczy.  Z  tego  też  tylko  punktu 
widzenia  daje  się  wyrozumieć,  co  wjednóm  miejscu  mówi  król- 
duch  o  sobie: 

„Lecz  00  dziwniejsza  —  że  tak  próchniejący, 

Taki  upadły  i  taki  zużyty, 
Czasem  się  czułem,  jak  anioł  gorący, 
Gotów  ukochać  iwiat  i  nieść  w  błękity— 
(strofa 'LVIII  w  pieśni  II). 
Na  tensam  wykład    całego   pomysłu  naprowadzają  wreszcie 
i  wiersze  w  jednej  z  ostatnich  strof  całego  tego  ri^ysodu,  w  któ- 
rych Popiel  powiada: 

„Taki  był  koniec  mojego  żywota 

Śpiewany  długo  w  kraju  przez  rapsodów, 
Którzy  nie  doszli,  w  czeia  była  istota 

Czynów?  w  czem  wyższość  od  rzymskich  Herodówf 
Napomną  byfa  myśl  słoneczna  —  ^łota! 

Oo  niój  moc  ciemnych,  okrwawionych  Wi^chodów 
Wiodła  mię  prosto...  itd. 

Sąftdł  więc  przez  życie  zbrodniami,  ale  szefSft  w  górę  —  do 
ideału  i  wiódł  społeczność  swoje  w  przyszłość.  Że  najniższe  wscho- 
dy w  tój  drabinie  wiodącój  w  górę  były  ;, okrwawione  i  ciemne**, 
to  niebyło  winą  człowieka.  Było  to  wynikiem  wieku.  Zresztą  na- 
ród i  skądinąd  jeszcze  potrzebował  tej  szkoły.  Od  tegoto  dopiero 
bowiem  też  czasu  zaczęli  synowie  tój  ziemi  umieć  i  żyć  i  umie- 
rać. „Trwoga  śmierci**,  „miłość  życia**  —  nawet  za  ce- 
nę, jakiój  to  życie  nie  warto  —  wymazane  zostały  od  owego 
Tom  II.  37 


200 

czasn  począwszy   ze  downika  narodowego!   Sąto  u  nas  ju£  tylko 
wyrazy  tłómaczone  z  obcych  jęz)ków!.. 

;, Idźcie!  Już  więcej  nie  jesteście  sługi 

Mojój  wściekłości,  lecz  rycerze  twardzi! 
Kupiłem  naród  krwią  —  i  nad  jćj  strugi 

Podniosłem  ducha,  który  śmiercią  gardzi. 

(sir.  XXXIII). 

„To^też  przeżeranie  ta  ojczyzna  wzrosła... 
I  pclmięciem  mego  skrwawionego  wiosła 

Dotychczas  idzie 

Fala  ją  druga  nieraz  z  drogi  zniosła 

I  duch  jij  święty  poszedł  w  kwiaty  ciała  . 
Bezwonne,  martwe;  lecz  com.ją  wycisnął 
Pod  krwią,  tóm  zawsze  zwyciężył,  gdy  błysnął!* 
'  (8tr.XL). 

Powyższy  rapsod  był  pisany,  jak  z  różnych  względów  daje 
się  wnosić,  w  roku  1846.  Kiedy  wychodził  z  druku,  były  już 
ukończone  i  dwa  dalsze  rapsody,  czego  dowodzą  różne  skazówki 
spotykane  w  dotyczących  manuskryptach  poety.  Ponieważ  do  ogło- 
szenia rzeczonych  dwóch  rapsodów  bezpośrednio  po  uko&czeniu 
takowych  nie  przychodziło ,  a  autor  od  pracy  dalszój  nad  poenia- 
tem  tym  nie  odrywał  się:  w  prostem  tedy  następstwie  tego  by- 
wało nieraz,  że  niezadowolony  późniój  ze  sposobu,  jak  to  lub 
owo  w  pierwszym  rzucie  wykonał,  w  dalszych  latach  zmienili 
często  plan  poematu  całego.  Co  pociągało  za  sobą  konieczność 
przerabiania  coraz  inaczój  części  dawniej  jui  ukończonych. 

Nad  jednym  z  dalszych  rapsodów  (nad  tym ,  który  w  edycyi 
mojój  otrzymał  nazwę  trzeciego)  znaleźliśmy  w  autografie  po- 
łożoną owę  odezwę  do^  Polski,  którąśmy  z  zmianą  jednego  wyra- 
zu zaiąieścłU  na  czele  całego  dalszego  ciągu  Króla -Ducha,  t.  j. 
znaleźliśmy  takie  riowa: 

>  ^Polskol  Ofiaruję  ci  rapsod  drugi  Króla -Ducha.  Pierw- 
szy leciał  szybko,  jak  wiatr  błyskawicy  —  ten  się  wlecze 
jak  wół,  pracowitym  krokiem"". ..  itd. 


291 

OkoIic2noś(S  ta  upoważnia  do  wniosku:  najprzód,  ie  była  ta 
odezwa  widać  pisana  w  chwili,  gdzie  autor  zabierał  się  już  do 
ogłoszenia  i  tij  przynajmniej  części  dzieła  swojego,  czego  później 
przecież  zaniechał;  dalej,  że  było  my&lą  jego  naówczas,  pozosta- 
wić w  tece  na  zawsze  i  nigdy  nie  publikować  tój  pieini,  która 
w  wydaniu  naszem  dana  jest  jako  rapsod  drugi.  ^Drugim  rapso- 
dem** miało  się  nazywać  opracowanie  owój  legendy  o  Piaicie, 
które  sianowi  obecnie  trzeci  rapsod.  Tego  samego  dowodzi  i 
urywek^Planu  Króla-Ducha**,  dany  na  końcu  lwowskiego  to- 
mu ligo,  a  niezawodnie  napisany  w  tymże  czasie;  w  tym  planie 
bowiem   także  nie  ma  żadnój  wzmianki' o  tamtej  części  poematu. 

Z  powodu ,  że  mimo  togo  wszystkiego  nawet  i  w  owym  zno- 
wu czasie  nie  przyszło  do  oddania  rzeczonój  części  dzieła  do 
druku,  stało  się  że  i  ten  kształt  rapsodu  o  Piaście  i  Ziemowicie 
podlegał  w  dalszych  latach  nowemu  znowu  przelaniu.  I  takie  ko- 
leje przechodziły  prawie  wszystkie  ustępy  szczególnego  tego  w  ro- 
dzaju swoim  utworu.  Prawie  zawsze  autor,  jak  ze  wszystkiego 
wynika,  odkrywał  w  nich  jakieś  niedostateczności  czy  to  pod 
względem  wykonania,  czy  samego  nawet  pomysłu;  i  dlatego  nie- 
raz całe  partye,  a  jeszcze  częściej  mniejsze  ustępy  wstawiał  i 
przestawiał  coraz  inaczej. 

W  skutek  tego  autograf  Króla -Ducha,  w  tym  stanic,  jak 
go  znaleziono  po  zgonie  Słowackiego,  przedstawia  prawdziwy  stos 
najróżniejszych  papierów.  Postać  tego,  co  one  w  sobie  mieszczą, 
jest  cbaotyczna  nad  wszelkie  wyobrażenie.  Są  w  nich  i  pierw- 
sze rzuty  i  wszystkie  kolejne  przerobienia  —  bez  skazówki ,  oo 
autor  ostatecznie  za  odrzucone,  a  co  za  poprawione  uważał.  Nie 
przypuszczając  oczywiście  poeta,  żeby  nie  miało  być  dano  jemu 
samemu  kiedyś  uporządkować  tego  t)ezliku  dopisów,  odmian,  po- 
prawek i  coraz  innych  redakcyi,  nie  widział  potrzeby  dawać 
w  rękopisie  swoim  skazówek,  po  którychby  i  ktoś  drugi  potrafił 
się  oryentować  w  tym  labiryncie.  Dlatego  na  jednój  i  tójsamój 
nieraz  karcie  są  strofy  tuż  po  sobie  następujące,  lub  też  pisane 
obok  na  marginesie ,  które  mimo  to  nie  mają  ze  sobą  żadnego  zwiąż-. 
ku,  ale  się  odnoszą  do  najrozmaitszych  pieśni.  W  braku  zewnę- 
trznych znamion,  któreby  o  tóm  ostrzegały,  że  to  rzeczy  różno- 


292 

rodne  i  niespójne  ze  sobą,  sam  sens  tylko  wewnętrzny  daje  nie- 
liedy  odgadnąć ,  dokąd  z  nich  która  należy. 

Wspominam  o  tóm  wszystkiem  z  dwóch  przyczyn.  Raz  dla 
tego,  te  mi  się  zdaje,  iż  warto  jest  wiedzieć  o  tćm,  z  jakąto 
sumiennością  i  jak  mozolnie  prowadził  Słowacki  pracę ,  przez 
którą  spodziewał  się  zostawić  narodowi  trwałą  pamięć  po  sobie. 
Powtóre  mówię  o  tiJm  dlatego  jeszcze,  ponieważ  chciałbym 
wytłómaczyć  czytelnikowi  „Dalszego  ciągu"  Króla  -  Ducha, 
dlaczego  w  wielu  miejscach  znajduje  on  tam  tak  nieszczelne  i 
niezręczne  połączenie  ustępów,  a  nieraz  i  luki  całe  pomiędzy  ni- 
mi pozostawione  otworem.  Nader  często  było  tu  prawdziwóm  nie- 
podobieństwem uczynić  zupełnie  zadość  wszystkim  obowiązkom 
wydawcy.  A  i  to  niedostateczne  z  zadania  wywiązanie  się ,  jakie 
się  osięgnąć  dało,  kosztowało  i  czasu  i  trudu  nierównie  więcej 
niżby  niejeden  przypuszczał.  Chodziło  bowiem  o  zestawienie  przed 
sobą  wszystkich,  po  całym  papierów  stosie  rozprószonych,  a  co- 
Jraz  innych  redakcyi  każdego  poszczególnego  ustępu;  dalej  o  wy- 
bór tój  właśnie  wersyi ,  która  się  z  jakiegobądź  powodu  najwię- 
cój  ze  wszystkich  zalecała;  a  nakoniec  o  spojenie  ze  sobą  tych 
wszystkich  wybranych  cząstek  w  jeden  nierozerwany  wątek,  bez 
fałszowania  myśli  poety  i  nie  pozwalając  sobie  odmienić  ani  wy* 
razu!  Gdzie  zatóm  już  przez  samego  autora  pozostawione  były, 
Że  tak  po^em,  szczerby  i  wyrwy  —  do  zapełnienia  ich  później, 
W  chwili  ostatecznego  wiązania  wszystkich  szczegółów  w  całość: 
tam  oczywiście  i  teraz  okazują  się  próżnie  albo  przykre  przesko- 
ki z  jednój  materyi  w  drugą. 

W  ciągu  tego  zajęcia  nieraz  przypominały  mi  się  domysły 
filologów  o  sposobie ,  jakim  do  skntkii  przyjść  musiała  ostateczna 
postać  Iliady  i  Odyssei.  Ale  zadanie  Onomakrita  było  wdzię- 
czniejsze! Mógł  on  z  rozlicznych  rapsodyi  składać  ukończone  cało- 
ści; a  nasze  dzieło  pozostanie  na  zawsze  tylko  fragmentem..  . 

Teraz  niech  mi  wolno  będzie  dołączyć  kilka  jeszcze  uwag 
z  osobna  o  każdym  z  rapsodów,  stanowiących  ogłoszony  nieda- 
wno temu  dopiero  Ciąg  dalszy  poematu. 


293 

Eaptod  drsgi  KMk-DaAa  d)ejiinrje  piekt  tjlkd  jedne.  Ma 
za  przedmiot:  przedstawić  koleje,  jakie  bohater  poemata  prze* 
'  chodził  wyzuwszy  się  z^^Sała   Popiela,   i^ .po<flegając  na  drugim 

■  dwiecie  rożnym  pokutom  i.  próbom ,   zanim   ma  przyszło  odrodzić 

I  ri$  zn(qra  ga  ziemi  w  nowym  żywocie.  Miał  ta  poeta  pned  sobą 

i  do  zdobycia  nieokreślone  obszary  wyobraini.   W  ilady  idąc  Wiigi- 

I  iego  i   Dania,  mógł  był   zaludnić    te    iwiaty  zagrobowe  całym 

i  tłumem  typowych  istot,  niegdyś   ftyjącydi   na  ziemi,  a  obeom 

i  spłacających  winy  i  zbrodnie  żywota.   Miał  aposobnoić  okazania 

r  wszystkich   bogactw   nieznużonej   i   nigdy    niewyczerpaoój    8W0J^ 

fantazyl  Moina   się  było  spodziewać  w   tij  części  jego  utwom 
I  tóm  dramatyczniejszego  i  fantastyczniejszego  obrobienia  przedmiot 

I  ta,   że  i  jemu  samemu   nie  były  obce,  w  dawniejszych  przyaiij- 

i  mniój  latach,  chętki  zaposiczania  się  myślą  w  te  światy  Styrem 

i  mogiłą  odgraniczone  od  naszego  padołu.  *)  Z  tóm  waqr>tkiś« 
nie  znajdujemy  w  rapsodzie  tym  nic  zgoła  9^  cohy  odpowiadał! 
podobnym  oczekiwaniom.  Widocznie  Słowacki  odsunął  stabowele 
na  bok  od  siebie  wszystkie  te  pokuszenia,  które  wyzywać  iMgły 
do  wysile/i  sarnę  tylko  wynalazczą  imaginacyą  poety.  Nie  chodd* 
ło  nm  bynajmniej  o  zmyślenia,  o  artystyczne  ale  dowolna  roje- 
nie czegoś,  coby  tylko  bawić  mogło  czytającego.  Chciał  jedytiic 
to  opowiadać,  w. co  wierzył;  i  pozostał  nawet  w  t^  części  po»- 
matu  wiernym  założeniu ,  jakiemu,  całe  to  dzi^o  swoj^  poiwi|eiŁ 
^  Z  tójto  przyczyny,  ile  mi  się  zdaje,  podiodzi,   że  cały  oph 

(  cierpień  ducha  obarczonego  winą  na  drugim  świecie  i  to  wszy- 
stko,'  co  o  pobycie  jego  tamże  autor  powiada,  zbyte  jest  zaledwa 
trzynastu  strofami.  Są  to  tylko  najogólniejsze  i  że  powiem |  ołów*- 
*^  kowe  rysy  obrazu.  Cały  ostateczny  sens  rzeczonych  13  strofek, 
umieszczonych  na  samem  czele  otpsodu,  mieści  się  oto  w  tych 
kilku  wierszach : 

O  tej  krainie  żaden  duch  nie  gada, 

A  nawet  onych  mąk  pamięć  utracą ; 
Bo  pamięć  taka,  choćby  jaka  blada, 

Niweczy  ciało  gorzej ,  niźli  pracą , 


*)Poema  Piasta  Dan^szka  o  Piekle, 


294 

Niż  nędza,  która  woętrznoici  wyjada, 

Kift  przyjaźń,  która  zdradą  się  odpłaca... 
Dla  mnie  —  zniknęło  męczarni  oblicze 
I  od  świtania  w  niój...  znów  czasj  liczę. 

(strofa  XIJ. 

Począwszy  od  strofy  XIV  poczyna  się  tet  jut  opis  włainie 
owego    ^S^witania   w  męczarniacli''.   Przydane  zostają  do 
pokutnika  naszego  dwa  ducby,  które- ińn  obwieszczają,  «ie  grze- 
chy jego^  zostały  odpuszczone**   i  te  poruczone  mu   jest  do  speł- 
niedia  wielkie  zadanie  w  przyszłości ,  zawsze  w  obrębie  jego  ojczy- 
zny (strofa  XIX) .   Ponieważ  —  dla  dopełnienia  reszty  tych  wszy- 
stkich przejść  bolesnych ,  jakie  mu  za  karę  były  odmierzone  na  tam- 
tym świecie  —  bohater  poematn  jako  duch,  a  raczój  apior  przy- 
tomnym, a  nawet  współdziałającym  i  na  ziemskiój  zdarzeń  wido- 
wni  także  być  musi  przez  czasu  przeciąg  niejaki:  zstępuje  zatem 
na  ziemię  i  zjawia  się  jako  widmo  Popiela  owym  12  wojewodom, 
którzy  rządzili  po  jego  zgonie  nad  Polską.  Widok  l)ezprawi,  jakie 
/  się  działy  pod  tych  dwunastu  rządami,  i  za  panowania  Popiela  II, 
\  stanowi  właśnie  jedno  z  największych  udięczeń  tój  duszy  pokntu^ 
^jącój.  Widzi  on  bowiem,  że  to  wszystko  złe   dzieje  się   włainie 
pod  jego  sztandarem,  w  jego   imię,   torem  tradycyi  od  niego  dar 
t^Jąeydi  w  narodzie.  ^  Począwszy  od  strofy  37,  świt  przebacze- 
nia win  jfgo  zaczyna  jaśnieć  słoneczniój:  losy  narodu  przechodzą 
j  pod  zarząd  kpiiotka  owego  z  Kruszwicy,  który  sam  jeden  wtedy 
•  w  ojczyźnie  nosił  w  sobie  owo  Słowo   nsrodu ,   które  rozwinąć 
(   do  zhpełn^i   pełni  i  blasku   było   ostatecznym   króla-.djicba  zada- 
■  niem.  Podług  założenia  poety,  owym  Piastem  byłto   nie   kto  in- 
ny, jak   Zoryan,    ów  propk  i  harfiarz  spalony  przez  Popiela  na 
stosie.  I)uch  tensam,  tylko  —  jak  się  autor  wyraża:  «na  nowój 
kwitnący  łodydze**,  t.  j.  odrodzony  w  innym  żywocie. 

Rządy  Piasta  i  najbliższych  z  jego  pokolenia  l^ły  błogie, 
kojące  rany  narodu;  ale  były  bęz  sławy,  bez  wielkości,  bez  roz- 
głgsiL^  Były  to  pokorne  i  tylko  potulne  tony,  wydzielone  z  t^j 
świetnój  i  bogatój  symfonii ,  która  grała  całym  chórem  za  czasów 
Popielowych  —  mimo  okrucieństwa,  które  jej  harmonią  kłóciły. 
Bez  względu  na  to  —  choć  tak  wielce  zniżony  i  stłumiony  został 


205 

nastrój   tćj  społecznoici    kierowanej   ręką  Piastów:  bohater  poe- 
matu, dachem  jnż  uniżODy  przed   Bogiem,   dobrze  2yczy   tema 
rodowi  na  tron  jego  powołanemu  i  zlewa  swoje   błogosławieństwo 
'  na  wszystkie  hasła  i  postępki  jego,   na  wszystkie  drogi,  któremi 

i  naród   pod  jego   kierunkiem  pójdzie,   na  całą   tę  pokorę,  jakiśj 

i  znamię    Piast   dopiero    na  spdeczeństwie    wyciska;    słowem    na 

>  wszystkie  włókna  i  atomy,    składające   całe  jestestwo  ojczyzny. 

[  Po  ostatnióm,  po  siódmóm  ł)łog08ławieństwie  —  ^spnjrzd  Pan 

\  na   ducha    tego   litoinie*"  —  i  ^dał.  mu  wreszcie    usnąć  pp  wie- 

f  kowycK^lirudacli  i  mękach.  Ten  spokój  i  odpoczynek. po  straszno] 

pnicy  —  to  największe  szczęicie,^  jakie  czasami   osięgają  duchy 
wybrane. 

„Niech  nikt  nie  my&Ii,  ie  jest  upominek 
Dla  duclia  większy  jaki  —  nad  spoczynek  I** 
wyrzekł  poeta  nasz  jeszcze  w  jednój  ze  strof  rapsodu  pierwsze- 
go. Otóż  dozwahi  BÓg  teraz  i  temu  znękanemu -duchowi  za- 
snąć z  uSmiechem  i  z  ciszą  w  myślach,  wcieliwszy  ci^e  jestestwo 
jego  w  ojczyznę.  I^tak  przeminął  znowu  wiek  cały.  Ani  czuł  bo- 
liater  pie&ni,  jak  wiród  wiekowego  tego  snu  i  u&miechu  jego 
•w  ojczyźnie  —  owe  zrazu  tak  czyste  miody  piastowe  już  zno- 
wu mącić  i  brudzić  się  zaczynały.  W  ciągu  czasu,  który  wszy- 
st^  niweczy,  i  te  tradycye  się  więc  zużyły  I  Chata  kołodziega 
z  Sjruszwicy,  niegdyi  nawiedzana  przez  anioły,  „zwolna  traciła 
swąje  złote  go&cie*"  (strofa  LYI).  Więc  wreszcie  niepokój  i  rwa- 
nie się  do  życia  znów  króla-ducha  zaczyna  ogarniać;  — i  przyszła 
z  ifJtoMiw  bożych  godzina ,  gdzie  czynnoić  jego  na  ziemi  stała 
się  koniecznoicią.  Rodzi  się  jako  człowiek  imiertelny  —  imtę 
mu  teraz  Mieczysław  I... 

Aczkolwiek  cały  ten  pomysł  rapsoda  —  z  punktu  widzenia 
poety  —  dokładnie  i  z  konsekwencyą  jest  przemyślany:  —  za- 
przeczyć tego  jednak  nie  można,  że  wrażenie,  jakie  sprawia  na 
czytelniku ,  mniój  jest  korzystne ,  aniżeli  oczekiwanie ,  z  jakióm 
go  się  bierze  dó  ręki.  Przeprowadzenie  pieini  poprzednich  jest 
szczęśliwsze.  Więcój  tam  jest  ruchu,  roamaitoAci,  zdarzró  pned* 
młotowych—  słowem  osnowy.  Treść  rapsodu  drugiego,  zamknięta 


1 


290 

wyłącznie  w  subjektywiKmie  opowiadającej  osoby,  sprawia-,  te 
ta  częić  poematu  wygląda  jakoś  i  mglisto  i  ubogo.  Ta  tei  oko- 
licznotó  zapewne  była  jedyną  togo  przyczyną ,  źe  autor  w  później- 
szych latach  odrzucił  ten  rapsod  jako  nie  zasługujący  na  ogło- 
szenie; a  natomiast  postanowił  doczepić  do  rapsodu  ogłoszonego 
drukiem  bezpośrednio  ten  rapsod  trzypieśniowy,  który  w  wy- 
daniu Iwowskióm  zajmuje  trzecie  miejsce  w  składzie  całego 
poematu ,  t.  j.  powieść  wyłącznie  za  przedmiot  swój  mającą  wspo- 
mnienia Piasta.  Te  kilka  wzmianek ,  które  koniecznemi  się  zda- 
Wi^  o  zamogilnych  losach  bohatera,  nieobecnego  przez  cały  ten 
eiąg  czasu  na  ziemi,  miały  być  w  rapsodzie  tym  rzucone  jaż 
tylko  mimochodem  —  w  ustępach,  gdzie  się  do  tego  nadarzała 
sposobność. 

Teraz  słów  jeszcze  kilka  o  wary  antach  tego  rapsoda. 
Obrobień  całkiem  odmiennych  ^  Rapsodu  ligo*  jest  w  ogóle 
trzy.  Jedno  daliśmy  w  texde.  Drugie  obrobienie  dołączyliśmy 
pomiędzy  dodatkami  na  końcu  II  tomu  dzieł  Słowackiego  pośmier- 
tnych od  strony  343  do  352.  To  ;,drug1e  obrobienie^*  znalazłem 
w  dwu  odrębnych  redakcyacb,  które  się  jednak  w  drobniejszych 
tylko  szczegółach  różnią  od  siebie.  (Mniój  wykończoną  redakcyą 
i  nie  doprowadzoną  teł  do  samego  końca,  dałem  drukować 
w  Dzienniku  lwowskim  Literackim  Nr.  85  roku  1865,  strona 
Y91  i  798).  Widoczną  rzeczą  jest,  że  podług  tego  „drugiego* 
obrobienia,  miała  to  być  pieśń  dołożona  do  rapsodu  o  Piaście 
jako  jego  dośpiów;  i  rzeczywiście  znachodzi  się  też  nad  lepszą 
fedakcyą  tój  waryanty  w  autografie  napis*.  „Pieśń  dopisana*, 
ktteyto  wyraz  poeta  następnie  przekreśliwszy,  położył  natomiast 
tytuł:  „Dokończenie*.  —  Trzecie  nakoniec  obrobienie  by- 
ło tylko  częściami  zaczynane  i  zawsze  urywane  wśród  pracy:  po- 
zostały z  niego  tylko  luźne  ustępy,  niełączące  się  w  żadną  całość. 
CbIj  szereg  tych  oderwanych  fragmentów  pozostawiłem  w  ręko- 
pisie, wyjąwszy  trzy  urywki  szczególnie  godne  uwagi,  które  (na 
str.  352  —  359)  są  d(dączone  do  Dodatku  tomu  ligo.*) 

*)W8zy8tko  a  pośmiertnych  Słowackiego  papierów,  co  tylko  nie 
mngb  aaUM  pomiesaoMiiia  w  tomach  pueiemiiie  wydanych,  zosta- 


307 

Przystępuję  teraz  do  rapsodu  o  Piaście,  którj^  w  wydajaniu 
Iwowskićm  nosi  nazwę  Rapsodu  trzeciego.  Wykładu  wewnętrznej 
jego  osnowy  dać  nie  zamierzam,  raz  dlatego  że  byłbym  zmuszo- 
ny zbyt  długo  zatrzymywać  się  w  tym  rozdziale  nad  tym  jednym 
Słowackiego  utworem;  a  potem  i  z  przyczyny,  że  co  w  tym  ra- 
psodzie jest  jasne  i  piękne  i  wykończone,  (a  nie  brak  mu  na 
ustępach  skończonej,  posągowej  nieraz  piękno&ci):  to  wyrozumie 
każdy  czytelnik  i  bez  mego  komentarza;  co  zań  jest  oczywistą 
tylko  allegoryą  mistycznych  pojęć,  to  zbyt  jest  trudnćm  do  tłó- 
maczenia  przy  zupełnym  braku  klucza  do  tych  wszystkich  symbo- 
licznych wyobrażeń  w  nim  rozwiniętych.  Całe  np.  przedstawienie 
Pychy  słowiańskiej,  wykradzenie  przez  nią  ducha  Ziemowitowi, 
pobyt  jej  i  czarodziejstwa  prze^  nią  dokonywane  na  górze  Z  ob  er, 
Wodan  —  są  to  wszystko  figuryiuułe  jakieś  pom^^jiy,  w  które 
nam  joiepodobno  jest  prawie  do  rdzeni  wniknąć  —  w  duchu 
autora.  Mógłbym  o  tóm  wprawdzie  udzielić  moich  myśli ;  nie  wiem 
jednak,  czyby  podmiotowe  moje  zdanie  o  tych  ustępach  było  rze- 
czą dla  kogo  pożądane.  Pomijając  zatem  zupełnie  wykład  rapso- 
du trzeciego,  poprzestanę  na  udzieleniu  ta  kilku  tylko  szczegó- 
łów o  stanic,  w  jakim  się  ta  część  Król  a- Ducha  w  papie- 
rach pozostałych  Słowackiego  znalazła,  i  o  liczbie  waryantów 
tego  rapsodu. 

