FINE ARTS DEPT.
BOSTON
PUBLIC
UBRARY
AUR 9. Q1Qffi
^■
SZTUKA ! KRYTYKA U NAS.
Stanisław Witkiewicz.
^SZTUKA I KRYTYKA
U NA S.
(1884 — 1890)./
j/""^^'
MALARSTWO I KRYTYKA. — MICKIEWICZ JAKO KOLORYSTA.
«NAJWIĘKSZY» OBRAZ MATEJKI.
JCRAKOWSKA SZKOŁA. — FRYNE. — J. CHEŁMOŃSKI.
A. GIERYMSKI. — J. KOSSAK. — SAMOBÓJSTWO TALENTU.
POLEMIKA OSOBISTA
t. d.
.^^-^
WYDANIE DRUGIE.
KHAKOW.
W DRUKARNI WŁ. L. AKCZYCA I SPÓŁKI.
WARSZAWA.
TEOnOR PAPROCKI
1891.
S-ka.
SPIS RZECZY,
Krytyka.
Str.
Malarstwo i krytyka U nas. . 3
Sztuka.
Mickiewicz jako kolorysta 97
„Największy" obraz Matejki 137
Wystawa sztuki w Krakowie.
I. Szkoła krakowska 216
II. Portrety 232
III. Henryk Siemiradzki 242
Fryne. 252
Józef Ghełmoński 265
Trwałe nieporozumienie •. • • 276
Przegląd artystyczny.
I.''0braz Brożika. 287
II. Obraz Munkaczego 297
III. Piechowski, Matejko, Szymanowski 305
IV. Lesser, Brożik, Wertheimer 316
V. Obrazy Girori'a 323
Wystawy konkursowe 330
Na wystawę paryską 361
JuliuszKossak . 381
Stanisław Chlebowski 391
Maniera 395
Aleksander Gierymski 403
Obrazy Brandta 412
— VI -
Str.
E. Meissonier 420
Arnold Bocklin 429
Krakowskie sądy 446
Pomnik Mickiewicza 456
Samobójstwo talentu 472
Konkurs rzeźbiarski 478
Polemika osobista.
Profesorowi Struvemu 497
.,W imię godności" (?) 501
Z powodu konkursu rzeźbiarskiego 517
edną z uderzających cech naszego czasu jest to,
że obok wybitnej odrębności nowoczesnych po-
jęć przenikającej z niepohamowaną siłą wszelkie sfery
myślenia, jednocześnie wszystkie stare cywilizacye zo-
stały jakby na nowo powołane do życia. Wszystko co
ludzkość przedtem przemyślała, przeczuła, staje się
dziś materyałem do porównawczego badania wartości
czynów i pojęć — szeroką podstawą dla krytycyzmu^
który wykazawszy całą względność, skończonych idea-
łów etycznych czy estetycznych, całą chwiejność „prawd
bezwzględnych" — wytwarza tę rozumną tolerancyą po-
zwalającą żyć obok siebie najróżnorodniejszym i naj-
sprzeczniejszym umysłom, i zostawia każdemu możli-
wie wielką swobodę rozwinięcia indywidualnych wła-
ściwości.
Z drugiej strony całkiem materyalne wpływy uła-
twionych międzynarodowych stosunków, pomimo gra-
nic politycznych i celnych, stawiają fundamenta sze-
rokiej, powszechnej^ ogólno-ludzkiej cywihzacyi, w której
coraz więcej jest miejsca i swobody dla jednostki.
Ludzkość nie rozwija się jednak jednolicie ^
— YHI —
równowaga sił zachwiana w samym zaczątku cywili-
zacji wydała te niesłychanie dziś skomplikowane skutki,
z których jednym z najbardziej zastanawiających jest
istnienie obok siebie ludzi z temperamentu, 7 organi-
zacyj duchowych należących do epok cywilizacyjnych,
rozdzielonych całemi dziesiątkami wieków. Poprostu
ludzie, z epoki eJeJctrycmej są często przemieszani
z ludźmi epoki szlifowanego krzemienia — nie mówiąc
już o indywiduach bliższych nam czasów. Godzien mo-
żemy sprawdzić istnienie atawizmu fizycznego i umy-
słowego.
Sztuka, która podług doskonałego porównania
Taine'a, wyrasta jak roślina na gruncie złożonym
z pierwiastków danej rasy, danej epoki cywilizacyjnej
i indywidualności artysty — sztuka jest jednym z najbez-
pośredniejszych objawów ludzkiego ducha i najrzetel-
niejszym jego wyrazem. I dzisiejsi więc ludzie mogą
w nowoczesnej sztuce przejrzeć się jak w zwierciadle.
Mówię o czasie nam najbliższym, o tem „dziś" isto-
tnem — gdyż postęp idzie teraz tak szybko, że w sztuce
od lal jakich pięćdziesięciu dokonano takich przewro-
tów, na jakie dawniej trzebaby było czekać przynaj-
mniej wiek cały a może i więcej.
Kto widział wielkie międzynarodowe wystawy
sztuk plastycznych, ten mógł zauważyć, iż obok dzieł,
których charakterem jest badanie, szukanie prawdy,
szperanie zaciekłe i wszechstronne w naturze; — chęć
objęcia i wyrażenia środkami artystycznemi życia po-
jętego jak najszerzej, ze wszystkiemi przypadkowemi
zjawiskami i dążność do pozbycia się maniery, stylu,
wszelkiego szkolnictwa i rozpętania sztuki ze wszel-
kich formułek ukutych przez estetyków, piszących
IX
z zamkniętemi oczami i zatkniętemi uszami, prawidła
na preparowanie ideałów, — jednem słowem, obok tej
sztuki, która tak odpowiada dzisiejszemu kierunkowi
myślenia^ — sztuki, która wygląda jak zbieranie przy-
gotowawczych materyałów dla jakichś przyszłych ge-
niuszów — tułają się epigonowie sztuki greckiej, re-
nesansu, średnich wieków, lub też jakieś „natury pro-
blematyczne", samotne, idące nowemi, całkiem osobi-
stemi drogami. Między pierwszemi można rozróżnić
mierności wyszkolone w akademiach o kierunku z góry
nakreślonym, ideałach prawem przepisanych — nu-
dnych kompilatorów i kopistów mających co najwy-
żej cyrkiel w mózgach — i ludzi robiących wrażenie
jakby wstali ze starożytnego jakiegoś grobu i przyszli
pomiędzy nas, w całej pełni swego odrębnego cha-
rakteru.
Drudzy zdają się pochodzić głównie z tych kra-
jów, które dziś dopiero wciągnięte są w sferę powsze-
chnego cywihzacyjnego ogniska. Wnoszą oni do sztuki
europejskiej całkiem nowe pierwiastki, wzbogacają' ją
nowemi formami , rozbijając jednocześnie mur, dźwi-
gnięty przez teoretyków między „ojczyzną sztuki: Ita-
lią i Helladą", a resztą świata, który, według teoryi,
skazany był na wieczną bezpłodność, nicość w sferze
twórczości artystycznej
„Z zapalną imaginacyą pod pałacem niebem,
„z wyostrzonemi zmysłami śród ostrych ponęt, w oto-
„czeniu natury, która pieszczotami naprzemian usypia
„i budzi, w otoczeniu ciał tak pięknych i piękności
„tak cielesnych: ludy południowe, na polu szczegól-
„niej rzeźby i malarstwa stworzą arcydzieła, i równie
„skoro jak szczęśliwie uchwycą i wydoskonalą te głó-
- X -
-,wnie sztuki, w których duch nawpół się z materyi
„wyzwala, a nawpół jej ulega, nawet się w niej roz-
„koszuje i gdzie myśl przedewszystkiern jest kształtem,
„a uczucie ledwiebyśmy nie rzekli dotknięciem. Na
„tern samem polu ludy północne tylko swoje wysile-
„nia, nigdy swojej siły prawdziwie nie objawią. Brak
„im do tego nieomal wszystkiego, brak im przede-
„wszystkiem tej intuicyi form, tej tajemniczej morfo-
„pedyi, która od kolebki prawie, bez jego wiedzy i woli,
„kieruje każdym krokiem i ruchem południowego mie-
„szkańca. W surowym klimacie stępione zmysły, ani
„tak czujne są na zewnętrzne wrażenia, ani tak wpra-
„wne do ich zewnętrznego ukształtowania." I tak da-
lej i dalej pisał, przed trzydziestu trzema laty, jeden
z najsłynniejszych publicystów polskich, chcąc powstrzy-
mać zgubny, jak mu się zdawało, dla społeczeństwa
ruch artystyczny i zbyteczne (u nas?!!) w niem roz-
miłowanie. Ostatecznym wynikiem tych na sztukę po-
glądów, było iż: „dar kształtowania plastycznego jest
„szczęśliwym i prawie wyłącznym udziałem Hellady
„i Italii", my zaś „jako Słowianie, jesteśmy i możemy
„tylko być mistrzami sło/ra^'.
W swoim czasie głos ten robił poważne wrażenie
i długi czas błąkał się w naszej publicystyce, jako
przedmiot akademickich sporów na temat: czy mo-
żemy mieć polską szkołę w malarstwie. Zanim teore-
tycy zdążyli przyjść do jakichś pewnych wniosków^
tymczasem życie przecięło polemikę, poprostu powo-
łując do czynu samą sztukę!
Dziś wiemy już, że cała ta tyrada o Helladzie
i Italii jest farsą — robotą stylową na tle bardzo cia-
XI
snych pojęć o sztuce i równie ciasnych i jednostron-
nych poglądów historycznych i etnologicznych.
Dziś wiemy, że od bieguna do bieguna, przez
wszystkie strefy, u wszystkich ras i na wszystkich szcze-
blach rozwoju sztuka istnieje jako sscsery^ bezpośredni,
samodzielny objaw umysłowy^ jako niezbędny pierwia-
stek ludzkiego życia.
Gdzie jest człowiek — tam jest i sztuka.
Jak sztuki plastyczne nie były wyłączną właści-
wością Grecyi i Rzymu, których poeci „mistrze słowa"
nie ustępują w wartości i sławie ich budowniczym,
rzeźbiarzom i malarzom, których to ostatnich zresztą
przyjmujemy tylko na wiarę współczesnych świadectw,—
podobnież „ludy północy" pokazały już, że „intuicya
formy", leży w ich naturze, że twórczość w sferze
sztuk plastycznych przychodzi im tak łatwo jak i twór-
czość w zakresie słowa.
Francya może bez żadnej obawy o dobrą sławę
postawić dzieła swoich rzeźbiarzy obok Fidyaszów,
Praksytelesów, Michałów- Aniołów — obok wszystkich
naczelnych ideałów czcicieli „Hellady i Romy".
A jak dawniej w budownictwie, tak dziś w ma-
larstwie „ludy północy" wykazały tak nadzwyczajną
siłę twórczą, tak bogato uposażoną wyobraźnią i tak
wielostronną i wielką zdolność, iż nie ulega już wąt-
pliwości, że sztuka nie cofa się przed żadną granicą,
nie lęka się żadnego nieba.
Estetycy zresztą, którzy granice twórczości arty-
stycznej zamknęli w granicach Grecyi i Rzymu, zapo-
minają zawsze o tem, że istniał Egipt, że są Indye^
że jest cały ten Wschód wspaniały z nieprzebranemi
skarbami swojej samodzielnej i potężnej sztuki.
XII —
„Słowianie", którym wstępu w dziedzinę sztuk
plastycznych wzbraniała estetyka patrząca na ich usi-
łowania ze sceptycyzmem udrapowanym w grecką togę,
Słowianie, nie dali się jednak niczem powstrzymać
i dziś, Polacy, Rosyanie, Czesi — dowiedli, że są, na
równi z innemi , jeszcze „północniejszemi ludami",
jak Szwedzi i Norwegowie, zdolni do tworzenia cał-
kiem samodzielnego w sferze, która zdawała się dla
nich całkiem niedostępną i zbyteczną, zresztą jako dla
„ mistrzóio sloica " .
Z drugiej strony, nowoczesny, dzisiejszy rozwój
sztuki dowiódł: że jeżeli nie u wszystkich narodów
europejskich jednocześnie i z równą siłą samodzielno-
ści powstawały objawy artyzmu, to przyczyną tego nie
był ani wpływ wieku, ani przymiotów rasowych, tylko
wpływ całkiem innych czynników historycznych, poli-
tycznych lub społecznych. Najbardziej zaś krępująco
działało w tym kierunku to, że „z ducha Hellady
i Italii* zrobiono policyą prawomyślności estetycznej,
inkwizycyjny trybunał, który ze stanowiska „bezwzglę-
dnego piękna", wcielonego w arcydzieła klasyczne po-
tępiał i strącał w nicość, każdy objaw nowych ory-
ginalnych form w sztuce.
Dziś, zaczyna być jasnem, że „bezwzględne pię-
kno" nie da się pomyśleć jako czyste oderwane po-
jęcie, że nie jest jedynym celem sztuki, a jeżeli wogóle
jest kiedy do osiągnięcia, to tylko jako krańcowy cel
kryjący się w pomroce przyszłości, i to pod jednym
warunkiem : bezwzględnej tohamości w ustroju umysłu
wszystkich ludzi — tożsamości stałej i niezachwianej!
To wszystko zaś, co dotąd ludzkość stworzyła
jest tylko względnym, ułamkowym rezultatem usiłowań
— XIII --
f
poznania prawdy i wyrażenia rozmaitych i zmiennych
stanów ludzkiej duszy. Wszystkie arcydzieła i wszystkie
kierunki av sztuce są tylko częściowym objawem nie-
zmiennego bogactwa zjawisk natury i ciągłego rozwoju
ludzkiego ducha.
Tak dobrze „Hellada i Roma", jak każdy inny
okres cywilizacyi, jest momentem w szeregu wieków,
małem ogniwem łańcucha zmian, które ludzkość prze^
chodzi, ciągle się przeobrażając, rozwijając i ciągle
tworząc i jeżeli dziś, to wszystko co było, co przeszło,
zostało złożone w skarbach zdobyczy ludzkiej myśli,
jeżeli jest czczone jako zdumiewający tej myśli objaw,
to trzeba pamiętać, że i dla tego co j^rsyjcMe, powinno
być tam miejsce.
Otóż, wszystkie dotychczasowe teorye sztuki, opie-
rające się wyłącznie na wstecznym rezultacie twórczo-
ści ' artystycznej, widziały w nim ostateczny kraniec
doskonałości, nie pewnego JcienmJcu, tylko doskonałości
bezwzględnej, mającej być idealną miarą wartości dzieł
sztuki i stałym celem dążeń dla wszystkich ludów
i czasów.
A chociaż nowe fakta w dziedzinie sztuki, wy-
chodzące za ramy takich teoryj, gruchotały i rozwalały
je od czasu do czasu, - cierphwi i wytrwah zwolennicy
kombinacyj słownych, nie ustawaU i nie ustają w pracy,
zeszywając strzępy starych systemów nowemi nićmi,
podstawiając nowe wyrazy na miejsce zużytych, i znowu
jakiś czas łudząc siebie i drugich, że trzymają prawdę
w garści.
Z drugiej zaś strony, reakcya przeciw takiemu
zacieśnieniu twórczości artystycznej, wychodząc od ta-
lentów obdarzonych silną indywidualnością, przeciw-
— XIV -
stawiała siebie jako prawdę nową i ostateczną, jako
jedyną formułę sztuki — przeciwstawiała temu, co było
wczoraj prawdą równie nową i bezwzględną. Wczoraj-
sza opozycya stawała się równie ciasną, wyłączną ^^o-
wagą z cliwilą, w której opanowywała umysły i wstę-
powała w prawa upadającej idei.
I zkądkolwiekbądź wyprowadzały swój rodow^ód
owe formuły określające cel sztuki i stawiające dro-
goskazy dla talentów, wynik icli był zawsze jednaki:
teorya przylepia do zjawiska kartki z nazwami, nie-
objaśniając nic i nic nie ucząc; sztuka pozostaje za-
wsze taką samą zagadką, natomiast każdy nowy talent
wprowadzający do sztuki nową formę, jest witany
gwizdaniem i wyciem potcag, tych dzierżawców i pro-
pinatorów prawdy szynkującycli nią i ideałami, na za-
sadzie patentu z podpisem klasycyzmu, romantyzmu,
idealizmu, realizmu, czy jakiegokolwiek innego cliwi-
lowo obowiązującego hasła.
Jednocześnie, pewna grupa umysłów skrępowana
formułką, będzie marnieć w więzach narzuconej z góry
teoryi, będzie powtarzała aż do zupełnego zszargania,
spotwornienia pewne formy — dopóki nie przyjdzie
nowa i silna indywidualność, której twórczość będzie
zaprzeczeniem uznanej i do absurdu doprowadzonej
zasady.
Ponieważ o wartości dzieła sztuki stanowi nie
ta lub owa idea, w imię której zostało ono stworzone,
lecz siła talentu jego twórcy— każdy więc kierunek
może pozostawić dzieła wielkiej i trwałej wartości.
W krytyce zaś, gdzie wszystko zależy od wartości — pojęć,
po każdem rozbiciu pewnej formuły następuje zupełne
— XV —
bankructwo, z jedynym rezultatem w stosie bibuły,
której cierpliwość mogą podziwiać następne pokolenia.
Jedynym środkiem wyjścia z tego błędnego koła,
z tej bezsilności, jałowości dla krytyki, dla teoryi jest:
odnalezienie, wyodrębnienie takich pierwiastków sztuki,
które są stałym, bezwzględnie koniecznym warunkiem
jej istnienia; które znajdują się w każdem jej dziele
bez względu na czas i miejsce, w którem ono po-
wstało, bez względu na indywidualne różnice ich
twórców i różnice jakiemkolwiekbądż mianem ochrzczo-
nych kierunków.
Z drugiej strony, ponieważ sztuka istnieje przez
ludzi i dla ludzi, dla poznania więc jej i zrozumienia,
konieczną jest znajomość ludzkiej duszy, w pojęciu
takiem, jakie jej nadaje dzisiejsza psychologia.
Tylko krytyka, która się oprze na takich danych,
będzie mogła objaśnić i ocenić tak dobrze cały wste-
czny rezultat twórczości ludzkiej w sferze sztuki, jak
i to co się w danej, bieżącej chwili w niej tworzy, a za-
razem taka tylko krytyka nie będzie załapaną i rozbitą
przez nowe formy artyzmu, jakie kiedyś przyjść mają.
Jeżeli chodzi o malarstwo to: harmonia barw
i loika światłocieniu, która ogarnia całą prawie sprawę
doskonałości kształtu; jeżeli o rzeźbę, to: tylko ta do-
skonałość kształtu; jeżeh o literaturę, to loika myśle-
nia i doskonałość mowy, a we wszystkich tych trzech
odłamach sztuki, o ile one wyrażają rzeczywistego
człowieka i świat rzeczywisty — ścisła prawda w ich
przedstawieniu. Jeżeli idzie o muzykę — to harmonia
oparta na prawach fizyki i fizyologii; jeżeli o archi-
tekturę, to tylko kwestya utrzymania w stałej równo-
— XVI —
wadze pewnych brył składających się na pewną ca
łość kształtu.
Z jednej strony, te niezmienne, konieczne pier-
wiastki każdego odłamu sztuki, będące tak dobrze ar-
stystycznym jak materyalnym warunkiem ich istnienia —
z drugiej indywidualność artysty — dusza ludzka — ze
wszystkiemi najrozmaitszemi swemi przejawami — oto
co powinna znać i tłumaczyć krytyka i trzymając się
z żelazną konsekwencyą pierwszych przy ocenianiu
wartości dzieł sztuki, zostawiać zupełną swobodę dru-
giej nadawania im swego charakteru.
Tylko takiej krytyki nie przerazi ani Delacroix,
ani Courbet, ani Manet; ani Puget, ani Garpeaux;
ani Mickiewicz lub Zola; ani Berlioz lub Wagner, ani
ielazny styl wieży Eiffla!
Tylko taka krytyka będzie miała otwarte przed
sobą wszystkie widnokręgi ludzkiej myśli, tylko taka
może być potrzebną, konieczną nawet, obok sztuki
i tylko taka pójdzie z ludzkością do nieznanych nam
granic jej rozwoju.
KRYTYKA.
S. Witkiewicz
MALARSTWO I KRYTYKA U NAS.
's9^ prawd zając faktami wartość zdania : „krytyka jest
łatwą a sztuka trudną" — przychodzi się do
przekonania: iż jest to pusty ogólnik, kłamstwo kon-
wencyonalne, używane w polemikach przez artystów,
dla zbicia zarzutów stawianych przez krytykę lub
przez krytyków względnych, chcących dać pewne mo-
ralne zadosyćuczynienie artystom , za wytknięcie słu-
sznych czy niesłusznych wad w ich dziełach.
W rzeczywistości zaś, zestawiwszy to co doko-
nała sztuka, pozytywny, dodatni rezultat widniejący
w jej dziełach, z tem co dokonała krytyka, z chaosem
panującym w teoryi, widać olbrzymią różnicę na nie-
korzyść tej ostatniej. Krytyka więc łatwą nie jest!
Już to samo, że do atrybucyi krytyków należy
wskazywanie błędów artystom i pośrednictwo mię-
dzy sztuką a publicznością, często nie stojącą na
poziomie danego rozwoju sztuki — to samo już każe
1*
I
żądać od krytyków wiedzy w żadnym razie nie niższej
od umiejętności artystów.
Artyści wogóle są rasą bardzo subjektywną.
„Ghacun fait la theorie de son talent" — każdy z te-
go, co jest w stanie przez pryzmat swego tempera-
mentu dojrzeć w naturze, tworzy jedyny i wyłączny za-
kres prawdziwej sztuki. — Ta wiara w siebie, upór i za-
ciekłość dochodzące do fanatyzmu, z jakiemi się trzyma
swego kierunku jest cechą konieczną artysty, stanowi
o jego indywidualności, jest siłą, która mu daje mo-
żność zwalczania trudności stawianych przez życie
i sztukę.
Po prostu większość artystów jest i musi być
maniakami.
W świecie ludzkim , jak w całej naturze, rządzą
jedne i te same prawa — Jak wielkie słońca krępują
ruch samodzielny mniejszych brył planetarnych i zmu-
szają je do krążenia w sferze swojej siły ciążenia,
tak samo potężne geniusze zmuszają słabsze talenta
do abdykowania z ich cech indywidualnych, do zatra-
cania osobistości i wejścia w sferę naśladownictwa.
Jest to jedna z głównych sił tworząc3'ch kie-
runki w sztuce. Wpływ ten, idąc dalej, ogarnia wszy-
stkie umysły danej epoki i wytwarza to, co nazywa
się smakiem , pewną sumę upodobań, które wskutek
właściwości ludzkiego umysłu, formułowania swoich
wrażeń w pojęcia, stają się w końcu prawami. To
przeniesienie cech i zalet osobistych pewnego talentu
w sferę ogólnych, obowiązujących dla wszystkich in-
nych talentów prawd i prawideł, prowadzi w końcu
do ostatecznego zmanierowania się danego kierunku;
sztuka spętana smakiem, wynaturza się i martwieje.
— 5 --
Jeżeli na tym przełomie zjawi się nowa indy-
widualność dość silna, by porwać za sobą umysły,
to zwyciężywszy rutynę , ożywia sztukę. Lecz biada
temu , kto nie ma dosyć sił do zwycięstwa. Zginie
samotny, zapomniany, pogardzony.
Historya sztuki na każdej stronnicy podaje świe-
tne dowody powyższych twierdzeń.
Michał Anioł traktował bardzo lekko Tycyana;
przyznając mu pewne zalety w malowaniu, twierdził,
że nie umie rysować ; pejzaże uważał za przedmiot
wart najlichszych talentów, a olejne malarstwo za za
bawę godną kobiet. — Wiadomo, że w rezultacie wy-
naturzony barok doprowadził do ohydy to, co stano-
wiło wartość dzieł Michała Anioła.
Dziś ciągle widzimy jeszcze te same przykłady,
Wiktor Hugo, Wagner, Zola, każdy staje jako jedyny
właściciel recepty, na ostatnie słowo doskonałości
w zakresie tej sztuki, którą uprawia.
U nas Matejko skrępował krakowską szkołę, za-
bił ją siłą swej indywidualności malarskiej i stara się
skuć w pęta swych katolicko-artystycznych doktryn.
Tu właśnie jest miejsce dla krytyka.
W duszną atmosferę rutyny wprowadzić świeże
powietrze prawdy, przeciwdziałać manierze, wykazać
względną tylko wartość kierunków i istotną wartość
talentów, jestto strzedz sztukę od chwilowych zamie-
rań i ułatwiać jej ciągły rozwój.
Krytyk to sumienie artysty, samowiedza sztuki,
wielka, otwarta źrenica prawdy, nie zapruszona ża-
dnym prochem subjektywizmu Żeby być takim, krytyk
musi stać ponad swoim czasem, ponad smakiem
współczesnych, ponad kierunkami mającemi najwię-
- 6 -
ksze uznanie chwili i ponad tenii , które wydawszy
pewną ilość dzieł oznaczonych swoim charakterem,
umarły.
Artysta dochodzi do stworzenia dzieła sztuki, naj-
częściej drogą procesów psychicznych, których nie u-
świadamia. To co nazywamy intuicyą lub natchnie-
niem, jest wynikiem złożonej czynności pewnych sta-
nów duszy, działania wyobraźni, obserwacyi i pamięci
świata zewnętrznego i kojarzenia się pojęć. Malarz
czy rzeźbiarz, muzyk czy poeta, nie zdaje i właściwie
nie potrzebuje zdawać sobie sprawy z tego , jakim
sposobem wszystkie le czynności składają się na
obraz, posąg, poemat czy sonatę. Przeciwnie kry-
tyk — on musi to wszystko rozumieć , być w stanie
wytłomaczyć istotę tych zjawisk, a przynajmniej me-
chanizm ich powstania Krytyk musi wiedzieć to wszy-
stko, co mogą umieć artyści. Powinien wiedzieć lepiej
od malarza jak się tworzy obraz, jakkolwiek nie jest
obowiązany umieć go zrobić. Ściśle biorąc, między
artystą a krytykiem różnica leżeć będzie tylko w tem,
że kiedy pierwszy to co czuje i myśU jest w stanie
wyrazić za pomocą środków danej sztuki, to krytyk
wiedząc wszystko co trzeba zrobić , żeby daną myśl
środkami danej sziuki wyrazić, nie będzie mógł sam
tego dokonać.
Objektywizm, posunięty do możliwych granic, jest
koniecznym warunkiem krytyki.
Żadnych smaków, żadnych upodobań. Krytyk
tłomaczy naturę artystycznych zjawisk, nie mówiąc
wcale czy mu się podobają lub nie.
Że tak pojęty krytyk — a taki tylko spełnia
- 7 —
swoje zadanie, musi mieć ogromną wiedzę — jest
jasnem.
Jeżeli weźmiemy tylko malarstwo, które od czasu
jak przestało być składową częścią architektury, stało
się sztuką samodzielną i zagarnia olbrzymi zakres stwo-
rzenia : to jest wszystko to co w naturze jest kształtem,
barwą, światłem, i to wszystko co z człowieka za po-
mocą światła , barwy i kształtu da się wyrazić , —
jeżeli od krytyka zażądamy istotnej w tym kierunku
wiedzy, zażądamy tyle, że ledwie pojedynczy umysł
zdoła temu wystarczyć. Tysiące rodzajów oświetlenia,
nioobliczona w kombinacyach gra barwy, tysiące ro-
dzajów kształtów ciągle zmiennych — jednem słowem
wszystko co można widńeó -- oto sfera, w której
pracuje tysiące malarzy, każdy badając i wykazując
jedne tylko stronę niezmiernego bogactwa natury. —
Ponad niemi-to stać musi krytyk i uwzględniając wszy-
stkie subjektywne cechy pojedynczych talentów, wy-
dobyć z ich dzieł to , co stanowi stałą zasadę pod-
stawową sztuki, zasadę, która je ze sobą łączy i sta-
nowi o ich istotnej wartości.
Krytyka sztuki w obszerniejszem znaczeniu jest
jej teoryą — filozofią.
Sprawozdawcy piszący o sztuce bieżącej, no-
tujący z dnia na dzień objawy jej życia, powinni po-
pularyzować tylko ścisłe — jeżeh są jakie — o niej
pojęcia Oczywista, że wartość sądu krytyka zależy od
jego kryteryum, od tej miary, jaką będzie stosował,
sądząc. — Znalezienie właściwej jest dla krytyka kwe-
styą bytu — szkopułem, o który rozbiło się już tyle
umysłów i systemów.
Pominąwszy całą estetykę, spekulującą cuda-
8
cznemi dedukcyami o pięknie, dobrze i prawdzie, i si-
lącą się objaśnić jedne zagadkę czemś jeszcze tru-
dniejszem do pojęcia : — sztukę Bogiem , — este-
tykę , która poruszywszy umysły, oddawszy nauce
niechcąco pewne pośrednie korzyści, schodzi dziś ze
świata, nie objaśniwszy nic z istoty artystycznej twór-
czości. — Piękno, Dobro, Prawda, Bóg, pozostały po
dziś takiemi samemi tajemnicami. W najnowszych cza-
sach widzimy zwrot stanowczy. Jest to , jakby rezy-
gnacya z dociekania ostatecznych prawd, i chęć zba-
dania przynajmniej samego mechanizmu tworzenia się
artystycznych zjawisk. Krytyka ta , ta nowa estetyka,
oparła się na metodzie porównawczego zestawienia
rozmaitych epok rozwoju sztuki z współczesnemi im
zjawiskami społecznemi i umysłowemi, i dziś już dała
w rezultacie wiele obserwacyi, prawd nawet, o któ-
rych się do niedawna filozofom nie śniło.
Nadewszystko , wykazawszy względność tego co
uważano za krańcowe, bezwzględne, już osiągnięte
ideały w sztuce, rozszerzyła zakres rozwoju sztuki w nie-
zmierzoną dal przyszłości. Odrzuciwszy zaś oderwane
rozumowania o pięknie i badając sztukę ciągle w zwią-
zku z człowiekiem, wykazała zależność pewnych w niej
objawów od pewnych epok historycznych, przymiotów
rasy i temperamentu artysty.
Zdobycie tej ostatniej prawdy jest wielce wa-
żnem w stosunku do sposobu kształcenia się artystów.
Jeżeli kiedy światło tej krytyki oświeci areopagi aka-
demickiej mądrości, będziemy od razu uczyli się tego
co nam jest właściwe i potrzebne, zamiast krępo-
wania swego umysłu przeżuwaniem sztuki Greków,
Rzymian lub Włochów z czasów odrodzenia.
— 9 —
Ostatecznym wnioskiem tej krytyki musi być, że
istota sztuki wtedy tylko będzie poznaną, kiedy wia-
domą będzie istota ludzkiej duszy. Zadanie to, jeżeli
tylko jest do osiągnięcia, zależy jedynie od postępów
psychologii.
Tu mimowoli przychodzą na myśl znakomite
prace Hipolita Taine'a.
Jednakże, godząc się w zupełności na jego me-
todę, na ścisłość planu, według którego jest zbudo-
waną, nie można nie widzieć luk w dowodzeniu, pe-
wnych zastrzeżeń w rozumowaniu jakby dawnego este-
tyka, który w nim pokutuje; co wynika trochę z jedno--
stronnego literackiego punktu widzenia, bez ścisłego
odgraniczenia samych materyalnych warunków twór-
czości w każdym odłamie sztuki.
Tak np. chcąc dowieść , że ścisłe naśladowanie
natury nie jest ostatecznem zadaniem, sztuki czyli,
że możliwie ścisła prawda , osiągnięta przypuśćmy
w obrazie, nie jest najwyższą jego zaletą, przytacza
obrazy Denner'a. Są to głowy starców w7pracowane
„a la loupe", jak sam powiada, nie wiedząc, że tern
samem zbija swoje twierdzenie. Oko ludzkie nie jest
lupą. Prawda malarska, zbudowana na zmyśle zwroku,
jest wtedy tylko prawdą, jeżeli odpowiada natural-
nemu jego ustrojowi. To co malował Denner jest do-
brem w dziele dermatologa, traktującem o zmianach
zachodzących w skórze pod wpływem starości , lecz
fałszem z punktu malarskiego, gdyż z odległości,
z jakiej malarz musi patrzeć na odtworzony przed-
miot, nie można widzieć tego co Denner maluje. Nie-
tylko malarz, ale żaden człowiek, oprócz chorobli-
— 10 -
wych krótkowidzów, nie patrzy tak na przedmioty,
jeżeli chce widzieć ich całość.
JeżeU pomimo olbrzymiej erudycyi, bardzo sub-
telnej obserwacyi i jasno sformułowanego zadania,
Taine popełnia błąd tak zasadniczy, może to być
miarą do jakiego stopnia krytyka nie jest łatwą.
Bądź co bądź , na lądzie Europy, francuzi mają
dziś najlepszych krytyków. — Bo też tylko naród, ma-
jący żywą, od wielu lat ciągle odmładzającą się sztukę
i nieprzebrane skarby artystyczne dawnych czasów,
może mieć żywą, samodzielną i wszechstronną kry-
tykę. Zalety te widać nie tylko w ścisłych naukowych
dziełach , ale i w krytyce bieżącej. Tak pogardzany
u nas Albert Wolff może być wzorem treściwego, ja-
snego formułowania charakteru obrazów czy rzeźby,
i ciągłego trzymania się na równi ze sztuką, która
zawsze wyprzedza teorye.
Gorzej jest w Niemczech z krytyką, bo gorzej ze
sztuką. Niemcy, posiadając zdolność i skłonność do
tworzenia pojęć ogólnych , nie posiadają obok tego
zmysłu obserwacyjnego. Stąd też ich pojęcia ogólne są
często banalnemi ogólnikami — przy wszystkich pozo-
rach poważnego sądu. Mniej żywi, mniej szczerze idący
za wrażeniem, długo muszą pracować , żeby wyjść
z raz utartej kolei formułek. Jeżeli malarstwo wydo-
bywa się już w Niemczech z powijaków sztucznie pie-
lęgnowanego klasycyzmu, udanej naiwności i religijno-
ści, to krytyka brnie w sferze kategoryi ustanowionych
nie ze względu na charakter dzieła sztuki, lecz na jego
przedmiot ■ — ^. jego bajkę. Nigdzie z taką pedanteryą
nie trzymają się śmieszny cłi klasy fikacyi malarstwa na
— 11 —
religijne, historyczne, (/ewre (?), zwierzęta, pejzaż; martwa
natura !
Jestto to właśnie krytyka martwa i mająca przy-
najmniej jedne zaletę: jest konsekwentną. Swoją fałszy-
wą miarę stosuje umiejętnie, loicznie, — wie czego
żąda.
A u nas?
Wstrzymajcie śmiech przyjaciele !
,, Idealne pojęcie realnej rodmjoioości nadaje mu
ton moralny, Idóry, łącząc się harmonijnie s teclmi-
cznyyn materyalnym tonem malotuidła podnosi je nad
powszedniość rułynicznej faJdury.'-^
(Nie-Apeles w „Kurjerze Warszawskim" o portrecie Horowitza).
Oto co się nazywa mówić jasno i z przekona-
niem, że czytelnicy są absolutnymi głupcami !
Dużo złego można zarzucić naszym artystom,
iDiorąc jednak względnie do niesłychanych trudności,
jakie im stawia życie, trzeba przyznać, że zrobili wiele,
i że w ogólnym rachunku artystycznych nabytków dzie-
więtnastego wieku stanowić będą mały ale czysty zysk
cywilizacyi.
Jakże smutno będą wyglądali przy tem nasi este-
tycy i krytycy!
Przytoczony wyżej frazes jest jednym z tysiąca
retorycznych kozłów, które nasza krytyka przewraca,
nie mogąc dojść do prawdy a nie chcąc się przyznać
do zupełnego nieuctwa.
Minęły już dobre czasy, kiedy krytyk zadawalniał
się nadaniem miana „polskiego Rafaela, Van Dycka
lub Rubensa", dobre czasy ! w których jednak już
- 12 —
ś. p. Chirurg Filozofii (Wilkoński) wyśmiewał tę me-
todę sądzenia.
W miarę, jak zaczynano więcej się interesować
sztuką, krytyka nasza przyswoiła sobie cały żargon kon-
wencyonalnych wyrażeń, których do dziś dnia używa,
wzbogacając je coraz nowemi, a nie zdając sobie by-
najmniej sprawy z ich znaczenia. Żargonem tym też
wykpiwa się tam, gdzie trzeba mówić o samej sztuce,
przypuśćmy o malarstwie.
Cóż za bogactwo stylu I
Najprzód, w miarę jak artysta wznosi się na
wyższe szczeble sławy, on i jego obraz dostają coraz
nowe nazwy: ,,obrazekj obraz, utwór, dzieło, (hiełó
miarodajne {]), płótno — i wreszcie kreacya! Młody
malarz , młody ale zdolny, pełen talentu , ceniony,
znany, nasz znany, doświadczony mistrz paJeirij (sic)
— aż do najwyższego piętra, na którem królują : „nasz
sympatyczny mistrz Henryk" i „arcymistrz krakowski
Jan!"
Ponieważ ten pierwszy artykuł poświęcony jest
ogólnej charakterystyce, wstrzymuję się więc od szcze-
gółowego cytowania potworności stylowych i myślo-
wych w rodzaju Nie-Apelesa. Sądzę, że kwestya
sztuki u nas jest dość ważną i warto się nad nią.
dłużej i głębiej zastanowić.
Krytyka nasza, nie mając żadnej wartości jako
wskazówka dla artysty, ani jako przewodnik dla pu-
bliczności, wskutek zupełnego braku jakichkolwiek ści-
ślejszych wiadomości z dziedziny sztuki, najchętniej
czepia się tych obrazów, które dają materyał do dłu-
gich rozpraw bądź historycznych , bądź społecznych
kib religijnych, a tem samem do pisania prac powa-
i:>
żniejszych — czyli... większej ilości wierszy. Sąd
też, jeżeli jest jaki, nie idzie ze zbadania obrazu —
tylko po przeczytaniu tytułU; jest gotowy, sformuło-
wany i jasny.
Kto zwycięża na kartach historyi, zwycięża na
obrazie. Zwykle też, krytyk zastrzegając, iż widzi błędy
materijalnej techniki, wpada w szał zachwytu nad
duchową stroną dzieła — nie widząc, że w malarstwie
wyraz duszy zależy od rysunku, a wrażenie grozy od
rozkładu światła i barwy; że, jednem słowem, gdzie jest
niedołęstwo materyalnej techniki, jest niedołęstwo du-
cha. Krytyk warszawski z rozkoszą chwyta „głęboką
myśl dziejową", „dramat życia" itp. — nie widząc,
że głęboką tę myśl wypisały same dzieje, że malarz,
który swój talent zużył na opowiedzenie znanego faktu
historyi, nie jest tem samem jego twórcą ani od-
krywcą. Kiedy Matejki nie przeczuwał jeszcze żaden
prorok, już Witold z Jagiełłą stłukli Krzyżaków pod
Grunwaldem ! Nie widzi też, że w rubryce wypadków
w piśmie brukowem jest co dzień kilka tematów „dra-
matu życiowego," rozdzierających serce, przy których
krew namalowana cynobrem i ciężkie łzy z „Cremser-
weisu" są tylko trywialne!
Krytyką u nas nazywa się wynurzanie przed
czytelnikami z wrażeń odebranych na wystawie. I do-
brze jeszcze kiedy są te wrażenia ! Najmarniejszy umysł,
szczerze opowiadający pracę swej myśli; może jeszcze
zastanawiać. Nasz krytyk nie potrzebuje oglądać obra-
zów, ma gotową, pewną ilość frazesów, które mógłby
odlać w stereotypy i tylko wskazywać zecerowi, z któ-
rej szuflady brać porównania, epitety i zachwyty —
odpowiednio do tego o kim ma mówić. Jednem sło-
-^ 14 --
wem, krytycy nasi bez żadnego specyalnego przygoto-
wania mówią ciągle — nie o samej sztuce — lecz
o tem co leży poza nią . . . a najczęściej o sobie.
Sądy ich mają tyle wartości, coby miały zdania
malarza o wystawie maszyn, wychwalającego piękność
linii lokomotywy, wdzięk sieczkarni i cudny kolor tar-
taku, tam gdzie chodzi o siłę, trwałość, praktyczność itd.
W ogólności krytyka nasza jest pobłażliwą dla
wszystkich a już całkiem czołobitną wobec „mistrzów."
Dobrze się też dzieje naszym malarzom. Awanse
z „malarza" na „naszego znanego" : z „pana N. N."
na poprostu „N. N." ; lub po imieniu Pan Stanisław,
pan Jan , Wojciech, jak dawniej mówiono o Mickie-
wiczu „pan Adam," — sypią się prędzej niż awanse
żołnierzy w czasie wojny.
Żeby u nas swoich nie ceniono — tego już po-
wiedzieć nie można.
Wyśmiewano dawniej żydów z tego ich: „0 na-
szych^; dziś doszhśmy sami do takiego przedrażnienia
próżności, takeśmy zatracili miarę wartości ludzi i czy-
nów, iż sławę — jak najlichszą tandetę — kupuje się
za psie pieniądze.
Krytyka nasza ogromnie jest wrażliwa na to, co
mówi o naszej sztuce zagranica Jeżeli chwali, nosimy
się z tem jak dzieci z lalką, a nawet sami, wymyślamy
sobie pochwały, jak całowanie malowanej ręki Matejki
przez hiszpana Pradillę ! Jeżeli zaś krytyka zagraniczna
gani, to wczorajszy „głęboki znawca sztuki" staje się
„płytkim, stronniczym niemcem lub francuzem; pióro
jego umaczane w nienawiści narodowej i t. d."
.Jeden nawet z redaktorów ma zwyczaj posyłania
swoich replik w tłornaczeniu oryginale i do inkry-
— 15 --
minowanej redakcyi zagranicznego dziennika, o czem
zwykle uwiadamia swoich czytelników. . . nie donosząc
jednak o skutkach tej bohaterskiej obrony „narodo-
wego honoru.-'
Ta czułość na „swojskie talenta" zrobiła z naszej
krytyki reklamę, którą artyści o płytkiej ambicyi wy-
zyskują w celach towarzyskich, a którą inni pogardzają.
Krytyka nasza okłamała opinią publiczną ; fałszy-
wemi sądami, potworzyła mnóstwu miernot, sławę
i stanowiska zaszczytne; wkońcu, zatraciwszy wszelkie
poczucie prawdy, wszelką miarę sądu i zdolność odczu-
wania szczerych Avrażeń, sprostytuowała język, tworząc
w nim cudactwa, przy których nawet najdziksze po-
twory jezuickiego stylu zdają się mieć sens i loikę.
Krytyka nasza poprostu załgała się do ostate-
cznych granic możliw^ości !
Że tym sposobem straciły i sztuka i społeczeń-
stwo, nie trzeba tłómaczyć!
„Dla postępu prawdy, równie zgubnem jest chwa-
lenie rzeczy złych, jak i szkalowanie dobrych". Zdanie
jest Voltaire'a — sądzę, że słuszne.
II.
Profesor Henryk Struve rozpoczynając szereg
artykułów krytycznych w „Kłosach," poprzedził je ogól-
nemi, bardzo słusznemi uwagami o samej krytyce. Za-
stanawiając się mianowicie nad przyczyną lekceważe-
nia krytyki przez publiczność, powiada : „że ono wy-
wołanem zostało przez ową masę dyletanckich kryty-
ków/' wygłaszających „najsamowolniejsze sądy;" kry-
— 16 ,-
tyków, z których „każdy wyrokuje według swego widzi-
misię, a gdy go dowody przeciwne do ściany przyprą
zawsze znajdzie jeszcze swobodne wyjście przez ową
furtkę, na której błyszczy ulubiony u wszystkich dyle-
tantów napis: de gustihus non est dispuiandum.'^
Profesor Struve żąda od krytyka: „gruntownego
studyum esłetyJcl , znajomości historyi sztuki, dającej
pojęcie o stopniowym rozwoju i ogólnie ludzkiem za-
daniu dążności artystycznych ;" znajomości, która: ^jest
koniecznym warunkiem krytycznego poglądu na donio-
słość rozmaitych kierunków w sztuce." Dalej, określa-
jąc czynność artysty jako : „działanie s\jnt etyczne,'-^ —
przeciwstawia mu, zadanie krytyka, który „jest anali-
tykiem, '^ i drogą ^^rosbioru całości na jej części skła-
dowe," dochodzi do spełnienia swego zadania, leżącego
w tem: „aby objaśnić zarówno ujemne jak i dodatnie
strony tej całości, aby zdać jasną sprawę o wewnętrz-'
nej organizacyi, o funkcyach psychologicznych i fizyolj-
gicznych , odbywających się pod zewnętrzną powłoką
tego pięknego ciała, które sztuką nazywamy."
Tym, którzy lekceważą zdania krytyków, jako wy-
łącznie teoretyków, odpowiada następnem bardzo
dosadnem porównaniem: „Anatom, fizyolog i psy-
cholog nie tworzą ani ciała, ani duszy, nie mają
władzy nad swojem zdrowiem, nie mogą dowolnie
przeistaczać swej organizacyi duchowej, a jednak ro-
zumieją wewnętrzny skład i funkcye ciała i duszy
daleko lepiej , niż człowiek najzdrowszy lub najszla-
chetniejszy, nieobeznany z badaniami specyalistów."
„Specyaliści ci (krytycy) są koniecznymi pośrednikami
między artystą i publicznością; bez ich udziału pu-
bliczność bardzo często nie rozumiałaby artysty, a arty-
17
sta, zamknięty w swej pracowni, nie miałby pojęcia
o potrzebach, wymaganiach i sądzie publiczności."
„Artysta, mówi dalej, tworzy bezpośrednio, może wy-
dawać nawet dzieła najgenialniejsze, a jednak nie być
żadnym krytykiem, nie posiadać zdolności rozbiorowej,
analitycznej, a tem samem nie mieć wyrobionego sądu
teoretycznego w kwestyach własnej nawet sztuki."
Ogólne wskazówki co do samej metody kry-
tycznej, którą prof. Struve ma stosować, znajdujemy
w następnem zdaniu: „Już Kant bardzo słusznie po-
wiedział, że prawdziwe dzieło sztuki wywołać winno
upodobanie bezinteresowne t. j. upodobanie, niezależne
od tendencyj ubocznych nie mających nic wspólnego
z samą sztuką i artyzmem. Podobnież tylko z takiego
stanowiska dzieło sztuki należycie ocenionem być
może."
W innem znów miejscu (Świt nr. 9) profesor
Struve powiada : „Niech się doktrynerzy sprzeczają, ile
chcą, o wartość tej lub owej teoryi estetycznej, artysta,
poeta, jako król w dziedzinie sztuki, stanąć powinien
ponad wszelkiemi sprzecznościami chwili."
Wszystkie przytoczone tu zdania prof. Struvego
wskazują , iż nie jest on zwykłym, goniącym naoślep
na retorycznym frazesie, krytykiem. Jasne określenie
zadania artystycznej krytyki, i jej stosunku do artysty
i pubUczności ; szerokie jak widać z ostatnich słów
uwzględnienie indywidualności artysty, jakoteż odrę-
bności i samodzielności wrażeń , które się od sztuki
odbiera, wskazują w prof. Struvem dokładną znajomość
teoryi krytyki, i pozwalają żądać sądu opartego na
„ścisłych naukowych" podstawach.
Przechodząc do naszych stosunków, prof. Struve,
8. Witkiewicz. 2
— 18 ~
gani „owę taktykę krytyczną," „według której o stro-
nach ujemnych utworów artystycznych albo milczono
zupełnie, albo też napomykano tylko półsłówkiem,
natomiast strony dodatnie, nietylko chwalono, lecz
przechwalano do najwyższego stopnia." Prof. StruYe,
z wielką słusznością żąda krytyki: „nie opartej na po-
błażliwości, lecz przykładającej do utworów artysty-
cznych miarę powszechną, bezwzlgędną, wynikającą
z istoty sztuki, a nie z przypadkowego jej położenia
w naszym kraju." „Sztuka nasza — powiada — do-
szła do takiego rozwoju, że sama nalegaćby winna,
aby z niej zdjęto upokarzający systemat protekcyjny,
wskutek którego najszczersze uznanie pozbawionem
zostaje istotnej doniosłości " Prof. Struve powiada, iż :
„szacunek dla sztuki i artystów wymaga krytyki ścisłej,
naukowej , rozbierającej dany utwór wszechstronnie,
z całą swobodą i niezależnością, choćby to nie wszy-
stkim do gustu przypadać miało."
Są to zdania tak słuszne i dobrze umotywowane,
iż dziwić się należy, że od lat dziesięciu, kiedy zostały
wypowiedziane przez człowieka uznanego za powagę
w rzeczach sztuki, nie wywarły żadnego wpływu na
kierunek naszej krytyki artystycznej ; że nikt, nawet
sam prof. Struve, nie zastosował ich w praktyce.
Prof. Struve wyliczając to, co powinien umieć
krytyk, zapomniał, iż obok „gruntownego studyum
estetyki," „znajomości historyi sztuki, etyki i psycho-
logii" — krytyk musi mieć jeszcze jedną konieczną za-
letę, a mianowicie : powinien się znać na samej sztuce.
Bez tego dodatku można być estetykiem „objaśniającym
początek, znaczenie i ostateczny cel ideałów ludzkich,"
można zajmować stanowisko worka z piaskiem osłabia-
19
jącego siłę uderzenia się idealizmu z realizmem, ale
w żadnym razie nie można być hnjkjhiem dziel sztuU.
Prof. Struve znajduje się w położeniu sędziego,
który znając dokładnie prawo , umiejąc na pamięć
wszystkie paragrafy kodeksu karnego, nie ma jednak
zdolności odróżnienia najprostszycłi objawów zbrodni
i cnoty, a tern samem nie może zastosować właściwie
i sprawiedliwie swej erudycyi prawniczej.
Z chwilą, w której prof. Struve opuszcza sferę
ogólnych orzeczeń o zadaniu krytyki, i przystępuje do
właściwego rozbioru dzieł sztuki, bierze też stanowczy
rozbrat ze wszystkiemi rozumnemi zdaniami, które wy-
żej przytoczyłem. Nie stojąc jeszcze na tym poziomie
kultury umysłowej, przy którym możliwe jest oddzie-
lenie ijojecia od obrazu — filozofii od sztuki, prof.
Struve o tyle tylko zajmuje się tą ostatnią, o tyle
uważa ją za godną swoich badań, o ile w niej widzi-
kołki, do rozwieszania strzępów swej mglistej, idealno-
realnej filozofii.
Wszędzie też, na podobieństwo dawnych bi-
zantczyków, wietrzy symbol. Sztuka, dla niego, jest
tylko zbiorem hieroglifów, rebusów, pod któremi
„wprawne oko" prof. Struvego, odcyfrowuje „treść
głębszą/' filozoficzną, historyozoficzną i t. p. „Bezinte-
resownego upodobania," o którem mówi Kant, prof.
Struve nie zdradza nigdzie i nigdy. To też zapo-
mniawszy, że krytyk dzieł sztuki musi wyjść z punktu
sądzenia, „niezależnego od tendencyj ubocznych, nie
mających nic wspólnego ze sztuką i artyzmem," prof.
Struve rozklasyfikował malarstwo na „główne rodzaje"
według formułki „dyletanckich krytyków," niezdolnych
— 20 -
widzieć w dziele sztuki nic innego oprócz tematu, bajki,
przedmiotu.
Biorąc za podstawę swoich sądów o sztuce, re-
spective malarstwie , idee i pojęcia leżące poza niem,
uszeregował hierarchicznie ^główne rodzaje" malar-
stwa, stosownie do znaczenia, jakie tym pojęciom sam
nadaje.
Mamy więc: „malarstwo religijne, historyczne,
historyczno-rodzajowe, portrety: malarstwo rodzajowe
z wielu oddziałami, pejzażowe i t. d."
Naturalnie, że dla prof. Struvego, „historyczne
i religijne malarstwo, jako największy objaw sztuki
malarskiej , W3^maga też z natury rzeczy najwyższego
uzdolnienia i najgruntowniejszego wykształcenia ze
strony artysty." Twierdzenie to prof. Struve pozostawia
bez żadnych doAvodów, dodając tylko, iż: „niewielu
jest artystów posiadających zdolność głębszego wni-
knięcia w tajemniczą treść historyi i uwydatnienia tej
treści z należytą godnością i powagą, w sUjlu histo-
rycznym" (sic!).
Gzy prof. Struve zastanowił się kiedy, czem się
różni obraz „historyczny" od obrazu rodzajowego na-
przykład i dlaczego pierwszy wymaga „najgrunto-
wniejszego wykształcenia?'' Gzy może w historycznym
obrazie obowiązuje inna perspektywa, inne prawa roz-
kładu światła i cieni ; inna harmonia barw ; inna kom-
pozycya czy w ogólności jakakolwiek inna artystyczna
zasada? Gzy może ludzie dawni nie płakaH, nie śmiaU
się, nie stawiali nóg kolejno a rąk używali może do
siedzenia lub stania ? Dlaczego rozpacz z wieku XV-go
ma być po malarsku bardziej rozpaczliwą niż dzi-
siejsza? Dlaczego śmierć jakiegoś hetmana ma być
-- 21 -^
straszniejszą od śmierci szewca, biorąc obydwa wy-
padki po malarsku, z punktu całkiem artystycznego,
„niezależnego od tendencyj ubocznych." Na to ostatnie
pytanie prof. Struve et consortes dają jedną odpowiedź,
streszczającą się w tem, że wielkie wypadki dziejowe
i ludzie, którzy w nich biorą udział, przedstawiają
wielkie, ogólno-ludzkie znaczenie, — życie zaś szewca
może interesować tylko tych, którzy u niego buty ku-
powali. Odpowiedź może słuszna przy ocenianiu „ten-
dencyj ubocznych" — całkiem zaś fałszywa i nic nie
dowodząca w tem, co się tyczy malarstwa.
Gzy człowiek szlachetny, bohater dodatni, wielkiej
dziejowej chwili, czy też nikczemny zdrajca będzie
się unosił oburzeniem , to dla historyka i poety sta-
nowi ogromną różnicę wskutek środków, które ich
sztuka posiada do wypowiedzenia się. Historyk i poeta
mogą przedstawić ciągłość wypadków, mogą mówić o
tem co było, co poprzedzało daną chwilę, mogą na-
dawać imiona swoim osobom i określić ich wzajemny
stosunek przed i po danym wypadku, który opowia-
dają. Malarstwo nie posiada tych środków.
Chłop rozpaczający nad stratą wołu, obywatel
rozpaczający nad upadkiem kraju, będą się różnić
w obrazie nie wskutek różnicy straty i jej znaczenia
dla reszty ludzi, tylko wskutek indywidualnej różnicy
cech zewnętrznych, dodatkowych — ubioru, otoczenia^
typu. Każdy, ktokolwiek obserwował naturę, życie,
widział, iż niezależnie od sfer towarzyskich i powo-
dów dla których ktoś rozpacza — uczucie to wy-
krzywi twarz jego zawsze w pewien jednaki sposób.
Z jakichkolwiek też powodów i ktokolwiekbądź
się smuci lub cieszy, światło rozkłada się na nim
— 22 —
zawsze według jednej i tej samej zasady. Gzy to bę-
dzie Zamojski pod Byczyną, czy Kaśka zbierająca rzepę,
nie przybędzie ani w pierwszym^ ani w drugim wy-
padku ani jednego połysku, ani jednego cienia albo
refleksu, jeżeli oboje będą o tej samej porze dnia oglą-
dani. Harmonia barw też wcale nie jest czułą na wy-
padki dziejowe lub powszednie. Po Waterloo, czy po
majówce zwykłych filistrów, słońce zachodzące nie
przybrało zielonego koloru, tylko czerwony, jeżeli natu-
ralnie nie było za chmurami.
Malarstwo ma środki tylko na wyrażenie pewnego
momentu natury, leżącego w granicach formy i harwij.
Gała zaś ^głębsza treść" historyczna, przyczepiona
do obrazu, dopowiada się zwykle w podpisie, w obja-
śnieniu książkowem, czyli że dla wyjaśnienia jej, po-
trzeba posiłkować się inną sztuką niż malarstwo. Jak
dalece jest to prawdą, niech będzie dowodem, że w r.
1867 na wystawie paryskiej Francuzi, nie znający na-
szych ubiorów ani starożytnych portretów, nie mogli
zrozumieć obrazu Matejki i sądzili, że leżący na ziemi
Rejtan jest tureckim posłem, którego „dzielni Polacy,"
Poniński , Branicki etc. wyrzucają za drzwi ! Gała
więc „głębsza treść'' zginęła z o])razu — pozostało
zaś i cenione było to , co stanowi li tylko artysłycsną
jego wartość.
Tak więc malarstwo historyczne przedstawia tę
niedogodność, iż jest niezrozumiałe, — że właśnie
w tem jest niezrozumiałe, w czem profesor Struve
widzi jego zasadniczą zaletę i istotną wartość, to jest
w swojej historycznej treści.
„Malarstwo historyczne" jest wymysłem teorety-
cznym, który grzeszy wielu podobnemi nieloicznościami.
— 23 —
Tak np., ileż lo się mówi o „prawdzie dziejowej,"
o tej „tajemniczej treści historyi," w którą wnika „sa-
mopoznanie dziejowe" Matejki, który „zapuścił nie-
wzruszone korzenie jestestwa swojego" w przeszłe ży-
cie narodu.
Profesor Struve i inni panowie krytycy nie widzą
jednego punktu, dotyczącego prawdy liistorycznej
w malarstwie. Jeżeli się raz mówi „prawda dziejowa,"
to należy przypuszczać, że różne epoki historyi miały
nietylko różne pojęcia i instytucye, nietylko ludzi ró-
żnych co do charakteru moralnego , ale i różnych co
do formy, inaczej malarstwo tej prawdy dziejowej wy-
powiedzieć nie byłoby wstanie. Pomijam to, czy mamy
już dostateczną ilość materyału do stanowczego zde-
cydowania charakteru pewnej epoki historyi — ale
a priori nawet możemy wziąć za pewnik, że czło-
wiek z naszych czasów może, do pewnego stopnia,
być innym, niż towarzysz Witolda pod Grunwaldem
lub słuchacz Skargi. Tymczasem cóż widzimy: ludzie
Matejki różnią się wprawdzie bardzo od nas, nie różnią
się zaś wcale, oprócz ubrania, między sobą. Czy na
polach Tanenberga, czy w sejmowej sali warszawskiej
(Rejtan), w epokach oddzielonych od siebie przeszło
trzema wiekami, wszędzie spotykamy te same wytrze-
szczone oczy, te same zaklęsłe, wielkie, wschodnie po-
wieki, te same zmięte twarze, tę samą krętą, drobną,
zawiłą linią , obrysowującą zewnętrzne kształty ludzi
i rzeczy. Go dziwniejsza, że ile razy Matejko maluje
nowoczesnych ludzi, stają się oni podobni do swoich
protoplastów — i nietylko ich twarze i ręce, ale ubra-
nie, frak np. namalowany przez Matejkę, staje się
24
ćzemś całkiem „w stylu historycznym/' o który tak się
dobija prof. Struve.
Otóż , to co dla prof. Struvego jest „stylem
historycznym," jest w istocie indywidualnością Matejki,
jego cechą zasadniczą, konieczną, stanowiącą o wszy-
stkich jego zaletach i wadach jako malarza, a tem sa-
mem nie dającą się podporządkować pod żadne „ten-
deneye uboczne," choćby tak ważne jak „tajemnicza
treść historyi."
Zresztą, kto raz wymaga „stylu historycznego" —
odbiera sobie tem samem prawo żądania „charakte-
rystyki historycznej w ścisłem znaczeniu." Jeżeh jest
pewien styl, w którym leży „należyta godność i po-
waga" — to znaczy pewna metoda przedstawiania
natury, mówiąc po prostu, maniera, pewna forma
konwencyonalna, to tem samem nie ma „prawdy dzie-
jowej," wymagającej ciągle nowych form, dla wyra-
żenia nowych treści.