Rapsod  niniejszy  znalazł  się  opracowany  niemal  całkowicie, 
a  zawsze  inaczej  —  cztery  razy.  Jedno  obrobienie,  na  tezy 
podzielone  pieśni,  znalazło  pomieszczenie  w  tezcie  drukowaoój 
edycyi.  (Dodano  mu  tam  jednak  początek,  jako  też  i  zakończenia, 
wzięte  z  innych  waryantów.  Obacz  stronę  201 ,  206  i  225).  — 
Drugie  obrobienie,  w  jednój  tylko  pieśni  objęte,  ale  zawiem- 
rąjące  zupełną  całość  •—  nie  bez  wielkich  zalet  artystycznych  — 
d^em  prawie  całe  między  waryantami  stanowiącymi  Dodatek 
do  tomu  II,  od  str.  ^60  --  368.  (Opuściłem  tylko  jego  począ- 
tek a  koniec,  jako  mało  odmienne  od  tego,  oo  zostało  wzięte  do 
textn.  Środek  zaś  cały  rapsodu,  będąc  i  najwięeój  odrębny  i  wy- 


ło za  zezwoleniem  rodziny   poety  złożone   w  Bibliotece    Oasolińekł4)h« 
Może  kiedyi  zrobi  kto  jeszcze  i  z  tego  jaki  użytek. 

TomKL  58 


898 

bornie  oddaoy,  odbity  jest  cały  na  necionych  stromcacfa).  Te 
dwie  rcdakcye  zdają  mi  aię  być  ostatnie.   Wnoszę  o  tóm  z  tego 
mianowicie 9  ie  „drogie  obrobienie**,  jak  je  tutaj  nazywam,    zna- 
lazło się  jni  przepisane  na  czyste  ręką  samego  autora;  przepisy- 
wanie   „pierwszego*"  podobnież    było    przez   niego  samego  zaczę- 
te, ale  joi  od  siódmej  zwrotki  zastąpił  tn  poetę  w  kopiowaniu 
młody  jego  przyjaciel  Szczęsny  F.  Ten  odpis  wspólny  obu  przyja- 
ciół zdaje  się  być  póiniejszym  od  powyższego;  a  więc  byłaby  to 
redakcya  najpóźniejsza  ze  wszystkich  i  dlatego    też  jójto   baśnie 
dałem  pierwszeństwo  nad  innemi).  —  Trzecie  obrobienie  także 
ńę  dzieli   na  3  pieini,  ale  w  nich  i  rzecz  sama  i  cały   sposób 
przeprowadzenia  takowój  odstępuje  najzupełniej  od  wszystkich  in- 
nych redakcyi.'(Bj'ól-duch  wcielony  tu  jest  w  Wodana).  Obrobie- 
nie to  w  całości  dałem  oddrukować  w  lwowskim  Dzienniku  Litera- 
ckim r.  1865  Nr.  83—85.  Pierwsza  zai  pie&ń  jego,  jakonajwię- 
oój  wykończona  i  z  różnych   względów  najbardziój  godna  nwagi^ 
znalazła  prócz  tego  jeszcze  miejsce  i  w  wydaniu  dzieł  Słowackie- 
go między  waryantami  danymi  na  końcu  U  tomu,  str.  368—379. 
Ta  „trzecia**,  jak  ją  nazywam ,  redakcya  zdaje  się  byó  najrychlej- 
szą ze  wszystkich.  —  Gzwartóm  nakoniec  obrobieniem  można- 
by  naewaó  ten  cały  bezlik  urywkowych  ustępów,  rozproszonych 
po  różnych  częściach  całego  rękopisu,  który   zwolna  powstawał 
w  ciągu  lat  kilku.  Ustępy  te  żadnych  całości  nie  stanowią,  oł>ej- 
m^  jednakże  niekiedy  po  kilka  i  kilkanaście  zwrotek.  Z  tójto 
kategoryi  waryantów  wzięty  jest  wstęp  i  zakończenie,  doczepione 
do  rapsodu  trzeciego,  jak  takowy  wstawiony  został  do  textu. 

Tylokrotne  przerabianie  jednój  i  tójsamój  rzeczy  wskazuje 
na  szczególną  trudność  przedmiotu.  Stanowiła  ją  ta  okolicznoóó, 
że  w  ogóle  rapsod  ten  w  budowie  całego  poematu  zajmuje  jakieś 
wyjątkowe  położenie.  Podczas  gdy  zdarzenia  w  innych  rapsodach 
Objęte  składają  się  na  żywoty  króla -ducha  i  jako  własne  jego 
czyny  są  też  opowiadane  zawsze  przez  niego  samego;  w  tym  ra- 
psodzie rzecz  jest  o  Piaście  i  jego  rodzinie ,  z  którą  bohater  po- 
ematu nie  tylko  nie  miał  żadnój  wspólności,  ale  nawet  nie  żył 
wtedy  na  ziemi,  kiedy  się  to  wszystko  dzii^o...  Otóż  była  tu 
dla  poety  trudność  w  tóm ,  że  się  nie  nastręczała  żadna   osoba, 


n= 


290 

Ii  ktiraby  była  mogła  być  snadnie  użytą  za  opowiadającą  owe  pia- 

tf  stowe  legendy.  Włożyć  rzecz  i  tataj  w  usta  królowi  -  duchowi  — 

m  to  miało  swoje  znaczne  niedogodności.  A  dać  tę  powieić  od  siebie, 

l»  jako  po  prostu  od  autora  —  tego  Słowacki  nie  mógł  już  z  tij 

tą  ł)ardzo  prostój  przyczyny,  że  z  założenia  całój  niniejszej  kreacyi  i 

m  z  najgłęł)8zój,  posuniętej    u  niego  do  dogmątyzmu  wiary;  identyfi-  •       ^ 

jf  liował  osobę  własną   z  bohaterem  dzieła  swojego  i,  nie  w  innym 

1 1  sensie^  przesuwa  w  niem  wątek  całych  jego  dziejów  mistycznycli,  )       t 

^  jalL  że   to  jest  własna  jego  odwieczna,  przeszłość,   własna  jego  .      / 

^  o<Mraz  się^  powtarzająca  palingeneza,  aż  do  obecnego  żywota ,  w  któ-  '     ^ 

rym  i^u  wypadło  iścić  posłannictwo  swoje  w  roli  poety  i  walczyć  I     ^ 
z  szatanami  epoki  —  na  polu  myśli ,  potęgą  słowa...*) 


Ba^sod  czwarty,  zatytułowany  Miecz  a  Sława,  łączy  się 
^  bezpośrednio  z  rapsodem  dragim,  jako  jego  najwłaściwszy  ciąg  dal- 

*  szy.  Legenda  o  Piaście  w  trzecim  rapsodzie  rozrywa  z  pewną 

*  niedogodnością  tę  ścisłą  łączność.  —  W  nowym  tym  rapsodzie 
^  daje  poeta  wizerunek  dalszego  znowu  żywota  swojego  bohatera. 
^  DućE*  Popiela  otrzymawszy  przebaczenie  od  Boga  za  to  wszystko, 
^               co  zgrzeszył,'  rodzi  się  jako  człowiek  na  nowo  i  zostaje  wcielony 

w^oiobiistóśĆ  Mieczysława  I.  Znów  tedy  prowadzi  dalćj  opatrznościo- 
we swoje  nad  Polską  posłamifotwo  w  osobie  panującego.  Wartość  czte- 
rech^pieśni ,  na  które  się  rapsod  ten  dzieli ,  nie  zawsze  ma  się  do  sie- 
bie w  równym  stosunku.  Dwie  pierwsze  pieśni  są  bez  porównania 
i  więcój  wykończone  i  treściwsze,  aniżeli  obie  ostatnie.  Młodość 
Mieczysława  —  jego  ślepota  —  postrzyżyny  i  odzyskanie  wzroku 
prześlicznie  to  wszystko  jest  opisane.  Z  wielkim  także  wdziękiem 
przeprowadzona  jest  opowieść  o  swadźbie,  o  przybyciu  do  Polski 
i  zaślubieniu   Dobrawny    czeskiój.    Nie   bez    zalet  niepospolitych 


*)  Etoby  się  chciał  dowodnie  o  tćm  przekonać ,  niech  i  sob^ 
porówna  na8tępi^'9ce  miejsca  w  różnych  rapsodach  Króla-Dncha: 
W  Tomie  II  strony  202  strofa  IV.  Strona  204  str.  XI.  Strona  254 
i  256  strofy  XXXI— XXXy.  Strona  265  Btr.  ŁXXIV.  Str.  268 
strofa  X.  Strona  288  strofa  III.  Strona  289  strofa  IX.,  Strona  327 
stro&  YI   Strona  887  strofa  II  i  IV.  Strona  856  strofb  Ł 


300 

jest  i  dalszy  ustęp,  w  pieśni  trzeciej ,  traktujący  o  rozmaitych  wro- 
gach, którzy  się  równocześnie  walą  na  państwo  Mieczysławowe- 
Ku' końcowi  pieśni  rzeczonej  natchnienie  poety  słabuie,  a  mai] 
przemaga  tam  znowu  owa  mglista  mistyczność,  gubiąca  sięwab- 
strakcyach  przyswojonej  doktryny.  Widzenie  Mieczysława ,  mające 
za  przedmiot  całe  dzieje  powszechne,  nie  może  zająć  czytającego. 
O  ile  jest  podobnóm  do  rozumienia,  nie  przechodzi  granic  naj- 
zwyczajniejszych  wyobrażeń  i  graniczy  prawie  z  trywialnością. 
O  ile  zaś  usuwa  się  z  pod  możności  wykładu ,  nie  może  mieć  dla 
nikogo  żadnego  zgoła  znaczenia.  Jeszcze  gorsze  wrażenie  sprawia 
osnowa  pieśni  czwartój,  w  którąj  Dobrawna  długo  i  szeroko  swo- 
je znowu  opowiada  wizye  Mieczysławowi.  Wizye  te  prawie  cał- 
kowicie nazwać  należy  dla  czytającego  zagadką.  A  zagadka  ta 
tem  więcój  sprawia  w  tem  właśnie  miejscu  niesmaku,  że  nastę- 
puje tuż  po  ustępie  takiejże  treści,  nuży  zatćm  jednostajnością. 
Sam  koniec  pieśni  czwartój  ma  znowu  rzewne  strofy  i  głębokie 
nieraz  pomysły. 

Waryantów  w  granicach  i  tego  rapsodu  okazała  się  liczba 
niemała,  lecz  właściwie  tylko  w  zakresie  samój  pierwszój  pieśni. 
Odmiennych  opracowań  tej  pieśni,  gdybyśmy  z  nich  takie  tylko 
tutaj  liczyli,  które  przynajmniej  połowę  całej  pieśni  wynoszą,  wy- 
kazaćby  można  siedem.  Gdyby  zaś  zliczyć  krótsze  odmianki, 
znachodzące  się  jako  luźne ,  z  kilku  tylko  dożone  strofek  urywki, 
rozrzucone  po  całym  rękopisie:  to  liczba  ta  okazałaby  się  trzy 
razy  większą.  Sąto  kawałki  wielkich  niekiedy  zalet;  odnoszą  się 
to  do  tego  miejsca,  to  do  owego.  Różnią  się  pomiędzy  sobą  tyl- 
ko sposobem  wyrażenia  i  w  ogóle  formą  —  nigdy  zaś  rzeczą. 
Niepodobne  z  nich  jest  atoli  złożyć  całości.  Text  pierwszej  pieśni, 
zamieszczony  w  wydaniu  mojera,  obejmuje  w  sobio  —  o  ile  się 
to  tylko  uczynid  dało  —  zestawienie  najlepszych  poszczególnych 
waryantów,  jakie  tylko  się  znajdowały  w  tych  tak  licznych  opra* 
cowaniach.  —  Dalsze  pieśni  tego  rapsodu  okazują  się  już  więcej 
z  pierwszego  rzutu.  Pieść  druga  miała  tylko  w  jednem  miejscu 
pierwotnie  przez  kilka  oktaw  inne  rzeczy  samej  przeprowa- 
dzenie, które  autor  potem  przekróślił  i  odmiennymi  szczegółami 
zastąpił.  Obie  pieśni  ostatnie  znalazły  się  w  brulionie  bez  to- 


301 

dnych  przeróbek  i  zdają  się  też  być  vr  ogóle  zgoła  iiieifykońcBO- 
ne.  Tak  np.  koniec  pieśni  drngiój  i  początek  trzeciój  traktąją 
w  podobny  sposób  rzecz  zupełnie  tęsamę;  c<Ay  być  oesywUcie 
nie  mogło,  gdyby  ta  częśó  poematu  była  otrzymała  wykończenie 
należne.  Wydawca  musiał  to  wszystko,  jak  się  samo  rozumie, 
wstawiać  w  text  w  tej  postaci ,  jak  ją  w  autografie  znalazł  — 
choć  nie  bez  świadomości,  że  niejednemu  ustępowi  brakuje  zwią* 
zku  z  całością,  jasności  i  ogłady...*) 

W  Baptodsie  piątym  spostrzegamy  króla-ducha  w  nowym 
znowu lywocle.  t)u6K  nie^yś  topielą,  póini<5  Mieczysława,  przy 
cKodzi  na  świat  i 'teraz  znowu  jako  władca  narodu,  powołany  do 
posunięcia  przeznaczeń  jego  o  krok  dalój  ku  wytkniętemu  ojczy- 
źnie naszej  przez  opatrzność  celowi.  Imię  mu  teraz  Bolesław 
Śmiały. — Rapsod  ten  obej  muje  pieśni  cztery,  nie  jast  jednakże 
ukończony.  Zdaje  się,  że  rzecz  ta  zaledwie  doprowadzona  zosta- 
ła do  połowy,  urywa  się  bowiem  wątek  poematu  już  na  wskrze- 
szeniu z  martwych  Piotrowina  przez  Stanisława  świętego.  Bównie 
też  i  każda  ż  czterech  jego  pieśni  z  osobna  wzięta  przedstawia 
tylko  pierwszy  rzut  kompozycyi,  której  zupełnie  zbywa  na  tern, 
co  nazywamy  ostatnią  ręką.  Wnosząc  z  różnych  niewątpliwych 
skazówek,  twierdzić,  można  na  pewne,  że  pisane  to  wszystko 
być  musiało  w  ostatnich  miesiącach,  jeżeli  nie  tygodniach  życia 


*)  W  dalszym  ciąga »  po  powyższym  rapsodzie,  rozpoes^  był 
Słowacki  osobną  pieśń  ,  w  któr^  ukazany  w  szezegółaeh  być  miał 
bezcielesny  byt  ducha  Mieczysława  I  od  chwili  jego  zejścia  ze  świa- 
ta, a  równocześnie  z  temi  pozgonnemi  jego  dziejami  mi^  być  dany 
i  wizerunek  rządiSw  i  przeWag  w  narodzie '  polskim  syna  jego ,  Bole- 
sława Chrobrego.  W  tymto  rapsodzie  miał  znaleść  pomieasczente  ustęp 
ów  o  słapach  wbijanych  w  Dnieprze,  który  z  mizerni  zmianami  obe- 
cnie okazuje  się  doczepiony  przy  końcu  pi<§rwszćj  pieśni  rapsodu  o 
Bolesławie  Śmiałym.  Część  ,tę  poematu  autor  dość  już  daleko  był 
posuns^;  pomimo  tego  następnie  pomysł  jój  cały  jednak  odrzucił. 
Zbyt  fragmentaryczna  pieśni  tćj  postać  nie  dozwalała  udzielić  z  niĄ 
wyjątków  w  drukowanćm  wydania.  — 


3«S 

poAty.  *)  Śmierć  zaAha  tak  ^wczesna  była  jedyną  t^  przyczyną,  ie 
cały  ten  dział  poematu  pozostał  w  kształtacłi  istotnie  pierwszej 
improwizacyi ,  która  zapewne  ani  już  nawet  odczytana  nie  była 
przez  autora 9  4E0Btawszy  w  pośpiechu  i  zamęcie  rzuconą  .tak  na 
papier,  jak  się  zarysowała  W  pierwszym  jego  natchnieniu.  Stądto 
znajdujemy  w  całym  tym  rapsodzie  przy  potężnych  nieraz  ustę- 
pach, w  porywający  opowiedzianych  spoeób  —  strofy  częstokroć 
niezwiązane  ze  sobą,  dla  niedość  zaokrąglonej  budowy  zdań  bar- 
dzo trudne  do  rozumienia,  oddane  tokiem  zawikłanym,  urywko- 
wym i  tylko  jak  przez  gazę  pomysł  poety  wydającym  na  ze- 
wnątrz. Pismo  nader  niewyraźne  i  wielokrotnie  w  jednam  i 
tćmsamóm  miejscu  przemazywane  w  wszelkich  kierunkach  —  i 
w  wierszach  i  nad  wierszami  —  przywodziło  też  niekiedy  niemal 
do  rozpaczy  wydawcę... 

Oczywistym  zamiarem  Słowackiego  było ,  przeprowadzić  w  ta- 
ki sposób  cały  wątek  dziejów  ojczystych,  przedstawicny  jako 
działanie  jednego  głównie  czynnika,  stawionegór  w  tym  narodzie 
na  pieirwszóm  zawsze  miejscu ,  albo"  na  tronie ,  albo  na  innóm 
skąidinąd  tak  podniosłćin  w  sferze  duchowej  stanowisku,  że  czy- 
ny, błędy,  grzechy,  zbrodnie ,  zasługi  i  poświęcenia  jego  oddziały- 
wały "na  całe  ^powodzenie  społeczeństwa  narodowego. 

Gdybym  miał  wyrzec  ogólne  zdanie  moje  o  tern  cał^  dzie- 
le ostatnióm  Słowackiego,  powiedziałbym:  że  sądzić  je  wypada 
z  dwóch  odrębnych  zgoła  punktów  widzenia. 

Jako  wyraz  doktryny,  jako  pomysł  oparty  na  wierne  w  prze- 
chodzenie duszy  z  jednego  cfała  w  drogie  —  jest  to  przypuszcze- 
nie, którego  trudno  uważać  za  cok  więcój,  jak  za  senne  tylko 
marzenie.  Myil  taka  sprzeciwia  się  i  wszystkim  warownie  stoją- 


t^. 


*)  W  różnych  miejscach  manuskryptu  tego  rapsoda  znachodz§ 
«ię  między  strofami  teztu  wtrącone  urywkowe  ustępy  testamentu 
Juliusza^  Wiadomym  jest,  że  pisał  on  testament  swój  krótko  dopiero 
przede  śmiercią  —  już  w  r.  1849.  A  zat^m  w  pierwszych  miesią- 
cach roku  owego  mógł  też  hji  dopiero  i  ^n  rapsod  pisany. 


303 

cym  artykułom  wiary  naszój  i  naczelnym   wypadkom  wiedzy  dzi- 
siejszej.   Solidarnoić    pewna    przeszłości  z  obecnoicią   nie    daje 
się  zaprzeczyć,   to   prawda.   Odsłania  się  ona   widocznie  w  ciągu 
pokoleń  poszczególnych  rodów  a  /rodów ,  odsłania  się  i  w  toku  po- 
wszeclinycli  dziejów,  toż  w  tradycyi  narodu.   Wnukowie  są  z  dzia- 
dami złączeni  pewną   niewidzialną  wstęgą  i  krwi  i  dąień,  i  cnót 
i  wad.  Ale  ażeby  zrozumieć  to  wszystko:   nie  potrzeba  do  tego 
takich    mistycznych    kluczów.  Że  założenie  Słowackiego  w  tym 
poemacie   miało  w  sobie   coi  sprzecznego  ze  wszystkióm,  czego 
się  tylko  tknęło,  to  już  i  w  tóm  się  okazuje,  że  praca  ta  poede 
od  ręki  nie  szła.  Biedził  on  się  z  dziełem  tóm  bardzo,   przes  la- 
ta całe  —  i  nie  umiał  sobie  z  nióm  nieraz  prawie  dać    rady. 
Mimo  pozoru  dogmatyzmu  i  wiiiry, .  z  jaką  przedmiot  traktował, 
chwiał  on  się   ciągle  w   najgłówniejszych  pomysłach,  a  mianowi- 
cie co  do  tego  wcielania  się  duchów  w  żywoty  ludzkie.   I  tak 
Piast  w  jednóm  opracowaniu  był  mu  wcieleniem  ducha  Lecha,  w  iniiój 
redakcyi  znów  ducha   Zoryana    (harfiarza),   w    trzecim    wreszcie 
rzucie  (wziętym  do  testu)    niema  on  z  nikim   imtym  wi^lnoici. 
Podobnie  i  sam  bohater  poematu.  Król -Duch,  to  się  staje  Wo- 
.  danem   (synem  Piasta),  nim  mu  wypadło  następnie   zrodzić  się 
w  osobie  Mieczysława;   to  znowu  przepędza  ów  czas  w  krainie 
zaświatowój ,    nie  będąc    wcale   śmiertelnym   przed   swojóm  zro- 
dzeniem się  jako  Mieczysław  I.  Widać  w  tóm  wszystkióm  jedy- 
nie czynność  excentrycznój  fantazyi ,   przybierającój  mimo  to  po- 
zory ^jakiejś  intuicyi  proroczo]  z  uroszczeniami  do  nieomylności, 
których  nic  zgoła  nie  usprawiedliwia.... 

Lecz  to  jest  sąd  o  Królu-Duchu  wydisiny  z  jednego  tyl- 
ko z  dwojga  owych  stanowisk,  o  jakich  nadmieniłem  powyżój. 
Obok  strony  dogmatycznój ,  ma  kreacya  ta  także  i  stronę,  dru- 
gą —  artystyczną.  Jako  przeprowadzenie  całego  szeregu'  dbta- 
zowV  zdjętych  z  kilkowiekowego  żywota  Polski,  i  jako  poczet  wi- 
zerunków najwydatniejszych  osobistości  w  obrębie  dziejów  i  podnń 
naszych  —  niezaprzeczenie  poemat  ten  miałby  wielkie  znaczenie, 
gdyby  był  dokończony  i  wykończony.  W  tym  stanie,  w  jakim 
pozostał,  zaleca  on  się  tylko  mistrzowskióm  obrobieniem  niektó- 


$104 

rych  ehwil  narodowej  przeszłoici,  a  nadto  zmusza  nieraz  do  po- 
dzffrti  i^jęZjjkiem  znakomitej  dzielności !  Język  ten  smukły,  gibki, 
zwięzłyVa  zawsze  muszkularny  stanowi  też  główną  poematu  tego 
ozdobę.  Mógłby  on  przywieść  do  zazdrości  niejednego  z  poetów, 
mających  skądinąd  prawo  liczyć  się  do  celniejszych  pisarzy  na- 
szydi! 

Teraz  wspomnę  o  ionój  pracy  Słowackiego,  która  o  tyle 
się  wiąlo  ^  poematem  powyższym ,  że  z  jego  tylko  poWoda  zosta- 
ła prawdopodobnie  podjętą.  Przypada  ona  albo  na  czasy,  kiedy 
Juliusz  Króla -Ducha  zaczynał,  albo  też  właśnie  go  rozpocząć  zamy- 
ślał. Mówij  o  Przekładzie  kilku  ustępów  Iliady.  Prze- 
pyszny to  jest  przekład!  Jeżellbyśmy  mieli  kiedykolwiek  czytać 
Homera  i  oną  Iut)OŚcią ,  z  jaką  go  niegdyś  czytali  Grecy,  albo 
s  jaką  my  dzisiaj  naszego  Pana  Tadeusza  czytamy:  to  tylko 
chyl)ft  w  taki  sposób  musiałby  on  być  spolszczony.  Może  w  tóm 
przyczyna  tego,  że  Słowacki  co  do  wyrazów  szczegółowych  wca- 
le się  oryginału  nie  trzymał.  Nie  przekraczał  on  wprawdzie  nigdy 
granicy  sposobu  i  nastroju  starożytnego.  Ale  w  obrębie  rzecso. 
nym  raczój  Homera  parafrazował,  aniżeli  przekładał. 
Z  tóm  wszystkióra  co  to  za  wysłowienie!  jaka  dzielność  i  dosa- 
dnośó  wyrażeń!  Wiersz  wspaniały,  pełen  wagi  i  kolorytu,  obfity 
w  zwroty  potoczne,  a  jednak  wiejący  bohaterską  potęgą!  Z  tych 
urywków  więcój  wyrozumieć  się  daje,  że  to  pisał  człowiek  ge- 
nialny, niżeli  z  niejednego  własnego  jego  utworu!  Nie  jestto 
wprawdzie  sposób,  w  duchu  którego  życzyćby  należało  w  ogóle, 
ażeby  pisarze  nasi  spolszczali  obce,  a  zwłaszcza  starożytne  krea- 
•  cye.  Na  tój  drodze  bowiem  bardzo  łatwo  urooić  wszelkie  znamio- 
na pierwotnego  charakteru  oryginału.  Ale  czytając  te  Słowackie- 
go ustępy,  chętniekażdy,  jak  sądzę,  powie  mu:  Tibi  solił  i  nie  po* 
żahge,  że^i  w  taki  sposób  choć  kilka  tylko  prób  tój  prastarój 
poezyi  ukazano  w  naszym  języku. 