Momentalne fotografie są największymi wrogami
stylu historycznego. One to pokazały, że ludzie, któ-
rzy podług klasyfikacyi prof Struvego należą do „hi-
storycznego malarstwa" — nie różnią się niczem za-
sadniczem od ludzi powołanych do zapełniania obra-
zów rodzajowych. W istocie, czy kto znjmuje „wysokie
stanowisko w hierarchii państwowej," czy jest tylko
„typem charakterystycznym/' lub zwykłym, ani histo-
rycznym, ani typowym człowiekiem, schwycony mi-
gawkowym aparatem, porusza kolejno nogami chcąc
iść; śmieje się, rozszerzając usta, podnosząc kąty ich
w górę i pokazując zęby.
W czemże więc leży różnica między malarstwem
historycznem i niehistorycznem ? Oto pominąwszy „ten-
- 25 —
dencye uboczne," leżeć będzie tylko w różnicy kosLyu-
mów, różnicy rzeczy;, w archeologicznych szczegółach
i typach — to jest w tern wszystkiem, co nie może
mieć żadnego wpływu na artystyczną wartość, ani może
stanowić o „rodzaju" malarstwa. I dla tej tak błahej,
tak materyalnej cechy, prof. Struve i wszyscy tego
pokroju estetycy stawiają w hierarchii „rodzajów głó-
wnych" malarstwo „historyczne" — na drugiem miej-
scu, a to dlatego, że prof. Struve zapomniał, iż „tylko
ze stanowiska niezależnego od tendencyj ubocznych,
dzieło sztuki należycie ocenionem być może."
JeżeU wyżej przytoczony przykład z obrazu Ma-
tejki nie wystarcza za dowód niemożności wyrażania
„tajemniczej treści historyi" zapomocą malarstwa, to
weźmy jeszcze parę podobnych.
Nikt nie myśli dotąd zaprzeczać bohaterstwa
obrońcy Olsztyna, ani obniżać etycznej wartości jego
czynu. Według estetyki prof. Struvego, malarz, który
ten temat weźmie za przedmiot obrazu, już tem sa-
mem wynosi swoje dzieło nad inne. Historyczność i wy-
soka idea moralna jednoczą się tu ściśle. Tymczasem,
jakiemi środkami malarz może wyrazić, że Karliński
strzela do syna? Chyba napisawszy to na obrazie, lub
w osobnej objaśniającej karcie; inaczej widz będzie
myślał, patrząc na szamocących się około armaty ry-
cerzy, że się popili, lub wydzierają sobie pierwszeń-
stwo strzału, lub że działo pęknięte; czy w ogólności
nieporozumienie jakieś tu zaszło — ale jakie? — tego
malarz powiedzieć nie może. Inny przykład: Obrona
Trembowli. To co malarz swoją sztuką z tego tematu
wyrazić może, będzie to tylko kłótnia między kobietą
w stroju z XVII wieku a takimż mężczyzną. O co?
— 26 —
Na to odpowiedź nie leży w granicach malarstwa.
Obraz taki wprost wywoła wrażenie gorszącej kłótni
publicznej między mężem i żoną, lub kochankiem
i kochanką.
Że obraz pomimo „tajemniczej treści historyi,"
którą ilustruje, może być doskonałym, nie ulega wąt-
pliwości. Ale tylko pomimo, nigdy prse^ 7iią. Natomiast
można zacytować dużo przykładów, gdzie ta „treść
tajemnicza" wprost obniża artystyczną wartość dzieła
sztuki. Wielkiego talentu malarz Wiereszczagin, wsku-
tek szlachetnej zresztą manii zapobiegania wojnom,
psuje kompozycyą swoich obrazów, naciągając malar-
stwo do wyrażania „tendencyj ubocznych;" ponieważ
jednak najbardziej nawet nałamane do „treści głębszej"
malarstwo, nie tłómaczy jeszcze jego idei, musi więc
stawiać ironiczne podpisy pod obrazami , pisać kata-
logi anegdotyczne, a nawet; dla podniesienia grozy
swoich dzieł, każe grać marsze żałobne na wystawie —
co przypomina wprawdzie muzeum figur woskowych,
ale nie przyczynia się wcale do podniesienia arty-
stycznej strony obrazów Wiereszczagina.
Od czasu jak wmówiono w Matejkę „historyo-
zofią," w obrazach jego tak dawniej szczerze malarskich,
spotykamy takiego np. św. Stanisława, przyklejonego
do obłoku i niewiadomo czy modlącego się o powo-
dzenie polskiego czy krzyżackiego oręża, czy też jiió-
wiącego : Panie, odpuść im, albowiem nie wiedzą co
czynią. A te gołębie, tęcze, te figury podkreślające
sytuacyą historyczną i przepełniające obraz mnóstwem
luźnych epizodów, i etc, etc.
Żeby prof. Struve znał historyą sztuki, która we-
dług niego „jest koniecznym warunkiem krytycznego
poglądu," dowiedziałby się, jak dalece ta „głębsza
treść," o której ciągle mówi, mało wpływa na arty-
styczną wartość i cłiarakter, „rodzaj" dzieła sztuki.
Tak np. : „malarstwo religijne" jako jednolity
„rodzaj sztuki" nie istnieje wcale. Idea religijna, bę-
dąca dla prof. Struvego główną treścią tego „rodzaju,"
zasadniczym pierwiastkiem jego cłiarakteru, podpo-
rządkowaną w nim jest pod zasadę, o której prof.
Struve prawie nie wspomina, a mianowicie: indijwi-
dualność artysty, streszczająca też często ogólne cechy
danej epoki i rasy. Pierwszy lepszy leksykon ilustro-
wany niemiecki objaśniłby prof. Struvego, jak dalece
jeden i ten sam temat religijny^ jedna i ta sama
„treść głębsza" zasadnicza, inaczej wygląda w mozai-
kach byzantyńskich, freskach romańskich, rzeźbie go-
tyku ; jak inną jest u Belliniego, Michała Anioła, Ty-
cyana, Rubensa; jak dziś jeszcze użyta jako temat
w obrazie, inaczej przedstawia się u Munkaczego.
Prof. Struve powiada: (zapomniawszy o Kancie)
„Widzialna i dotykalna postać sztuki przedstawia
właściwie tylko przednią stronę artystycznego transpa-
rentu (?), która sama przez się , bez promieni poza
nią stojącego światła, pozbawioną jest prawdziwego
uroku estetycznego. Tem światłem , stojącem poza
piękną formą, nadającem jej zmysłowym zarysom wyż-
sze artystyczne znaczenie, jest w sztuce myśl, idea^
uczucie." A gdzież jest miejsce na „bezinteresowne
upodobanie?" „Dlatego też dzieło sztuki, mówi dalej
prof. Struve, bez głębszej myśh, idei, uczucia jest
jakby transparentem bez jaśniejącego poza niem
światła."
Historya sztuki nauczyłaby prof. Struvego, że to
— 28 —
„jaśniejące za transparentem światło," ta „treść głę-
bsza," ta „tendencya uboczna," leżąca w dziele sztuki,
jest jednym z najmniej trwałych jego składników i nic
nie stanowiącą o jego wartości artystycznej.
Idee religijne Greków są nam całkiem obce. Stu-
dyujemy je, ale nie podzielamy ich, nie są one dla
nas żadną zasadniczą treścią naszej iiraysłowości. I Zeus
rodHc i Posejdon lądowstrząsca i SowiooJca Atenę, jak
i inni mieszkańcy Olimpu podzielają dziś los wszystkich
dymisyonowanych bogów. Uczony używa ich, tłóma-
cząc życie dawnej Grecyi; poeta, któremu zbrakło
porównań żywych i świeżych, łatając wyszarzane skrzy-
dła natchnienia, ucieka się do erudycyi klasycznej ; ale
nikt nie składa bogom Grecyi obiat, nie zlewa z czary
wina, nie poświęca im najlepszych części jadła; nie
modli się do nich i nie klnie się nawet ich imieniem.
Zgasło „niewidzialne dla zmysłowego oka światło,"
które oświecało „transparent" — i cóż stąd? Rzeźba
grecka pozostała tak piękną i godną naszej czci, jak za
czasów Periklesa. Jest więc coś ważniejszego w dziele
sztuki, nad tę „treść głębszą" prof. Struvego i wszy-
stkich tego kierunku estetyków.
Pominąwszy malarstwo i rzeźbę, które z natury
swych środków nie są całkiem w stanie wyrażać „ten-
dencyj ubocznych," — jeżeli weźmiemy poezyą, sztukę,
która może powiedzieć wszystko : — wypowiadać idee,
uczucia i ich pobudki, wyrażać wszelkie stopnie ety-
cznych pojęć — jednem słowem ma najwięcej środków
do wyrażania „tendencyj ubocznych," to zobaczymy,
że w niej nawet grają one podrzędną rolę. Zobaczymy,
iż nie wpływają wcale na wartość artystyczną, a w pe-
wnym tylko stopniu na charakter dzieła sztuki.
- 29 —
Gzy wartość Iliady leży w jej historycznej treści,
czy może w poziomie pojęć etycznych w niej^ zawar-
tych? Pierwsza, jeżeli nawet zgodzić się z prof. Stru-
vem, jako do niedawna uważana za hajhę^ legendę, nie
odpowiadała warunkom „historyczności/' nie tracąc
jednak nic z wartości artystycznej. Go zaś do poziomu
etycznego , na którym stoją bohaterowie Iliady, jest
on tak niskim, że w dzisiejszych czasach, nawet naj-
szlachetniejszy z nich Diomedes, mógłby tylko na Pa-
wiaku mieć stancyą. A jednak „boski Homer'' podoba
się tak dobrze prof Struvemu, jak i mnie — a podoba
się przez wartość artystyczną swych pieśni, — niepo-
równaną plastykę opowiadania - przez to, że się wi-
dzi to, co on opisuje.
Gzy np, wziąwszy z Szekspira dwa typy różnej
wartości etycznej, można wykazać odpowiednią różnicę
wartości artystycznej? Gzy Falstaff, sceptyk wskutek
tego, że jego zmysłom za ciasno , w kodeksie mo-
ralnym, — jest artystycznie mniej wart od Hamleta,
sceptyka, którego myśli jest za ciasno w atmosferze
umysłowej i moralnej swego czasu?
Któż odważy się twierdzić, że Sonety hymsJcie te
pejzaże pisane (czwarta i prawie ostatnia kategorya
prof Struvego) są gorsze od Konrada Wallenroda^ po-
mimo wielkich uczuć, idei i wszelkich „tendencyj
ubocznych," zawartych w tym poemacie? Nikt, — chyba
prof. Struve.
Albo proszę wziąć Fana Tadeusza. Jest tam ma-
teryał do wypełnienia wszystkich „głównych rodzajów*
prof. Struvego. Od Napoleona, który lata „od puszcz
libijskich do Alpów podniebnych," skończywszy na wie-
przu, który „marudzi z tyłu" i snopy zboża kradnie
— 30 —
i na zapas chwyta," — są to temata bardzo rozmaite
i z punktu „tendencyj ubocznych" mające bardzo
różną wartość artystyczną — w istocie zaś zupełnie
sobie równe, gdyż wszystkie noszą te same cechy ge-
niuszu poetyckiego. Krytyka, biorąca za podstawę są-
dów o sztuce ,. niewidzialne dla zmysłowego oka świa-
tło," jako arcydzieło arcydzieła uważa gre Jankiela —
czytelnik szukający wrażeń „bezinteresownych;" z tru-
dnością oddałby temu zbiorowi retorycznych przenośni,
sztucznych określeń, naciągniętych porównań i sensu
zawartego między wierszami pierwszeństwo, nad pier-
wszym lepszym pejzażem, zawartym w tymże samym
Panu Tadeuszu, — pejzażem, w którym słowa nikną
prawie i zamieniają się w żywą naturę.
Teatr, ta najbogatsza w środki sztuka, w której
malarstwo, rzeźba, poezya i muzyka łączą się i dają
artyście największą siłę oddziaływania, również może
służyć za dowód, iż „tendencye uboczne" są w sztuce
czemś podrzędnem.
Jakąkolwiek jest wartość moralna danego chara-
kteru; jakiekolwiek on stanowisko będzie zajmował
w hierarchii społecznej; do jakiejkolwiekbądź kate-
goryi będą należeć uczucia, które wyraża gra Modrze-
jewskiej, — po nad temi wszystkiemi „tendencyami
ubocznemi'' wznosi się jej genialna indywidualność
i równa pod względem tvartości artystycznej Maryą
Stuart z Damą kameliową, Dahlę z Julią lub Ofelią.
Zwykle też ta genialna indywidualność rozsadza war-
tość samej roli, idei, myśli autora — czyli zaćmiewa
promienie tego „niewidzialnego dla zmysłowego oka
światła," bez którego, według prof. Struvego sztuka
„pozbawioną jest prawdziwego uroku estetycznego" —
31
ale tylko dla prof. Struvego i zwolenników jego
estetyki^
Czy z tego co powiedziałem wynika, że artysta
powinien się starać ^ żeby w jego dziele nic z „ten-
dencyj ubocznych" nie było ? Bynajmniej ! Zwłaszcza,
iż w żadnym razie dokazać tegoby nie mógł. Sztuka
jest jednym ze sposobów wypowiadania się ludzkiego
ja, z konieczności więc muszą w niej leżeć wszystkie
pierwiastki składające człowieka. Artysta dąży do cał-
kowitego ivyrasenia się w swojem dziele ; rzadko jednak
bardzo znajdują się tak doskonałe artystyczne natury,
które posiadają zupełną harmonią między swojem ja,
a sztuką, która ma je wyrażać; są natury, dla których
jeden odłam sztuki nie wystarcza. Wielu artystów
z czasów odrodzenia było zarazem rzeźbiarzami, ma-
larzami, poetami, architektami i inżynierami. Jeżeli
jednak przy skomplikowańszej naturze artysta będzie
posiadał tylko jeden talent — będzie się starać całe
swoje ja włożyć w jedyną sztukę, która mu jest do-
stępną — to już jego rzecz. Artysta nie posiadając
„zdolności rozbiorowej, analitycznej, a tem samem nie
mając wyrobionego sądu teoretycznego w kwestyach
własnej nawet sztuki" — może się łudzić co do siły
jej środków; może jak Wagner chcieć ugruntować
zapomocą muzyki nowe religie lub reformować moral-
ność ; może jak Kaulbach łudzić się, że „jego frazesy
historyozoficzne" kogokolwiek przekonają; tem bar-
dziej można im to wybaczyć, że dzieła ich mają ^j>o-
mimo to ogromne zalety, lecz w żadnym razie nie mo-
żna wybaczyć krytykowi, „który jest anahtykiem" a po-
dziela ich błędy.
Krytyk te zboczenia talentu powinien widzieć,
- 82 —
powinien stać ponad „tendencyami ubocznemi" i wska-
zywać ich wpływ zgubny na artystyczną stronę dzieła
sztuki — zamiast, jak to czyni prof. Struve, wbijać
gwałtem w każdą indywidualność swoje formułki este-
tyczne, „vom echt philosophischen Schnitte" jak
mówi Heine.
Że dzieło sztuki wywoływać może i wywołuje
obok wrażeń artystycznych i inne , nie ulega wątpU-
wości. Każda przyczyna ma wieloraki skutek a koja-
rzeniu się pojęć nie można żadnej postawić granicy.
Stojąc więc przed obrazem można dojść do roztrzą-
sania kwestyi społecznych, religijnych, ekonomicznych,
czy jakich kto tylko sobie żąda — lecz nie należy
identyfikować tego z artyzmem.
Proudhon napisał książkę: De Vart et de sa desti-
nation social, w której obok wielu herezyi artystycznych,
jest mnóstwo dzielnych obserwacyj społecznych. Każdy
ma prawo rozpatrywać sztukę z jakiego chce punktu
widzenia; tylko, jeżeli kto postawi sobie za zadanie,
ocenę dzieł sztuki ze stanowiska wolnego od „ten-
dencyj ubocznych, nie mających nic wspólnego ze sztuką
i artyzmem," a następnie prawi o „tajemniczej treści
historyi,'' o „syntezie ducha romańskiego i germań-
skiego w słowiańskim;" o „niewidzialnem dJa zmy-
słowego oka świetle, które wśród ciemności zewnę-
trznego świata, niby palcem ducha, na czarnem tle
rzeczywistości rysuje wyrazy pełne nadziemskiego bla-
sku i ż}cia, pełne wzniosłych myśli i głębokich uczuć,"
ten się mija z logiką.
W profesorze Struvem, żadne z rozpatrywanych
przez niego dzieł nie wywołuje „bezinteresownego
upodobania"; czy stąd mamy wnioskować, iż żadne
33
z nich nie jest ,,prawdziwem dziełem sztuki?" Odpo-
wiedź jest bardziej złożoną. Nie tylko dzieło sztuki ma
być ^prawdziwem/ żeby wywołać „bezinteresowne
upodobanie," trzeba jeszcze, żeby umysł rozpatrującego
sztukę, był w stanie bezinteresownie na nią patrzeć,
i doznawać wrażeń czysto artystycznych.
Zatrzymałem się dłużej nad tą kwestyą, gdyż
jest to jedna z najbardziej rażących stron nie tylko
naszej, ale i obcej a w szczególności niemieckiej kry-
tyki, Od wyjaśnienia tej kwestyi zależy w znacznej
części znalezienie właściwej miary w sądzeniu dzieł
sztuki.
Żeby prof. Struve trzymał się swoich ogólnych
zdań wyrażonych we wstępie , nie wszedłby w tak
rażące kolizye z własnemi zasadami. Zresztą prof. Struve
nie ufa „wyłącznie wymaganiom myśli, krytyki logicznej".
Prof. Struve widzi w ludzkości mężów, dla których
nie „sama tylko nauka, sama wiedza, sama ścisłość
dowodów logicznych", były środkami poznania prawdy
i „wytrwania wśród nędzy życia". Prof. Struve uważa,
iż więcej warte jest „bezpośrednie poczucie poetyczne
i moralne, któremu ufali, które im nie raz służyło za
ster daleko pewniejszy, niż wszelkie dedukcye i in-
dukcye". Bardzo być może — lecz dokąd zaszedł prof.
Struve kierując się tym sterem, da się widzieć z roz-
bioru jego „Studyum o bitwie pod Grunwaldem".
III.
„Twórczość potężna Matejki wznosi się śmiało na
coraz wyższe szczyty artyzmu", tak zaczyna profesor
S. Witkiewicz. o
— u —
Struve swoje studyum o bitwie grunwaldzkiej — a da-
lej: „niby twór przyrody, — dąb samorodny, — rośnie
a rośnie"; jego „jestestwo, dusza pracująca, nie daje
się olśnić bogactwami zmysłowości (?), nie daje się
odwieść od samej siebie, ani blaskiem barw słone-
cznych, ani śpiewem syren, unoszących się uroczo
na falach życia". Nie wiem, jakie to syreny kusiły
w owym czasie Matejkę, ale zauważę, że nie jest
wcale pochlebnem dla malarza, jeżeli go się chwaU
za brak wrażliwości na „blask barw słonecznych."
Matejko idzie „naprzód według praw rozwoju typo-
wego — spokojnie, samotnie, a nawet ponuro — jak
pustelnik zadumany". Prof. Struve lubi wstępy, —
zanim przystąpił do właściwej krytyki samego obrazu,
długo każe pływać czytelnikowi w mętnej sadzawce
filozoficznych ogólników, mających niby wyjaśnić „sto-
pniowy rozwój potężnej twórczości". Zadanie warte
trudu; szkoda, że prof. Struve wskutek niepowstrzy-
manej skłonności do filozofowania i tu rozminął się
ze swojem założeniem.
„Początkowo utwory Matejki uwydatniały tylko
pojedyncze momenty życia psychicznego", — tak było
aż do Skargi, Rejtana, Zygmunta Augusta i Batorego.
„Dopiero w tych dziełach mistrz przedstawia się nam
już w całej swej męskiej sile i dojrzałości. W poprze-
dniej epoce góruje w nim jeszcze uczucie, choć pełne
prawdy i energii , ale zawsze zatopione w tematach
smętnych, ponurych. Śmierć w różnych swych formach
jest tu jeszcze najulubieńszym motywem artysty".
„Dopiero w Kazaniu Slargi wyrywa się duch mistrza
z objęć smętnego uczucia, aby zabłysnąć głęboką
myślą dziejową i rozjaśnić światłem magicznem ów
— 35 —
antagonizm uczucia i rzeczywistości". Tak więc Kam-
nie Skargi dla prof. Struvego jest tematem czy obra-
zem wesołym ! — A jednaka jeżeli jaki obraz ma wy-
rażać ów „antagonizm uczucia i rzeczywistości", który
ma być cechą pierwszych obrazów Matejki, to już
chyba Kazanie Skargi. Prof. Struve, który się szczyci
„wprawnem okiem" odgadywania „treści idealnej" —
powinien rozumieć, jaki leży w niem dramat i jaka
sprzeczność zachodzi między proroctwem Skargi, jego
myślą, uczuciem, a otaczającą go rzeczywistością!
Tymczasem prof. Struve znajduje, że od tej chwili
„myśl dojrzała, męska, zawładnęła pesymistycznym bier-
nym nastrojem mistrza i nacechowała dalsze jego utwory
znamieniem godności i powagi, spohoju prawdziwie
p rsedmio towego " .
A sejm warszawski ? Prof. Struve dążąc koniecznie
do splątania każdego talentu w siatkę swoich formu-
łek, nie liczy się zupełnie z faktami. Sejm warszawski
malowany po Skardze, jest jednym z najburzliwszych
jako temat obrazów Matejki — jego „treść idealna" wy-
rażająca najbardziej subjektywny, silny wybuch gniewu
na przeszłość, tak dalece wydała się w r. 1867 pe-
symistyczną i okropną - tak obraziła opinią publiczną,
że Kraszewski nie wahał się paszkwilu napisanego na
Matejkę, przedrukować w swoich „Rachunkach". Tych
parę cytat wystarcza, żeby obudzić najgłębszą nie-
ufność do .wprawnego oka" prof. Struvego' Cóż do-
piero, kiedy się cały wstęp ogólny przeczyta i dowie
się, jak według recepty profesora Struvego, Matejko
doszedł: od „uwydatnienia stanów psychicznych" do
„odtworzenia całych sykiacyj dziejowych", wcielania
swego „głębokiego historyozoficznego poglądu", swego
36
„sądu krytycznego" i jak w końcu „sięgając śmiałą
ręką po najwyższe laury swej sztuki", Matejko nsimB.-
\ovj2iK hiticel, która jest: „ostatnim, najtragiczniejszym,
ale zarazem najprawdziwszym (?) wyrazem sztuki hi-
storycznej". Tak więc, dziwnym zbiegiem wypadków,
Matejko oddalając się od swoich smutnych tematów
„śmierci", doszedł w końcu do tematu, w którym już
nie jeden, ale całe tysiące ludzi umiera ! — Prof Stru-
vemu wcale to nie zawadza, — „Mistrz na tych szczy-
tach sztuki historycznej przezwyciężyć już musi za-
równo wszelki liryzm podmiotowy, jak i wszelką ten-
dencyą powieściowego opisania sytuacyi dziejowej,
a przejąć się musi nawskróś dramatijcsnością dziejów
i uwydatnić ją w żywej grze ludzkich namiętności,
w energicznych ruchach ciała i duszy, wśród naj-
sroższej walki o byt osobisty i społeczny". Wypowie-
dziawszy tę tyradę, prof. Struye nagle czuje, że „po-
biegł z ukosa" i zastrzega się, iż nie uważa wcale
malarzy bitew za „bezwzględnie wyższych od innych" —
a kończy: „mówimy tylko, że rodzaj ten jest najtuys-
szyni w zakresie malarswa, podobnie jak tragedya
króluje wśród poezyi". Powierzchowność i połowi-
czność rozumowania nie pozwala widzieć prof. Stru-
vemu że: jeżeli jest tylko pewien rodmj malarstwa
wyh0y od innych, to tern samem, wszystkie poszcze-
gólne obrazy tego rodzaju są wyższe same przez się,
od choćby doskonałych obrazów niższego rodzaju. Je-
żeli mówimy, że pewien rodzaj zwierząt jest wyższy
ustrojem od innych, to już koniecznie, wszystkie
osobniki tego rodzaju muszą mieć cechy wyższej orga-
nizacyi, która je wyróżnia bezwzględnie od osobników
niższego rzędu. Najdoskonalszy np. wymoczek w ża-
— 37 —
dnym razie nie może być uważany za wyższy organizm
od najlichszej małpy.
Raz wpadłszy w matnią zastawioną przez siebie,
prof. Struve brnie w sprzecznościach coraz dziwa-
czniejszych. Sądząc z tego, co mówi o Śmierci Frze-
mysłaioa, „o ruchu prawdziwie dramatycznym, który
zapanował" w tym obrazie i który stanowi zwrotny
punkt twórczości Matejki, prof. Struve zdaje się rozu-
mieć wtedy tylko dramat, tragedyą, kiedy rzecz do-
chodzi do pięści. Pominąwszy to wszystko, najgorzej
jest, iż cały ten wstęp nie objaśnia nic a nic, jak
Matejko „wznosi się na coraz wyższe szczyty artyzmu*.
Profesor Struve mówi o rozwoju jego iimijslii, jego
pokć, — ale nic o rozwoju jego talentu, nic o dosko-
naleniu się jego obrazów.
Następuje drugi wstęp czysto historyczny : szkolne
wypracowanie na temat „Bitwa pod Grunwaldem".
Idzie zatem trzeci wstęp, traktujący o tern, na
ile obraz Matejki jest „histonjcznym^^ — z tej próby
krytycznej i porównania z innemi podobnej treści
obrazami Matejko wychodzi zwycięsko. „Że w danym
wypadku , w obrazie Matejki^ warunek historyczności
spełnionym zostaje w najszerszem znaczeniu, o tem
zapewne kwestyi być nie może", mówi prof. Struve,
dodając dalej, iż obraz ten „czyni zadość najwyższym
warunkom malarstwa wojennego", ponieważ: „Witold
i wielki mistrz Krzyżaków przyjęli osobisty udział'
w akcyi wojennej" i ponieważ: „pomimo użycia
dział palnych, wynik walki zależał zawsze jeszcze od
męstwa, siły i energii" walczących. Nowoczesne bo-
wiem wojny nie mają warunków „najwyższego malar-
stwa wojennego"! Ten trzeci wstęp kończy się cyto-
— 38 -
wanem wyżej zdaniem Kanta, które tu wygląda jak
szyderskie podkreślenie niezdolności prof. Struvego do
odbierania „bezinteresownych wrażeń" od dzieł sztuki.
W czwartem wstępnem słowie prof. Struve zdra-
dza się zupełnem nierozumieniem różnicy między obra-
zem a książką. .Każdy wielki utwór sztuki plastycznej
podobny jest co do układu swej treści, do dzieła pi-
sanego np. do poematu złożonego w książce'^ Prof.
Struye mówi, „że jak czytamy książkę rozdział po
rozdziale, — tak też obraz wielkich rozmiarów nie
może być objęty jednym rzutem oka, lecz jego całość
artystyczna odtwarza się w naszej wyobraźni dopiero
przez kolejne poprowadzenie wzroku po jego częściach
składowych". Otóż niech się prof, Struye dowie, że
jalcielcolwieJc są wymiary obrazu, zawsze 7nusi on być
tak namalowany, żeby go można było widzieć w ca-
łości. Jest to sasadnicsy^ konieczny warunek budowy
obrazu, który jest przedstawieniem takiej tylko prze-
strzeni z natury, ile jej w jednym rmicie oka ogarnąć
można. W dziele pisanem może być dziesięć punktów
widzenia — tysiąc horyzontów — w malarstwie jest
tylko jeden punkt widzenia i jeden horyzont — na tem
stoi cała perspektywa linijna, całe złudzenie prze-
strzeni, jakie malarz z płaszczyzny płótna wydobyć
może.
Prof. Struve o tem nic nie wie, widząc tylko
w obrazie „sytuacye historyczne" i epizody, które je
mają wyrażać, powiada, iż dla zrozumienia wielkiego
obrazu „potrzeba oka wprawnego, aby wśród labiryntu
kształtów i barw odnaleść ową złotą nić Aryadny,"
bez której w obec „najwspanialszego dzieła" doznaje
się „wrażenia chaotyczności".
— 39 -
„Złota nić Aryadny" nie okazała mu jednak
żadnej usługi, — zamiast wyjść z labiryntu, prof. Struve
zabłąkał się do ostatka w gmatwaninie najdziwaczniej-
szych rozumowań i wniosków.
Dla prof. Struvego „nie ulega wątpliwości, że
„osnowa ivielMego rozmiarami utworu musi być wielką
i co do swej treści;" — oto jeden z ulubionych ko-
ników, na których jeździ nasza krytyka. Pan K. Ma-
tuszewski np krytyk „Echa teatralnego", mówi o Za-
mojskim pod Byczyną Matejki: „Artysta tym razem
nie miał zamiaru wznieść się do zwykłej sobie wyso-
kości — świadczy o tem choćby sam wymiar ohrazu"-,
W innem znów miejscu wyrzuca panu Grocholskiemu^
„że motyw nadający się do małego obrazka, rozwinął
na płótnie dość poważnych rozmiarów". Motywem tym
jest matka przy chorem czy umierającem dziecku. „Po
co ten drobny motyw rozmazywać na tak wielkiem
płótnie!".
Panowie Struve, Matuszewski i inni, co tak
lubią o wymiarach obrazów wyrokować, powinni uło-
żyć i ogłosić tabelę, któraby tę kwestyą wyjaśniła. Od-
daliby prawdziwą usługę malarzom, którzy dziś błąkają
się samopas, nie wiedząc, na ilu stopniach kwadrato-
wych płótna należy przedstawiać rozpacz matki, na ilu
yolowanie, bitwę, lub romans.
Zanim ta szczęśhwa dla „krajowego" malarstwa
chwila nadejdzie, pozwolę sobie zwrócić uwagę „na-
szych specyalistów" na to , że jedynym powodem
usprawiedliwiającym użycie przez malarza takiego lub
innego rozmiaru płótna, jest posiadanie przez niego
odpowiedniej techniki.
Jeżeli kto nie umie dekoracyjnie malować, nic nie
— 40 -
pomoże największa treść wymalowana na również
wielkiem płótnie, — obraz jego będzie małym obra-
zkiem, widzianym przez szkło powiększające. Żeby
nasi krytycy chcieli wyrokować na podstawie faktów,
które daje sztuka, dowiedzieliby się, że Rubens, Jor-
dans i inni holendrzy malowali obrazy „rodzajowe"
naturalnej wielkości, i że naodwrót Widzenie Eze-
chiela Rafaela, jest obrazkiem wielkości ćwiartki pa-
pieru. Dzisiaj nasza krytyka oburzyłaby się na pierw-
szych za „rozmazywanie" błahej treści, a Rafaela za-
chęcałaby do rozwinięcia swej „idealnej treści" na
płótnie odpowiednich rozmiarów.
Wszystkie wyszczególnione tu błędy podziela
z prof. Struvem reszta naszych krytyków, z małemi
wyjątkami. Prof. Struve ma oprócz tego swoje spe-
cyficzne własności , wynikające z całkiem filozoficznej
organizacyi jego umysłu.
„A jest też na co patrzeć" woła prof. Struve na
widok Witolda. „W Witolda wlał Matejko całą swoje
wielką duszę. Witold Matejki to jedyna w swoim ro-
dzaju apoteoza siły i energii fizycznej, w związku
z prawdziwie wzniosłym patosem etycznym; apoteoza
niepohamowanej odwagi żołnierskiej, natchnionej wiarą
prawie ekstatyczną w konieczność zwycięstwa. Gała
postawa Witolda, wszystkie rysy jego postaci uwy-
datniają tę myśl artysty". „Egzaltacya szlachetna, ten
idealizm czysty, wzniosły, łączący się bezpośrednio
z realistyczną nawskróś postacią Witolda, wytwarza
z niego nowy zupełnie, nieznany (?) dotąd w sztuce
typ bohatera;* typ będący „najwierniejszem uosobie-
niem składowych czynników wszelkiego dramatu dzie-
jowego, jakiemi są: myśl wielka i siła wielka'^.
— 41 —
„Tu słowo Skargi, woła prof. Struve uniesiony
„bezpośredniem poczuciem poetycznem" , „staje się
ciałem, a niebotyczna myśl Kopernika — czynem i pra-
wdą ziemską, dotykalną''. W jaki sposób słowo Skargi,
wieszczące zagładę, staje się ciałem w zwycięstwie grun-
waldzkiem; w jaki sposób system Kopernika wciela
się w mordujących się rycerzy — tego cudu, prof.
Struve, mało dbając o „ścisłość dowodów logicznych",
nie objaśnia wcale. A szkoda!
Dość, że prof. Struvemu widok Witolda „pod-
nieca mimowoli działanie nerwów, przyspiesza obieg
krwi, ogrzewa serce, budzi namiętności". I to wszystko
dla tego, że ,,kierunek linii Witolda jest odśrodkowym'' ,
że linie te są „szeroko rozpostarte" i że „wspaniały
karmazyn" jego odzieży jest „podniesiony złotym pa
sem". W tych rysach prof. Struve widzi wszystkie
znamiona, wszystkie wyżej przytoczone cechy „wielkiej
myśli i wielkiej siły".
Nie chciałbym, żeby Matejko miał płacić koszta
mojej rozprawy z prof. Struvem , dla uspokojenia
jednak „zbudzonych namiętności" ostatniego, zauważę,
że: nie tylko „wiara ekstatyczna w konieczność zwy-
cięstwa ma hnie „odśrodkowe". Trserazenie też roz-
pościera „szeroko linie". Rozkrzyżowane ręce „oko
wyskakujące z oprawy", włos podniesiony jak u Wi-
tolda i puszczenie bezprzytomne na wolę cugli, może
służyć wybornie jako wyraz strachu. „Wprawne oko"
prof. Struvego powinno też było zauważyć, że du-
szony na arkanie Markward ma również dużo czer-
wonej barwy w swoim rynsztunku. Prof. Struvemu
to wszystko jedno — „nasyciwszy się Witoldem czem-
prędzej przechodzi do Wielkiego Mistrza. Potężny zaś
— 42 ~
malowniczy kontrast tych dwóch postaci, oparty na
prawdziwie genialnem spoki)tkoivaniu symholihi linii
i hanv, sprawia, że dwa te podstawowe czynniki całej
kompozycyi" w wyobraźni prof. Struvego „ciągle się
ze sobą łączą".
Ponieważ Witold jako zwycięzca ma linie „oć7-
środkowe'^, naturalnie więc , że u Wielkiego mistrza,
zwyciężonego „linie, niby promienie koła, biegną ze
wszystkich stron ku sobie w kierunku dośrodkowym,
aby zwartą siłą uderzyć w jedno wspólne ognisko
swego ruchu, w punkt stanowczy, w około którego
wszystko się obraca, bo tym punktem jest — serce
Wielkiego Mistrza".
Jeżeli prof. Struve nie może „dość podziwiać
owej genialnej logiki artystycznej-', która tego doko-
nała, to znowuż czytelnik nie może dość podziwiać
„wprawnego oka'S które to Avszystko odkryło. I tak:
„Jeden z owych żołdaków napastujących Ulryka, schwy-
cił go lewą ręką za pas tuż przy sercu, i przez to wska-
zał na ów punkt środkowy". Widz pozbawiony „wpra-
wnego oka" myślałby, że żołdak dlatego chwyta lewą
ręką, żeby przytrzymać uciekającego i zabić go trzy-
manym w prawej toporem ! Złudzenie niewiadomości I
Żeby nie chodziło o dośrodkowość linii żołdak ów nie
starałby się nawet zabić Wielkiego Mistrza, — może
by nawet bitwa wzięła całkiem inny obrót! „Jego
prawe ramię wraz z samym toporem, oraz wyprę-
żona prawa noga — w przedłużeniu swojem'* też dają
linią, która idzie do serca mistrza. Nawet „druga noga'^
ma niepohamowaną chęć wyprężenia się w kierunku
„punktu stanowczego". Drugi żołdak też dobrze świa-
domy „symboliki linii" zaznacza „długą dzidą" „idealną
— 43 —
linią" całkiem w myśl prof. Struvego. Jeżeli ten drugi
ma ramiona i pierś, to tylko dla tego, że one , służą
za podpory dla owej linii głównej".
Wielki Mistrz, którego interesem byłoby jaknaj-
staranniejsze ukrycie owego „stanowczego punktu"
posuwa swe zamiłowanie do „symboliki linii", i uprzej-
mość dla prof. Struvego tak daleko — że wszelkiemi
sposobami stara się ułożyć linie swego ciała nakształt
promieni koła, około swego serca. Przychodzi mu to
z trudem. „Prawe ramię, naprzykład, podniesione
jest nieco do góry, ale w zgięciu swojem, w łokciu
wykonywa ruch także w kierunku" „punktu stano-
wczego".
„Szpada, (i ta nawet) zaznacza już najwyraźniej
ową linię zasadniczą i dla tego (tylko dla tego !) bie-
gnie prawie równolegle ze wspomnioną dzidą tuż obok
niej".
„Ale na tem nie kończy się jeszcze owa pełna
doniosłości symbolika linii".
O! nie.
Wstrzymajcie śmiech przyjaciele!
y^Bsucamy spojrzenie przypadkowo na jedne z naj-
odleglejszych części rozbieranej grup^y, na lewą tylną
nogę konia mistrza. Ona jest wyprężoną i przez to wy-
stępuje niejako z ram zamykających ową grupę. Ale
linia jej wyprężenia nagli oko natychmiast do zwrotu
ku środkowi, a w przedłużeniu swojem schodzi się
znowu ze wszystkiemi powyzszemi liniami na piersi
Wielkiego Mistrza''^.
Magiczny wpływ „wprawnego oka" prof. Struvego
nawet zwierzęta zmusza do pojmowania najsubtel-
niejszych finezyj „symboliki linij".
— 44 —
Sądzę , że tej próbki wystarczy do scharaktery-
zowania dokąd wiedzie „symbolika linij" prof. Stru-
vego. Prowadząc założenie jego do ostatnich krańców
wnioskowania przyjdzie się do przekonania, że wszy-
stko co jest w obrazie Matejki, z ruchu, życia, kształ-
tów naturalnych — z tych wszystkich pierwiastków,
które Matejce się zdawały właściwą treścią obrazu —
wszystko to jest tylko dodatkowem ubraniem, masko-
waniem idealnej linii". Właściwy obraz, jest to punkt,
do którego schodzą się różne i z różnych stron linie.
Linie te z najrozmaitszych punktów obrazu dążąc do
„punktu stanowczego", kreślą figury geometryczne,
tworzące „układy linearne" Wielkiego Mistrza i Wi-
tolda, połączone między sobą innemi ^^pełnemi znacze-
nia'^ liniami. To z kolana, to z głowy, to z dłoni pra-
wej Witolda, biegną te dziwne linie po „żerdziach,
dzidach" w stronę Ulryka i w końcu „tworzą jak naj-
wyraźniej jedne linearną całość, bo trójkąt nachylony
(tak!) którego podstawa, zakreślona łokciem, opiera
się o prawe ramię i figurę Witolda; a wierzchołek
w kącie ostrym, powstałym z zetknięcia się dzidy i żer-
dzi godzi wprost w serce Wielkiego Mistrza''.
Jeżeliby wszystko to było prawdą, i ta pajęczyna
symboliczna, po której myśl prof. Struvego biega jak
pająk, istotnie powstała była w umyśle Matejki, zwą-
tpić by przyszło w jego stan normalny — na szczęście*
jak mówi sam prof. Struve ,,twórca wielkiego obrazu
nie może odpowiadać za to, że na jego lizieło patrzą
nieraz oczy, nie umiejące lub nie chcące iść za jego
wskazówkami".
45 ~
IV.
O „symbolice linii" , odkrytej przez prof. Stru-
vego, można powiedzieć jego własnemi słowami, uży
temi w innym wypadku, iż jest ona: „oryginalną w ca-
łem znaczenia tego słowa, jedyną w swoim rodzaju;
nie jest kopią lub plagiatem, lecz wyrazem twórczości
ducha", ducha prof. Struvego. O „symbolice barw",
jak ją pojmuje prof. Struve, nie da się to powtórzyć.
Zbudowaną jest ona na podstawie pojęć bardzo po-
pularnych, znanych od dawna, a któremi posługiwały
się chętnie stare panny z przed pięćdziesięciu laty dla
wyrażenia „tajemniczej treści" serc swoich.
„Bezwzględna jasna białość jest wyrazem czy-
stości; biały kolor z różowym oznacza miłość czystą;
biały z zielonym, np. w wieńcu mirtowym budzi ^yra-
żenie świeżego, kiełkującego życia, pełnego niewinnej
nadziei; biały zaś z czarnym, z tem ponurem zaprze-
czeniem wszelkiej w ogóle barwy, to uosobienie smutku,
żałoby".
Mając gotowy taki klucz do odcyfrowania „za-
gadki owych tajemniczych hieroglifów, które pokry-
wają bogatą szatę sztuki", prof. Struve nie potrzebuje
już łamać sobie głowy. Dość mu spojrzeć na kolor
czyjejś sukni, żeby wiedzieć co zacz, kto go rodzi, ja-
kim był i jaki go los czeka. JeżeU czasem natrafia
w obrazie na plamę kolorową, która rozbija jego for-
mułkę, to mało dbając „o ścisłość dowodów logi-
cznych", z właściwą sobie giętkością wywraca retory-
cznego koziołka — lub też przemilcza o niej wcale.
„A teraz, co za głębokomyślna symbolika w wy-
— 46 ~
borze właśnie białej barwy dla charakterystyki mistrza
i jego tragicznego końca! Barwa biała, jak wiadomo,
łączy się w duchu (?) naszym bezpośrednio z dwoma
czynnikami umysłowemi — z ideami niewinności
i śmierci. Na tych ideach polega głównie symboliczne
znaczenie tej barwy". Prof. Struve mówi, że ,z pierw-
szego wejrzenia dziwnem może się to wydawać", widz
zaś może i za trzeciem spojrzeniem dziwić się , że
Mistrz , skazany na śmierć, śmierć słuszną, spadającą
nań jako kara, jest jednak głęboko my śhtie ubrany w ko-
lor niewinności. Profesor Struve jednak „wprawnem
okiem" dopatrzył się w tej „symbolice białej barwy
na szeroką skalę" czynnika, który w myśl wyżej przyto-
czonego szematu, nadaje jej znaczenie symbolu śmierci.
„Tutaj kolor biały łączy się głównie z czarnym i przez
to bezpośrednio, lubo bez wszelkiego natręctwa (?),
więc zupełnie nieznacznie, bezwiednie budzi w widzu
wrażenie spokoju , sniutku , śmierci". Jeżeli płaszcz
Mistrza ma fałdy, to tylko dla tego, żeby ich czarność
wywołała to wrażenie! „Wgłębi zaś płaszcza, między
głową Mistrza a łbem konia, widać czarny krzyż, niby
poważne Memento mor i*. Włosy nawet zczerniały Mi-
strzowi tylko dla tego, żeby ułatwić prof. Struvemu
zrozumienie „dramatu dziejowego". Nadto pas „w dwóch
trzecich częściach (co za dokładność obserwacyi !) swej
szerokości jest czarnym, a na środku pasu w miejsce
klamry, tarcza z czarnym orłem".
Zresztą i bez czarnych dodatków, kolor biały
może wyrażać zarazem niewinność i śmierć.
„Niewinność i śmierć są pojęciami negacyjnerai.
Czego niewinność jeszcze nie ma, tego śmierć juk nie
posiada**. „Nie dziw tedy, że się schodzą w jednym
— 47 —
punkcie. Obie nie mają i nie znają chwili teraźniej-
szej; niewinność ma przyszłość ^ ale bez przeszłości.
Śmierć ma przeszłość bez przyszłości^. Jest to zapewne
spostrzeżenie głęboko filozoficzne, szkoda jednak, że
prof. Struve nie widzi , iż jeżeli niewinność ma to,
czego właściwie nie posiada, gdyż prmjszlość^ a śmierć
tylko przeszłość coś co straciła, to nie mając teraźniej-
szości, zupełnie by nie istniały. Prof. Struvego takie
„wymagania myśli" nigdy nie krępują!
„Gdyby artysta, mówi naiwnie, dla jakichś efe-
któw kolorystycznych, te barwy czarne (no i białe)
był zamienił na inne, natenczas nie doznahbyśmy tego
wrażenia smętnej powagi , które wywołanem zostaje
przez kombinacyą czarnej i białej barwy, — wrażenia
tak koniecznego dla należytej charakterystyki przedsta-
wionego momentu". W rzeczywistości stałoby się coś
gorszego! Prof. Struve nie wie zapewne, że „płaszcz
biały krzyżem naczerniony'' był habitem, hberyą, mun-
durem krzyżaków; i że gdyby Matejko ubrał był wiel-
kiego Mistrza w suknię innego koloru, pozbawiłby go
znanych wszystkim emblematów zakonu krzyżowego,
bez których nawet „wprawne oko" prof. Struvego nie
poznałoby Mistrza w tłumie walczących
Jakążby zresztą wartość miała „ścisła charakte-
rystyka historyczna", jeżeliby np. włosy wielkiego Mi-
strza były czarne tyllw ze względów „symboliki barw?".
Wszystko wokoło Mistrza zbielało lub zczerniało:
jego koń, płaszcz zabitego krzyżaka, pióra pawie na
hełmie, „karnacya" napastników. „Najprostsze warunki
techniczne", a zarazem „treść idealna" wymagały tego.
Wprawdzie pierwszy z napastników ma ^razącij
czerwony kaptur"" , ale to „w niczem nie osłabia
4S
(dla prof. Struvego) powyższych uwag". ,Ten kaptur
czerwony odgrywa poprostu rolę tak zwanych plaster-
ków piękności, które w zeszłym wieku na twarz nakle-
jano dla uwydatnienia białości cery". To „głęboko-
myślne" spostrzeżenie prof. Struvego, z „olbrzymiego
dzieła sztuki'', wyrażającego „dramat dziejowy", robi
odrazu twarz kokietki lub nierządnicy, a z Matejki
fryzyera, przyczepiającego jej sztuczne wdzięki.
I dziwna rzecz , że ta plama czerwona , umie-
szczona w środku białej grupy Mistrza, nie psuje „wra-
żenia smętnej powagi", które jedynie „czarną i białą
barwą" można podług prof. Struvego wydobyć.
Z przyjemnością też widzi prof. Struve , że
książę szczeciński jest „czarny jak smoła". Śmiertelna
białość „linearnego układu'^ Ulryka, głębokomyślnie
postawioną jest „pomiędzy dwiema przeciwnemi czyn-
nikami kolorystycznemi, pomiędzy gorącą czerwonością
ligury Witolda, pełnej życia i siły, a ciemną jak noc
postacią ks. szczecińskiego*'.
„Tam, woła prof. Struve, niby słońce, wschodzące
na horyzont dziejów w całym swym blasku i wspa-
niałości; tu — otchłań czarna, bezdenna, a na jej
brzegu , pozbawiony ciepłych (?) barw i swobodnego
ruchu, odziany w białą szatę śmierci Mistrz wielki
krzyżaków".
Żeby prof. Struve choć trochę znał się na ma-
larstwie, wiedziałby, że „noc" otaczająca księcia szcze-
cińskiego jest jednym ze sztucznych sposobów wydo-
bywania plastyki w obrazie. Jest to tak zwany przez
francuzów ^^repoussoir'' ^ zabytek malarstwa połączo-
nego z architekturą, konwenans, który malarstwo no
woczesne zastąpiło środkami mniej brutalnemi.
— 49 —
Prof. Struve przeciwnie, znajduje iż: „cała sytua-
cya dziejowa obrazu, cała jego idea przemawia wprost
do wyobraźni widza za pomocą takiego deliJcatnego
spożytkowania symhoWcl hanv, a szczególniej wskutek
żywego kontrastu kolorystycznego pomiędzy Witoldem;
wielkim Mistrzem- i księciem szczecińskim".
Już w szkicu do tego obrazu „powyższe kolo-
rystyczne motywa" kierowały Matejką. Jeden Witold
był tylko inny — mianowicie iółty. „Od tego koloru
zaś, artysta z głębokim taktem kolorystycznym odstąpił,
zastępując go, jak wiemy, karmazynem, budzącym da-
leko głębsze i zgodniejsze z danym przedmiotem wra-
żenie psychiczne" (! ).
Jeżeli istotnie duch prof Struvego jest tak wra-
żliwy na „symboliczne znaczenie barw", to żal po-
myśleć, jakich strasznych wrażeń musi on doświadczać
np. na nowoczesnym balu. Mężczyźni, ubrani „w ponure
zaprzeczenie wszelkiej w ogóle barwy" w czarne fraki,
których „noc" podniesioną jest białością gorsu koszuli, —
toż to najstraszniejsze widma, ruszające się całuny, la-
tające trumny, dolina Jozafata, orgia śmierci!
Do jakich głębokich refleksyi pobudzać musi
ducha prof. Struvego widok tancerki ubranej w karma-
zynowa suknię, a wspartej na ramieniu „czarnego jak
smoła" mazurzysty ! Jak sprzeczne uczucia muszą nim
miotać! Ona, „podnieca mimowoU obieg krwi, ogrzewa
serce, budzi namiętności", — on, „pozbawiony ciepłych
barw", uosobienie smutku, żałoby, otchłań czarna,
bezdenna, ścina zapewne krew w żyłach, wstrzymuje
bicie serca, pogrąża „bezwiednie" prof. Struvego
w ciemną noc rozpaczy !
Komu innemu takie kontrasty zadałyby nie jeden
S. Witkiewicz. A.
50 -
„gran skrupułu", prof. Struve, którego cała estetyka
polega na zręcznem lawirowaniu między słowami, któ-
rych"^ znaczenia dobrze nie rozumie, z pomiędzy naj-
trudniejszych raf dla loiki wypływa szczęśliwie, dole-
wając do każdej sprzeczności tyle swej wody filozo-
ficznej, aż wszystko stanie się szare, bezbarwne i spły-
nie w jedno morze słów pustych.
Tak się też dzieje z jego „symboliką barw".
Obraz Matejki na każdym calu zadaje kłam jego
założeniu. „Czarny jak smoła" książę szczeciński ma
skarogniadego konia, pawie pióra na szyszaku, czer-
wone i błękitne barwy w ubraniu i dużo złota w ryn-
sztunku. Czego się jeszcze spodziewa, jaką ma na-
dzieję np. komandor Tucholski w „przepysznej zielo-
nej tunice?" Żyszka postawił mu nogę na żebrach
i olbrzymim mieczem tnie go oburącz, a zielony, pełen
nadziei rycerz już się nie broni, tylko czeka ciosu; -
chyba pomarańczowa płachta na głowie i złoty orzeł
na piecach w „duchu" prof. Struvego wyjaśniają sy-
tuacya. Szkoda, że prof. Struve nie podzielił się
swemi wrażeniami z czytelnikiem, jak również me
objaśnił, dla jakich „delikatnych" powodów jodły na
pagórku są tak bardzo zielone, niebo tak błękitne,
a ziemia tak ruda. Raz przypuściwszy, że „symbolika
barw na szeroką skalę- jest w obrazie, trzeba być
loicznym i brnąć w niej do ostatka. Prof. Struve de
razy widzi w swem rozumowaniu luki, których „strzępy
szlafroka niemieckiego profesora", jak mówi Heine,
zatkać nie są w stanie, z właściwym sobie taktem za-
milczą o nich.
Nie zawsze mu się to udaje. Sprzeczności wyni-
kające ze skłonności tworzenia ogólników przy zupeł-
— 51
nym braku obserwacji, jak również ogrom cudzych
teoryj, przyjętych bez żadnej krytyki, tworzą matnią,
w której duch prof. Struvego, im dalej od początku
artykułu, tern gorzej się gmatwa, i w końcu rzuca
tylko ślepe, bezcelowe razy.
„Od kompozycyi wymagamy (t. j. prof. Struve)
przedew^szystkiem punktu środkowego (?), około któ-
rego cała mnogość szczegółów się grupuje i jednoczy"
„W dziele sztuki plastycznej to zjednoczenie wszy-
stkich jego części z natuiy rzeczy jest dwojakie (?),
bo najprzód widzialne , urzeczywistnione w formach
zmysłowych, a następnie myślowe, oparte na jedności
idei przewodniej, ducha, przenikającego dzieło całe".
Pominąwszy już to, że prof. Struve nie rozumie , iż
w dziele sztuki plastycznej tijlko wtedy może być „zje-
dnoczenie myślołie'', jeżeli jest ono ..widzialne w for-
mach zmysłowych", gdyż nie tylko o idei obrazu, ale
nawet o samem jego istnieniu chyba prof. Struve
może mieć wyobrażenie bez pomocy wzroku ; ale pro-
fesor Struve zaplątał się w gorsze ze sobą sprzeczności.
Przy pomocy „symbohki linij i barw", której
drobną próbkę tu okazałem, prof. Struve silił się do-
wieść i na swój sposób dowjódł jednolitości układu
obrazu i jasności, z jaką „podstawowe czynniki całej
kompozycyi w naszej wyobraźni ze sobą się łączą"
i jak „cała sytuacya dziejowa obrazu, cała jego idea
przemawia wprost do wyobraźni widza". Poparłszy
to dowodzenie wielu cennemi uwagami, prof. Struve
powiada, że idea „Bitwy pod Grunwaldem" przepro-
wadzoną została jednolicie we wszystkich częściach
obrazu, „z siłą godną wielkiego Mistrza", a dalej: „We
wszystkiem, w całem dziele żyje i działa jeden potężny
— 52 —
duch, ów duch, który znalazł najwyższe swoje uoso-
bienie w postaci Witolda!''.
Po tern wszystkiem i prof. Struve, i czytelnik,
któremuby wystarczały jego dowody, widząc, że w Bi-
twie pod Grunwaldem jest i „punkt stanowczy środko-
wy", serce mistrza, i uosobienie idei „w postaci Wi-
tolda" ; linie i barwy, t. j. właściwe razem ze świa-
tłem środki malarstwa, jednoczące w najwyższym sto-
pniu całość — prof. Struve i czytelnik mogą się zgo-
dzić, że kompozycya jest doskonałą. Nic z tego!
Kompozycya jest błędną, wadliwą, ponieważ przeszka-
dza jej: ,. indywidualizm!".
„IndywiduaUzm jest potęgą wielką, jak w życiu
tak w sztuce; wielką jest także jedność ducha, oży-
wiająca wszystkie jednostki". Nie pogodziwszy nawet
tych dwóch sprzecznych wielkości — prof. Struve po
kilku uwagach społeczno-moralnych powiada, że: „Bi-
twie pod Grunwaldem brak zupełnie jednolitej akcyi,
brak wrażenia, że w niej walczą ze sobą dwa prze-
ciwległe obozy, z których każdy stanowi pewien ustrój
sohdarnie połączonych jednostek ; natomiast występuje
na jaw bój czysto indywidualny, pozbawiony wszel-
kiego widocznego zjednoczenia". Jak to, więc wszy-
stkie figury planimetryi, wykreślone przez profesora
Struvego, na nic się nie zdały ? Więc anahza spektralna
symbohki barw z takim mozołem zbudowana, nie uwy-
datniła „artystycznego zjednoczenia sił i wspólności
akcyi?" Po cóż więc prof. Struve wyjechał na harc
uzbrojony od stóp do głowy w swój estetyczno -filozo-
ficzny rynsztunek, jeżeli w końcu miał być przez sa-
mego siebie pobity?^
Nie koniec na tem. Wyżej prof. Struve zarzucał
— 53 —
nowoczesnym wojnom, iż wskutek działania masami,
nie mają warunków „najwyższego malarstwa wojen-
nego", i na odwrót wykazał, iż średniowieczne bitwy»
ponieważ „wynik walki zależał zawsze jeszcze od mę-
stwa, siły i energii", czyli indywidualności walczących,
posiadają one zatem najwyższe warunki malarstwa wo-
jennego" — a teraz właśnie z tego robi Matejce i Grun-
waldowi zarzuty!
Nie oglądając się nigdy na „ścisłość dowodów
logicznych*, prof. Struve tylko co podziwiał jak w obra-
zie Matejki: „wszędzie po stronie polskiej widzimy
energią ducha i ciała, patos wojowniczy, niepohamo-
wane naprężenie nerwów i muskułów pod wpływem
dzikiej namiętności. Po stronie zaś krzyżaków uderza
nas na każdym kroku bogactwo strojów, wcale nie
wojownicze, w związku z małodusznością, bezradno-
ścią, upadkiem fizycznym i moralnym". Dalej wykazał,
jak wszystkie szczegóły aż do materyi proporców, cha-
rakteryzują doskonale tę różnicę dwóch stron walczą-
cych, a następnie woła: iż brak Bitwie grunwaldz-
kiej „wrażenia, że w niej walczą dwa przeciwległe
obozy!"
Dla naprawy tych błędów kompozycyi, prof.
Struve ucieka się do środków strategicznych: „Atak
Witolda powinienby być poparty skombinowanym ru-
chem jego drużyny. . ." Dokądby zaszedł jeszcze prof.
Struve, żeby się nie zląkł, iż „zaszlibyśmy za daleko
w zakres historyozofii" ; mnie się zdaje, iż prof. Struve
i tak za daleko zaszedł — gdyż po za granice wszel-
kiej loiki i prawdy.
Wśród tej dziwacznej mieszaniny, najdziwniej-
szych wniosków, wyprowadzonych z faktów nieistnie-
— 54 —
jących wcale; wśród tego sprzeczania się z sobą, zbi-
jania u dołu tego, co się twierdziło u góry; wśród
tego chaosu myślowego, ze zdziwieniem się spotyka,
zupełnie słuszne i rozumne zdanie o perspektywie
powietrznej w obrazie Matejki.
Prof. Struve, stwierdzając, iż wskutek braku per-
spektywy powietrznej „barwy odleglejszych przedmio-
tów przedstawiają się prawie z tą samą siłą i wyra-
zistością jak barwy przedmiotów bliższych" , bardzo
słusznie motywuje dalej przyczyny istnienia tej po-
wietrznej perspektywy, i potrzebę stosowania jej w ma-
larstwie „Bez perspektywy powietrznej bowiem przed-
mioty w obrazie nie rozchodzą się w głąb, lecz przed-
stawiają się jako istniejące na jednej i tej samej pła-
szczyźnie, przez co powstaje wrażenie ścisku ; a z dru-
giej strony, wszystkie barwy przedmiotów występują
z równą siłą i wyrazistością, z czego się rodzi wra-
żenie pewnego niepokoju i powikłania barw".
Wszystko to jest zupełnie słuszne i chętnie przy-
znałbym prof. Struvemu zasługę wykrycia prawdy —
gdyby prof. Struve o kilkanaście wierszy niżej, nie
zdradził się z tem, iż nie wie wcale na czem po-
lega perspektywa powietrzna w malarstwie.
Rozwijając dalej rozbiór szczegółów „Bitwy pod
Grunwaldem", prof. Struve mówi o pewnej grupie:
„Zresztą zaś całe pozostałe traktowanie barw tej
grupy wykazuje, jaJc zaivsze u Matejki ^ pierwszorzę-
dnego Icolorystę. Aby się o tem przekonać, nie po-
trzeba szczegółowego rozbioru; wystarcza na to uwa-
żny rzut oka na harmonijną Itombinacyą harw i nader
umiejętny podział światła i cieniów'^. Dalej mówi,
iż obraz ten oprócz wielu innych powodów dla „mi-
— 55 ~
strzowstwa w rysunku i Icolorystyce, zajmie na zawsze
pierwszorzędne miejsce w historyi sztuki".