Nie  sądzę,  żeby  miał  był  zamierzać  kiedy  Słowacki  zająć 
się  przeUadem  całej  Iliady.  O  Homera  pewnie  mutu  nie  chodziło. 
Utetłómaczył  go  też  z  oryginału  i  niewątpliwie  ani  nawet  nie  prze* 


ao5 

łożył  nic  więcćj,  jak  tylko  tyle,  ile  «ę  wł«bie  na  tych  kilkuna- 
nastu  kartkach  po  imierci  jego  znalazło.  Najprąwdopodobnićj  było 
to  tylko  jedno  z  przygotowawczych  stadyów  do  poemata  o  Królu- 
Duchu.  Chodziło  poecie  o  dobranie  tobie  najwłaściwszego  toku  i 
tonu  językowego,  a  więcćj  jeszcze  o  dobór  odpowiedniego  przed- 
sięwziętemu dziełu  rodzaju  wiersza  i  rytmu.  W  rękopisie  Króla- 
Ducha  znaleźliśmy  jako  waryanty  nieraz  całe  ustępy,  w  innych 
formach  wiersza  pisane,  jak  w  tych  oktawach  jedenastozgłosko- 
wych,  w  jakich  ostatecznie  najbardziój  lubił  wylewać  natchnienia 
swoje  Słowacki.  Otóż  wnosić  się  godzi,  że  między  innymi  przy- 
borami ,  jakie  się  robiły  przed  rozpoczęciem  dzieła,  rozczytywał  on 
się  i  w  Homerze,  tym  protoplaście  wszystkich  epików.  A  porwa- 
ny urokiem  i  pięknością  kilku  celniejszych  ustępów,  powtórzył  je 
po  swojemu  w  brzmieniu  swojej  mowy  ojczystój.  — 

—  Wszystkie  wymienione  aż  dotąd  prace  Juliusza ,  po  roku 
1842  powstałe,  mają  to  między  sobą  wspólnie,  że  nie  noszą  na 
sobie  wybitnego  znamienia  czasu.  Skądinąd  bywa  to  uważano  za 
piętno  wyższych  utworów  poetyckich,  że  takowe  —  bezpośrednio 
lub  pośrednio,  potakując  albo  przecząc— dążnością  swoją  towairzy- 
szą  zazwyczaj  chwilowemu  usposobieniu  społeczeństwa,  w  łonie 
którego  powstały.  Słowacki  w  latach  owych  zostawał  względem 
ogółu  narodowego  w  wyjątkowym  stosunku.  Natchnienia  jego  pły- 
nęły z  źródeł  sobie  tylko  właściwych.  Doktryna  jego  nie  przystawała 
wcale  do  powszechnego  poczucia.  Płody  jego  poetyckie  tój  doby 
nie  mogły  tedy  mieć  związku  z  potrzebą  chwili  i  jak  wnosić  mo- 
żna, nie  miały  też  nawet  ani  przeznaczenia  być  tak  zaraz  odda- 
ne do  rąk  narodu.  Z  drugiej  strony  —  od  czasu  wydania  Snu 
Salomei  (1844)  przestał  i  kraj  już  przy więzywać  wyższe  znacze- 
nie do  jego  publikacyi.  Mało  kto  wtedy  już  troszczył  się  o  to,  co 
tam  pisze,  co  wydaje  Słowacki.  Przesłoniła  go  od  narodu  owa 
gęsta  chmura  mistyki ,  w  jakiój  utonął ... 

Wyjątkowo  jest  jeden  tylko  wiersz  pochodzący  z  lat  owych, 
a  bjjący  j)rzeważnie  tętnem  chwili,  co  go  wydała.  Była  to  smu« 
tna  chwila  w  niedawnych  naszych  dziejach  —  jedna  z  poprzedni- 
czek klęsk  lutowych  roku  1846.  Przypadkowa  okoliczność  wyrwa* 
Tom  u.  39 


r 


306 

ła  wtedy  poetę  oaszego  z  medytacyi ,  w  jakich  był  zatopiony,  i 
zwróciła  uwagę  jego  na  stosunki  dnia  bieźaicego.  Spojrzał  na  óie, 
źle  je  pojął  —  i  rzucił  kilka  strof  migdzy  otoczenie  swSje  naj- 
bliższe, któreto  strofy  stały  się  głosem ,  posłyszanym  doraźnie  przez 
całj  naród.  Głos  ten  niestety  skompromitował  autora.  Zaszły  nie- 
bawem wpadki,  ^które  zadały  fałsz  jego  liasłom,  jegcr przestro- 
gom i  wróżbom ,  wygłoszonym  z  wszelkimi  pozorami  wieszczego 
natchnienia. .. 

Ażeby  zrozumieć,  jak  mogło  przyjść  do  napisa^nią  owego 
wiersza  przeciwko  Krasińskiemu,  trzeba  się  myślą  przenieić,  w  ów* 
czesne  okoliczności. 

W  czasie  między  1840  a  1846  dochodziła  zaciętość  w  pO' 
stępowaniu  skrajnych  stronnictw  emigracyjnych  najwyższego  szczy- 
tu swojego.  Zaraz  w  roku  1831  zaczęto  sobie  wzajemnie  wyi^kać 
grzechy  popełnione  w  ciągu  powstania.  Społeczeństwo  nasze  roz- 
padło na  obozy.  Dały  się  słyszeć  zasady,  przedtem  nigdy  tak  sta- 
nowczo ńie  'wygłaszane.  Były  one  wielkiój  doniosłości  na  przy- 
szłość; były  nie  mniój  ważne  i  co  do  sądów  o  całój  dawniejszej 
narodowej  przeszłości.  Przyzwano  bowiem  przed  siebie  blade  po- 
staci przodków  i  zapytano  je,  że  tu  użyję  słów  poety: 

„Zacó  życie  —   w  życia  chwili 

Z  taką  pychą  roztrwonili, 

2e  potomkom  nie  zostało 

Ni  potęgi,  ni  puścizny. 

Jedno  w  zamian  ich  ojczyzny 

Rozebrane  kraju  ciało  ?**. . . 
>  Analiza  taka  przeszłości  wynikała  wprawdzie  z  kolei  rzeczy. 
Była  potrzebna ,  mogła  być  użyteczna.  Dobrych  także  owoców 
można  się  było  spodziewać  z  tego  podniesienia  nowych  idei,  w  imię 
których  ożywiło  się  poczucicf  ducha  narodowego.  Niejedna  jedno- 
stronność ,  tak  w  postępkach  jak  w  zamysłach ,  mogła  przez  to  być 
usunięta;  niejedno  uroszczenie  na  niczóm  nieoparte  mogło  teraz 
być  uchylone;  niejeden  niedostatek  w  sprawach  powszechnycłi 
mógł  zostać  zastąpiony  niezużytym  i  świeżym  jeszcze  materyałem 
działąpia  nadal.   Lecz  jeśli  te  korzyści  miały  były  być  osiągnięte, 


307 

to  meodcownym  tego  warankiem  był  jasny  i  rozumny  spokój  du- 
cha zapuszcasającego  się  w  trud  takich  robot  j  a  niemniój  też  mi- 
łoić  duszności  i  prawdy,  większa  nad  miłość  swego  obozu*  Na 
nieszczęście,  cnoty  te  nie  były  przymiotem  łudzi  ów'czesnycL  Za- 
brano się  do  dzieła  z  zapałem,  lecz  był  chorobliwy  to  zapała 
który  przy  ciągłych  protestacyach  ze  strony  innych  obozów  aż 
nadto  rychło  wyrodził  się  w  namiętność  i  fanatyzm  i  ^ero- 
ryzm,^  prawdziwie  godny  XVII  wieku.  Rozbiór  przeszłości  naro- 
dowej pod  wpływem  takiego  dncłia  nie  wydał  żadnych  pożąda- 
nych owoców.  Zaczęto  przeszłość  krzywdzić  —  obecność  zakłó- 
cać —  przyszłością  grozić.  Siła  i  zacność  ducłia  narodowego  ucier- 
piała na  tóm  wszystkióm  nierównie  więcej,  aniżeli  na  stratach 
mateiyalnych  roku  1831... 

Najjaskrawszym  i  najszaleńszym  może  wyrazem  całój  tój  za- 
ciekłości wersalsko  -  poatierskiój  były  dwa  dzieła,  pod  przybranóm 
nazwiskiem  Prawdowskiego  właśnie  wtedy  w  obieg  puszczo- 
ne.^Jedno  miało  tytuł:  „O  prawdach  żywotnych  narodu 
polskiego. '^  Bruxella,  '  1844*;  *drugier  Katechizm  demo- 
kratyczny, czyli  opowiadanie  słowa  ludowego^ 
Paryż  1845.  Książki  te  były  napisane  w  celu  praktycznym,  pro- 
wokacyjnym. Ogłaszały  zasady,  żadnój  wspólności  nie  mające  z  nazwa- 
mi, których  brzękiem  się  zasłaniały.  Niebyły  to  bowiem  ani  pra- 
wdy, ani  żywotne,  ani  wreszcie  demokratycznTI^yl  to 
już^raczój  zamach  ojcobójstwa  względem  przeszłości  własnój  -^^t 
zenvSnia  wszelkich  węzłów  tradycyi.  Wszelka  miłość  nazwana  tu 
została  słabością,  powaga  hipbkryzyą,  umiarkowanie  zdradą.  Pół 
narodu  wydziedziczano  z  czci  i  odtrącano  od  posługi  krajowój. 
A  wśród  tego  wszystkiego  hałaśliwie  zapowiadano,  że  nadeszła 
chwila  stanowcza,  godzina  czynu...  "^ 

Przeciwko  takim  dążnościom,  a  przedewszystkióm  z  powodu 
obu  książek  rzeczonych,  wystąpił  w  r.  1845  z  Psalmami 
swymi  Krasiński,  które  wydał  pod  ódpowiedniem  sytaacyi  nazwi- 
skiem, pod  imieniem  przybranem  Spirydyona  Prawdzi- 
ckiego.  ' 


308 

Mówili&my  jut  w  jednym  z  rozdziałów  poprzedzającTch  o 
powodach  niechęci,  jaka  wtedy  miała  miejsce  od  niejakiego  czaga 
między  Krasińskrm  ji  Słowackim.  Mógł  się  przyczynić  do  większe- 
go jeszcze  zrażenia  Słowackiego  ku  Krasińskiemu  i  Przediwit, 
ogłoszony  w  roku  1843. 

Znajduje  się  tam  niejedno,  co  Słowackiego  niepomałn  zadzi- 
wiać mogło  w  ustach,  nie  tak  dawno  jeszcze *temu,  autora... 
„Komedyi  Nieboskiój.**  Stanowisko  zajęte  przez  Krasińskiego 
w  Przedświcie  było  bardzo  bliskie  drugiej  skrajnej  ostatecznołci. 
Tylko  mimowolny  nacisk,  bardzo  zresztą  naturalnój  u  niego  opo- 
zycyi  przeciw  centralizacyjnym  jak  je  wtedy  nazywano  robotom, 
mógł  tu  wieszcza  naszego  popchnąć  aż  do  wyrzeczenia  pomydów, 
tak  wątpliwój  oto  trafno&ci,  jak  np.  następujące: 

,,Ty  nie  szukaj  w  ojcach  winy. 

Ty  nie  wdawaj  się  w  szyderstwo! 

Bo  to  potwarz  i  bluźnierstwo ! 


„Łaska  boża 
Nas  wegnała  w  te  bezdroża: 
Niecłiaj  będzie  pochwalona!^ 

„My  umarli  po&ród  iwiata 

Z  iwiętój  do  świata  miłości!^  itp. 

To  są  zdania,  które  niepodobno  żeby  nie  miały  się  wyda- 
wać . . .  bardzo  problematycznemi  w  oczach  każdego ,  komu  tylko 
milsza  prawda  szczera,  choćby  bolesna,  aniżeli  pocieszająca  się 
w  biedzie  próżność  narodowa  i  miłość  własna!  — 

Słowacki  nie  należał  do  żadnego  obozu  politycZtaego,  i  nie 
mii^  nigdy  w  niczóm  żadnój  wspólności  z  robotami  Centralizacyi. 
Lecz  i  w  jego  przekonaniu  było  to  już  niejako  dogmatem  wiary, 
ie  się  w  narodzie  naszym  grzeszyło  i  błądziło  dawniój  w  nieje- 
dnem ,  co  na  przyszłość  koniecznie  odmienić ,  naprawić ,  płato- 
wać należy.  Duch  przeszłości  —  a  duch  przyszłości:  były  to 
rzeczy  zupełnie  różne  w  oczach  poety  naszego.  A  kiedy  widział, 
łe  tój  prawdzie  oczywistój,  dziejami  kraju  naszego,  dzisiejszym  sta- 


309 

nem  nasizytn  społecznym  tak  niewątpliwie  popartej ,  jat  nawet  i 
KjrasiAski  zaczyna  przeczyć  bezwarunkowo  s  to  go  tó  koniecznie 
masiało  drażnić  w  namiętny  sposób  i  wzbudzać  w  nim  uczucia) 
jakich  się  doznaje  przy  kaidóm  bolesnym  a  niespodzianym  roz- 
czarowania. Zniechęcony,  zgorzkniały  ^  zwątpił  od  owój  chwili 
do  reszty  w  niepokalaną  czysto&ć  natchmeń  dawnego  przyjaciela. 

Otóż  w  takićmto  będąc  przez  cały  ciąg  czasa  owego  wzglę- 
dem niego  usposobieniu,  ujrzał  w  r.  1845  wydane  trzy  piórwsze 
Krasińskiego  „Psalmy  Przyszłości."  Nie  l)acząc  na  to,  ie 
autor  Psalmów  pod  niejednym  względem  odstąpił  tu  od  skrajno- 
ści stanowiska,  chwilowo  tylko  zajętego  w  Przedświcie;  nie 
zwróciwszy  na  to  uwagi,  że  sama  np.  strofa  następująca: 

„Któż  zachwycon  zdarzeń  ściekiem, 
Nie  popełnił  nigdy  winy? 
Chyba  jeden  —  ten  Jedyny, 
Co  był  Bogiem  a  Człowiekiem! 
Jakiż  naród  —  jakiż  stan  — 
Wiekże  jaki ,  z  czystóm  czołem 
Krzyknąć  może:  „jam  Aniołem! 
Jam  nie  zadał  drugim  ran?...^ 

nie  rozważywszy  mówię,  że  to  samo  jedno  przyznanie  już  wy- 
starczało, ażeby  każdego  przekonać,  iż  wieszcz  ten  podniósł  się 
tu  natchnieniem  na  wysokość,  którój  nie  dosięgają  żadne  samo- 
labne  uprzedzenia  stronnicze :  nie  zrozumiał ,  nie  dostrzegł ,  nie 
umiał  ocenić  Słowacki  w  Psalmach  Przyszłości  tego  wszystkiego, 
co  w  nich  rzeczywiście  było  wieszczego.  Uczepił  się  natomiast 
wyrazów,  które  —  jak  ów  wiersz  z  przyciskiem  wyrzeczony 
w  Psalmie  miłości:  ^Hajdamackie  rzućcie  noże!"  —  miały  w  jego 
oczach  znaczenie  protestacyi  przeciw  katastrofie,  do'n^torej  się 
właśnie  gotowano  natenczas.  Wziął  to  za  objaw  wstrętu  przeciw 
wszelkiemu  ruchowi,  któryby  prowadził  do  przetworzenia  da- 
nycłi  stosunków.  Naprężenia  w  społeczeństwie ,  już  gotowego  w  nie- 
których częściach  kraju ,  Słowacki  nie  znał.  Zamętu  fatalnego 
w  umysłach  nie  przypuszczał.  Sprężyn  w  działaniach  gotujących 
się  do  czynu  nie  oceniał,  Z  wysokości  zawrotnój  tych  mistycznych 


310 

kontemplacyi  9  w  których  się  od  dawnego  czasa  kc^aał,  spoj- 
rzał na  rozterk  stronnictw  —  i  nie  umiał  w  nim  niczego  takiego 
dostrz^ ,  coby  usprawiedliwiało  taką  zgrozę  u  drugiego  .poety. 
Dla  Słowackiego  wszelki  ruch  w  społeczeństwie  był  pożądany. 
Wierzył  w  wszechmoc  i  w  wszechobecnoid  potężnych  dudiów, 
spełniających  misye  swoje  za  pośrednictwem  żyjących  osób.  Wie- 
rzył, że  co  tylko  się  stanie  i  z  jakiegokolwiek  punktu  wyjicia 
wyniknie,  prędzej  czy  później  zbliży  korsb  wieków  do  wytknię- 
tego mu  portu  —  mniejsza  o  to,  pod  czyim  sterem,  w  imię  ja- 
kich godeł  i  nawoływań  ta  żegluga  przez  wzburzone  fale  społe- 
czne będzie  odbyta.  Słowacki  lękał  się  tylko  jednój  rzeczy  — 
martwoty,  zastoju,  nieruchomo&ci . . . 

Pod  wpływem  takiegoto  więc  usposobienia,  natychmiast  po 
ukazaniu  się  Psalmów,  napisał  z  goryczą  i  z  szyderstwem  ów 
wiersz  namiętny,  wymierzony  przeciwko  Krasińskiemu,  w  którym 
obok  najszczytniejszych  zalet  artyzmu,  obok  niejednego  miejsca 
napisanego  w  wielkióm  ducha  podniesieniu,  napotykamy  tyle  rze- 
czy jaskrawych  i  niesprawiedliwych,  a  w  każdym  razie...  wypo- 
wiedzianych nie  w  porę... 

Same  okolicznoici  czasu  owego  i  forma  wystąpienia  tego 
przeciw  Psalmom  Przyszłoici  sprawiły,  że  opinia  publiczna  przy- 
jęła tiBn  głos  Juliusza,  jako  ujęcie  się  za  zaczepionym  ol)Ozem. 
Każdy  wedle  przekonań  i  usposobień  swoich  to  się  z  tego  cieszył, 
że  się  autor  Beniowskiego  do  zastępu  ^ludzi  czynu"*  przyłączył, 
to  razem  z  Przeglądem  Poznańskim  płód  ów  z  utx>lewaniem  naj- 
żywszym ^Herostratowską  pieśnią*"  nazywał.  Tymczasem  wiersz 
obiegał  z  rąk  do  rąk  w  coraz  liczniejszych  odpisach,  do  druku 
bowiem  nie  był  oddany.  (Wyjście  jego  nastąpiło  dopiero  w  r.  1848, 
a  i  wtedy  nawet  bez  wiedzy  autora).. 

Niezadługo  doszła  o  nim  wiadomoió  do  matki  autora.  Pani 
Becu,  rozżalona,  skwapliwie  napisała  do  syna,  karcąc  go  za  to, 
że  przyjaciela  zaczepia. 

Oto,  co  jój  odrzekł  na  to  Słowacki: 

^Jeżeli  mnie  zapytasz,   czy  wart  jestem  ludzi  szacnn- 
%n  i  miłoici,  to  Ci  z  sumienieni  odpowiem,  iż  pracuję  dągle 


811 

i  krwawo,  abym  na  to  oboje  zasłużył.  Lecz  jeżeli  bfdzieaz 
pytać  o  ten  fakt,  czy  ronie  taki  a  taki  człowiek  kocha:  na 
to  Ci  odpowiem,  że  serca  są  w  rękn  Bogu,  a  ja  mogę  za- 
sługiwać na  nie,  a  nie  mieć  ich.  Bolałem  więc  mocno, 
gdy  mnie  niby  strofujesz,  że  obrażam  moje 
przyjacioły.  Nikogo  nie  obrażam.  Ale  praca 
moja  tysiące  ludzi  obrazić  może.  Dla  takich 
to  rzeczy  mocniej  ni^. kiedykolwiek  boleję  nad 
rozłączeniem  naszym.  Czas  płynął  — jam  może  szedł 
naprzód  prędzćj,  niż  ladzie  idą,  niż  nawet  Ty  sądzisz,  że 
iió  mogą.  Bo  doszedłem  celów  ostatecznych,  które  Zbawiciel 
nam  jak  przeze  mgły  pokazał.**  itd. 

To  było  pisane  d.  2  lutego  1846  r.  Z  taką  więc  pewnością 
siełńe,  z  taką  ufnością  w  właściwość  stanowiska,  jakie  chcąc  nie 
chcąc  był  zajął ,  mówił  o  tem  Słowacki  na  kilka  dni  tylko  jeszcze 
przed  rzezią  galicyjską. 

^''•^'fych  dni  kilka  upłynęło,   i  katastrofa  nadeszła.   Wypadki, 
jakie  z  sobą  przyniosła,"  nie  były  wprawdzie  bezpośrednim  wyni- 
kiem działań  stronnictwa,  potępionego  przez  autora  trzech  Psal- 
mów. Z  jakiejkolwiek  jednak  strony  dany  był  do  tego  popęd,  ja- 
kiekolwiek okoliczności,  przez  nikogo  nieprzewidziane,  przyczyni- 
ły się  do  tego,   że  ten  pożar  społeczny,  w  zarodach  dawno  tleją- 
cy, buchnął  teraz  wraśnie  żywym  płomieniem  i  tak  daleko  rozlał 
niezbrodzone    fale  krwi  i  zagłady:   —  wrażenie  pierwsze  było  za- 
wsze   tego  rodzaju,   że    dążność    wiersza,    o  którym  tu  mówimy 
zwróciła  się,  szczególniej*  w  pierwszej  chwili ,  najfatalniój  przeciwko 
jego  autorowi.  Łud,  tak  wysoko  postawiony  w  owój  wieszczój  im-\ 
prowizacyi,  zajął  rolę  zbrodniarza  i  bratobójcy.  Szlachta  zajaśnia- 
ła blaskiem   jeśli  nie  nowój  zasługi,   to  w  każdym  razie  nowego,  \ 
a  niczem  niezasłużonego   cierpienia.  Jej  losy  ukazały  się  na  nowo    I 
jako  zlane  nierozłącznie   z  losami  sam^j  ojczyzny.  Śmiałe,  z  pro-    \ 
roczóm  uroszczeniem   rzeczone  twierdzenia  poety,  jakoby  z  owój 
strony  nic  nie  groziło  porządkowi  towarzyskiemu ,  okazały  się  ma-    . 
rżeniem  złudnym  i  fałszem!    Wszystkie  roboty,  wszystkie  kiemn-    -^ 
ki ,  przeciwne  stanowisku  Psalmów  Przyszłości,   podległy  teraz  po 
tępieniu  nieodzownemu.   Krasińskiemu  nawet  przeciwnicy  jego  nie 
mogli   teraz  już  odmawiać   smutnej    w   tym    razie,   lecz  cawsie 
chiubnój  i  świetnój  nazwy  —  prawdziwego  wieszcza  przyszłości. — 


312 

Wtedyto  wiród  upokorzenia ^  jakiego  doznał,  pożałował  Sło- 
wacki wszystkiego ,  w  cz^m  przeciw  Krasińskiema  zawinił !  Zarzu- 
ty, ItÓre  cau  iawm^J  rotit,  rozchwiały  się  teraz  \  picośó.  Sta- 
nąłj^ądjego  oczyma  Zygmunt'  ~  w  Uj  postaci ,  z  tyin  pociąg 
giem  magnetycznej  syinpatyi,  jak  ^ie^yś  dąwaićjf^ftl^  w  Rzymie, 
„w^  willi  róż^..;  Nie  tyle  jeszcze  przykro  mu  było,  że  napisał  ów 
wiersz  przeciwko  Psalmom  jego  zwrócony.  Wiersz  ten]nie  był  druko- 
wany, nie  miał  nigdy  być  ogłoszony;  mógł  w  porę  jeszcze  zostać 
stłumionym  i  może  nigdy  (tak  sobie  wtedy  tuszył  Słowacki)  do 
wiedzy  Krasińskiego  nie  dojdzie.  Tóm  bardziój  zato  darować  so- 
bie nie  mógł  ustępów  niektórycli  wKsię^dzu  Harku.  Bądź 
jak  bądź ;| powiło  myu  suo^ienie,  że  oo  się  ile  zrobiło,  to  napra- 
wić należy. 

*  Wtedyto  więc  niewątpliwie  napisał  do  Krasińskiego  ów  list 
bez  daty,  który  w  pierwszym  rzucie  znaleziono  w  pozostałych  je- 
go papierach  i  z  którego  tu  przytoczę  kilka  ustępów.  Jak  zoba- 
czymy, usprawiedliwiał  się  w  nim  Słowacki  tylko  za  Księdza 
Marka.  O  drugim  zań  wierszu  owym  nie  mówi  wcale,  choć  przy- 
padek dziwny  zrządził,  że  koncept  listu  tego  był  pisany  włakie 
na  kartacłi)  mieszczących  w  sobie  pierwszy  rzut  „Wiersza  do 
autora  Trzech  Psalmów,''  już  to  na  marginesach,  już  po- 
przek pierwszego  pisma.*) 

„Dzisiaj  był  u  umie  Gaszyński  (taki  początek  lista). 
Mówił  mi,  że  w  liście  Twoim  dopytujesz  się  o  mnie.  A  gdym 
rzekł,  iż  sam  w  ostatnim  liicie  zerwałeś  ze  mną  korespon- 
dencyą,  ż^nając  mię:**)  obiecał  uwiadomić  Cię  o  moj^j 
przyjaźni.  I  wyszedł  mówiąc,  iż  za  10  dni  list  od  Ciebie 
mieć  będę. 

Postanowiłem  ten  list  Twój  uprzedzić ;  do  mnie  bowiem 
należy  rozpoczęcie  rozmowy  i  ton  jój.  Kochałem  Cię,  ]9»^ 
dziecko,  jak  gdybym  dzieckiem  był,  kocliałera  Ciebie. 

Szczerze  teraz  —  Wiem ,  dlaczego  nie  piszesz,  a  sam 
nie  wiem ,  czy  pisać  możesz.  Jeżeli  twój  duch  stoi  na  wy- 
sokości właściwój  jemu,  powinieneś  kochać  mnie  i  szanować; 
jeśliś  dotąd  cielesny  jest  z  centaura,  z  orła  i  z  lwa,  jako 

*)  Ta  jedynie  okoliczność  ułatwia  też  właśnie  domysł,  kiedy 
list,  o  którym  ta  mówimy,  mógł  być  pisany. 