Owóż prof. Struve nie wie wcale, iż perspektywa
powietrzna w obrazie jest zależną właśnie od Jiar-
monijnej komhinacyi larw i umiejętnego podńalu świa-
tła i cieniów^^ ; że zatem raz zarzucając brak tej per-
spektywy „Bitwie pod Grunwaldem, tem samem wy-
łącza się z obrazu i „mistrzostwo „kolorystyki" i „pierw-
szorzędność kolorysty" i „harmonijną kombinacyą
barw".
Prof. Struve na zasadzie swoich oryginalnych po-
jęć o kolorze, mógł uważać Matejkę za „pierwszorzę-
dnego kolorystę" ; słuszne zaś zdanie o perspektywie
powietrznej, najwyraźniej powstało nie z samodzielnego
badania obrazu. Jest to^ jak wszystkie zresztą rozsądne
myśli w studyach krytycznych prof. StruvegO; nabytek
teoretyczny, z którym prof. Struve nie wie wcale, co
ma począć.
Studyum o ,,Bitwie pod Grunwaldem" jest naj-
jjowamiejszą pracą między artykułami , któremi prof.
Struve zasilał przez lat dziesięć „Kłosy" ; wypełnia ono
siedm bardzo obszernych artykułów. Prof Struve na-
dając mu takie rozmiary, wierzył zapewne, że „osnowa
jego co do swej treści" odpowiada wielkości ze-
wnętrznej.
Czy się nie omylił?
Jeżeli wszystko , co wyżej przytoczyłem z tej
pracy prof Struvego, jest prawdą a jest nią w zupeł-
ności; jeżeli wnioski, które z zestawienia twierdzeń
prof Struvego dały się wyprowadzić, są słuszne i uza-
sadnione, — sądzę , że czytelnik nie ma najmniejszej
wątpliwości, iż studyum prof. Struvego mogłoby być
— 56 —
znacznie krótsze, mogłoby nie istnieć wcale, a Matejko
jak i publiczność nic a nic na tern by nie stracili.
Mogliby nawet zyskać.
„Pośrednik, specyalista" tego pokroju co prof.
Struve, żeby istotnie mógł być zrozumiały, czytany, do-
prowadziłby do takiej kolizyi sztukę i publiczność, iż
trzebaby już było udawać się wprost do lekarzy, żeby
myśl zbłąkaną naprowadzić na drogę prawdy.
Bo cóż jest w tern „Studyum"?
Oprócz „symboliki linii i barw" , której wartość
wykazałem wyżej; oprócz długich rozpraw o „histo-
ryczności"; rozprawy historycznej o „Bitwie pod Grun-
waldem ; oprócz skrawków najrozmaitszych teoryi este-
tycznych, psychologicznych pomieszanych w sposób
najsprzeczniejszy, znajdujemy jedno słuszne zdanie
o perspektywie powietrznej — i to zdanie cudze.
Na siedm artykułów w których myśl prof. Stru-
vego wyzwolona z karbów „logicznych dowodów" wy-
prawia najdziksze łamańce na trapezie , bezpośredniego
poczucia poetycznego" — znajduje się kilka — wyra-
źnie kilka tylko słów o obrazie jako o dziele sztuki
malarskiej
Więc talent Matejki nie wart jest nic? Więc in-
dywidualność tak wybitna, odrębna, niepodobna do
niczego, co w nowoczesnej sztuce widzieć można, za-
sługuje tylko na parę komunałów o „mistrzowstwie
rysunku i kolorytu" ?
Prof. Struve w podobny sposób rozprawia się
z każdym innym talentem. O kimkolwiek mówi, zawsze
i wszędzie ta sama błędna filozofia i ta sama pogarda
dla „wymagań myśli" i „ścisłości dowodów logicznych".
Jakkolwiek sprzeczne będą temperamenta arty-
57
stów rozbieranych przez niego — każdy jest tylko
zwierciadlaną powierzchnią, w której prof. Struve jak
Narcyz, widzi siebie i lubuje się w swoich filozoficznych
wdziękach.
Jeżeli dałem pierwszeństwo przed innemi pracami
prof. Struvego temu studyum o „Bitwie Grunwaldzkiej",
to nie dla tego, żeby ono było najpotworniejszą „krea-
cya" jego umysłu.
Przeciwnie, w innych jego pracach możnaby
znaleść nieprzebrane skarby — prawdziwe klejnoty nie-
wiadomości, rozsypane z bezprzykładną rozrzutnością
słów i miejsca. Jeżeli o kim można powiedzieć sło-
wami Heinego: ^^Yielredner ist er und Sagenichts^ , to
już z największą słusznością o prof. Struvem.
Pomiędzy krytykami warszawskimi wyróżnia się
prof. Struve ogromnem oczytaniem w literaturze este-
tycznej — sądząc z tego , co z niej przeziera w jego
artykułach — przeważnie niemiecką.
Nagromadzenie jednak w umyśle mnóstwa pojęć
i zdań teoretycznych, bez żadnej krytycznej ich oceny,
sprowadza tylko jeszcze większy zamęt w robocie my-
ślowej prof. Struvego i odbiera mu zupełnie zdolność
odczuwania jakichkolwiek wrażeń szczerych, „bezinte-
resownych" od dzieł sztuki.
Prof. Struve przychodzi do obrazu w całem
uzbrojeniu estetyki z przed kilkudziesięciu laty, z wiel-
kim chrzęstem zardzewiałych i kruszących się broni,
stacza walkę bądź z Matejką , bądź z Siemiradzkim
czy Gierymskim, którzy zostają na miejscu nietknięci,
jak prof. Struve na swojem stanowisku krytyka „Kło-
sów" ; — na pobojowisku zaś leżą szpetnie okaleczone
- 58 -
trupy prawdy, loiki, a nawet prostego powszedniego
sensu.
Prof. Struve nie ma wspaniałego stylu „Nie-Apel-
lesa", nie tworzy nowych kombinacyj filologicznych —
z wielką bajeczną jednak wprawą posługuje się fra-
zesem, ułożonym ze słów sensownych, a niemającym
cienia myśli i pod pozorami uczonego i ścisłego sądu
kryjącym absolutne nieuctwo.
Zresztą prof Struve jest może mniej szkodliwym
niż inni.
Pisząc w tygodniowem poważnem piśmie, nie od-
działywał tak na gorąco, na tworzenie się opinii ; —
z drugiej strony publiczność uniknęła zarażenia się
błędami prof. Struvego , po prostu , nie czytając go
wcale, — tak też zapewne czyni i redakcya „Kłosów",
od lat dziesięciu zapełniając szpalty swego pisma jego
pracami.
V.
Pan K. Matuszewski jest krytykiem w trzech
naraz pismach: „Bibliotece Warszawskiej", „Gazecie
Polskiej" i „Echu Muzycznem , teatralnem i artysty-
cznem", organie specyalnie poświęconym sztuce, w któ-
rego tytule jednak zdradza się już pewne jej niepoj-
mowanie. Bo czyż musijcy i aktorzy nie są artystami,
na równi z rzeźbiarzami; malarzami i poetami ?
Mniejsza jednak o to; dość, że p. Matuszewski
należy zapewne do powag i specyalistów, skoro najpo-
ważniejsze i specyalne pisma obsługuje.
Jakąkolwiek jest wartość miary krytycznej, użytej
59
przez danego krytyka, musi ona dla niego przynaj-
mniej być prawdziwą i stałą. Jeżeli idzie o malarstwo,
krytyk musi mieć pewne, chociażby najbardziej
subjektywne pojęcia o kolorze, światłocieniu, kształcie,
o kompozycyi, byleby dla niego były one niezmienną
jednostką miary, — inaczej zdania jego nie będą
miały nawet tej względnej wartości, jaką mają wszy-
stkie nasze pojęcia i prawdy.
Krytyki p. M. wypełnione są dużemi opisami
treści obrazów, rozprawkami historycznemi lub społe-
cznemi, między które wplecione są blade^ mdłe, nie-
określone zdania o malarstwie, w których p. M. za-
stępuje pozytywne wiadomości przenośniami, niedają-
cemi żadnego pojęcia o rzeczy, — niemogącemi być
wskazówką ani dla malarza, ani dla pubhczności.
ZamojsJci pod Byczyną. P. M. znajduje, że obraz
ten ,pod względem wewnętrznego znaczenia" nie stoi
na wysokości „Kazania Skargi", „Unii" i reszty wiel
kich obrazów Matejki
„Jak z tytułu wnieść łatwo (co za domyślność!),
obraz nie jest osnuty na żadnym z owych faktów gó-
rujących, w których się niejako streszcza charakter
epoki, lub które swym wpływem dobroczynnym czy
zgubnym w daleką sięgają przyszłość." Fakt ten „nie
łączy w sobie warunków historycznej kompozycyi
IV wielkim sttjlu , takiej mianowicie, która przedsta-
wiając dane zdarzenie we właściwem historycznem
oświetleniu, ukazuje nam je w interesującej perspekty-
wie dziejowej (dosłownie). „Historyczna prawda faktu
przedstawiona jest bez zarzutu wprawdzie, barwa
epoki dobrze uwydatniona, ale głębi tla (?) dziejowego
nie widać " Go to znaczy i jakie ma malarz środki po-
— 60 —
kazania „interesującej perspektywy dziejowej i głębi
tła?"
P Matuszewski, dla którego potwierdzeniem po-
wyższych jego zdań , jest ^już choćby sam wymiar
obrazu" — nie widzi, że jako fałd w historyi polskiej
zwycięztwo Zamojskiego ma większe znaczenie, większą
doniosłość, od kazania Skargi. Proroctwo Skargi, jak
i wszystkie jego mowy nie wywarły żadnego decydu-
jącego wpływu na swój czas i nie powstrzymały na-
rodu na pochyłości upadku. Zamojski zbiwszy Maksy-
mihana, pokonał razem potężną partyą możnowładców,
o których sam p. M. wspomina. Osadzenie też na
tronie tego lub owego króla, w owych czasach było
jeszcze faktem wielkiego znaczenia w Rzeczypospolitej,
tem bardziej osadzenie takiego Zygmunta III; p. M.
powinien wiedzieć, jak daleko fakt ten „sięgnął
w przyszłość.'' Pominąwszy to ważniejszem jest, że
p M. z tego właśnie fałszywego punktu ocenia obraz
i odrazu wpada w mgłę swojej niezdecydowanej
estetyki.
I tak, obraz ten nie ma „warunków historycznej
kompozycyi w wielkim stylu,"" a jednak ma „wysokie
zalefy rysunku, ugrupowania, energicznego, pełnego
ekspresyi (?) kolorytu — stałe to bowiem znamiona
utworów Matejki." Jeżeli więc obraz ma wszystkie ce-
chy i zalety innych dzieł Matejki, a nawet pod pe-
wnemi względami je przewyższa, jak to widać z nastę-
pnych słów: „mimo wielkiej rozmaitości układu, ruchu,
każda postać tłómaczy się odrazu jasno, zrozumiale,
co nie o wszystkich znanych nam utworach tego
mistrza da się powiedzieć," — jeżeh to prawda, to
chyba i inne obrazy Matejki nie są w y^wielkim
— 61 —
stylu F" W istocie, kto patrzy na ohrazy Matejki, nie
na kartki tytułowe ^ dlatego zdanie p. M. jest czczą
gadaniną z zamkniętemi na fakta oczami.
P. M. wie, jakie uczucia, według niego, powinny
poruszać Zamojskim, a że nie umie wcale obserwować
obrazu, więc wpada w takie np. sprzeczności : Za-
mojski ^przeszywa Maksymiliana wzrokiem, jak gdyby
chciał przeniknąć^ czy na dnie duszy nowej jakiej nie
knuje zdrady, jakiś odcień niepewności, czy nieufności
na obliczu się jego maluje..." — i w tejże chwili
p. M mówi : „Gała zresztą postawa (Zamojskiego)
wyraża pewność siebie i spokój.^ Oto próbki, że nawet
w tej części krytyk swoich , która winna być tylko
opisem obrazu , jeżeli już jest koniecznie potrzebna^
p. M. nie może się wstrzymać od zboczeń myślowych.
Gorzej jest jeszcze, skoro zaczyna mówić o ma-
larstwie. ^ Układ obrazu pomyślany wybornie," ponie-
waż za figurami wznoszą się zaraz mury miasta. „Ten
brak rozleglejszych planów wyszedł obrazowi na dobre,
co się najlepiej w jasnem tłómaczeniu się figur czuć
daje." Więc bez tych „murów miasta figuryby się nie
tłómaczyły? P. Matuszewski nie tłómaczy się z tego
wcale, jak również nie objaśnia, dlaczego ,,ten brak
dalszych planów" jest znowuż wadą obrazu p. Wiesio-
łowskiego: „z powodu muru klasztornego, kładącego
tamę wzrokowi widza i pozbawiającego obraz pożąda-
nej dla kontrastu planów perspektywy , obraz budzi
pewne uczucie ciasnoty, z której wzrok radby się na
szersze wydostać przestworza." W taki, a nawet gor-
szy jeszcze sposób p. M. decyduje o układzie, kompo-
zycyi obrazu. Dodajmy, że obraz Wiesiołowskiego jest
tak samo jak Matejki skomponowany na pierwszopla-
- 62 —
nową scenę — że zatem te „dalsze plany" tu i tam,
albo wcale nic nie są warte, albo też są istotnie po-
trzebne. Pan M. nie mając żadnego stałego pojęcia
o warunkach kompozycyi, nie może też ani zmierzyć
jej wartości, ani objaśnić potrzeby tych lub owych
w niej pierwiastków.
^!ówi też o układzie obrazów w ten sposób:
„Korapozycya to wogóle chybiona. Oko nie ma tu na
czem spocząć, wytchnąć (oJco?), czem się onseśicić.""
(Śmierć Przemysława W. Gersona). „Obraz skompo-
nowany jest umiejętnie: przy niewielu względnie figu-
rach , artysta dużo w nim wyrazić potrafił* (Mojżesz
Merwarta).
Panu Kowalskiemu powiada: „Obrazek na tle
powszedniego życia osnuty, musi także być skompo-
nowany/' — i robi uwagę: „Artysta przez umiejętne
naszkicowanie kilku figurek, jakiejś sceny charaktery-
stycznej lub komicznej (?) mógłby oddziałać na umysł
widza w sposób przyjemny i orzeźwiający.'' Ma za
złe, że p. Kowalski, który dawniej umiał „jakimś dro-
bnym szczegółem orzeźwić," dziś pozostawia zmęczo-
nego i mdlejącego p. Matuszewskiego bez żadnej
pomocy. Dziwi się, że rjego instynkt artystyczny nic
mu podobnego nie podyktował."
W istocie, pan Kowalski jak inni malarze są bez
miłosierdzia; ten nie daje nic orzeźwiającego, tamten
nie pozwala wytchnąć, ów więzi p. Matuszewskiego
w chwili, kiedy ten pragnie wydostać się na „szersze
przestworza."
Mówiąc znowuż o obrazie p. Brochockiego, robi
uwagę: „trochę nam tu za duszno."
— 63 —
Czy te rozmaite mdlenia i duszności mogą być
jakąkolwiek miarą wartości kompozycyi ?
W żadnym razie. Przytem , wprowadzając np.
dla „orzeźwienia się'' komiczne figurki do obrazu
p. Kowalskiego, p. M. nie widzi, że zmienia zupełnie
obraz. Że jeżeli artysta chciał „odtworzyć zasępioną
fizyognomią naszej jesieni," to krytyk nie ma prawa
rozweselać jego obrazu. Do krytyka należy tylko roz-
patrzeć, o ile w granicach tego założenia obraz jest
dobry, lub nie. P. Matuszewski np. z obowiązku kry-
tyka , powinien był zauważyć , że obraz p. K. jest
zasadniczo fałszywie zbudowany — że tak jak są uło
żonę przedmioty na jego obrazie, nie mogą być wi-
dziane z jednego punktu widzenia, a tern samem nie
mogą się znajdować na jednym obrazie. Błąd ten
jest tak rażący, że tylko zupełna nieznajomość warun-
ków malarskiego przedstawienia natury może w^tłó-
maczyć jego przeoczenie.
Zresztą i to wprowadzenie soli orzeźwiających do
obrazów, nie jest żadną zasadą, którąby p. M. stale
mierzył wartość kompozycyi. W innym obrazie (Ger-
sona) chwali to, że artysta nie wprowadził „wesołego
blasku słońca," który „mógłby podnieść malowniczą
stronę obrazu, lecz jednocześnie osłabiłby ponury cha-
rakter jego ekspresyi."
Panu Maszyńskiemu zaś zarzuca „brak słone-
cznego światła, któreby jakieś ożywienie barw wywo-
łało." Jeden więc może być „ponury," drugiemu nawet
w wazką, umyślnie tak zbudowaną ulicę, żeby tam
słońce nie dochodziło p. M. każe je koniecznie wpu-
szczać i siebie „orzeźwiać."
A oto w jaki sposób traktuje p. M. kwestyą ko-
— 64 —
loru: „Koloryt jędrny i energiczny, pełen najdzikszych
a wyrównanych harmonijnie kontrastów, będący je-
dnym z najoryginalniejszych i najcenniejszych przy-
miotów pędzla tego artysty, cechuje i niniejszy jego
utwór." (Zamojski pod Byczyną). Bardzo pięknie; ^za-
chodzi jednak rażąca sprzeczność : owe pochodnie
nie rzucają dokoła właściwego im czerwonego blasku ;
płoną niby, ale nikogo i nic nie oświetlają." ,. Srebrzyste
oświetlenie jasnej księżycowej nocy także nie najlepiej
zostało uwydatnione ; ale efekta tego rodzaju, jak wia-
domo, nie leżą w naturze artystycznej indywidualności
Matejki.'*
Jeżeli w obrazie zachodzi jaka sp*rzcczność , to
już w dowodzeniu p M. jest ona potworną. P. Ma-
tuszewski nie wie wcale o tem, że jeżeli pochodnie nie
rzucają „właściwego im czerwonawego światła, * — jeżeli^
oświetlenie nocy księżycowej „także nie najlepiej'' jest
zrobione, to obraz jest zły w holorze; nie wie też, że
jeżeh efeUa kolorystyczne nie leżą w naturze talentu
Matejki — to tem samem koloryt nie może być „naj-
cenniejszym przymiotem jego pędzla.'* Wyżej przyto-
czone zdania znajdują się w BibUotece Warszawskiej, —
lecz w „Echu Muzycznem" jeszcze gorzej jest z kolo-
rem obrazu Matejki. Tu już zupełnie nie może p. M.
zdecydować się, jakie to mianowicie światło oświeca
Zamojskiego. „Go do mnie^ mówi p. M. — nie dopa-
trzyłem się ani śladu owych czerwonawych blasków,
jakie tego rodzaju światło (pochodnie) rzucać zw7kło
na najbliższe przedmioty. Słońce dawno już zaszło,
więc o jego promieniach mowy być nie może. Nie jest
też obraz przedstawiony w półświetle, w tak zwanem
przez malarzy retleksowem oświetleniu — bo temu
65
silne rzuty światła i cienie najsilniej zaprzeczają. Znów
jak na światło księżycowej nocy, byłoby trochę za
widno. Mamy tu, słowem zagadkę ..."
Pomimo takich wątpliwości w „Echu Muz.,"
p. M. znowu w ^Bibl. Warsz " powiada: „Krytycy
lubią powtarzać frazes o barwach surowych, jaskra-
wych, krzyczących." „Naiwni ci krytycy ani się domy-
ślają, że obrazy krakowskiego mistrza, ulepszone we-
dług ich wskazówek i wymagań, spadłyby do rzędu
pospolitych, bezbarwnych i bezw7razowych kompozycyj
akademickich, straciłyby całą swoje energią ekspresyi
i cechę oryginalności."
JeżeU krytycy nie domyślają się tej prawdy, to
znowuż p. M. nie domyśla się, jak dalece obniża war-
tość Matejki, widząc całą jego oryginalność w wadli-
wym kolorycie.
O kolorze w obrazach innych artystów tak mówi
p. M. : „Koloryt p. Gersona energią się nie odznacza
sympatyczny (?) w drobniejszych utworach , staje się
mdłym w wielkich obrazach." Go to jest sympatyczny
koloryt i dlaczego mdłość znowuż ma być jego prze-
ciwieństwem ?
Alchimowiczowi znowuż „właściwy jest koloryt
pełen siły i głębokości," lub też „soczysty, jędrny,
i w cieniach głęboki."
Koloryt p. Mireckiego „jest zbyt monotonny, su-
chy," a p. Sypniewskiego „suchy i brudny, podobać się
nie może."
W ten sposób, mogą sobie rozmawiać prywatnie
ludzie, dla których malarstwo jest czemś niezrozumia-
łem, czem się zajmują dla urozmaicenia gawęd o po-
godzie — ale krytykowi organu specyalnie sztuce po-
>S. Witkiewicz. 5
H6
święconego, nie wolno jest o jednej z zasadniczych
stron malarstwa mówić pustemi i banalnemi wyrazami.
P. M. lubi też mówić o „pędzlu/' ,... pędzel p.
Gersona odzyskuje pewną siłę i jędrność," „pędzel
niedość może pewny, niedość śmiały i wytworny
w dotknięciu;" (Merwart). Maniera p. Kotarbińskiego
polega „na szorstkich rzutach pędzla." „Sympatyczne
zalety pędzla p. Brochockiego'^ podnosił nie raz.
To lubowanie się w „pędzlu'' tern mniej jest
usprawiedliwione, że brak pewnych jego zalet według
samego p. M. nic nie szkodzi, np. pędzel Merwarta
pomimo wad swoich „wrażenia całości nie osłabia."
Cóżby było, żeby się p. M. dowiedział, jak mało, jak
wcale nie ma w malarstwie wartości ów „pędzel;" żeby
wiedział, że malarz, który zaczyna szukać tych zalet
, pędzla," o których mówi p M. staje się manierycznym
lakiernikiem, a obrazy jego tylko areną akrobatycznych
popisów zręczności.
P. M o ile w faktycznej części swoich krytyk jest
niezdecydowany, wskutek braku wiadomości potrze-
bnych w jego zawodzie, o tyle też z jakichś innych
przyczyn jest nieokreślony w formułowaniu swoich
wrażeń.
„...jej duch (prawdy dziejowej) nie wionie na
ciebie z obrazu;" „fakta historyczne w jego (p. Ger-
sona) interpretacyi jakoś nie przekonywają." „Obraz
(p. S.) nie porywa jakoś; nie przekonywa." „Utwór
ten (p. B.) nie odświeżył ani jednego z tych uczuć, ja-
kich nieraz doznałem^;." Wyrazy: „pono," „bodaj"
*) P. Mas '.yńskiemu robi uwagę: „Widziałem dosyć (?) obra.
zów natury z pod wschodniego i południowego nieba; wszakże
inaczej one jakoś wyglądały" i t. d.
- 67 --
i Jakoś" kolejno wplatają się w mdłe jak letnia woda
gawędy p. M.
Zwróciłem w jednym z poprzednich artykułów
uwagę na wrażliwość p. M. na wymiary obrazu: „Dla-
czego zamiast pocić się" nad wielkiem płótnem p. Gro-
cholski nie „rozmazał" swego motywu na małem?
„Oszczędziłby sobie artysta i płótna i farb i pracy."
Zdaje się, że jeżeli artysta za swoje pieniądze sprawił
sobie płótno, a p. M. nie pomagał mu w pracy, to
jego uwaga jest całkowicie zbyteczną.
Podobny zarzut robi też p. M. p. Szwojnickiemu.
P. M. bez żadnej znów potrzeby wkracza w obo-
wiązki taksatora sali licytacyjnej i decyduje o cenach
obrazów — jest to strona sztuki, która nic nie ma
wspólnego z artystyczną krytyką.
Sądzę, że przykładów tych jest dosyć, żeby się
przekonać, do jakiego stopnia krytyki p. Matuszew-
skiego są bez znaczenia dla sztuki.
Oprócz wyżej cytowanych błędów faktycznych
i sprzeczności w rozumowaniu, w krytykach tych mo-
żna też wyczytać, blade wycieczki na realizm, natura-
lizm, w uzbrojeniu zwykle w takich razach używanych
frazesów. Komunały te, nie przedstawiają nawet inte •
resu polemicznego.
Jedno wszakże zdanie jest słuszne i chętnie je tu
podnoszę: „Fałdy szat inaczej się same układają na
człowieku, gdy je na sobie nosi, inaczej zaś, gdy niemi
się okryje manekin po nadaniu mu wprzód pozy;«
oto wszystko, co na korzyść p M. mogę zapisać, prze-
czytawszy jego artykuły w trzech pismach. Krytyka
p. M., jestto krytyka w szlafroku, ziewająca i senna,
równie zaniedbana w rozumowaniu jak i w stylu.
5*
— 68
Inna rzecz krytyk z „Kury era Codziennego" p,
Wiktor Gomulicki. Temu nie braknie wyrazów — tam
nawet, gdzie się myśl urywa.
Nie dużo mam materyału do ocenienia sądów
p. G. ; jeżeli jednak lwa poznaje się po pazurach, to
krytyk warszawski w jakąkolwiek formę ubierze swoje
zdania, zawsze się zdradzi niewiadomością.
Lotna wyobraźnia, serce czułe i zdolne do unie-
sień; nadzwyczajna wrażliwość, głęboki subjektywizm,
brak trzeźwej obserwacyi i skłonność do frazeologii —
są to najgorsze przymioty w krytyku, a niemi to od-
znacza się artykuł p. G. o obrazie Broźika.
Wyobraźnia pozwala p. G. odczuwać „żar lipco-
wego upalnego poranku" we wnętrzu malowanej ka-
tedry; widzieć w ułamkach szarych kolumn, „przy-
gniatające bogactwo architektury;" w brudnej podło-
dze bez rysunku „połyskujący marmur," w płowych
tonach ubiorów „olśniewający przepych szat monar-
szych i arcykapłańskich." Uniesiony czułością serca
p. G. ofiaruje malowanemu Husowi: „najprzód Htość,
potem współczucie, wreszcie sympatyą," a w końcu
„mimo woli oddaje mu serce i chyli przed nim czoło."
„I to, mówi p. G., stanowi właśnie tryumf
artysty, kładący odrazu na jego pracy piętno arcy-
dzieła." I oto, występuje w całej pełni subjektywizm
p. G., który swoją osobistą wrażliwość i zdolność od-
czuwania dramatycznych sytuacyj, bierze za miarę war-
tości artystycznej.
„Hus jest w obrazie postacią pierwszą, główną
i górującą nad całem otoczeniem/ — „...powtarzam
jest on' tu siłą największą — jest bohaterem" — woła
p. G. i w następny sposób objaśnia, dlaczego tak jest.
„Największy nawet geniusz malarski, ściśle rzeczy
biorąc, nie rozporządza innemi środkami nad barwy
i linie, nie trudno jest wszakże człowiekowi (t. j. panu
G.) bystrzej na malowane płótno patrzącemu dostrzedz :
gdzie kończy się panowanie pędzla a zaczyna pano-
wanie psychologii." „Hus góruje właśnie potęgą psy-
chiczną, jaką mu nadał genialny malarz."
Gzem nadał? Jeżeli tam, gdzie się zaczyna pano-
wanie psychologii, kończy się panowanie pędzla, ja-
kiemi więc środkami wyraził Broźik, „potęgę psy-
chiczną" w obrazie — w malarstwie? Oto dokąd się
zachodzi szermując frazesem. Dlaczego „bystrzej" pa-
trzący p. G. nie widzi, że malarz jako jedyne środki
okazania stanu psychicznego ma wtjras i gest, które
tylko formą i barwą może przedstawić.
P. G. wcale się nad tem nie zastanawia, zwła-
szcza, że wyrazy mu się palą, pod piórem niehamowa-
nem myślą.
„Postać ta, zamierająca cieleśnie, ale pełna du-
chowego życia, rysuje się ognistemi (tak !) liniami i na
długo utrwalaw pamięci."
Dalej jednak p. G. mówi, że dla wydobycia Husa
jako głównego motywu obrazu Broźik ponakładał „tłu-
miki" na barwy i światło. Więc „nie potęga psychi-
czna" rysuje go „ognistemi liniami?"
Myh się też p. G. , widząc podobieństwo cha-
rakterystyki Kaulbacha do wyrazów Broźika. Pierwszy
rysował formuły wyrazów podkreślone, zdecydowane,
posunięte do ostatniej przesady, — wyraz zaś w obrazie
B. (oprócz paru drugorzędnych figur), w słabym tylko
stopniu zmienia osobisty, przypadkowy charakter twa-
rzy modeli.
70
„ Z równą potęgą i mistrzowstwem włada
Broźik, środkami czysto malarskiemi."
„Ażeby utrzymać się w tym świetnie zrównowa-
żonym kolorycie i nie wpaść ani w iary Tycyanowe,
ani w Velasquezowe chłody, musiał artysta odżegnać
wiele pokus . . . *^
Oto próbka erudycyi p. G. Frazes o „Tycyano-
wych żarach" powtarzany, w innej formie, przez wszy-
stkie estetyczne pozytywki, da się usprawiedliwić jako
konwencyonalne kłamstwo powszechnie przyjęte, —
trudniej już jest wytłomaczyć owe „chłody Velasque-
zowe."
Portrety Velasqueza postawione obok portretów
Tycyana, przedstawiają bowiem taką samą rozmaitość
tonu, — ponieważ jako wielcy koloryści, obydwaj umieli
odtwarzać, całą różnorodność kolorystycznych moty-
wów, jaką przedstawia natura.
Po nad tymi to dwoma malarzami, wznosi się
Broźik „dawszy za wygraną wielu epizodycznym tryum-
fom." Wyhczywszy dalej wszystkie pokusy, czyhające
na Broźika, p. G powiada:
j^Mógł był łatwo sahłysnąć jako tcielJci kolorysta,
lub jako wielki perspektyw ista , on jednak wolał, aby
świat nazwał go wprost: wielkim artystą,^
Oto szczyt, na który wzlatuje p. G., szybując na
skrzydłach frazeologii.
Więc nie jest wielkim kolorystą? Jak wyżej mó-
wiąc o psychologii wykazał p. G , że rysunek nie sta-
nowi wielkości Broźika i nie jest też wielkim perspe-
ktywistą.
Jeżeli tym sposobem odbierze się malarzowi za-
71
leiy, w tern właśnie, co stanowi istotę jego artyzmu —
to cóż pozostanie ?
„Wielki artysta," odpowiada p. G. i unosi się
dalej w wichrze entuzyazmu , wśród błyskawic wy-
krzykników, — żałując tylko, że nie ma dosyć miejsca,
gdyż: „Wykrzykniki te mógłbym ciągnąć długo "
W końcu woła do czytelników: „Wybaczcie pa-
nowie i panie. Gdy jestem zachwycony, usterków
dostrzegać nie umiem. . . "
Ten sposób pisania krytyk, przypomina szczękanie
nożyc fryzyerskich : przed i po kilku cięciach we włosy,
słychać długie dzwonienie w powietrzu... P. G. tam
nawet, gdzie chciał po za frazesem, dotknąć istoty
obrazu — nie mógł w nią trafić.
VI.
Nie ma u nas ani tłumów, żądnych ciągle wrażeń
od sztuki , ani nawet mniejszej grupy ludzi, dla któ-
rychby ona była czemś koniecznem , niezbędnem
w życiu.
Dzieło sztuki jest jeszcze czemś w rodzaju dzi-
wnego zwierzęcia w ogrodzie zoologicznym, któremu
staranna reklama przygotowuje dobre przyjęcie u pu-
bhczności ; reklama ta, łącznie z niewiadomością, nie-
uctwem i blagą, oto charakter naszej krytyki, która
stanowi moralne powietrze, jakiem oddycha u nas
sztuka. W warunkach tych żyć niepodobna. Nie znaj-
dując nic w otoczeniu coby mogło wyczerpane siły
twórcze zastąpić nowemi — artyści nasi albo wynoszą
się z kraju, albo też zamykają się w odosobnieniu nie
72
chcąc zejść do schlebiania płytkim i ciasnym gustom
warszawskiej krytyki, która natm-alnie oddziaływa i na
pubUczność.
Występując też przeciw warszawskim estetykom,
nie miałem bynajmniej kogoś w szczególności jako
osohę na celu. Myli się więc prof. Struve, określając
moje artykuły jako: ^sprzeczkę dla sprseczM.^^ Myli się
i łudzi. W gruncie rzeczy jest to sekcya dokonana na
trupie estetycznej doktryny — której fałsze jak miazmata
zatruwają krytyczną atmosferę naszej prasy.
Jeżeli głównie zająłem się prof. Struvem , to
jedynie dlategO; że jest on o tyle wyższym od swoich
kolegów, iż podzielając ich niewiadomość, streszcza
zarazem w sobie wszystkie błędy i potworności pewnej
szkoły estetycznej. Sądząc jednak z niedołęztwa z ja
kiem prof. Struve i jego adepci (pp. B. Łaszczyński
w „Gaz. Warszawskiej," Ad. Bre... w „Tyg Po-
wszechnym," Prawda itd.) bronią zagrożonych pozycyj,
można mieć nadzieję, że panowanie fałszu nie długo
się skończy.
Przeciwnicy moi, zamiast odeprzeć stawiane im
zarzuty faktami lub rozumowaniem, zbudowali este-
tyczną formułkę, nie mającą nic wspólnego z memi
zasadami i z nią polemizują, wprawdzie z zapałem,
lecz bez żadnego skutku.
Jeżeli dziś podejmuję polemikę z prof. Struvem,
to nie dla odparcia osobistych zaczepek, ani dla wy-
kazania tendencyjnych fałszów w cytowaniu moich
słów. Pomijam to wszystko i zajmę się tylko tem, co
w jego i jego zwolenników teoryi stanowi istotę kwe-
styi, tem co się tycze pojmowania wartości i charakteru
artystycznego dzieła sztuki.
- 73 —
Odpowiedź prof. Struvego oprócz prologu i epi-
logu składa się z siedmiu punktów, na które odpowia-
dam, zmieniając tylko ich kolej dla łatwiejszego kiero-
wania się w chaosie zmieszanych zdań i myśli.
Więc 1): prof. Struve zarzuca mi „hesdussne
doktrynerstwo,'^ ubolewa, że się , katuję dla z zewnątrz
przyjętej doktryny," powołuje się na Darwina, że ^przy-
rodzone poczucie piękna działa nie tylko w człowieku,
lecz nawet w zwierzętach.'' ^Poczucie to piękna, po-
wiada, jest faktem psychologicznym , potrzeba zaś za-
spokojenia jego wymagań jest faktem historycznym
objawiającym się wspaniale w twórczości artystycznej
wszystkich narodów." Bardzo dobrze. Zobaczmy więc,
czy historyczny rozwój sztuki wspiera moją, pochodzącą
„z zewnątrz" doktrynę czy też doktrynę prof. Stru-
vego, opartą na wewnętrznem poczuciu.
O sztuce jako o fakcie psychologicznym nie mie-
hbyśmy żadnego pojęcia, gdyby się ona nie przejawiła
szeregiem faktów historycznych, widocznych, pozyty-
wnych, na których jedynie można oprzeć jakiekolwiek
o niej zdanie. Dzisiaj jest tak olbrzymi materyał po-
równawczy, zgromadzony w muzeach całej Europy, że
jeżeli nie możemy dotąd znać pierwszej pobudki, która
wywołała artystyczną twórczość, możemy ją za to ba-
dać od najprostszych , najpierwotniejszych zjawisk, aż
do najbardziej skomphkowanych cywilizacyjnym roz-
wojem człowieka.
Patagończycy, to lud żyjący w stanie zupełnej
dzikości. Ludożercy, nie mający żadnych pojęć ani
religijnych, ani społecznych; szanujący własność o ile
ją broni pięść silna; mający mowę nadzwyczaj ubogą
w dźwięki; nie używający innego ubrania prócz nie-
- 74 -
zszytej skóry w klimacie tak ostrym jak Ziemia ognista.
Broń ich składa się z rybich ości i kawałków potłu-
czonych butelek, które dostają na chilijskich statkach
rybackich. Ludzi tych widziałem pletących koszyki
z morskiej trawy, koszyki mające pewien kształt cha-
rakterystyczny i ozdobione pewnym ornamentem.
Oto najpierwotniejszy objaw sztuki. Potrzeba
układania pewnych Icsztaltów plastycznych i pewnych
plam kolorotuych, i znajdowanie w tem upodobania,
przyjemności, tak się objawia wrodzone poczucie piękna,
na najniższym szczeblu rozwoju sztuki. Z tego wyszła
cała ornamentyka , jaka znaną jest na świecie. Tak
dobrze nieprzebrane bogactwo indyjskiej architektury,
jak perskie dywany ; tak dobrze tatuowanie ciała, jak
wyszywania na ubraniu , jak koronka kamienna go-
tyku ; wszystkie plastyczne i kolorowe ozdoby pokry-
wające bądź ściany świątyń, bądź boki naczyń etru-
skich, japońskich , serwskich czy też pierwotnej nie-
zdarnej ceramiki — wszystko wyszło z kilku skrzyżowa-
nych kresek, kilku barw, jakie dostępne były umysłowi
i oczom pierwotnego człowieka.
Jestto właśnie czyste piękno malarskie, urodzone,
piękno zależne od czasu, zmienne względnie do rasy
i warunków jej otoczenia, życia. Wiecznie nowe i różne,
piękno, w którem streszcza się smah, iipodohanie pewnej
cywilizacyjnej epoki - które wytwarza stałe typowe
formy, według których klasyfikuje się styl sztuki ró-
żnych okresów historycznych. Jak potrzeba i zdolność
tworzenia takich kształtów i barw, tak i źródło zido
wolenia, jakie w tem umysł ludzki znajduje, są ta-
jemnicami dotąd nie objaśnionemi, pomimo wszystkich
cudactw spekulatywnej estetyki.
75
Ta zdolność uzewnętrzniania pewnych kształtów
powstających w umyśle, nie byłaby stworzyła jeszcze
sztuki plastycznej takiej, jaką dziś widzimy, gdyby nie
inna równolegle prawie rozwijająca się zdolność i po-
trzeba naśladowania kształtów i harw przedmiotów
istniejących zewnątrz człowieka.
Prof. Struve mógłby w monachijskiem muzeum
etnograficznem widzieć kawałek kości renifera z nary-
sowaną na niej głową tego zwierzęcia. Okazy podobne
znaleziono też w jaskiniach Perigord. Są to zabytki
sztuki ludów, żyjących w jaskiniach, ludów nifznają-
cych rolnictwa, nie posiadających jak i Patagończycy
umiejętności obrabiania metali. Zabytki czasów, kiedy
żył jeszcze mamut i inne potworne zwierzęta.
Są to najpierwotniejsze objawy, potrzeby przed-
stawiania „prawdy życiowej," jakoteż objawy znajdo-
wania w tern naśladowaniu upodobania, przyjemności.
Jestto kopalny realizm, jak zdolność tworzenia
pewnych nieistniejących w naturze kształtów prof.
Struve mógłby nazwać kopalnym idealizmem.
Na wystawie zbiorów prof. Dybowskiego można
też było obserwować bardzo ciekawe okazy, jak je-
dnego tak drugiego sposobu graficznego i plastycznego
uzewnętrznania się ludzkiego ducha.
Otóż są dwa tak różne punkty wyjścia arty-
stycznej twórczości, które łącząc się z sobą, lub roz-
dzielając i idąc samodzielnie, przez cały ciąg wieków
cywilizowanego życia ludzkości, wytwarzały wszystkie
dzieła malarstwa i rzeźby, i ozdabiały matematyczny
szkielet budownictwa.
Filozof obdarzony tylko władzą abstrakcyjnego
myślenia, bez żadnej zdolności obserwowania kszŁał-
— 76 —
tów i barw w naturze, bez żadnego do niej zamiło-
wania, może jak prof. Struve twierdzić: (, Kłosy"
Nr 1025) „Artysta prawdziwy nie jest niewolnikiem
natury, lecz jej iV0orodau;cą{?) Ogół dzisiejszych arty-
stów, nie pojmując swego powołania, nie może się
zdobyć na odwagę majestatycznego (?) królowania nad
naturą, wskazania j-j drogi przyszłego rozwoju, przed-
stawienia jej ideała, do którego dążyć powinna, lecz
ugina przed nią tak nisko swe czoło, że aż w błocie
się tarza/ Oto szczyt nonsensu, na który wchodzi
estetyka prof. Struvego i jego zwolenników.
Giekawyrnby był widok natury, chodzącej po
pracowniach i uczącej się od artystów, jak ma wyglą-
dać I Tylko zupełna nieznajomość warunków tworzenia
dzieł sztuki plastycznej i zupełna nieznajomość jej
hłstoryi, może wytłómaczyć powstawanie takich pojęć.
Tak więc, prof. Struve odrzuca całkiem ze
sztuki zdolność i potrzebę naśladowania „prawdy ży-
ciowej* — tymczasem nie tylko mieszkańcy jaskiniowi,
ale najwięksi geniusze zawsze i wszędzie uważali ją
za swego mistrza - mistrza jedynego — i o tyle tylko
przyznawali innym dziełom sztuki wyższość nad sobą,
o ile one bliżej stały „prawdy życiowej,"
Dowiedzionym historyą sztuki faktem jest, że ile
razy oddalała się ona od natury — ile razy brało
w niej górę „poczucie piękna wrodzone," tyle razy ona
manierowała się, paczyła i ginęła w niedołęztwie i ubó-
stwie. Każde zaś odrodzenie zaczyna się od namiętnego,
zaciekłego badania natury, od uczenia się u niej^
„uginania przed nią czoła "
Prof. Struve, który napisał wielką rozprawę
o Wieczerzy Leonarda da Vinci, powinien znać jego
— 77 —
traktat o malarstwie — teoryą sztuki, wyłożoną przez
jednego z najpotężniejszych geniuszów, jaki oświecił
brzask wsctiodzącego dnia odrodzenia.
Da Vinci powiada : malarz powinien być ,,jaJchy
0tvierciadhm, Jctóre się w tyle kolorów mieni , ile za-
wierają w Fohie przedmioty ^ które przed nim stoją i tak
je odbija, i z wydają się być drugą naturą.'''' Radzi
malarzowi: „zatem wszystkiego w naturze szukaj na
każdy raz." Każe nosić z sobą książeczkę i wszystkie
ruchy, wyrazy widziane zaznaczać, „notując nie wielu
rysami położenia ich (ludzi) w różnych wypadkach,
znienacka pochwyconych ; albowiem, spostrzegłszy cie-
bie, zajmą się tobą i spuszczą coś ze srogości ruchów
swych ..." Mówiąc poprostu, Leonardo radzi ciągle
malarzowi robić to, co dziś nam ułatwia momentalna
fotografia. Pan Brand el nietylko u „dzisiejszych arty-
stów zyskałby uznanie swoim pysznym migawkowym
aparatem I nie tylko pojedyncze ruchy, ale całe grupy
radzi Leonardo notow^ać; żeby się nauczyć „układania
obrazu."
Tak też robili wszyscy artyści, wszystkich czasów,
dopóki niemiecka filozofia nie stworzyła swojego sy-
stemu, w którym piękno, dobro i prawda tańczą dzi-
wacznego kankana na wyciągniętym sznurku abstrakcyi.
Jak dalece artyści odrodzenia trzymali się natury,
niech posłuży za dowód pewien szczegół ciała Adama
we freskach Michała Anioła — szczegół tak różnie
przedstawiony przed i po skosztowaniu owocu z drzewa
wiadomości złego i dobrego.
Jak wykazałem wyżej, dwa są pierwiastki, z któ-
rych się składa twórczość artystyczna — przewaga
jednego lub drugiego — lub całkowita nieobecność
— 78 -
jednego z nich w dziele sztuki , nadaje mu bardzo
stanowcze i wyraźne cechy charakteru.
„Prawda życiowa" jest pierwiastkiem stałym
w sztuce plastycznej i zmiennym o tyle tylko, o ile
pewna epoka czasu, pewna rasa ludzi, lub pewna in-
dywidualność artysty zabarwia ją, przekształca bezwie-
dnie, odpowiednio do subjektywnej zdolności poznania
prawdy.
Tak więc, człowiek w greckiej , włoskiej , czy
nowoczesnej rzeźbie jest o tyle w^art artystycznie, o ile
jest prawdziwy; zaś różnice zachodzące w charakterze
tych dzieł, wynikają z upodobania w tym lub owym
typie człowieka. Z tego powstają typowe cechy piękna
włoskiego lub greckiego — to , co jest stylem — co
obowiązuje tylko jeden czas, jeden okres cywilizacyi;
i nie może być bez szkody dla rozwoju sztuki prze-
niesione w sferę ogólnych praw estetycznych.
Rzeźba i malarstwo odrodzenia przygniecione
były doskonałością wyszłej nagle z grobu sztuki gre-
ckiej. Potężny geniusz Michała Anioła rozwalał, roz-
szerzał, rozrywał tę skorupę, a jednak nie mógł zu-
pełnie jej z siebie zrzucić Zniszczony barbarzyństwem
chrześciaństwa średniowiecznego, świat klasyczny ze-
mścił się, w końcu skrępowawszy w więzy swoich form
pyszną rasę geniuszów odrodzenia.
Subjektywne poczucie piękna, owa wrodzona zdol-
ność i potrzeba tworzenia pewnych kształtów i ukła-
dania pewnych kombinacyj barw, najwspanialej łączy
się ze zdolnością naśladowniczą w takich np. Logiach
Rafaelo. W tern połączeniu dwóch pierwiastków sztuki,
ciało ludzkie, kształty zwierząt i rośhn stawały się
ornamentem takim, jak kwadraty, trójkąty i inne kom-
— 79 —
binacye linij w perskim dywanie. Naturalne zaś barwy
przedmiotów — ozdobnemi plamami kolorowemi.
Większość szkół włoskich , badając ściśle i su-
miennie naturę, a w szczególności człowieka, używała
zdobytych tak kształtów, jako ornamentu na stropie,
ścianie willi lub kościoła, czy bokach pomników.
Oprócz portretów i obrazów neopolitańskiej szkoły,
mało można naliczyć dzieł sztuki z czasów odrodze-
nia, któreby nie wymagały wzajemnego łączenia się
architektury, rzeźby i malarstwa. Jestto ciągłe naśla-
downictwo natury, podporządkowane pod zmysł orna-
ment acyjny.
Najwspanialszem, najsamodzielniejszem objawie-
niem się czystego upodobania w naśladowaniu natury,
jakoteż wypowiadania siebie zapomocą kształtów, wzię-
tych wprost z życia takiego, jakiem ono jest, przedsta-
wia sztuka holenderska siedmnastego wieku. W tern
co dotąd wydała twórczość artystyczna wszystkich cy-
wilizacyj, mieszczą się wszelkie możliwe kombinacye
obu zasadniczych pierwiastków — kombinacye, dla
których jedyną granicą jest niemożliwość przekroczenia
materyalnych środków, któremi rozporządza każdy od-
łam sztuki.
Nonsensem jest żądać, żeby obraz grał poloneza,
wykładał filozofią, lub żeby dzieło muzyczne wyrażało
larwy, składające pejzaż czy człowieka.
Na podstawie powyższych obserwacyj , powie-
działem w moim pierwszym artykule: W zakres ma-
larstwa wchodzi to ivszystko, co w naturze jest kształ-
tem i barwą i to wszystko y co z człowieka^ zapomocą
barwy i kształtu da się wypowiedzieć.
Zdaje się, że są to granice tak szerokie, że jeżeH
— 80 —
możemy widzieć jedną z nich, to jest punkt, z którego
sztuka wyszła ; to wcale nie można przewidzieć, ani
przeczuć, dokąd zajdzie, — gdzie się skończy rozwój
i jakiem będzie ostatnie dzieło sztuki, które stworzy
ostatni na świecie artysta.
Jeżeli się wyjdzie z ciaśniejszego zakresu ma-
larstwa i weźmie się całą sztukę we wszystkich jej
odłamach , to będziemy mogli o niej powiedzieć sło-
wami Goethego z prologu do Fausta:
So schreitet in dem engen Bretterhaus
Der ganze Kreis der Schópfung aus,
Und wandelt, mit bedachtiger Schnelie,
Vom Himmel, durch die Welt zur Hólle!
Wszystko, cały świat rzeczywisty, czy świat wy-
obraźni mieści się w sztuce. Nie ma takiego stworzenia,
ani takiego zjawiska w naturze, ani takich uczuć, ani
takich myśli, któreby niegodne były artystycznej twór-
czości. Cały człowiek i cała przyroda może się objawić
w sztuce pod jednym jedynym warunkiem, żeby każde
dzieło nosiło piętno geniuszu, albo przynajmniej ta-
lentu. Oto podług mnie jedyna podstawa do klasy-
fikacyi wartościowej dzieł sztuki.
Prof. Struve nazywa tę teoryą, w istocie za-
czerpniętą „z zeionairz,'-'- na podstawie ohserwacyi ; bez-
dusznem doktrynerstwem" ; inni w popłochu zaliczają
mnie to, do ^zdrowych realistów,^'' to do „impresio-
nistów," inni mówią „sekciarstwo" — a inni znów
wywodzą moją teoryę z , monachijskiej knajpy" ! Mó-
wiąc zaś prawdę, teorya ta jest szerszą nad pojęcie
naszych estetyków, żyjących okruchami formułek, spa-
dłych ze stołu duchowej uczty, jaką przed kilkudzie-
•— 81 —
sięciu laty spożyli estetycy niemieccy, kosztem loiki
i prawdy. Zobaczymy dalej jak wygląda estetyka
moich przeciwników i kto jest w istocie „doktry nerem."
VII.
W pierwszym punkcie swej odpowiedzi, prof.
Struve powiada: „póki nie zostanę maszyną pozba-
wioną uczucia i fantazyi , póki nie zobojętnieję dla
wszelkiego żywszego polotu ducha , póki wszystko,
co ludzkie , a zatem i najwznioślejsze dążności rodu
ludzkiego na polu prawdy, piękna i dobra, odzywać
się będą w mojem sercu i działać na mój umysł" —
dopóty prof. Struve przyrzeka trzymać się swojej
estetyki , która klasyfikuje dzieła sztuki plastycznej
według tematu, idei, według jakości światła, które
oświeca transparent. Dalej jednak mówi: „dzieło sztuki
na to tylko istnieje i na to jest stworzonem, aby się
podobało i przez upodobanie (czy tak?) podnosiło du-
cha. Ja oceniam wartość dzieła sztuki tylko ze stano-
wiska zadowolenia estetycznego." Cytując zaś Kanta,
mówi, że „egoistyczna i utyUtarna ocena dzieła sztuki
nic nie ma wspólnego z czystem, hesinteresownem upo-
dobaniem estetycznem."
W 3-cim punkcie uważa: , pomysł, treść, myśl
przewodnią, przedmiot*' za „najistotniejsze czynniki
twórczości artystycznej." Szydzi z , ubóstwa pomysłów,"
„poniewierania idei, myśli przewodniej dzieła," „wy-
obrażeń, uczuć, dążeń" ; zasłania się autorytetem p. W.
Gersona, który „uwzględnia pomysły, idee i inne rze-
czy (?) uboczne." W 4-tym woła: „bez myśli, idei,
S. Witkiewicz. G
— 82 —
dzieło sztuki nie jest zupełnem, brak mu tchnienia
ożywczego i ciepła (?), brak duszy." A jednak zgadza
się, ^że i najgenialszy pomysł, przy nieumiejętnem
wyhonaniu iecknicmem nie może mieć pretensyi do
dzieła sztuki.'' W 6-tym : oddaje „pierwszeństwo wiel-
kim malarzom liistorycznijm przed malarzami codzien-
nych scenek domowych lub- dworskich , karczemnych
czy ulicznych"; i jest zdania, że celem artystycznym
Jest treść, idea, pomysł" — w epilogu jednak po-
wiada: v,Ja znajdowałem zawsze bez porównania wię-
ksze zadowolenie w zasadzie: sztuka dla sztuki.^
W prologu zaś szydzi z malarzy, którzy „występują na
widok publiczny z malowanemi fotografiami ulubionej
prawdy życiowej," gdy lubują się w „tematach brzyd-
kich, cMopacli z iinjraztm ograniczoności i przygnębienia
na obliczu , ucierających nos hez chustek , w koniach
o bokach strasznie wytartych itp."
Jak z wyliczenia zdań tych widać, jest to quod
lihet, w którym można znaleść w^szystko czego się
żąda, — potwierdzenie i zaprzeczenie wszystkich kie-
runków estetycznych — syntezę wszelkich sprzeczności,
co jest filozoficzną specyalnością prof. Struvego. Czego
jednak niczem już zmazać nie można, to tego, że dzie-
sięć lat prof. Struve dzielił malarstwo podług tematów,
że wartość artystyczną mierzył wartością idei moralnej
zawartej w dziele sztuki; że cenił nie sztukę — tylko
„niewidzialne dla oka zmysłowego światło" w postaci
idei historyozoficznej , religijnej, socyalnej czy przyro-
dniczej i idee te uważał za istotę malarstwa , przez
którą jedynie może ono ,^podnosió, nie poniżać ducha''.
Taką jest teorya prof. Struvego i jego zwolen-
ników. Każda teorya, która nie objaśnia całości da-
— 83 —
nych zjawisk, już jest ciasną — jeżeli jednak nie po-
jedyncze fakta , ale całe ogromne grupy faktów jej
przeczą, to jest ona tylko formułką w usługach pe-
wnej doktryny.
Według rozbieranej tu doktryny, całą szkołę
holenderską, największe arcydzieła hiszpańskiej i wiele
arcydzieł włoskiej , trzeba będzie wyrzucić do tego
chlewku, w którym nasi estetycy zamykają „koniki
zabłocone" i inne „wstrętne" temata „niektórych ar-
tystów".
Co np. zrobią ci panowie z bachanaliami Ru-
bensa i Jordansa; gdzie schowają Teniersa, Brouvera,
Terborcha, van Ostada, Metzu, Snydersa, nakoniec
Rembrandta tak zawsze brzydkiego i ordynarnego
w pojęciu „wzniosłych tematów?" Wouwermann, co
tyle koni w „nieprzyzwoitych sytuacyach" namalował —
jakążby lekcyą usłyszał dziś od naszych skromnych
krytyków. Idee tych artystów w żadnym już razie nie
są zdolne podnieść ducha, — a jednak okryH oni sławą
swoje ojczyznę^ byli źródłem jej bogactwa i do dziś
dnia są jej dumą. Tak samo Maks Gierymski, którego
najlepszy obraz nagrodzony złotym medalem , przed-
stawia tylko „koniki na błocie % brudny szynk i bie-
dnych oberwanych chłopów, nie przyniósł niesławy
polskiej sztuce. Przeciwnie , pomimo krótkiego życia,
jest to jeden z najbardziej w Europie cenionych na-
szych malarzy. Stary Wilhelm Kaulbach, „idealista" i filo-
zof malarski mówił piszącemu te słowa, że kupuje foto-
grafie z każdego obrazu Gierymskiego, — tak dalece
„prawda życiowa" zachwyca wszystkich, którzy w sztuce
szukają zadowolenia naprawdę artystycznego.
W jaki sposób „podniesie i rozkołysze ducha"
84
naszych krytyków Leda Michała Anioła — obraz,
przedstawiający czyn przewidziany i ostro karany
przez prawo karne? Jakiemi firankami wstydu okryją
Jo Corregia, Danae Tycyana, i co zrobią z najwię-
kszem dziełem Velasqueza, Apoteom^ pijaJca? Jaka
idea moralna, jaka treść głębsza widnieje w śpiącym
Bachusie — arcydziele klasycznej rzeźby?
Tors belwederski - kawał brzucha z marmuru,
z obtamanemi lędźwiami, obitemi piersiami, bez rąk,
szyi, głowy — jakąż przedstawia tendencją? A jednak
Michał Anioł mówił o tem arcydziele rzeźby, że ono
jest jego mistrzem i będąc starcem prawie ślepym,
kazał się prowadzić i ręką pieścił doskonałe kształty,
któremi nie mogły cieszyć się jego zgasłe oczy.
A portrety? Portrety, które mają na celu tylko
przedstawienie ,. prawdy życiowej" — wyrażenie przy-
padkowego, osobistego charakteru, pojedynczego czło-
wieka — czy także w chlewku na „koniki" mają być
zawieszone ? Jeżeli już istotnie dzieło sztuki ma swoją
uboczną treścią „kołysać i unosić ducha" , to dla-
czegóż prof. Struve uważa Grunwald Matejki „za
prawdziwe dzieło sztuki?" Bo w jaki sposób takie
jatki ludzkie mogą być źródłem podniosłych myśli ?
I dlaczego Paweł i Gaweł, podbijający sobie oczy
o posiadanie starego „domowego" siennika, są mniej
wzniośli od dwóch wielkich grup ludzi, wydzierających
sobie, temiż brutalnemi siłami; posiadanie szmata
ziemi? Ciasna estetyka odpowiada równie ciasnej etyce,
a obiedwie idą na pasku subjektywnych , osobistych
upodobań naszych krytyków, biorących swoje gusta
za miarę artyzmu.
Prof. Struvego oburza żądanie przedmiotowego
- 85 —
sądu w krytyce artystycznej. , Przyznaję się otwarcie,
powiada, że do takiego rodzaju przedmiotowych kryty-
ków nie należę i należeć nie będę".
Prof Struve każe rządzić się krytykowi: .,najisto-
tniejszem, najgłębszem suhjeJdywnem upodobaniem",
zapominając, że wszelkie „ścisłe, naukowe^' dążenie
do poznania prawdy wymaga jak najprzedmiotowszego
stanowiska. Krytyka oparta na „smaku", który jest
zawsze tylko wyrazem pewnej chwili historycznej, nie-
jedno już ma na sumieniu
„Subjektywnem upodobaniem" rządząc się, kla-
sycy warszawscy mówili o poezyi Mickiewicza : y,głupio
wssedsie'' — a cóż się w końcu stało?
Ludwik XIV ujrzawszy obrazy Teniersa, za-
wołał: „Emportez yite ces magots" — ponieważ miał
„upodobanie osobiste" w obrazach Lebrun'a i Jouve-
nefa, marnych epigonów włoskiego odrodzenia, o któ-
rych wspotnina tylko sumienna historya, a których
zupełnie nie ceni artystyczna krytyka. Proudhon mie-
rząc wartość dzieła sztuki jego społecznem znaczeniem,
wpływem jego treści „głębszej" na ducha ludzkiego —
uważał Venus Milo za prostytucyą sztuki — mówił,
że jeżeli będzie na nią patrzeć „elle fmira par m'in-
spirer de pensees impures" a jednak Venus Milo jest
arcydziełem arcydzieł rzeźby.
Ikonoklaści, którzy całkiem stracih „upodobanie"
do sztuki — mieli też zapewne racyą, według tej
subjektywnej estetyki , burząc i niszcząc dzieła ma-
larstwa i rzeźby.
Na podstawie osobistego smaku nie można kla-
syfikować tak dobrze dzieł malarstwa, jak i wszel-
kich innych rzeczy i zjawisk. Estetyk, któremu podo-
— 86 —
bają się tylko obrazy Rafaela lub tylko Wouwermann'a,
popełnia taką same niedorzeczność jak zoolog, któryby
mając predylekcyą do kanguru , chciał na czele przy-
rody postawić zwierzęta workowate.
Tworzyć rodzaje malarstwa podług tematów,
idei, przedmiotów, które one przedstawiają — jest to
tyle, co uważać rybę, wołu, pietruszkę i sól za jedna-
kowe twory, dlatego , że wszystkie stanowią pokarm
człowieka.
Nie chodzi o odrzucenie klasyfikacyi, tylko o zna-
lezienie takich do niej podstaw, któreby istotnie po-
zwoliły ugrupować dzieła sztuki według ich artysty-
cznego charaJcłeru i artystycznych zalet.