**)    To  się  odnosi  do  zi^ść  pomiędzy   nimi  w  roku  184S. 


313 

ów  człowiek  Platońskiej  republiki,  powiDienei  jak  centaur 
f  '    stratować,   jąk  orzeł  wszponić,  jak  lew  rozerwać;  a  ja  po- 

ł  winienem    Ci  się  oprzeć  jako  Ecce  Homo  dzisiejszy,  to  jest 

.  ducha   wyraziwszy   ciałem,    nie   będąc   niewolnikiem   nawet 

przyjaźni.  Przed  Tobą  wszakże ,  jedynym  moim  w  złych  cza- 
^  sach  przyjacielem,   przed  człowiekiem,  który  wtedy  niskość 

H  mojego  ducha  podnosił   nieraz  i  stroił,   muszę  stanąć  jako 

t  instrument,  który  chociaż   przez  anioły   niebieskie  dzii  jest 

strojony,  wszakże  kluczowi  swojemu  dawnemu  odpowiada. 
Smętnój  więc  rzeczy  dotknę  —  tak  było: 
■  W  pierwszym  szale  rozbudzonych  we  mnie  ducha  Wnętrz- 

ł  ności,    ehcąc   koniecznie  wytłómaczyć  się  —  nie  z  idei,  t)o 

^  ta  tomów  i  wieków  by  potrzebowała  —  ależ  ideału,  to  jest 

z  pierwszego  owocu  idei:  wpadłem  bezmy^nie  na  jedyną  fi- 

*  gurę  historyczną  i  wypadek,  który  mógł  przez   usta  moje 
wytłómaczyć ,  -czego  chcę  i  co  pojmuję.  Obrałeip  księdza  — 

I  a  sama  nędza  zewnętrzna  w  wykonaniu  Świadczy,  żem  w  sza- 

:  leńslwle    pisał.    Jak  kochanek,  który  w  bezsennój  nocy  list 

skomponował ,  a  nad  rankiem  sam  się  dziwi  wczorajszo)  głu- 
'  pocie,   podobnie   ja    aż    po   napisaniu   dramatu  obaczyłem 

I  wątło4ć   dzieła  i  l)oleśnieJ6ze   jeszcze  różne  zeń  wylatujące 

I  strzały,  które  wszakże.  Bóg  mi  iwiadkiem,  nie  w  twórczo- 

I  ści  godzinie,  ani  przed  tą  chwilą  świętą  ze  mnie  wypadły. — 

Po  napisaniu   więc   aż,    spostrzegłem  się  na  dwóch  rozstaj- 

*  nych  drogach,   ducha  i  ciała.    Z  jednój  strony  mówiły  du- 
^                         chy :  poemat  z  nas  jest ,  nam  potrzebny — jest  formą,  z  któ- 

rój  będą  się   rozchodzić  dzbanki   różne,  a  my  je  będziemy 
ducłiem  świętym  nalewali.    Jako  poemat,    zrujnuje   sławę 
I  twoje  u  ludzi  zimnych,  podobnie  jak  list  miłośnika  gubi  go 

między  starcami ,  gdy  list  ten  u  dziewczyny  wykradną  i  przez 
I  okulary  czytają.  Ale  też  list  tylko  taki  gada  do  serca  dziew- 

'  czyny,    —    właśnie   dla  głupstwa  a  jakiejś  niewinnój    form 

'  przezroczystości  leje    ogień   w  jój   ducha  i  zwycięża  ją  je- 

dną może  tajemniczą  magnetyczną  zgłoską  —  a  kochankowi 
'  daje  królestwo.   Wydaj   więc  na  Wiatry  list  twój  —  zgub 

się  Jako  autor  —  jeżeli  co  więcej  masz  poświęcić ,  poświ^... 
Odpowiedziałem :  więcej  poświęcić !  sto  razy  więcćj ! . . . 
A  one:  —  wCo?** — 

Odpowiedziałem:  Jest  jedno  serce,  które  może  będzie 
myślało ,  iżem  zapomniał  o  jego  bolesnój  naturze ;  jest  czło- 
wiek, który  —  jeżeli  kiedy  o  spoczynku  i  o  nagrodzie  do- 
czesnój  myślałem ,  tom  sądził ,  iż  spokojna  z  nim  gdzieś  pod 
lipami  wiejskiemi  jedna  godzina,  będzie  mi  nagrodą  trudne- 
go i  bolesnego  żywota.  —  Teraz  to  wszystko  muszę...  Co 
duchy?  — 

T«nilŁ  40 


S|4 

Była  godzina,  ii  zamilkły.   A  ja  sam  z  własną  wolą 
zostawiony  —  wybrałem  . . .  Wiesz ,    co  wybrałem.  Dachów 
.  nie  było  rozkażą   —   ofiara  jest  moją  własną ,  ja  za  nią 
odpowiadam. 

I  tak  b^ie  zawsze.  —  Ile  razy.  mi  przyssJo  między 
pełną  chatą  a  samotnością  i  potrzebą  wyższą  wybierać,  zga- 
dzałem się  na  to,  żeby  nigdy  dzwonek  drzwi  moich  na  przyj- 
śde  przyjaciela  nie  dzwonił,  a  czyniłem  co  n^nszę.  — 

Teraz  nawet  czynię,  co  muszę.  Bolesne  rwanie  się  te- 
go listu  świadczy  Ci,  —  ale  Ty  jesteś  wielki  duch  boży  i 
.  jeden  z  aniołów  narodu  ,.n^iwego.  'Zakrwaw  ia<5.^Cfebie  i  za- 
krwawionym w  sercu  ąos1;awiać  —  byłoby  grzechem*  ptiteci- 
wko  duchowi  świata.  Zdejm  więc  z  siebie  ciężar,  ja  Ci 
dopomagam. . . 

Ka  Boga  i  wszystkich  świętych  pańskich!  kochać  mię 
możesz,  a  szanować  nawet  powinieneś;  bo  wiesz,  iż  jako 
człowiek  odpowiadam  za  pisma  moje  całą  osobą  moją  ludziom 
ciała.  Ale  przed  Tobą  więcój ,  niż  to  -r-  bo  jako  duch  sta- 
ję i  padam...  To  wszakże  nie  dlatego ,  żebym  jako  czło- 
wiek-duch  czuł  się  winnym,  ale  przez  myśl,  iż  Tymoie— 
nie  rozumiejąc  i  nie  wiedząc,  a  myśląc  o  mnie,  cierpisz 
najgorszą  z  mąk  —  tłómaczącą  się  Tobie  krzykiem:  ach! 
czemnżem  go  kochał?.. 

...Bez  miłości  prawdziwej   nic   nie   pisz,   bo  zakrwa- 
wiłbyś serce  moje  jakim  wyrazem  mimowolnym.   Jeżeliś  co 
przeciwko  mnie  w  tym  czasie  duchem  powiedział :  nie  tylko 
Ci  to  z  ducha  wymazuję ,  ale  nawet  jako  za  ulgę  mi  przy- 
niesioną uważam.  Nie  odpisuj  mi  na  ten  akt  rozwięzujący. 
Sumieniem  wszystko  trzeba  rozwiązać""...  itd. 
W  takito  sposób  stosunki  życzliwsze  znewu  się'  rozpoczęły 
pomiędzy 'nimi;  Krasiński' odpowiedział  uprzejmie  i  rękę  sobie  po- 
daną ścisnął.  Do  któregoś  z  przyjaciół  swoich  tak  się  wtedy  o  tym 
kroku  Słowackiego  i  o  nim  samym  wyraziŁ 

. .  .>,0d  Juliusza  list  miałem  bardzo  długu  Chciałby  się 
ze  mną  spotkać.  Dziwny  stan  jego  umysłu.  Najwyższe  tam 
prawdy  dziki  stan  przyoblekły.  Zresztą  wiek  nasz  jest  wie- 
kiem  olbrzymich   zapasów.   W  tój    bójce   między  życiem  a        > 
śmiercią  świata,  nie  dziw,  że  dziwy  się  rodzą ""...*}  ^  -  I 

Sam  zaś  Słowacki  tyle  matce  o  tóm  pojednaniu  donosił: 


*)  Do  kogo  i  kiedj  to  bjło  pisane,  nie  wiem.  Biorę  to  bowiem 
z  drukowanego  zbioru  korespondencji  Krasińskiego.  Tyle  tjlko  tam 
powiedziano,  że  list  był  datowany  z  Nicei  w  r.   1846. 


8l5 

...  ^Z  tyi6,  z  którym  myilałai  mi^  poróinionym,  je- 
stem  w  przyjaźni  i  mam  czbłe  listy  od  niego.  MĄwię  o  Zyg* 
muncie.  Nigdy  oie  myślałem  go  obraia.ć  .api  ma  .ą^kodzió.., 
teraz  zwłaszcza,  gdy  radbym  kawałkami  samego  siebie  ob- 
darowywać ludzi,  aby  silniejsi  byli  i  cząstką  mego  szczęicią 
szczęśliwi**...  (z  listu  z  d.  ?  sierpnia  —  1846). 


To  wyrównanie  osobistych   niesaasek   nie   mogło   oczywUcie 
oszczędzić  Słowackiemu  goryczy,  jakiój  doznać  musiał,   kiedy  we 
ł  dwa  lata  później    (w  r.  1848)  ujrzał  Ogłoszone  dwa  nowe  Psal- 

^  my  f^rzyszłości ,  a  w  pierwszym  z  nich,  w  ^Psalmie  Żaio% 

^  znalazł   zwróconą   przeciwko   sobie,   surową,  choć  poważną  i   se 

:  wsźecTi  miar  sprawiedKwą  odprawę. 

I  Więcej  jeszcze  przykrości  sprawić  mu  musiała  niedyakretnofić 

'  lipskiej  Księgami  Zagranicznej.  Bez  woli  i  nawet  bez  wiedzy  au- 

tora, pozwoliła  ona  sobie  w  tymże  czasie  wydrukować  *  wiersz  ów 
jego  przeciwko  Krasińskiemu ,  i  to  jeszcze  na  domiar  złego  z  nie- 
I  zliczoną' ilością  błędów,   przekręconych  wyrazów*,   koszławych- ry* 

mów  i  tym   podobnych   odmian   pierwotnego  texta,   bałamutnych 
przełożeń  całych   ustępów  poematu  na  takie  miejsca,  do  których 
,  nie   należały,   przeistoczeń   nawet  myśli  poety   w   najfatalniejszy 

I  sposób  —  słowem  z  bezlikiem  bezsensów  wszelkiego  rodzaju,  od- 

bierających wierszowi  temu  całą  wewnętrzną  wartońó.  Mał(ś)  t^ 
broszarce,  bezimiennie  w  świat  puszczono),  dano  napb: 

Bo  Autora  Tnech  Psalmów  przez  ***  Lipsk,  nakładem 
Księgarni  Zagranicznój.  1848.  12®,  str.  20. 

W  tejże  postaci  odbito  rzecz  tę  powtórnie  w  r.  1961  na 
samym  końcu  czterotomowego  zbioru  dawniejszych  dzieł  Słowa- 
ckiego, który  to  zbiór  Brockhaus  w  Lipsku,  bez  niczyjego  upo- 
ważnienia, a  zatóm  w  nieprawy  sposób,  sobie  tylko  samemu  zyski 
z  tego  zagarniając,  a  nibyto  chęcią  przysłożenia  się  literaturze 
polskiój  powodowany  i  stąd  prawa  do  wdzięczności  nawet  narodu 
naszego  sobie  roszczący,  z  niepospolitem  co  do  poprawności  textu 
niedbalstwem  ogłosić  nie  wahał  i  nie  wstydził  się..«  Dopiero 
lwowskie  wydanie  Pism  pośmiertnych,  z  polecenia  krewnyoli 


310 

i  spadkobierców  poety  dokonane,  {nrzynioBło  wiersz  rzeczony  w  au- 
tentycznym i  prawdziwym  nUadzie.  *) 

*)  Z  powoda  mylnych  szczegółów  o  przyjściu  do  skutku  owego 
wydania  , Wiersza  do  autora  trzech  Psalmów**  z  roku  1848  ,  udzie- 
lonych przez  pana  Cypryana  Norwida  w  bujnie  ułożondm  choć  dro- 
bnem  pisemku  jego  ^0  Juliuszu  Słowackim,^  widzę  si§  tu 
w  konieczności  dopisaó,  co  następuje: 

Pan  Norwid  podaje  wiadomość,  jakobyśmy  to  publiczne  ogło- 
szenia wiersza,  o  którym  mówimy,  zawdzięczać  mieli  p.  Edmundowi 
Cbojeckiemu.  Pan  Chojecki  miał  być  razu  pewnego  z  wizyta  u  Sło- 
wackiego i  trafił  właśnie  na  taką  chwilę ,  w  którćj  poeta  rzucał  w  pło- 
mień płód  ten  swojćj  gorączkowa  fantaeyi.  Wyrwał  tedy  z  ognia  co 
prędzćj  p.  Ch.  rękopis  na  zagładę  wskazany  i  wziąwszy  go  do  siebiei 
kazc^  go  niedługo  potćm  przy  zdarzonćj  sposobności  w  Lipsku  od- 
dać do  druku. 

-—  Dan:ge  mi  szanowny  autor,  źe  się  ośmielę  powiedzieć  ma 
otwarcie,  ii  snąć  zażartował  sobie  ktoś  z  niego,  udzielając  mu  do 
dzieła  jego  tę  prawdziwie  mytycznćj  wiarogodności  bajeczkę.  Gdyby 
publikacya  lipska  była  przyszła  do  skutku  w  taki  sposób ,  jak  ta 
podano  :  to  oczywiście  byłaby  ona  ttik  odbita  w  druku ,  jaki  był  rę- 
kopis, a  rękopis  nie  byłby  mógł  być  pofałszowany,  skoro  miii  po- 
chodzić z  rąk  bezpośrednich  samego  poety  I  Tymczasem  niech  tylko 
kto  porówna  wiersz  rzeczony  w  tym  auteutycznym  kszti^cie,  jak  go- 
ukazuje  wydanie  lwowskie  z  r.  1866,  z  bsdamutną  jego  redakcyą 
w  edycyi  lipski^' :  a  przekona  się ,  że  wyrazów  i  nawet  zdań  ci^ch 
jak  nąjbezmyślni^i  poprzekręcanych  jest  w  redakcyi  tćj  przynajmniśj 
tyle,  ile  w  utworze  całym  jest  wierszy;  nie  mówiąc  już  nic  o  cidko- 
witych  ustępach  albo  zupełnie  wypuszczonych ,  albo  też  danych  w  ko- 
lei niewłaściwćj ,  to  jest  takićj ,  że  co  miało  nastąpić  późnij  ,  idzie 
naprzód,  a  co  misio  dane  być  pierwćj  ,  następuje  gdzieś  o  kilka  dopiero 
stronic  zapóźno.  Takiego  nieładu  nie  mogło  oczywiście  być  w  manu- 
skrjrpcie  owym  wrzuconym  w  ogień.  Jeśli  to  był  odpis  na  czyste,  to 
nieładu  w  nim  być  nie  mogło  tćm  bardzićj.  Jeżeliby  to  zaś  miał  być 
brulion :  to  go  mam  właśnie  przed  sobą ;  gdyż  manuskrypt ,  z  któ- 
rego oddrukowano  wiersz  ten  w  mojćm  wydaniu,  jestto  właśnie  do- 
piero pierwszy  rzut  jego,  z  licznemi  wprawdzie  mazaninami  i  popra- 
wkami po  różnych  miejscach,  ale  bez  tych  pomyłek,  które  wyty- 
kam —  i  bez  żadnych  też  śladów...  płomienia,  z  którego  miał 
rękopis  ten  być  wydobyty  przez  p.  Chojeckięgo. 

Ja  mam  z  ust  wiarogodnych  zupełnie  inną  wiadomość  o  dziejach 
wydania  tego  z  r.  1848.  Manuskrypt,  z  którego  je  zrobiono,  przy- 
wiozła do  Księstwa  Poznańskiego  z  Paryża  pani  Łubieńska,  autorka 
powieści  Niedowiarek  •—  otrz^awszy  go   tamże  od  Mickiewicia, 


81T 

—  Oprócz  powytoych  atwarów  poetyckich ,  oapisał  też  Słowa* 
oki  i  wydał  w  owym  czasie  dwie  broszury  prozą,  treici  po- 
niekąd politycznej.  Jedne  z  nich  t.j.  list  ^So  Kfięoia  ,A«^  (Czar- 

I  toryskiego)   zamieściłem   w  wydaniu   Pism  po&miertnych.  w  tomie 

Iszym.  ■—' Rzecz  ta  wyszła  bezimiennie  —  w  Paryżu  —  bez  ozna- 

I  czenia  'roku,  w  którym  została  wydana.  Że  jednak  wynikła  z  pió- 

ra naszego  poety,  jest  rzeczą  pewną  w  obec  notat   i  raohunko* 

^  wych  jego   zapisków,   w  których  o  tój-  publikacyi  jako   swoj^ 

'  wspomina.  Drukowana  ona  była  na  samym   początku  roku  1846, 

co  także  z  rzeczonych  notat  wynika.  Powód,  dla  którego  została 

,  napisana,  nie  jest  mi  wiadomy. 

\  O  exystencyi   dmgifi   broszury    mam    wiadomość  tylko   ze 

'  *    wspomnianych   co   dopiero  jego   zapisków,  w   których  zanotował 

Słowacki,   że  ją  wydał  i  także  w  owym  roku.  Ma  mieó  ta  bro- 

,  szura  napis:   „O  potrzebie  Idei"".   Mnie  się  z  nią  dotychczas  ni-> 

gdzie  spotkać  nie  zdarzyło. 

Natomiast  zrobió  tu  muszę  uwagę.  Że  są  też  niektóre  rze- 
czy, przypisywane  naszemu  poecie,  które  nie  pochodziły  od  niego, 
f  tak  wyszedł  w  Lesznie,  w  roku  1862,  pod  jiBgo  jakby  imienia 
i  nazwiska   literami   początkowemi ,  utwór  prozą : 

„Sen,  pie&ń  z  niedokończonego  poematu,  wyjęta 
z  pozostałych  rękopismów  po  k.  p.  j.  S*.  —  Że  to 


któremu ,.  jak  widać ,  musiał  rzecz  tę  przynieść  ktoś  trzeci ,  i  to  oczy- 
wiście ktoś  taki ,  którj  ją  spisał  sobie  tylko  z  pamięci ,  a  z  pamięci 
lich^  i  słabćj  —  nie  zaś  z  rękopisu  bezpośrednio  pochodzącego 
z  pracowni  autora.  Od  pani  Ł.  dosti^  odpisu  tego  wiersza  młody  na- 
ówczas  literat  poznański  Rychard  B. ,  któremu  utwór  ten  do  tego 
stopnia  się  podobał,  że  w  nim  bezsensów  nie  dostrzegał  i  nie  miał 
miru ,  dopókiby  się  nim  nie  podzielił  z  całą  publicznością.  Przez 
pośrednictwo  jednego  z  posłów  wielkopolskich,  na  osławiony  Sejm  nie- 
miecki do  Fi^ankfnrtu  właśnie  wtedy  jechać  zmuszony cłi,  potrafił  p. 
B.  przeprowadzić  wiersz  ów  przez  zagraniczną  prasę  —  w  Lipsku. 
Słowacki  dowiedział  się  później  o  tćm,-kto  bezpośrednio  spowodo- 
wał ten  krok  zupełnie  widokom  jego  przeciwny.  Były  o  to  niemiłe 
i  cierpkie  bardzo  korespondencye  między  Paryżem  a  Poznaniem !  Ale 
co  się  sti^o,  nie  mogło  już  bprć  odrobione. 


S18 

Jest  dzieło   Z.  Kfa8iili8kieg69  ta  dńk  jat  pewaie  jest  powszechnie 
wiA(łoineiii, 

Óprótz  tego  pejawiły  si^  bezimienDie ,  jeszcze  w  r.  1845 
w  Pirytu,  dira  arcy  niemądre  i  nietrzeźwe  wyroby  rymotwór- 
cze,  jak  się  zdaje,  oba  jednego  wierszoklety,  ktńre  w  niepojęty 
dla  liinie  sposób  Przegląd  Poznański  (r.  1845,  IV,  str.  300  i  n.) 
ezasn  owego  przysądził  Siowiackiema  w  wyrazach  tak  stanowozych, 
jakby  jtiż  ładnej  co  do  tego  nie  było  wątpliwości.  Tytuł  tych 
niezdarnych  robót  jest  taki: 

^Dwa  Akty^  Paryż  1845.  *) 

^Szymon  Konarski,   poema  dramatyczne.   Obraz 

!:  Śmierć  X.  Trynkow6kiego^  Paryt  1845. 
Mog^  z  csłą  pcwnoAcią  wyrzóc  twierdzenie ,  fte  z  temi  ramo* 
tami   Słowacki   nie  miał  nic  do  czynienia.  Nie  pisał  icb,  i  me 
mógł  ich  pisa<!;   cotetkatdy  zrozumie,  kto  tylko  je  z  zastano- 
wieniem  przeczyta. 

*)  Nie  wiem,  cay  aie  do  i^to  publikacji  robi  Słowacki  allozyą 
w  wierwjku  danym  na  etr.  92  tomu  Igo  mego  wydania. 


ROZDZIAŁ  OSTATNI. 

Rok  1848  i  początek  1849.  Zakończenie  żyńorjsu.  .^  Coroczne 
wycieczki  słowackiego  nad  brzegi  oceanu  —  przyjaciele  .jego  w  osta- 
tnich czasach  —  Wojciech  Stałtler  —  L.  Ncurwid  —  K.  Ujejski  — 
Szczęsny  P.  —  Wiosna  r.  1848 —  ^Konfederacya*  — wyjaad 
do  kraju.  Poznań  —  Wrocław  —  tydzień  wspólnie  z  matki|  spędzo- 
ny. —  Przymusowe  rozstanie.  — '  Kilka  tygodni  w  Ostendzie —  po- 
wrót do  Paryża.  —  Usposobienie  poety  w  ostatnich  czasach  -r-  stan 
zdrowia  —  tęsknota  do  kraju  —  niewątpliwe  oznaki  zbliżającego  się 
zgonu.  Poeta  marzy  o  wyjeździe  do  Gralicyi  na  przyszłą  wiosnę  i 
wśród  tych  projektów  kończy  życie.  — '-  Opis  zgonu  —  nagrobek  — 
„Testament**.    — 

Przechodzę  w  tym  ostatnim  dzieła  mogo  ro^tdziałe  do  f>oto« 
czDego  życiorysu  poety  i  chciałbym  w  nitn  aa  mknąć  wi2eraiiak 
tych  wszystkich  zdarzeń  z  ostatnich  chwil  jego  życia.,  które  W  nin 
ukazają  niejnż  pisarza  ^  ale  człowkka.  Zdaneń  takkh.  wpmwdzia 
nie  potrafię  wide  wymienió.  Słowacki  ^  latach  ^wyoh  itfe  miał 
prawie  wcale  tąj  potocznej  strony  żywota.  Żyt  głńwBie  my&Ią, 
mniej  ciałem  —  i  więcój  z  Bogiem  nit  z  l«dimi..>    « 

Cóż  Ci  mam  donieść  o  sobie?  (pisał  był  do  matki  je- 
szcze w  r.  1845,  d.  15  października).  Moje  oczy,  zupełnie 
od  iwiata  odf^rwane,  a  daleka  gidziiei  zwrócone-^móje  ttstf^ 
ciągle  wielkich  powiewów  t)Ożych  i  ^kosów  doałindiiąjące  m^ 
nie  widziały  i  nie  słyszały  nic  domowego.  Z  tej  strony  pra- 
wie człowiek  nie  jestem**. . . 

...„Ty  wiesz,  ja  ogień  chodzący,  ja  niegdyi  <biecko 
niepohamowane  —  teraz  tyję  ^  jak  gdyby  we  mnie  «io  ludz- 
kiego nie  było  —  ani  krwi  —  ani  j[ądzy  —  ani  cfaęci  — 
ani  zawrzenia  —  ani  wybuohu.  U^miecbati  mi-  się  nawet 
z  ludzi  niewolno.  Trzeba  wszystko  zrozumieć  •— ^  pnyjąć  — 
ukocha  T-  ożywić  -^  pgrzemienió . . .  i  Bogu  na  uemi  po- 
kazać pracę  Anielską^...  (z  lista  z  d,  14  grudnia  1846), 


320 

...  nDfoga  Matko  moja!  Zmieniła  się  moja  natura. 
Jako  ciało,  ani  z  rozkoszy  żadnej  ucieszyć  się  nię  mogę, 
ani  mię  bole&ć  cielesna  może  udręczyć.  Spróbowałem  tego 
ostatniego  rwaniem  okropnćm  zęba.  Uczyniłem  to  z  zupełną 
obojętnością,  a  krzyczeć  mi  się  nie  chciało  —  tylko  dla 
ostrzeżenia  dentysty  z  n&miechem  wnętrznym  krzyknąłem, 
aby  wiedział,  że  ciągnie.  Jadło  mi  jest  obojętne.*  Z  dwóch 
potraw  jem  obiad,  a  często  taki,  że  np.  kilka  dni  temu, 
byfsztyk  był  z  piaskiem,  a  ryba  nieświeża  —  więc  obia- 
dem mi  była  filiżanka  rosołu  i  kawałek  chleba  i  piwo.  Obiad 
zań  taki  5  złotych  mię  kosztuje,  bo  go  jem  u  siebie;  bo 
wolę  nic  nie  jeść,  albo  źle  jeść,  niż  duchowi  memu  ubli- 
żać włócząc  go  po  publicznych  traktyerniach ,  gdzie  pra- 
wdziwie cierpi  godność  człowieka,  wystawiona  będąc  jak 
ulicznica  na  mieszanie  się  z  ludźmi ,  którzy  domu  swego  nic 
chcą  wyświęcić ,  a  wolą  za  jadłem  chodzić ,  tak  jak  chodzą 
dorywczo  za  czóm  gorszóm ...  (z  listu  z  d.  22  stycznia  I848J. 

Pod  wpływem  takiego  usposobienia  płynęło  Słowackiemu  ży- 
cie w  czasie  tym  zmienionój  (jak  się  wyrażał)  jego  natury,  je- 
dnostajnie i  prawie  bym  powiedział  ascetycznie.  Zapełniał  je  tylko 
pracą.  Rozmyślał,  rozpamiętywał,  czytał  bardzo  wiele  i  w  naj- 
rozmaitszych przedmiotach.  Rzeczywistego  pożytku  ten  pracowity 
tryb  życia  jednak  nie  sprawiał.  Cała  praca  bowiem  odbywała  się 
w  zaklętóm  kole  doktryny,  która  wszystko ,  czego  się  tylko  tknął 
Słowacki,  przemieniała  w  mistykę. 

Tę  jednóstajność  pożycia  urozmaicały  tylko  coroczne  wyjazdy 
do  wód  morskich,  które  weszły  w  stały  zwyczaj  u  Słowackiego 
począwszy  od  roku  1843.  Za  nadejściem  miesiąca  sierpnia  opu- 
szczał zazwyczaj  hałaśliwe  mury  stolicy  i  wyruszał  do  Por  nic, 
małej  mieściny  położonój  nad  samym  Atlantykiem.  Ocean  był  szcza- 
gólniój  sympatyczny  dla  niego. 

n Między  tóm  morzem  a  mną,  powiadał,  jest  tajemni- 
czy jakiś  związek,  sympatya  —  i  ta  musi  być  prawdziwa; 
albowiem  nigdy  inne  morza  nie  miały  dla  mnie  podobnego 
uroku.  Zapach  oceanu ,  kolor  jego  zielonawy,  brzegi  Porniku 
takie ,  jak  widziałem  je  w  imaginacyi  czytając  Walterszko- 
towego  Pirata,  to  jest  szare,  skaliste,  okryte  chwastami,— 
natura  obca  ale  znajoma,  bo  widziana  kiedyś  przeczuciem, 
zi4)ragniona  sercem — a  wśród  tój  natury  tyle  rzeczy,  które 
odiagte  miejsca  i   czasy  przypominały...   Czasem  motylek, 


321 

i  za  którym  Hegałom   nad  Wilenką  '—  zupehiie  taki  sam,  a 

[  g<lyni  go  obejrzał ,   to   każde  oczko  na  ^rzydełku    znajome 

I  Uli,  każdy  zygzaczek   jak  litera   z  dawnego  pisma,  w  dzie- 

\  ciństwie  gdzieś   w  pamięci  zapisana...    Czasem  pliszka  nad 

i  morzem,  zapełnię    do  tej   podobna,    do' którój   niegdyś   na 

dziedzińcu   w  Mickuoach   strzelałem  -t-  dowem  m^gdzie    od 


i  ..    wspomnień   ucióc  uie   można,    nigdzie  od   łez  i  tęsknoty . . 

i  A  ta  cała   natura   —  gdybyś  Ty  wiedziała,    jak   ona   cie- 

^  pła,    wonna   i    kochance  podobna!    otoczyła    mię    skrzydła- 

i  .mi,    zapraszała    do   odpoczynku,    do    odetchnienia . . .    Jak 

,  ona   mi    wyrzucała,   żem   się    dłngo   gorączkowym   myślom 

\  pddąwał,   a    o    niój   zapomniał;   jak    zabraniała    myśleć  o 

^  trudzie ,   o  ciągnieniu   tego    woza   żywota ,    w   którym    my 

I  jak  konio  pracujemy"...  (z  listu  z  d.  2  Października  1843). 

i    .  Drugą  rzcc25ą , "  która  umilała  poecie  życie ,   były  to  stosunki 

I  j^gó  już  to  utrzymywane   listownie,  już  osobiste  z  przyjaciółmi. 