Pewne idee historyozoficzne, teologiczne, socyalne,
są cechą wspólną ludzi pewnej epoki. Savanarola
i Michał Anioł wyznawali te same idee i byli przy-
jaciółmi — jeden formułując je słowem, doszedł do
stosu, na którym go spalono — drugiego smutek i pe-
symizm wyraził się w ciałach atletów, spoczywających
na pomnikach Medyceuszów. Człowiek nie jest w sta-
nie nic zdziałać, jeżeU nie ma o celu swego działania
idei — pojęcia. Szewc musi mieć ideę buta — tak
dobrze jak i malarz, tylko każdy w nim widzi co in-
nego i co innego wytwarza.
„Kiedy przestaję myśleć, przestaję malować*' —
mówił Rembrandt. Idzie tylko o to, że setki malarzy
przedstawia tę same ideę, ten sam temat, a jednak
między dziełami ich nie ma żadnego artystycznego po-
krewieństwa — tak co do charakteru jak i wartości.
Estetycy nasi mieli świeży przykład na Broźiku i Ma-
tejce. Obydwa obrazy są historyczne, przedstawiają
fakta oddzielone zaledwie kilkudziesięciu laty, a jednak
— 87 —
nie ma ani jednego tak ślepego człowieka, któryby nie
zauważył stanowczej artystycznej między Grunwaldem
i Husem różnicy. Niktby się nie omylił i nie wziął
obrazu Broźika za obraz Matejki, choćby nawet, co
nie jest — wartość ich była jednaką. Lesser przecież
malował historyczne obrazy — dlaczegóż nie czcić
go tak samo jak Matejkę?
Idea, pojęcie przedmiotu działa w artyście tak,
jak działały potężne siły wulkaniczne, które wysadziły
na powierzchnią grzbiety i szczyty Alp. Żeby jednak
odczuwać piękno gór, nie potrzeba mieć ciągle w pa-
mięci wiadomości geologicznych.
Historya sztuki, jak to już wykazałem, ciągle do-
wodzi że temat, przedmiot, nie wpływa bynajmniej
ani na charakter, ani na wartość dzieła sztuki. Cha-
rakter zależny jest w zupełności od indijwidualności
artysty, wartość zaś> jak w malarstwie od doskona-
łości barwy i kształtu, które sprawiedliwie można oce-
nić, jedynie mierząc je naturą. To zaś co określamy
nazwą piękna, jestto suhjeldywne upodobanie, przy-
jemność jaką to lub owe dzieło sztuki nam czyni. Dzi-
siaj zgromadzone są tak olbrzymie skarby sztuki, tylu
wieków, tak różnych charakterów, że upodobania na-
sze rozszerzają się i obejmują bardzo różnorodne
i sprzeczne zjawiska artystyczne. Jeżeli człowiek, który
nie bada sztuki dla naukowego wijtlómacsenia jej przy-
czyny, jest w stanie stanąć na kilku punktach widze-
nia i znajdować upodobanie w oglądaniu tak dobrze
dzieł Michała Anioła , jak i van Ostada, to tern bar-
dziej krytyk-teoretyk powinien być obdarzony tym sze-
rokim na sztukę poglądem.
Niech więc prof. Struve nie drwi z „mętnego,"
jak go nazywa objektywizmu i krytyki, która mówi
o „perspektywie, rozkładzie światła, harmonii barw
i doskonałości kształtów." Zapewne, krytyka taka nie
będzie mogła pisać tak wspaniałycłi rozmiarem «5tu-
dyów," - ale objaśni publiczność, w czem ma szukać
charakteru i wartości dzieła sztuki, a dla artysty sta-
nie się źródłem niejednej pożytecznej wskazówki.
Prof. Struve gardzi taką krytyką: „Niech spró-
buje (pan W.) — pisze — a krytyka całego świata bę-
dzie miała na kim się wzorować." Otóż krytyka „ca-
łego świata" nie potrzebuje się wzorować na mnie —
mogę się jednak pocieszać , że warszawska już do
pewnego stopnia zaczęła mówić o tem, że nie temat
stanowi o wartości obrazu.
Większość błędów prof. Struvęgo i całej naszej
krytyki leży w niepojmowaniu, gdzie leży artyzm,
a gdzie technika właściwa. Dlatego też profesor Struve
stara się wmówić, że ja uważam rzemiosło za sdukę —
zręczność rzemieślniczą za artyzm itd.
Techniką jest w malarstwie malowanie farbami
gęstemi, nie przeźroczystemi, lub też laserowanie, na-
kładanie barw przeźroczystych, z pod których inna
barwa prześwieca. Techniką jest malowanie odrazu —
a la prima, jak się mówi, lub przemalowywanie. Inną
jest technika wielkiego^ inną małego obrazu. Inną akwa-
reh, inną olejnego, a inną malowania al fresco. Oto
jest rzemiosło , które z artyzmem ma tyle wspólnego,
że jest najgrubszym, najmateryalniejszym warunkiem
istnienia obrazu.
Artyzmem zaś, sztuką, jest doskonałość kształtu,
którym można wyrazić życie, doskonałość harmonii
barwy i loika światłocieniu. Są to trzy zasadnicze
— 89 —
podstawy do słusznej i motywowanej krytyki. Pojęcia^
idee, są wspólną własnością wszystkich ludzi — pojęcie
zaś artystyczne, malarskie leży właśnie w wyrażeniu
się człowieka zapomocą wyżej wymienionych składo-
wych części malarskiej sztuki. Środkami malarza nie
są, jak się prof Struvemu zdaje, papier, węgiel, farba,
szczecina lub płótno. Środkami jego są pojedyncze
tony, świetlne i barwne, i pojedyncze kształty, z któ •
rych się składa artystyczna całość obrazu.
Prof Struve dowiódł, mówiąc o akwareU Kossa-
ka, że tego wcale nie pojmuje. Według niego, ponie
waż akwarela jest malarstwem wodnem na papierze,
„nie ma więc warunków przedstawienia historycznej
charakterystyki w ścisłem znaczeniu!" To już nie jest
ani idealny realizm, ani nawet realizm, tylko gruby
materyalizm, podług którego można klasyfikować dzieła
sztuki, według jakości płótna na którem są namalo-
wane, lub kamienia z którego są wykute.
W 5- tym punkcie prof. Struve chcąc dowieść, że
wymiar obrazu powinien odpowiadać wielkości zawartej
w nim idei, zdradza się z niepojmowaniem elementar-
nych w^arunków twórczości literackiej i malarskiej. Nie-
chże się dowie, że najbardziej skomplikowana kompo-
zycya malarska jest zawsze zawarta w obrębie jednej
ramy, że obraz nie przedstawia pewnego ciągu akcyi,
tylko jeden jej moment; że zatem wszystko jest jedno
czy płótno jest wielkie, czy małe — byleby składowe
części, t. j pojedyncze kształty użyte w obrazie, były
proporcyonalne. Inna rzecz z bajką lub epopeją. Po-
nieważ warunkiem materyalnym , koniecznym istnie-
nia opowiadania , jest kolejność przedstawienia akcyi
i obrazów, zatem - im przedmiot opowiadania jest
— 90 —
skomplikowańszy, im więcej obejmuje czasu, przestrzeni
i zdarzeń — tern musi być dłuższy. Nie wpływa jednak
to wcale na wartość artystyczną Są kilkuwierszowe
arcydzieła poezyi i tomowe niezdarne bzdurstwa.
Krótka „bajka o artyście bez idei" może być wiele
więcej warta od olbrzymiej epopei o „symbolice linii
i barw\''
W 7-ym : zamiast dowieść istotnego znaczenia
swojej ,,symboliki linii i barw/ prof. Struve uważał
za stosowne zarzucić mnie, że nie uwzględniam zna-
czenia linii i barwy w malarstwie. W istocie — wyka-
załem całe absurdum symboliki prof. Struvego — jakie
zaś w istocie ma znaczenie linia i barwa, wykażę tu-
taj. Wyżej mówiąc o dwoistości pierwiastków składa-
jących twórczość artystyczną w sztukach plastycznych,
mówiłem o użyciu linii i barwy jako ornamentu —
oto ich istotne znaczenie w malarstwie. Upodobanie
w kombinacyi tych lub owych kątów linii — tych
lub owych plam barwnych stanowi o indywidualnym
łypie obrazu. Następnie rozmaitość kształtów warun
kująca to, co nazywamy malownicsością wyraża się
również pewnemi stosunkami linii. Po trzecie przeci-
nanie się Hnii w tym lub owym kierunku pomaga do
uplastycznienia planów obrazu. Poziome linie pejzażu
przecięte pionowemi liniami figury człowieka, skracają
się i oddalają bardziej — są to jednak wszystko wa-
runki zależne od osobistego smaku artysty, od jego
indywidualności i nie mogą w żadnym razie być uwa-
żane jako stałe niezmienne prawidła artystyczne. Tak
samo rzecz się ma z plamami kolorowemi.
Wszelka symbolika polega na konwencyonalnem,
umówionem znaczeniu pewnego kształtu, pozostają-
— 91 —
cego zawsze niezmiennym. Wprowadzenie do sztuki
symbolicznego pierwiastku nigdy nie odbywa się bez
jej szkody, — ponieważ tamuje rozwój indywidualnego
pojmowania i wyrażania się ludzkiego ducha, a tem
samem prowadzi do ubóstwa, zastoju i martwoty. Jak
wiadomo, tym co cokolwiek znają historyą sztuki,
rzeźba egipska rozwijająca się z początku drogą ba-
dania natury, — zesztywniała i zginęła w powijakach
symbolów, umówionych, stałych znaków, - tak samo
było ze sztuką bizantyjską.
Zresztą prof. Struve całym swoim wykładem do-
wiódł, że nawet znaczenia sijmhoUhi nie pojmuje. Li
nie użyte tak jak chce prof. Struve, nie są właściwie
symboliką, gdyż nie przedstawiają pewnych skończo-
nych kształtów, wyrażających pewne pojęcia. Są zaś
w rzeczywistości dodatkow^emi liniami, jakiemi posłu-
guje się geometrya dla wskazania pewnego punktu
lub pewnego kąta, pod którym się przecinają linie
zasadnicze.
Co do Kanta zaś, to jest on dla mnie tak mało
powagą w rzeczach sztuki, jak prof. Struve i pan W.
Gerson,' na którego się ten drugi powołuje. Cytowałem
jego zdanie, jako słuszną myśl prof. Struvego wyrażoną
słowami Kanta.
Jest jednak coś gorszego od nieczytania Kanta,
a mianowicie fałszywe cytowanie jego zdań lub też
ich zupełne niepojmowanie. Prawdziwy właśnie Kant,
mówi to, co ja twierdzę, że poczucie piękna jest za-
leżne od subjektywnych upodobań w tych lub owych
formach.
„Es kann keine objektive Geschmaks regel die
durch Begriffe bestimmte^ was schón sei, geben." (Nie
— 92 —
może być żadnych prawideł smaku rozumowo uzasa-
dnionych co jest pięknem) — a zatem, nawet podług
Kanta, którym się pr Struve zasłania , miałem słu-
szność żądać od krytyka, żeby się w naiiJcowem , ści-
slem określeniu wartości dzieła sztuki nie rządził swo-
jemi upodobaniami w pięknie.
Kant mówiąc o tem subjektywnem poczuciu
piękna, nie ma bynajmniej na myśli krytyka, który
hada i objaśnia sztukę — tylko człowieka-widza, który
doznaje wrażeń od dziel sztuki.
Najwyraźniej też mówi Kant o tem, że to co jest
piękne jest niem bez względu na jakikolwiek uboczny
interes, materyalny czy moralny. Piękno malarskie zło-
żone z pierwiastków wrodzonego, subjektywnego upo-
dobania w pewnych kształtach i naśladownictwa na-
tury, może być jedynie z tych punktów sądzone. Są-
dzić obraz ze stanowiska idei moralnej — z tego czy
on podnosi lub nie podnosi ducha — jestto sądzić
z punktu utylitarnego, interesowanego a nade wszystko
nie artystycznego. Prof. Struve odrzuca naturę i jej
naśladowanie ze sztuki, nie czyni jednak tego Kant
kiedy mówi :
„Die Natur war schón, wenn sie zugleich ais
Kunst aussah, — und die Kunst kann nur sclion
gennannt werden, wenn wir uns hewusst sind, sie sei
Kunst, und sie uns docli ais Isatur aussieht.^ (Natura
jest piękna kiedy jednocześnie wygląda jak sztuka ; —
a sztuka wtedy tylko może być nazwana piękną, kiedy
posiadamy świadomość, że ona jest sztuką, a jednak
wygląda jak natura).
Bez znajomości i zamiłowania w naturze, nie
można absolutnie myśleć o jakimkolwiek słusznym są-
— 93 —
dzie o dziełach malarstwa , ponieważ tylko ta strona,
strona podobieństwa do natury leży w granicach
objektywnego, ścisłego badania sztuki.
Znajomość zaś historyi sztuki, jest konieczną dla
określenia względnego charakteru i stosunków danego
dzieła sztuki do innych, jest konieczną dla określenia
tyim piękna, który cechuje dany obraz czy rzeźbę
i czyii je podobnem lub też rożnem od innych rzeźb
czy obrazów.
Prof. Struve, jak wykazałem, naturą gardzi, —
co zaś do znajomości historyi sztuki, to przedemną
już p. Sygietyński wykazał w „Prawdzie" prof. Stru-
vemu, że stropowe malarstwo, które ten ostatni uwa-
żał za właściwość greków i rzymian — nie istniało
tam wcale, dla tej prostej przyczyny, że nie istniały
stropy — gładkie powierzchnie sufitów, na ktorychby
mogły być umieszczone obrazy.
Poruszyłem tu wszystkie zasadnicze pytania odpo-
wiedzi prof. Struvego , pomijając całkowicie mnóstwo
epizodycznych fałszów i dowodów nieznajomości przed-
miotu o którym mówi.
Jak dalece każda upadła teorya, trzymająca się
jedynie powagą — t. j lenistwem umy słowem swego
otoczenia^ broni się jednaką bronią, ciekawym przy-
kładem może być następne zestawienie.
Prof. Struve mówi o mnie: „ ..bez wszelkich
gruntowniejszych studyów, na podstawie wygórowa-
nego tylko o sobie mniemania, przeczy najprostszym
zasadom estetyki i teoryi sztuki.^
Fr. S. Dmochowski mówił o Mickiewiczu:
„ . . .Gała jego przedmowa tchnie zarozumiałością
do najwyższego stopnia posuniętą i tem wyobrażeniem,
^ 94 —
że on sam jest jedynym w literaturze polskiej pisa-
rzem, którego nikt sądzić i oceniać nie ma prawa ; bo
inaczej jakże pojąć owę śmiałość bezprzykładną, owe
zdania ogólne, urywkowe, poniżające wszystkich, jak
z delfickiego trójnoga wyrzeczone."
Jaki będzie rezultat mojej walki z prof Struve
i jego zwolennikami?
Dla tych ostatnich będzie takim, jak dla dawniej-
szych „recenzentów i krytyków warszawskich," dla
mnie, naturalnie, inny niż dla Mickiewicza, który
pobiwszy swoich przeciwników teoretycznie, przeciw-
stawił im jeszcze dzieła geniuszu, na które niestety
mnie nie stać.
-o<^Oo-
SZTUKA
MICKIEWICZ JAKO KOLORYSTA,
ałent; indywidualność i rozum, są zasadniczemi
warunkami twórczości artystyczej , i bez nich
tylko błahe lub połowiczne dzieła wydawać można.
W każdem też dziele sztuki, badanem uważnie, z ła-
twością dają się te pierwiastki wyróżnić, a nawet
ich ilościowy do siebie stosunek może być wykazany.
Są ludzie, przypuśćmy w malarstwie, obdarzeni
wielkim talentem , lecz tak dalece pozbawieni indy-
widualnego charakteru , iż nigdy nie są w stanie ni-
czem wyróżnić się z tłumu i idą jak pies za panem,
za prądami artystycznych kierunków, tworzonych przez
inne talenty.
Wielka i silna indywidualność sprzęgnięta z ma-
łym talentem , wypacza się w dziwactwa ; używając
swego ubogiego materyału z jakimś ciasnym uporem,
jednostronnie, wydaje dzieła zmanierowane do szczętu,
podobne do owoców zamkniętych w ciasnem naczyniu
w czasie wzrostu i przybierających kształty potworne.
Z drugiej strony wielki talent i indywidualność
nierównoważone inteligencyą, tworzą rzeczy, które są
S Witkiewicz. 7
^ 98 —
poprostu bez sensu, — i naodwrót wielka inteligencja,
posługująca się choćby średnim talentem, wytwarza
nieraz dzieła względnie bardzo dobre.
Lecz dzieła sztuki, które są i prawdopodobnie
zawsze będą uważane za doskonałe, — są wynikiem
współdziałania trzech sił wyżej wskazanych.
Określenia talentu, indywidualności i rozumu
jako sił nie należy brać w ścisłem znaczeniu. Przed-
stawiają się one jako odrębne, osobne siły tylko
w skutkach, lecz w działaniu same są zapewne wy-
nikiem wielu i różnych stanów anatomicznych i fizyolo-
gicznych organizmu.
Otóż, czy weźmiemy Michała Anioła, czy Leo-
narda da Vinci, Danta, Szekspira, Mickiewicza czy
Goethego — Słowackiego lub Byrona, w dziełach ich
zawsze znajdziemy współrzędne działanie talentu, in-
dywidualności i rozumu — działanie wytężone często
do ostatnich granic siły ludzkiego czynu.
Na tych wyżynach twórczości, gdzie prawie zni-
kają wartościowe różnice — tylko indywidualność na-
daje odrębne cechy dziełom — i pozwala wyróżnić je
między sobą.
Lecz indywidualność jest jednym z najbardziej
złożonych i najtrudniejszych do wyodrębnienia arty-
stycznych pierwiastków. Samo określenie jej nie może
być ścisłe, wskutek nadzwyczajnej różnorodności jej
przejawów.
Widzimy naprzykład takiego Michała Anioła,
który od pierwszego uderzenia dłuta, od pierwszej
linii narysowanej, do ostatniego tchu jest zawsze ten
sam ; — jednolity i jednostajny, rozwija ciągle jeden
99
motyw 7cs0łallu, sformułowanego w linii, i ciągle two-
rzy pod wpływem jednakowego uczucia.
Jestto indywidualność ciasna, jednostronna, zwią-
zana z olbrzymim talentem i rozumem — rozumem,
który opóźniał ostateczne zwyrodnienie i wypaczenie
się manieryczne jego talentu, do ostatnich prawie kre-
sów życia.
Na mnie robi on wrażenie jakiegoś olbrzymiego,
kopalnego potworu, idącego wąską, pr^e^ siebie wpra-
wdzie wśród twardych granitów wykutą , ale zawsze
w^ąską ścieżką.
Niemniej ciasnym, pomimo całej mnogości swych
dzieł, jest Rubens; — a jeżeh brać przykłady ze
współczesnych nam ludzi, to Wiktor Hugo może być
wymownym dowodem, jak dalece dzieło sztuki traci
na zachwianiu się równowagi między swemi zasadni-
czemi pierwiastkami. Bardzo określona indywidualność,
wielki talent poetycki i wielka zaprawdę inteligencya —
lecz w miarę słabnięcia tej ostatniej, talent dziczał pod
wpływem coraz bardziej zacieśniającej się indywidual-
ności. U nas widzimy Matejkę, który dziś już jest zma-
nierowany doszczętnie i bezpowrotnie.
Są to indywidualności pojedyncze i wskutek tego
łatwiejsze do określenia zbliżonego do ścisłej prawdy.
Lecz jeżeli bierzemy Szekspira, Goethego i Mi-
ckiewicza, jesteśmy odrazu w lesie. Nie mamy już do
czynienia z trzema pojedynczymi ludźmi, tylko z całym
ich tłumem.
Do psychologów należy objaśnić te dziwne zja-
wiska indywidualności złożonych, dla mnie wystarczy
zaznaczenie faktu ich istnienia i wykazanie ich sto-
sunku do sztuki. Jeszcze ludzie Szekspira, wskutek
100
stale dyalogowej formy jego poematów, podobni są
do siebie, pomimo wszystkich różnic psychicznych, —
podobni są z tego, że wszyscy w równym stopniu są
wygadani. Cały ciężar wszechstronnego talentu i wiel-
kiego umysłu waży na rozmowach ; — poeta nie wy-
stępuje poza swymi bohaterami, nie dopowiada za
nich sytuacyi, otoczenia, pejzażu — to też do wszy-
stkich ludzi szekspirowskich; można powiedzieć to, co
mówi Benedykt do Beatryxy: „Chciałbym, żeby moja
kobyła była tak rącza w biegu, jak język waćpani.*
Ta gadatliwość, wyszukaność przenośni, cięta szer-
mierka dowcipów — czyni z całej mnogości typów
Szekspira jedne rodzinę o bardzo wybitnych rysach
podobieństwa.
Lecz Goethe i Mickiewicz oprócz tego, że zdają
się w sobie nosić wszystkie odcienia ludzkiego tem-
peramentu — przedstawiają tyle form artystycznych,
że dzieła każdego z nich wzięte razem, zdają się być
pracą nie pojedynczego człowieka, lecz wielu i to bar-
dzo różnych ludzi.
Jeżeli weźmiemy Mickiewicza, o którego tu cho-
dzi, to przez ileż stopni i rodzajów uczuć, przez jakie
rozległe horyzonty myśli i przez ile form artystycznych
przejdziemy, zanim doczytamy jego dzieła do końca.
Czego on nie czuł, — o czem nie myślał i jak
wszechstronnie widział!
Od ledwie dających się uświadomić przeczuć,
przez wszystkie odblaski szału miłości, do wspaniałej
dumy, nienawiści, rozpaczy ; szalonego bólu za miliony,
pogardy, szyderstwa i dobrodusznego współczucia. Od
głębokiego sceptycyzmu — do mistycznego obłędu, —
— 101 —
od dziecinnego zabobonu — do trzeźwej jasności
prawdy.
Iluż ludzi stworzyły, te wszystkie, kolejno rodzące
się i zamierające stany jego duszy.
GustaAY idący po prostej drodze namiętności —
do samobójstwa ; — Konrad, którego pierś pęka i mózg
dyabli czy anieli biorą, z bólu za ludzkość ; Walenrod,
Grażyna, wszystkie tak różne postacie z Dziadów, —
aż do starych safandułów i dziwaków z Pana Ta-
deusza, — cóż to za bogata galerya portretów, przed-
stawiających , bez żadnej manier}^ tyleż wspaniałych
indywidualnych charakterów !
Oto jest wielostronna indywidualność, talent nie-
wyczerpany w środkach i kierowany potężnym , choć
przedwcześnie złamanym rozumem.
Poza psychologią człowieka , Mickiewicz widniał
naturę tak wszechstronnie, jasno, ściśle i prawdziwie,
jak wątpię czy kto inny był wstanie ją widzieć i od-
czuwać.
Dźwięk, kształt, barwa, zapach czyli cała ta mowa,
którą ś\yiat zewnętrzny przemawia przez zmysły do na-
szego umysłu, była dla niego zupełnie zrozumiałą i jasną.
O nim to można powiedzieć, jego własnemi
słowami :
Gdzie chcesz, jaką chcesz drogą, buja po przestworzu:
Czyli jak prorok patrzy w niebo, gdzie w obłoku
Wiele jest znaków, widnych strzeleckiemu oku;
Czy jak czarownik gada z ziemią, która głucha
Dla mieszczan, mnóstwem głosów szepce mu do ucha.
Niemniej od Homera plastyczny w opisaniu
Jcsstałtu — przewyższa go o' całe niebo w przedsta-
wieniu barwy.
— 102 —
Pomijając inne strony jego twórczości, o tern
właśnie poczuciu harwy u Mickiewicza chcę słów parę
powiedzieć z punktu malarskiego pojmowania kolorytu.
Kolorystę malarza cechuje mniej lub więcej
wierne widzenie barw lokalnych — właściwych każdej
rzeczy, — poczucie harmonii , czyli stosunku jaki za-
chodzi między temi barwami; ich wzajemnego na sie-
bie oddziaływania, pod wpływem różnego natężenia
światła i innych czynników, wpływających na prze-
łamywanie się i kombinowanie barw w naturze.
Te same cechy nosi talent poety-kolorysty. Ró-
żnica w środkach i w stosunku, jaki zachodzi między
dziełem a tym, kto doznaje od niego wrażenia.
Barwa obok kształtu jest istotą malarstwa. Zuży-
wszy odpowiednio wszystkie swoje środki, malarz daje
dzieło, które w tem założeniu, jakie mu postawił, na-
rzuca się widzowi ; daje mu całą skończoną pełnię zja-
wiska świetlnego i zmusza go do widzenia w obrazie
tego tylko, co sam malarz widział i przedstawił, bez
względu na uprzednie wrażenia widza, od którego
może tylko żądać, żeby miał zdrowe oczy — pod tym
jednym warunkiem obraz może każdego w zupełności
przekonać.
Nie tak jest z poetą.. Poeta opisujący barwy i ich
stosunki, może tylko poddawać ich nazwy. Wrażenie
też najbarwniejszego obrazu opisanego będzie o tyle
tylko silne, o ile czytelnik ma w pamięci pewien zasób
wrażeń barwnych od natury — o ile jest w stanie
pod wpływem podrażnienia wyobraźni przez opis, wy-
woływać i uprzytomniać te wrażenia w umyśle.
Dla ludzi nie obserwujących natury ze względu
na barwę — opis jej będzie tylko martwym dźwiękiem,
— 103 —
pustą nazwą, oderwaną od całości obrazu — nie wy-
rażającą nic.
Szczęśliwszy od malarza — poeta, nie potrzebuje
dystylować swojej myśli przez całą rzemieślniczą stronę
malarstwa. Płótno, szczecina pędzli, farby (podłe gliny),
sicatiwy, oleje nie istnieją dla niego. Mając cały mate-
ryał mowy w umyśle, ma zawsze odpowiednie słowo
na odpowiednią rzecz lub zjawisko. Poeta łatwiej
dochodzi do zrobienia obrazu i zadowolenia siebie —
lecz mniej może być pewnym, że widz czytelnik dozna
tych samych co on wrażeń.
Jakkolwiek bogatą jest mowa ludzka w okre-
ślenia nawet bardzo subtelnych odcieni barw, jakkol-
wiek ściśle te określenia będą zastosowane, któż może
ręczyć, że opis peunej larwy w umyśle każdego czytel-
nika wywoła widzenie tego, a nie innego tonu?
Lecz jakikolwiek jest ten stosunek czytelnika do
opisu, każdy może się przekonać, choćby z ilości opi-
sanych barw, czy dany poeta widzi lub nie naturę ze
strony koloru, czy dany opis jest dociąganiem się do
przedstawienia całego zjawiska optycznego — czy też
jednostronnem opisaniem jednej jego części.
Jakże często czytając pewne opisy, doznaje się
wrażenia, że pisarz który je stworzył jest ślepym. Ani
oświetlenie, ani ubarwienie obrazów nie jest utrzyma-
nem. Opis taki zdaje się spisem przedmiotów, doko-
nanym przez komornika, martwem wyliczeniem rze-
czy — raczej ich użytku, - lecz niewyrażającem wcale
ich życia — ich fizyognomii.
Nie tak jest u Mickiewicza. Światło i barwa wi-
dnieją w każdym jego opisie, zachowane w bezprzy-
kładnej harmonii. Pod jego słowa można podkładać
- 104 —
tony barwne, naturalnie wiedząc z obserwacyi tO; cze-
go opis ściśle wyrazić nie jest w stanie — to jest
ich siłę, natężenie przy danem oświetleniu, — otóż
można podkładać tony barwne i malować w zupełnej
zgodzie z harmonią istniejącą w naturze — a więc
jedynie obowiązującą.
Obrazy jego są w znacznej części a niektóre
całkowicie komponowane na kolor.
Roztacza on całe bogactwo plam barwnych , a
mając ciągle w umyśle przytomne to oświetlenie,
w jakiem je opisuje, wydobywa je mniej lub więcej
silnie, odpowiednio do siły ich tonu.
Jeżeh opisuje pewną porę dnia: poranek, połu-
dnie, zmrok — noc ciemną lub miesięczną, to siła
natężenia światła, więc i barw lokalnych, ilość szcze-
gółów występujących przy niem , — na ile tylko to
daje się słowami wyrazić — jest przedstawiona jak
u najlepszych kolorystów malarzy.
Nie mogąc w krótkim artykule zmieścić przy-
kładów, ze wszystkich dzieł Mickiewicza^ daję tu kilka
wyjątków z Fana Tadeusza, — które zresztą aż nadto
dowodzą , że Mickiewicz posiadał poczucie koloru
w najwyższym stopniu, że je wyrażał z siłą geniuszu,
o tem nie ma już co mówić.
przenoś moją duszę utęsknioną
Do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych,
Szeroko nad błękitnym Niemnem rozciągnionych ;
Do tych pól maloioanych zhożem rozmaitem.
Wypłacanych pszenicą, jjosrehrzanych żytem ;
Gdzie hursztynoioy świerzop, gryka jak śnieg biała,
Gdzie panieńskim rumieńcem dzięcielina pa^a,
A wszystko przepasane niby wstęgą, miedzą
Zieloną, na niej zrzadka ciche grusze siedzą.
— 105 —
Oto jest wierne przedstawienie tła pejzażu
w barwach lokalnych. To co w pamięci Mickiewicza
zostało jako wrażenie kraju, za którym tęskni, wiąże
się zawsze z jego kolorowemi pierwiastkami. Nie rse-
czij — lecz ich larwij stanowią właściwy jego urok.
Opis ten jest tylko przedstawieniem barw lokal-
nych bez względu na harmonią — czyli ton światła
i wzajemne tych barw stosunki.
Kilka zaś wierszy dalej pisze:
Śicieciły się zdaleka pobielane ściany,
Tern bielsze, ze odbite od ciemnej zieleni
Topoli
Tu już widać, że Mickiewicz nietylko widzi
dobrze barwę przedmiotów, ale zaznaczając zmianę
ich natężenia w stosunku do siebie, daje dowód głę-
bokiego poczucia harmonii.
Żadna barwa w naturze nie ma dla naszych
oczu stałego, bezwzględnego, niezmiennego tonu. Biała
plama na tle jaskrawo-zielonem będzie się zdawała
różową i naodwrót w stosunku do tła różowego —
zieloną. Biała ściana domu w stosunku do czystej kartki
białego papieru będzie się zdawała brudnawo-żółtą, —
„tem bielszą" zaś w stosunku do „ciemnej zieleni
topoU".
Wszystkie niżej umieszczone wyjątki dowodzą
wymownie, że Mickiewicz czując bezprzykładnie głę-
boko i jasno barwność natury, miał wszystkie cechy
wielkiego kolorysty malarza. Barwy lokalne i ich har-
monia, — rozproszenie i przenikanie światła, wszędzie
i zawsze zgodnie z loiką światłocieniu w naturze,
malują się w nich z nieporównaną prawdą.
— 106 —
Dalej maków białawe górują badyle;
Na nich myślisz, iż rojem usiadły motyle,
Trzepocząc skrzydełkami, na których się mieni
Z rozmaitością tęczy blask drogich kamieni :
Tyla farb zyiuych, różnych, mak źrenice mami.
Kto pamięta taką grzędę maków kwitnących,
temu cała pstrocizna, zmienność i rozmaitość tego
obrazu stanie jak żywa w oczach, a to wrażenie nie-
uchwytnej ćmy kolorów jak wymownie podnosi:
Krągły słonecznik z licem wielkiem gorejącem
A dalej ;
Tuż za dziećmi paw' siedział i piór swych obręcze
Szeroko rozprzestrzenił w różnobarwną tęczę.,
Na której główki białe jak na tle obrazku,
Kzucone w ciemny błęlcit nabierały blasku,
Obrysowane w koło kręgiem pawich oczu
Jak wiankiem gwiazd, świeciły w zbożu jak w przeźroczu.
Pomiędzy kukurydzy złocistemi laski,
I angielską trawicą posrebrzaną w paski,
I szczyrem koralowym, i zielonym ślazem
Których kształty i barwy mieszały się razem,
Niby krata ze złota i srebra pleciona,
A powiewna od wiatru jak lekka zasłona.
Nad gęstwą róznofarbnych kłosów i badylów
Wisiała jak baldachim jasna mgła motylów.
Jestto skończony obraz kolorystyczny, w którym
zachowanie barw przedmiotów, określenie przestrzeni
pewnej plamy koloru , łączy się z nadzwyczaj jasnem
widzeniem oświetlenia. Mickiewicz nie opisuje barwy
przedmiotu, wiedząc^ że ona jest taką lub inną, lecz
— 107 —
widząc ją łaJcą jaką jest w danem oświetleniu. W peł-
nym blasku słońca, wśród mnóstwa cieniów, świateł,
refleksów, barwy i kształty drobnycłi przedmiotów
„mieszają się razem" i tworzą „gęstwę," — inaczej
jest w leśnej ciemni, gdzie barwy lokalne leżą czyste,
określone, nie przerzynane plamami świateł i cieniów.
Oto ustęp z opisu puszczy :
A koło mnie srehrztjl się tu mech sńoohrody,
Zlany granatem czarnej zgniecionej jagody,
A tam się czerwieniły wrzosiste pagórki,
Strojne w bruszniec jakby w horalów paciórhi.
Wokoło była ciemność; gałęzie u góry
Wisiały, jak zielone, gęste, niskie chmury.
Tu trzeba zanotować, że w opisach Mickiewicza
widać jasno oddalenie, z którego przedmioty są oglą-
dane: — plama „granatowa" zgniecionej jagody —
szczegół bardzo drobny w stosunku do wielkości in-
nych części obrazu puszczy — lecz on widzi to ^hlisJca
„siedząc na kępie." W dalszym ciągu będę miał spo-
sobność stwierdzić przykładami tę nadzwyczajną ja-
sność widzenia zjawisk świetlnych i ścisłość w przed-
stawieniu ich słowem. Wrażliwość Mickiewicza na
barwę widać wszędzie : tak dobrze w pęczku liści „s^a-
rej'-^ mietlicy; w ^.docistej''' marchwi i w ^ssaro-sielo-
nawef^ łodydze cykoryi. Widać ją, czy to jarzębina
„świeżym" oblewa się „rumieńcem,^' czy to będzie:
Ożyna czarne usta tuląca do malin,
Gzy róża którą dość — postawić przed słońcem,
Aby widzów zdziwiła jasnych barw tysiącem.
Nawet w porównaniach objaśniających stan psy-
chiczny :
— 108 —
Dusza jego, jak ziemia po słońca zachodzie,
Ostygała powoli, harwij hrala ciemne.
U malarzy, posługujących się naprawdę barwą
i perspektywą wykreśloną na płótnie, rzadko nawet
można znaleść utrzymanie skończenia , odpowiednio
do założonego oddalenia ramy obrazu od oka patrzą-
cego. Nieraz obraz zajmuje taką przestrzeń wykrojoną
z całego obszaru panoramy natury, że w nim wszy-
slkie szczegóły drobne muszą być zbite w masę, o ile
nie rozróżniają się między sobą barwą i siłą tonu.
Rzadko o tem pamiętają nawet bardzo zkądinąd do-
brzy malarze i rozmijają się wtedy z założeniem swo-
jej sztuki. Mickiewicz, który malaje shwami, jak po-
wiedziałem wyżej, ani na chwilę nie zostawia wątpli-
wości co do oddalenia, z którego patrzy: — on ma-
luje deko mcyj nie.
Oto przykład :
Włos litewskiego ludu, hialy albo płowy,
Pozłacał się jako łan dojrzałego żyta;
Gdzieniegdzie kraśna główka dziewicza loykwita,
Ubrana w świeże kwiaty, albo pawie oczy,
I wstęgi rozplecione, ozdoby vvarkoczy.
Śród głów męskich jak w zbożu bławat i kakole,
Klęczący róznohariony tłum okrywa pole.
Albo kiedy na bezładnem tle tłoczącego się koło
Zosi ptastwa:
gdzieniegdzie z góry;
Upada jak kiść śniegu gołąb srebr)iopióry.
W pośrodku zielonego okręgu murawy
Ściska się okrąg ptastwa, krzykliwy, ruchawy,
I
-. 109 —
Opasany gołębi sznurem, nakształt lustęgi
Białej, środkiem pstrokaty, w gwiazdy, w cętU, w pręgi,
Tu dzioby hursztynoice, tam czubki z korali
Wznoszą się z gęstwi pierza
W jednym i drugim obrazie z tła ogólnego, z ca-
łego mnóstwa przedmiotów widzianych odrazu w ma-
sie, _ wyrywają się tylko te, które mają najświetniej-
sze harwy, lub najjaśniejsze tony.
Jeszcze jeden przykład :
Jak wąż olbrzymi w tysiąc łamiący się zwojów;
Mieni się cetkoiuata, różna larwa, strojów
Damskich, pańskich, żołnierskich, jak łuska błyszcząca,
Wyzłocona promiermi zachodniego słońca
I odbita o ciemne murawy wezgłowia.
Komu innemu wystarczyłoby wyliczenie zajęcia,
płci, stanowiska towarzyskiego tańczących poloneza
gości soplicowskich; — kto inny zadowolniłby się wy-
liczeniem nazw ptastwa otaczającego Zosię — Mickie-
wicz wszędzie i zawsze widzi człowieka i naturę jak
malarz. Nazwisko, ani przeznaczenie rzeczy nie wy-
starcza mu, on musi ddić kształt i harwę. Owszem,
czasem charakteryzuje całą rzecz tylko barwą: szarak
„szarzał nad rolą," lub w takiem arcydziele sformu-
hivania w kolorze całego szlachcica:
Czerwone nad murawą połyskują buty,
Bije blask z karabeli, świeci się pas suty.
Ani słowa więcej, — ale też jest to wszystko co
na jedno spojrzenie wpada i zostaje w oku z czło-
wieka tak ubranego jak podkomorzy w polonezie.
— 110 —
Oto domostwo Maćka:
Domu dachy
Świeciły się, jak gdyby od zielonej blachy,
Od mchu i trawy, która buja jak na łące.
Po strzechach gumien niby ogrody wiszące
Różnych roślin: pokrzywa i krokos czerwony,
Żółta dziewanna, szczyru barwiste ogony.
Pisząc o Iwlorze Mickiewicza, nie myślę wcale
dowodzić jego jednostronności w pojmowaniu natury —
gdyż jak powiedziałem wyżej, kształt jest u niego
w równym stopniu jasno i plastycznie przedstawiony, —
czy to będzie proste opisanie przedmiotów w spo-
czynku, czy też ruchów człowieka i zwierząt — lub
wyrazu twarzy. RysuneJc Mickiewicza mógłby stanowić
niemniej od barwy przedmiot ciekawych rozmyślań,
i z przykrością przychodzi mi pozostać w granicach
mego założenia, lecz kształt jest bardziej zrozumiały
i przystępny oczom i dottjJcowi wszystkich, — a jeżeli
gdzie, to u nas właśnie nie przyszła jeszcze pora na
uznanie dla kolorystów. Zresztą odrodzenie się pełnego
malarstwa, rozkwit kolorystycznego kierunku, jest bar-
dzo niedawny i przypada właśnie na czas twórczości
Mickiewicza. Kiedy Mickiewicz pisał „Pana Tadeusza,"
Delacroix był w pełnym boju z perukowym klasy-
cyzmem i linijną kaligrafią.
Wracam na podwórko Maćka:
. . . rój królików z pod sieni wytrysnął.
Jako narcyzy nagle wykwitłe nad trawę,
Bielą się długie słuchy; pod memi jaskrawe
Przeświecają się oczki, jak krwawe rubiny
Gęsto wszyte w aksamit zielonej darniny.
~ 111 —
Odrazu widać tu, że Mickiewicz patrzy na kró-
liki z punktu widzenia Maćka siedzącego na ławie,
czy przyzbie domu i mogącego ręką gładzić trzodę
„Malopuchą.^ Nawet te trzy strugi miodU; wódki i piwa :
Jeden biahj jak srebro, Jcrwawnikowy drugi,
Trzeci żółty; troistą w górze grają tęczą,
Nawet w takim szczególe czuć kolorystę. Mickie-
wicz widział świat zewnętrzny wszechstronnie, w ca-
łej pełni jego barw i hsztaltóWj ruchliwych i zmien-
nych do nieskończoności. U większości pisarzy dzieje
się jak w teatrze, gdzie żywi ludzie ruszają się i czują
wśród natury z papieru, z płótna : u Mickiewicza obłok,
drzewo, woda, tuman kurzu, wiatr, piorun, cała ta
naturalna scenerya, na której rozegrywa się dramat
lub farsa człowieka, jest również żywą, scharakteryzo-*
waną ściśle, — uosobiona jak i człowiek.
Jak twarz ludzka pod wpływem różnych uczuć
zmienia się w wyrazie, tak samo fizyognomia natury
pod wpływem rozmaitego oświetlenia. Nietylko barwy,
lecz i kształty zawsze są w stosunku do wzroku
zmienne, względnie do tego, czy je oświeca „słoneczna
pożoga" — czy noc lub dzień pochmurny ocienia.
Ztąd dla czujnej i jasnej wyobraźni świat wi-
dzialny mieni się ciągle w tysiące nowych i różnych
kształtów. Ten sam przedmiot, lub zbiór przedmiotów,
czyH zbiór kształtów będzie się ciągle innym wydawał,
jakkolwiek w istocie swojej nie zmieni się wcale.
Zapominają o tern nietylko barbarzyńcy, szuka-
jący drugiego oka i ucha na twarzy przedstawionej
z profilu, lecz również często artystyczna krytyka, szu-
112
kająca w obrazach tego, co tvie o danej rsecsy i jej
przemacseniu^ bez względu na światło, które ją oświeca.
Nie zapominał o tern Mickiewicz:
. . . Hrabia ujrzał zamek i zatrzymał konia.
Pierwszy raz widział zamek zrana i nie wierzył,
Że to były te same mury; tak odświeżył
I upięknił poranek zarysy budowy;
Wieża zdała się dwukroć loyhza, bo stercząca
Nad mgłą ranną; dach z blachy złocił sic od słońca,
Pod nim błyszczała w kratach reszta szyb wybitych,
Łamiąc promienie loscJiodu lu tęczach rozmaitych,
Niższe piętra oblała tumanu powłoka,
Rozpadliny i szczerby zakryła od oka.
Bracia Goncourt robili studya akwarelowe do
swoich opisów, Mickiewicz miał w pamięci naturę
żywą i pisał tak, jak żeby w tej chwili na nią patrzył.
Taki drobny szczegół jak „tęcze rozmaite," grające
w kawałkach szyb starych i potłuczonych dowodzi, że
on wbrew wymaganiom naszej estetyki, uczył się u na-
tury. Tylko w takich szybach starego zamku, powle-
czonych emalią czasu, różowe promienie wschodu od-
bijają się, zabarwione blaskami tęczy, od czystej i no-
wej szyby, blask odbija się trochę tylko zmieniony
w tonie i sile — lecz czysty.
Kto obserwuje dobrze barwy, obserwuje też
siłę natężenia światła i zakres jego promieniowania.
Zdolni koloryści jednoczą w swych obrazach zazwy-
czaj ściśle loikę rozkładu światła z harmonią koloru, —
jak dalece Mickiewicz łączył zawsze te dwie zalety,
wskazują następne przykłady :
— 113 -
Słońce ostatnich kresów nieba dochodziło,
Mniej silnie, ale szerzej niz we dnie śiuieciło.
Całe zaczerwienione
Już krąg promienisty
Spuszcza się na wierzch boru, i już pomrok mglisty
Napełniając wierzchołki i gałęzie drzewa,
Cały las iviaje iv jedno i jakoby zlewa;
1 bór czernił się naksztalt ogromnego gmachu,
Słońce nad nim czerwone jak pożar na dachu.
Prawda tego obrazu jest nieporównaną !
Rozszerzenie się po niebie zorzy wieczornej, za-
nikanie w mroku Avszystkich szczegółów pejzażu dla
oczu patrzących na „krąg promienisty^^ słońca; „zle-
wanie się" w jedne czarną masę barw, — jak i dal-
sze wiersze opisujące zniknienie całego zjawiska:
Wtem zapadło do głębi; jeszcze przez konary
Błysnęłj jako świeca przez okiennic szpary
I zgasło
wszystko to dowodzi bezprzykładnie ścisłej obserwacyi
natury, i nadzwyczajnej pamięci jej zmiennych, chwi-
lowych wyrazów.
Słońce zachodzące , dotykając swoją tarczą linii
horyzontu, lub jak tutaj wierzchołków boru, zdaje się
znikać nagle, „zapadać do głębi" z niespodziewaną
szybkością.
Gały zaś opis nocy, w którą hrabia zajechał So-
plicowo, jest po prostu arcydziełem światłocieniu
i koloru.
Mrok gęstniał. Tylko w gaju i około rzeczki,
W łozach, błyskały wilcze oczy jako świeczki,
S. AYitkiewicz. 8
— U4 —
A dalej u ścieśnionych toidoJcręgu hrzegóiu,
Tu i owdzie ognislca pastuszych noclegów.
Nareszcie księżyc srebrną pocJiodnic zaniecił,
Wyszedł z boru, i niebo i ziemię oświecił.
W tym jak i w następnych urywku maluje się,
jasne widzenie rozkładu i natężenia światła:
widzi inarę
Całą w hieliśnie^ długą, wysmukłą i cienką,
Sunęła się ku niemu z wyciągniętą ręką,
Od której odbijał się drżący blask miesięczny.
Gały opis figury redukuje się do jasnej plamy
bielizny i światła , które poziomo wyciągnięta po-
wierzchnia białej ręki, bierze od księżyca, ale też
w naturze nic więcej widzieć nie można. I dopiero
kiedy jest blisko, zupełnie blisko Tadeusza, wtedy wi-
dać twarz jak: „Meduzy głowę."
W opisie stawów np, jakie to subtelne poczucie
barwy widnieje w tym wierszu :
Prawy złocistym piaskiem polyskał się tv koło.
Wszystkie żółte barwy, przy świetle księżyca,
nabierają blasku i siły. Z ciemnego tła nocy, ława
piasku, obrębiona z jednej strony wodą, odbijającą
niebo, z drugiej ciemną zielenią drzew czy trawy —
świeci w naturze jak złota lama.
Pomijając całkowity opis tej nocy, jako jeden
z najbardziej czytanych i znanych ustępów w Fanu
Tadeuszu, cytuję tylko tyle:
Strug dalej upada do dołu;
Upada lecz nie ginie; bo w rowu ciemnotę
Unosi na swych falach księżyca pozłotę.
i
115
a dalej:
Strumień na równinie,
Rozkręca się, ucisza, lecz widać że płynie,
Bo na jego ruchomej, drgającej powłoce
Wzdluz miesięczne śiciatelko drgające migoce.
Jako piękny wąż żmudzki zwany giwojtosem,
Chociaż zdaje się drzemać leżąc między wrzosem,
Pełznie, bo na przemiany srebrzy się i złoci
Aż nagle zniknie z oczu we mchu lub paproci.
Tak strumień kręcący się, chował się w olszynach,
Które na luidnolcręgu loidnialy Tcończynach
Wznosząc swe kształty lekkie nie wyraźne oku.
Jak duchy nawpół widne napoly w obłoku.
Jak często u innych pisarzy noc rozświetla się
blaskami dziennemi, kiedy potrzeba uwydatnić akcyą,
jak wtedy widać i błękit oczu, i małe szczegóły ubra-
nia i wyrazu. Są to noce teatralne, w których aktor
udaje, że nie widzi innego aktora, jakkolwiek nawet
dla paradyzu na scenie jest jasno i widno.
Mickiewicz tyle tylko opowiada, ile w noc widzieć
można:
Widziano po konopiach ciemnych jego biała,
Konfederatka jak gołąb przeleciała.
albo:
Błysnęła przy księżycu wielka tabakiera.
Są to obrazy na tle nocy miesięcznej, lecz jeżeli
mu chodzi o noc ciemną, to ta ciemność jest: ,,gruhą,
gęsią, prawie dotyJcalną,'^ on ją c^uje; na jego oczach
tak wrażliwych na światło i barwę, ciemność cięży jak
jakaś materyalna ważka opona z ciemni.
— 116 —
Oto inny znowu motyw koloru i światła:
Nieznacznie z wilgotnego wykradał się mroku
Świt hez rumieńca, niosąc dzień bez śioiatla iv oku.
Dawno wszedł dzień, a ledwie jeszcze jest widomy,
Mgła wisiała nad ziemią jak strzecha ze słomy,
Nad ubogą litwina chatą; w stronie wschodu
Widać z bielejącego na niebie obwodu
Że słońce lostało, tędy ma zstąpić na ziemię
Lecz idzie nie wesoło i po drodze drzemie.
Żeby malować, nie dość jest wiedzieć, że takie
a takie zjawiska tak, a nie inaczej się przedstawia —
trzeba je widzieć.
Malarz zaczynający obraz, będący w tym stanie
psychicznym, który nazywamy natchnieniem, jest tak
podbudzony, że w wyobraźni widzi cały swój przed-
miot i maluje patrząc na Isztalły i harwy swojej wy-
obraźni, tak jak żeby malował z natury.
Podobnież jest z poetą. Tylko ten może tak opi-
sać mglisty ranek, kto go widział — tylko ten ma
miarą i stosunek, i pokazuje to w swojem dziele^ kto
albo tworzy pod bezpośrednią kontrolą natury, albo
ma tak szaloną pamięć, że obrazy złożone w niej są
jak fotografie w albumie, którego kartki przewraca
i pokazuje oczom wyobraźnia.
Równowaga barw i świateł czyU harmonia, po-
mimo ciągłego chwiania się pod wpływem różnych
zjawisk atmosferycznych, istnieje w każdym choćby naj-
bardziej przejściowym i krótkim momencie świetlnym.
Jeżeli barwy lokalne przedmiotów przy rozmaitem
oświetleniu zmieniają w różnym stopniu swój ton i siłę,
to znowuż niebo jest najbardziej czułe i wrażliwe na
każdą przemianę w świetle. Delikatna i przejrzysta
— 117 —
tkanka powietrza i pary mieni się tysiącem tonów i pół-
tonów świetlnych i barwnych, — tonów tak nikłych,
że tylko bardzo wrażliwe oko kolorysty może je obser-
wować ściśle i przedstawiać prawdziwie.
Takie właśnie oko posiadał Mickiewicz. On nie
zadawalniał się grubym opisem najbrutalniejszych, naj-
jaskrawszych kontrastów barw nieba — kontrastów,
które każdy widzi i może przedstawić. Że wschód i za-
chód czerwienią się, o tem wiedzą najmniej nawet na
barwę wrażliwi poeci i malarze. Lecz te pośrednie
tony, stanowiące drobne ogniwa łańcucha wiążącego
barwy czyste, wymykają się najczęściej z pod oka
przeciętnego obserwatora ; Mickiewicz zaś widział naj-
subtelniejsze odcienie i odblaski barw, i wyrażał je,
przy pomocy porównań do odpowiednich barw rze-
czy — w tych wypadkach, gdzie ani nasza, ani żadna
zresztą inna mowa nie ma właściwego słowa na ich
określenie.
Opisując w „Panu Tadeuszu" po kilka razy te
same zjawiska świetlne, jak np. wschody i zachody
słońca , Mickiewicz przedstawia je za każdym razem
inaczej, odpowiednio do stanu pogody — inaczej tak
co do samego przejścia całego zjawiska, jak i co do
barwy. Oto przykłady:
Wiatr rozwinął dłonie
I mgłę muskał, wygładzał, rozścielał na błonie;
Tymczasem słonko z góry tysiącem promieni
Tło przetyka, posrebrza, wyzlaca, rumieni,
Jak para mistrzów w Słucku lity pas wyrabia,
Dziewica siedząc w dole krośny ujedwabia
I tło ręką wygładza, tymczasem tkacz z góry
Zrzuca jej nitki srebra, złota i purpury,
Tworząc barwy i kwiaty: Tak dziś ziemię całą
Wiatr tumanami osnuł a słońce dzierzgało.
— 118 —
Inny opis wschodu:
Już też i słońce wschodzi, krwawo się czerwiem;
Brzegiem tępym jak gdyby odartym z promieni,
Naiopół widne, na poły iv czerni chmur się chowa,
Jak rozżarzona lo węglach kowalskich imdkoioa.
Albo ranek w którym umiera ksiądz Piobak:
Właśnie już noc scłiodziła, i przez niebo mleczne,
Różowe, biega pierwsze promyki słoneczne;
Wpadły przez szyby, jako strzały brylantowe^
Odbiły się na łożu o cliorego głowę,
I ubrały mu zlotem oblicze i skronie^
Że błyszczał jako śiuięty w ognistej koronie.
Jednym z najzupełniej skończonych opisów cał-
kowitego zjawiska wschodu, we wszystkich jego przej-
ściowych fazach, jest opis poranku^ który przyświecał
Sophcowu w r. 1812:
. . . Pogoda była prześliczna, czas ranny;
Niebo czyste w około ziemi obciągnięte,
Jako morze wiszące, ciche, wklęsło-wgięte;
Kilka gioiazd świeci z głębi jako perły ze dna
Przez fale; z boku chmura biała,, sama jedna,
Podlatuje i skrzydła iv błękicie zanurza,
To brzask, — a dalej zaczyna się wschód wła-
ściwy :
Już ostatnie perły gtuiazd zamierzchły, i na dnie
Niebios zgasły, i niebo środkiem czoła bladnie.
Prawą skronią złożone na wezgłowiu cieni
Jeszcze sraagławe, lewą coraz się rumieni;
A dalej okrąg, jakby powieka szeroka,
Rozsuwa się, i w środku widać białek oka,
-^ 119 -
Widać tęczę, źrenicę: już 'promień loytrysnąl;
Po okrągłych niebiosach wygięty przeliłysnął
I w Małej chmurce, jako złoty grot zaioisnął.
Na ten strzał, na dnia hasło, pek ogniów wylata.
Tysiąc rac krzyżuje się po okręgu świata,
A oko słońca weszło. Jeszcze nieco senne
Przymruża się, drżąc wstrząsa swe rzęsy promienne,
Siedmią barw błyszczy razem: szafirowe razem,
Razem krwawi się w rubin i żółknie topazem;
Az rozlśniło się jako kryształ przeźroczyste,
Potem jako brylant śimatłe, nakoniec ogniste;
Jak księżyc wielkie, jako gwiazda migające:
Tak po niezmiernem niebie szło samotne słońce.
Pominąwszy porównanie słońca do księżyca, po-
równanie nic nie wyrażające — cały ten opis wschodu
jest skończonem arcydziełem obserwacyi i przedsta-
wienia zjawiska świetlnego zapomocą słowa.
W opisie tym zachowane są wszystkie przejściowe
tony barw i światła od najbledszych „pobrzasków/'
przez wszystkie blaski tęczy aż do tego momentu,
kiedy słońce traci barwę i staje się tylko światłem
„ognistem."
Zacząwszy od tych gwiazd bez blasku, tylko
swoją barwą perłową, migoczących z bladego tła nieba,
aż do jaskrawych świateł , mieniących się tęczami
w oślepionem oku — wszystko jest prawdziwe do
ostatnich krańców reahzmu.
Dążąc do jak najprawdziwszego przedstawienia
zjawiska wziętego wprost z natury, Mickiewicz nie
czuł nawet, że ornamentyka słowna na tern traci : cały
ten ustęp jest mniej od innych melodyjny w dźwięku,
a przynajmniej mnie się takim wydaje.
Również prawdziwe i rozmaite są zachody słońca
120
w „Panu Tadeuszu;" oprócz wyżej przytoczonego, oto
jeszcze parę przykładów :
Na zachód, jeszcze ozłocona
Ziemia śioieci ponuro, żółtawo czerniona;
Juz chmura, roztaczając cienie nakształt sieci
Wyławia resztki światła, a za słońcem leci
Jak gdyby je pochwycić chciała przed zachodem.
Inny znów motyw zachodu tak nieporównany
w swojej prawdzie, i utrzymany w tak subtelnych
i deHkatnych tonach kończy ostatnią księgę poematu:
Słońce juz gasło, wieczór był ciepły i cichy,
Ołcrąg niebios gdzieniegdzie cJimurkami zasłany,
U góry hłękitnaimj , na zachód różany;
Chmurki wróżą pogodę; lekkie i świecące,
Na zachód obłok, nakształt rąbkowych firanek,
Przejrzysty, sfałdowany, po wierzchu perłowy,
Po brzegach pozłacany, w głębi purpuroiuy
Jeszcze blaskiem zachodu tlił się i rozżarzał,
Aż powoli i)ozółkmał, zbladnął i poszarzała
Słońce spuściło głowę, obłok zasunęło,
I raz ciepłym powiewem westchnąwszy, usnęło.
Przedstawić barwę zapomocą słowa jest zadaniem
nad wyraz trudnem. Nie dość jest obserwować ją do-
kładnie; badać tak jak malarz ton po tonie, nie dość
jest nawet ją pamiętać, - poeta musi albo myśleć
o tym, kto go będzie czytał, albo też pisząc już, módz
zarazem od swego dzieła doznawać wrażeń czytelnika.
Inaczej najprawdziwiej opisane zjawisko barwne nie
wywoła odpowiedniego wrażenia nawet w czytelniku
wrażliwym na barwność natury.
- 121 -
Kiedy Byron mówi, że z Leili oczów lecą blaski :
Jako z Diemszyda rubinów ognistych.
(Giaur. tłom. Mickiewicza)
to czytelnik widzi krwawe oczy królika, lub albinosa ;
widział to przyjaciel Byrona T. Moor i zwracał jego
uwagę — lecz Byron tłómaczył się, że porównanie to
musi zostać dla charakteru orientalnego, — wątpię czy
Mickiewicz zrobiłby podobne ustępstwo z wymagań
artystycznych na rzecz etnografii.
Mickiewicz, który opisał nieprawdsiwie bociana,
dlatego, żeby wywołać prawdziwe wrażenie w umyśle
czytelnika :
Bo już bocian przyleciał do rodzinnej sosny,
I rozpiął skrzydła białe, wczesny sztandar wiosny;
Nieprawda ! bocian ma czarne skrzydła , lecz
wrażenie ogólne jakie robi cały ptak jest : plamy białej.
Czarne skrzydła połyskującego pierza, giną w tle łąki,
lub ciemnego igliwia sosen , a biały kadłub i szyja
świecą się z takiej dali , na jaką tylko okiem sięgnąć
można.
W przenośnej mowie poetów i ludu mówi się
zawsze o czarnem shrzydle kl-uka, i wogóle barwą
skrzydeł wyraża się barwę ptaka ; gdyby Mickiewicz
dla prawdy zoologicznej napisał:
Bo już bocian przyleciał do rodzinnej sosny
I rozpiął czarne skrzydła., wczesny sztandar wiosny,
to w umyśle czytelnika zjawiłby się obraz czarnego
ptaka, a kojarzące się z tem pojęciem obrazy zaćmiłyby
122
jasne wrażenie wiosny. Lecz odrzucając nawet te dalsze
następstwa dla kolorystycznej prawdy obrazu trzeba
było tak napisać.
Sztuka nie jest naturą : środki któremi ona wy-
wołuje w umyśle ludzkim wrażenie; muszą być często
inne niż w naturze, lecz samo wrażenie dzieła sztuki
musi być równie prawdziwem jak wrażenie odbierane
od natury.
Poeta liczący się z umysłem czytelnika, robi to
samo co malarz liczący się z jego okiem. Obrazy wy-
wołujące najpraiodsiwsse wrażenie są często malowane
tonami całkiem innemi , niż te , które dane zjawisko
ma w naturze, — lecz oglądane z właściwego punktu
te nieprawdziwe tony pojedyncze zlewają się w całość
prawdziwą i naturalną.
Między Mickiewiczem a Homerem, — między
„Iliadą" i „Panem Tadeuszem," zachodzi taka różnica
jak między pierwotnemi okazami sztuk plastycznych,
a dziełami malarstwa i rzeźby z epok późniejszych
wszechstronnego ich rozwoju.