^  Jak  zawsze,  tak  i  pod  koniec   życia  nie  wielu   on  ich  liczył.  Je- 

dną z  osób ,  zajmujących  niepoślednie  miejsce  w  tóm  szczupłóm 
gronie  osób  kochanych  przez  Słowackiego,  był  p..  Wojciech 
Korneli  Stattler,.  znany  zaszczytnie  malarz  i  profesor  nie- 
gdyś krakowski.  Poznali  i  zaprzyjaźnili  się  oni  ze  sol)ą  jeszcze 
we'^^łoszech.  Potom  znajomość  ta  zrobiła  się  jeszcze  ściślej- 
szą, kiedy  Stattler  w  r.  f843  odwiedził  Paryż.  Od  owego  cza- 
su korespondowali  ze  sobą.  Śladem  tój  serdecznój  życzliwości 
pomiędzy  nimi  jest  kilka  listów  Juliusza  pisanych  między  1844 
a  1848  do  p.  Staltlera,  których  odpis  —  dzięki  uprzejmości  t^go 
znakomitego  artysty  —  posiadam.  Jest  ich  wszystkich  sześć.  Szcze- 
gólniój  zajmującym  i  charakterystycznym  jest  list  z  porządku 
trzeci.  Pisał  go  Słowacki  właściwie  nie  do  samego  artysty,  lecz 
nibyto  do  syna  jego,  który  mu  się  wtedy  właśnie  narodził  i  któ- 
remu w  doM^ód  i  na  pamiątkę  tój  przyjaźni  ojca  z  poetą  naszym, 
dano  na  chrzcie  także  imię  Juliuaz. 

Ścisłe  także  i  bardzo  przyjacielskie  były  stosunki  Słowackie- 
go  z  naszym  K.  Ujejskim,  a  to  począwszy  odr.  1847,  w  któ- 
rym ten  znakomity,  choć  wtedy  dopiero  poczynający  poeta  spę- 
dził miesięcy  kilka  w  stolicy  Francyi.  W  owymto  czasie  napi- 
sany był  do  niego  ów  wier3z  prześliczny  Juliusza,  któryśmy  wcie- 
lili do  zbioru  lirycznych  jego  poezyi.  Korespondowali  ze  sobą  i 
w  późniejszych  latach. 

TmmlL  ^i 


382 

Równie  dobrze  pcrfożODyni  w  sercu  Słowacki^o  był  takie 
Łndwik  Norwid  rzeźbiarz.  Zbliżała  ich  do  siebie  równoić  dą- 
żeń, wyobrażeń  i  jak  sądzę  należenie  do  jednój  i  tójsam^  fra- 
kcyi  w  kole  niegdyś  zawiązanym  przez  Towiańskiego.  O  tój  ści- 
słości stosunków  z  Norwidem  świadczą  dwa  wiersze  liryczne  do 
niego  napisane,  które  są  zamieszczone  w  tomie  Iszym  Pism  wy- 
dania lwowskiego.*) 

Nikt  jednakże  podpbno  nie  byłby  się  mógł  w  latach  owych  po- 
szczycić takióm  serdecznym  przywiązaniem  i  zaufaniem  ze  strony  Sło- 
wackiego, jak  Szczęsny  Feliński,  obecnie  Arcybiskup  warsza- 
wski— w  owym  czasie  świeckiego  jeszcze  stanu.  Liczył  op  wtedy  lat  do- 
piero około  24.  Przybył  do  Paryża  z  końcem  roku  1847,  w"  za- 
miarze ukończenia  tu  nauk.  Uczęszczał  do  Sort)ony  i  do  College 
de  France,  bywając  przedewszystkióm  na  kursach  historyi  i  filo- 
zofii. Poznał  się  ze  Słowackim  na  początku  r.  1848.  Wysoki  wte- 
dy nastrój  ducha  Juliusza  —  życie  surowe,  wyłącznie  poświęcone 
jednej ,  w  celu  ostatecznym  tak  szlachetno]  dążności  —  i  marzą- 
ca exaltacya  takie  sprawiły  wrażenie  na  tym  młodym  umyśle,  te 
przylgnął  do  niego  całóm  sercem  i  duszą.  Od  owego  czasu  aż  do 
ostatniój  godziny  życia  był  już  Szczęsny  najmilszym  powiernikiem 
i  nieodstępnym  poety  towarzyszem.  Niejedno  dzieło  jego  z  pomiędzy 
wydanych  w  zeszłym  dopiero  roku  znalazłem  przepisane  ręką  Szczę- 
snego, pod  bezpośrednim  nadzorem  autora.  Niejeden  pomysł  wykonać 
się  mającego  utworu  przomarzyli  oni  tam  pewnie  obydwaj  wspólnie. 
W  listach  Słowackiego  do  matki  często  bardzo  dają  się  spotykać 
wzmianki  o  tym  młodym  człowieku ,  będące  wymownóm  tęgo  świa- 
dectwem, ile  on  go  musiał  kochać  i  cenić. 

^Szczęsny  jest  ze  mną  (pisał  do  niój  np.  d.  28  marca 
1848  r.)  Jest  on  czystym  brylantem  i  skarbem  moim.  Pra- 
wdziwie mi  takiego  potrzeba  było^. .. 

...  „Ukochany  to  jest  chłopiec  —  już  z  chłopca  czło- 
wiek I  Wszyscy  go  tu  ukochali  szanując  —  postępki  jego 
anielskie  —  wiedza  rozkwitająca  —  stanie  się  kiedyś  chwa- 
łą naszą**...  (z  listu  z  dnia  25  sierpnia  1848). 


*)  Przes  pomyłkę  dano  im  tam  bapis:  „Do  Ł.  Nabielaka". 
W  rękopisie  były  tylko  litery;  Do  L,  N. ,  co  śle  na  rasie  iroza- 
miano.  Nabielaka  wtedy  nie  było  wcale  w  Paryża. 


^ 


S23 

Zresztą  należało  i  w  tym  czasu  okresie  do  najgorętszych  ży- 
czeń Słowackiego  —  równie  jak  w  pierwszych  latach  jego  pobyta 
na  emigracyi,  ażeby  się  zobaczyć  kiedyi  z  matką  kochaną^ 
choćby  raz  jeszcze  w  życia.  Zaraz  po  powrocie  z  podróży  jego 
wschodnio)  —  było  to  ich  obojga  ciągłóm  marzeniem.  Były  w  tym 
widoku  robione  w  różnych  latach  różne  projekta.  To  się  zjechać 
mieli  gdzie  we  Włoszech,  to  w  Dreźnie,  to  w  innych  miejscach. 
Zawsze  jednak  aż  do  t^j  chwili  zamiarom  tym  stawały  w  drodze 
jakieś  nieprzezwyciężone  przeszkody.  W  ostatnich  miesiącach  ro- 
ku 1847  zapadło  wreszcie  przedsięwzięcie  stanowcze/  że  się  zje- 
chać  mieli   oboje  za  nadejściem   przyszłej   wiosny  w  Karlsbadzie. 

...„Od  wczoraj  (pisał  d.  2  grudnia  1847  r.)  przedsię- 
wziąłem potrzebne  kroki  dla  otrzymania  paszportu  do  Karls- 
badu. Na  wiosnę  więc  spodziewam  się,  że  z  wszelką  spo- 
kojnością  i  rozkoszą  zjedziemy  się  tam  gdzie  Ty  zechcesz, 
i  czas  jakiś  ze  sobą  pomieszkamy. . .  O !  gdyby  nie  ten  kraj, 
w  którym  się  znajdujesz,  a  którykolwiek  inny!  Jużbyś  mię 
dawno  widziała  wysiadającego  z  dyliżansu.  Bo  ja  tensam, 
który  niegdyś  —  słysząc  żeś  Ty  chora,  we  dwa  dni 
przyleciałem  do  Ciebie  i  w  nocy  zastukałem  do  furtki  — 
i  u  babuni  na  sienniku  ranka  doczekałem.  Pamiętasz?.. 
Zimę  tę  więc,  miłą  oczekiwaniem  wiosny,  łatwiój  niż  inne 
zimy  przebędę". .. 

Upłynęło  od  czasu  owego  listu  półtrzecia  miesiąca.  Zbliżała 
się  wiosna,  pamiętna  wiosna  1848!  Ani  syn,  ani  matka  nie 
przewidywali  wypadków,  jakie  ta  wiosna  złudna  i  rychła  —  pod 
każdym  względem  przedwczesna —  przynieść  miała  ze  sobą.  Pro- 
jekt powzięty  stał  niewzruszenie. 

...M Wiosna  się  zbliża  —  spodziewam  się,  że  w  Kwie- 
tniu będziesz  mogła  do  wód  wyruszyć.  Wielkiego  mizeraka 
syna  oddam  Ci,  zamiast  tego,  któregoś  Ty  na  świat  wy- 
słała —  który  był  dumny  i  niezupełnie  godny  Twojój  mi- 
łości Zobaczysz  droga  moja,  że  ze  mną  teraz  spokojniój 
czas  płynie,  a  domek,  który  ja  zamieszkam,  cichszy  jest, 
niż  inne...  Ufam,  że  mi  to  lato  z  Tobą  w  części  spędzo- 
ne sił  doda;  bo  mówię  Ci,  żem  smutny.  A  ta  zima  bardzo 
mi  złą  była.  Nie  mam  nic,  w  czćmby  mi  teraz  ludzie  po- 
mogli**. . . 

To  było  pisane  d.  13  lutego  r.  1848. 


324 

W  jedenaście  dni  po  tym  liicie,  zaszły  wydarzenia  paryskie. 
Ludwik  Filip  zniknął  z  stolicy.  Łttd  paryski  oa  placu  BasŁylii 
spalił  tron  .króla  episyerów.  Dały  jiię  słyszeć  okrzyki;  wolnotó, 
i:ówność,  braterstwo!  Rzeczpospolita  zajęła  miejsce  dawniejszego 
porządku  rzeczy.  Na  barykadach  stanęły  masy,  z  bronią  w  ręka 
i  wyzywając  do  walki,  co  jeszcse  wczoraj  było  potęgą.  Za  przy? 
kładem  Paryża  poszły  niebawem  i  inne  stolice:  Neapol,  Rzyin, 
Wiedeń ,  Berlin.  Zdawało  się ,  że  się  postać  Europy  przekształca.*. 

Już  w  dniu.  20  Marca  rozpoczęły  się  ruchy  w  Poznańskiem. 
We  wszystkich  sercach,  pragnących  odmian,  zaświtała  nie  joi 
nadzieja,  ale  pewność  pożądanój  przyszłości. 

U  Słowackiego  myśl  zobaczenia  i  połączenia  się  z  matką  za- 
częła się  od  tej  chwili  malować  w  żywszych  kolorach.  Przyczy- 
niało się  do  tego  nieipało  i  przeniesienie  się  około  tegpż  czasa 
całej  jego  rodziny  z  Wołynia  do  Galicyi  w  okolice  Lwowa.  Tytu- 
łem spadku  po  dalekiej  krewnej ,  która  właśnie  w  latach  owych 
zeszła  ze  iwiata ,  wzięli  pp.  Januszewscy  i  p.  Becu  w  posiadanie 
wieś  Ubień ,  położoną  pod  Jaryczowem.  W  ięc  już  tera^  miSgł  się 
Juliusz  spodziewać,  że  nic  nie  przeszkodzi  jego  życzeniu,  ażeby 
się  złączyć  ze  swymi. 

^Oto  może  wkrótce  (pisał  d.  28  marca)  już  nie  tylko 
zjadę  się  z  Tobą,  droga  moja,  ale  połączę  się  z  Tobą  do- 
pełniwszy  moich  obowiązków  i  zrzuciwszy  się  z  moich  cięr 
żarów. ..  '/  '.-,.. 

'  ...,^Dziś   jeszcze  o  przyszłości   pisać  nie  mogę  —- '  ka-' 

żdy  dzień  zmienia  moje  położenie  i  kierunek  nowy  moim 
czynnościom  nadaje.  Choć  się  nie  ruszyłem  z  miejsca ,  wszy- 
stko mię  jednak  ku  Tobie  przybliża. 

„Cudowna  to  dla  mnie  wiosna!  Może  pączki,  które 
się  na  drzewach  w  wioseczce  Teofila  rozwijają ,  dla*  ninie 
w  upał  letni  cień  gotują.  Może  usta  moje  kawałkiem  chle- 
ba domowego  rodzinnego  będą  nasycone  i  napełnione.  Może 
Hersylia  kochana  z  czareczką  jakiego  kwasu  przyjmie  mię 
w  progu  chateczki  swojój.  Cfioćby  to  najuboższe  oyłb ,  nie 
dbajcie !  Wspólnie  pracować  będziemy  —  byle  nowej  matce 
naszej  nie  być  ciężarem.  —  Co  to  byłby  za  raj  dla  nmie, 
gdybym  uczuł,  że  mi  zupełnie  choć  na  chwilę  odpocząć  du- 
chem i  ciałem  wdno**!.. 


S3» 

WjEroianka  w  powyższym  liicie  o  obowiązkach  i  tedach, 
od  których  nie  sądził  Słowacki  żeby  urn  się  godziło  uważali  za 
zwolnionego,  nawet  pomiDno  tego  co  zaszło ,  powoduje  mnie  do 
dołączenia  tu  słów  kilko,  celem  wyjaśnienia',  jaki^  natury  był)" 
zajęcia  jego  w  tym  czasie.  Brał  on  wtedy  czynny  adział  w&ród 
nowego,  gwarliwego^  namięinókianri  i  zapałem  kipiącego  żyda 
Emigracyi  nagromadzonój  w  Paryża.  Wystąpienia  jego  nosiły  oczyi- 
wiście  zawsze  piętno  owój  idealnój,  lecz  ni^praktydznej  dążnoM, 
w  jakiój  raz  na  zawsze  się  zawarł.  Clioćby  projekta  jego  i  zosta- 
ły były  przyjęte,  choćby  rady  jego  były  i  nsjpomyśteiój  w  czyn 
zamienione:  skntek  działań  i  wtedy  byłby  się  okazał  taki  sam, 
jaki  nastąpiŁ  Ale  poecie  się  zdawało,  że  od  formy,  że  Oid  godła^ 
od  nazwy  —  zależą  Aieobliczonej  doniosłości  następstwa. 

Dnia  10  marca  zebrała  si$  pewna  ilo&ć  pozostałych  Jes£fes6 
wtedy  w  paryżn  Polaków  i  zamierzała  ząwiązaó  klab  narodowy. 
Słowacki  stanął  pomiędzy  nimi  i  przemówił  przeoiw  wseelkim  fon- 
mom  zagranicznym  ,^  jako  nieprowad^ącym  do  cełłi.  Natomiast/ 
przedłożył  obecnym  projekt  zawiązania  raczej  Konfederacyi,\ 
gdyż  taka  tylko  forma  odpowiada  duchowi  społeczeństwa  naszego ' 
i  posłożyó  może  za  model  dalszej  organizacyi  na  wielką  skalę^ 
w  samychże  granicach  kraju.  -^  ^Albowiem  —  mówił  im  -^ 
w  formowaniu  kryształu  pierwsey  atom  i  zawiązek ,  z  którego  kry^ 
aztał.  powstaó  ma,  zadiówuje  już  ten  kształt  i  tę  formę,  która 
następni  kształtem  i  formą  całego  kryształu  staje  się  i  we  wszy^- 
stkich  się  częściach  jego  powtarza.  Prawo  to,  z  natury  wzięte, 
przewodniczyć  powinno  i  wszelkim  organizowaniem.  Aą  AkIA 
w  ludzkości...  Pamiętajcie,  że  formy  nasze  dawne  —  sąto  ży- 
we i  zaczarowane,  a  snem  do  trupów  podobne  olbi^yiny,  które 
dłago  w  trumnach  leżały**...  Z  tego  teitu  była  powiedziana  ca* 
ła^  mowa,  która  też  następnie  i  wyszła  ż  druku  w  osobn^ 
broszurce  pod  tytułem: 

Głos  brata  Juliusza  Słowackiego  do  zgromadzo- 
nych i  w  Klub  zaw^iązaó  się  chcących  Pola- 
ków, przedstawiający  potrzebę  przyjęcia  n(f 
wój  formy  kon federacyjnej.  (19  marca  ł848  r.) 
bfe  kairty  tytotowej,  8®  strQa  8.     • 


336 

O  dabsych  losach  tego  projektu  podał  niedawno  tema,  w  je- 
doćm  z  pism  lwowskich  czasowych,  przy  ubooznćj  okoliczoo&cl, 
bezimienny  pewien  świadek  naoczny  rzeczonćj  scaiy,  wiadomoić 
w  następujących  wyrazach: 

jyKjaidy  z  obecnych  drgnął  dachem  do  słów  Jaliasza  i  zapa- 
lił się  myilą  do  rzeczy,  która  wzbudzała  pamięć  wielkich  poiwię- 
ceń  i' świetnych  czynów  barskich  konfederatów  —  i  pod  takiim 
wcażeniem  rozeszliśmy  się  z  tego  zebrania. 

„Zimniejszy  atoli  pogląd  na  sprawę  nasze  i  zbadanie  ogólne 
go  aqposobienia  emigracyi,  która  już  wtedy  rozbita  niemal  na 
atomy,  szumiała  tylko  bezładną  burzą  —  przekonanie,  że  myil 
zawiązania  konfederacyi ,  potrzebugąca  organizacyjnych  pierwia- 
stków, m»  zdda  się  już  przyjąó  wśród  anarchicznych  żywicrfów  i 
usposobień  — .  to  wszystko  zebrane  razem »  ochłodziło  wkrótce 
zagrzane  dusze  Juliusza  słowami,  i  uznano  niepodobieństwo  prze- 
prowadzenia kanfederackich  form... 

»Łodowe  jednak  ^osy  rozwagi  nie  zddałj^przecież  zziębić 
ognistój ,  Słgirackiego  fantazyi.  Mimo  nich  spróbował  on  urzeczy- 
wistnienia swego  pomysłu,  a  zebrawszy  «ę  w  ściślejszem  kółka 
z  czterema  bezwzględnymi  zwolennikami  konfederackiej  idei,  któ- 
rzy gorąco  a  bez  obejrzenia  się  na  okół  do  niój.  przylgnęli  — 
akt  konfederacyi   spisali  1  wraz  z  odezwą  ogłosili  go  drukiem... 

„Że  zaś  ten  mały  zawiązek  konfederacki  w  Paryżu  nie  miat 
dalszój  przyszłości:  więc  dla  rozwinięcia  jego,  postanowił  Słowa- 
cki szukaó .  punktu  oparcia  na  ziemi  wielkopolskiój ,  gdzie  jat 
w  fonniyących  się  obozach  wrzało  do  walki.^  itd. 

Owoż  takito  był  powód,  że  nie  do  matki,  jakbyśmy  może 
oczekiwali,  pospieszył  Juliusz  niedługo  potom  z  Paryża,  ale 
w  Poznańskie.  Przybył  do  Poznania  około  10  kwietnia.  Znalazł 
gościnne  przyjęcie,  na  cały  czas  pobytu  swego  w  tóm  mieście, 
w  domu  pp.  Bukowieckich.  Były  to  już  dni  natenczas,  gdzie  się 
nadzieje  wielkopolskie  zaczynały  mieó  ku  schyłkowi.  Zjechał  by' 
właśnie  do  Księstwa  generał  pruski  Willisen ,  jako  rozjemca  kró- 
lewski między  ot>ozami  powstańców  a  wojskiem  pruskióm.  Eomi' 
^  narodowy  działać,  a  przyuajmniój  kierować  ąuAwą  jntjpe- 


327 

stał.  Pnystępywaoo  włafaiie  do  nłoienia  tak  zwanej  jamławie' 
ckiSj  konwencyi.  Krwawe,  rozpaczliwe  potyczki  pod  Ksiątonii 
Miłosławiem  i  Wrze&nią  miały  niezadługo  nastąpić  i  można  je 
było  jni  wtedy  przewidywać.  W  takich  okoliezno6ciacfa  —  saino 
się  rozumie,  że  o  konfederackim  projekcie  trudno  już  było  my&leć 
marzycielowi  naszemu.  To  też  bawił  ciągle  w  Poznania  mało  gdsie 
z  domu  wychodząc  9  mało  komu  się  udzielająe, ,  ile  że  i  siły  jego 
bardzo  już  były  nadwątlone  w  tym  czasie,  choć  t^j  my&li  o  ni- 
knącem  zdrowiu  swojóm  nigdy  nie  lubit  przypuszeaaó.  Occekiwar 
nia  jego  okazały  się  zawiedzione  z  wielu  względów.  Nie  tracił  je- 
dnak jeszcze  nadziei.  Jeszcze  .d.  24  kwietnia  pisał  oto  do  matki 
w  wyrazach  dających  wnosić,  z  jaką  otuchą  spoglądał  w  przyszłość. 

^Najdroższa  moja!  Zdziwisz  się  zapewne,  odbierając 
ten  list  z  Poznania.  Ja  sam  się  dziwię,  że  tu  jestem,  że 
oddycham  powietrzem,  którego  woń  dzieciństwo  mi  moje 
przypomina;  że  widzę  chłopki  polskie  na  wozach  i  po  ko- 
ściołach . . .  Jestem  tu  na  goicinie ,  w  domu  jakby  rodzinnym 
przyjęty  i  traktowany.  Nie  wiem  wcale,  jak  długo  mi  tu 
wypadnie  zabawić,  a  Ty  najdroższa  wiesz,  że  dłużój  niż 
potrzeba  nigdzie  teraz  nie  zabawię,  ale  będę  spieszył  i 
kierował  się  tak,  abym  jak  najprędzej  u  Ciebie  stanął. 
O!  jakże  spragniony  jestem  tego  łóżka,  które  mi  Ty  spo- 
rządzić każesz,  gdzie  się  położę  jako  z  dtugiój  pielgrzymki 
życia  wracający,  strudzony  wędrowiec.  Jak  blisko  ta  chwila? 
nie  wiem,  bo  mam  obowiązki,  od  których  tylko  sam  Bóg 
uwolnić  mnie  może.  Wszystko  tu  jeszcze  n.gliste  i  nierozja- 
inione...  Wkrótce  jednak  spodziewani  się  czuć  rękę  Twoje 
na  głowie  moj^j.  Wesela  się  spodziewam  i  rado&ci  w  domu 
Waszym.**  itd. 

W  dniu  29  kwietnia,  nazajutrz  potćm  i  w  dniu  2  maja 
zaszły  bitwy  clecydujące  w  miejscach  powyżej  wymienionych. 
W  tychże  dniach  rozwiązał  się  komitet  narodowy  poznański.  Par- 
tyzanckie  oddziały  po  różnych  punktach  Księstwa  staczały  — 
każdy  na  własną  rękę  —  ntarczki  z  pojedynczemi  komendami 
wojsk  pruskich.  Już  w  pierwszych  dniach  maja  miały  miejsce  sce- 
ny takie,  jak  w  Stęszewie,  w  Buku  i  Kcyni.  Mieroriawski  zdał 
dowództwo  nad  obozami  w  inne  ręce  i  ...„ulotnił  się**  z  pola  dzia. 
łamał  Z  Berlina  przybył  z  nieograniczonóm  pełnomocnictwem^  a  gro- 


3St 

ŹB&tt  względem  proWiticyi  dsposoliieiiiem  gen.  Pfoeł.  pgłoszono 
praiiro  doraźne.  Rozpoczęły  się  aresztowania  na,  wielką  skaię.  Po- 
byt w  Poznaniu  osób  takich,  jak  Słowacki,  stawał  słę  t  dniem 
kaidym  coraz  mmik)  pewnym... 

Wlady  tei  OB  -«  po  całomiesięczn^  bytiioki  w  btoliey  Księ* 
fltwa  ^  dpai&cił  Poznańskie  i  przeniósł  się  do  Wrocławia.  (Najął 
tam  sobift  ndeszkanie  na  Keue  Schweidnitser  Strasse  No  3,  na 
drogióm  piętrze,  dzwonek  na  prawo).  Było  to  jakpć  w  połowie 
BH^a.  Uspoflobienie  jego  w  tych  czasach  mafaiją  następujące  miej- 
sca w  łiicie  do  matki: 

^Od  kilka  dni  jestem  w  Wrocławia,  tak  blisko  Cie- 
bie, a  jddnak  rozdzielony  nieprzebytą  na  teraz  przestrzenią. 
Piaaó  Ci,  aby&  tu  przyjechała,  nie  mogę,  bo  sam*  nie  wiem, 
czy  mi  co  chwila  rozkaz  wyjazdu  stąd  nie  zostanie  dany 
przez  władze  miejscowe.  Wszystko  więc  rodzinne,  a  serca 
tyczące  się  zostawiam  Boga,  który  mnie  prowadzi  i  moie 
w  trądach  moich  choć  chwilą  szczęśliwą  z  Tobą  przebytą 
wynagrodzić  mnie  zechce.  . 

. . .  „Ja  tu  jak  ptaszek  uwięziony  patrzę  na  przestwo- 
ry niebieskie,  bo  wszędy  mam  rozsypanych  braci  moich,  i 
z  każdyni  chciałb)m  się  widzieć  co  chwila.  Oczy  moje  łez 
pełne  —  serce  odpowiedzialne  przed  Bogiem.  Mękę  wielką 
czuję.  Co  chciałem ,  stało  się.  Pola  przyległe  pełne  są  ru- 
chu.. Ptzy  ogniskach  nabożne  pieśni  śpiewają.  Ofiarują  się. 
Ciała  kładą  za  ducha  nieśmiertelność.   Boży  czas  zaczynają. 

...  ;, Miesiąc  ten  życia  mojego  pełny  cudów.  Spotyka- 
łem się  z  ludźmi ,  z  którymi  spotkać  się  było  żyda  mego 
zadaniem.  Ostrzegany  byłem  przez  Boga  we  wszystkiem. 
Napełniony  życiem,  rozdający  siłę,  gdy  potrzeba.  Na  czas 
wszędzie  stawałem  (?).  Wola  się  moja  z  dopuszczenia  bożego 
pełniła  (?)..• 

...  n Postępowanie  ludzi  oświeconych  w.  mi^icie wąazóm 
(we  Lwowie)  jest 'straszne  i  ściągające  na  was  okrogpe  nie- 
szczęścia. Daftyih  wiele  za  to,  żebym  'CTę  teraz  wiedział 
H^  dawiiónł  Twejóm  siedzącą  miasteczku...  Teofila  proszę 
o  to  tylko,  aby  niczego  nie  odkładał  aa  jutro,  a  nic  nie 
brał  na  zdrowy  rozsądek,  ale  stał  się  w  tych  czasach  jak 
dzieci,  słuchające  natchnienia  i  w^ichru  bożego  we  włosiach. 
Wi^e  wszystkie  są  dziś  policzone  u  Boga  i  żaden  bez  je- 
go rozkazu  z  błękitu  nie  spadnie... 

»..  nZ  Poznania  pisałem  do  Ciebie,  iż  dobrzoby  hjbs 
abyś  min^a  moje  metrykę  i   dowiodła,  że  jako  syn  Twój 


329 

,niam  plrawo  do  kawałka  ziemi  w  Galicyi.  Nie  jest  to  wszak^ 
że  rzecz  nader  ważna,  i  spodziewam  się,  że  się  eftanie  nie- 
potrzebną^... (z  listu  z  d.  14  maja). 

W  cztćry  dni  póżnićj  i  ta  ostatnia  iskra  nadziei,  która  ma 
wtedy  jeszcze  świóciła,  zagasła.  Już  teraz  nie  przypuszczał,  żeby 
mu  miało  być-  danem  odwiedzić  swoicłi  w  icłi  wiejskim  domku. 
Zaczął  się  lękać  ,^  ażeby  zamiast  zbliżyć  się  do  nich  —  nie  był 
raczej  przymuszony  znowu  się  od  nich  oddalić.  Pisał  tedy  w  ta* 
kich  wyrazach: 

„Pomimo  to,  że  lada  dzień  mogę  być  stąd  wyprawie- 
ny,  proszę  Cię  jednak  najdroższa  Matko !  jeżeliby^  się .  na 
to  odważyła,  abyi  siadła  do  dyliżansu  i  choćby  na  kilka 
dni  tu  przyjechała.  Nie  tak  to  jest  droga  długa  dla  Giebie- 
a  ponieważ  masz  paszport ,  więc  ją  możesz  odbyć  z.  wszel; 
kićm  bezpieczeństwem.  Widzieć  się  z  Tobą ,  b,yłoby  dla  mnie 
wielkióm  szczęściem  w  tych  czasach,  w  których  mię  wiele 
rzeczy  boli  i  ndr^za.  Niech  mi  więc  Bóg  pozwoli  jeszcze 
raz  wziąć  błogosławieństwo  Twoje  i  mieć  w  ^pocałowaniu 
Twojem  świętem  ochłodzone  czoło  moje!..  Choćby  więc  na 
tydzień,  przyjeds^.;  a  ja  Cię  będę  czekał  w  dzień  oznaczony 
na  drodze  żelaznej  i  postaram  się  dla  Ciebie  o  mieszka- 
nie*^... (z  listu  z  d.  16  maja). 

Wszystkie  te  listy,  począwszy  od  poznańskiego,  były  wysy- 
łane do  Lwowa,  gdzie  Pani  Becu  bawiła  przez  cały  ten  czas,  i 
adresowane  poste  restante,  ^nieszczęście  chciało ,  że  się  na  poczcie 
o  listy  takie  matka  Juliusza  wcale  nie  dowiadywała.  Nie  mając 
zaś  od  tak  dawna  iadnych  wiadomości  od  niego,  zachodziła  w  gło- 
wę, co  się  z  nim  dzieje.  Niepodobne  jój  było  pisać  do  niego, 
nie  wiedziała  bowiem ,  dokąd  pojechał  z  Paryża. 

Juliusz  tymczasem  z  swojój  strony  nie  pojmował  zno¥ni  te- 
go tak  uporczywego  milczenia  matki.  Wysyłał  do  niij  z  Wrocła- 
wia, różnemi  drogami,  pod  coraz  innym  adresem,  list  za  listem, 
zaklinając  o  najspieszniejszy  przyjazd  —  wszystko  nadaremnie  I 
Ani  na  obydwa  wyżćj  już  wspomniane  listy  wrocławskie,  ani  na 
dwa  inne  jeszcze,  zaraz  po  nich  wyprawione  jeden  za  drugim, 
odpowiedzi  się  żadnój  nie  mógł  doczekać.  Co  się  działo  w  sercu 
jego ,  wystawić  sobie  można ,  zważywszy  zwłaszcza  że  lada  godzi- 
TmlŁ  M 


330 

nę  przewidy^ral ,  że  ma  przy&lą  władze  miejscowe  rozkaz  wyja- 
zdu. Tymczasem  d.  9  czerwca  (po  całomiesięczo^m  więc  nadare- 
mnym wyczekiwaniu  w  Wrocławia)  otrzymuje  niespodzianie  od 
Stattlera  z  Krakowa  doniesienie,  że  matka  jego  przebywa  ciągle 
we  Lwowie;  że  jest  od  przeszło  3  miesięcy  bez  żadnćj  o  nim 
wieSći;  że  się  dręczy  wielce  i  smuci,  nie  mogąc  się  z  nikąd  ni- 
czego o  nim  dowiedzieć. 

Natj^chnaiast  tedy,  za  pośrednictwem  Stattlera,  ponowne  po- 
wtórzenie prośby  swojej  j5j  posłał  błagając,  żeby  ani  godziny 
nie  tracąc,  przyjecliała  uścisnąć  go  raz  jeszcze  i  pobłogosławić 
mu  na  to  nowe  tułactwo ,  które  go'  czeka.  Tym  razem  dopiero 
list  rąk  jej  doszedł  i  odniósł  skutek. 

W  kilka  dni  potom  dożył  więc  Juliusz  cliwili,  której  pra- 
gnął tak*'g^co  t'  od  tak  dawna.  Mógf  się  rzucić  do  nóg  kocha- 
jącej ,  stroskanej  matce.  Mógł  się  •przed  nią  wyspowiadać  ze  wszy- 
stkich zawodów   smutnego  życia,  które  spędził  opodal  od  niój... 

Ale  to  wzajemne  ich  szczęście  niedługo  trwało.  Pani  Beca 
wybrała  ^się  wprawdzie  w  podróż  z  postanowieniem ,  Łehy  albo 
wrócić  do  Ubienia  razem  ze  synem,  albo  też  —  gdyby  miały  te- 
mu stanąć  w  drodze  nieusunione  zawady,  zamierzała  spędzić  w  j^ 
towarzystwie  to  całe  lato  w  jakiem  miejscu  kąpielowóm  w  Niem- 
czech lub  Austryi.  Jednakże  twarde  czasu  tego  okoliczności  i 
twardsza  jeszcze  od  nich  nielitość  ludzi  zniweczyła  owe  widoku 
Jeszcze  w  ciągu  tegoż  miesiąpa  czerwca  przysłano  tak  matce ,  jak 
synowi  rozkaz  ze  strony  władzy  miejscowój ,  ażeby  natychmiast 
opuścili  Wrocław  i  kraje  pruskie  i  wracali  każde  z  nich  w  stro- 
nę, z  którój  przybyli.  Było  tedy  —  po  tylu  latach  rozłączenia, 
pó  tylu  usiłowaniach,  zawsze  nadaremnych,  zjechania  się  gdziekol- 
wiek —  całego  ich  pobytu  w  Wrocławiu  najwięcój  jeżeli  tydzień 
jeden.  Rozstanie  było  tćm  boleśniejsze,  że  go  nie  osładzała  na- 
dzieja, żeby  się  wkrótce,  żeby  się  kiedykolwiek  jeszcze  w  Życiu 
znowu  mieli  zobaczyć.  Boć  matka  była  już  w  latach  sędziwych, 
a  zdrowie  Juliusza  widocznie  dogorywało,  a  nad  tóm  wszystkióm 
malowała  się  przyszłość  polityczna  w  barwach,  odbierających  wszel- 
ką otuchę. 


S3I 

Jalinsz  jednak  silił  się  pocieszać  matkę  przeczaciem  rychłego 
znowa  zbliżenia  się  do  niej,  choć  pewnie  sam  wątpił  o  możności 
dotrzymania  tój  obietnicy. 

...^Dziś  w  sobotę  (pisał  do  niej  nazajutrz  po  jój  od- 
jeździe, było  to  zaś  w  ostatnich  dniach  miesiąca  czerwca 
1848)  —  ^a  zatóm  o  dzień  jeden  prędzćj,  niżem  się  spo-" 
dziewał,  wyjeżdżam  z  Wrocławia,  w  którym  z  wiela  wzglę- 
dów bawićbym  dłużej  nie  mógł.  Wczoraj  wieczorem  prze- 
chodziłem koło  domu,  gdzieś  mieszkała,  i  patrzyłem  w  two- 
je biedne  puste  okienka.  Twojej  tam  główki  ciekawój  nie 
było...  liiedna  Ty  —  i  biedny  ja!  —  Dziś  o  piątój  wie- 
czorem jeszcze  dalej  od  Ciebie  odjadę.  Ale  ufaj  w  Bogu  i 
ufaj  memu  bolesnemu  sercu,  że  się  do  Ciebie  znowu  przy- 
bliżę... Bądź  zdrowa  najdroższa Strasznie  tu  byli 

rozgniewani  ci,  którzy  mi  til  tak  długo  gościć  pozwolili. 
Teraz  każą  natychmiast  ruszać.  Dobrze,  że  się  to  pierwój 
nie  stało... 

Jak  przed  17  laty,  tak  i  tym  razem  podążył  poeta  nasz 
z  Wrocławia  prosto  do  Drezna.  Tu  się  zatrźymfd  tylko  dzień 
jeden ,  który  mu  się  teraz  dziwnie  -nudnym  wydawiJ.  Potom  już 
nigdzie  się  nie  zatrzymywał  po  drodze ,  zl)0czył  tylko  do  Ostendy. 
Chciał  się  orzeiwić  morską  kąpielą  i  (jak  się  wyraził)  zebrać  du- 
cha przed  powrotem  do  tój  Francyi ,  która  bynajmniój  go  nie  nę- 
ciła ku  sobie.  Kąpiele  jednak  nie  bardzo  mu  podużyły  w  tym  ro- 
ka.  Parę  też  tylko  tygodni  spędził  w  Ostendzie.  Już  w  końca 
lipca  znalazł  się  znowu  w  smutnóm  i  'samotnóm  mieszkaniu  swo- 
jóm  paryskióm. 

...  „Mieszkanie  to  (pisał  d.  1  sierpnia  1848)  z  dski- 
mi  sufitami ,  zdało  mi  się  dziwnie  maleńkie  i  ciemne.  Szerzój 
mi  było  i  przestronniój  w  waszych  stronach!  Miletua  mój 
(sługa  Słowackiego  od  lat  kilku,  Francuz)  dobry  i  zawsze 
jednakowy.  Przyjaciele  moi  niezmienni  w  niczóm;  ja  sam 
nareszcie  już  do  zwyczajnych  prac  umysł  mój  nagiąłem.  Ale 
mi  smutno!  Nie  wiem,  czemu  energii  zwyczajnój  odzyskać 
nie  mogę.  Może  to  Ty,  droga  moja,  popsułaś  mię  Twoją 
anielską  dobrocią  i  słodyczą  tych  ostatnich  chwil ,  w  których 
z  taką  łagodnością  postępowałaś  ze  mną?  Któż  mi  Ciebie 
zastąpi?  Kto  nawet  przypomni?.. 

„Zawsze  się  lękałem,  żeby  Ci  na  oczach  stanąwszy 
nie  być  boleścią  i  dni  Twoich  nie  zatrać.  Wszystko  naj* 
większe  spełniłaś!   Zwycięstwo  Twojój  miłości  nademną  jest 


5SJ 

zupełne.  Nic  nie  ma  we  mnie,  coby  się  nie  skruszyła  w  osta- 
tnich słowach  Twoich.  Błogosławiona  bądź  za  to,  żeś  to  ze 
mną  uczyniła!** 

—  Za  powrotem  do  l*aryża  uważali  po  Juliuszu  znajomi  i 
przyjaciele,  że  był  jakoś  dziwnie  zmieniony.  Serce  jego  było  do 
głębi  rozbolało  na  to  wszystko,  co  w  kuaju  widział  i  co  wrzało 
wtedy  dokoła  na  wielkim  świecie.  Poeta  okazywał  się  odtąd 
w  obejściu  swojóm  codzieunem  coraz  więcej  drażliwym  i  rozstro- 
jonym, ale  też  i  podniesionym  duchownie  na  wysokość,  do  jakiej 
ludzie  normalnych  usposobień  rzadko  się  wznoszą.    . 

W  ogóle  mógł  to  każdy  z  czytelników  moich  sam  zauważyć, 
czytając  te  ostatnie  rozdziały:  że  Towianizm  dla  Słowackiego  pod 
jednym  względem  nie  był  bez  pewnój  korzyści.  Wprawdzie  sławie 
jego  autorskiój  zaszkodził  on  nieskończenie.  Literackie  zasługi, 
jakich  się  piśmiennictwo  narodowe  sprawiedliwie  spodziewać  mo- 
gło po  tej  olbrzymiej  zdolności ,  zmniejszyła  ta  obłędna  doktryna 
o  dobrą  połowę.  Mimo  jednakże  tej  zgubności  pod  względem  umy- 
słowym, mimo  szkód  jakich  doznał  pisarz ,  poeta:  człowiek  pod 
owym  wpływem  mistycznego  wzniesienia  ducha  niewątpliwie  sko- 
rzystJił.  W  życiu  praktycznem,  w  zamiarach,  w  sposobie  i  kie- 
runkach dzi^ania ,  słowem :  etycznie  Słowacki  w  latach  owych 
spoważniał  i  uszlachetniał  stanowczo.  Moralnie  podniósł  się  wyżej, 
niż  za  najlepszych  czasów  poprzednio  upłynionego  życia... 

W  poprzedzających  rozdziałach  nie  zwracałem  nigdy  czytel- 
ników moich  uwagi  na  moralną  wartość  .postępowania  osoby 
której  działaniu  aatorskiemu  głównie  jest  poświęcone  to'  dzieło 
Usilnie  i  umyślnie  starałem  się  utrzymać  pod  tym  względem  na 
stanowisku  zupełnój  przedmiotowości.  Względem  człowieka,  któ- 
rego życie  już  zgasło,  a  którego  pamięć  drogą  jest  narodowi 
względem  pisarza,  którego  własne,  poufne,  prywatne  i  bynajmnie 
nio  dla  wiadomości  całego  świata  kreślone  wyznaCnia  o  samym  sobie 
służyły  mi  za  materyał  do  jego  życiorysu,  nie  chciałem  odgrywać 
roli  sędziego ,  wyrokującego  o  nim  w  doraźnych ,  surowych  sądach 
i  niejako  zaocznie.  Obowiązkiem  moim  było  z  jednój  strony  złożyć 
wizerunek  jego  osobistości   z  rysów  autentycznych,   z  szczegółów 


m 

ile  tylko  hji  mogło  raec«ywi«tych  i  prawdziwych,  nie  satajaj^ 
niczego,  co  było  pomiędzy  nimi  istotnym.  Z  dnigiAj  wazelako  stro- 
ny uważałem  i  to  sobie -za  powinność,  ażeby  w  t^m  zestawieniu 
wizerunku  poety  wynikało  ostateczne  o  nim  zdanie,  jako  o  czło" 
wieku,  ze  samych  tylko  czynów  jego,  nie  zaś  z  tych  zwierzeń 
listowych.  I  pozostawiałem  wreszcie  sformułowanie  t^oż  zdania 
raczój  drugim,  nie  sobie...  Po  tóm  wszystki&n  jednakże,  co  aż 
dotąd  się  powiedziało,  zdaje  mi  się,  że  wolno  mi  już  będzie  zro- 
bić to  spostrzeżenie,  że  było  niewątpliwi^  w  dawniejszym  życiu 
Słowackiego,  w  jego  charakterze  niejedno,  co  nie. zupełnie  rymo- 
wało^ z  tą  olbrzymią  zdolnością  poetycką,  której  błyski  podziwia- 
my w  jo^o  kreacyach.  W  ogóle  jeżeli  kto ,  to  autor  Beniowskiego 
służyć  nam  może  za  przykład  i  za  dowód  wymowny,  że  i  genial- 
ni ludzie  nie  są  bezwarunkowo  stawieni  po  nad  poziom  zwy- 
czajny. I  oni  ostatecznie  nie  są  ciKÓm  więcój  niestety,  jak  tylko 
jednostkami  ułomnego  rodzaju,  do  którego  wszyscy  przynależymy.. 

Takie  urażenie  sprawia  na  nas  osobistość  Słowackiego  aż 
po  rok  1842.  Za  przystąpieniem  do  koła  Towiańszczyków,  wiele 
bardzo  pod  tym  względem  u  niego  się  odmieniło..  Wstąpił  w  nie- 
go jakiś  duch  wyższy,  który  go  już  nie  opuścił,  chociaż  się  nie- 
bawem od  Towiańszczyków  odstrychnął  i  na  własną  rękę  rozwijał 
sobie  doktrynę.  Było  w  ciągu  całej  tój  życia  jego  epoki  niezawo- 
dnie coś,  co  nam  mimo  wszelkiego  obłędu  imponuje  w  jego  obli- 
czu. Wielka  surowość  zasad ,  bezinteresowność  do  dalekich  posunię- 
ta granic,  obojętność  najwyższa  nie  tylko  na  wygody  i  dolegliwo- 
ści cielesne,  ale  nawet  i  na  wszelkie  błaho  względy  potocznego  i 
zewnętrznego  żywota...  miłość  ku  ludziom  gorąca,  głęboki  duch 
ofiary,  chętne  przestawanie  na  małem ,  gotowość  do  wyrzeczenia 
się  najsłodszych  pociech  życia.  Zauważać  się  daje  w  tym  duchu  od- 
tąd nieraz  i  siła  nawet,  dziwnie  odbijająca  od  właściwego  mu  da- 
wniej braku  hartu  i  woli.  Uderza  w  nim  niekiedy  nawet  pewien 
praktyczny  realizm,  przedtem  obcy  najzupełniej  idealnej  jego 
naturze . . . 

W  ostatnich  chwilach  życia  odbiło  się  to  wszystko  najwyda- 
tniej  w  wewnętrznój  fizyonomii  poety.   To  też  znajdujemy  w  je^o 


• 


834 

korespondenoyi  z  czasa  owego  liczne  ustępy,  szcz^ólnUj  pod  tjm 
względem  uderzigące. 

Żądida  np.  raza  jednio  od  oiego  matka  (było  to  w  ńer- 
pnhi  1648),  ażeby  jćj  przysłał  zoaczoiejszą  jaką  ilo&S  odlewów 
gipsowych  znanego  medalionu  Oleszczyńskiego ,  a  to  w  celu  roi- 
powszecłmienia  takowych.  Oto,  co  jej  wtedy  na  to  odpisał: 

„O  medalionach  pamiętam,  ale  szczerze  Ci  mówię,  ie 
jeszcze  ich  mieć  nie  mogę;  jeden  mam  tylko  —  trzebaby 
odlewać  wielką  liczbę  —  trzeba  żeby  się  snycerz  na  to 
zgodził,  a  on  nie  wiem  gdzie.  Nie  żądaj  Ty  tego  tak  Al- 
nie ,  co  tylko  umniejszy  mi  miłońci  w  ludziach  nie  znających 
mnie.  Bo  i  czyn  posyłania  własnych  medalów  i  wyraz  twa- 
rzy na  medalu  wzgardliwy  i  dumny  będą  mi  zarówno  serca 
ludzkie  odpychać.  Nie  jestem  już  z  tych  ,  którzy  gwałtom 
chcą  zdobyć  pamięć  ludzką,  a  bolesDa  moja  twarz  ńa  obra- 
zie Stattlera  lepiej  mnie  teraz  przedstawia^... 

...„O  spokojnoić  i  miło&ć  proś  dla  mnie  Boga,  abym 
w  ofierze  i  pracy  wytrwał,  a  nie  dał  się  skusić  temu  roz- 
paczliwemu, wszystko  burzącemu  pasyi  duchowi,  który  mnie 
nieraz  do  walki  ze  światem  podmawiał...  Cóż  robić?  Da- 
chy narodu  niezdolne  są  wielkich ,  z  ducha  przedsięwziętych 
czynów  —  oglądają  się  na  obce  rzeczy,  upadają  z  upada- 
jącymi i  cierpią.  Ja  cierpię  także  —  ale  inaczój  —  cierpię, 
że  jeszcze  się  nic  nie  zaczęło**...  (z  listu  z  d.  25  sier- 
pnia 1848). 

. .  .^ Właśnie  ta  część  sentymentalno  -  dumna  natury 
mojój ,  która  mnie  względem  rzeczy  świata  pogardliwym 
czyniła,  opadła  ze  ranie;  a  ja  teraz  bliższy  jestem  poczci- 
wych ludzi,  niż  ludzi  blichtrem  świecących.  A  że  nie  je- 
stem bez  miłości  sprawiedliwej,  dowiodę  Ci  kiedyś,  przyje- 
chawszy  do  domku   Twego**...  (z  d.  9  października  1848). 

...„Podobno  to  mój  Teofilu  (mówi  do  waja)  nieszczę- 
ście było  nasze,  żeśmy  dotąd  szukali  nie  umiłowanych, 
ale  tylko  miłych  znajomych.  Stąd  wysadzaliśmy  się 
na  dowcip,  na  kwieciste  konwersacye  —  z  książek  i  po- 
dróży czyniliśmy  coś  naksztalt  kłaków  i  tóm  zapychaliśmy 
próżne  serca  i  głowy  napotykanych  ludzi.  Oni  też  nas  ogła- 
szali za  dobrych  bardzo  lekarzy  nud— głosili  nasze  pochwały, 
tęsknili  nawet  do  nas,  ile  razy  próżnia  życia  ich  czóm  le- 
pszóm  zapełniona  nie  była,  a  nakoniec  z  czasem  zapomi- 
nali o  nas.  Inaczój  dziś  z  tymi ,  których  ukochałem ,  któ- 
rym prawdę  ważyłem  się  zawsze  powiedzieć,  szorstką  i  bez 


335 

żadnej  grzeczności  w  wyrażę^  adminiAtrowanin.  G,  choć 
dalecy  i  nieliczni ,  są  mi  jednak  szczęfoiem  mego  iywota. 
I  ciebie  proszę,  Fila  mój,  traktaj  tak  twoich  nowych  są- 
siadów. Nie  sil  się,  abyś  ich  pozyskał  przyjemnością  poży- 
cia z  tobą,  ale  prawdą  wewnętrzną  dacha  twego  nderząj 
ich  silnie,  tak  jak  gdybyś  dbał  tylko  .o  to,  aby  ka£dy 
z  nich  stał  się  pożytecznym  przyszłości  —  a  choćby  na 
czas  nieprzyjacielem  nawet  twoim.  Obaczysz  Fila,  jak  to 
dobrze  tych  gniewających  się  widzieć  potem  we  łzach  i  roz- 
czulonych, gdy  się  nam  na  serca  rzncają*^...  (z  lista  z  d. 
4  marca  1849). 

Jakże  to  wszystko  odbija  od  zdań  Słowackiego  w  dawniej- 
szych listach! 

Podobnie  też  inaczój,  jak  niegdyś,  sądził  on  wtedy  o  dzie- 
ładi  swoiSh  i  o  całój  swojój  autorskiej  przeszłości. 

,  ...„Przez  5  lat  (pisał  do  Stattlera  d.  25  grudnia 
1848  r.)  pracowałem  tak,  jak  może  jeszcze  żaden  człowiek 
nie  pracował.  Skutki  tój  pracy  nie  w  księgach  są,  ale  w  ży- 
wych sercach  i  w  duchach ,  w  które  je  wrzuciłem  i  posiałem. 
Mało  to  są  ziarenka  i  nie  wiem  nawet,  czy  Chrystus  Pan 
zeflbce  kiedyś  światłością  swoją  dopomóc,  aby  wyrosły  i 
kłoski  siwoje  prosom  podobne  porodziły.  Ą  jednak  mam  tę 
wiarę  i  ufngść  pewną,  że  praca  moja  żywa  lepszą  jest,  niż 
praca  moja  umarła  —  która  już  w  foremkach  się  swoich 
glinianych  pokazała  i  nazywa  się...  poezyą  moją.^ 

Kilka  miesięcy  przed  napisaniem  słów  powyższych  posyłał 
był  Słowacki  cały  zapas  dawniejszych  nierozprzedanyoh  publika- 
cyi  swoich  na  ręce  matki  do  Lwowa,  ażeby  po  cenie  zniżonój 
dostawiła  je  księgarzowi.  Przy  tej  sposobności  taką  wyrzekł  o 
dziełach  swoich  uwagę: 

„Przykrego  doznaję  uczucia,  podać  zmuszony  te  ksią- 
żki, z  których  wiele  chciałbym  zatracić.  Prawie  zrumienio-' 
ny  wydobywam  ze  składu  liczne  arkusze,  aby  je  oddać 
broszerowi.  Chciałbym  przesiać  to  wszystko  przez  rzeszoto 
i  samych  tylko  kilka  ziarnek  czystego  zt)Oża  dać  moim  mi- 
łym na  siejbę.  Wolałbym,  aby  niekt4)re  z  nich  nigdy  były 
ide  wyszły.  A  następną  edycyą  robiąc ,  starać  się  będę  nie- 
które  z   niedokończonych    moich    poematów   zatracić*}.... 