Jeżeli rzeźby i rysunki egipskie , z okresu kiedy
jeszcze sztuki nie zabiła tam religia, porównamy z ma-
larstwem włoskiem XVI wieku, holenderskiem z sie-
demnastego stulecia, lub dzisiejszem — to jasno przed-
stawi się nam nietylko różnica w udoskonaleniu, ale
i w stosunku twórcy do swego dzieła.
Obraz egipski, wyobrażający żniwo, przedstawia
się jako szereg pojedynczych postaci ludzkich, usta-
wionych jedna obok drugiej profilem i wykonywają-
cych rozmaite momenty tej czynności. Jeden rżnie,
drugi podbiera, trzeci wiąże, czwarty ładuje itd., każda
z tych czynności jest przedstawiona z nadzwyczajną
- 123 —
prawdą, jak również każda rsecs , każdy przedmiot,
narzędzie czy broń są naśladowane wiernie i szcze-
gółowo — lecz ohrasu w tern nie ma. Nie ma całości
wrażenia pola, na którem pracują ludzie.
W pierwotnej sztuce, o ile nie była ona orna-
mentyką lub symbolem, lecz odtworzeniem świata rze-
czywistego, nie chodziło o artystyczne przedstawienie
pewnego ugrupowania barw, świateł, kształtów —
chodziło o wierne naśladowanie pojedynczych czijnności
i rzecmj i wyrażenie ich przesnacsenia.
W miarę jak człowiek wskutek wyższej lub bar-
dziej złożonej kultury wyodrębniał się od natury i mógł
obserwować ją , stojąc zewnątrz niej , wtedy dopiero
zaczął ją odtwarzać jak artysta w dzisiejszem pojęciu.
Malarze holenderscy jak i dzisiejsi, widząc przy-
puśćmy żniwo, nie uwielbiają urodzajności roli, do-
skonałości stali sierpa, wybornie zwiniętego powrósła,
pracowitości żniwiarzy — oni widzą całość obrazu,
czyli zbiór pewnych kombinacyj , kształtów, świateł
i barw — wyrażających swoją drogą to żniwo. Jestto
wielka różnica.
Tylko przy takim stosunku artysty do natury
tworzy się dzieło sztuki zupełne. Stojąc na stanowisku
pierwotnem, tworzy się właściwie rysunki techniczne,
które jeżeh mają nadzwyczajną wartość jako doku-
menty historyczne , to w tym samym stosunku tracą
na wartości artystycznej. Proszę porównać np. trupią
czaszkę, ilustrującą dzieło o anatomii, z tąż samą
czaszką w obrazie: pierwsza przedstawia rzecs bez
względu na światło i stosunek jej do innych przed-
miotów, — druga będzie przedstawiała światła, cienie
— 124 —
i plamy barwne, rozłożone na powierzchni czaszki,
widzianej z pewnego oddalenia.
Między Homerem i Mickiewiczem leży cała prze-
paść wielowiecznej kultury, jaką ludzkość przeszła od
zajazdu na Troję, do zajazdu na Soplicowo.
Człowiek się skomplikował — udoskonalił. Bo-
haterowie Homera są typami bardzo jeszcze blisko
zwierzęcia stojących ludzi. Wszystkie ich uczucia na-
leżą do kategoryi najprostszych, najmniej skompliko-
wanych wzruszeń. Pobudki ich czynów są zwykle
podłe i niskie poza miłością rodzinną i przywiązaniem
Achila do Patrokla. — Zemsta w tym świecie należy
jeszcze do bardzo wykwintnych uczuć.
Ludzie ci rozbijają sobie łby olbrzymiemi gła-
zami, dziurawią dzidami brzuchy ; żrą, piją i co chwila,
tak jak ich bogowie, śpieszą do łożnic, gdzie na nich
czekają białoramienne kobiety.
Są tchórze , próżni i samochwalcy — lecz tacy
jak są , imponują swemu piewcy, który ich uwielbia
wszystkich — z wyjątkiem może jednego Tersyta,
który: „z królami zadzierać miał zwyczaj"
Homera stosunek do przedmiotu jest interesowny.
Objektywne przedstawienie życia w granicach środków
poezyi, — przedstawienie zjawisk natury i ludzkich
czynów z artystycznego stanowiska, z chęcią wydo-
bycia tylko wrażenia prawdy i piękna nie istnieje tu
wcale.
Dziecinny umysł, w ciągłym podziwie wobec bo-
gactwa materyalnego rzeczy, widnieje tam z każdego
słowa. Czuć; że ten, kto wyśpiewał te pieśni, z roz-
koszą okułby sobie łydki cynowemi lub miedzianemi
— 125 —
sztabami, potrząsałby dzidą spiżową, albo pyszaił się
„ogromnym brzuchem," świecącym na słońcu.
Twórca „Iliady" i „Odysei'' jest geniuszem, lecz
barbarzyńcą, któremu poprostu ślina cieknie, jak na-
szemu chłopu do kawałka metalu i rzemienia, — Mic-
kiewicz jest geniuszem, lecz artystą, który odtwarza
świat zewnętrzny, patrząc nań z oddalenia zupełnej
bezinteresowności.
Jeżeli się mówi ze staruszką, biegłą w rozmowie,
to jest się przerażonym ilością drobnych szczegółów,
wybornie zaobserwowanych i opowiedzianych , jakie
jej pamięć zdołała zatrzymać. Szczegóły te, nie nale-
żące wcale do głównej treści opowiadania, plączą ją,
przewlekają i ostatecznie mogą nużyć i nudzić , jak-
kolwiek w^ umyśle opowiadającej powstają , wskutek
naturalnego kojarzenia się pojęć. Podobną cechę ma
umysł przeciętnego człowieka, stojącego na stopniu
kultury naszego ludu — cechą tą, są napiętnowane
wszystkie wiersze „Iliady."
Nietylko żaden z bohaterów Homera w naj-
większem uniesieniu, nie zapomni wyliczyć rozmaitych
przymiotów swego miecza , tarczy, kopii lub wozu,
swojej paranteli i mnóstwa innych szczegółów, które
z nowoczesnego artystycznego stanowiska są zupełnie
zbyteczne, — lecz sam poeta gmatwa, zaciemnia i roz-
wleka opisy akcyi ciągłem drobiazgowem gadulstwem.
W „Ihadzie" nie ma wcale obrazów. Ludzie i rze-
czy są tam rozstawione jak w egipskich rysunkach,
rzędem, bez planów, bez perspektywy, — natomiast
czynności ich i pojedyncze rzeczy są opisane z nadzwy-
czaj drobiazgową plastyką.
Jeżeli rzadko wiemy jakie światło przyświeca tym
— 126 —
walkom, to nigdy prawie nie można wiedzieć zkąd
padają promienie, jak się grupują te tłumy walczą-
cych, kto jest dalej, kto bliżej, nie czuć tu ani prze-
strzeni w obrazie, ani oddalenia, z którego widzi go
poeta. Natomiast wiemy doskonale, z czego, z jakiego
metalu kto ma szyszak, pancerz ; czem ma okute łydki ;
z ilu rzemieni i jakiemi drutami powiązanych składa
się tarcza , z jakiego materyału zrobiony jest chiton
lub przepaska.
Obraz malowany przedstawia jeden moment akcyi,
jeden mały motyw wykrojony z panoramy naturalnej —
poeta może opisać i obraz i szeregiem obrazów wy-
razić ciągłość akcyi, lub opowiadać pojedyncze jej
momenty, bez względu na całość.
Ostatnia cecha charakteryzuje wyłącznie opowia-
dania Homera, — Mickiewicz opisuje zawsze cały
obraSj wkładając weń jednak wszystkie te strony życia,
których malarstwo nie może, a poezya jest wstanie
wyrazić.
W tern leży kapitalna różnica między „Iliadą"
i „Odyseą" a „Panem Tadeuszem," różnica, która po-
mimo wszystkich zapożyczonych z Homera form i mo-
tywów, nadaje dziełu Mickiewicza niezależny i odrębny
charakter artystyczny.
Nieraz można czytać lub słyszeć zdania, wyra-
żające żal, że Mickiewicz nie dość jest Homerem ; co
do mnie, sądzę, że żeby nim wcale nie był, byłoby
lepiej, i że jeżeU w stosunku do Byrona, poeta rosyj-
ski, wołający do Mickiewicza: „Tyś sam bóg," ma
słuszność — to tak samo można powiedzieć o jego
stosunku do Homera.
Lecz trudno , grecka kultura ciąży od tylu wie-
— 127 —
ków na europejskiej cywilizacyi, że tylko umysły, które
wypadkiem pozostały za obrębem jej wpływów, mogą
zacłiować zupełną wobec niej niezależność.
Wiemy przecie, jak dalece najpotężniejsze talenty
odrodzenia chodziły; na pasku zmartwychwstałej sztuki
klasycznej.
Zbyt daleko odbiegłbym od założenia, gdybym
chciał tu wykazywać różnice psychiczne między ludźmi
z „Iliady" i „Pana Tadeusza;" jestto niesłychanie in-
teresujący przedmiot, lecz nie związany bezpośrednio
z zagadnieniami artystycznemi wogóle, a w szczegól-
ności pomieszczonemi w tym artykule.
Ponieważ Homer nie widzi i nie opisuje całości
obrazu, z tego już wypływa brak koloru w znaczeniu
harmonii barw. Lecz niezależnie od poczucia harmonii,
skłonność kolorystyczna może się też zdradzać w uko-
lorowaniu, to jest w ułożeniu pewnych plam barwnych
na przedmiotach.
Kolorowe okna gotyckich katedr, zastępujące
w nich obrazy, nie przedstawiają harmonijnej całości,
wynikającej z pewnego tonu światła , lecz przedsta-
wiają plamy barwne, nadzwyczaj świetne i ułożone
z pewnym indywidualnym smakiem danego czasu i ar-
tysty. Podobnież w staro-niemieckiej szkole, lub w epoce
poprzedzającej odrodzenie we Włoszech, widzimy nad-
zwyczajny przepych i świetność plam kolorowych, wy-
rażających lokalne barwy przedmiotów, a chociaż niema
w nich harmonii w dzisiejszem pojęciu, wykazują one
silną kolorystyczną tendencyą.
Nic z tego u Homera. Na jego ,^ciemnem^ niebie
jutrzenka rozlśniewa się tylko światłem i raz jedyny
wstaje w „szafranowej** zasłonie. W opisie przedmio-
— 128 —
tów to samo ubóstwo. Oprócz kilku barw najjaskraw-
szych, zresztą każdy ton pośredni albo się „6ie?//
albo jest „c^arni/m." Opisuje on światło połyskujące
na metalach, lecz nie opisuje ich barwy.
W opisie stroju kobiet nie piękno y lecz bogactwo,
hosdoicność , a co najwyżej pewna forma ubioru jest
przedmiotem uwielbienia.
Kiedy Herę wybiera się kokietować Zewsa, to
zlawszy „kibić budzącą pragnienie" wonnym olejkiem,
wkłada szaty o haftach misternych, przepaskę zdobną
stu kutasikami ; wspaniałą, jasną jak słońce namiotkę,
złotą klamerkę i kolczyki trójgwiaździste i ozdobne
postoły; słowem, Herę stroi się tak, jak dziś ubiera
się bogata, bez gustu kobieta, chcąca dobrocią mate-
ryału swych sukien, złotem swoich broszek i wielkością
brylantów imponować swoim sąsiadkom z kanapy.
Podobnież mężczyźni , pysznią się rozmaitością
i bogactwem metali użytych na ich zbroje, doskona-
łością rzemieni i użytecznością swego rynsztunku, lecz
piękno barwy i kształtu niezależne od wartości , od
ceny przedmiotu i pożytku, jaki on może przynieść,
nie wchodzi w zakres wrażeń, które można od pieśni
Homera odbierać,
Mickiewicz jeżeli kładzie nacisk na bogactwo
ubrania podkomorzego, na jego brylantową tabakierę
lub piórka, wartujące dukata, to czyni to albo w na-
wiasach, albo w taki sposób, że czytelnik nie ma ani
na chwilę wątpliwości, iż to podkomorzy tem się pyszni
lub że to bogactwo wyraża jego towarzyskie i spo-
łeczne stanowisko.
W tenże sposób „tiule, ptifenie, manele, blondyny
i kaszemiry" Telimeny, o których „daremnie pisać,"
-> 129 —
gdyż „pióro nie wypowie," są ozdobami, które Teli-
mena wkłada, lecz które nie czarują poetę.
Tam gdzie Mickiewicz roztacza urok kobiecej po-
staci jako zjawiska pięknego, które czaruje i współ-
bohaterów poematu i czytelnika , tam występuje ona
w blaskach barw, świateł i pięknych kształtów.
Kiedy Tadeusz widzi Zosię po raz pierwszy, ma
ona na sobie tylko bieliznę , a za całą ozdobę głowy
białe papierki papilotów !
Lecz włos tak „pokręcony:"
Dziwnie ozdabiał głowę: bo od słońca blasku
Świecił się jak korona na świętych obrazku.
Kiedy zaś potem „wleciała przez okno" to:
świecąca
Nagła, cicha i lekka jak światłość miesiąca.
Albo kiedy Hrabia zachwyca się „cudnym wido-
kiem," to cóż widzi?
. . szła dziewczyna, w bieliznę ubrana
W majowej zieloności tonąc po kolana.
Z grząd zniżając się w bruzdy zdała się nie stąpać,
Ale pływać po liściach w ich barwie się kąpać.
Słomianym kapeluszem osłoniła głowę,
Od skroni powiewały dwie wstążki różowe
I kilka puklów światłych, rozwitych warkoczy;
Kiedy zaś znikła to:
. . . . mignęła tylko śród okienka
Jej różowa wstążeczka i biała sukienka.
S. Witkiewicz. o
— 130 —
W tych i dalszych ustępach zawsze jasno widać,
że Mickiewicz opisuje wrażenie barwnego zjawiska la-
kiem , jak je przedstawia malarz , to jest zależnie od
światła i oddalenia z którego je widzi.
Raz mu się zdawało, że znowu z okienka
Błysnęła tajemnicza, bieluch^ia sukienka,
I coś lekkiego znowu upadło z wysoka
I przeleciawszy cały ogród w mgnieniu oka,
Pomiędzy zielonemi świeciło ogórki :
Jako promień słoneczny^ wykradłszy się z chmurki,
Kiedy śród roli padnie na krzemienia skibę,
Lub wśród zielonej łąki w drobną luody szybę,
Odbijając się od niej na kształt lampy gore,
Tak oświecała biała sukienka rozorę.
Ta Zosia tak bierna , tak mało skomplikowana
pod względem psychologicznym^ widnieje przez barwy
i światła, które ją opromieniają, przy każdem ukaza-
niu się w poemacie.
Kiedy „zjawisko w^ papilotach budzi Tadeusza,"
to widzi on, jak :
Palce drobne zwrócone na światło różowe
Czerwieniły się na icskróś jakby rubinowe,
Usta widział ciekawe, roztulone nieco,
I ząbki, co jak perły wśród koralów świecą
1 lica, choć od słońca zasłaniane dłonią
Różową, same całe jak róże się płonią.
a potem
ujrzał najwyraźniej
Przypomniał, poznał włos ów krótki, jasnozłoty^
W drobne, jako śnieg białe z wity papiloty,
Niby srebrzyste strąki
— 131 —
I czy ją Telimena będzie ubierać „uczenie" czv
ona san,a się ustroi, zawsze barwy jej sukni sa opl
:rV:srr' ' ''''''-^ --^^nienie. wzaje.ne^,o
Kiedy „biała jak lilia" ukazuje się po raz pier-
wszy na pokojach Sędziego, to na głowie ma świeTo
zebrane bławatki:" „swiezo
' ' ' • ' ^'^iat od światłych włosóiu
Odbijał bardzo pięknie jak od zboża kłosów!
Albo jak świetnie ukolorowany jest ten obraz:
.... wśród pączków baricistego maku
bał ułan jak słonecznik w błyszczącym kołpaku,
Strojnym blachą złocistą i piórem koguta ;
Przy nim dziewczę w zielonej sukience jak ruta
Pozioma, wznosi oczy błękitne jak bratki
Ku oczom chłopca . .
Mickiewicz oprócz wielu innych cech kolorysty
ma jednę charakteryzującą, dzisiejszy kolorystyczny
kierunek, polegający na harmonizowaniu barw lokal-
nych, wszelkich odcieni bez względu na obowiązujący
gust publiczności. ' •'
Barwy czerwona i zielona, barwy dopełniające
się, które w naturze leżą zawsze obok siebie, do dziś
dnia uważają się za szczyt dysharmonii, i jeżeli sa
główną ozdobą kiecek i wełniaków mazurek, to ludzie
z „gustem wyrobionym" brzydzą się podobnem zesta-
wieniem kolorów, - a tymczasem Zosia występuje
Z zielonego kamlotu z różowa obwódka •
Gorset także zielony, róiotoemi wstęgi ^'
Od łona aż do szyi sznurowany w pręgi ;
— 132 —
Pod nim pierś jako pączek pod listkiem sie tuli,
Od ramion śtuiecą białe rękawy koszuli,
Nie koniec na tern :
Na kołnierzyku wiszą dwa sznurki hursztymi,
Na skroniach zielonego wianek z rozmarynu;
Żółte sznurki bursztynu są także herezyą prze-
ciw przeciętnemu gustowi Kiedy pułki napoleońskie
ukazały się w kraju, wyśmiewano żółte rabaty, nazy-
wając żołnierzy „jajecznikami ;" Mickiewicz, zawsze
w „Panu Tadeuszu," stojący na stanowisku czystego
realizmu, bierze naturę wszechstronnie, stoi ponad
smakiem swego otoczenia, które podobnie jak Teli-
mena „łajałoby" Zosię za jej „ubranie prostacze."
Niemniej od Zosi, Telimena jest zjawiskiem nad-
zwyczaj barwnem:
Kibić miała wysmukłą, kształtną, pierś powabną.
Suknię materyalną, różową^ jedwabną,
Gors wycięty, kołnierzyk z koronek, rękawki ^
Krótkie: w ręku kręciła wachlarz dla zabawki
\ . . . ; wachlarz pozłocisty
Powiewając rozlewał deszcz iskier rzęsisty.
włosy pozwijane w kręgi,
W pukle i przeplatane rózoiuemi wstęgi,
Pośród nich brylant, niby zakryty od oczu
Śiviecił się jako gwiazda w komety warkoczu;
W obrazie tym, który tak świetną plamą gra na
murach starej sali zamkowej, braknie banvy włosów,
o której dowiaduje się czytelnik z rozmyślań Ta-
deusza :
— 138
I włos u tamtej widział krótki, jasiwzłoty
A u tej krucze długie zwijały się sploty,
Kolor musiał pochodzić od słońca promieni,
Któremi przy zachodzie luszystko się czerwieni,
a przytem :
. . . - . . . miała czarniutkie oczęta,
Białą twarz, usta kraśne jak wiśnie bliźnięta
Telimena jest nietylko kolorową, Si]e jasJcrawą;
jej barwy odpowiadają jej charakterowi, — wabi ona
mężczyzn, używa ich. z rozmysłem dla wywołania
efektownych złudzeń :
Stanąwszy nad strumieniem rzuciła na traionik
Z ramion, swój szal powiewny, czerwony jak krwaiunik;
Skronie na dłoniach oparła,
Z głową na dół skłonioną; na dole u głowy,
Błysnął francuskiej książki papier welinowy;
Nad alahastroicemi stronicami księgi.
Wiły się czarne pukle i różowe tostęgi.
W szmaragdzie hiijnych traw, na krwawnikoiuym szalu,
W sukni długiej, jak gdyby w powłoce koralu,
Od której odbijał się włos z jednego końca,
Z drugiego czarny trzeicik ; po bokach błyszcząca
Śnieżną pończoszką, chustką, białością rąk, lica,
Wydawała się zdała jak pstra gąsienica,
Gdy IV pełznie na zielony liść klonu.
Gdyby malarz, najbardziej zapędzony w kolo-
rystyczną manią, z tych co to w Monachium kupują
książki dla koloru okładek, gdyby malarz opowiadał,
nie mógłby bardziej kolorowo i ze ściślejszem uwzglę-
dnieniem stosunku barw, tego obrazu słowami wyrazić.
- 184 -
Wszystkie rzeczy są stopione na hartvne plamy,
które się przeciwstawiają jedna drugiej podnosząc
swoje siłę i kolorową wartość całego zjawiska.
Jak wiadomo nasza estetyka „wewnętrznego oka,"
zapędzona w mglistą matnią idealno-realnej filozofii,
uważa kolor w obrazach malowanych za rzecz pod-
rzędną !
Kolor to technika - materyalizm, gruby realizm,
naturalizm, co kto chce. lecz nigdy istota, a choćby
pierwiastek, tyle samo wart co i forma w malarstwie.
Czytelnik zna już epopeję o symbolice barw i wie,
co warte są objaśnienia „hieroglifów" pokrywających
szatę sztuki, wie, o ^nieioidsialnem dla zmysloioego
oha świetle, które niby palcem ducha...''- Giekawem
więc byłoby zdanie naszej estetyki o barwie w poezyi.
Gzy to także technika ?
Pozostawiając tym panom rozwiązanie ostatniego
pytania, zauważę, że Mickiewicz istotnie pod wzglę-
dem ścisłości obserwacyi i jasności przedstawienia zja-
wisk barwnych, jak i innych, jest naturalistą, u któ-
rego nawet realiści tej miary co Zola , mogliby się
dużo nauczyć.
Według naszej estetyki, realistą jest się dopiero
wtedy, kiedy się maluje chłopów, śnieg, błoto, konie, —
jeżeli zaś kto przedstawi z możliwie ścisłą prawdą
piękną kobietę, będzie to „idealne pojęcie realnej ro-
dzajowości," i dopiero kiedy obraz zapełniają same
figury z nazwiskami historycznemi, choćby tak realnie
malowane, że można ocenić na pieniądze wartość ich
futer i altembasów, wtedy się jest idealistą!
Taż sama estetyka, stawiając na szczycie poezyi
epopeję — czyli poezyę opisową — pogardza jednak
— 135 —
„zmysłowem okiem" i całem malarstwem, które niem
się posługuje.
Wszystkie prawie błędy krytyków wynikają z prze-
noszenia indywidualnych cech, a nawet błędów i wad
pewnych talentów w sferę obowiązujących dla wszyst-
kich prawideł.
Jeżeli nowoczesna sztuka niemiecka, nie naj-
nowsza, ale sztuka Korneliusów i Kaulbachów, nie
umiała malować, nie' miała pojęcia o kolorze^ to este-
tycy mówią : cechą idealnego malarstwa jest linia, —
tymczasem przychodzi Bóckhn i maluje fantazye, bajki,
świat całkiem zmyślony, idealny maluje tylko kolorem.
Zęby jednak estetycy nasi wzięli za podstawę
swoich poglądów to, co ich „oko zmysłowe" może
zaobserwować, zyskaliby tak szeroką miarę dla swoich
poglądów krytycznych, że mogliby nią mierzyć i cały
obszar sztuki, i największe talenty nie wpadając nigdy
w pułapki, jakie im roztapianie się w idealnej estetyce
zastawia.
Bez ,,zmysłowego oka" nie można być ani poetą -
ani estetykiem. Jeżeli świat zewnętrzny nie jest i nie
powinien być wzorem artysty, niechże nasi estetycy
zaopatrują się w dzieła sztuki w instytucie ociemnia-
łych i głuchoniemych, niech zdania pierwszych o ma-
larstwie, a drugich o muzyce wpisują w swoje kry-
tyczną ewangelią.
Tymczasem, porównawszy wszystkie dzieła ma-
larstwa, poezyi i rzeźby, jakie nam dawne cywilizacye
zostawiły, musimy przyjść do przekonania, że wieczną
trwałość zapewnia im tylko, wijlącmie przewaga pier-
wiastku prawdy.
Jeżeli cały naród marmurowy, który stworzyła
— 136 —
Grecya, będzie trwał jeszcze wieki i wieki, to tylko
dlatego, że jestto naród możliwie zbliżony do prawdy.
Anatom i fizyolog nie mają nic do zarzucenia tym na-
gim ciałom atletów i bogiń.
Podobnież w dziełach innych sztuk naśladowni-
czych pierwiastek prawdy, jestto iskra, która z nich
świeci po przez wszystkie koleje zmiennych upodobań
różnych epok cywilizacyi.
Pojęcia moralne i umysłowe związane z dziełami
sztuki, zamierają pierwsze, — ponieważ w moralności,
nawet takie zasady jak: nie hradnij i nie zahijaj^ przy-
jęte są nietylko w czynie, lecz i w zasadzie z zastrze •
żeniem , a myślenie oderwane , nie oparte na ścisłej
obserwacyi faktów, nie może poszczycić się jedną
prawdą, któraby trwała dłużej nad jeden okres roz-
woju myśli.
Prawdziwem w sztukach takich jak poezya, ma-
larstwo, rzeźba, może być tak dobrze przedstawienie
zjawisk świata zewnętrznego , jak też wyrażenie sta-
nów psychicznych i czuciowych w jakich się człowiek
może znajdować.
Im artysta będzie miał bardziej wrażliwe zmysły
na oddziaływania świata zewnętrznego, im więcej i bar-
dziej różnorodnych uczuć będą w nim budzić te wra-
żenia , tem pełniejsze , trwalsze i doskonalsze dzieła
sztuki będzie tworzył.
Wykazałem tu jedne tylko stronę dzieła Mickie-
wicza, jedne, lecz wiecznotrwałą jego zatetę.
„NAJWIĘKSZY" OBRAZ MATEJKI.
akkolwiek estetyczne teorye Tainea, wychodzą
z bardzo słusznego założenia zależności zjawisk
artystycznych, od współczesnego im charakteru wszel-
kich innych objawów życiowych, grzeszą jednak jedno-
stronnością, — nieuwzględnianiem wielu, bardzo wa-
żnych czynników twórczości artystycznej.
Taine w społeczeństwie otaczającem artystę widzi
jedyną prawie przyczynę warunkującą nietylko cha-
rakter jego dzieła, ale nawet jego wartość. Twierdząc,
że wszyscy wielcy artyści, są o tyle i Ujlko o tyle
wielcy, o ile stresscmją w sobie cechy rasy i peivnej
epoki cywilimcyjnej, Taine redukuje do zera znaczenie
indywidualności i talentu.
Postawiwszy raz zasadę, że: jak pewne rośhny
w pewnym klimacie i tylko na pewnym gruncie mogą
rosnąć, tak samo sztuka tylko przy pewnej sumie wa-
runków, w pewnej jak mówi „temperaturze moralnej"
138
może powstać i istnieć , Taine dla dowiedzenia iden
tyczności tych zjawisk usuwa i pomija mnóstwo pierw-
szej wagi faktów z historyi sztuki, które to podobień-
stwo zacierają.
Przypuśćmy, że na wytłumaczeniem charakteru
dzieła sztuki znajdzie się w większości wypadków do-
syć materyału w charakterze sfery, w której ono po-
wstało, ale najsłabszą stroną teoryi Taine'a są ustępy
dotyczące przycsyny powstaioania i istnienia artystycz-
nego ruchu. Taine, zadawalnia się mianowicie twier-
dzeniem , że z chwilą , w której dane społeczeństwo
zdobyło pewne maksymum dobrobytu, spokoju i utrwa-
liło pewien kierunek myślenia i czucia, w miarę rosną-
cego pod wpływem tych czynników zamiłowania do
zbytków i zewnętrznej okazałości zjawia się koniecznie
sztuka. Że te trzy warunki wcale nie są konieczne, że
współrzędnie nigdy prawie nie działały na rozwój
sztuki, dowodzą jego własne nawet pisma, pomimo
starannego grupowania, tylko takich faktów, które mu
są potrzebne, pomimo pysznej roboty stylowej, zapeł-
niającej luki rozumowania. Wszakże całemu powsta-
niu i rozwojowi odrochenia, towarzyszą największe nie-
pokoje, wojny, zamieszania , walki między potężnemi
państwami, prowincyami, miastami, nie mówiąc już
o tem, że każdy pojedynczy człowiek mógł spać spo-
kojnie, tylko trzymając za rękojeść miecza. Dość prze-
czytać pamiętniki Benwenuta Gellini , żeby wiedzieć,
jakiemi trudnościami otoczone było życie artysty, dość
przypomnieć głęboki pesymizm Michała Anioła, żeby
wiedzieć jaka przepaść leżała między nim a współ-
czesnem mu życiem. Jedno tylko łączyło bezwzględnie
~ 139 —
artystów tej epoki z ich społeczeństwem, to jest: wielka
miłość do sztuki, którą było wszystko przejęte.
A jednak i bez tego, na pozór koniecznego, wa-
runku sztuka może powstać, a nawet istnieć ! Pomimo
wszystkich analogii między życiem społecznem i ży-
ciem przyrody nie można jednak dowieść ich iden-
tyczności. Zresztą, czyż pod wpływem przypadkowych
czynników nawet rośliny nie wyrastają w warunkach
całkiem nieprawdopodobnych ! Brzoza,' której ziarnko
wiatr zaniósł na szczyt kościelnej wieży, która tam
rośnie, z trudem, ale rośnie i rozwija się, czyż nie
jest podobną do naszego malarstwa, które powstało
i trwa wśród społeczeństwa, nie posiadającego żadnego
prawie z koniecznych podług Taine'a przymiotów, wa-
runkujących istnienie sztuki. Owszem cały wpływ tego
społeczeństwa na artystów jest ujeimujm, i wbrew
teoryom Taine'a: o tyle oni tracą na wartości^ o ile
się do tego społeczeństwa przystosowują, o ile swoje
indywidualne popędy i wspólność ze sztuką europejską
zatracają, na rzecz wymagań swego otoczenia.
Społeczeństwo, które było obecne na wszystkich
polach bitew i na wszystkich barykadach dziewiętna-
stego wieku, które przeżywa wewnątrz siebie prze-
wroty umysłowe, społeczne i ekonomiczne; społeczeń-
stwo tak niejednolite w tej sferze, która stanowi inte-
ligencyą — społeczeństwo takie nie miało najkonie-
czniejszych podług Taine'a warunków powstania sztuki
Jeżeli dodamy, że nie miało ono sądnego do sztuki
zamiloicania będziemy mieli sumę warunków prze-
ciwnych jej istnieniu, „temperaturę moralną" niżej
zera, a pomimo to ruch artystyczny bądź co bądź
silny i samodzielny.
— 140 —
Nie trzeba też zapominać, że chwila największego
rozbudzenia się tego ruchu, najliczniejszego, współ-
czesnego pojawienia się talentów, przypada na czas
reakcyi i osłabienia po zamieszaniu politycznem, że
równocześnie , społeczeństwo nasze odczuwało wszy-
stkie skutki wielkiej ekonomicznej i społecznej reformy.
Jednak, pomimo tej ostatniej, jedyny warunek, jaki
jeszcze istniał, ze wszystkich przez Taine'a wymaga-
nych był właśnie dobrobyt. Kłamstwem jest, że u nas
nie ma pieniędzy, na pokrycie kosztów istnienia na-
szej sztuki.
W rękach naszej arystokracyi rodowej, i zboga-
conych rozwojem handlu i przemysłu polaków mojże-
szowego wyznania, lub niemieckiego pochodzenia, jest
dosyć bogactwa, ponieważ jednak nie okazali oni do
niej żadnego zamiłowania, nie wywarH też żadnego
wpływu na wytworzenie warunków, w którychby
sztuki, tak kosztowne jak malarstwo lub rzeźba, mogły
istnieć.
Kiedy przed dziesięciu laty, kilku z nas wróciło
z Monachium, gdzieśmy do obłędu tęsknili za krajem,
robiąc z pracowni jakiś przybytek kultu, w którym
chłopska sukmana lub czerwona chusta dziewczyny
czciły się jako: święte szaty,'' jak mawiał Ghełmoński;
z Monachium , gdzie unikahśmy dziennych spacerów,
żeby nie widzieć niemieckiej natury ; a leżąc \n trawie,
w mroku wieczornym, słuchahśmy cirkania kuropatw,
jak dalekiego echa z kraju, i witaliśmy wysmukłą syl-
wetę topoli, jako coś, co przypominało nasz pejzaż ; -
z Monachium, wTeszcie, które wrzało malarstwem —
gdyśmy wróciH do kraju, znaleźliśmy się wobec faktu,
że kraj nie potrzebował wcale malarzy.
— 141 —
Arystokracja potrzebowała „nadwornych" piecze-
niarzjj i znajdowała icłi, niestety ; potrzebowała pro-
tegować, dawać małe stypendya, klepać po ramieniu
i pozwalała jeść przy swoim stole pod w^arunkiem,
żeby być zabawnym. Zresztą, ilustracye rodowych tra-
dycyj , mogły jeszcze znaleść miejsce na jej ścianach.
Czasem, jakiś szlachcic z Ukrainy kupował obraz, bo
był na nim koń, co przypominał jego ulubionego ogiera,
albo człowiek, który : „jak dyabeł malował" podobny
był do jego ekonoma faworyta.
Zbogaceni żydzi i przemysłowcy potrzebowah co
najwyżej portretów i tych dostarczał Horowitz.
Poza tem , wpośród inteligencyi znajdowali się
amatorzy polujący na stare obrazy, albo na ,,piękny"
a nadewszystko tani „pędzel" współczesny.
Towarzystwo zachęty sztuk pięknych , mówiło
przez usta swego wice-prezesa , Aleksandra Lessera:
„il[fi takich geniuszów nie protegujemy^ (o Ghełmoń-
skim).
Cały ten zapał, z jakim porwaliśmy się do stu-
dyowania natury i ludu , czyli tych pierwiastków,
w których z jednej strony tkwi to, co stanowi zawsze
o wartości malarskiej roboty, z drugiej: v/ ludzie,
w charakterze ziemi leży to, w czem jeszcze zachowały
się jakieś nasze cechy barwy i kształtu ; cały ten za-
pał ginął bez echa, wobec społeczeństwa, które dziś
jeszcze, za pośrednictwem estetyków i krytyków, woła
o idee, myśh, historye, filozofią, o wielkie i „największe'^
obrazy, i pogardza harmonią barw, loiką światłocienia,
doskonałością kształtu, perspektywą, — uważając to
za materyalizm (prof. Struve i inni).
Na pochwałę zresztą pubhczności, można powie-
— 142 -
dzieć, źe teorye naszych estetyków były dla niej nie-
zrozumiałe, lękano się występować przeciw zdaniom
drukowanym i wypowiadanym przez ..jedyne powagi'' —
ale nie podzielano ich szczerze. Dwadzieścia tysięcy
ludzi, które widziały „Świeczniki chrześciaństwa" i chwa-
liły perloivą masę — zdrowiej sądziło niż cała prasa,
która pisała tomowe studya o uczuciach , myślach,
ideach tego obrazu.
Prasa ta , która z jednej strony nawoływała do
„czci ideału," z drugiej zamiast mówić bogatym: „nie
bądźcie Apaszami, kochajcie sztukę, albo zacznijcie ku-
pować a rozmiłujecie się," — wołała na malarzy, żeby
robili małe i tanie obrazki !
W ilustracyach panował bezwzględnie Andriolli.
Efektowne, lub przesadne podpisy, zaczepiające o uczu-
cia , myśli, wspomnienia każdego czulszego a niewy-
brednego człowieka, — podpisy, nad któremi wznosił
się rysunek, spreparowany na Dore'm, z domieszką
jakiejś szczególnej manierycznej przesady i kaligra-
ficznej zręczności, rysunek, w którym pomimo to
wszystko tkwił talent — oto była najpopularniejsza
wówczas w .Warszawie a może i w całym kraju sztuka.
Stosunki z ilustracyami były niemożliwe: trakto-
wano nas jak żebraków, płacono podle, a w jednem
z pism nie płacono za niebo (?) wcale! O umiejętnem
wyzyskaniu talentu i jego indywidualności nie było
mowy. Ileż razy mówiono nam : „Bo żeby to pan, coś,
tak jak pan Andriolli, spróbował!"
Wszystko to , na pozór nie daje się pogodzić
z hołdami składanemi malarzom, ze względami kry-
tyki, z przywilejami towarzyskiemi, jakie im udzielano.
A jednak tak było i nic w tem dziwnego.
— 143 —
Nie mówiąc już o wrodzonej nam gościnności
i towarzyskości , malarze przecież zyskiwali zagranicą
sławę, którą okrywał się każdy co miał z niemi sto-
sunki; robili nawet majątki zagranicą i wpadali do
kraju^ w tak pięknych spodniach i kamizelkach, z tak
bogatemi brelokami, że satysfakcyą było „protegować"
i przyjmować takich ludzi. Czyż zresztą „protegowanie
sztuki" nie należy do najpiękniejszych cnót, wpląta-
nych w życiorysy sławnych i potężnych ludzi?
Protegowano też^ — naturalnie tych co się dali,
tych, którzy stosunkami i stosuneczkami, płaską uni-
żonością lub zręcznością towarzyską torowah sobie
drogęU; Trzeba było składać wizyty redaktorom pism,
zapraszać krytyków, a po niejakim czasie zaczynało
się robić „małe arcydzieła" i stawało się znanym
Nic też dziwnego, że ludzie, dla których równie
śmiesznym jest protektor, jak wstrętną protekcya;
ludzie, którym bieda wkładała na kark strzępy ubra-
nia, robiU w końcu z nędzy i obdartego wyglądu coś
szacownego, — po prostu , stawiaH się tem , że są
obdartusami, żeby ich nie mieszano z gładką i miłą
młodzieżą. . .
„ damit Hallunken
„Die prachtig in Giiaraktermasken prunken
„Nicht^wahnen, ich sei einer von der Ihren."
Heine.
Trzy były drogi do wyboru : albo zostać w kraju
i ginąć pomału ; albo chodzić na obiady i wieczory
i dać się protegować — albo też wynieść się zagra-
nicę, — po tych też drogach idzie życie naszych ar-
tystów.
144
Gzy można za to, wyłącznie, winić społeczeństwo,
czy też niezależne odeń warunki, w którycli mu przy-
szło egzystować ?
Społeczeństwo nie prosiło malarzy, żeby się —
jak dawniej mówiono — poświęcali swojej sztuce.
Dało im co mogło : czyż nie uczciło największych obia-
dami w resursie obywatelskiej ? Czyż mniejszym ską-
piło miejsca u prywatnego stołu? Czy nie rozdało ty-
tułów, tytulików, nawet bereł? Czyż nie dało w końcu
artystom wszelkiej broni sposobności pielęgnowania
najpiękniejszych cnót, wyzyskując ich w celach dobro-
czynnych ? Wszakże nasi muzycy, aktorzy, literaci,
rzeźbiarze, malarze stawali w każdej potrzebie z kon-
certami, przedstawieniami, szkicami; wszakże ci ostatni
ofiarowali swoje prace dla muzeum narodowego, prace,
które jak obrazy Matejki i Siemiradzkiego przedsta-
wiają ogromny majątek.
Jak dalece ufnością społeczeństwa cieszą się
artyści, dowodzi następny fakt: przed paru laty dwie
polskie hrabiny postanowiły założyć dom sierót w Pa-
ryżu. Najprostszą drogą byłoby sięgnąć do własnej
kieszeni , lub kieszeni swoich możnych kohgatów —
przynajmniej zacząć od tego, dla przykładu. Nic —
z tego ! Ślicznie, na welinie drukowane blankiety, we-
zwały malarzy polskich, żeby przysłaU swoich prac za
50.000 franków!
Tak, społeczeństwa winić nie należy, — można
tylko powiedzieć tym, którzy na całym świecie stano-
wią o materyalnej stronie istnienia sztuki; tym, którzy
posiadają całe powiaty ziemi, miliony i tak zwane pa-
łace — to jest arystokracyi i plutokracyi: jesteście
barbarzyńcami !
— 145 —
Wszędzie indziej zjawienie się sztuki, o ile nie
było wynikiem potrzeb społeczeństwa, wywołało w skut-
kach przynajmniej zamiłowanie do niej. W Rosyi na-
przykład, tak świeża i młoda sztuka ma między ludźmi
bogatymi zapalonych wielbicieli, prawdziwych mania-
ków, czyhających na pracownie. U nas kilku „żebrzą-
cych" amatorów , paru rzeczywistych lecz biednych
znawców, stanowi cały kontyngens ludzi interesujących
się sztuką naprawdę.
My wydajemy artystów na export. Ci co nie mar-
nieją w kraju, lub nie pocieszają się radą Michała
Anioła: „zaczynajcie, czas dokończy," — przepadają
zupełnie dla swego społeczeństwa, gdyż cała ich twór-
czość idzie na ozdobę Niemiec, Anglii lub Ameryki.
Żeby istnienie naszej sztuki nie wpływało, w ubo-
cznym rezultacie, na podtrzymanie wiary w swoje siły
społeczeństwa^ żeby nie było świadectwem naszej ży-
wotności, możnaby było to zjawienie się, tak nie
w porę, ruchu artystycznego, uważać za jeden z tych
fatalnych przypadków, które nam zawsze dawały ludzi,
nieodpowiednich potrzebom chwili.
Taki jest w ogólnym zarysie stosunek naszej
sztuki do społeczeństwa, — jasnem jest, że istnieje
ona na przekór jemu, nie zaś s jego powodu.
Ponad wszystkie nasze sławy, wznosi się imię
Matejki. Miał on, w stosunku do polskiej publiczności,
tę przewagę, że malował królów, hetmanów, sławne
imiona i wypadki, i że odrazu został uznany w Euro-
pie; medal za „Skargę'^ otrzymany w Paryżu, prze-
konał pubUczność, że jestto coś, co trzeba szanować.
Nie chcę bynajmniej twierdzić, iż Matejko rze-
czywiście po za tern nie jest wart tego uznania, któ-
S, Witkiewicz. 10
— 146 -
rem jest otoczony, — tylko, że u nas nie miałby po-
łowy, albo wcale tej czci i sławy, gdyby nie tematy
jego obrazów. Na tę popularność z powodu podpisu,
oprócz nierozwinięcia artystycznego, składa się inny,
szlachetniejszy cz3mnik, mianowicie: cześć dla prze-
szłości narodowej, którą Matejko ilustruje.
Na Matejce, na tak potężnym talencie i tak wy-
bitnej indywidualności można najłatwiej sprawdzić
ujemny wpływ sfery, w której mu przyszło pracować.
Matejko wytrwał wśród swego społeczeństwa, przysto-
sował się doń stopniowo i dzisiaj rzeczywiście odpo-
wiada jego wymaganiom.
Sam fakt pojawienia się talentu jest niezależny
od społeczeństwa , tak samo jak indywidualny cha-
rakter artysty — jego siła rzutu, - — otoczenie zaś
może wpływać na rozwój dodatnich lub ujemnych
stron jego twórczości.
Każdy prawie talent już w początkach nosi w so-
bie zarodek trucizny, która go z czasem zabija, to jest:
maniery. Mało zaś jest, a może wcale niema, takich
talentów, któreby, przy dłuższem życiu , przetrwały
w całości do ostatniego tchnienia, któreby nie ginęły
naturalną drogą, wewnętrznego rozkładowego procesu,
lub którymby nie pomogło do samobójstwa ich oto-
czenie.
Matejko od pierwszej chwih miał silnie pod-
znaczoną manierę , trzymał się jednak na poziomie
ogólnych artystycznych zdobyczy naszego czasu.
Wyszedł on, pod względem myślowym z bardzo
krytycznego, pesymistycznego poglądu na przeszłość;
pod względem artystycznym zaś, stanął odrazu, jako
- 147 -
nadzwyczajny, nie mający może sobie równego we
współczesnej sztuce, malarz wijrasu.
Sfera zaś , w której żył , która widziała w nim
tylko Jiistonjcmego malarsa,^ nie dbając o jego war-
tość artystyczną, którą uznała na wiarę zagranicy, —
sfera ta, zrobiła wszystko co mogła , żeby zabić jego
kierunek myślenia, i z chwilą, w której Matejko od-
rzucił swój pesymizm, padła przed nim i zgięła się
w zupełnym serwilizmie. Żądała ona tylko, żeby obraz
czuł, myślał, wywierał wpływ na politykę, religią,
sprawy społeczne, wykładał historyą, — żądała wszy-
stkiego, lecz najmniej tego, żeby obraz był dobrze
malowany.
Cóż się w końcu stało ? Matejko, jakkolwiek nie
stracił wszystkich zalet swego talentu, może niektóre
nawet rozwinął, lecz pomału tracił te wszystkie przy-
mioty, jakie sztuka zdobyła, wiekowym rozwojem,
i które na dzisiejszym jej poziomie są heswzglądnie
konieczne. Matejko coraz więcej myśli jako historyk —
coraz mniej jako malarz.
Dziś, kiedy Matejko wyzbył się do szczętu, i per-
spektywy i harmonii barw i loiki światłocienia i zma-
nierował się prawie do reszty w kształtach ; dziś, kiedy
każdy cal jego „największego" obrazu przesiąkły jest
ideą, tak wymownie tłumaczoną przez pp. Gorzkow-
skiego i Sokołowskiego - dziś, najwybredniejszy, na-
wet, polski estetyk powinien się czuć dumnym, zado-
wolonym i szczęśliwym.
Jeszcze chwila, a zaczną na tych obrazach zja-
wiać się wstęgi z wypisanemi mowami malowanych .
osób; wprawione w ramy obrazu katarynki, brzmieć
„głosem podniesionej fanfary," a krakowscy estetycy
10*
— 148 —
będą osobiście towarzyszyć obrazom mistrza i dekla-
mować ułożone na jego cześć hymny ....
Smutno !
II.
Od chwili, w której cywilizacya wytworzyła dziefa
trwałe, istniejące dłużej niż życie ich twórców, niż
nawet życie całych ludów, lub okresów historycznych;
dzieła, w których obok indywidualnych przymiotów
twórcy, znajdują się przymioty mające ciągłą wartość
i wyrażające całą sumę doświadczenia i wiedzy w da-
nym kierunku twórczości, od tej chwili każdy nowy
umysł, nowy talent znajduje mnóstwo gotowych już
ułatwień, wskazówek i nie potrzebuje nanowo prze-
chodzić całej skali rozwoju.
W sztuce, gdzie indywidualność gra tak ważną
rolę, gdzie zatem trzeba wszystko samodzielnie, na
własną rękę zdobywać, w sztuce nawet jest już ogrom
prawd odkrytych, pewnych, prawd, które służą, a ra-
czej obowiązują wszystkich artystów i wszystkie na-
rody i czasy.
Prawdy te są też owocem indywidualnych wysił-
ków talentu, lub rezultatem zbiorowej pracy całych
grup ludzi i w każdej twórczości artystycznej można
odszukać to, co stanowi tylko indywidualną cechę da-
nego talentu, szczególny, wyłączny jego charakter, co
istnieje tylko przez niego i dla niego — i to, co on
wziął z nabytków i doświadczeń poprzedników, lub
to, co pozostawia po sobie dla następców, to co ma
warunki dłuższego i trwalszego rozwoju.
— 149 ->
W grecką sztukę wsiąkły doświadczenia Egiptu,
tak jak Grecya dała mistrzom odrodzenia gotowe
formy, które im tak znakomicie ułatwiły twórczość.
Wenecyanie zostawili po sobie kolor, harmonią barw
i dekoracyjność malowania; Yelasąuez, Van Dyck, Hals,
Rembrandt wnieśli do malarstwa najpyszniejsze poję-
cie portretu, oprócz tego Rembrandt wydobył z farby
wszystkie tajemnice światłocienia. O holendrach mo-
żna powiedzieć, że odkryli pejmi; usamowolnili ma-
larstwo od architektury; staraH się o prawdę w kom-
pozycyi, którą przeczuwał już Leonardo da Vinci,
a która wistocie jest nabytkiem naszych czasów, w roz-
winięciu którego wziął tak znakomity udział Maksy-
milian Gierymski.
Ponieważ wszystkie te zdobycze, jak dotąd przy-
najmniej uważamy za dobre, ponieważ niektóre z nich
okazały się kardynalnemi prawami, bez których nie
możemy dziś pojąć nawet malarstwa, jasnem jest, iż
mierząc wartość i znaczenie jakiegokolwiekbądź ta-
lentu, należy wszystkie te strony wziąć w rachubę.
Jasnem też jest, że im dany talent, przy zachowaniu
zupełnem swej indywidualności, będzie posiadał wię-
cej cech dodatnich, odziedziczonych po dawnych ar-
tystach, lub będzie odkrywcą nowych prawd i środ-
ków, tem wyżej można go będzie szanować.
Indywidualności tak określone, zdecydowane, jak
Matejko, należy oceniać bardzo ostrożnie, żeby nie
krytykować z punktu swoich znowuż osobistych wstrę-
tów lub upodobań; — trzeba wziąć miarę jak najszer-
szą, któraby z jednej strony uwzględniła wszystkie
Avyłączne cechy charakteru, z drugiej, o ile tylko mo-
- 150 —
zna, dała jak najbez względniejszy i sprawiedliwy wy-
nik sądu.
W robocie malarskiej dwa są wybitne momenta:
naśladowanie natury i wynalezienie środków przed-
stawienia jej w warunkach tej sztuki. Gały prawie
materyał malarza leży po za nim, w naturze — wszy-
stkie środki musi on sobie stworzyć. Jego materyałem
są: kształt, światło, barwa, — rysunek, perspektywa,
harmonia barw i loika światłocienia są jego narzędziami.
Jedne i drugie są tak z sobą związane, tak od siebie
zależne, że bez doskonałości drugich niema i być nie
może doskonałego dzieła sztuki. Chcąc więc sądzić
sprawiedliwie i szeroko, trzeba w pierwszej linii wziąć
za miarę naturę a zarazem to, co już w sztuce do-
konano, to, w czem streszcza się dotychczas zdobyta
wiedza, umiejętność i doświadczenie.
Matejko nie wziął nic, lub wziął bardzo mało
z tych zasobów, jakie już sztuka europejska nagroma-
dziła. Ściśle mówiąc, ma on wszystkie wady, podziela
wszystkie błędy pewnego okresu, rozwoju sztuki, który
już należy do przeszłości całkiem zamarłej. Jego wiel-
kie zalety są zupełnie indywidualne, osobiste, na nim
się zaczynają i na nim się kończą. Matejko nie wpro-
wadził do sztuki nic takiego, coby miało racyą dal-
szego rozwijania się i życia. Jego narzędzia, jego
środki nie przydadzą się nikomu i na nic. Jego kolor,
kompozycya, światłocień, są tylko dla niego, gdyż
stoją o kilka wieków wstecz, poza dzisiejszym stop-
niem rozwoju sztuki. Cały Matejko mieści się w kilku-
nastu, przypuśćmy kilkudziesięciu postaciach, głowach,
wyrazach twarzy, które są tak rzeczywistemi arcydzie-
łami^ jak doskonałemi są rozmaite inne szczegóły jego
— 151 -
obrazów, lecz środki, któremi je wydobył, dawno już
były zużyte.
Matejko, jako malarz, może tylko w staro-nie-
mieckiej i wogóle przedrenesansowej sztuce znaleść
podobnych sobie; jakkolwiek z jego pomysłów i za-
chceń wieje czasem duch jezuickiego, zdziwaczonego
okresu odrodzenia.
Jestto kierunek tak indywidualny, że już w dru-
giem pokoleniu wydaje tylko niedołężnych manierzy-
stów, czego dowodzi krakowska szkoła, kierunek bez
przyszłości, który wyraża jedno tylko życie — jedne
indywidualność.
Każda postać ludzka, każda twarz może być
przedstawiona w malarstwie ze względu na swój typ^
czyli streszczenie pewnych cech wspólnych wielu in-
nym twarzom; ze względu na indywidualny charakter,
i ze względu na momentalny stan psychiczny czyli
wyraz.
Pojedynczy żyd np. jest typem semickiej rasy,
może przytem być bardzo odrębnym jako jednostka
i być w danej chwili poruszonym pewnemi uczuciami,
które jego twarzy nadadzą taki lub inny wyraz.
Cała twórczość Matejki rozwija się około tego
zadania, zadania, z którego wiele razy wywiązał się
z rzeczy wistem mistrzowstwem; nadzwyczajną intuicyą,
świadczącą o bogactwie i rozmaitości stanów^ psychi-
cznych, w których może się znajdować. Gdyż Matejki
wijrazy są w słabym tylko stopniu wynikiem obser-
wacyi życia — przeważnie są to wyrazy jego własnej
duszy, tak jak charakter jego postaci, na tle typu
polskiego, jaki nam zostawiły pomniki dziejowe, jest
tylko odbiciem jego własnego charakteru.
— 152 —
Ten subjektywizm, jako konieczne następstwo,
ma ciasnotę, gdyż nawet bardzo wielostronna indywi-
dualność wyczerpuje się prędko i do szczętu jeżeli się
nie odnawia, przez wrażenia ze świata zewnętrznego.
Matejko, jak wszyscy wielcy manierzyści, jak na-
wet Michał Anioł lub l\ubens, ma swoje własną rasę
ludzi. Ludzie ci są nadzwyczaj wrażliwi, czujący głę-
boko, myślący, skomplikowani, smutni przytem i sta-
rzy od dzieciństwa. Powaga i jakby jakieś przeczucie
nieszczęścia patrzy ze wszystkich tych oczu; energia
i zaciekłość drga w tych zaciśniętych ustach. Twarze
ich są wypracowane, wymęczone wewnętrzną walką,
targającą wszystkiemi nerwami i muskularni.
Ile razy Matejko chce być wesołym i śmiać się
w obrazie, tyle razy robi tylko grymasy sztuczne i wy-
dręczone; tak jak Rubens jest prawie śmieszny, kiedy
swoim opasłym Magdalenom i Męczennikom, zawiesza
olbrzymie łzy pod zmysłowemi i zalotnemi oczami.
W początkach, w „Kazania Skargi % mianowicie,
Matejko robi cały obraz wyłącznie prawie na twarze,
na wyrazy. Spokojne ruchy siedzących lub stojących
figur, przy słabem akcentowaniu innych stron malar-
stwa sprawiały to, iż akcya, rozgrywała się tylko na
twarzach, a obraz w całości robił wrażenie ciemnej
płaszczyzny, na której unosiły się różowe krążki twarzy.
Twarze te, jak Skargi, Zygmunta III, Zamoy-
skiego; jak jezuity i posłów w Batorym; Szczęsnego
Potockiego w Rejtanie, są to zupełne arcydzieła wy-
razu; które pozostaną takiemi zawsze i które, same
tylko, są już w stanie ocalić imię Matejki od niesławy,
jaką okrywają go jego potworne błędy.
Biorę tu tylko kilka najznakomitszych wyra-
^ 153 —
zów, których w ostatnim jego obrazie napróżnobyśmy
szukali.
To, co z początku było wynikiem rzeczywistego,
głębokiego uczucia i dążyło do uzewnętrznienia się
w ostrem obrysowywaniu szczegółów twarzy — z cza-
sem pozostało w pamięci jako nabyta wprawa, rutyna,
wszystko to, co dziś robi, jest tylko przedrzeźnianiem
samego siebie.
Kształty, które dawniej wytwarzała rzeczywista
potrzeba myśli i uczucia, dziś wyinkrustowały się na
mózgu i mogą być powtarzane bez najmniejszego
udziału wewnętrznych pobudek. Ręka i oko tak już
są zrutynowane, że on nie potrzebuje nanowo myśleć
ani czuć, żeby tworzyć.
Dawniej ludzie jednego typu, zwykle jednego
charakteru, przedstawiali tak różne stany psychiczne,
że się stawali różni . między sobą. Dziś te subtelne
odcienia wyrazów zginęły, pozostał tylko pewien ogólny
i stały typ, z tak silnie zaakcentowanemi rysami, że
to, co dziś Matejko wkłada z wyrazu, już nie jest
w stanie zgrubiałych i skamieniałych w manierze twa-
rzy poruszyć.
Gdzież dziś się znajdą u Matejki takie oczy jak
Skargi, oczy patrzące w jakąś bezdnią, otchłań, czy
też w^ewnąt.rz siebie; gdzie dziś jest taka twarz jak
Possewina; twarz, wyrażająca skoncentrowaną energią
jakiegoś magnetyzera czy cudotwórcy. Ten surowy,
czarny, biedny mnich króluje swoją twarzą nad całym
przepychem i siłą reszty obrazu.
Twarze dziecinne, które już w początkach na-
piętnowane były jakąś przedwczesną dojrzałością, dziś
zmieniły się prawie w starców. Dziecko w ostatnim
— 154 —
obrazie jest pięćdziesięcioletnim karłem; Joanna może
dziewicą, ale najmniej czterdziestoletnią i wcale nie
wpatrzoną w wizyą, którą ona jedna ma widzieć, a jej
koń według pana Sokołowskiego, przeczuwać.
Ludzie Matejki, w miarę jak on zdobywał wię-
kszą rutynę, rozmach i wprawę w robocie, zmieniali
się: mężnieli.
Nie mogę dokładnie wyjaśnić przyczyny takiego
przeobrażania się, lecz jest ono faktem. Subtelne, wy-
rafinowane i nerwowe twarze znikają, raczej, są to
te same twarze, tylko one zgrubiały, utyły, spospoli-
ciały, wyrosły im podbródki, rozdęły się policzki. Na
ramionacłi tych ludzi zjawiają się góry muskułów,
a dłonie zmieniły się w potworne łapy. Dawniejsze
suche, nerwowe, już z początku zmanierowane ręce,
dziś stały się dziwactwem. Co za cudactwa wyprawia
ze swemi palcami Stańczyk w Holdsle pruskim; co
się dzieje w ostatnim obrazie, gdzie, naprzykład, po-
chodnia jest tylko przyklejoną do rozczapierzonych
palców!
Twarze, tak wypracowane, wydręczone wzrusze-
niami i uczuciami, jakie przedstawia Matejko, potrze-
bują dla wyrażenia się w malarstwie mnóstwa, dro-
bnych płaszczyzn i krótkich linii, załamujących się
nieskończoną ilość razy, na małej przestrzeni. Ciągłe
i stałe powtarzanie tego motywu formy, musi prowa-
dzić do maniery, czyli do nadawania każdej rzeczy
tego samego charakteru. Dla Matejki, w ogólności,
nie istnieją wielkie płaszczyzny lub długie, pociągłe
linie. Najbardziej razi ta jego maniera w portretach
nowoczesnych; gdzie naprzykład, tak skromne i proste
kształty sukiennego ubrania, zmieniają się pod pędzlem
- 155 —
Matejki w jakieś szaty skórzane, przypominające rzeźby
Wita Stwosza, Riemenschneidera, czy jakiego innego
średniowiecznego rzeźbiarza lub malarza. Na ten cha-
rakter rysunków, wpłynęły też, być może i studya
nad pomnikami i wogóle zabytkami dawnej sztuki.
Na każdym prawie artyście, obdarzonym bardzo
zdecydowaną indywidualnością, można zauważyć ta-
kie bezwiedne dążenie do nadania wszystkim przed-
miotom jednakowego charakteru; — zamiast dążyć do
jaknajsilniejszego wyrażenia indywidualnych cech rzecsy^
artyści tacy, podporządkowują je pod swoje wyłączne
upodobania — co w obowiązującej dotąd estetyce na-
zywa się idealizowaniem lub stylizowaniem. W grun-
cie rzeczy zaś, jest tylko dowodem jednostronności i nie-
zdolności wogóle ludzkiego umysłu, do wszechstron-
nego pojmowania natury. Rezultatem takich usiłowań,
z samowiedzą lub bez niej, jest wytworzenie się
w granicach ramy obrazu, pewnego konwencyonalnego,
fikcyjnego świata, który różniąc się bardzo lub zupeł-
nie od rzeczywistego życia, może jednak na widzu ro-
bić wrażenie rzeczywistości, jeżeli to stylizowanie, ta
maniera jest konsekwentnie w całym obrazie przepro-
wadzoną.
Każdy nowy manierysta, w pierwszej chwili razi;
stopniowo jednak, umysł widza oswaja się i zaczyna
wierzyć w ten świat malowany, tak samo, jak czytel-
nik oswaja się z metodą pisarza i w końcu widzi świat
tylko przez pewne konwencyonalne formy.