*)  Ponieważ  o  drukowanych  a  niedokońcsąnyeb  rsecsach  tia  xw 
wa,  stosować  się   latćm  to  może  tjlko    do  Beniowskiego.   Nie.odo^ 


336 

Nadto  wysoko  wafcę  teraz  Dncha  polskirgo.  Wstyd  mi  wiel- 
ce melancholii  bajrońskich  —  strach,  aby  ooe  Dte  zaraziły 
innych!  Ponieważ  jednak  rzecz  jest  dokonana,  po&Ię  wszy- 
stkie żądane  książki^. . .  (z  listów  z  d.  1  i  1 2  sierpnia 
1848).— 

Do  tćj  zmiany,  jak  widzimy,  istotnej  i  stanowczej  w  wyobraże- 
niach poety  przyczyniało  aię  też  nieponai^u  i  rosnące  w  nim  ooraz  bar- 
dziój  uczucie,  że  go  siły  fizyczne  zaczynają  opuszczać,  ie  pasmo 
życia  jego  się  zrywa...  Zdrowie  Słowackiego  nie  było  nigdy 
czerstwe.  Był  on  riabowitym  przez  całe  życie.  Zarody  piersiowej 
choroby  można  było  w  nim  spostrzegać  już  na  kilkanaieie  lat 
przede  śmiercią.  Przywykły  jednak  od  dzieciństwa  do  mniój  po- 
myślnego stanu  pod  wzg^dem  zdrowia  nie  bardzo  zwa£ał  on  na 
to.  Owszem  prawie  we  wszystkich  listach  chwalił  liię  zwykle  przed 
matką,  że  czerstwoić  sił,  co  eię  20wie,  tnu  dopisuje.  Od  roka 
1843  spędzał  co  roku  kilka  tygodni  nad  oceanem  w  Pornic  i  uży- 
wał z  dobrym  skutkiem  morskich,  kąpieli.  Ale  to  też  już  było 
wszystko,  co  dla  zdrowia  swego  czynił.  Pomocy  zaś  lekaiskiśj 
nawet  w  razie  gwi^towniąjszej  potrzeby  używać  nie  lubił  i  podle- 
gał pod  tym  względem  przesądom,  które  były  w  związku  z  jego 
mistycyzmem. 

...  „Nie  znam  żadnego  doktora  (pisał  np.  d.  22  sty- 
cznia r.  1848  do  matki)  l)0  w  nich  nie  wierzę  —  i  nigdy 
ich  nie  używałem.  We  wszystkióm  uzdrawia  mię  duch  mój 
wzniesieniem  się  i  wydobyciem  z  siebie  prawdziwego  ruchu. 
Przekonałem  się  nawet,  że  ile  razy  cieleśnie  cliciałem  so^ 
'  bie  jakióm  lekarstwem  prostom  dopomóc,  to  zawsze  po  chvi- 
lowój  uldze  była  potom  reakcya  ducha,  który  zdawał  mi 
się  mówić:  Zwątpiłeś  we  mnie,  przeniosłeś. nademnie  dncba 
rośliny  —  pijże  teraz  ciągle  rumbarbarum  i  bądź  sługą 
.dekoktu,  kiedyś  nie  chciał  być  swoim  własnym  panem  i 
gospodarzem  w  domku  ciała^... 

W  r.  1846,  zaraz  po  wypadkach  lutowych  galicyjskich,  za- 
niemógł  był  dość  niebezpiecznie.   Słabość  nie  trwała  długo,  mu- 


Bt§  się  zaś  żadną  miarą  powyżs^e^autora  słowa  do  Króla>Ducba. 
Owbzem,  Słowacki  pracował  nad  nim  włamie  w  owych^^ilesią- 
cach,  w  których  wyrazy  te  kreślił,  i  jak  niźćj  zobaczymy,  przywif- 
zywal  do  niągo  więksie  znaczenie. 


3$ł 

I  siała  jednak  być  eiężka ,   kiedy  jaż  wtedy  Słowacki  układał ,  jak 

ff  '   to  widać   z  pozostałych   notat  w  jego  papieracli,   niektóre  ustępy 

\  mające  znaleić  miejsce  w  jego  testamencie.  Powróciwszy  do  zdro- 

'  wia,  w  następujący  sposób   ws[iomniał  o  tóm  w  liście  owym  do' 

Krasińskiego,   którym  zawiązał  z  nim   na  nowo  stósnnki  przyja- 
^  cielskie. 

j  ^Możeś   słyszał,  żem   mocno  był  chory.   Teraz  jestem 

zdrów  do  czasu   —    a  żyję,   póki   clicę.    To  mi  Bóg  zosta- 
'  wia.   W  rękę   mi   dał  nić   żywota  mojego   —  nie  bez  łez, 

\  jak  widzisz,  puszczam  ją,  aby  szła  jeszcze '^•.. 

\  W  następny  cli  latach  używał  zdrowia,  a  przynajmniej  wysta- 

i  wiał  sobie,  że  go  używa.  Kto  go  jednak  w  r.  1848  widział  w  Po- 

}  znaniu,  temu   się  myśl   nasuwała   mimowolnie,   że  to   człowiek, 

I  którego  n  —  jeżeli   nie  dni,   to   miesiące  są  policzone . . .    Kąpiele 

i  w  Ostendzie  zamiast  go  pokrzepić,   sprowadziły  mu  mocny  katar 

I  piersiowy.   W  tym  stanie  powrócił    do  Francyi.  Listy  jego    pa- 

ryskie z  tego   roku  zawierały  wprawdzie  znowu  doniesienia  o  jak 
I  najlepszóm   zdrowiu.   Ale  go  parła  jednak  jakaś  dziwna  tęskność 

I  do  swoich.  Nie  mógł  się  już  teraz  wcale  odegnać  myśli  powróce- 

nia do  kraju ,  pod  jakiemibądź  okolicznościami ,  choćby  w  najgor- 
szym razie  miało  to  być  na  kilka  tylko  tygodni.  Miało  to  przyjść 
niezawodnie  do  skutku  znowu  na  przyszłą  wiosnę. 

...  ^Z  najwyższą  radością  (pisał  d.  9  października  r. 
1848)  wybieram  się  do  Was  na  wiosnę.  Wszystko  tak  urzą-. 
dzam,  abym  tu  już  wracać  nie  potrzebował.  Idzie  tylko  o 
to ,  aby  mi  z  tego  ciała  do  wiosny  co  pozostało ,  bo  mi  coi 
bardzo  ucieka**... 

Za  nadejściem  zimy,  .stan  zdrowia  się  pogorszył.  Szczególniój 
w  styczniu  i  lutym  (1849)  cierpienie  stawało  się  coraz  dotkli- 
wszym. Myśl  zbliżającej  się  śmierci  nieraz  nawiedzała  już  Słowa- 
ckiego. Zaczynał  wątpić,  żeby  mu  Bóg  dozwolił  doczekać  się  owój 
wiosny  już  niedalekiój ,  która  go  miała  wrócić  rodzinie ,  matce .  • . 

Xisty  jego  t  tego  czasu  znamionuje  pewien  zwrot  myśli  ku 
rzeczywistości.  Dawniój  idealista,  marzyciel  —  lubił  teraz  Sło- 
wacki najwięcój  mówić  i  wypytywać  się  o  realne  stosunki  życia 
tam  w  kraju.  Bozmyślał  nad  nimi ,  oceniał  je ,  dawał  rady  jak 
działać  potrzeba,  żeby  to,  eo  w  nich  dego,  na  lepsze  się  odmie* 

Toma  45 


ii8o.  Rftdy  te  czasem  są  niepral^tyczoe ,  niekiedy  znomi  w  wyto- 
kim  stopniu  zasłagąją  na  to,  żeby  się  zastanowić  nad  niemL 
W  każdym  razie  jest  to  charakterystycznym  w  życiorysie  tego 
poety,  że  zaczął  od  lekceważenia  i  niemal  wzgardy  realizmu  ży- 
wota, a  skończył  oznaniem  daleko  posanięt^m  znacaeaia  tęgel 
realizmu. 

Oto  na  przykład,  co  pisał  w  ostatnim  z  listów  swoich  do 
wuja  Januszewskiego: 

„Proszę  Cię,  Teofilu  kochany,  opisz  mi,  jakim  sposo- 
bem uprawiasz  teraz  rolę  twoje  —  wiele  gruntu  masz  —  na 
jakie  zasiewy  najwięcej  rachujesz?  Gdzie  przedajesz  twoje 
zbiory?  Bardzobym  był  ciekawy  wiedzieć  sposób  twego  go- 
spodarstwa i  mieć  wyobrażenie  doskonałe  tego,  czóm  jest 
teraz  wiei^  w  waszych  stronach.  Sentymentalno&ci  wszystkie 
mało  mię  obchodzą.  Życie  ziemskie  jako  podstawa  życia 
duchowego  i  jako  narzędzie  wolnoici,  którego  duch  używa 
dla  dopełnienia  misyi  swojój,  zajmi]ge  mnie.  Dlatego  nie 
przyjemnościami  i  tak  nazwaną  poezyą  sielską  karm  mnie, 
ale  mów  o  tych  rzeczach,  które  Cię  jako  człowieka  obcho- 
dzą; a  ja  —  widząc  Cię  szczęśliwym  lub  nieszczęśliwym, 
rzetelnie  wezmę  serdeczny  udział  w  twoim  smutku  lub  we- 
selu i  pomogę  sercu  memu  w  tój  miłości,  która  bez  ne- 
telnój  podstawy  ludzkiój  i  bez  opromienienia  bożego  jest 
tylko  głupstwem  i  półtonem  uczuciowym  —  na  nic  Anio- 
łom i  ludziom**... 

Najwięcój  zaprzątały  myśl  jego  wtedy  trudności,  jakie  się 
w  Galicyi  począwszy  od  r,  1846  pojawiły  w  stosunkach  między 
ludem  wiejskim  a  dworem. 

,..  „Boże  Narodzenie  przeszło  (pisał  jeszcze  w  r.  1848, 
pod  koniec  grudnia).  W  wieczór  dnia  tego  byłem  samotny 
i  myślałem  o  Was  w  lepiance  Waszej.  Chciałem  nawet  pi- 
sać do  Was.  List  wasz  ostatni,  zrozpaczony  o  wioszczanćm 
Waszem  położeniu,  mocno  mię  zasmucił.  Rozbierałem  je 
w  sobie  głęboko  —  czułem  je  boleśnie;  bo  wiem,  ooto  je^ 
mieć  opodal  gromadę  ludzi,  złą  wolą  ku  nam  wytężonych. 
Wszakże  ufam,  że  się  to  opuszczeniem  przez  Was  wiose- 
czki nie  skończy. 

...  „We  wszystkióm  chcąc  wyjść  z  biedy,  trzeba  dro- 
gę odmienić;  trzeba  formę  wziąć  nową.  Lecz  trzeba  to  uczy- 
nić prędko  i  energicznie,  nie  tracąc  czasu  na  zatrzymywa- 
niu rzeczy,  które  od  nas  odktiyą  w  przepaść.  A  paiissGzy- 


SIO 

sńa  i  królowanie  nlacbty  pokkiój  jegt  jjediią  z  takich  raj- 
skfcE^^róż,  które  już  Ewa  polska  na  wifiki  utraci}a._A  to 
powinna  była  to  iitraciój  to  świadczy  mała  miłpić,  którą 
solne  a  ludzi  "zyskała.  —  Ja  mieszkam  pięć  ^lat  w  domu 
jednym,  a  pewny  jestem,  że  portyer,  który  mi  duży,  po 
mojój  śmierci  przyjąłby  b  miłością  wielką  i  weselem  CSebie, 
Filu,  gdybyś  na  mojóm  miejscu  mieaskać  przyjechał ;  i  niiał* 
by  zaraz  dla  Ciebie  nadskakujące  nogi.  A  wy,  którzyście 
przybyli  do  wsi,  gdzie  przez  tyle  lat  wabi  poprzednicy  byli 
królami  samowładnymi,  ukamienowani  jesteście  I ?  —  Któż 
winien?  —  Świadczę  się  Bogiem,  że  ten,  który  miał  wrę- 
ku  los  ludzi,  mógł  mieć  i  serca  tych  ludzi  oa  wieki.  Kto 
wam  miłości  ludzkiej  nie  zostawił,  ten  nie  zostawił  żadne- 
go  dziedzictwa*. 

...,,Myśląc,  jak  jabym  sobie  poradził,  będąc  w  Wa- 
szóm  położeniu,  myślałem  sobie  tak:  (a  przebaczcie  mi, 
jeżeli  w  tóm  dziecinne  moje  pomysły).  Myślałem,  mili  moi, 
że  gdyby  mi  Bóg  kiedy  pozwolił  być  oraczem  —  co  jest 
wielką  łaską  i  dane  bywa  tylko  duchom  utrudzonym,  któ- 
rym Bóg  wypocząć  pozwala...  Gdyby  więc  pozwolił  mi 
Bóg  kiedy  myśleć  tylko  o  swoim  i  o  moich  bliźnich  pokar- 
mie, a  dał  mi  kawał  ziemi  i  jakikolwiek  dach  dla  pokrycia 
głowy  mojój,  a  nie  dał  nic  więcój:  —  starałbym  się  dom 
mój  zamienić  w  dostatnią  i  zamożną  prostego  człowieka 
sie^dbę^  Kie  mając  już  ludzi  pańszczyznę  robiących,  wziął- 
bym^pewn^  liczbę  (jak  to  w  Połsćó  pod  -Warszawą  iHelu 
szlachty  czyni)  parobków  z  ludu  tego,  który  teraz,  przez 
nadanie  gruntów  gospodarzom  został  jeszcze  uboższym  niż 
przedtem.  Parobcy  ci,  płaceni  rocznie  po  sto  lub  półtora- 
st^  złotych,  karmieni  przez  pana,  służyliby  mi  wiernie  i 
stanowiliby  mi  niby  piekarnianą  rodzinę  moje  —  rześką  i 
dobrze  życzącą.  Nierazbym  z  nimi  słodko  wieczór  przepę- 
dził przy  ogniu,  zawezwawszy  do  rozmowy  i  pastucha,  i 
psa  pastuszego  przypuściwszy  do  udziału  w  tój  wieczorynce. 
A  wkrótce  —  sam  choć  słaby  —  wywyając  rękami  tych 
ludzi,  ująłbym  i  objął  całą  rolę  swoje.  Kie  na  szerokość 
jój,  ale  na  dobrąbym  uprawę  rachował.  Nie  na  wielość 
bydła,  ale  na  dobry  stan  jego  i  wypas  wszystkobym  łożył. 
A  tak  wkrótce  stałbym  się  zdolnym  powiększyć  moje  cze- 
ladkę  i  nie  potrzebując  już  —  mógłbym  wtenczas  istotnie 
z  miłością  i  z  powagą  przystąpić  do  tych  wyposażonych 
gruntem  gospodarzy,  którzy  inaczój  —  widząc  mnie  dabym, 
a  wewnętrznie  rozgniewanym — coraz  gorzójby  się  pode  mnie 
podsuwali  ^.. 


846 

W .  pai^  dni  po  napisania  tych  nwag  i  isryprawiemii  listo, 
w  którym  je  znachodzimy,  odebrał  Juliusz  z  domu  nowe  utyski- 
wania nad  daremno&cią  wszelkich  usiłowań  zawiązania  jakichkol- 
wiek stosunków  znojnych  z  ludem  wioski ,  w  ktoićj  krewni  i  ma- 
łpka jego  mieszkali.  Dała  im  do  tych  utyskiwań  sposobnoić  taż- 
sama  właśnie  wilia  Bożego  Narodzenia,  o  której  była  wzmianka 
w  danym  powyżej  wyjątku  z  korespondencyi  poety.  Wraca  tedy 
do  tego  punktu  Słowacki  raz  jeszcze  w  liicie,  który  do  nich 
pisał  d.  22  stycznia  (1849),  i  taką  ich  zagaduje  uwagą: 

„W  dzień  Wilii  czułem  Wasz  smutek  —  czułem  Was 
w  domku  Waszym.  Teraz  widzę,  jakeście  rozesłali  po  cha- 
tach jadło  —  i  siedzicie  samotnie,  oczekując  czyli  się  nie 
nawrócą  ku  Wam  serca  ludzi.  O!  nie — nie  nawrócą  się  te 
duchy!  ale  z  urąganiem  będą  w  brzuchy  lać  słodkie  mleko 
maków,  miodem  zasycone,  ale  sercem  i  duchem  Chrystusa 
nieotchnięte ,  tak  aby  prawdziwie  we  wnętrznościach  zasma- 
kowało. Nie,  siostro  moja  droga,  nie  przynęcisz  ty  ludzi 
prosem!  Trzeba  czegoś  mocniejszego  w  ludzkiej  naszój  na- 
turze, aby  nam  jednego  człowieka  z  nieprzyjaciela  w  na- 
głego brata  transfignrowało.  —  Znałaś  miłość  dziewiczą, 
panieńską.  Miłość  zawsze  jest  jednej  natury.  Jest  to  czar, 
który  do  nas  pociąga,  albo  jakieś  przeklęctwo  wewnętrzne, 
które  od  nas  odpycha.  Przełam  w  sobie  to:  a  nawet  choć 
bić  będziesz  kijem,  ludzie  kochać  Cię  będą...  I  owszem, 
jeszcze  mocniej  nas  kochają,  gdy  moc  mamy  skarcić,  pra- 
wdę powiedzieć  gorzką  —  wzgardą  naszą,  fałszowi  każde- 
mu przynależną,  uderzyć:  a  gdy  to  czyniąc  nie  czujemy 
w  sobie  żadnej  wyższości  osobistój ,  tylko  tniłość  rozważną 
i  ojcowską.  O  braterstwie  gadają  teraz  ludzie,  i  źle  gada- 
ją. Bo  od  Ojcostwa  nad  dziećmi  zacząć  potrzeba.  Dśmie- 
chnijcie  się  z  dobrocią  wśród  ludzi,  którzy  was  otaczają, 
a  zwyciężycie  wszelką  przeciwność.  Ale  nie  pochlebiajcie 
im  i  nie  zatwardzajcie  w  głupstwie  i  w  dumie.  —  Mocno, 
mocno  chciałbym  być  z  Wami !  Wypowiedziałem  nawet  mie- 
szkanie moje  w  tej  nadziei,  że  można  będzie  Was  odwie- 
dzić. Nie  wiem  jednak,  czy  Bóg  pozwoli  mi  spełnić  to  ży- 
czenie moje.  Byłoby  to  rozweselenie  serca  mego  i  prawdzi- 
wie ziemskie  niby  lekarstwo  na  strudzenie  ducha  mego. 
Bo  co  się  tyczy  ciała ,  mam  się  teraz  dobrze ,  a  tylko  chę- 
ciom moim  duchowym  Was  obaczyć  i  z  Wami  pożyć  po- 
trzeba —  a  raczój  powiem  chce  się  —  tak  jak  się 
W  dzieciństwie  chciało   Mickun   albo  innych  jakich   rajów, 


841 

gdzie  mi  było  obflsernie*  woho  i  labo.  Za  inidL^  jednak  socze- 
wicy nieprzedam  pierworodzeństwa  m^go  anielskiego ,  choćby 
mi  nawet  przyszło  i  cieleinie  w  niedostatku  pnyderpieó. 
Swobodnie  i  otwarcie  chciałbym  być  z  Wamu  W  snopka 
'się  ukryć  i  siedzieć  już  nie  czuję  mocy.  Cóżbym  robił? 
chyba  jak  świerszczyk  pstrykaj  w  którój  belce,  staruszce 
matce  domku  Waszego*". . . 

Uderzającym ,  jak  na  Słowackiego ,  jest  jeszcze  następujące 
zdanie  jego,  powiedziane  do  p.  Januszewskiego  (w  H6cie  z  lutego 
r.  1849).  Chodziło  o  pytanie,  jakby  najlepiej  użyćjakiegoi  kapi- 
tału, który  mieli  w  gotowiinie,  czy  go  ulokować  w  papierach 
czy  obrócić  na  zakup  gruntu. 

^Co  do  kupna  i  przykupna  ziemi,  najmocniej  się  te- 
mu opoAt^ę  w  duchu.  Ziemi  każdy  człowiek  potrzebtrje  mieć 
kawałek  taki,  któżby  go  w  ostatecznym  złym  razie  spra* 
cy  rąk  własnych  mógł  wyżywić,  (literalnie  mówię)  tylko 
wyżywić.  Szczękie  zaś  człowieka,  zbliżającego  się  najbliżej 
do  szczęścia  duchowego  i  rajskiego,  jest  w  wolności  jego — 
i  w  wolności"  połączonej  z  potęgą.  A  ta  wolność  jest  w  skrzy- 
dłach —  a  skrzydłami ,  które  nas  'nad  ziemią  utrzymują, 
są  k&pltał^.  —  Panowie  nas!  najwięksi  'afefflnt  sĄ  hędza- 
rzamiw  porównaniu  ze  mną,  który  mam  kilka  tysięcy 
franków,  lecz  tak  ruchomych,  że  ich  w  każdym  dniu  mogę 
na  jakibądż  czyn  użyć  i  przed  wszelką  mocą  i  przemocą 
zasłonić  się  nimi.  Ziemie  obszerne  robią  cię  egoistą,  bo 
nie  dbasz  o  ludzi ,  ani  o  naród  twój.  Gdy  przeciwnie  w  ka- 
pitałach mając  nadmiar  twoich  sił  cielesnych,  dbać  musisz 
o  cały  kraj,  które  za  nie  odpowiada.  Mimowolnie  musisz 
dobrze  życzyć  każdemu  ze  współżyjących.  Gdy  6ię  kto  chce 
ujarzmić ,  one  cię  unoszą  przed  nim  i  stawią  niby  na  gwia- 
zdach ,  z  których  znowu  na  ujarzmiciela  twego  piorunujesz. 
Gdy  chcesz  kogo  uratować,  w  dniu  jednym  możesz  oddać 
wszystko,  co  masz  —  a  twej  miłości  zadość  uczynić.  — 
Mówię  więc:  kawałek  ziemi  miój  —  i  to  nie  wioskę,  ale 
folwarek  bardzo  obfity  i  zamożny.  Jeżeli  trzeba  kilku  je- 
szcze' takich  folwarków,  zbuduj  i  puść  chłopom  parobkom 
w  dzierżawę  —  ale  nie  zapuszczaj  się  w  skupowanie  wio- 
sek, ani  sądź  iż  to  jest  pewne  w  dzisiejszych  czasach. 
Owszem  najniepewniejsze  to  jest  dla  nas  i  w  stronach  tych, 
w  których  teraz  mieszkasz,  a  które  lada  dzień  mogą  z  to- 
bą wrócić  tam,  skąd  niedawno  wyszedłeś... 

9 Nie,  najdroższy  inój,  nie  stawaj  się  panem  klucza, 
bo  sif  samkniesz  tym  kluczem  na  długo  w  cielsku  i  w  krwi 


'  i  ir   gitipocie  ciężkiego  sdaclicica.    A  tyi  przez  <»erpieDia 
jni:  godzien  wolności.''  ^ 

Lecz  wró<$m7  do  osoby  autora  tych  listów.  W  pierwszych 
więc  iniesiącacsli ,  roku  1849  słabośd  jego  wzmagała  się^  coraz  bar- 
dziej. W  lutym  i  marca  podlegał  jot  Słowscki  oz^^ym  krwioto- 
kowym  atakom «  które  siły  jego  nad  miaię  wycie&zały.  Ładził 
się  wprawdzie  jeszcze  nadziejami  niekiedy  i  przypisywał  to  swoje 
odabienie  najwięcój  skutkowi  wiosny  wczesnój  i  słońca  gwałto- 
wnego. Mimo  to  jednak  jui  w  końcu  lutego  uznał  za  potrzebne 
spisać  wolę  swoje  ostatnią.  Czynnoici  tq^  dopełnił  podług  wszel- 
kich formalnojki  w  razie  takim  przepisanych.  O  zrobieniu  testa- 
mentu uwiadomił  listownie  tylko  wuja  Januszewski^o ,  zobowię- 
zywal  go  jednak  do  sekretu  o  tćm  przed  matką. 

...-Kilka  dni  temu  (pisał  do  niego)  byłem  mocno  bar- 
dzo krwią  zaatakowany.  Teraz  zamknęło  się  lyicie  i  żywot 
mój  w  łono  powrócił ;  ale  widziałem  z  bliska  Pana  mego  i 
Boga  mego,  który  mię  już  chciał  jak  żołnierza  od  was 
wziąó,  a  na  inne,  może  trudniejsze  jeszcze  stanowisko  od- 
komenderować. Gotów  byłem  i  wesół  byłem  —  i  teraz,  wró- 
cony zdrowiu,  znów  jestem  wesół,  że  jeszcze  z  wami  zo- 
stać mi  kazano.  — 
')  ^Zrobiłem  będąc  chory  testament  ^  krótki,  z  dwóch 

I       (    paragrafów.   W  piórwszjrm   zostawiam   wszystko,   co  mam, 
'  i  przekazuję  wszytócie^  prawa  moje ...' Matce  ITobfe  Teo- 

filu, ^iimcg^  Was  wspólnie  i  solidarnie  sukcesorami   moi- 
^        .   mt.   W  drugim    paragrafie  czynię   exękutorem   tęHtamentn, 
względem  moich  paryskich  pozostałoki,  przyjaciela  mojego, 
człowieka  złotego  serca,  p.    Gliarles  Petiniaud... 

„Gdybym  był  umarł ,  już  byłbym  z  Wami.  A  tak, 
trzeba  mi  będzie  jechać  do  Was  —  a  mam  nadzieję,  że 
pojadę . . . 

List  ten  był  pisany  d.  4  marca  (1S49).  Byłtcf  ostatni  list 
Słowackiego... 

Równocześnie  dał  znać  o  sobie  też  i  Szczęsnemu,  który  ca- 
łą owę  zimę  spędzał  w  Monachium.  Dokończał  właśnie  studyów 
swoich  w  uniwersytecie  tamtejszym.  Niezwłocznie  po  odebrania 
niedohrój  tój  wiadomości,  Szczęsny  z  Monachium  do  Paryża  po- 
dążył i  stanął  na  miąjacu  jeszcze  pr^^ed  końcem  tego  miesiąca* 


S43 

)0d  tki  chwili  nie  odstąpił  już  przyjaciela  aż  do  sauego  «|onii/) 
fPny  pierwszem  powitabiu  u^acliiął  go  Słowacki  takiesii  Mowy: 
-Dobrze,  źei  przyjechał.  Nie  będę  tak  samotny  w  ostatoieh  chwi- 
lach, bo  już  wszystko  się  kończy.  Pan  Bóg  mnie  ^i^ywa  do  sie- 
bie''. —  Następnych  dni  mało  jat  mówS  o  swojóm  zdrowia  i 
chociai  po  iiocach  nie  sypiał  i  csęsto  cierpiał  mocno,  w  dzień 
I  jednak   był  rseśwy  i  czynny,  jak  dawniej.  Pierwszego  kwietnia 

I  powiedział  Szczęsnemn,  te  w  nocy  tak  mu  źłe  było,  te  dnia  nie 

spodziewał  się  doi^yć.   Pytał,  czy  nie  zna  jakiego  abogiego,  któ- 
I  ryby  chciał  sypiai  u  niego.   Szczęsny  ofiarował  ma  sam  oringi 

sw(ge.  Nie  przyjął  ich  jednak,  za  powód  to  podając,  ie  ma  za* 
jęć  jego  nie  chce  praerywad  Zresztą  mieli  jeszcze  póibiój  pomó- 
wić o  tóm.  „Wreszcie  —  dodał  —  mote  ronie  Bóg  i  tak  jakoi 
przeniesie.*  —  Nazajntn  mówił  Szczęsnemu,  że  zaozął  przepisy* 
wać  jeden  z  niewydanyoh  jeozcze  swoich  poematów,  ale  tak  mało 
,  ma  siły,  że  musiał  zaprzestać.  Szczęsny  ma  zaproponował,  żeby 

i  mn  dyktował,   co   też  przyjąŁ   I  tak  napisali  jedne  pieiiń;   ale  i 

!  to  Słowackiego   męczyło ,   tak  iż    resztę   odłożyli  na  późniój.*  *) 


*)  Ta  dołączam  wiadomotSć,  śe  pod  bezpojredni^m  wrażeniem 
smołnych  dni ,  które  wtedy  rasem  przebył  z  Słowackim ,  i  jako  na- 
oczny świadek  wasystkiego ,  co  się  w  dniach  owych  działo  okóto 
niego,  spisał  Szczęsny  zaraz  po  śmierci  poety  ostatnie  ehwUe  jego. 
Rodzina  SłoWadLfe^o ,  ISHi  1lĆ5VĆj  wspomnienie  owo  było  pisaine^  udzie- 
liłl^go^  lat  kilkanaście  ]^otĆmL.Jedn^;ł  z  "^ism  peryodycznych  war-^ 
szs^Wskich,  które  też  ustępy  niektóre  z  niego  ogłosiło  w  kolumnach 
swoich.  Szczegóły  te  służą  mi  teraz  za  źródło,  według  którego  po- 
daję prawie  dosłowni.e ,  co  odtąd  następuje  w  tezcie. 

**)  Przejrzawszy  pozosti^e  papiery,  jestem  w  ątanie  a  wszelką 
pewnością  powiedzieć,  coto  był  za  utwór,  o  którym  mowa.  Był  to 
nq;»0od  jeden  zKróla-Ducha,  rapsod  ze  wszystltich  ni^więc^  wykoń- 
czony, osnuty  na  podaniach  o  Piaście  i  Ziemowicie.  Jest  między  pa- 
pierami pośmiertnymi  rękopis,  z  kilku  arkuszy  listowych-  zsi^rty;  na 
pierwszej  zeszytu  tego  stronicy  połośył  poeta  tytuł  poematu  taki: 
„Z  Króla-Ducha  —  Księgi  Legend*^.  Snąć  dawał  więc  rzeczy 
t^  napis  jakby  całości  oddzielnćj  i  oderwanćj,  zwątpiwszy  już  o 
możności  wykończenia  całego  utworu.  Potćm  następige  6  strof  ośmio- 
wierszowych,  własną  autora  ręką  kreślonych.  Tu  się  pismo  Słowackie- 
go urywa.  Strofa  siódma  i  wszystkie  dalsze  już  są  pisane  ręką  Ssoi^ 


344 

Kiedy  miai  Sccsęsay  już  odohodiić  do  siebie^  po)«cił  mu  Słoim- 
cki,  aiteby  poszedł   pytać   się  kdiędaśA,  czy  będzie   mógł  przyj- 
z  Sakramentami  do^  niego.   Zlecenie  to  Szczęsny  wypełnił.  Kiedy 
dnfiliaAtępnego  przyszedł  dó  Julinsza,  zapy tając,  kiedy  się  chce 
spowiadać,  zastał  u  niego  przyjadela  jegD  Petinkad,   który  od 
czasu  choroby  codziesnie  Słowackiego  odwiedzał.  Ten  mu  powie- 
dział ,  ie  (dkory  bardzo  £le  noc  pnepędsił ;  a  cliociai  z  rana  wstał 
i  chodził,  jednak  tak  go  to  męczyło,  łe  koło  dziesiątej  zemglał 
i  zdawało  się,  ie  jtA    skończył.    Na  zapytanie   Szczęsnego,   jak 
się   czuje,  odrzekł  Słowacki,   ie  ma  teraz  gorączkę,   która   go 
utrzymiąje  przy    siłach,  ale    czuje  się  bardzo   niedobrze.    Przy- 
zwano księdzai   Ten  pomówiwszy   z  nim  trochę ,  poszedł  do  kb- 
idiĄr  pd  Skkrameńta.'  -^    Tymczasem   Juliosf-   widząc  przyto- 
mnych w  rozrzewnienia ,  wzi^  Szczęmego  za  rękę  i  głosem  przery- 
wanym ,  lecs  spokojnym  rzekł  te  słowa  do  niego :    -Powiedz  mo- 
jój   matce,  ie  nic  do  uiój  nie  napisałem,  Ih>  tych^^fóeczy  pisać 
nie  moiaa;..ale  szczęśliwy  jestem,   ie  dziś  jakby*  na  poiegnanie, 
wspomnienie  jój  odebrałem,  i  z  myilą  o  niój  umieram.*^  Po  chwili 
milczenia.^  wzniósł  oczy  w  górę  {  tonem  jeszcze  uroczystszym  mó- 
wił  dalój^:  —  ^"Wiara   w  nieśmiertelność  ^cha  i  sprawiedliwość 
\bożą  jest  wielkim  darem   Stwórcy  nam  udzielonym!   Ta  wiara 
i  tylko  pozwala  spokojnie  'śmierć  przyjąć.  Ale  dziś  ja  ufam  w  spra- 
•  wledUwól^  ^ią,"bo  ją  pojmuję;  i  tak  ufam,  ie  gdybym  mógł 
l' powierzyć   ducha  mego  w  ręce  matki,   aby  ona  wynagrodziła  go 
^tóaownie  do  zadugi,   nie  oddałbym  go  z  taką  ufnością,  z  jaką 
go  dziś  oddaję  w  ręce  Stwórcy.   —  Wszak  prawda?   ciągnął  da- 
lój,   obracając  mowę   wprost   do  Szczęsnego:   Gdziekolwiek  osta- 
tnia godzina  cię  zastanie ,  czy  na  wysokim  urzędzie ,  czy  w  skro- 
mnym  wiejskim  domku,   czy  we   własnym   dworze:    przyjmiesz 
wolę  boią  spokojnie  i  z  godnością,  jaka  nieśmiertelnemu  ducho- 
wi przystoi.**  —  Wtóm  ksiądz  wszedł;   a  kiedy   po   odbytćj  spo- 
wiedzi ofiarował  mu  przenajświętszy  Sakrament,   Juliusz  wstał  o 
własnej  mocy  i  ukląkł  na  łóżku,  potćm  przyjął   ostatnie  nama- 

BUego ,  jak  o  tćm  na  pewrne  twierdzić  mo^ ,  dobrze  znąj§c  ówczesny 
kształt  jego  pisma. 


345 

szczenię ,  z  znpriną  przytomnością  i  n^odl^c  8i$  ciągle.  Po  Sakra, 
mentacii^  gorączka  opuściła  go   zupełnie,   oczy  się  rozjaśniły  i  na 
pogodnój  twarzy   uśmiech   się  ukazał  tak   łagodny  i  ujmujący,  że 
nie  było  można  oderwać  wzroku   od  tego   oblicza   cudownie   pię- 
knego świętom  zachwyceniem.  Po  chwili  takiego  wewnętrznego  sku- 
pienia wyciągnął  ręce    do    przyjaciół    i  z  łagodnym   uśmiechem  I 
powiedział :  —  „Niech  będĄ  dzięki  Stw^y,  że  pozwolił  mi  przed  i 
zgonem  przyjąć  Saframenta.  Myślałem  często  o  tóm,  czy  też  tój 
łaski  ctostąpię."  —  Potem   wypił  trochę  gorącej  herbaty  i  prosił, 
żeby  go  zostawili  samego,  gdyż  chciał  spocząć.  Wyszli  przytomni 
do  drugiego  pokoju,   ale  drzwi   były  otwarte,   i  widzieli,  jak  za- 
mykał  oczy   na    chwilę   i  jakby  lękając   się,   by  to  nie  był  sen 
ostatni ,  znowu  otwierał  je  nagle.  Oddech  jego  był  trudny  i  prze- 
rywany. Widząc,   że  nie  śpi,   przytomni   weszli  do  jego  pokoju: 
prosił  o  trochę  wina  czerwonego.  Podano  wino ,  ale  je  już  z  trudno- 
ścią przełknął.  Potom  kazał  Szczęsnemu  przynieść  książkę,  z  któ- 
rój  mu  w  wilią  dnia  owego  dyktował;  i  pokazywał  mu,  w  jakim 
porządku  potrzeba  dalćj  przepisywać.  Ale  nie  doszedłszy  do  koń- 
ca, zamknął  ją  mówiąc  z  uśmiechem:  „Wszystko  to  głupstwo**... 
Potom  prosił,  żeby  go  posadzić  w  innój  pózycyi,  a  kiedy  to  usku- 
teczniono, powiedział,  zawsze  z  uśmiechem:  „Może  to  wtóm  po- 
łożeniu śmierć  mię  zastanie^...   Zamilkł,   ale  ciągle  spozierał  na 
zegarek,  jakby  chciał  wiedzieć,   o  którój   godzinie  do  wieczności 
się  przenosi.  Przed  samym  zgonem  wyciągnął  ręce  i  zrobił  znak, 
że  chce  wstać.   Lecz   zaledwie  go  podnieśli ,   obfity   pot   zaczął 
prawie  lać  się  z  jego  twarzy  i  całe  ciało  mocno  drżeć  poczęło  — 
oddech  jego  był  coraz  cięższy  —  coraz  powoli  słabł  —  oczy  na 
wpół  się  zamknęły  i  mgłą  zaszły.    Nacieranie  skroni  i  pulsu  ete- 
rem nic  nie  pomogło.   Powoli  oddech  ustał  —  serce   bić  przesta- 
ło —  wszystko  się  skończyło  —  już  nie  żył. 

Było  to  dnia  3   kwietnia   l^IS^r.  "liczył  poeta  wtedy  lat 
cztórdzieści  niespełna.  *  ' 

We  dwa  dni  potom  wiózł  wóz  skromny  zwłoki  zmarłego  do 

kościoła  Św.  Filipa  du  Roule,  a  stąd  na  cmentarz  Montmartre. 

Nie  było  mu  tedy  dano   spocząć  w  tym  śnie  nieprzespanym  na 

miejscu,  na  któróm  dawniój,  w  pełni  jeszcze  żywota  swego,  ma« 

Toma  44 


^i 


346 

rzył  nieraz,  że  spocznie  kiedyś  na  wieki.  Miało  to  być  ^  ojczy- 
źnie, na  cmentarza  krzemienieckim,  pod  cieniem  znanój  czere&ni, 
która  tam  grób  dziada  i  babki  jego  ocienia.  —  Orszak  żałobny, 
postępujący  za  tramną ,  składał  się  z  małój  garstki  samych  tylko 
rodaków,  po  większej  części  współtowarzyszów  w  tułactwie.  Ada- 
ma V  Mickiewicza  nie  widziano  pomiędzy  nimi.  Nad  grobem  nie 
odezwało  się  żadne  słowo  ostatniego  pożegnania  na  tę  daleką 
drogę  wieczności.  Ponure  milczenie  przerywały  tylko  grUdki 
obcój  ziemi,  które  z  głuchym  stukiem  z  rąk  przyjaciół  spadały  na 
wieko  trumny... 

W  kościele  akademickim  św.  Anny  w  Krakowie,  w  po- 
bocznej nawie  po  lewój  stronie,  wzniesiony  jest  skromny  nagro- 
bek Juliusza  Słowackiego.  Wystawiła  mu  go  strapiona  matka.*) 
Położono  na  nim  jako  napis  następujące  wyrazy: 

Pamięci 

Juliusza  Słowackiego 

ayna  Euzebhuza 

urodzonego  w  Krzemieńca 

zmarłego  w  Paryżu, 

który  walkę  poezyi 

ku  odrodzeniu  się  ducha  i 

uczucia  ludzkości 

po  chrześcijańsku 

w  dniu  3  kwietnia  1849  r. 

zakończył 

w  żalu  nieatolona  matka 

poświęca.  — 

I  Łepiój  aniżeli  te  słowa  określają  cały  charakter  życia  i  dzia- 
łania Słowackiego  strofy  przez  niego  samego  krótko  napisane 
!przed  zgonem,  pod  napisem: 


*)  Nadmieniam  dodatkowo  co  do  p.  Becu,  że  przeznaczone  jćj 
było  żyd  jeszcze  po  stracie  syna  lat  6.  Zakończyła  życie  w  miesią- 
cu lipcu  1855  r. 


347  \ 

„Testament  mój**. 

2yłem  z  Waoii  -^^lelrpiałem^i  płakałem  z  wami; 

Nigdy  mi,  kto  szlachetily,  nie  był  obojętny: 
Dziś  was  rzucam  i  dalój  idę  w  cień  —  z  duchami^    . 

A  jak  gdyby  tu  szczęście  było  —  idę  ^ętny.     ^ 

Nie  zostawiłem  tuUj  żadnego  dziedzica  J 

Ani  dli  mojej  lutni  ani  dla  imienia:                    ^  ^ 

Imię.  moje  tak  przeszło ,  jako  błyskawica ,                ^  ^^ 

I  będzie  jak  dźwięk  pusty  trwać-  przez  po|^olenia.  1^ 

Lecz  wy,  coście  mqie  znali,  w  podaniach  przekażcie, 

Żem  dla  ojczyzny  sterał  moje  lata  młode  9    ^  ^  * 

A  póki  okręt  "walczył  —  siedziałem  na  maszcie , 
A  gdy  tonął  —  z  okrętem  poszedtem  pod  wodę... 

Ale  kiedyś  —  o  smętnych  losach  zKumany 

Mojój  biednej  ojczyzny  —  przyzna\^to  szlachetny. 
Że  płaszcz  na  moim  duchu  ^ł  nie  wfWbraW, 

Lecz  świetnościami  dawnych  mqfch  pg^dkow  św^tny. 

Niech  przyjaciele'' moi  w  nocy  się  zgrow< 

I  biedne  serce  moje  spalą  ^  aloee^, 
I  t^j,  która  migdała  to  skrce,'  ocMadz^ 

Tak  się  matkom  wyplacib4wiat^\|c^  pręłl 

Niech  przyjaciele  moi  siędą  ^i^np|mv''^ 

I  zapiją  mój  j)ogrzeb  —  ora^^łltaią 
Jeżeli  będę  ducnąpi ,  to  im  śU^  j^okaic, 

Jeśli  Bóg  nie  uwolni  od  męki  —  nio 

Lecz  zaklinam  —  niecli  iym  nic  tracą  nadziei 

I  przed  narodem  niosą  oświaty  kagani* 
A  kiedy  trzeba ,  na  śmierć  idą  po  kolei 

Jak  kamienie  przez  Boga  rzucane  na  s: 

Co  do  mnie  —  ja  zostawiani  maleńką  tu 

Tych,  co  mogli  pokochać  s^rce  moje  dumne; 
Znać,  że     srogą  spełniłem,  twardą  Bq|^  służbę 

I  zgodziłem  się  tu  mk6  —  niepłakaną  trumnę . 


-^J 


348 


Kto  drogi  tak  bez  iwiata  oklasków  się  zgodzi 

lić?..  taką  obojętność,  jak  ja,  mieć  dla  świata? 
Być  sternikiem  duchami  napełnionej  łodzi, 
^  I  tak  cicho  odlecieć  —  jak  duch,  gdy  odlata? 

/ 

(- 

Jednak  zostanie  po  mnie  ta  siła  fatalna,       / 
Go  mi  żywemu  na  nic...  tylko  czoło  zdobi; 
Lecz  po  śmierci  was  ł)ędzie  gniotła  niewidzialna, 
#  Aż  was,  zjadacze  chleba  —  w  aniołów  przerobi.  - 

i 
/  ^ 


/ 


»  4       '  ^        * 


SPIS   RZECZT 

w   TOMIE   DRUGIM   ZAWARTYCH. 


stront 


ROZDZIAŁ  X. 

Druga  połowa  roku  1837  i  cały  1838.  —  Prsybycie  do  Łiiror- 
no  —  kwarantana  —  smutna  wiadomość  z  domu.  <—  Po- 
eta osiada  we  Florencyi  —  przywiązane  do  miasta  tego 
wspomnienia  Danta«- towarzyskie  stosunki. — Wiersz  ^Do 
Księgarza** — Poema  Piasta  Dantyszka  o  pie- 
kle-^-^Podróż  na  Wschód.*^  —  Znajomość  z  księ- 
żną Snryilliers  —  mania  muzykalna  we  Włoszech. 
Niespodziewany  epizod  w  życiu  —  p.  Aniela  M«  — 
Sonety.  —  Zygmunt  Krasiński  w  Florencyi  —  kore- 
spondencya  Słowaekiego  z  matką  na  czas  dłuższy  prze- 
rwana —  wyjazd  Jego  do  Francy  i.  —  Na  kilka  miesięcy 
przedtem  druk  Anhellego,  jako  też  Poematu  o  Pie- 
kle. —  Rozbiór  krytyczny  Anhellego        «... 


ROZDZIAŁ  XI. 

Rok  1889  i  1840.  —  Poeta  osiada  w  Paryżu  i  wydaje  Trzy 
Poemat  a,  toż  Balladynę.  —  Korespondencya  z  Ejra- 
sińskim.  —  Kilka  słów  mimochodem  rzuconych  o  warto- 
ści wydania.  „ Wyjątków  z  listów  Z.  Krasińskiego''.  — 
Słowa  Krasińskiego  o  Mickiewiczu ,  Słowackim  i  Cieszko- 
wskim. —  Stosunki  Juliusza  z  matką  zawięzują  się  na 
nowo.  —  Życie  jego  w  Paryżu  —  stosunek  do  Emigra- 

cyi    —  Amneslya.    —  Wychodzi    z  druku    Mazepa  i  . 
Lilia  Weneda.  Powstają   nowe  dzieła:   Krakus  —                                           / 
Wallenrod  —  Beatryz  Cenci — dramat  Benio-                                         / 
wski  i  niektóre  pomniejsze  rzeczy,  to  wierszem,  to  pro- 
zą pisane ,•,.,,,.       40 


ROZDZIAŁ  XIL 

Zdanie  o  wierszu  „W  Szwajcaryi* — uwagi  o  Wacławie — 
granica  ai  do  którdj  słuźj  poecie  prawo  traktowania  hi- 
storyi  podług  swojej  fantazji.  —  Myśl  autora  w  „Ojcu 
Zadżumionych"  —  niewłaściwość  wykładu  dzieł  po- 
etyckich z  allegorycznego  punktu  widzenia — M  a  z  e  p  a:  da- 
wniejsze sądy  o  tym  utworze — jego  wprowadzenie  na  scenę — 
jego  rozbiór.  Niejednokrotna  nad  nim  praca  odbija  się 
w  jego  budowie  —  brak  tragiczności  w  roli  głównej  daje 
powód  do  mylnego  pojmowania  dramatu.  Rzut  oka  na 
Szekspirowego  OtcUa  —  na  Lira.  —  Cechy  i  konieczne 
warunki  charakteru  bohaterów  tragicznych  —  z  tego 
punktu  widzenia  rozbiór  roli  Amelii.  Konklnzya  o  wartości 
całego  dzieła 66 

ROZDZIAŁ  Xin. 
Rok  1841  i  pierwsza  połowa  1842go.  —  Stosunek  micd^  ^- 
wackim  a  Mickiewiczem.  Słowackiego  adanie  o  Pana 
Tadeuszu.  —  Mickiewicz  profesorem  w  Łozanie.  W  r. 
1840  otrzymuje  katedrę  w  Collage  de  France  w  Paryża. 
Wieczór  artystów  i  poetów  —  imprawizacye  —  wymówki. 
Nowa  niechęd  z  okazyi  ofiarowanego  Mickiewiczowi  pu- 
haru  —  bezimienny  artykuł  w  Tygodnika  Pozna&skim — 
odpowiedź  w  Trzecim  Mąfa  —  Beniowski.  Wraienie 
tój  publikacyi  —  dalsze  takow^  następstwa  —  pojedy-  - 
nek.  Artykuł  Krasińskiego  w  Tygodniku  Poznańskim  bu- 
rzę poniekąd  ucisza.  -^  Wracają  spokojniejsze  stosunki*- 
otucha  i  rezygnacya  —  czynność  autorska  wzrasta.  Dal- 
szy ciąg  Beniowskiego  —  Niepoprawni  — 
Złota  Czaszka    ^  Książę  Niezłomny.    .     .     .     101 

ROZDZIAŁ  Xiy. 

Rozbiór  Balladyny.  —  Skąd  poehop  do  podjęcia  pomysłu 
takiój  tragedyi?  Analogie  z  tragikaihi  starożytnymi  — 
o  ile  duch  wieków  naszych  przedhistorycznych  żyje  w  pło- 
dach wyobraźni  ludowdj?  „Maliny*  A.  Chodźki  i  „Li- 
lie"  Mickiewicza.  —  Główne  ideje  w  Balladynie  —  jak 
się  takowe  zbiegają  w  ostatecznym  węźle  dramatu?  Zna- 
czenie ustępów  fantastycznych  — jaki  ich  związek  z  ca- 
łością sztuki?  Rzut  oka  na  ,Sen  Nocy  Letniej ^  Szeks- 
pira. Rozbiór  charakteru  bohaterki  dramatu  —  rozwój 
j^'  roli  —  kolej  dzij^ających  na  jój  wolę  pobudek.  Ana- 
logie Balladyny  z  Lirem  Szekspira  —  zapożyczenia 
^  Makbeta.  —  Ogólne  zdanie  o  tój  «ztuce.      «     .     ,     ,     137 


strona 
ROZDZIAŁ  XV. 

Bozbiór  Lilii  Wenedy.  —  Dany  w  niój  obraz  zawiązku 
w  Słowiaństwie  państwa  lecbickiego  jak  się  ma  wzglę- 
dem prawdy  dziejowej?  —  Jaka  rola  w  dramacie  przy- 
dzielona Wenedom?  Jakie  znaczenie  ^przekleństwa"^ ,  wska- 
zującego ich  na  zagładę?  — ^  Przymioty  Lecha  i  zwy- 
cięskiej jego  drużyny. —  Wybitne  indywidualności  w  tra- 
gedyi :  Derwid  —  Lelnm  •  Polelum  —  Boża  Weneda — 
Lilia.  Kto  właściwym  bohaterem  sztuki?  —  Tragiczność 
idei  y  na  której  dramat  osnuty.  Czy  jćj  wcielenie  jest  do- 
stateczne? —  Przegląd  ról  poszczególnych:  zadanie  Bo- 
ży —  i  zadanie  Lilii.  Artystyczne  niewłaściwości  w  prze- 
prowadzeniu pojedynczych  szczegółów.  —  Obejrzenie  kata- 
strofy dramatu  —  ogólne  uwagi 178 

ROZDZIAŁ  XVL 

Druga  połowa  r.  1842  i  następne  lata  aż  do  1847.  — 
Wystąpienie  Towiańskiego  w  Paryżu  —  ogólny  sąd  o 
duchu  jego  doktryny.  Mickiewicz  uznaje  w  Towiańskim 
posłannika  bożego.  Zawiązanie  się  koła  jego  zwolenni* 
ków.  —  Stosunek  pierwotny  Słowackiego  do  Towiań* 
azczyzny  —  zdanie  o  niój  autora  Przedświtu.  —  W  r. 
1842  Słowacki  przystępuje  dokoła  —  jego  koresponden- 
cya  z  matką  i  s  Krasińskim.  Zerwanie  się  między  nimi 
przyjacielskich  stosunków  —  stanowisko  Słowackiego  pó- 
źniejsze między  Towiańszczykami  —  scysye  i  utworzenie 
sobie  osobnego  kółka 203 

ROZDZIAŁ  XVn. 

Dalszy  ciąg  rozpoczętej  materyi.  Autorska  czynnośd  Słowackie- 
go pod  wpływem  Towianizmu,  Ksiądz  Marę k —  Sen 
Srebrny  Salomei.  Zdanie  matki  poety  o  tych  utwo- 
rach i  jego  odpowiedź  na  to.  —  Znaczenie  literackie  obu 
dramatów.  —  Bóżne  poezye  liryczne  i  ulotne  — 
poemat  z  dziejów  Nowogrodu  —  Poeta  i  Na- 
tchnienie —  Zawisza  Czarny  —  Samuel  Zbo- 
rowski —  Genesis  z  Ducha 238 

ROZDZIAŁ  XVnL 

Dalszy  ciąg  rozpoczętej  materyi.  —  Bozmowa  zMatką  Mo- 
kry n^.  —  Król*  Duch  —  wykład  pierwszych  rapao- 


strom 
dów  tegoż  —  szczegóły  o  stanie  rękopisu  dalszych  czę- 
ści Króla  -  Ducha.  —  Urywki  przekładu  Iliady.  —  Po- 
wody do  napisania  wiersza  ^D o  Autora  trzech  Psal- 
mów** —  okoliczności  chwili  ow^j  towarzyszące  —  sto- 
sunek ówczesny  między  Krasińskim  a  Słowackim.  — 
Dwie  broszury  proza,,  w  tychże  latach  wydane.     .     .     260 

ROZDZIAŁ  XIX. 

Rok  1848  i  początek  1849.  Zakończenie  życiorysu.  —  Co- 
roczne wycieczki  Słowackiego  nad  brzegi  oceanu  —  przy- 
jaciele jego  w  ostatnich  czasach  —  Wojciech  Stattler  — 
L.  Norwid  —  K.  Ujejski  —  Szczęsny  P.  —  Wiosna 
r.  1848  —  ^Konfederacya"  —  wyjazd  do  kraju. 
Poznań  —  Wrocław  —  tydzień  wspólnie  z  matką  spę- 
dzony.— Przymusowe  rozstanie. — Kilka  tygodni  w  Osten- 
dzie—  powrót  do  Paryża. — Usposobienie  p  ety  w  osta- 
tnich czasach  —  stan  zdrowia  —  tęsknot'^  do  kraju  — 
niewątpliwe  oznaki  zbliżającego  się  zgonu.  Poeta  marzy 
o  wyjeździe  do  Galicy!  na  przyszłą  wiosnę  i  wśród  tych 
projektów  kończy  życie.  —  Opis  zgonu  —  nagrobek  — 
„Testament* 319 


•Ov