Matejko, pomimo całego swego subjektywizmu,
jest niewolnikiem modelu. Przypuśćmy, że twarze jego
zawsze nawet, mają wyraz, że on je komponuje, że
używa ich z samowiedzą, jako głównego czynnika
- 156 -
kompozycyi, lecz z chwilą, w której pozuje przed nim
model lub manekin, ubrany w zbroje i altembasy, on
z całą zaciekłością malarza z temperamentem, z pa-
syą realisty stara się go skopiować, z wprawą i ru-
tyną mistrza robi uczniowską robotę i wtłacza w obraz,
zupełnie bez względu na całość. Wskutek tego, w cha-
osie manierycznych, pokręconych linij, tu i owdzie
porozrzucane są hawałki doskonałe i bez maniery od-
tworzonych przedmiotów.
Tam pęcina konia, lub łeb buldoga, tu jakiś ka-
wałek zbroi; tam drzewce narysowane prosto, tu dra-
perya pociągnięta długą linią; tam motyw architekto-
niczny, napiętnowany czystem wrażeniem natury, pod-
noszą jeszcze siłę dziwactw manierycznych i nie dają
się oswoić i pogodzić z tym malowanym światem.
Rozważnego, z samowiedzą, a choćby instynktowo
konsekwentnego rozwinięcia motywu formy napróżno
tu szukać. Jego obraz jestto zbiór studyów przygoto-
wawczych, wykonanych pod względem kształtu po
mistrzowsku, choć manierycznie i zużytych w obrazie
przez zupełnego nieuka, lub przez malarza z czasów
przedperspektywicznych, z czasów przedrenesansowych.
Ileż podobnych robót można widzieć w staroniemiec-
kiej szkole!
Gały ten obraz jest chaosem, stłoczonych lecz
nie połączonych ani rozkładem światła, ani harmonią
barwy, ani perspektywą przedmiotów.
„Tu ciało bez głowy, tam łeb się toczy bez
ciała;" tu czyjeś ręce urwały się i lecą, tam koń za-
miast zadu przebiera czworgiem nóg ludzkich, tu czło-
wiek napróżno stara się dostać stopami ziemi. Obraz
Matejki jest szczytem wad perspektywicznych!
— 157 — •
Ktoby, malując twarz ludzką przesunął brodę
na miejsce czoła, usta na miejsce oczu, a nos zawiesił
zamiast ucha, tenby dopiero popełnił błędy równające
się tym, jakie Matejko, z lekki em sercem, zostawia
w budowie obrazu. Obraz ten, podobnie jak „Grun-
wald" jest poprostu potwornością! Jego zalet trzeba
szukać na calowych przestrzeniach, kiedy omyłki ry-
sunkowe można mierzyć łokciem!
Obraz taki można pokrajać na kawałki, i oglą-
dać pojedynczo bez żadnej straty we wrażeniu, bez
żadnej straty dla sztuki. Owszem, niejeden kapitalny
szczegół, który Matejko wpakował bez artystycznej
potrzeby, tylko z tej pasyi do idei, jaka nim teraz
owładła, niejeden taki szczegół, wtedy tylko, by mógł
być słusznie oceniony, oglądany z przyjemnością —
może nawet podziwiany.
Jakże daleko od tego obrazu do „Kazania Skar-
gi," w którem figury są jeszcze na właściwych pla-
nach, obraz skomponowany w głąb, płaszczyzny przed-
miotów trzymają cię jedne drugich, są nawet loicznie
oświetlone!
Matejko, pamięta dziś tylko o tej stronie przed-
miotu, którą widzi — zresztą , wszystko mu jedno ilu
ludzi w jednym i tym samym czasie, zajmuje jedno
i to samo miejsce.
Cóż z tego, że jakaś błękitna, przetykana złotem
szata, jest tak wymodelowaną, że, jak mówią: „chce
się jej dotknąć," kiedy ona nie jest na właściwym
planie, we właściwem świetle i tonie. Wszystkie jej
zalety stają się wadami. Złudzenie wypukłości jednej
fałdy, niszczy wrażenie odległości od ramy do głębi.
— 158 —
samo płótno obrazu zdaje się w tern miejscu pofałdo-
wane i nic więcej. Matejko, robi tyll^o maskę przed-
miotów — rzadko całą bryłę, a nigdy przestrzeni —
głębi.
W jego ostatnicłi obrazach, pełno jest takicłi
wrzeszczących! za siebie szczegółów, wyrwanych z ca-
łości, wystających z drugiego, trzeciego planu, przed
ramę obrazu nawet.
W tem wpijaniu się z pasyą w kształty, widać
dzielnego malarza, — lecz jaka szkoda, że on nie umie
nic ustosunkować, że nie umie podporządkować dro-
biazgów, głównym, zasadniczym częściom obrazu; że
jego inteligencya zaabsorbowana ideami, jest całkiem
nieobecną tam, gdzie chodzi o sztukę.
Od pierwszych obrazów Matejko zrobił postęp
w modelowaniu, lecz na przestrzeni mało co większej
od ludzkiej twarzy. W jednej ze szkół monachijskiej
Akademii, był dawniej zawieszony rysunek Matejki —
głowa dziecka. Był to zbiór rysów ujętych w W7raz:
oczy, nos, usta, obwiedzione cienkim konturem, pod-
modelowane odrobiną kresek, trzymały się z sobą
ściśle pod względem wyrazu, ale hryla^ ale głowa nie
istniała wcale. Ten kontur i drobna modelacya z za-
łamanemi światełkami obok cieni, są w „Skardze" na-
wet, prawie jedynemi jego środkami, — dziś mode-
luje on szerzej, bardziej w płaszczyznach, — widać
wprawę w posługiwaniu się pędzlem, który z początku
naśladował cienko zatemperowany ołówek.
Jak są malarze wyrazu, tak samo są malarze
ruchu. Jakkolwiek obydwa te objawy życia, wyrażają
się w malarstwie, za pomocą kształtu, do przedsta-
wienia ich jednak, potrzebne są różne sposoby obser-
— 159 —
wowania natury. Wyraz twarzy widzi się z bardzo
bliska, przyczem obserwuje się przedmiot mały, okre-
ślony krótkiemi liniami, wymodelowany małemi pła-
szczyznami; wyraz zresztą może być obserwowany na
sobie; odczuwany przez malarza osobiście, w chwili
odtwarzania go w obrazie. Ruch zaś ludzkiego ciała,
przedmiotu stosunkowo dość wielkich rozmiarów, wy-
maga innego punktu widzenia, wymaga zresztą pewnej
organizacyi umysłowej: nadzwyczaj szybkiego uświa-
damiania i dobrego zapamiętywania wrażeń wzroko
wych, których czas trwania wyraża się często, w ułam-
kach sekund.
U Matejki, ruch znalazł się w obrazie, bodaj,
nie wskutek potrzehj artystycznej, lecz z powodu te-
matu. W pierwszych swoich obrazach; nie zapowiadał
on go wcale - komponując je na wyraz, trzymał się
w takim układzie, który najbardziej sprzyjał jego
przedstawieniu, trzymał się zresztą w granicach swo-
ich środków artystycznych, któremi cal po calu, bu-
dował każdy malowany przedmiot.
Rzecz oczywista, że gdy przyszedł z temi środ-
kami do gwałtownych ruchów, gdzie całe ciało ludz-
kie czy zwierzęce, zdaje się być sformułowane w je-
dnej wielkiej linii, ruchów, przy których nic ze szcze-
gółów i drobiazgów, rzecz oczywista, że jego środki
okazały się całkiem prawie nie wystarczające.
Kto widział szkic do „Grunwalda," szkic, czyli
najsilniejszy, najszczerszy wyraz talentu, ten pamięta
zapewne całe niedołęstwo ruchów. Ludzie wyglądają
jak roztrzęsione żaby, nie ujęte w żadną loikę i celo-
wość ruchu, podczas, kiedy tu i owdzie widać małe
160
główki z jasno zaakcentowanym wyrazem. A chociaż
jego nadzwyczajny talent, już przy wykonaniu obrazu
pozwolił mu uczynić pewien postęp i parę dość szczę-
śliwych ruchów odtworzyć— tak w „Grunwaldzie" jak
i w ostatnim obrazie, zawsze jednak, jest to jedna ze
słabszych stron jego twórczości.
Nie ulega wątpHwości, że już tych parę dobrych
ruchów wskazuje, iż Matejko, prowadząc racyonalniej
swoje prace, z większą świadomością swoich środków,
a nadewszystko z ciągłą uwagą na cele artystyczne,
malarskie, nie ulega wątpliwości, że przyszedłby do
doskonałych rezultatów. Wszakże, taki Meissonier, ar-
tysta z temperamentem bardziej nieprzystosowanym
do otwarzania tej strony życia — drogą studyów, cią-
głej obserwacyi i doświadczeń odkrył i przedstawił
wiele ruchów konia, które dla innych malarzy istnieją
dopiero od Avynalezienia momentalnej fotografii.
Ale Matejko, obchodzi się ze swoim olbrzymim
talentem, jak jego wróg największy! Obchodzi się z nim
tak, jak z Matejką nasza estetyka i krytyka, która wi-
dzi w jego obrazach temat do wielkich rozpraw hi-
storyczno-filozoficznych, i motyw do kilku banalnych
frazesów o malarstwie.
Matejko, wziął całkiem na seryo swoje rolę pro-
pagatora pewnych idei, i w tej pogoni za apostol-
stwem, zaniedbuje i marnuje to, co stanowi istotną
jego siłę, to co stanowi pierwiastek wiecznotrwały
w sztuce — to jest właśnie ów talent.
Nie pamięta o nim wcale, nie szanuje go i po-
niewiera.
Funduje mu modela i na tern koniec!
161 —
III.
Malarstwo zaczyna się z brzaskiem dnia i kończy
się tam, gdzie gaśnie światło słońca^ księżyca, gwiazd,
gdzie nie dochodzi światło wytworzone przez czło-
wieka. To ostatnie, wzbogaciło mnóstwem zjawisk
świetlnych naturę i tym sposobem rozszerzyło granice
malarstwa. Z drugiej strony, w zakresie samej sztuki,
wskutek różnorodnej kombinacyi pojęć, światło zostało
zużyte jako czynnik kompozycyi, jako środek wywoły-
wania wrażeń — zużyte w warankach nieistniejących
w rzeczywistości, lecz zgodnie z prawami, które rzą-
dzą zjawiskami świetlnemi w naturze. Światło zatem,
jest zasadniczym, najglówniejszym pierwiastkiem ma-
larstwa. Ono to stanowi tak dobrze o złudzeniach
przestrzeni, jak i o wypukłości brył lub harmonii i bo-
gactwie barwy. Dzięki różnorodności oświetlenia, świat
zewnętrzny dla malarza, nie ma właściwie żadnych
stałych form, ani barw. Słońce zataczając swój łuk
nad ziemią, zmienia po wiele razy w ciągu jednej
doby, kształty i barwy wszystkich przedmiotów. Góra,
która się piętrzy w ciemną sylwetę, kiedy słońce jest
za nią, — rozlewa się w jasną, szeroką płaszczyznę,
kiedy stanie przed nią. Zielone liście krzewów, wi-
dziane pod słońce, zmieniają się w szarą, centkowaną
blaskami białemi masę; śnieg, kiedy się nań patrzy,
stojąc plecami do zachodniego słońca, wydaje się czer-
wonym i jaśniejszym od nieba, — a ciemnym i atra-
mentowo sinym , kiedy się go obserwuje pod blask
wieczornej zorzy. Można bez żadnej przesady powie-
dzieć, że światło, nadaje wyraz naturze — wyraz od-
S. Witkiewicz. 11
— 162 --
powiadający zupełnie wyrazowi ludzkiej twarzy. Dzięki
zapamiętywaniu współczesności zjawisk świetlnych,
z innemi zjawiskami w naturze i swego stosunku do
tycli ostatnicii, w umyśle ludzkim drogą kojarzenia się
pojęć, wytwarza się cały szereg wrażeń, pochodzących
w pierwszej jinii, od efektu oświetlenia. Kiedy nad
jasnemi polami, oblanemi słońcem, stanie czarna
chmura burzy — to bardzo mała tylko liczba ludzi,
zgodzi się, że to jest widok wesoły, miły i przyjemny.
Nagłe ściemnienie się w dzień biały, napełnia wszyst-
kich niepokojem, — tak jak dzikusów napełnia prze-
rażeniem zaćmienie słońca lub księżyca.
Oprócz tego, światło, skupiając się na pewnych
punktach, zwraca na nie szczególną uwagę patrzącego.
Kiedy w pokoju pali się świeca, wszyscy bezwiednie
patrzą w jej płomień. Wogóle człowdek, a zapewne
i zwierzęta, mają oczy zwrócone ciągle na najjaśniej-
sze punkta, widzianego w naturze obraza — natu-
ralnie, o ile pod wpływem świadomości i postronnego
celu, nie wpatrują się w miejsca ciemne.
Światło więc w malarstwie może być i musi być
zużyte, raz: w celu wydobycia złudzenia przestrzeni
i wypukłości; powtóre: w celu zwrócenia szczególnej
uwagi widza na pewne miejsca obrazu; potrzecie:
w celu obudzenia w nim takich lub innych wrażeń
i pojęć.
Kiedy nowocześni malarze, ze ścisłością matema-
tyczną, rysują załamywanie się płaszczyzn ciemnych
i świetlnych, słonecznego oświetlenia; kiedy z sumien-
nością i zamiłowaniem prawdy, badają i wprowadzają
do obrazów całą różnorodność i zmienność rozproszo-
nego światła, dnia szarego i dochodzą do zupełnego
- 163 -
przemienienia płaszczyzny płótna w głębie i przestrzeń;
kiedy Velasquez lub Van Dyck, wybierają do swoich
portretów, oświetlenie najbardziej sprzyjające wyraże-
niu życia na twarzy ludzkiej; oświetlenie, które sku-
piając się na niej, wyrywa ją z tła obrazu, a delika-
tnym rozkładem umożebnia odtworzenie najsubtelniej-
szych odcieni wyrazu; — kiedy Rembrandt na tle
ciemnej nocy, maluje ciało Chrystusa, zdejmowanego
z krzyża, jakimś blaskiem fosforycznym, dziwnym bla-
skiem, jakim świeci w ciemnościach próchno, i tym
sposobem wywołuje wrażenie czegoś tajemniczego,
nadzwyczajnego, — to, w każdym z tych trzech wy-
padków, widzimy umiejętnie i z zupełną znajomością
wartości światła^ zużycie jego w malarstwie.
JeżeU mówię ze znajomością, to nie chcę przez
to powiedzieć, że malarze ci robią to koniecznie z te-
oryi powziętej z góry i rozumowania. Są to tylko ma-
larze szczerzy, obdarzeni rzeczywistym malarskim tem-
peramentem, ludzie, do których świat przemawia bla-
skami, cieniami i barwami i którzy dążą do uzewnę-
trznienia się za pomocą tych środków. Użycie zaś
w obrazie czynników świetlnych na zasadzie ieoryi, nie
szczerze, nie intuicyjnie, wbrew swemu temperamen-
towi, wbrew środkom swego talentu, a bez dostate-
cznie poważnego ich obmyślenia, najczęściej, zawsze
prawie, wychodzi na szkodę obrazu.
Tak właśnie się dzieje z Matejką.
Że Matejko od dość dawna już całkowicie prze-
stał zwracać uwagę na loiczne oświetlenie obrazu,
czyli na utrzymanie obranego motywu światła we
wszystkich jego częściach, o tem przekonał nas już
dawno jego „Grunwald." Że Matejko nie umie z far-
U*
— 164 —
by wydobyć blasJcu, nie umie tak ustosunkować siły
tonów świetlnych, żeby to co ma być światłem było
niem rzeczywiście, o tem wiadomo już od czasu,
kiedy zaczął używać nimhusów, od czasu, kiedy wpro-
wadził do swoich obrazów pochodnie. Odrzucam już
to, że samego źródła światła^ malarstwo, prawie nigdy,
nie jest wstanie odtworzyć; lecz raz je wprowadziw-
szy, trzeba być konsekwentnym i hezwzglednie trzymać
się założenia; zużyć wszelkie możliwe środki, żeby
choć trochę, na ile stać malarstwo, zbliżyć się do
rzeczywistości. W przeciwnym razie popełnia się błąd
loiczny, bierze się zupełny rozbrat z celem, dla któ-
rego używa się światła, — nie mówiąc już o tem, że
się robi zły obraz. Rzeczywiście, po co mam wpro-
wadzać jakiś motyw oświetlenia, skoro nie umiem,
lub nie chcę go rozwinąć i tym sposobem usprawie-
dliwić jego obecność w obrazie? Jest to bezcelowe,
bezskuteczne komplikowanie swojej pracy; zaprzęganie
swego talentu do zadania, któremu on nie może po-
dołać, — przy którem traci nawet te wielkie zalety,
jakie istotnie posiada.
Matejko, ze swojem uganianiem się za szczegó-
łami, ze swojem zwracaniem głównej uwagi na wyraz,
Matejko, używając motywu światła pochodni, naprzy-
kład, staje w zupełnej z sobą kolizyi. Nie chce i nie
może poświęcić wyrazu i szczegółów, a chce wywołać
efekt — wskutek czego traci wyras i nie wywołuje
efektu. JeżeU „Kazanie Skargi" ma oświetlenie odpo-
wiednie jaknajlepszemu przedstawieniu wyrazu, to
Matejko był tu zupełnie szczery i do swojej kompo-
zycyi, do swego założenia nie wprowadzał przez jakiś
rozumowo powzięty cel, leżący poza malarstwem, tego
— 165 —
do czego nie jest zdolny; jeżeli to oświetlenie jest
utrzymane na całym obrazie loicznie, to dzięki temu,
że Matejkę, krępowały jeszcze świeże studya szkolne,
które mają na celu, danie w rękę każdego talentu,
tych zasadniczych i każdemu potrzebnych wiadomości.
Stopniowo jednak, idąc z jednej strony za pier-
wiastkiem swojej maniery ; z drugiej podniecany oto-
czeniem, które wołało o idee — Matejko oddalał się
coraz bardziej od pierwotnego założenia, komplikował
je nie w stosunku do środków swego talentu ; wpro-
wadzał coraz więcej teoretycznie tylko mu znanych
motywów, a nie mając dość spokojnego temperamentu,
dość rozwagi, dość zimnej i konsekwentnej inteligen-
cyi, — doszedł do mistycznego światła , które każe
nam podziwiać w „Joannie" pan Sokołowski, którego
„objaśnienie," jest właściwie dopowiedzeniem przez
Matejkę obrazu, obrazu, który pomimo wszystkich mo-
żliwych środków, pomimo przeładowania figurami sym-
bolicznemi , widocznie , sam przez się , nie wyraża
jeszcze idei.
„Z oświecenia mało kto zdaje sobie sprawę,
a jednak gra ono ważną rolę. Najprzód z góry, na
całość kompozycyi, a zwłaszcza na jej część środkową
pada wśród nocy światło mistyczne (?) i napozór nie-
widzialne (panie Sokołowski ? ? ! !). Ono modeluje
i uwydatnia postacie samych świętych i jasnością swą
nadziemską rozprasza tu i owdzie nocne ciemności.
Odbite następnie od wizyi, oświeca Joannę i rzuca
swój blask na króla i królowę. Piękna Agnieszka So-
rel, o dwuznacznem stanowisku {?), od świętych odwró-
cona, jest już w lekkiem półcieniu. Struga niebiań-
skiego światła, pochodząca z wizyi, a która króla i kró-
— 166 —
Iowę całkowicie oblewa, o nią tylko bocznemi promie-
niami, zawadza, reszta postaci oświecona ziemskiem
światłem pochodni" (?).
Słowa te pisał pan Sokołowski, zapewne podczas
kiedy Kraków, wskutek zatargu miasta z towarzystwem
gazowem , oświetlony był lampkami naftowemi, —
inaczej nie imponowałoby mu tak bardzo to „misty-
czne," a w istocie nietylko „na pozór," ale naprawdę
„niewidzialne" światło. My, którzy codzień widzimy,
jak pierwszy z brzegu restaurator, zawiesza nad swoim
szyldem, nie mistyczną wprawdzie, lecz zwykłą elek-
tryczną latarnią i tym sposobem „kąpie" się w bla-
skach, jakichby mu pozazdrościł sam Feb promienny;
my, pozwolimy sobie być bardziej wymagającymi i wi-
dzieć w obrazie Matejki tylko niekonsekwencyą , nie-
umiejętność, zmarnowany wysiłek wielkiego talentu, —
który powinien widza przejmować smutkiem ; a już
bynajmniej nie zmuszać, do wołania z p. Gomulickim:
„A teraz, czołem przed mistrzem!"
Przedewszystkiem, jakiekolwiek światło kto chce
przedstawić, „mistyczne" czy też „ziemskie," musi so-
bie koniecznie zdać sprawę z wartości tonów, — ina-
czej kadne, ale to sądne, najlichsze naivet, światło trzy-
groszowej lojówJci nie będzie się świecić. Jeżeli zaś wpro-
wadza się dwa rodzaje oświetlenia , jeżeli na jednym
z nich opiera się całą kompozycyą obrazu, to trzeba
'koniecznie trzymać się tej samej loiki, która każe
restauratorom zawieszać elektryczne lampy ~ przy
których wszelkie inne światło traci na sile.
Go widzimy w obrazie Matejki ?
Płomienie pochodni, które wyglądają jak brudne
strzępy ścierek i jakieś jeszcze, nikłe, brudne, zimne
167
światło , nie skoncentrowane , nie skupione wyraźnie
na niczem i nigdzie^ światło, które bez objaśnienia
pana Sokołowskiego , można wziąść za zwykły błąd
malarski , za powtórzenie pracownianego oświetlenia
modeli, bez względu na noc, którą obraz przedstawia.
Nie chodzi mnie, bynajmniej, o to, żeby Matejko
legitymował się z pochodzenia tego światła , powie-
działem już , że malarz może użyć światła w sposób
najbardziej sprzeczny z rzeczywistym światem — ale
musi on je rozłożyć i ustosunkować na podstawie
ściśle prawdziwej.
Światło w obrazie Matejki nie trzyma się loiki
światłocieniu , użyte niby jako motyw kompozycyi,
a w wskazanym przez p. Sokołowskiego celu, nie zostało
wcale rozwinięte, wyzyskane, nie narzuca się widzom,
nie zmusza ich do szczególnego zwracania uwagi czy
na świętych; czy na Joannę; nie wpływa, bynajmniej,
na wywołanie wrażenia: że tu się dzieje coś nadzwy-
czajnego , tajemniczego , czy jak chce „objaśnienie"
„mistycznego."
Kiedy chcę widzieć , czem może być światło
w obrazie, już nietylko jako środek modelacyi , ale
jako środek kompozycyjny, to patrzę na Rembrandta,
wreszcie Corregia. Kiedy pierwszy wprowadza Chry-
stusa do grobu Łazarza , to w otoczeniu takich bla-
sków, i świateł, że widz nie ma żadnej wątpliwości
co do intencyi artysty. Podobnież kiedy z tajemniczego
cienia wyłaniają się ręce, obejmujące jasne ciało Jo,
Corregia , to widz czuje się być rzeczywiście , wobec
czegoś dziwnego.
Takie użycie efektu świetlnego nie leży w natu-
rze talentu Matejki. Z drugiej strony tworzy on za
- 168 —
dużo , za często, żeby miał czas za każdym obrazem
na noivo studyoiuać i zmieniać wszystkie swoje środki.
Rok po roku prawie Matejko wystawia olbrzymie, prze-
pełnione pracowicie wykonanemi szczegółami obrazy,
eksploatuje swój talent bez wytchnienia, — nic też
dziwnego, że musi głównie opierać się na manierse
i rutynie. Bez nich nie byłby wstanie dokonać tylu
robót, — tak samo jak Rubens nie zostawiłby tych
setek, co prawda kapitalnych, obrazów, żeby nie ma-
lował ciągle jednego i tego samego motywu oświetle-
nia, koloru i formy.
IV.
Mało znajdzie się u nas ludzi, interesujących się
malarstwem, którzyby nie wierzyH, że Matejko, jest
mistrzem nad mistrzami holom. Estetycy i krytycy
stwierdziwszy z początku, że jego koloryt jest rzeczy-
wiście „historycznym,'' najbardziej odpowiednim temu
„rodzajowi" malarstwa, stopniowo przyszli do przeko-
nania, że jest on ^.energiczny, ciepły^ soczysty, pełen
werwy, bogaty, świetny,'^ że jest główną i najlepszą
stroną jego talentu , i że jego obrazy pod względem
koloru są „skończonemi arcydziełami." Jeżeli dodamy
do tego, sławnej pamięci epopeję o ,, Symbolice barw,
profesora Struvego, i najnowszy wynalazek estetyczny
p. Karola z „Pokłosia," w formie następnego frazesu:
y,koloryt Matejki lokalny (P), nie zharmonizowany do
jednego tonu, lecz mistrzowski''' (?!), — będziemy mieli
sumę opinii naszych powag estetycznych co do tej
strony obrazów Matejki.
— 169 —
Była jednak chwila , kiedy zarzucano mu fiole-
towe półtony y — ale Matejko malował wtedy „Rej-
tana!" Surowy wyrok, wydany na sprawców, pewnej
chwili historycznej, tak dalece obraził wszystkich, iż
nietylko pisano na Matejkę paszkwile, ale nawet zain-
teresowano się jego półtonami ! Minęło to jednak, od-
kąd Matejko przeniósł punkt swego widzenia prze-
szłości , na prawowierne podwórko krakowskiej opi-
nii, — obrazy jego nabrały odrazu: „ciepła, soczy-
stości bogactwa" i t. d
Ponieważ sąd mój o kolorze obrazów Matejki,
znacznie się różni od przyjętej u nas opinii, muszę tu
wykazać czem jest właściwie, według mnie, Iwloryt
w malarstwie.
Nie wchodząc w kwestye fizyki i fizyologii; czyli
natury barw i sposobu, w jaki one działają przy po-
mocy oka na nerwowe ośrodki, kwestye nie leżące
w granicach mojej kompetencyi, biorę za punkt wyj-
ścia to, co w sztuce z barwy zrobiono i to co każdy
obserwując naturę, może sprawdzić.
Dwa są rodzaje kolorystów i dwojakie są har-
monie barw w malarstwie.
Kto obserwował bańkę mydlaną, ten wie, że
w chwili, kiedy zaczyna ona nabierać koloru, wystę-
puje na niej z początku barwa czerwona i zielona,
następnie błękitna i żółta, w końcu fioletowa i poma-
rańczowa. Każda z barw tworzących te pary występuje
zawsze i wszędzie jedna obok drugiej. Są to barwy
dopełniające się. Gzy weźmiemy mieniącą się powie-
rzchnię perłowej masy, czy będziemy obserwować me-
taliczne blaski pawiego pióra, zawsze będziemy mieli
ten sam rezultat. Podobnież, biały krążek na czerwonej
170
powierzchni będzie się wydawał zielonym, i na odwrót
na zielonej czerwonym. Oprócz tego , każda barwa
dopełniająca imienia swój ton, siłę swego nałęienia,
odpowiednio do tonu harwy lezącej na przeciwległym
biegunie. Czyli, że każdy odcień barwy czerwonej ma
odpowiedni odcień barwy zielonej ; każdy ton błękitny
dopełnia się odpowiednim tonem żółtym i tak dalej.
Wszystkie zaś zmiany zachodzące w danych kolorach
polegają na wahaniu się ich między dwoma zasadni-
czemi, w malarstwie, barwami: błękitną i żółtą, czyli
jak nazywają malarze tonem zimnym i ciepłym.
Otóż, najpierwotniejsze, najelementarniejsze zuży-
cie barwy w celach estetycznych opiera się na takiej
właśnie harmonii barw. Jeżeh się przyjrzymy ubraniom
i kolorowym ozdobom sprzętów, u ludów nawet zu-
pełnie dzikich, to zobaczymy pyszne okazy takiego
poczucia barwy. Płaszcz z piór papuzich, zszyty przez
dzikusa z południowej Ameryki ; tak dobrze jak weł-
niak i fartuch naszej chłopki, a dalej, wszystkie kolo-
rowe ornamenta architektury, układ barw w perskim
dywanie, blask okien gotyckich katedr, tak dobrze jak
dobór nikłych tonów w^ dzisiejszych strojach kobie-
cych, — wszystko to są objawy potrzeb estetycznych
jednej i tej samej kategoryi.
Nie znamy greckiego malarstwa, nie możemy też
nic wiedzieć o pojęciu koloru w obrazach greckich
malarzy, — w sztuce zaś ludów chrześciańskich po-
wyższy sposób zużycia barwy, obowiązuje, prawie do
siedmnastego wieku, wyłącznie.
Średniowieczni malarze włoscy, podobnie jak
malarze szkoły kolońskiej, układają swoje obrazy z bar-
dzo świetnych plam barwnych, zharmonizowanych na
— 171 —
podstawie prawa o barwach dopełniających się. Im
nie chodzi o utrzymanie naturalnego stosunku barwy
przedmiotów. Niebo dla nich jest tylko błękitną plamą,
podobnież jak każda inna barwa bądź drzew, ubrania
czy ziemi. Obrazy ich są płaskie, zawsze tego samego
tonu i obracają się pod względem ilości użytych ko-
lorów w granicach, niewiele przekraczających liczbę
sześciu barw zasadniczych. Są one tylko kolorowemi
dywanami, w których pojedyncze plamy mają kształt
człowieka, jego sprzętów, broni, albo też kształt zwie-
rząt i rośUn.
Nawet tacy koloryści jak Tycyan i następni We-
necyanie w obrazach swoich stoją prawie zupełnie na
tem stanowisku kolorystycznem, chociaż w ich portre-
tach szczególniej, zjawia się już inne, bardziej skom-
plikowane, szersze pojęcie harmonii barw, pojęcie
które już widnieje w późniejszych dziełach szkoły
neapolitańskiej, w obrazach niektórych hiszpanów, —
lecz właściwie powstaje i dosięga zupełnego prawie
rozwoju w malarstwie holenderskiem, a w naszych
czasach wydaje dzieła skończenie doskonałe i wszech-
stronne.
Każdy przedmiot w naturze ma swoje właściwą
stałą barwę , którą w malarstwie nazywamy lohalną.
Barwa ta, jednak, pod wpływem rozmaitego oświetle-
nia, sąsiedztwa innych barw, oddalenia od oka pa-
trzącego i mnóstwa innych przyczyn, zmienia się sama,
lecz w stosunku do reszty barw lokalnych, zachowuje
zawsze swoje odrębność. Tak samo, jak kształty przed-
miotów, przybierają różną postać, pod wpływem zmian
oświetlenia, podobnież dzieje się z barwami. W natu-
rze, najmniejsze^ w jednem jakiemkolwiek miejscu
— 172 —
obserwowanego obrazu , zachwianie równowagi barw
czyli tej harmonii, zmienia natychmiast wszystkie sto-
sunki tonów, dąży do ułożenia się w nową, lecz
równie harmonijną, ich kombinacyą. Trzeba sobie
w7obrazić całe bogactwo barw lokalnych, tysiące tonów
powstałych wskutek promieniowania i wzajemego ich
zabarwiania się , wytwarzanie się nieskończonej ilości
pośrednich przełamanych półtonów, żeby sobie uprzy-
tomnić ogrom i bogactwo materyału, jaki przedstawia
dla malarza zużycie tej strony natury.
Zdaje się, że głównym powodem, wytworzenia
się kolorystów tego kierunku , było studyowanie pej-
zażu. Tam, w pełni jasnego dnia, wśród natężonego
rozblasku wszystkich barw lokalnych i niezliczonej
w odmianach grze oświetlenia, po*^' ^ii holendrzy nową,
wspaniałą krainę dla sztuki.
Zadanie kolorysty skomplikowało się znacznie.
To co było, można powiedzieć, odruchowem powtó-
rzeniem, podrażnień mózgowych ; stało się teraz pracą,
w której inteligencya i samowiedza są koniecznie po-
trzebne. Bez obserwacyi natury, obserwacyi bardzo
ścisłej i wszechstronnej ; bez ciągłej pamięci na wszyst-
kie zmiany zachodzące w zjawiskach świetlnych, pod
wpływem pory dnia, stanu pogody, wilgoci zawieszonej
w powietrzu i innych czynników — nie można nic
w tym kierunku dokonać.
Kiedy dla pierwotnych malarzy, drzewa, przy-
puśćmy, były zawsze zielone a niebo i woda zawsze
błękitne i stosunek tych dwóch barw opierał się tylko
na ich odpowiedniem natężeniu i pochyleniu bądź ku
ciepłemu, bądź ku zimnemu biegunowi — teraz ziemia
i niebo — woda i świat roślinny — zwierzęta i ludzie
— 173 -
wszystko zaczęło się mienić takiemi odblaskami za-
barwień, przy których, tak jak to ma miejsce w na-
turze, pierwotny, lokalny kolor prawie zupełnie prze-
chodzi w inną barwę.
W naturze, a w szczególności w przedmiotach
wytworzonych przez człowieka, niezawsze obok siebie
leżą barwy jednej skali natężenia — harmonizujące
między sobą jako barwy dopełniające się, — nowo-
czesna jednak harmonia barw w malarstwie, ustosun-
kowując je odpowiednio do tonu światła użytego
w obrazie, utrzymuje w równowadze. Jestto właśnie
jedną z cech dzisiejszych kolorystów, że biorą oni bar-
wy lokalne z najsprzeczniejszych biegunów barw do-
pełniających się i harmonizują je tak, że kolor farby
przetapia się zupeł ^ na naturalny kolor przedmiotów
widzianych w danych warunkach oświetlenia i z danej
odległości. Tylko przy takiem pojęciu koloru, można
z płaszczyzny płótna wydobyć zupełne złudzenie prze-
strzeni.
Kto widział „Wiosnę" Maksa Gierymskiego, ten
mógł podziwiać buraczkowy szynk, dzikie/ potwornie
zielone okiennice, obok ciemno-jaskrawo błękitnego
szyldu z chromowo-jasno-żółtemi literami, każda z tych
barw była w innej skali natężenia, w zupełnej z sobą
dysharmonii — lecz wszystkie razem trzymały się naj-
pyszniej tonu, w jakim obraz ze względu na oświe-
tlenie był malowany.
Jakkolwiek nieharmonijnie może się kto ustroić
w barwy, dla malarzy nowoczesnych będzie zawsze
możliwym do zużycia w obrazie — i sharmonizowania
z jego tonem. Czyh, — według nowoczesnego pojęcia,
układ plam kolorowych, na zasadzie jakiegoś umówio-
— 174 —
nego, szablonu harmonii, nie może być na żaden spo-
sób miarą uzdolnienia kolorysty. Zadanie jego jest bez
porównania szersze, wszechstronniejsze i głębsze.
Każdy ton hanvny może być wzięty w jaśniejszej
lub ciemniejszej skali — skala ta daje się wyrazić za-
pomocą odpowiedniej siły tonów wziętych w jakiejkol-
wiek neutralnej barwie — przypuśćmy czarnej. Dobrzy
kolorzyści muszą zawsze pamiętać o tem, że światło
oświecające dany przedmiot o danej barwie lokalnej,
wziętej w takiej a takiej sile, tylko do i^ewnego stopnia
zaznacza różnice między cieniami i światłami, tej barwy.
Szkice kolorystów zrobione tylko przy pomocy czarnej
i białej farby zdają się być kolorowe, wskutek tego
właśnie zachowania stosunków sity tonu. I tak samo
jak każda barwa lokalna w różnym stopniu jest wra-
żliwą na samo czyste, bezkolorowe światło — podo-
bnież , każda w inny sposób przyjmuje zabarwienie
promieni świetlnych.
Kiedy biała ściana o zachodzie jest całkiem czer-
woną w świetle i czysto błękitną w cieniu, jaskrawo-
zielone liście ślazu w słabym tylko stopniu zmieniają
swoje barwę lokalną.
Ponieważ takie pojęcie harmonii barwy w ma-
larstwie, opiera się całkowicie na zjawiskach barwnych
obserwowanych w naturze, — a natura jest w ich
urozmaicaniu nieprzebraną — ztąd też cechą nowo-
czesnych kolorystów, podobnież jak pejzażystów ho-
lenderskich z siedemnastego wieku — jest toielostron-
nośó, wskutek której jeden i tensam malarz jest wsta-
nie robić obrazy całkiem do siebie niepodobne.
Dwa obrazy równie dobrze sharmonizowane, uło-
żone z tych samych barw lokalnych, wziętych w tych
— 175 —
samych warunkach oświetlenia — mogą jednak cał-
kiem między sobą się różnić, jeżeli w każdym z nich
barwy lokalne będą użyte w innej skali natężenia. Od
tego zależy ten przymiot koloru, który nazywamy świe
tnością. Zapewne wskutek różnej wrażliwości na barwy,
dwaj malarze, malujący tensam motyw barw lokalnych
w różnych farbach^ widzą ich równoważniki. Przy-
puśćmy, że dla jednego pogodne niebo będzie odpo-
wiadać kolorowi prushiego hlekitu trochę roshielonego —
jeżeh drugi będzie w niem widział roshielomj Jcohalt,
to obydwaj, wychodząc z róknego tonu harw lohalnych^
jeżeli są dobrymi kolorystami, namalują obrazy har-
monijne, lecz całkiem między sobą różne Tak samo
jak doskonałość kształtu w malarstwie nie zasadza się
na powtórzeniu rzeczywistej, naturalnej wielkości przed-
miotów, tylko na utrzymaniu prawdziwego stosunku
pojedynczych ich części, — podobnież w kolorze, har-
monia y a więc loartoU holom rzeczywista, polega na
prawdziwem ustosunkowaniu pojedynczych tonów bar-
wnych.
Streszczając dodatnie cechy malarza kolorysty,
można powiedzieć : wytęża on wszystkie barwy loJcalne
do możliwie wysokiego tonu, i harmonizuje je ściśle,
w stosunku do przyjętego w obrazie oświetlenia.
Lecz riKilarstwo nie jest naturą, jakkolwiek ma
na celu jej odtworzenie i naśladowanie. Malarz innemi
środkami, niż natura, musi wywoływać wrażenie rze-
czywistego świata. 1 tu malarze koloryści mają swoje,
najczęściej całkiem indywidualne, improwizowane środ-
ki, któremi wywołują złudzenia przestrzeni, wypukłości
i powietrza. Środki te zmieniają się naprzykład wzglę-
dnie do wielkości obrazu — one to warunkują ten
176
nieoszacowany przymiot Rembrandta i weneckich ma-
larzy : — dekoracyjność, — przymiot , bez którego
absolutnie nie można namalować obrazu, trochę na-
wet większego od ćwiartki papieru.
Oto mniej więcej , jak się przedstawia kwestya
koloru w malarstwie , sformułowana na podstawie
obserwowania natury i dzieł sztuki.
Rzecz oczywista, że cała ta teorya dla ludzi nie-
wrażliwych na barwy, będzie tylko zbiorem wyrazów,
albo może zdań loicznie powiedzianych, lecz ułatwi im
tyle co i ślepemu oryentowanie się w malarstwie. Są-
dzę jednak , że każdy prawie człowiek, o ile nie jest
estetykiem, a ma zdrowe oczy, może, obserwując na-
turę i szukając w niej sprawdzenia powyższych uwag,
dojść do pewnego obznajomienia się z barwami. Ktoś
tam powiedział, że głównym, pierwszym warunkiem
dokonania czegoś w sztuce, jest umieć patrzeć na
naturę.
W nowoczesnej sztuce, przedstawicielami pier-
wotnego pojęcia koloru są: Delacroix, Makart i ich
naśladowcy, lub mniejsze talenta, idące tą samą drogą ;
RegneauU, wielki talent kolorystyczny, wahał się mię-
dzy dwoma kierunkami, jakkolwiek zbliżał się bardziej
do drugiego. Pejzażyści francuscy, jak Daubigny, Rous-
seau ; niemieccy, jak bracia Achenbach i Diicker, stoją
już zupełnie na nowszem stanowisku.
Jednym z największych, a może największym ko-
lorystą jaki istniał, jest szwajcar Arnold Bócklin. Jego
obrazy przedstawiają naturę , wziętą pod względem
barwy w najwyższej , na jaką stać malarstwo skali.
Wszystkie barwy lokalne są przetransponowane na
najświetniejsze tony i ustosunkowane z tak bezprzy-
— 177 —
kładną harmonią, że farba absolutnie przetopiona jest
na powietrze, słońce, niebo, wodę, że przy całej róż-
nicy, jaka leży między jego bajecznym światem i rze-
czywistością, złudzenie prawdy jest zupełne.
W naszem malarstwie, jako kolorystę pierwszego
kierunku, można do pewnego stopnia uważać Brandta ;
zaś znakomitymi kolorystami w pojęciu nowoczesnem
są; Aleksander Gierymski i nieodżałowanej pamięci
jego brat Maksymilian.
Chociaż Matejko występował jako twórca „Skar-
gi," wtenczas, kiedy już francuscy pejzażyści malowali
swoje kolorystyczne obrazy, rozpoczął on jednak, jak
większość współczesnych mu malarzy, od tonowa-
nia barw lokalnych na zaprawie z jakiegoś bruna-
tnego tonu.
Jestto bardzo charakterystyczne, że tacy malarze
jak Makart, jak bataliści monachijscy, a za nimi Brandt,
jak Munkaczy, jak wreszcie Matejko , wyszU z mono-
tonii — i stopniowo coraz bardziej wyosabniali barwy
lokalne. Sławna „Zaraza we Florencyi" Makarta, jest
cała jednego czekoladowego koloru i tylko kilka barw
laserunkowych rozrywa monotonią obrazu. Dawniejsze
obrazy Brandta są całe zasmarowane asfaltem, mają
białe światła, i kilka kolorowych, najczęściej czerwo-
nych łatek.
Matejko w „Skardze,'' w „Rejtanie," utrzymał
obrazy swoje w tonie, na podstawie tej z gruba wzię-
tej harmonii. W sos ciemno-brunatny wmalowane są
słabe odcienia barw lokalnych; — barwy te zimne
w światłach, mając cienie zabarwione ciepłym tonem,
trzymają się wogóle loiki kontrastu tonów, jakie daje
wnętrze. Lecz już w modelowaniu Matejko nie zwracał
S. Witkiewicz. 12
— 178 —
uwagi na tO; żeby cień orlpowiadał rzeczywiście przy^
ciemnionemu tonowi danej barwy w świetle. Rażącą
jest w „Skardze" czerwona szata kardynała czy arcy-
biskupa w prawym rogu obrazu. Cienie są poprostu
bylejaką czarną farbą wymalowane, zupełnie bez
względu na ton lokalny i refleksy. Twarze, które przy-
pominają kolor heliominiatur, mają zimne światła tak
źle ustosunkowane, że zdają się posypane jakimś
proszkiem fioletowym.
Bądź jak bądź, obraz trzyma się jeszcze w ogól-
ności tonu. Być może, iż malując modele w pracowni,
czyli w warunkach prawie całkiem odpowiadających
tym, jakie były dla figur malowanych w obrazie, być
może iż Matejko, nawet bez głębszego zastanowienia
się, trzymał się tonu samą siłą zdolności naśladowni-
czej. Lecz gdy przyszło do malowania na powietrzu,
tak jak w „Grunwaldzie," odrazu wyszła na wierzch
cała nieudolność kolorystyczna, zupełne niezwracanie
uwagi na ton i oświetlenie, na wartość barw lokal-
nych, na stosunki planów — wogóle na to wszystko,
co stanowi o kolorze obrazu w pojęciu nowoczesnem.
Dość sobie przypomnieć kolor jodły, widzianej
z oddalenia w naturze, i porównać go z jodłą w obra-
zie Matejki, żeby najzupełniej zwątpić w jego zdolność
do odtwarzania naturalnej harmonii koloru. Draperye
tak świetne jak purpura, granat, złotogłów, wszystko
to niknie i zmienia się w zabrudzone plamy, wskutek
nieumiejętnego ustosunkowania ich siły i nieumieję-
tnego użycia farby. Gdyż Matejko nie posiada ko-
niecznego warunku i kolorysty i wogóle malarza obra-
zów wielkich — to jest nie umie malować dekoracyj-
nie. Jeżeli w jaskrawych barwach Matejko nie może
— 179 —
zwładać ze stosunkami tonów — to już w białej dra-
peryi, w której finezya tonów dochodzi do szczytu —
poprostu robi rzeczy niemożliwe. Biały płaszcz mistrza
w V Grunwaldzie", który na powietrzu ma cienie czarno-
brunatne i zielonawo-szare szaty w „Joannie" mogą
być tego dowodem.
Matejko nie umie dziś używać przeciwstawienia
tonów ciepłych i zimnych. Nie wie też, czy zapomina
o tem, że chociaż farba biała jest najjaśniejszą na pa-
lecie, nie da jednak w obrazie takiego blasku, jak sto-
sunkowo ciemniejsza barwa żółta i czerwona. Niezwra-
canie uwagi na tę właściwość barw prowadzi do tego,
że jego światła nie świecą, podobnie jak złoto i szych
nie mają połysku. Kiedy na fotografiach z obrazu Ma-
tejki atłas lub złotogłów zdają się być fotografowane
z natury, w obrazie wskutek nieumiejętnego zabar-
wienia świateł w stosunku do cieniów, czuć tylko
surową farbę, a modelacya trzyma się tylko przeciw-
stawnością tonów świetlnych, nie zaś barwnych.
Ostatni obraz jest pod względem koloru robotą
nadzwyczaj słabą. Jeżeli tylko wziąć płomienie po-
chodni i ton „mistycznego' światła, i rozważyć cały
brud pierwszych i bezbarwność, hesjasność drugiego —
dosyć będzie, żeby wiedzieć co myśleć o kolorystycz-
nych zaletach obrazu. Cóż mówić o tych brudnych
półtonach, na twarzach, a w szczególności na twarzach
świętych; o tych pojedynczych barwach, ciążących
w brunatno-czarnej przeźroczystej masie.
Tak więc, obrazy Matejki sądzone z punktu wi-
dzenia nowszego kolorystycznego kierunku, nie wy-
trzymują żadnej krytyki. Z drugiej strony, zajęty tak
bardzo szczegółami ; loyrasem, a jak teraz tendencyą,
12*
— 180 —
Matejko nie dąży do zrobienia ze swego obrazu świe-
tnego kolorowego dywanu ; harmonijnego na sposób
pierwotny.
A jednak, w jednym z obrazków Matejki, „Uczcie
u Wierzynka* — nawet ta kolorystyczna strona była
na wierzchu. Nie było to prawdziwe^ jako efekt pe-
wnego oświetlenia, wziętego z natury, ale było świetne
i harmonijne. Kilka barw lokalnych, któremi świeciły
szaty wchodzącego na schody orszaku, były dobrze
ustosunkowane i wogóle obrazek trzymał się kolo-
rystycznego założenia. Jestto jedyna znana mi praca
Matejki, w której kolor nietylko nie psuł obrazu, —
lecz owszem był jego zaletą.
Kompozycija jest jedną z tych składowych części
malarstwa, na ocenienie której, najtrudniej jest znaleźć
miarę krytyczną. Bo jeżeli w czem, to w kompozycyi
właśnie, w sposobie użycia wszystkich innych środków
malarskich, musi się najdobitniej wyrażać indywidual-
ność artysty. — jeżeli gdzie, to w kompozycyi naj-
mniej można i należy stawiać formułek i prawideł
ogólnych, obowiązujących wszystkie talenta.
Jedyną drogą, na której można jeszcze odkryć
jakieś prawo na kompozycyą , jest : porównawcze ze-
stawienie wszystkich znanych nam dzieł sztuki, zesta-
wienie, któreby objaśniło stopniowy rozwój kompozy-
cyi, wyróżniło pewne jej typy^ a zarazem wskazało
ich zależność, bądź od indywidualnych przymiotów
— 181 —
artysty, bądź od postronnych celów, które wywołały
jego twórczość.
Gała prawie twórczość malarska rozpada się na
dwa główne odłamy: chęci odtworzenia zewnętrznego,
rzeczywistego świata i potrzeby zadosyćuczynienia upo-
dobaniu w pewnych kombinacyach barw i kształtów;
dwa te kierunki już w najpierwotniejszych zabytkach
sztuki , bardzo dobitnie akcentują się w kompozycyi
obrazów.
W miarę jednak jak się człowiek artysta kom-
plikował, i tę swoją bardziej złożoną indywidualność
starał się przy pomocy malarskich środków uzewnę-
trznić, w miarę tego, wytworzyły się inne typy hom-
IWBycyi. Od chwili, kiedy obraz nietylko był odtwo-
rzeniem rzeczy albo czynności obserwowanych poje-
dynczo , od chwili kiedy nietylko kolorowa ozdoba
ściany świątyni lub domu była pobudką malarskiej
twórczości, od chwili kiedy artysta zapragnął wyrazić
siebie^ swoje uczucia, swoje myśh, a zarazem wywołać
w widzu podobneż czucia lub myśli, od tej chwih wi-
dzimy mnóstwo usiłowań w tym kierunku, które w re-
zultacie wydały pewne, nowe sposoby użycia malar-
skiego materyału w celach kompozycyjnych.
Pierwotny człowiek więc i pierwotny malarz nie
obserwował natury, tylko dla przyjemności jej ogląda-
nia — widział on przedewszystkiem pohjtek, czyh swój
stosunek do wszelkich przedmiotów i zjawisk, istnie-
jących poza nim. Natura jako ohra^, jako całość zwią-
zana pewnym punktem widzenia, pewnem oświetle-
niem, pewnym kolorem, nie przemawiała do jego wy-
obraźni. On widział i przedstawiał przedmioty, które
jemu służyły, — czynności ludzi lub zwierząt z chęcią
- 182 —
jak najdokładniejszego wyrażenia ich celu i pożytku,
wreszcie pojedyncze rzeczy, które uderzały jego umysł
swoją niezwyczajnością.
Z tego jednak tak ciasnego, w początkacli, za-
kresu, wyszło potem malarstwo łiolenderskie i cały
nowoczesny prąd do zbadania i jaknajwszechstronniej-
szego przedstawienia natury takiej, jaką ona jest z całą
przypadhowością nldacln przedmiotów i z całą ścisło-
ścią rozkładu światła, harmonii barw i doskonałością
kształtów.
Kiedy w egipskim obrazie rozstawione rzędami
figury przedstawiają pojedijYicze momenta prac rolni-
czych, w obrazie nowoczesnym nad polem pokrytem
dojrzałem zbożem , sklepi się błękit nieba , słońce
oświeca mnóstwo najrozmaitszych momentów ruchu
ludzi zajętych żniwem, na oddaleniu błękitnieją lasy,
na miedzy gdzieś czernieje grusza — słowem dwa
obrazy, przedstawiające jedną i tą samą scenę wskutek
różnego jej pojęcia dają w rezultacie zupełnie inną
kompozycyę.
Można na pewno twierdzić, na podstawie tego,
co w sztuce dotąd zrobiono, że rozwój homposycyi
szedł w kierunku odtwarzania naturalnego uMadu
przedmiotów, to jest takiego, jaki istnieje sam przez
się bez względu na widza — niezależnie od jego do
nich stosunku. Jeżeli, przypuśćmy, ktoś przedstawia
ulicę w dzień pogodny, to ma ją odtworzyć z całą
przypadkoivoścą najróżnorodniejszego przesłaniania i
szeregowania się przedmiotów ; światło słoneczne
wzięte z danego punktu musi się rozkładać z mate-
matyczną ścisłością po płaszczyznach przedmiotów bez
względu na to, czy one tracą lub zyskują na dokła-
183
dności i wyrazistości. W naturze w najweselszy sło-
neczny dzień można widzieć pogrzeb i ludzi płaczą-
cych. Czarny karawan przesuwa się na tle jaskrawo
kolorowych szyb sklepowych i rozmija się z wozami
naładowanemi śmieciem lub karetą z białemi lejcami.
Słowem , cała przypadkowość wypadków , skupianie
się lub rozluźnianie się pojedynczych przedmiotów,
przecinanie się lub łączenie się linii bez względu na
jakąkolwiek formułę smaku, przeciwstawność lub mo-
notonia barw — wszystko to mieści się w takiej hom-
pozycyi. Obraz taki trzyma się jednohtości tą samą
siłą , jaką jej się trzyma w naturze, to jest prawdą
światła, prawdą barwy, kształtu i układu.
Idywidualność malarza wyraża się przy takiej
kompozycyi tem, że on przedstawia te a nie inne mo-
menta kycia natury.
Jeżeli jeden weźmie gwałtowne kontrasty sło-
necznego oświetlenia, a drugi łagodne półtonowe
brzaski wieczorne , to choćby obaj równie dobrze,
równie bez maniery, bez tego co się zwykle za indy-
widualność uważa, je przedstawili, każdy z nich może
w zupełności wyrazić szczególne indywidualne cechy
swego talentu.
Na sposób komponowania, układania obrazu
wpływa bardzo, u malarzy obserwujących naturę, siła
wzroku. Można z wszelką pewnością twierdzić, że np.
stosunek figur do tła całego obrazu, jest zupełnie za-
leżny od tego z jakiego oddalenia malarz daną scenę
widzi dokładnie. Kto ma dobry wzrok i zdaleka
obserwuje jakąś grupę ludzi, obejmuje razem z nią
większą przestrzeń tła, od tego, kto musi obserwować
— 184, -
zbliska, przyczem pojedyncze przedmioty, swoją wiel-
kością przesłaniają pole widzenia.
Zależność malarstwa od architektury i wogóle
chęć zrobienia z obrazu malowniczego ornamentu trzy-
mała kompozycyą malarską w karbach pewnego kon-
wencyonalnego stosunku. Symetrya, równoważenie się
hnii i plam kolorowych i świetlnych, wychodzenie ze
środka obrazu i rozkładanie przedmiotów odpowiednio
po jednej i drugiej stronie obrazu, umieszczanie stale
i zawsze plam ciemnych po rogach i t. d. i t. d.,
wszystko to są wyniki więzów, jakiemi krępowało się
malarstw^o, tworząc w zawisłości od ornamentu archi-
tektonicznego , od budowy ołtarza , rozkładu ścian
mieszkania i tym podobnych zewnętrznych warunków.
A chociaż i dziś jeszcze taka kompozycyą jest w uży-
ciu, urozmaica się jednak ona i rozszerza temi moty-
wami uJcladu, jakie wprowadziło do malarstwa kom-
ponowanie na podstawie obserwacyi natury.
Jak już zaznaczyłem pojęcie Izompozycyi nie za-
cieśnia się do takiego i takiego ustosunkowania przed-
miotów. Wszystko co jest w obrazie jest w nim dla-
czegoś i pocoś. Światło, barwy, użycie pewnych szcze-
gółów, stosunek wielkości figur do rozmiarów obrazu,
wszystko to są czynniki kompozycyjne, z któremi się
trzeba rachować.
Kompozycyą, zwłaszcza w obrazach mających na
celu wywołanie pewnych uczuć, obudzenie pewnych myśli
w widzu, jest najwymowniejszym wyrazem umyslowości
malarza. W obrazach takich światło, barwa, kształt
stają się czynnikami, które potrącając o pewne przy-
tomne każdemu umysłowi , wspomnienia lub pojęcia^
wywołują całe szeregi ich kojarzeń się, nastrajając
185 —
w końcu jego duszę na ton odpowiedni obrazowi, lub
zmuszając jego myśli do pójścia w żądanym kierunku.
^ Z kompozycyi takiej wychodzą zwycięsko tylko
ludzie nadzwyczaj szczerzy, uczuciowi, którzy sami dla
siebie są wstanie być widzami, lub też ludzie na trze-
źwo, na zimno obliczający środki malarstwa i ich sto-
sunek do nerwów i umysłu widza Jeżeli kto nie jest
sam szarpany i miotany różnorodnemi stanami psy-
chicznemi, które mu formułują się w obrazy, — to
musi być dobrym psychologiem i wiedzieć jak zagrać
na ludzkiej duszy.
Jakkolwiek wszystkie uogólnienia o zadaniu i celu
istnienia sztuki są zwykle za ciasne, nie obejmują ca-
łego obszaru twórczości artystycznej i tem samem nie
wytrzymują ściślejszej krytyki; tyle jednak pewnego
można powiedzieć, że zadaniem jej nie jest utrudnia-
nie pojęcia i zrozumienia danych zjawisk lub wypad-
ków — zagmatwanie w zagadkowych hieroglifach
ludzkiego umysłu. Owszem, można nawet z wielką
słusznością twierdzić, że jednym z zasadniczych pier-
wiastków estetycznych przyjemności, jest to, że dzieła
sztuki dają człowiekowi możność doznania jaJcnajsil-
niejszych wrażeń, obudzenia jahnajjaśniejszycJi pojęć
przy najmniejszym wysillu umysłu i pracy nerwowej.
(Kwestya ta była w wyborny sposób postawiona przez
Prusa przy rozbiorze „Farysa" Mickiewicza).
^ Jeżeli tak jest , a zdaje się , że tak jest rzeczy-
wiście, — to obraz, który ma wywołać takie a takie
wrażenia , lub pobudzić umysł widza do takiej a ta-
kiej kombinacyi umysłowej, musi być tak skompono-
wany, żeby wszystko co w nim jest , było użyte wy-
łącznie w tym celu, — żeby poprostu zmuszało wi-
— 186 —
dza do odczuwania tych wrażeń lub oddawania się
tym myślom.
Weźmy przykład : Idę ulicą, nagle spada z dachu
jakiś przedmiot i uderza w głowę jednego z przecho-
dniów. Jeżeli w tej chwili obchodzi mnie przede-
wszystkiem los tego człowieka y jego cierpienie, nie-
szczęście, to oczywista rzecz- że nie będę oglądał gu-
zików u jego rękawiczek, ani macał czy jego spodnie
są rzeczywiście z angielskiego kortu. Przedewszystkiem
będę widział: raną zadaną jego ghivie, Jcrew broczącą
się, bolesny wijraz twarzy, ledwie zauważę innych ludzi,
którzy tak jak ja są zajęci ratowaniem nieszczęśliwego,
a już wcale nie będę widział, czy sklepikarz z prze-
ciwka dłubie sobie w nosie, jak uhcznicy puszczają
papierowy okręt na płynących rynsztokiem pomyjach,
a koń dorożkarski porusza obwisłą wargą.
Otóż, malarz, który chce na widzu zrobić wra-
żenie tego nieszczęścia, który sam je czuje i widzi
szczerze, — chcący lub niechcący, użyje takich środ-
ków kompozycyjnych, wprowadzi takie światła, takie
barwy, takie wyrazy twarzy i ruchy, że widz odejdzie
od obrazu ze ivspomnieniem nieszczęśliwego zdarzenia
lub z uczuciem bolesnem w sercu.
Tego wrażenia, tego uczucia, tego nastroju psy-
chicznego nie wywoła obraz, w którym przedewszy-
stkiem będzie widać guziki , majtki , małe epizody,
mnóstwo szczegółów^ które rozrywają uwagę widza, wy-
wołują w jego umyśle całe szeregi dalszych kojarzeń
się pojęć, otwierają dla jego myśli mnóstwo horyzon-
tów i ostatecznie zmęczywszy gmatwaniną, odbierają
nawet możność doznania prostej estetycznej przy-
jemności.
— 187 —
Podobnież^ jeżeli wrażenie którego ma doznać
widz, powinno pochodzić od twarzy malowanej w obra-
zie, a malarz shupi całe światło na ręce, i zmusi tym
sposobem widza do zwrócenia głównej uwagi na tę
ostatnią, — będzie to Jcomposycya wadliwa — psująca
obraz.
Wszystko to naturalnie stosuje się do takich
obrazów celowych, do których należą też kompozycye,
mające wypowiadać pewne oderwane rozumowe po-
jęcia, zaszczepiać w umyśle widza pewne ideje.
Hipolit Taine, wtłaczając gwałtem fakta z histo-
ryi sztuki w ramy swojej teoryi, pominął całkiem
^^Byąmte o Sakramencie'''' i ^^Szholę Ateńshą^'' Rafaela,
ponieważ psuły one konsekwencyą jego twierdzenia,
że renesans miał na celu tylko malownicsość, lub tylko
przedstawienia żywego, zdrowego zwierzęcia.
Obrazy te jednak, są właśnie typami użycia
środków malarskich w celu wypowiadania pojęć rozu-
mowych i stały się wzorem dla takiego twórcy „histo-
ryozoficznych frazesów" jak Kaulbach.
W obrazach takich; użycie znaków symholicznych
i przedstawianie w postaciach ludzkich nie indywi-
dualnego ich charakteru, lecz ogólnego typu pewnych
uczuć, lub stanów psychicznych, jest głównym środ-
kiem kompozycyjnym.
JeżeU figura ma wyrażać Naukę , jako pojęcie
ogólne, oderwane, a malarz przedstawi studentkę,
z wyraźnym indywidualnym charakterem , owiniętą
w szal, w sukni z materyału, wszystkim znanego, schy-
loną nad książką, otoczoną papierami i przyborami
naukowemi — to obraz będzie przedstawiać: pewną
— 188 —
Jcohiete, czytającą książkę w pokoju, przy stoliku, w la-
kiem i takiem oświetleniu.
Natomiast, jeżeli zrobi tak jak Gerson, w swoim
plafonie, konwencjonalną, oderwaną figurę kobiecą,
w stroju który dla nas stał się już całkiem 7iie uhj-
tecsnym, jeżeli ta figura będzie miała twarz, namyśloną
i tuątpiącą, rękę wyrażającą wahanie się, badanie, roz-
strząsanie, to możemy powiedzieć lub nie, że to jest
właśnie JSauJca — ale na pewmo będziemy wiedzieli,
że postać ta wyraża stany psychiczne każdego czło-
wieka, pracującego umysłowo i badającego, — czyli
przedstawia tak jasno na ile stać malarstwo czynność
ludzkiego umysłu, rezultatem której jest właśnie NauJca.
Otóż, jeżeli kto chce budzić w widzach uczucia,
a nadewszystko, co jest trudniejsze, wykładać „histo-
ryozofią,** i tłómaczyć z pewną tendencyą ducha dzie-
jów, musi lioniecznie używać swojej kompozycyi, w po-
wyższy sposób, — musi brać w rachunek psychologią
ividza.
Kurdybanowe buty i altembas , który dobry ku-
piec mógłby obliczyć na dukaty, będą zawsze prze-
szkadzać obrazowi , mającemu przekonać widza , że
wszystko się stało za sprawą Ducha Świętego.
VI.
Jeśli był kiedy talent malarski najmniej podatny
do zrobienia z obrazu kazalnicy, katedry profesorskiej
lub trybuny reformatora , to właśnie talent Matejki.
A jednak, wskutek dziwnej nierównowagi władz psy-
chicznych, nikt bardziej o to się nie starał nad Matejkę.
— 189 —
Wszystkie prawie jego obrazy poza malarstwem,
poza szczerem, artystycznem pragnieniem odtworzenia
życia, mają ukrytą tendencyą, mają pretensyą naucza-
nia, pretensyą, która^ co prawda, ujawnia się dopiero
w objaśnieniu pisanem, w regestrze figur i spisie wy-
padków i która, co gorzej, wpływa haniebnie na kom-
pozycyą obrazów, przeładowując je mnóstwem epizo-
dów, stłoczonych chaotycznie i prowadzących do wręcz
przeciwnych celowi skutków.
Przyczyną tego jest i to, że Matejko mało, lub
wcale nie obserwuje życia takiem , jakiem ono jest
dzisiaj, a szczegóły, zapełniające jego obrazy, są de-
dukcyami z ogólnego pojęcia danej sytuacyi. Z drugiej
zaś strony, obdarzony on jest nadzwyczajną rozbieżno-
ścią umysłu, przypominającą erudytóW; wpychających
w swoje robotę wszystko , co tylko im przyjdzie na
myśl w danej chwili , wszystko , co wiedzą i o czem
pamiętają — całkiem bez względu , czy wszystko to
ma jakikolwiek związek z założeniem ich pracy, ze
sprawą, ideą lub faktem w niej poruszonym.
Matejko z nadzwyczajną intuicyą uprzytomnia
sobie wszelkie możliwe sytuacye, w jakich pojedynczy
ludzie, objęci jedną akcyą, mogą się znajdować.
Jeżeli maluje bitwę , to pamięta o najróżnoro-
dniejszych momentach walki, o najrozmaitszych wzru-
szeniach psychicznych, o wszystkich sposobach, jakiemi
człowiek człowieka może pozbawić życia lub okaleczyć.
Miecz, topór, stryczek, aż do wydzierania sobie
oczu pazurami, duszenia się pięścią, kopania nogami —
wszystko to przepełnia obraz masą żywych epizodów,
które widz wskutek wadliwej budov7y obrazu musi
oglądać Jcolejno. Lecz oprócz walczących ludzi, to wszy-
— 190 —
stko, co mogłoby znajdować się w sposób prsypadhowy
na polu walki, jest wymalowane, aż do drobnych dzie-
cinnych szczegółów, jak puszki cykoryi i pojedyncze
kłosy pszenicy czy jęczmienia pod kopytami splątanych
i stłoczonych koni. Każdy kawałek płótna jest tern
zapchany ze względu na pełniejsze przedstawienie
faktu historycznego a bez względu na zasadnicze pod-
stawy malarstwa , bez których obraz jako całość nie
może istnieć.
Jeżeli maluje „Hołd pruski," to nietylko przepych,
malowniczość i potęga tej sceny są przytomne jego
umysłowi : on widzi wszystko to , co się wtedy na
rynku krakowskim dziać mogło. I konni rycerze, i uli-
cznicy, i jakiś jegomość, skradający się z pękiem ró-
zeg, i jakiś magnat sięgający do kiesy> i mnóstwo in-
nych rsecsy wisty dl, prawdziwych i całkiem uboczny ch^
przypadkowych sytuacyj okala główną scenę.
Jeżeh to będzie „Odsiecz Wiednia/' to Jan Ill-ci
ze swoim sztabem bohaterów tonie i ginie, pomimo
środkowego miejsca, wśród epizodów pierwszoplano-
wych, które przedstawiają: różne wypadki^ jakie mogą
się dziać na polu bitwy po jej stoczeniu. Ten cieszy
się zdobyczą bogatą, tamten próbuje, czy szabla dość
ostra, ów rozpacza, ten się pyszni zwycięstwem, inny
odwraca się do widza i porozumiewa się z nim spoj-
rzeniem. Oprócz tego, całkiem już dla idei, unosi się
w powietrzu gołąbek i roztacza się tęcza. Wszystko
to przedstawione z tym zaciekłym realizmem w dro-
biazgach, w szczegółach, z naśladowaniem atłasów,
stali, skór, złota; z tą modelacyą przeforsowaną po-
jedynczych przedmiotów, która nie daje możności sku-
pienia uwagi widza na całości, a temsamem odbiera
— 191 —
mu możność wyprowadzem*a ogólnego wniosku, od-
szukania idei, o którą tak chodzi Matejce i naszym
estetykom.
Jak dalece środki artystyczne Matejki nie odpo-
wiadają celowi, który mu ciągle narzuca jego otocze-
nie i który on uważa za główny, za jedyny cel malar-
stwa, przekonać może taki np. „Rejtan".
Matejko chciał przedstawić nie sam faht: czyn
Rejtana, lecz chciał siuoim obrazem wyrazić, czem hyła,
w jego mniemaniu, owoczesna Polska. Ale tylko chciał,
gdyż sam obraz, wskutek natury talentu Matejki, przed -
stawia tylko wypadek, zdarzenie^ stosunek pojedynczego
człowieka do pewnej grupy ludzi, stosunek chwilowy,
rzeczywisty, nie urojony, nie abstrakcyjny, ani symbo-
liczny — i przedstawiony w sposób całkiem realny.
Dopiero z komentarzy dowiadujemy się, że tu
chodzi o co innego.
Matejko wprowadza do swego obrazu Franciszka
Potockiego, który wtenczas już nie żył i Szczęsnego,
jego syna , który nie brał wtedy czynnego udziału
w życiu politycznem; wiesza na ścianie sejmowej sali
portret obcego monarchy, który tam nie mógł się znaj-
dować ; w loży między kochankami króla sadza posła,
którego w Warszawie nie było — i wszystko to robi
w tem naiwnem złudzeniu, że tym sposobem obraz
jego doprowadzi umysł widza do pewnego pojęcia
o Polsce z końca XVIII wieku. A potem, ten prymas,
który pokazuje patrzącym na obraz jakiś portret, opra-
wny w dyamenty, ten chłopak, podnoszący gdzieś z kąta
szablę i czapkę do góry, ten król z zegarkiem w ręku,
ten dukat stający dęba przed Ponińskim i mnóstwo
innych szczegółów, które wszystkie mają wyrażać idee^
192
a wyrażają tylko pojedyncze sytuacye ludzi prawdzi-
wych , żyjących , poruszonych pewnemi gwałtownemi
uczuciami, ubranych we fraki aksamitne, atłasowe
spodnie, złote pasy, kurdybanowe buty, kontusze, żu-
pany altembasowe, futra, żaboty, wstęgi i gwiazdy or-
derowe.
Z czego widz może wnosić, że te figury są w obra-
zie jakby wystawione pod pręgierzem hańbiącym?
Go zrobił malarz , żeby go zmusić do widzenia
w nich upostaciowania przyczyn, sprawców wielkiego
wypadku dziejowego?
Nic, — niczem nie wyróżnił ich, nie nadał im ża-
dnego szczególnego charakteru^ nie umieścił ich w ża-
den szczególny sposób; nie przeciwstawił ich niczem
tym 'ludziom, którzy rzeczywiście brali udział w tej sce-
nie, nie wyodrębnił ich od tła prawdziwej, namalo-
wanej z różnemi przypadkowemi szczegółami saH. Do-
brze jeszcze, że w tym wypadku wszystkie poprawki
historyosofa w robocie malarza, dobrze jeszcze^ że nie
popsuły obrazu, tak jak to się dalej działo.
Sądzę, że przykładów tych dosyć dla pokazania,
iż Matejko jest przedewszystkiem malarzem faktu, rze-
czywistego, prawdziicego zdarzenia j nie pojęcia, jakie
kto o niem mieć może, nie pratvdy lub idei, jaka leży
na dnie wielkiego dziejowego wypadku — tylko tego
właśnie wypadku, jak on się mógł w barwie i kształ-
cie przedstawiać w rzeczywistości.
Jest on malarzem faktów konkretnych; namiętno-
ści, uczuć — jednem słowem życia rzeczywistego.
Wszystko jednO; czy ono się przedstawia w zbrojach
i deUach, czy we frakach i paletotach — jestto tylko
kwestya studydw archeologicznych i garderoby zaopa-
— 193 —
trzonej w kostiumy. Że Matejko temu życiu nadaje
cechy wyłączne, odrębne, indywidualne, jestto znowuż
kwestyą jego temperamentu, organizacyi umysłowej
i kwestyą jego maniery, maniery, która nas mniej razi
w zastosowaniu do form ubrania i uzbrojenia , jakich
nie widujemy codzień, a tem samem nie możemy zau-
ważyć różnicy, jaka leży między obrazem, a życiem
rzeczywistem.
W naturze talentu Matejki nie leży symbolika, jest
on zanadto indywidualny, by tworzyć komunały, za-
nadto oryginalny, by z rozwagą używać umówionych
znaków, z drugiej zaś strony niezawsze umie skon-
centrować kompozycyą w sposób, wskazujący przyczy-
nowy związek między ludźmi , rzeczami i zjawiskami,
zapełniającemi jego obrazy.
Kiedy Tintoreto maluje „Cud św. Marka", to uka-
zująca się w blaskach, wśród chmur rozdartych figura
świętego, ma rzeczywiście nagłość i niespodzianość cu-
downego zjawiska ; przez cały obraz przebiega jakby
strzelenie piorunu. Odrazu znać, że te kije połamały
się w rękach oprawców, za sprawą tajemniczej, potę-
żnej i zdumiewającej siły.
Gzem Matejko wyraził związek św. Stanisława
z bitwą grunwaldzką? W jaki sposób gołąbek i tęcza
rozciągnięta nad polem bitwy wiedeńskiej wiąże się
z ideą, która ten obraz zaprowadziła do Watykanu?
Ani te, ani inne podobne szczegóły w obrazach Ma-
tejki nie wpływają wcale na wyjaśnienie tak zw. tre-
ści ghhssej.
Są to wszystko dodatki nie sscsere^ biorąc rzecz
z punktu artystycznego ; dodatki, nie związane organi-
cznie środkami malarskiemi, przyczepione do obrazu
S. Witkiewicz. 13
— 194 —
przez kogoś, kto nie ma pojęcia o psychologii widza,
a z drugiej strony^ w chwili komponowania obrazu,
nie odczuwa ich potrzeby bezwiednie, intuicyjnie.
W „największym" obrazie, w „Joannie d'Arc", ten
pierwiastek symboliczno - fantastyczny, te lecące figury
świętych użyte są lepiej , niż we wszystkich innych
obrazach Matejki. Wielkość tych figur, ich bezpośre-
dni związek z akcyą obrazu łączy je organicznie z całą
kompozycyą i usprawiedliwia ich obecność w obrazie.
Wprowadzenie światła, które, jak to objaśnił pan
Sokołowski, miało spływać gdzieś z nieba i wiązać
Joannę z cudowną wizyą, żeby było umiejętnie użyte,
rozwinięte, przeprowadzone loicznie i skupione odpo-
wiednio do założenia, byłoby rzeczywiście doskonałym
środkiem kopozycyjnym.
Noc pogodna. Ulicą miasta, nad którą się wzno-
szą wspaniałe wieże gotyckiej katedry, na ognistym
koniu jedzie jakaś natchniona dziewczyna-rycerz, z bia-
łą, rozwianą chorągwią w ręku; wkoło niej tłum unie-
siony entuzyazmem; ścisk, szał, zachwyt; a nad tem
wszystkiem , w ślepiących blaskach dziwnego światła,
jakby tchnienie tego entuzyazmu , unoszą się postacie
dwóch łagodnych kobiet i skrzydlatego rycerza z ogni-
stym mieczem. Takim powinien być obraz Matejki,
taką ma być w założeniu jego kompozycyą , lecz nie
jest taką w wykonaniu.
Wskutek właściwej mu rozbieżności myśli , Ma-
tejko wtłoczył w swój obraz nieprzeliczone mnóstwo
epizodów i epizodzików, scen i scenek mieszczańskich,
dla uwydatnienia których poświęcił i efekt światła,
spływającego z góry, i efekt blasków pochodni, i cie-
nie nocy, i świętych i Joannę, — poświęcił główne, za-
195
sadnicze części kompozycyi, któreby jeszcze mogły tło-
maczyć do pewnego stopnia „myśl ukrytą" dla mnó-
stwa prawdziwych zdarzeń; które mogłyby się chiać na
ulicy miasta, tak dobrze przy wjeździe Joanny d'Arc,
jak przy każdem innem zbiegowisku tłumów.
Żeby obraz ten nie miał pretensiji do wyrażania
jakiejś idei ^ żeby miał przedstawiać poprostu: wjazd
Joanny do Reims w roku takim a takim , dniu i go-
dzinie wiadomej; choćby nawet zostały w nim te figury
świętych , wszystko to byłoby na miejscu , ponieważ
w tym tłumie mogU być i obojętni, i niechętni, i opę-
tani, i brutale, i małe mieszczańskie dusze, i wogóle
to wszystko, co w sposób przypadkowy może się w da-
nym czasie i miejscu skupić.
Jeżeli jednak Matejko, jak to jasno wykazuje p.
Sokołov/ski w swojem objaśnieniu, jak zresztą chórem
śpiewała cała nasza estetyka , chciał swoim obrazem
wypowiedzieć jakąś ideę, chciał przekonać widza, za-
szczepić w nim pewne pojęcia^ pewną zasadę moralną,
w takim razie obraz ten jest źle skomponowany.
Są tu pyszne materyały kompozycyjne, pierwia-
stki malarskie, które rzeczywiście prowadzą do właści-
wego celu , lecz w ręku Matejki wszystko to zostało
zmarnowane i zaprzepaszczone , ponieważ jego indy-
widualność jest w zupełnej niezgodzie z narzuconem
jej zadaniem wypowiadania historyozoficznych frazesów.
Bogowie Homera różnią się od ludzi zwykłych
tylko tem, że są potężniejsi, więksi od nich, lecz nie
są wcale ani lepsi, ani wyżsi moralnie. Ares, trafiony
pod Troją, ryczy „jak szesnaście tysięcy mężów", gniew
Zeusa lub wybuchy jego namiętności wstrząsają posa-
dami Olimpu; używają oni zmysłów w sposób olbrzy-
13*
196
mi, potworny, oto wszystko, — lecz są takiemi samemi
brutalami, tchórzami, opojami i lubieżnikami jak Aja-
ksy, Achilesy i wszyscy inni mężowie walczący pod
Troją.
W chrześciańskiem zaś pojęciu Bóg i święci tem
się właśnie różnią od ludzi, że są od nich wyżsi, do-
skonalsi duchowo i moralnie. Oczywista rzecz , że
w sztuce musiało się to pojęcie wyróżnić formami, od-
powiadającemi dodatnim^ bardziej społecznym instynk-
tom ludzkim.
Niebo Fra Angelica jest to piękny kościół czy
sala, w której ciche mniszki; łagodni, dobrzy i grzeczni
ludzie żyją z sobą w zgodzie, uśmiechają się dobrotli-
wie, lub patrzą z miłością i zachwytem na siedzących
na tronie Boga, Maryą, Chrystusa, równie dobrych,
skromnych, poważnych, ubranych czysto i pięknie jak
wszyscy mieszkańcy nieba.
Potężny Bóg Michała- Anioła jest wcieleniem siły
rozumu; mądre, myślące oczy małego Chrystusa w Sy-
kstyńskiej Madonnie czynią zeń zjawisko niezwykłe.
Kiedy na obrazie Murilla Chrystus odpina jedne rękę
z krzyża, ażeby uścisnąć klęczącego u jego stóp mni-
cha, to w Jego ruchu jest jakaś niezwykła czułość, to
w tym samym pomyśle leży już nadzwyczaj głębokie
pojęcie miłości.
Oto, nie licząc tysiąca innych dzieł sztuki, kilka
obrazów, w których to pojęcie bóstwa i nieba jako
istoty i sfery doskonalszej duchowo i moralnie i dzia-
łającej w tym kierunku na ludzi, objawiło się w spo-
sób niezwykły.
Kiedy kto chce widzieć świętych, nie będzie ich
szukał pośród gołych, opasłych, zmysłowych i nieskro-
--- 197 —
mnych Holendrów Rubensa. Tym ordynusom ciężko
jest na obłokach, śmiesznie z aureolą świętości lub
męczeństwa.
Podobnież święci Matejki niczem , absolutnie ni-
czem, prócz tego że wiszą w powietrzu, nie różnią się
i nie wydzielają z tłumu. Archanioł: ordynarny drab,
z karkiem wołu, z wymęczoną twarzą aktora , z sza-
remi śladami po ogolonym zaroście i rudą peruką clo-
wna; jedna ze świętych na olbrzymich grubijańskich
łapach podaje, z niemożliwem przedrzeźnianiem wdzię-
ku, lilią na końcach palców; druga załamuje ręce tak
grube, jak dobrze rozwinięte nogi.
Gzy takie osoby, w naszem pojęciu, mogą być
uosobieniem jakiegokolwiek wyższego, idealniej ssego
pierwiastku ludzkiej natury? Gzem są one w stosunku
do Joanny? Gzem mogą jej imponować i którym ze
swoich potwornych wdzięków budzić jej entuzyazm?
Żadnym!
Takich ludzi mnóstwo jest w ulicznym tłumie,
cisnącym się pod kopyta konia Joanny. Agnieszka So-
rel, „o dwuznacznem stanowisku" nie różni się niczem
od świętych kobiet otoczonych aureolą; podobnież
pierwszy lepszy z pomiędzy tłumu mógłby zająć miej-
sce archanioła, nie zmieniając nic w wartości tego
czynnika kompozycyjnego. Słowem, jest to znowu do-
bry materyał malarski , użyty w sposób taki , że nie
pomaga wcale do wyświetlenia idei „treści głębszej",
nie przekonywa widza, nie budzi w nim zachwytu,
nie zmusza go do widzenia w tych lecących postaciach
upostaciowania wyższej siły duchowej, pod wpływem
której działa Joanna.
Nietylko jednak tam, gdzie artysta musi wytwa-
— 198 —
rzać nowe formy dla wyrażenia pewnych idei, pojęć,
myśli oderwanych, nietylko tam Matejko nie może te-
mu zadaniu sprostać, lecz i tam nawet, gdzie legenda
lub trądy cy a zostawiły formę gotową, streszczającą do-
niosłość zdarzenia lub osoby historycznej, tam, gdzie
jakaś postać przez całe miliony ludzi wyobrażaną jest
w pewnem , przypuśćmy ubraniu wyrażającem ideę,
którą wniosła w życie narodu, Matejko dla prawdy
archeologicznej poświęca ten ubiór i tym sposobem
odbiera sobie i widzom jedyny środek porozumie-
nia się.
W ostatnim np. obrazie, zamieniwszy sukmanę
naczelnego wodza, która stała się nieodłączną od my-
śli o nim, stała się jego symbolem, zamieniwszy ją na
fraJc jedwahny iv Jcolorotue yaski, frah autentyczny, Ma-
tejko dowiódł, że jest absolutnie pozbawiony zdolno-
ści wypowiadania filozofii historyi zapomoca środków
malarsttva.
Malarstwo zresztą przedstawia tak wielkie trudno-
ści dla każdego umysłu, chcącego się niem posługi-
wać, jako środkiem wypowiadania prawd moralnych,
czy naukowych, że najbardziej nawet uzdolnieni w tym
kierunku artyści, słabe zaledwie osiągają skutki w swo-
ich dziełach.
Jest to więc tylko zaślepienie naszej estetyki,
która podobne zadania malarstwu stawia i urzeczy-
wistnienie ich widzi w obrazach Matejki, jest to zaśle-
pienie samego Matejki, który nie uświadamia całkiem
środków swojej sztuki, a w szczególności natury swego
talentu i umysłu.
Matejko namalował dwanaście szkiców do histo-
ryi cywilizacyi w Polsce i napisał do nich objaśnienia.
199
Jeżeli kto chce się przekonać, do jakiego stopnia umysł
jego jest nie filozoficzny, niezdolny do wyprowadzenia
jakichkolwiek wniosków ogólnych, prawd wielkich, ob-
jaśniających całe szeregi zdarzeń, niech przeczyta te
objaśnienia.
Jest to w ścisłem znaczeniu wyrazu: Fursten und
Sclilachten Katalog j spis nazwisk, dat i miejscowości
bez żadnej myśli ogólnej, bez żadnego związku. Trzę-
sianka erudycyjna zmieszana z tak dziwacznemi pomy-
słami, z tak cudacznem podkładaniem pojęć pod formy,
które z niemi nic nie mają wspólnego, że nie pozo-
stawia najmniejszej wątpliwości co do siły filozofi-
cznych uzdolnień autora.
Już to samO; że Matejko mógł ścierpieć, żeby jego
obrazy podróżowały z objaśnieniami p. Maryana Gorz-
kowskiego, sekretarza szkoły krakowskiej, który nie
umie ani myśleć, ani pisać, którego broszury o obra-
zach mistrza są stekiem niedorzeczności , kalectw ję-
zyka i płaskich pochlebstw, kompromitujących wielkiego
artystę, już samo to dowodzi jak nie wybredne w grun-
cie rzeczy są wymagania Matejki od „treści głębszej"
obrazów.
Nasza estetyka i krytyka, załapane nagłem poja-
wieniem się pierwszorzędnych talentów malarskich, nie
miały żadnych podstaw do wydania o nich sądu jako
o artystach; nic nie wiedziały o sztuce jako o sferze
twórczości i źródle wrażeń niezależnem, samoistnem,
nie umiały odróżnić obrazu od idei i klasyfikowały ta-
lenta podług wartości, jaką przypisywały pewnym po-
jęciom moralnym lub umysłowym wyrażonym w tytule
obrazu.
To też dziś, chcąc dotrzeć do indywidualności
— 200 —
któregokolwiek z naszych artystów i wykazać rzeczy-
wiste artystyczne zalety, trzeba wprzód zedrzeć po-
włokę fałszu, którą ich otoczyła nieświadomość este-
tyków.
Robota ta obraża dziś jeszcze wiele uprzedzeń
i ustalonych choć fałszywych opinii; obraża zresztą
przedrażnioną reklamami miłość własną artystów, po-
mimo to jednak musi być wykonaną, ponieważ tym
sposobem artyści, którzy przyjdą po nas, znajdą czystą
atmosferę, w której będą mogli rozwijać się i tworzyć
nie walcząc z temi trudnościami, które nam się prze-
ciwstawiały, nie narażając się na złamanie lub zwi-
chnięcie pod naciskiem ciasnych pojęć otoczenia, jak
to się stało nawet z tak wielkim talentem jak Matejki.
VII.
W powieści swojej L'Oeiivre, Zola opisuje skan-
daliczną burzę, jaką wywołał wśród publiczności, kry-
tyki, znawców, artystów i urzędowych sędziów Salonu
obraz, przedstawiający: pana w kurtce aksamitnej,
zwykłego paryżanina wziętego z bulwarów, siedzącego
obok leżącej w trawie nagiej kobiety, podczas gdy
dwie inne, również nagie, goniły się w oddaleniu między
drzewami Obraz drażnił i obrażał w najwyższym sto-
pniu pojęcie o prawdzie współczesnych mu ludzi, ponie-
waż każdy paryżanin, każdy europejczyk wie, że nie
wolno kobietom rozbierać się i bawić się nago z panami
w aksamitnych kurtkach w miejscach otwartych, na
dworze, w parku lub lesie. Inny obraz, tegoż malarza,
przedstawiał coś jeszcze mniej prawdopodobnego ze
— 201 —
względu na przepisy policyjne, przyzwoitość i moral-
ność publiczną, -- przedstawiał Sekwanę w środku Pa-
ryża z całym ruchem i życiem, jakie wre na niej,
i wśród którego, pod jaskrawemi promieniami słońca,
płynęła łódź, na której stała naga kobieta.
I nietylko ciasny hursua, stający dęba wobec
każdego nowego, wychodzącego poza zakres powsze-
dniości zjawiska, czuł się oburzonym takiem pojmowa-
niem malarstwa, — sam Zola, przez usta jednego z bo-
haterów powieści literata Sandoz'a przepowiada, że
to, co on nazywa resztkami romantyzmu, ta nieloi-
cmośó mieszająca do prawdy — zmyślenia , dziwaczne
i nieprawdopodobne pierwiastki, że nieloiczność ta zni-
knie zczasem całkiem ze sztuki, a pozostanie w niej
wielka, czysta i prosta prawda — taka jak samo ży-
cie — bez dodatków, sztuczek, bez żadnego fałszu.
A jednak malarz, który te dziwaczne, nieprawdo-
podobne obrazy pokomponował, nie miał nic innego
na myśli nad wydobycie z płaszczyzny płótna mozli-
ivie dosJconalego złudzenia pewnego motywu oświetlenia,
zwalczenia, zwyciężenia, opanowania natury i środków
malarskich, zamienienia farb na rzeczywiste blaski
barw i światła, osiągnięcia możliwej prawdy w przed-
stawieniu życia.
I malarz ten miał zupełną racyą; jego obraz był
prawdziwy, był realistyczny, nawet natur al i styczny, je-
żoh komu chodzi o szczytowe, modne nazwy, określa-
jące dążenie do prawdy w sztuce; malarz ten był zu-
pełnie konsekwentny i loiczny, ponieważ w malarsttvie
prawda nie zależy od możliwości przedstawionej sytua-
cyiy od prawdziwości danego wypadku, zdarzenia lub
stosunku rzeczy i ludzi, stosunku społecznego, towa-
— 202 —
rzyskiego, przyrodniczego, czy jakiego innego — pra-
wda w malarstwie zależy od czego innego. Niema tak
dziwacznej sytuacyi, nie ma tak nieprawdopodobnego
zachowania się ludzi i rzeczy, tak potwornego prze-
stawienia loiki zdarzeń, któreby nie mogły być moty-
wem realistycznego obrazu.
Można drwić sobie z praw społecznych, zwy-
czajów i obyczajów towarzyskich czy narodowych, wła-
ściwości etnograficznych , zależności ich od natury
ziemi; można nie dbać o prawa ciążenia ciał, o drogi
nakreślone planetom i słońcom ; o prawa życia i roz-
woju jestestw organicznych; można zburzyć, zniszczyć,
przemieszać całą loikę świata żyjącego, rzeczywistego
i być pomimo to krańcowym realistą w malarstwie,
pod warunkiem: zachowania loiki światłocienia, har-
monii hanu i ścisłości Jcsztaltu, kształtu nietylko w zna-
czeniu powtórzenia form rzeczy znanych, lecz również
w utrzymaniu prawdy stosunku jakiejkolwiek danej
bryły do oświecającego ją światła.
Malarz może kazać rosnąć różom na pustych
szczytach tatrzańskich, liUom kwitnąć nad rozpadlinami
lodowców; może zaludniać głębie mórz pięknemi ko-
bietami, może na kłębach chmur stawiać pałace i wieże
świątyń, może przez błękit nieba kazać iść lub lecieć
tłumom ludzi, koni, smoków, aniołów lub anielic; może
wprowadzać do codziennych warunków rzeczywistego
życia najbardziej nieprawdopodobne pierwiastki z pun-
ktu widzenia przyrodniczego lub społecznego i być za-
wsze prawdziwym, zawsze naturalnym.
I naodwrót, najpospolitsza scena, najzwyklejszy
sprzęt codziennego użytku , najściślej naturalne sto-
sunki ludzi, rzeczy i zjawisk, mogą być przedmiotem
— 203 —
obrazu całkiem nieprawdziwego z chwilą ^ w której
środki artystyczne malarstwa — kształt, światło i bar-
wa — będą użyte nieprawdziwie, w sposób konwen-
cyonałny, stylowy, manieryczny, umówiony.
Otóż o tern wszystkiem nie wiedziała estetyka
i krytyka, nie wiedzieli znawcijy nie słyszała publi-
czność i sądząc malarstwo z punktu pojęć tak od niego
odległycłi , tak mało związanych z jego istotą , jego
szczególnemi przymiotami jako samodzielnego odłamu
sztuki; rozklasyfikowała jego dzieła pod względem war-
tości i charakteru w sposób całkiem fałszywy.
Rozdział malarzy na idealistów i realistów, na
tych co „podnosili ducha' i na tych co się „tarzaU
w błocie wobec natury", — podział obrazów na „głę-
bokie dzieła twórczej myśli" i na „obrazki przedsta-
wiające rodzajowe (?) sceny powszedniego życia" — zo-
stał przeprowadzony na zasadzie znaczenia, jakie dla
sądzących miały pewne rsec^y i wijpadhi przedstawione
w obrazach.
Idealistą był ten co malował aniołów, madonny,
grobowce pod cieniem cyprysów, sceny smutne lub dra-
matycmey sieroty^ dobre uczynki, ludzi dobrych, pię-
kne kobiety owinięte w draperye, ruiny zamków; kto
malował ludzi dawniejszych, ilustracye do dzieł histo-
rycznych, którego figury ubrane były w starodawne
szaty i zbroje, piły wino z puharów i podpierały się
czekanami... i t. d. i dalej.
Bealistą zaś, był malarz przedstawiający deszcz
jesienny, błotnistą drogę, ludzi zdrowych i wesołych,
obdartego dziada, eleganckie współczesne kobiety, wnę-
trza nowoczesnych domów; wiejskie dziewki, pijaków,
życie dzisiejsze, ludzi bez „historycznego znaczenia"
— 204 —
surduty, sukmany, juchtowe buty i bose, bez sanda-
łów nogi, zwyczajne laski do podpierania się i tym
podobne sceny i przedmioty powszechnie znane w ży-
ciu codziennem.
Idealistą był ten co malował Julią, przebijającą
się sztyletem z miłości, realistą, kto przedstawiał Basię
trującą się łehJcami zapaleh z tego samego powodu.
Reahstą był ten, co rysował stójkowego zatrzy-
mującego rozbiegane konie, idealistą był ten, co ma-
lował hajduków miejskich uzbrojonych w halabardy,
ubranych w aksamitne kurty i stalowe hełmy z pióro-
puszami.
Jak idealnym dawniej był książę Józef goły, na
koniu bez siodła, — realnym zaś w swojej czapce z kitką,
w ułańskim fraczku i na koniu rwącym się z wędzi-
deł munsztuka. . .
Klasycyzm i romantyzm literacki, które między
sobą stoczyły śmiertelną walkę, podawały sobie ręce
i w zgodzie zasiadały na tronie krytyki z chwilą, w któ-
rej chodziło o malarstwo lub rzeźbę, albo o najnowsze
kierunki w Uteraturze.
Naga Belona , wieńcząca rycerza w rzymskiej
zbroi, zdawała się całkiem możliwą w sztuce, nie obra-
żała ani idealnych uczuć , ani też pojęć o tem , co
może być przedstawionem w obrazie lub poemacie, —
naga, bezimienna kobieta obok nowoczesnego człowieka
w aksamitnej kurtce, zdawała się czemś niemożliwem,
potwornem !
Naga Rusałka, wabiąca z pośród lilii wodnych
rycerza „w stal zakutego" — była idealnym, nieobra-
żającym nikogo tematem; naga dziewczyna, wabiąca
z oczeretów myśUwca lub gajowego w łapciach, by-
— 205 —
łaby czemś potwornie realistycznem — gorzej, byłaby
naturalizmem hrańcowym . . .
Wynikiem tego oceniania dzieł sztuki plastycznej
ze względu na moralne lub umysłowe pojęcia wyra-
żone w ich temacie; tego przenoszenia literackiego
punktu widzenia do malarstwa, tej kombinacyi, rerni-
niscencyi różnorodnych oderwanych teoryi, nie hczą-
cych się z samym faktem konkretnym, jakim były już
istniejące dzieła sztuki — stało się najfałszywsze roz-
segregowanie artystów.
Rzeczywiści realiści dostali się do raju idealnego;
zręczni kuglarze techniczni policzeni między „głębo-
kich wyrazicieli ducha dziejów"; tęskni marzyciele, włó-
czący melancholią swojej duszy wśród mroków jesien-
nego wieczoru — między brudnych realistów; malarze,
przedstawiający jeden i ten sam motyw uczuć, ten
sam nastrój psychiczny, zostali rzuceni na krańce prze-
ciwnych biegunów ze względu na krój sukni lub imię
bohaterów swoich obrazów.
Pobudką do rozróżniania kierunków, wobec zu-
pełnego nieuctwa krytyki, stawała się nawet wielkość
płótna, gatunek farby, woda lub olej, jednem słowem
wszystko, oprócz charalUeru samego dzieła sztuki ma-
larskiej, wyrażającego się w sposobie użycia barwy,
światła i kształtu.
Najdziwniejszy rezultat takiej krytyki wynikał przy
stosowaniu jej do teatru, gdzie np. Modrzejewska,
istota najprawdziwsza , najrealniejsza , gdyż żywa ko-
bieta, którą można było widzieć idącą po uhcy, je-
dzącą lody lub kuropatwy, jadącą powozem, i która
do sztuki wnosiła swoje ja najstoiczniejsze , najreal-
niejsze, swoje ciało, swój głos, ruchy, swoje oczy,
— 206 -
swój wdzięk i piękno wrodzone, we wszystkiem była
sobą i niczem innem być nie mogła^ jednak uważaną
była za objaw nie realisUjcsny, za kierunek idealny^
tak, jak żeby nie była żywym człowiekiem, tylko jakąś
koncepcyą czyjichś mózgów, wynikiem idealnych pory-
wów twórcy dramatu, który grała, lub dziełem reży-
sera, który urządzał widowisko.
Na dnie tej krytyki leży sceptycyzm, posunięty
do niemożliwych granic, pessymizm bezmierny w oce-
nianiu ludzi, którego nawet tak konkretna rzecz, jak
iywy czhwieh nie jest wstanie przełamać, nie jest
wstanie zmusić do wierzenia w pratodńwośó, realność
istnienia pięknych i dobrych zjawisk w ludzkim świecie!
Oczywista rzecz, że kiedy wśród takiej „tempe-
ratury moralnej" zjawił się Matejko, który zaczął od
smutnych i w dodatku historycznych tematów, odrazu po-
sadzono go w klatkę idealną, czczono za ideały, stwo-
rzono dokoła niego tak ciasną atmosferę ducha dzie-
jów^ i zakrystyi, dopóty spajano go haszyszem „posłan-
nictwa", dopóty wkręcano historyozoficzne patyki w kota
jego talentu , aż całkiem go zrzucono ze wspaniałej
drogi; po której iść zaczął — z drogi prawdy.
Matejko jest talentem malarsJcim nawskróś reali-
stycznym.
Ktoś powiedział, że: Sztuka jest to człowiek do-
dany do natury. Otóż ten subjektywny dodatek, nie-
dający się, niestety, wyrzucić ze sztuki, wpływa na
nadanie różnym dziełom sztuki rozmaitego chara-
kteru wskutek indywidualnych właściwości i zdolności
poznawania prawdy, ich twórców.
To, co w obrazach Matejki, poza zasadniczemi
błędami, wydaje się nienaturalnem, jestto ta różnica.
— 207 —
jaka zachodzi między jego sposobem przedstawienia
prawdy, a każdego innego artysty lub w ogóle czło-
wieka,—różnica tem większa, im bardziej jeden z wielu
porównywanych talentów będzie wyłączny, szczególny,
jednostronny lub ciasny. Lecz bez względu na wiel-
kość lub wszechstronność ostatecznego rezultatu, dą-
żenia Matejki są dążeniami każdego malarza, którego
się chrzci mianem realisty.
Jak jego talent malarski, podobnież jego umysł
wogóle skłonnym był do bardzo ścisłych badań , do
odszukiwania w historyi prawdy, na ile można bez-
względnej, do odtwarzania dawnego życia, przy po-
mocy nadzwyczaj sumiennych i pracowitych poszuki-
wań archeologicznych, studyów nad dawnemi zaby-
tkami sztuki i resztkami form bytu.
JeżeU kto ugania się za prawdziwością, autenty-
cznością delji, butów, pasa, zbroi, spinek, sprzączek,
pętelek i guzików; jeżeli kto stara się o portretowe
indywidaalizoivanie twarzy; jeżeli z nadzwyczajną siłą
wyraża różnorodne uczucia i stany psychiczne, jeżeU
wywołuje w twarzach zupełne złudzenie życia; jeżeli
swoich figur nie układa w wdzięczne, konwencyonalne
pozy, jeżeli pozwala im szamotać się pod wpływem
burzy uczuć, bez względu na piękny układ liaii, —
jest to talent i umysł, dążący do przedstawienia jak
najprawdziwszego życia, do wywołania możliwie sil-
nego wrażenia prawdy, co mu się też nieraz w spo-
sób wspaniały osiągnąć dało.
Rozpowszechnione dziś wiadomości o środkach,
przy pomocy których malarze i pisarze kierunku rea-
listycznego czy naturalistycznego budują swoje obrazy
czy powieści, — o tych pracowitych studyach i stosach
— 208 —
tego, co oni nazywają documents huinains, o mnóstwie
drobiazgowych obserwacyj , doświadczeń i badań,
ugruntowały przekonanie , że tylko na tej drodze da
się osiągnąć prawda w sztuce — że tylko ten jest
realistą czy naturalistą , kto swoje robotę prowadzi
w powyższy sposób- Jestto jednak przekonanie z gruntu
fałszywe, ciasne, ponieważ każdy talent i każdy umysł
może inaczej dochodzić do właściwego rezultatu. Tam
gdzie jeden potrzebuje gromadzić góry dokumentów,
inny wnioskuje z jednego ułamka faktu i wnioskuje
równie słusznie.
Są obrazy namalowane z pamięci i dające bez
porównania większe złudzenie prawdy — od obrazów
zbudowanych przy pomocy pracowitych i sumiennych
studyów ; ■ — rozstrzygającym czynnikiem jest tu nie
taka i taka ilość godzin, spędzona przed modelem, tylko
siła talentu.
Matejko obdarzony tak nadzwyczajnem poczuciem
różnorodnych wyrazów uczuć, wyrazów, których żaden
model dać nie mógł, który te wyrazy odtwarzał z tak
zdumiewającą siłą ; Matejko, oprócz tego, sądząc z jego
obrazów i tych nielicznych studyów, jakie znam, pro-
wadził bardzo staranne, bardzo zaciekłe badania, ja-
kichby się nie powstydził żaden naturalistą. Badania
te, wskutek tematów branych z przeszłości, komphko-
wały się przez mieszaninę poszukiwań archeologicznych
i studyów czysto malarskich — jedne i drugie dowo-
dzą jednak, że dążeniem Matejki, było osiągnięcie mo-
żliwie ścisłej prawdy. Kostyumy, które sobie szył po-
dług dawnych dokumentów, zbroje, których używał,
sprzęty, bronie i klejnoty, wszystko było studyowane
do obrazów lub w obrazach ze ścisłością i bezwzglę-
— 2t^\) —
dnością, na jaką tylko może się zdobyć talent reali-
styczny, złączony z wielkini; idącym do ostatnich krań-
ców temperamentem.
U Matejki wszystko jest żywe. Starodawne ubiory,
których krój tak rażąco różni się od dzisiejszych; ma-
terye, z których one były uszyte, dające fałdy tak inne
od tych, do których oko nowoczesnych łudzi było przy-
wykłe; kształt, który one nadają ludzkiej figurze —
wszystko to, Matejko przyjmował bez żadnych zastrze-
żeń, bez żadnego poprawiania, żadnego układania,
przykrajania do konwenansu akademickiego klasycyzmu
lub modnego gustu. W tym kierunku jest on tak krań-
cowym i szczerym czcicielem prawdy, jak ci, co mając
predylekcyą do ciemnych lul) brudnych stron życia,
wprowadzają je do sztuki bez żadnych obsłonek i
śmiesznych fartuszków.
W Matejki obrazach złotogłowia, aksamity, atłasy,
futra, koronki, zbroje, skóry, delie, żupany, rękawice,
buty, misiurki, husarskie skrzydła, płachty namiotów —
aż do pętelek i spinek — wszystko przedstawia się
ze swemi szczególnemi cechami kształtu, uderza swoją
oryginalnością i drży życiem tych ludzi , którzy je na
sobie noszą.
Żeby sobie uprzytomnić tę doskonałość odtwa-
rzania natury przez Matejkę, dość przypomnieć drzwi
spękane, wypłowiałą i podartą draperyą, zgniecione
pióro, żaboty, koronki, gwiazdy i hafty na mundurach,
porozrywane pętelki kontusza Reitana, jego pierś
obrosłą i inne szczegóły w Sejmie Warszaiushim ; opa-
loną kłodę, namiot, husarską zbroję, bochenek chleba,
zbroję Botorego, jego delią i tyle innych tak żywych,
tak plastycznych i prawdziwych rzeczy w Batorym ;
S Wilkifwic/. 14
- 210 —
te przepyszne nogi zakute w stal, żelazne rękawice
i misiurki, łuskowy pancerz Żyżki w Grunwaldzie;
hoaserye, dywany, atłasy, biblią czy krucyfiks w Unii,
cłioćby pysk buldoga w Joannie d'Arc — i setki in-
nych rozsypanych z bezprzykładną rozrzutnością szcze-
gółów — dość sobie to przypomnieć, żeby realistyczne
dążenia Matejki nie potrzebowały dłuższego dowo-
dzenia.
I trzeba było tej siły wyrazu, tego życia, jakie
mają twarze przez niego malowane, żeby ich nie za-
biła doskonałość sprzętów, ubrań, całego tego otocze-
nia tak bogatego, kolorowego, jaskrawego, wobec któ-
rego twarz ludzka jest tak ubogim motywem kształtu
i barwy.
Dziś nawet, kiedy Matejko wyczerpał się i zużył
do szczętu, kiedy pod wpływem narzuconych mu ce
lów i własnych zboczeń myślowych , Matejko oddala
na ostatni plan kwestye malarskie w obrazach , dziś
jeszcze wśród dziwacznych pomysłów, z pod skorupy
maniery błyszczą od czasu do czasu te kapitalne ce-
chy jego talentu.
Wziąwszy z mnóstwa obrazów Matejki ten, w któ-
rym on był najbardziej sohciy kiedy jego umysł i talent
szły w zupełnej harmonii, obraz, który ma wszystkie
największe zalety Matejki , nie mając jego wad rażą-
cych, który zarazem przedstawia naturę wziętą naj-
wszechstronniej — t. j. Kazanie Skargi, przekonać się
można, że nawet w pojmowaniu tematów history-
cznych, Matejko różni się całkiem od tych wszystkich
historycznych malarzy, którzy malowali historyą tak,
jak ją pisali historycy, patrzący na dzieje przez par-
gamin traktatów, z podnóżka tronu lub pola bitew.
— 211 —
Kazanie Slcargi nie jest żadnym urzędowym tematem,
jest sceną, opartą na motywach psychicznych, czucio-
wych, na wyrazach twarzy, na tem, co z życia ma-
larstwo może przedstawiać, — jestto pojęte i skom-
ponowane nawskróś reaUstycznie.
Malował on Skargę czującego, myślącego, mó-
wiącego, Skargę żywego ; nie treść lub symbolikę jego
słów, nie jakąś filozofię, tylko rzeczywisty na ile mo*
żna go sobie przedstawić stosunek do współczesnych
mu osób — do Zygmunta III-go, Zamojskiego, Sta-
dnickiego i innych — do całego mnóstwa ludzi, którzy
zachowują się wobec słów Skargi, każdy odpowiednio
do swojej natury indywidualnej. Kiedy jednym miota
gwałtowne wzruszenie, kiedy twarz jego drga burzą
uczucia, — drugi drzemie nie rozumiejąc — inny za-
chowuje się dumnie — słucha, lecz czuje się na swem
stanowisku, wyższym nad wszystko co słyszy. Ile
figur — tyle ludzi żywych; — ile twarzy, tyle kapi-
talnych wyrazów. Wszystko tu żyje , wszystko nosi
piętno samodzielnego wielkiego talentu , dla którego
nie istnieje żaden konwenans , żadna rutyna szkolna,
żaden styl umówiony, — żaden hamulec w dążeniu
do prawdy oprócz własnej osobowości, tego nieod-
łącznego od ludzkich dzieł subjektywizmu i co za tem
idzie, niestety, własnej maniery.
Obraz ten jest życiem, wziętem tak ściśle z tej
strony, którą malarstwo może przedstawiać najzrozu-
mialej, najjaśniej, że gdyby, jak to z dziełami sztuki
bywa, przeżył on nawet istnienie społeczeństwa, z któ-
rego wyszedł, gdyby zniknęła pamięć imion i czasów
w nim przedstawionych , będzie on zawsze doskona-
łym obrazem ludzi zostających pod wpływem potę-
14*
— 112 —
żnych słów mówcy. Choćby kto nie słyszał imienia
Skargi, nie wiedział nic o naszej łiistoryi, wobec tego
obrazu nie będzie miał żadnych zagadek , żadnych
wątpliwości, ponieważ przedstawia on życie prawdziwe
z jego trwałemi Aviecznemi cechami.
Jeżeli nawet patrzeć na realizm w sztuce z punktu
naszej estetyki t. j. uważać go za dążenie do przed-
stawiania ujemnych, podłych, brudnych lub brutalnych
stron życia ludzi i natury, i tak Matejko, wiedziony
swoim pesymizmem w poglądzie na nasze przeszłość,
stworzył wiele rzeczy, które idealna estetyka powinna
była wyświecić i potępić.
Ten sam natchniony Skarga, jak pospolicie wy-
gląda w innym obrazie, w Sędziwoju, robiącym złoto
na dworze Zygmunta III-go ; Gamrat, wracający z hu-
latyki, Bolesław Śmiały z kochanką ; Leszek i Gryfina,
Kazimierz Wielki, idący na ucztę Wierzynka i te
wszystkie krwawe mordy i zdrady, wypisane na jego
obrazach — nie są chyba dążeniem do upiększania,
idealizowania życia a choćby do przemilczania jego
stron ciemnych.
Niezależnie od tego zacieśnienia w pojmowaniu
prawdy, jakie wynika z indywidualności artysty, sztuka
posiada rozmaite środki na wyrażenie różnych cech
i właściwości natury. Kształt daje się odtworzyć w ma-
larstwie i zapomocą wyłącznie linii, obrysowującej jego
sylwetę i zapomocą światłocienia bezbarwnego , jak
również przy użyciu całego bogactwa tonów barwnych,
jakiemi się wszystko w naturze mieni.
Użycie tego lub innego środka, jak daje możność
przedstawienia pewnej tylko strony natury, tak również
wpływa na charakter dzieła sztuki.
— 213 —
Michał Anioł, talent czysto rzeźbiarski, rysujący
człowieka w abstrakcyi, bez tła i efektu, przy pomocy
konturu wypełnionego modelacyą i Rembrandt, wy-
dobywający ludzką postać jako barwną plamę —
przedstawiają każdy naturę — wyrażają pewne jej
strony — są prawdziwi, choć różni.
Podobnież rysunki malarzy japońskich dla euro-
pejczyka zanim przywyknie do ich sposobu przedsta-
wiania natury, wydają się pozbawionemi wszelkiej
prawdy — z chwilą jednak, w której się przystosuje
do tej koniecznej , niestety, strony malarstwa, — do
sztuczności środków przedstawienia życia — odkryje
w nich nadzwyczajną ścisłość obserwacyi, subtelność
wyrazu, prawdę ruchu — to wszystko, co innemi spo-
sobami wyraża sztuka europejska.
Malarstwo nowoczesne, to, na które dziś patrzemy,
w ciągu ostatnich lat kilkunastu, zrobiło takie postępy
w kierunku opanowania najwszechstronniejszego na-
tury, czystej prawdy, szczerego życia, tak się posunęło
naprzód w dążeniu do wyzbycia się wszelkich środ-
ków sztucznych, warunkowych ~ przeszło przez tyle
przeobrażeń, — że ci co rozwinęh się i tworzyli przed
tym czasem, zdają się być już bardzo zacofanemi. —
Cóż mówić o Matejce, który używa wielu sposobów
średniowiecznej sztuki, który często zdaje się przema-
wiać do ludzi wieku czternastego lub piętnastego. Lecz
odrzuciwszy to, co stanowi różnicę między nim a naj-
nowszemi kierunkami, przychodzi się do wniosku, że
pewne strony natury, życia, ludzkiej duszy, przedstawił
on z siłą i prawdą ^ które się żadnych nie boją po-
równań.
Meissonier jest wyłącznie rysunkowym talentem,
— 214 —
kolor jego obrazów jest zupełnie lichy, — obrazy te
nie mają też żadnej pretensyi do wykładania historyi,
do przedstawiania czego innego nad to, co z człowieka
i natury można zapomocą kształtu wyrazić. Jeżeliby
krytyka francuska zamiast cenić go, za istotnie nie-
zrównaną doskonałość formy i prawdę kompozycyi,
zrobiła z Meissoniera największego 'kolorystę, najfan-
tastyczniejszego romantyka, najbardziej nadzmysłowego
wyraziciela idei, proroka swego ludu, „króla ducha" —
wogóle, zrobiła z nim to, co z Matejką nasza estetyka
i opinia publiczna , ktoś, ktoby chciał z tego chaosu
cech i zalet wydobyć istotną treść talentu Meissoniera,
musiałby po kolei zbadać każdą z tych stron malar-
stwa i wykazać brak ich w obrazach Meissoniera, pod-
nosząc zarazem do właściwego znaczenia to , co sta-
nowi jego zaletę^ jego wielkość. 1 ani Meissonier, ani
sława sztuki francuskiej nie straciłaby na tem —
obrazy jego pozostałyby czem są, niedoścignionemi
wzorami doskonałości kształtu, a imię jego , stałoby
zawsze obok imion największych artystów.
Podobnież z Matejką: jeżeli odsuniemy z jegę
obrazów „mistrzowstwo kolorytu," którego w nich nie
ma, a co krytyka nasza uważała za główną ich za-
letę, za znamienną cechę talentu Matejki, jeżeli od-
rzucimy z nich symbolikę barw i linii , historyozofią,
idee, głęboką treść dziejową, posłannictwo apostolskie
i wszystkie inne nimbusy, któremi go otoczyła opinia
społeczeństwa i teorye idealno-realnych estetyków, a
które Matejko uznał niestety za swoje, — jeżeh jego
sławę obedrzemy z tego całego szychu frazesów,
w które go ustroiła niewiadomość, nieuctwo jego oto-
czenia, — Matejko, pozostanie jeszcze olbrzymim ta-
215
lentem , nieporównanie wielką i samodzielną indywi-
dualnością, — malarzem, który pewne strony natury
odtworzył z niesłychaną siłą i prawdą, który w pe-
wnym kierunku stworzył rzeczywiste arcydzieła i który
zresztą pozostawia dowody, że w jego talencie leżały
pierwiastki wszechstronniejszego przedstawienia życia —
pierwiastki zmarnowane, bądź wskutek oddziaływania
sfery, w której Matejko żył i tworzył — bądź też wsku-
tek właściwości jego własnej organizacyi psychicznej.
Jak wiadomo, naszej estetyce te istotne zalety
Matejki zdawały się czemś bardzo małem, o czem za-
ledwie wspominała w ogólnikach, — ktokolwiek zaś
chciał, żeby Matejkę szanowano i uważano za to,
czem on jest w istocie, — był bluźniercą „zarażonym
realizmem," „knajpowym estetykiem," „sekciarzem"
lub czemś gorszem !
A jednak nikt nie czci Michała-Anioła za „mi-
strzowstwo koloru," bo go nie miał, ani za „głęboką
treść dziejową," bo jej nie starał się wyrażać — Mi-
chała-Anioła czcili współcześni za doskonałość kształtu,
za zamienianie bryły marmuru na potężne, drgające
życiem ludzkie ciała.
Kiedyś, kiedy przebrzmią echa tej polemicznej
walki, kiedy w zapomnienie pójdą opinie dzisiejszego
społeczeństwa, kiedy talent Matejki przestanie służyć
za oręż do walki między teoretykami, za hasło lub
tarczę dla pewnych ciasnych bieżących opinij i inte-
resów — kiedyś przyszłe pokolenia będą go podziwiać
za to, czem był rzeczywiście: czcić jako wielkiego
przedstawiciela dążeń do opanowania i wyrażania
prawdy, kycia w malarstwie, jakiemi byli zresztą wszy-
scy wielcy artyści, wszystkich ludów i czasów.
WYSTAWA SZTUKI W KRAKOWIE.
Szkoła krakowska.
.p'
ierwsza, wielka, ogólna wystawa sztuki polskiej/^
"c^ jest może „wielką," ale nie jest ogólną: poza
bardzo nielicznemi wyjątkami, jest ona popisem hra-
howshiej szholy sstuJc pięknych, publicznem przedsta-
wieniem wyników jej działalności.
Wobec nadzwyczajnego stanowiska, jakie w życiu
naszego społeczeństwa zajęła sztuka, wobec mnóstwa
ludzi, którzy ze wszystkich stron kraju do niej się
cisną , wobec tego zresztą , że szkoła krakowska, —
jedyna, — postawiona w całkiem wyjątkowych wa-
runkach, mogła i powinna była stać się ogniskiem
tego, bądźcobądź, silnego ruchu umysłów, ma ona dla
nas wielki interes. Wpływ tej szkoły na uczniów i jej
stosunek do sztuki wogóle , jest sprawą artystyczną
i społeczną pierwszorzędnego znaczenia.
Szkoła, której zadaniem jest kształcenie artystów,
różni się do pewnego stopnia w swoich celach od
»- 217 —
każdej innej szkoły. W tak zwanem wykształceniu
ogólnem, jednolitość programu szkolnego^ zastosowa-
nego bez względu na indywidualność uczniów, wy-
równywając różnice ich pojęć, upodobań i do pewnego
stopnia charakterów, upodobnia ich sobie, więc uspo-
łecznia. Rezultat ten, pomimo wszystkich gwałtów za-
dawanych osobowości , jest jeszcze w tym wypadku
dodatnim.
W sztuce, która istnieje tylko dzięki indywidual-
nym wysiłkom talentótu, wykształcenie powinno dążyć
do jak najswobodniejszego , najszerszego rozwinięcia
cech i przymiotów szczególny clij osobistych każdego po-
jedynczego talentu.
Ściśle biorąc, zadanie szkoły w tym wypadku
powinno się redukować do dania najogólniejszej, naj-
szerszej i najelementarniejszej podstawy umiejętności, —
do dania w ręce narzędzi artystycznych. W malarstwie
naprzykład, rozwinięcie wprawy oka i koordynacyi ru-
chów ręki z wrażeniami mózgowemi, zrozumienie za-
sady światłocienia, harmonii barw i perspektywy, oto
wszystko co szkoła dać może. Poza temi podstawo-
wemi warunkami istnienia malarstwa — wszystko
zresztą jest do zrobienia przez siebie i tylko przez
siebie.
Szkoła powinna tak przygotować swoich uczniów,
żeby poza nią mieli otwarte wszystkie horyzonty; —
żeby między nimi a światem zewnętrznym nie stawała
żadna ciasna, z góry przyjęta formułka, rutyna i wy-
łączność nie pochodząca z indywidualnych, szczerych
porywów artystycznego temperamentu.
Wobec takiego zadania szkoły artystycznej, nau-
czycielem w niej może być tylko człowiek obdarzony
— 218 —
jak największą objektywnością umysłu i jak najszerszą
wielostronnością uzdolnienia, ponieważ z jednej strony
nauczyciel taki powinienby rozumieć całą różnorodność
talentów, — z drugiej zaś całą rozmaitość zjawisk
barwnych i świetlnych, całe bogactwo kształtów, które
są dla tych talentów materyałem twórczym.
Nauczycielem malarzy może być tylko ten, w któ-
rego robocie nie widać wcale maniery, którego studya
lub obrazy mogą być, jah sama natura, wzorem dla
wssijsthkh. Że taki idealny nauczyciel jest prawie nie-
możliwy, nie ulega wątpliwości , że we wszystkich
szkołach i akademiach pod tym względem pozostaje
wiele do życzenia, jest pewnem, — krakowska jednak
szkoła istnieje w warunkach, najmniej swobodnemu
rozwojowi sztuki przyjaznych.
To, co nazywamy ahidemicznością, co było do-
tąd związane z pojęciem o naśladowaniu greckiej lub
włoskiej sztuki; — w gruncie rzeczy stosuje się do
każdego kierunku pielęgnowanego w danej szkole,
bez względu na jego rodowód. Akademizm, czy po-
chodzi od okruchów Partenonu , czy od fresków Mi-
chała-Anioła, czy od obrazów Matejki, wyraża zawsze
ciasną wyłączność : rutynę i szablonowe formy, w które
każdy mały temperament i talent daje się z łatwością
wtłoczyć, z któremi większe talenta walczą, lub o które
się łamią.
Cechą szkolarstwa jest zacieśnienie pojęć do pe-
wnych formułek, z których powstają recepty na robie-
nie obrazów. Ludzie wychodzący ze szkoły, której byh
dobrymi uczniami , podobni są najczęściej do takich,
co umieją czytać tylko na pewnej książce i karcie.
Szkolna rutyna narzuca im swoje ideę sztuki, swoje
— 219 —
prawa kompozycyi, swoje sposoby malowania, aż do
upodobań w pewnych farbach.
Nagrody i odznaczenia, zdobyte w szi^ole, do-
wodzą najczęściej tego tylko, że dana indywidualność
dała się nagiąć lub zabić rutynie panującej w danem
ciele akademicznem.
Zjawiskiem , które codzień można obserwować,
jest zupełne niedołęstwo laureatów szkolnych z chwilą,
kiedy zostali wypuszczeni w świat, na drogę pracy
samodzielnej. Z jednej strony bogactwo i różnorodność
wrażeń od natury nie mieści się w szkolnej idei sztuki,
z drugiej, własna indywidualność; rozpętana z powi-
jaków, uwolniona z ciągłego dozoru, budzi się i po-
żąda odpowiednich form do uzewnętrznienia się ;
w końcu sztuka poza szkołą robi postępy, wobec któ-
rych umiejętność z niej wyniesiona jest najczęściej
dziecinnem sylabizowaniem.
Rozpaczliwem jest rzeczywiście położenie ludzi,
którzy w dobrej wierze, na seryo, ba! nawet z zapa-
łem przyjmowaU taką szkolną naukę, i którzy naraz
widzą , że cały ten szkolny aparat na nic się im nie
przydał, że wszystkie narzędzia, któremi ich szkoła
obdarzyła , są to zardzewiałe , zużyte i niezgrabne
graty, i że wogóle ta forma, którą się wyniosło ze
szkoły, jako ostateczne skrystalizowanie swego ja ar-
tystycznego, że forma ta nie pasuje wcale, że jest od-
ciskiem cudzej indywidualności.
Znałem takich, bardzo cenionych artystów, którzy
w chwilach rozpaczliwej szczerości oddawah jedne
połowę wyniesionej z akademii mądrości, byleby za-
pomnieć drugiej . . .
Tylko wielka samowiedza, krytycyzm i silna in-
— 220 -
(iywidualność mogą wyleczyć z akademizmu. Kuracya
to trudna i kosztowna , a często bezskuteczna , gdyż
maniera przyczepia się jak trąd i niszczy samodzielność
i energią talentu.
Sztuka, tak jak wiara, kona w formułkach. Gdzie
nie ma osobistych, samodzielnych porywów, niezale-
żnych dążeń , zdobywania wiedzy na własną rękę,
u pierwszego źródła — tam się wytwarzają zastój,
niedołęstwo i martwota.
Że Matejko jest jedną z najwybitniejszych indy-
widualności dzisiejszej sztuki, najbardziej określonych,
odrębnych i zacieśnionych w sobie, że jest indywidual-
nością posługującą się olbrzymim talentem, o tem wia-
domo wszystkim, lecz że przymioty te są najmniej po-
trzebne, lub wprost szkodhwe w kierowniku szkoły, —
tego nikt nie podejrzewał. Prof. Łepkowski, w swojej
książce o sztuce, cieszy się z objęcia przez Matejkę
dyrektorstwa szkoły i przepowiada świetny rozwój
instytucyi i sztuki.
Niestety, rezultat jest wprost przeciwny — do-
wodzą tego wszystkie obrazy krakowskich uczniów,
jakie dawniej można było widzieć i jakie obecnie są
na wystawie.
Śmiesznem byłoby i wprost niesłusznem obwiniać
Matejkę o to, że panowie: Abramowicz, Piwnicki,
Krzesz, Lepszy, Styka etc, nie mieli dosyć własnej
indywidualności i daU się zdusić manierze swego mi-
strza. Michał-Anioł, Rubens czy Matejko, każdy okre-
ślony i samodzielny talent narzuca się innym i wy-
twarza naśladownictwo. Nie obwiniając więc wprost
Matejki, trzeba jednak przyznać stanowczo, że posta-
wienie go na czele jedynej u nas instytucyi artysty-
- 221 —
cznej wychowawczej było skazaniem jej z góry na
jałowość i osądzeniem całego pokolenia artystów na
zmarnowanie.
Czyje wrażenia pochodzą wyłącznie z książki,
czyje oczy zwrócone są ciągle w przeszłość umarłą,
ten z konieczności bierze formę swoich dzieł z dru-
giej lub trzeciej ręki. Kto chce wyobrazić i przedsta-
wić scenę z wieku piętnastego, ten musi wprzód od-
budować sobie formy i hartuy owoczesnego życia. Nie
było wówczas fotografii dającej niefałszowane doku-
menta prawdy, poznać więc to dawne życie można,
tylko studyując dawną sztukę, a przytem nieodłączną
od niej czyjąś manierę.
Jak sam Matejko przejął się wielu formami śre-
dniowiecznej rzeźby i malarstwa, podobnież z kolei
zarażał manierą tych , co od niego nabierali wiado-
mości o ludziach i rzeczach. Któż u nas dziś wątpi,
że „przeszłość wstaje jak żywa z jego obrazów ?" Kto
jest wstanie przedstawić sobie dawnych Polaków ina-
czej , jak z temi podrysowanemi oczami , zmiętych,
wydręczonych i przesadnych ? On pierwszy objął całą
przeszłość; przewertował i przestudyował wszelkie
materyały archeologiczne, z bajeczną pracowitością
i sumiennością badał wszelkie okruchy, nawet, pomni-
ków dawnego życia i sztuki; odbudował sobie i dla
siebie całe to życie ; zgromadził ogromny zasób eru-
dycyi archeologicznej i stał się źródłem wiedzy dla
całego pokolenia, które, oprócz nauki o przeszłości,
brało z jego pracy, jako naddatek, jego manierę.
Tak powstała szkoła krakowska, której punktem
wyjścia jest zawsze ilustracya jakichkolwiek tekstów,
archeologia, trzymanie umysłów młodzieży w odoso-
- 222 —
bnieniu od żywej natury, dzisiejszego życia, pojęć i oto-
czenia.
Gały ten tak malowniczy Kraków, ze swoją archi-
tekturą piętrzącą się sylwetami wież na tle nieba,
z dachami miedzianemi; pokrytemi śniedzią, z poczer-
niałemi ścianami z cegły, z całą swoją różnorodną
ludnością: mnichów. Żydów, kolorowego wojska, py-
sznych krakowskich chłopów — cały ten Kraków nie
istnieje dla szkoły krakowskiej. Oprócz bardzo niedo-
łężnych obrazów Lipińskiego i płytkich akwarel p.
Tondosa, to interesujące otoczenie nie odbiło się w ni-
czyich zresztą pracach.
Kraj tak malowniczy, nawet w najbliższem oto-
czeniu Krakowa; Tatry tak niedalekie, z całym prze-
pychem i dziwnością swoich barw i kształtów, z ludem
tak wdzięcznym jako forma dla artysty, z jego życiem
pasterskiem, walką z potężną naturą — nie zaintere-
sowały wcale krakowskich malarzy,
O, nie! oni mają swoje: „Alarmy w XVII wieku,"
swoje „Przechwałki wojenne," wjazdy i wyjazdy,
śmierci, gwałty, traktaty — mają, zresztą, nigdy nie
schodzącą z placu „Ucztę Wierzynka." Myśl ich tłucze
się ciągle po wertepach archeologii między trzynastym
i siedmnastym wiekiem — ośmnasty zdaje się już być
dla nich za świeżym.
Zastrzegam się, że jest dla mnie absolutnie
wszystko jedno, jakie kto temata obiera do swoich
obrazów — chodzi tu o to : że wskutek tak zwanego
historycznego kierunku , podstawą pracy tych panów
była zawsze twórczość Matejki. On za nich myślał,
wiedział, czuł i umiał, — on doprowadzał ich, zrazu
— 223 —
nieświadomie , do muru , o który rozbijały się ich
talenta.
Uczniowie krakowskiej szkoły przejmowali od
„mistrza" linię, barwę, sposób modelowania, kompo-
zycyę przeładowaną , mnóstwo epizodów stłoczonych
na jednem płótnie bez związku organicznego z bu-
dową i akcyą obrazu.
CJiacun fait la łheorie de son talent, — to, co
było bezwiednem oddziaływaniem wielkiego talentu
i wielkiej indywidualności, z czasem stało się teoryą
sztuki, formułą, rozwiązującą wszelkie, nawet niearty-
styczne zagadnienia.
U góry stał „mistrz" przyjęty i uznany bezwzglę-
dnie, otoczony gronem nauczycieli zmanierowanych,
ciasnych i zużytych, a szkoła oddana na łup maniery,
rutyny i kręcenia się w ciasnem kółku matejkowskiego
szablonu.
Skutki takiego stanu rzeczy są zawsze jednakie,
w Krakowie czy gdzieindziej : zjawiają się coraz nowe
osobistości, otoczone blaskiem szkolnego powodzenia ;
krytyka przepowiada świetną przyszłość „ulubionym
uczniom mistrza," a potem nie zostaje z tego nic
Dwa, trzy obrazy następne i widać już zupełną ruinę.
Między naturą i życiem, między samym malarzem
a jego indywidualnością , stoi nieprzełamana maniera
szkolna i czyni zeń niedołężnego starca, który „nie
począwszy, żyć przestaje."
Trzeba sobie przypomnieć, z jaką naprzykład
wrzawą wyszli ze szkoły panowie Kosowski i Krzesz, —
ludzie, którym bądź-co-bądź nie można odmówić zdol-
ności. Cóż dzisiaj zostało?
„Skazana" p. Kossowskiego była receptowem
— 224 —
powtórzeniem maniery i sposobu pojmowania Matejki.
Oprócz siły talentu i szczerości, było w tem wszystko :
mnóstwo epizodów, mnóstwo aluzyj alegorycznych,
i bezpotrzebne obrysowywanie, i brunatne sosy. W na-
stępnym już obrazie: „Wjazd Jadwigi/ p. Kossowski
przedstawia się jako talent chory, bez wyjścia, malarz
nie wiedzący, czego chce i dokąd idzie, a jego .„W ką-
pieli" jest lichotą zupełną.
Pan Krzesz zdradza widoczną zdolność kolory-
styczną, lecz w rysowaniu, w używaniu ruchu jest już
doszczętnie zmanierowany. „Bitwa pod Orszą" i inne
jego prace są strącaniem się po pochyłości szkolnej,
krakowskiej rutyny.
I nietylko młodsze pokolenie, bezpośredni ucznio-
wie Matejki, ale jego rówieśnicy, może koledzy, są
spustoszeni do szczętu jego manierą; panowie Łu-
szczkiewicz, Cynk, Picard, Eliasz albo już całkiem nie
tworzą, albo też w tem, co zrobili lub robią, odzna-
czają się wszystkiemi wadami .mistrza" — naturalnie,
nie mając żadnych jego zalet.
Jestto bowiem nieodłączną cechą naśladowców,
że złe strony ich wzorów występują w nich jeszcze
potworniej. Naśladowca zdradza najhaniebniej tego,
kogo naśladuje.
Szczęście to wielkie dla naszej sztuki, że żyjemy
w czasach tak ułatwionych stosunków międzynarodo-
wych. Dzięki wystawom powszechnym, dzięki ułatwio-
nej komunikacyi, dzięki zresztą bardziej w nas rozwi-
niętemu pierwiastkowi osobowości, w sztuce naszej
utrzymują się pewne niezależne osobistości i prądy.
Dzięki tym warunkom, niejeden adept krakowskiej
szkoły otrząsa jej prochy na progach Paryża, Mona-
— 225 —
chiiim, Wiednia lub też, co najrozumniejsze, na po-
lach własnego kraju.
W ostatnich pracach krakowskiej szkoły, maniera
Matejki zdaje się słabnąć. Obrazy panów Lisiewicza,
Unierzyckiego , Łuskiny, Borkowskiego różnią się już
trochę między sobą. Rysowane są 'i malowane trochę
inaczej/ lecz w stosunku do dzisiejszej sztuki wogóle,
nie samodzielniej, nie oryginalniej. Krakowska szkoła,
która dawniej wychodziła z miniatur piętnastego wieku
(Eliasz, Abramowicz), teraz jeszcze idzie o jakie pięć-
dziesiąt lat za dzisiejszym rozwojem sztuki euro-
pejskiej.
To, co widać w jej obrazach, są to resztki kie-
runków, które obeszły całą Europę, zszarzały się, wy-
czerpały i umarły. Sztuka ta przypomina starganą
i zniszczoną suknią, niegdyś piękną, która sponiewie-
rana, podarta, spłowiała i poplamiona, dostaje się na
plecy dziadowskie.
W obrazach o treści religijnej , niema śladu sa-
modzielnego myślenia lub czucia. Resztki włoszczyzny
lub Delaroche, jedno i drugie w hchszym gatunku,
oto źródła rehgijnych natchnień. Tam zaś, gdzie ane-
gdota zaczepia o nasze przeszłość , silnie jeszcze pa-
nuje Matejko — w innych, pewna kosmopolityczna
rutyna, nicowane francuskie obrazy, niewychodzące po
za konwencyonalność „żywych obrazów," lub urzędo-
wych, historycznych malowideł.
Niema tu prac, któreby zdradzały szczerą chęć
dobrego malowania, zamiłowania bezwzględnego do
samej sztuki, lub pasyi do odtwarzania życia, nic —
tylko słabe ilustracye płytkich lub szumnych frazesów,
obrachowanych na wzruszenie tłumów.
iS. Witkiewicz. ^k
~ 226 -
Wobec błahego rezultatu, pracowitość i staran-
ność robi przykre wrażenie zmarnowanego bezcelowo
trudu. Artyści ci zasługują na współczucie i szczerze
można im życzyć, żeby mogli jeszcze zrzucić z siebie
cały ten cudzy ciężar szkolnej rutyny i zaczęli się
uczyć na nowo, — szczerze i samodzielnie.
Średni nawet talent, rozwijający się swobodnie,
trafia na właściwą sobie sferę twórczości; wybiera
najodpowiedniejsze dla siebie, a tern samem najła-
twiejsze, względnie, strony natury i daje w rezultacie
rzeczy dobre, ciekawe i nowe.
Sztuka istnieje tylko indywidualnością talentów
i musi się odnawiać, żeby istnieć. Jeżeli nie można
lepiej — to trzeba zawsze inaczej.
Wszelkie kierunhi pojęte tak, jak to ma miejsce
w krakowskiej szkole: uznanie czyichkolwiekbądź oso-
bistych cech, a nawet zalet, za kres rozwoju i celów
sztuki — wszelkie takie kierunki są tej sztuki zabój-
stwem, a conajmniej zacieśnieniem i skrępowaniem.
Jakkolwiek odrodzenie greckiej i rzymskiej sztuki
w wieku szesnastym, nie było przygotowane żadnemi
teoretycznemi formułkami, jakkolwiek było szczerym
i nagłym wybuchem podziwu i entuzyazmu dla wydo-
bytych z gruzów arcydzieł; jakkolwiek tylko atawizm
pewnych cech rasowych i przesiąknięcie całej umy-
słowości starożytną kulturą mogły umożliwić tak szczere
przejęcie się przez artystów odrodzenia jej formami —
pomimo to wszystko czuć, że im w tych formach za-
ciasno. Patrząc uważniej w sztukę, widać, że taki
„Michał- Anioł" nie mieścił się właściwie w klasycznych
formach, że je rozsadzał lub naginał do swej potężnej
indywidualności; że taki, naprzykład Tintoretto, całą
— 227 —
siłą swego rzutkiego temperamentu przeciwdziałał spo-
kojowi i nieruchomości greckiej. A idąc dalej, z wielką
słusznością można żałować, że grecka sztuka narm-
cila się wszystkim tym talentom i geniuszom, że je
skrępowała i powstrzymała, lub uniemożliwiła po-
wstanie i rozwój całkiem samodzielnego okresu życia
sztuki. Zasadniczemi, składowemi pierwiastkami sztuki
są osobowość artysty i świat zewnętrzny; od wzaje-
mnego tych pierwiastków stosunku zależy charakter
dzieł danej epoki rozwoju sztuki. We Włoszech sze-
snastego wieku, między osobowością talentów, a na-
turą, jako pośrednik i mistrz, stanęła sztuka klasyczna
i kierowała każdem drgnięciem myśli i ręki. Przy ca-
łej potędze i szerokości owoczesnego ruchu umysłów,
jestto zawsze tylko: odrodzenie. Dzięki sile ich twór-
ców, dzieła odrodzenia są doskonałe, — dzięki zaś
temu, że kultura grecka i rzymska nie daje się wy-
rzucić z umysłowego życia Europy, są one zrozumiałe.
Lecz ogólne bogactwo sztuki zyskałoby więcej, gdyby
jej rozwój we Włoszech poszedł drogą tak niezależną,
samodzielną, jak w Holandyi.
Nasza sztuka, — wynik usHowań jednostek, sa-
motnych, pojedynczych talentów, powstawała i rozwi-
jała się, na razie, bez żadnego udziału tych sfer, które
gdzieindziej zakładały akademie i nakreślały, mocą
edyktów, ideały artystyczne.
Na własną rękę i odpowiedzialność przedsiębrane
wyprawy w świat sztuki, mogłyby u nas wydać malar-
stwo oryginalne, niezależne, w któremby cała różno-
rodność talentów tworzyła na wspólnem tle naszej
natury i życia społecznego.
Jak malarstwo holenderskie, podobnież nasze mo-
lo*
228
głoby się stać chwałą i źródłem bogactwa swego czasu,
pomnikiem samodzielnej cywilizacyi, dokumentem lii-
storycznej prawdy i świadectwem żywotności i prawa
do życia ludu, który je wydał. Na to jednak trzeba
było inaczej przygotowanego społeczeństwa, społe-
czeństwa , któreby otoczyło tę sztukę odpowiednią
atmosferą moralną i zapewniło jej materyalne warunki
istnienia.
Jak wiadomO; oprócz wielu innych nieprzyjaznych
rozwojowi sztuki warunków, społeczeństwo nasze miało
jeszcze i ten najważniejszy, że sztuki tej wcale nie
potrzebowało.
Przyjęło wprawdzie na swoje własność moralne
skutki istnienia tej sztuki, pokrzepiło ducha sławą
swoich artystów, wypłaciło im pewną zdawkową mo-
netę uznania i... puściło w świat szeroki.
Artyści nasi, o ile nie marnieją w kraju, o ile
mogą coś robić, rozwijać się, a choćby żyć i zarabiać
na życie swoją sztuką , wynoszą się zagranicę , jeżeli
tylko mają dosyć praktycznej energii. Szukanie ratunku
i wyjścia z tego życia bez przyszłości zapędza ich na-
wet na pola dalekich bitew.
Dzięki zbiegowi wielu szczęśhwych okoliczności,
a w znacznej części zapewne dzięki stanowisku, jakie
zajął Matejko , sztuka nasza dostała wkońcu własny
przytułek, krakowską szkołę sztuk pięknych, która je-
dnak zamknęła się w ciasnem zadaniu propagowania
kierunku swego dyrektora , a tem samem nie mogła
się stać ogniskiem całego ruchu artystycznego u na&.
Jest ona tymczasem grządką, na której rozradza
się to, co krytyka wiedeńska nazwała ^ Matejko' s Ahle-
— 229 ~
ger% — cieplarnia, w której pielęgnują się roślinki,
nie mające ani racyi, ani siły do samodziefnego rozrostu.
Przez krótki czas swego istnienia, szkoła krakow-
ska wykazała w zupełności , dokąd może zajść przy
dzisiejszym ustroju i kierunku, i sądzę, że dotychcza-
sowe doświadczenia dostatecznie mogą przekonać
o bezpłodności lub wprost szkodliwości jej wpływu na
naszą sztukę.
Szkoła krakowska powinna raz już wyjść z tego
ciasnego partykularyzmu, powinna do swoich zawalo-
nych średniowiecznym kurzem pracowni wpuścić świeże
powietrze — powinna się zreformować.
Tylko zupełna decentrahzacya , utworzenie nie-
zależnych oddziałów - szkół, na których czele staliby
ludzie o wyraźnych zdolnościach pedagogicznych, ar-
tyści jak najdalej naprzód posunięci pod względem
umiejętności — mogą z krakowskiej szkoły zrobić in-
stytucyą wychowawczą, oddającą te małe, jakie wogóle
szkoła sztuce oddaje, usługi.
Wytworzenie grupy szkół niezależnych, związa-
nych tylko wspólnością miejsca, czasu i warunków
administracyjnych, pozwoliłoby rozwijać się sztuce
wszechstronnie i zrobiłoby ze szkoły rzeczywistą przed-
stawicielkę naszej sztuki.
Przed kilkunastu laty, dyrektorem akademii sztuk
pięknych w Monachium był Wilhelm Kaulbach, twórca
„Bitwy Hunnów", „Reformacyi" i wielu innych karto-
nów — artysta dość daleko zapędzony w linijną ka-
hgrafią i mający minimum wspólności z dzisiejszym
kierunkiem malarstwa. A jednak, pod jego juryzdykcya,
o ścianę, pod tym samym dachem wrzała najsilniejsza
reakcya przeciwko linii, klasycyzmowi i wszystkiemu,
230
czego on był genialnym przedstawicielem. Kaulbach
nietylko że nie próbował przeciwdziałać temu rozpę-
taniu kolorystów, lecz przeciwnie, cieszył się i intere-
sował do najwyższego stopnia nowym ruchem. On,
który drżącym konturem rysował, podług antyków,
swoicłi bohaterów i pejzaże stylizowane — podziwiał
i szanował najdalej posuniętych przedstawicieli no-
wego zwrotu rzeczy.
Dzięki takiemu stanowisku Kaulbacha, w akademii
monachijskiej mieściły się dość różnorodne kierunki
i dość różnorodne i niezależne talenta mogły do pe-
wnego stopnia ze szkołą się godzić.
Już ta okohczność, że w akademii monachijskiej
Polacy, Węgrzy, Niemcy i Amerykanie, przy wszyst-
kich różnicach rasowych , znajdowali jeszcze wspólny
grunt, dowodzi szerokiego i swobodnego ustroju
szkolnego.
Nie trzeba nigdy zapominać , że jeżeli szkoła
może stanowczo szkodzić rozwojowi sztuki, to znowuż
jej wpływ dodatni jest wogóle mały i mozliivy jedynie
przy zostawieniu każdemu pojedynczemu talentotvi jak
największej sioohody i niezależności.
Szkoła krakowska, jeżeli niema być nadal mar-
nowaniem zdolności i pracy swoich uczniów, marno-
waniem dość znacznych, zapewne, środków materyal-
nych, powinna to zrozumieć i do gruntu się zmienić.
W przeciwnym razie drzwi jej, jak drzwi domów za-
powietrzonych, należy krzyżem czarnym naznaczyć
i omijać.
— 281 —
II
Portrety.
Nawet przy powierzchownej obserwacji z łatwo-
ścią dostrzega się i określa różnice typu i charakteru
u różnych ludzi. I nietylko najwybitniejsze, najogól-
niejsze cechy stanowią o tych różnicach. Wszystko,
co jest zewnętrzną powłoką człowieka, jest w każdej
jednostce odmienne, a chociaż zdołano wyróżnić i sfor-
mułować kilka zasadniczych typów, przy dopatrywa-
niu się jednak tego szablonu w naturze można się
przekonać, że indywidualność zawsze modyfikuje ty-
powe znamiona i wytwarza mnóstwo pośrednich cha-
rakterów.
O charakterze danej twarzy stanowi jej kształt
i barwa. Czoło, nos, oczy, usta, broda, nietylko swoim
kształtem wyrażają daną indywidualność, ich zabarwie-
nie w równym prawie stopniu wpływa na wyras twa-
rzy^ podobnież, jak to zabarwienie zmienia się odpo-
wiednio do różnych poruszeń czuciowych. Przedsta-
wienie za pomocą środków sztuki malarskiej tego in-
dytvidualnego charakteru, ze wszystkiemi jego właści-
wościami, jest zadaniem portretu.
Chodzi tu o odtworzenie danego, wiadomego czło-
wieka, nie zaś jakiegoś idealnego, przeciętnego, ludz-
kiego typu. Oko to ma być okiem pana X. czy Y.; nos
ten ma być właśnie ten, nie żaden inny; te usta mają
posiadać wszystkie szczególne odcienia wyrazu i wszel-
kie od ogólnego typu odstępstwa. Modelacya, dehka-
tne lub gwałtowne nachylania się płaszczyzn, hnia
okrągła, pociągła lub kanciasta musi odpowiadać tylko
tej a nie innej twarzy; barwa czoła, policzków, powiek
232
nie powinna być powtórzeniem żadnego konwencyo-
nalnego koloru ciała, tylko ma być wiernem oddaniem
tej barwy, jaka pokrywa twarz danej osobistości.
Wobec tego, przy całej prostocie zadania, przy
całem bogactwie środków, jakie ma malarstwo do jego
pokonania, portret wskutek tej potrzeby indywiduali-
zowania wszystkiego, jest kamieniem próbnym talentu
i umiejętności malarza.
Szczególniej dla stwierdzenia stopnia zmaniero^
wania danego talentu, portret może być najdokładniej-
szą i najzupełniejszą miarą.
Ponieważ maniera jest wynikiem nabytej wpra-
wy w ciągłem powtarzaniu pewnego szablonu barw
i kształtów, rzecz oczywista, że wobec koniecznej po-
trzeby zmieniania za każdym portretem tych barw
i kształtów, malarz zmanierowany okaże całą swoje
ciasnotę i ubóstwo artystycznych środków.
Mając do porównania po kilka portretów różnych
malarzy, chociażby się nie znało portretowanych osób,
można z samego charakteru roboty malarza wniosko-
wać o tem , który z nich jest najbliżej prawdy i któ-
rego portrety, nietylko jako dzieła sztuki w ogóle, lecz
właśnie jako portrety, mogą budzić więcej zaufania.
Jeżeli jeden i ten sam malarz , przedstawiając
kilka różnych osób, zmienia za każdym razem wszyst-
kie swoje środki, t. j. modelacye, linie, barwę — aż
do samej techniki, to napewno można twierdzić , że
zbUża się on bardziej do rzeczywistego życia, niż ma-
larz, który w każdym portrecie powtarza te same wy-
razy, te same Mnie, barwy i ten sam, nacechowany
tym lub owym charakterem układ figury.
Jeden z nich będzie przedstawiał indywidualność
- 233 —
portretowanych osób, drugi swoje własną; obydwaj
mogą być ludźmi wielkiego talentu, lecz pierwszy bę-
dzie bardziej wielostronnym i obdarzonym większemi
środkami artysty cznemi niż drugi.
Od czasów Velasqueza, Van Dycka, Rembrandta,
i Halsa, samo pojęcie portretu, jego kompozycya nie
zrobiła żadnych postępów, nie poszła naprzód — nie
zmieniła się. Można powiedzieć^ że jeżeli pewne wady
wykonania dawnych malarzy zostały usunięte, to je-
dnak samo założenie portretu było przez nich tak ja-
sno i doskonale sformułowane, że nic zeń nie można
ująć, ani nic do niego dodać.
Pojęcie to polega na tern, że widz jest w tym sa-
mym stosunku do portretu, w jakim się znajduje w ży-
ciu do danego człowieka , kiedy z nim mówi , kiedy
go słucha, kiedy jest nim szczególniej zainteresowany,
lub kiedy go obserwuje.
Jeżeh z kimś rozmawiam, to zwykle patrzę na
jego twarz, której wyraz jest tak prawie potrzebny do
zrozumienia człowieka jak jego mowa. Ta obserwacya
twarzy, skupienie na niej całej uwagi, umysłu i skon-
centrowanie wzroku sprawia, iż otoczenie człowieka,
jakieś sprzęty, drobne szczegóły ubrania i t. d. albo
całkiem wymykają się z pod naszej świadomości, albo
się je widzi w najogólniejszych, najmniej wyraźnych
formach. Otóż to, co w rzeczywistem życiu dzieje się
za pomocą naturalnej logiki działania ludzkiego umy-
słu, — w fikcyjnym świecie sztuki malarz musi narzu-
cić widzowi, zmusić go, by widział w ramach jego
obrazu tylko danego człowieka, obserwował jego twarz,
nie rozpraszając uwagi na żadne uboczne szczegóły.
Malarze, odstępujący od takiego pojęcia portretu,
— 234 —
nie uwzględniają 'psychologii tuicUa i pozbawiają się
możności wywołania wrażenia życia.
Naturalnie, mówiąc o widzu, trzeba pamiętać, że
widzowie są różni i że pewien stopień artystycznego
wykształcenia potrzebny jest na to, żeby być widzem
Velasquez'a. Wiadomo, że ludzie słabo rozwinięci wła-
śnie w różnych drobnych szczegółach szukają podo-
bieństwa portretu. Inny kolor kamizelki lub niedokła-
dność wykonania dewizki może być dla pewnej kate-
goryi widzów bardzo poważnym powodem do uznania
portretu za zły i niepodobny.
Widzów takich nie można jednak brać w rachubę
przy ocenianiu sztuki z tej wysokości, na jakiej ona
dziś stoi .
Tego, kto wchodził do sali portretowej na wysta-
wie krakowskiej, uderzała na razie siłą modelacyi
biała plama twarzy Dietla, odrywająca się z ciemnego
tła portretu, malowanego przez Matejkę. Wyraz jakie-
goś gwałtownego wysiłku i niepokoju, graniczącego
prawie z odcieniem strachu, zwichrzone włosy, ogro-
mna slałdowana suknia — wszystko zwraca na siebie
uwagę widza. Jest to energiczna robota, odpowiada-
jąca energii człowieka, którego przedstawia. I gdyby
ten tylko portret, przez Matejkę malowany, znajdował
się na wystawie, możnaby było sądzić, że jego talent
odpowiada temu zadaniu. Z chwilą jednak, kiedy wi-
dzimy Szujskiego, Zyblikiewicza , nawet Alfreda hr.
Potockiego, obdarzonych tym samym, mniej lub wię-
cej silnie zaznaczonym wyrazem niepokoju i gwałto-
wności, kiedy widzimy, że wszystkie te twarze są pod-
malowane jednakim brunatnym sosem, mają tak samo
podsyrowane oczy, ten sam niepokój w pozach, to
— 235 —
samo zwichrzenie włosów, a co gorsza, kiedy widzi-
my, że postacie z różnych obrazów Matejki , czy obe-
cne „Hołdowi pruskiemu", czy zdobyciu Złotej bramy,
czy proroctwom ukraińskiego lirnika, że wszystkie są
podobne do tych ludzi dziś żyjących — z chwilą tą
przestajemy ufać malarzowi i jego portretom.
Między naturą a jego talentem widać szkło ma-
nieryczne, które każdą linią łamie w te same zagięcia,
każdej barwie nadaje te same tony, każdą indywi-
dualną cechę rzeczy czy człowieka nagina do swego
szablonu.
Matejko jest zbyt określoną indywidualnością, —
poprostu jest zanadto zmanierowany, żeby mógł być
dobrym malarzem portretów.
Jego postacie są żywe i życiem tem drgają wszyst-
kie szczegóły i drobiazgi ich otoczenia, lecz postacie
te zanadto są pozbawione cech indywidualnych, stają
się do siebie podobne, tracą wyłączność swego cha-
rakteru i wyrazu.
Rzecz oczywista, że jeżeli Matejko natrafi na mo-
del, odpowiadający w zupełności jego talentowi i jego
manierze, zrobi rzecz kapitalną, przynajmniej pod wzglę-
dem charakteru.
Portrety jego, uważane jako obrazy, bez względu
już na podobieństwo osób, mają wielkie wady kolo-
rystyczne. Cienie twarzy Dietla są zupełnie tej samej
barwy, co brunatno-czerwone wyłogi jego sukni. Gały
portret Szujskiego, jak i hr. Potockiego, podsmaro-
wany jest brunatnym sosem, na który w światłach
wmalowane są lekkie odcienie barw lokalnych i z pod
którego przeglądają ciemne kontury. Wskutek tego
całość robi wrażenie jakiejś przeźroczystej bryły, gdzie-
— 236 —
niegdzie okurzonej. Pod względem koloru^ pomimo
brunatnej twarzy, portret Zyblikiewicza jest utrzymany
w silnych i zharmonizowanych plamach barw lokal-
nych i w całości robi wrażenie bardzo kolorowej ma-
katy; traci zapewne na tem znaczenie twarzy, ale obra-
zowi nie można odmówić zalet kolorystycznych.
Podobieństwo ludzi nam współczesnych do ludzi
z czasów dawnych, jakie widzimy u Matejki, powinno
nauczyć estetyków, że historyczna prawda w obrazie,
malowanym nietylko w kilkaset lat po jakimś wypad-
ku, ale nawet na świeżo, pod wrażeniem bezpośre-
dniem — jest chimerą. Widzieć w historycznych obra-
zach dokumenta rzeczywiste przeszłości i upatrywać
w tem ich wyższość nad innemi obrazami, jest zupeł-
nym błędem. Indywidualność artysty, jego maniera,
idzie zwykle przez wszystkie czasy i zdarzenia i niwe-
luje wszelkie ich różnice.
Jeżeli marszałek prowincyonalnego sejmu gaUcyj-
skiego z r. 1887 nie różni się niczem od marszałka
sejmu koronnego z przed paruset lat, to właściwie
czem tu malarz wyraża tę „historyczną prawdę*', tego
„ducha dziejów", ten „charakter epoki?-'
Cenić zresztą talent malarza za znajomość - choć-
by najgruntowniejszą — historyi, jest to oddawać mu
honory bardzo wątpliwej wartości.
Tylko talenta bardzo wielostronne, jak najmniej
zacieśnione w pewnym wyłącznym kierunku, w sposo-
bie pojmowania i traktowania przedmiotu, mogą je-
szcze zbliżać się do oddania tej różnorodności zjawisk,
jaka cechuje życie prawdziwe — takie tylko talenta
zostawiają dzieła, których główną cechą jest prawda.
Z dwóch naprzeciw siebie wiszących obrazów
— 237 —
wyglądają dwie twarze, dwie postacie i prawie dwa
sposoby malowania tak różne^ że portrety te zdają się
być dziełem dwóch różnych malarzy.
Jeden, łagodny, przebiegły i cierphwy staruszek,
patrzy siwemi oczkami w oczy widza. Na jego wąskich
i zaciśniętych ustach widać spokojny uśmiech; głowa
ostrzyżona starannie, pochylona naprzód; cała poza
skupiona, umiarkowana w ruchu, — żadnej ekspansy-
wności, żadnej brawury. Twarz oświetlona wprost peł-
nem światłem, bez żadnych cieniów silnych, ubranie
utrzymanie w wielkiej jednolitej plamie ciemnej, —
wszystko malowane skromnie, w sposób przypomi-
jący Holbeina. Gały obraz robi wrażenie spokoju i roz-
wagi.
Drugi, dość otyły mężczyzna, rozrzucił swoje de-
hą, pokazując pierś szeroką, spowitą w karmazynowy
atłas i brzuch otoczony pasem; jedna ręka wsparta na
kolanie, w drugiej wisi duża futrzana <;zapka. Twarz
dosyć pełna, wąs płowy i broda zwisają niedbale, błę-
kitne oczy patrzą energicznie z pod wysokiego czoła,
na którem wije się parę kosmyków włosów. Go za
życie w tej twarzy! Go za wyraz w tych oczach! Jak
zachowany stały grymas pewnej abnegacyi, wyrażający
się podniesieniem jednego nozdrza i skrzywieniem ust!
Portret ten jest życiem, zdjętem z natury i włożonem
w ramy. Patrząc na taki portret, nie przychodzą na
myśl żadne specyalne kwestye malarskie — patrzy się
na żywego człowieka.
Nie znam osób, które te portrety przedstawiają,
nie wiem, czy są lub nie są podobne, lecz widząc ró-
żnice indywidualne dwóch ludzi, wyrażone z taką siłą,
muszę wierzyć malarzowi, — patrząc na te subtelne od-
— 238 —
cienia wyrazu , muszę podziwiać jego panowanie nad
środkami sztuki malarskiej.
Autorem tych portretów jest Rodakowski.
Jest tu i trzeci jego portret, malowany przed kil-
kudziesięciu laty, w którem czuć domieszkę owoczesnej
maniery, brunatną farbę w cieniach; portret ten jest
zresztą przez czas trochę podniszczony. Lecz ile w nim
charakteru! Jaki żywy jest ten wątły pan^ który z pod
ociężałych powiek spogląda sennemi, ciemnemi oczyma!
Rodakowski myśli przy swoich portretach. Ka-
żdy z nich jest obrazem, dającym pełne wrażenie ży-
wego człowieka, ze wszystkiemi jego indywidualnemi
cechami. Wrażenie to wywołane jest nietylko dokła-
dnem przedstawieniem danych rysów lub wyrazu, —
cały obraz dąży do tego, żeby się zjednoczyć z cha-
rakterem człowieka, którego przedstawia. Rodakowski
zdaje się zmieniać do pewnego stopnia, swój tempe-
rament artysty, odpowiednio do temperamentu czło-
wieka którego maluje. Zatracenie, na ile się da, roboty
technicznej, pozostawienie na płaszczyźnie płótna tylko
tonów barwnych, czyli pozbywanie się maniery, jest je-
dną z cech jego roboty.
Jedną z wysokich zalet jego obrazów jest siła
tonu. Użytkuje on z całej skali światła, na jaką stać
malarstwo, zachowując przytem tak wiernie stosunki
tonów lokalnych, że nawet odrzuciwszy barwę, portrety
te byłyby kolorować. Nie używa on w ostatnich por-
tretach żadnej zaprawy, żadnego jeneralnego sosu, tej
ucieczki malarzy, niewiedzących co zrobić — brunatnej
farby w cieniach. Cienie te są rzeczywistemi odcię-
ciami danej barwy lokalnej, którą się widzi w świetle.
Portrety Rodakowskiego przedstawiają daną in-
— 239 —
dywidualność z jej szczególnemi cechami harwy i 'kształ-
tu. Słowem, posiada on w najwyższym stopniu wszel-
kie właściwości malarza portretów.
Doskonale modelowana i bardzo żywa twarz pa-
trzy z portretu panny Bilińskiej. Zwłaszcza jasna stro-
na tej twarzy jest utrzymana w nadzwyczaj subtelnej
i wykwintnej skali tonów. Rysunek jednak dąży do
tej poprawności, w której chodzi o regularność rysów,
mierzonych szablonem antyku., przyczem zatracają się
pewne szczególne indywidualne cechy.
Ta twarz, tak żywa i subtelnie modelowana, oto-
czona jest szaro-brunatnem tłem, które nie jest niczem:
ani neutralnym tonem Iła, pomagającego plastyce gło-
wy, ani też żadną rzeczą. Jest to zbiór szaro - bruna-
tnych plam, z których jedne wyrywają się tonem na-
przód, inne się zagłębiają. Czarna suknia ma światło
poprostu rozbielone, i rozbielone tak , że cała plama
traci właściwą siłę tonu w stosunku do ciała. Ręka
bez koloru i twardo modelowana. Obraz ten ma w do-
datku ramę z brunatnego drzewa, która przeszkadza
wielce jego tonom, łączy się z tłem i nie wyodrębnia
obrazu z otaczających go przedmiotów, co jest wła-
śnie zadaniem ramy.
Wogóle zalety tego obrazu są rysunkowe — kolor
traktowany całkiem podrzędnie, i, podobnież jak za-
niedbany ton, przeszkadza wybornej głowie.
Szczególny charakter noszą roboty p. Horowitza.
Od czasu jak je znam — to jest od lat mniej więcej
piętnastu, w jego portretach nie widać żadnej zmiany —
ani postępu, ani cofania się. Malując ciągle z natury,
gdyż ciągle portety, — p. Horowitz nie nabył wcale
większej wprawy. Nie mówię tu o lakiernicznej, techni-
— 240 —
cznej wprawie ruszania pędzlem, lecz o zapanowaniu
nad materyałem rysunkowym i kolorystycznym. Por-
trety jego są to ciągłe studya malarza, który, nie mo-
gąc ruszyć naprzód, z wielką, nadzwyczajną rozwagą
utrzymuje się na zajętem stanowisku.
Skala jego tonów barwnych i świetlnych nie zbliża
się nigdy ani w jedną, ani w drugą stronę do naj-
wyższej siły, na jaką stać malarstwo. Rozjaśnia on
cienie i przyciemnia światła, utrzymując się w grani-
cach pośredniości, która jego portretom nadaje chara-
kter przyzwoitych ludzi, nierażących nikogo, układnych
i grzecznych.
Jego rysunek zawsze poprawny, nigdy nie docho-
dzi do subtelności wyrazu. Kopiując sumiennie i sta-
rannie rysy modelu, pozostawia je bez drgnienia życia.
Jego portret jest zawsze zapewne podobny, lecz za-
wsze przedstawia człowieka imzującego malarzom.
To pozowanie jest treścią jego obrazów.
Nie robiąc nigdy jakichś rażących niewłaściwości
w kompozycyi, w układzie portretu, nie pozuje jednak
swoich modeli tak, żeby sytuacya ich w portrecie od-
powiadała albo charakterowi ich indywidualności, albo
też przedstawiała jakiś wyraźny moment życia.
Naprzykład hr. Alfred Potocki, który, na pewno
można twierdzić, jest podobniejszy w portrecie p. Ho-
rowitza niż u Matejki, stoi w narzuconem na jedno
ramię futrze bobrowem, bez czapki i wogóle bez ża-
dnego usprawiedliwienia tej pozy. Nie wiedząc, że to
portret, można myśleć, że obraz przedstawa mężczy-
znę, mierzącego futro i przyglądającego się w lustrze.
A chociaż nawet ruch głowy odpowiada takiej sytua-
241
cyi, wątpię, czy ona może charakteryzować człowieka^
którego przedstawia portret,
Nie ulega wątpliwości, że nawet w tern futrze,
z tą spokojną techniką, łagodną modelacyą , rysami
powtórzonemi bez maniery, z temi właściwościami
i zaletami talentu p. Horowitza lepiej tej twarzy niż
z całem dziwactwem wyrazu i układu Matejki.
Na wystawie krakowskiej jest jeszcze portret ja-
kiejś starej damy, w tym samym tonie szarym, z tą
samą starannie rysowaną maską człowieka pozującego;
jest też portret jakiegoś pana w białej delii i czerwo-
nym żupanie, który jeszcze raz powtarza te same sto-
sunki barw i świateł.
Portrety p. Horowitza są pracami inteligentnego
artysty, którego środki, to jest: kształt i barwa są
mało podatne — ograniczone.
Ma on pewną normę tonów, pewien stopień skoń-
czenia, pewną czystość samej roboty technicznej, któ-
rej się trzyma niewolniczo, poza którą wyjść boi się,
czy nie może.
Portret prof. Teichmana, wykonany przez p. Po-
chwalskiego, ma poprawnie rysowaną głowę, z bardzo
szczęśliwym ruchem i wyrazem zamyślenia. Pod wzglę-
dem koloru - rzecz bardzo słaba Plamy lokalne, bar
wa ciała i draperyi nie są zharmonizowane do tonu
oświetlenia. Szaro-rude tony twarzy nie odpowiadają
zimnemu, prawie fioletowemu zabarwieniu świateł czer-
wonej togi.
Jest jeszcze na krakowskiej wystawie dużo, bar-
dzo dużo portretów, które jednak nie przedstawiają
żadnego prawie interesu artystycznego.
Ze zdziwieniem zapewne dowie się czytelnik, że
S, Witkiewicz. 16
^ 242 -
jednym z najsłabszych portretów ha wystawie jest
portret marszałka Wodzickiego, malowany przez Sie-
miradzkiego. Jest to rzecz niemająca nawet zalet pro •
stego akademickiego studyum. Z całego dość dużego
płótna wyrywa się i żyje jedynie agrafka z turkusów
i złota, zdobiąca czapkę marszałka.
To trochę zamało!
III.
Henryk Siemiradzki.
Tytuły obrazów — o ile są nadawane przez sa
mych artystów, o ile wyrażają pewną myśl, ideę, po-
jęcie i ujęte są w formę po hteracku obmyślaną —
wskazują, co malarz chciał widzom powiedzieć. Do
mawiają one to, czego środki sztuki malarskiej wyra-
zić nie są wstanie; są sposobem porwania myśli wi-
dza w tym lub owym kierunku i poruszenia jego
uczuć; okazują też — często lepiej niż sam obraz —
co i jak czuł i myślał jego twórca.
Są malarze, których umysłowość: to wszystko,
co stanowi wogóle człowieka, ściśle jest związane
z ich talentem , który tym sposobem jest najlepszym
środkiem uzewnętrznienia się ich indywidualności, ich
pojęć i uczuć. Są malarze, u których talent jest w nich
samodzielną, wyłącznie artystyczną siłą, używaną przez
nich nie dla rozmowy lub wzruszania widza, tylko
w celach czysto malarskich. Są też i tacy, którzy dążą
do wyrażania swoich myśli i uczuć, swoich poglądów
na życie, dążą do „panowania" nad duszami widzów,
wstrząsania ich nerwami, kierowania ich wyobraźnią.
— 243 -
którym jednak nigdy się to nie udaje, wskutek prze-
paści, oddzielającej ich umysłowość od ich talentu.
Do takich należy Siemiradzki.
„Świeczniki chrześciaństwa," czy „Żywe pocho-
dnie Nerona," jeden i drugi z tych tytułów jest dosko-
nale po literacku skomponowany. Pierwszy zwłaszcza
dobitnie wyraża, co autor obrazu myśli o wielkich
walkach, staczanych dla idei, o jej tryumfach nad naj-
potężniejszą materyalną siłą, lecz myśl ta zawiera się
tylko w tytule, gdyż obraz mówi zupełnie o czem
innem.
Nie należy bardzo ufać sądom tłumów o dziełach
sztuki. Tłum jednak szuka w sztuce nie artystycznej
przyjemności , nie interesu , jaki dzieło sztuki budzi
w artyście lub w człowieku szczególnie wykształconym
i wrażliwym na artystyczne zjawiska; tłum właśnie
idzie do obrazu lub posągu po wrażenia i wzruszenia^
szuka w nich podrażnień czuciowych lub ilustracyj
swoich pojęć. Dla niego więc są i piękne tytuły, i roz-
dzierające dramata, i wstrząsające sytuacye, on w tym
wypadku jest jednym z najlepszych sędziów, gdyż naj-
szczerszym, wyrokującym jedynie pod wpływem ode-
branych wrażeń.
Otóż tłum jednogłośnie wołał , że „Świeczniki
chrześciaństwa" są arcydziełem , że takiej perłowej
masy, takiej fontanny marmurowej, takich nassyjnihów
nikt jeszcze nie namalował.
Ponieważ obraz był oddzielony linką od publi-
czności, utrzymywano , że drogie kamienie w klejno-
tach Rzymianek były prawdziwe, powklejane w obraz,
tak dalece zdumiewało wszystkich to złudzenie, to mi-
strzowstwo.
16*
244
A więc nic z idei? nic z uczucia! Nic nawet
z tak dobrego tytułu ! Walka idei z siłą, chrześcianie
paleni „jak łuczywa", a jednak tryumfujący, wszystko
zginęło, zatarło się, pozostawiając na wierzchu techni-
czną sztuczkę — perłową masę , która i dziś na wy-
stawie krakowskiej tryumfuje nad całym obrazem,
świadcząc o zupełnym rozbracie między myślą czło-
wieka a czynem malarza.
Siemiradzki człowiek współczuje męczeństwu
i ofiarom idei^ — Siemiradzki malarz wichi w świecie
tylko błyszczące powierzchnie metalów; promienie
światła, załamane w kryształach topazów i rubinów;
połysk jedwabiu, śhzkość słoniowej kości, fosforescen-
cyą perłowej masy, zwartość marmuru lub granitu,
i wszystkie swoje siły zużywa na to, żeby z farby wy-
dobyć zupełne złudzenie tych materyałów.
Ta niezgodność między tem, co chciał powiedzieć
czlowielc sapomocą malarstwa, a tem, co pohazal ma-
larz, nie rozumiejąc człowieka, ujawnia się w wadli-
wości kompozycyi i nieproporcyonalności zalet wyko-
nania różnych części obrazu.
Nie trzeba myśleć^ że kompozycyą w obrazie jest
takie lub owe ustawienie figur. Wszystko, co pokrywa
płaszczyznę obrazu, jest składową częścią kompozycyi.
Użycie barwy, rozkład światła, stosunek figur do oto-
czenia, aż do najmniejszych szczegółów, wszystko to
są czynniki kompozycyjne, które muszą być użyte od-
powiednio do każdego założenia i za każdym razem
inaczej.
Malarz, który chce oddziaływać na widza, który
chce go wzruszyć, powinien wszystkie swoje środki
zużyć w tym celu; powinien poświęcić mnóstwo ma-
— 145 -
łych, drugorzędnych rzeczy dla głównego zadania
i choćby się miał rozminąć z prawdą, z rzeczywistością,
chociażby miał użyć najdziwniejszych, najfantastyczniej-
szych pierwiastków, będzie zawsze miał racyą, jeżeU
jego obraz będzie porywał wyobraźnią i myśh, i bu-
dził wzruszenia.
Te biedne „Świeczniki chrześciaństwa," szereg
ledwo widocznych słupków, są przywalone i przygnie-
cione materyalnym ogromem, samą przestrzenią, zajętą
przez Nerona i jego dworzan; ten ogień mizerny,
który jest tu przecie jednym z głównych bohaterów,
wystarczyłby zaledwie na usmażenie kawałka polę-
dwicy. Widz musi szuhać tego właśnie, na co sądząc
z tytułu, malarz kładzie największy nacisk, co go prze-
dewszystkiem musi uderzać.
I podobnie jak Siemiradzki nie chciał poświęcić
dla idei swego upodobania do rozmaitych materyałów
jubilerskich i bławatnych, tak samo popsuł założenie
oświetlenia, ton swego obrazu — mrok wieczorny,
mnóstwem połysków i drobiazgowych plamek , które
dziś jeszcze , pomimo zczernienia i kurzu, wyrywają
się, jak naprzykład perłowa masa, z mrocznego dal-
szego planu.
„Wazon czy kobieta?" — zapytuje ironicznie
kartka tytułowa obrazu, dając do zrozumienia, że jego
twórca zna położenie kobiety w świecie starożytnym
i jest wtajemniczony w dzisiejszy ruch umysłów. Obraz
tymczasem mówi o tem tylko, że malarz dobrze na-
śladował wazon, poduszkę, nogi od krzesła, i że bar-
dzo pobieżnie, z wielkiemi błędami rysunkowemi tra-
ktuje człowieka. Wazon i kobieta mogą być przeciw-
stawione sobie jako rzeczy piękne, lecz widz wie bar-
- 246 -
dzo dobrze, jaka jest zasadnicza między niemi różnica,
i nie może podzielać, ani rozumieć, ani śledzić powo-
dów wahania się tego bogatego pana, którego zapewne
staćby było i na jedno i na drugie.
Zapoznawszy się ze starożytnościami rzymskiemi,
dowiaduje się widz, że starzec, trzymający na piersiach
deskę z wyobrażeniem okrętu, jest „Rozbitkiem." Po-
stawienie tego starego „Rozbitka" obok młodej ko-
biety, siadającej właśnie do łodzi, przeciwstawnością
ich sytuacyj ma zapewne wyrażać pewien sceptyczny
pogląd na życie. Lecz jakiemi krętemi drogami musi
chodzić umysł widza, żeby podziwiając przedewszy-
stkiem ornamenta łodzi i do złudzenia naśladowane
ozdoby ze srebra , dotrzeć do tej sceptycznej myśli !
Również kiedy z biblijnej sielanki „Chrystusa
u Maryi i Marty' zostaje pień oliwnego drzewa i ręka
oświetlona słońcem, z cieniami rzuconemi, użytemi
znowu z chęcią wywołania w tern miejscu złudzenia,
to trzeba przyznać, że zostaje zamało. Naturalnie,
jeżeli się przypuści, co usprawiedliwia wielkość figur,
że malarzowi chodziło nietylko o naśladowanie po-
wierzchni przedmiotów, lecz także i o psychiczną
stronę tematu.
Ta strona psychiczna jest najsłabszą stroną figur
Siemiradzkiego. Nie włada on absolutnie wyrazem i nie
jest wstanie twarzą i ruchem człowieka wypowiedzieć
tego, co z jego uczuć na zewnątrz się przejawia. Ża-
dne stany psychiczne, żadne porywy uczuć, poza aka-
demicznym szablonem, nie patrzą z twarzy przez niego
malowanych. Jego ludzie nie mają charakteru indywi-
dualnego, nie mają nerwów, ani namiętności — nie
niyślą i nie czują. Kobieta w obrazie „Za przykładem
- 247 —
bogów" ma ten sam wyraz znudzenia, co pozująca
w „Jaskini piratów," co Rzymianka, patrząca na mę-
czeństwo chrześcian. A przecież jedne całuje kocha-
nek, druga, związana powrozami, siedzi w jasMniy
trzecia patrzy na coś, co mogło wzruszać, a przynaj-
mniej interesować choćby Rzymianki; — nawet Marya,
słuchająca Chrystusa , ma w nozdrzach to niechętne
skrzywienie.
Lecz człowiek w obrazie może być użyty nietylko
dla wyraju, może on jeszcze przedstawiać pewien
ruch , jakąś czynność celową ; może być traktowany
jako reec^ , mająca taki a taki kształt i taką a taką
barwę — a wkońcu tylko jako barwna plama malo-
wnicza w kombinacyi z innemi barwnemi tonami
Otóż ruch figur Siemiradzkiego, ruch celowy, ma
zawsze te same wady, co ich wyraz. Kobieta scho-
dząca ze schodów w „Rozbitku*' wywraca się z nogą
zawieszoną w powietrzu ; starzec trzyma sznury w ręku,
lecz rucłi jego palców nie pokazuje wcale, co on
z niemi robi. Kobieta cofająca się w obrazie „Wazon
czy kobieta," właściwie wisi na ręce, za którą ją
trzyma handlarz , lecz zgięcie tej ręki nie odpowiada
ruchowi ciała; ludzie, którzy zapalają „pochodnie Ne-
rona," robią to tak niemrawo i niedołężnie, tak braknie
im celowości w poruszeniach, żo ruchy ich wydają się
napół sparaliżowane. Dopiero figury w pewnych po-
0ach, bez żadnych celowych ruchów, są logiczne i czę-
sto — jako przegięcia ludzkiego ciała dla pewnej
hnii — bardzo szczęśliwe. Nie robię z takiego użycia
dla pozy i linii człowieka żadnego zarzutu Siemi-
radzkiemu, gdyż, jak powiedziałem, malarz może poj-
^ 248 —
mować człowieka rozmaicie i wstawiać go w obrazy
dla różnych swoich osobistych upodobań.
Lecz gorzej jest, że ci ludzie pozbawieni wyrazu,
pozbawieni ruchu, czyli życia, są jako rzecz, jako
bryła, znacznie słabiej, pobieżniej traktowani od piór,
marmuróW; metalów, sprzączek ~ od tej całej mar-
twej natury, która jest, jak wiadomo, rzeczą najła-
twiejszą do odtworzenia w malarstwie.
Ludzie w obrazach Siemiradzkiego wyglądają
tak, jakby malarz wyszkolony w akademicko-klasy-
cznym szablonie zawierał kompromis z obowiązującym
dziś realizmem. Daje on konwencyonalnego człowieka
w jakimś sosie, a raczej garniturze realistycznym.
Jednym z najlogiczniejszych w kompozycyi obra-
zów Siemiradzkiego jest „Taniec wśród mieczów".
Nie uganiając się w nim za wzruszeniem widza, ani
starając się o wypowiedzenie żadnych idei i myśli, jest
on tu w zgodzie z naturą swego talentu, ze swojem
upodobaniem do odtwarzania różnych ładnych rzeczy:
marmurów, kwiatów, złota, połysków metaUcznych
i bladych odcieni rozmaitej barwy. Jego zamiłowanie
do wyginania i urozmaicania kierunków linii, do roz-
rzucania małych plam kolorowych i świetlnych, v/obec
założenia obrazu, jest zupełnie na miejscu. Linia je-
dnak, tak wyrafinowana i giętka, kiedy rysuje gałązki
wina lub oliwek, tak pewna i stanowcza, kiedy pod-
kreśla nią jakiś ornament, staje się ogólnikową i nie-
zdecydowaną z chwilą, kiedy rysuje człowieka. Po-
prawnie wogóle rysowana figura tańczącej kobiety jak
już grubo, bez wdzięku i życia, ma rysowane finie
twarzy, rąk, a w szczególności palców! Bądź-co-bądź,
jestto jedna z najlepszych figur Siemiradzkiego. „Ta-
— 249 -
nieć wśród mieczów'*, podobnie jak kilka innych,
a w szczególności ostatni obraz Siemiradzkiego : „Chry-
stus u Marty i Maryi", pod względem światła powta-
rzają jego motyw ulubiony : promieni słonecznych,
przedzierających się przez liście i gałęzie i rzucających
w masę cienia małe krążki i plamki świateł.
Mała plama światła , leżąca na duiej ciemnej
płaszcmjśnie, jest motywem nadzwyczaj ułatwiającym
trudne wogóle zadanie wydobycia z farby blasku sło-
necznego. Najjaśniejszy ton, jakim malarz rozporządza
— biała farba — jest o kilkadziesiąt razy ciemniejszą
od tego tonu w słońcu; a chociaż blask białej farby
daje się podnieść dodaniem do niej ciepłego — żółtego
tonu , jednak bez sztucznego wzmocnienia kontrastu
cieniów niepodobna jest wywołać wrażenia światła.
Otóż to ograniczenie rozmiaru plam świetlnych jest
właśnie takim sztucznym środkiem wywołania praw-
dziwego efektu.
Pomimo jednak użycia tego środka i wyraźnej
tendencyi przeprowadzenia motywu oświetlenia, rezul-
tat w dotychczasowych obrazach Siemiradzkiego jest
bardzo wątpliwy — światło nie świeci. Nie świeci,
ponieważ Siemiradzki zbyt jasno traktuje cienie i wo-
góle unika bardziej zdecydowanych kontrastów barw-
nych i świetlnych.
Czy przypuścić, że malarz, opierając cały obraz
na tem świetle, rozmyślnie je przytępił i osłabił ? Spo-
sób rozłożenia plam świetlnych pokazuje, że to przy-
ciemnienie efektu nie jest użyte w celu nadania wię-
kszej wagi wyrazom twarzy i wogóle ludziom.
Główne, najsilniejsze światło skupione jest na
zwisającej ręce Chrystusa, ręce słabo rysowanej, która
— 250 —
wyrywa się z masy cienia i staje się głównym , ude-
rzającym punktem obrazu. Więc to przytłumienie
światła nieusprawiedliwione jest niczem. Siemiradzki
malując farbą olejną, stara się jej nadać mat i nikłość
akwareli. Obraz jest jednolicie, więc rozmyślnie zma-
towany. Malarz świadomie wyrzucił precz środki ma-
larstwa olejnego — rozmyślnie a bez celu pozbawił
się siły i blasku.
Rozumiem, że w tym pejzażu^ który przeziera
przez gałęzie drzew, w szczerem polu, natężenie świa-
tła, odbite od tysiąca płaszczyzn, drgające w mglistym
oparze, że natężenie to może, zwłaszcza na odległość,
niszczyć kontrasta i zlewać się w jakiś jasno-szary
obłok. Ale tu, w cieniu werendy, pod konarami drzew
i sztucznych zasłon, plama słoneczna powinna grać
w oku w sposób oślepiający.
Siemiradzki zresztą utrzymuje swoje obrazy w tych
połowicznych tonach tak samo w świetle, jak i w bar-
wie- Ma on upodobanie w barwach lokalnych, rozbie-
lonych i osłabionych lub przełamanych. Jestto kwestya
jego osobistych upodobań , z których niemożna mu
robić zarzutu. Lecz te tak nikłe tony błękitne, fiole-
towe, zielonkawe, żółtawe, wskutek nie zawsze od-
powiedniego zabarwienia cieniów i świateł, pomimo
całej nikłości, wyrywają się jeszcze z tonu obrazu.
Czuć w nich farbę.
Obraz Siemiradzkiego jest zawsze dobrze ryso-
wany jako całość. Ma on wielkie poczucie przestrzeni,^
wyrażonej linią — rysunkiem. Budowa płaszczyzi
rozkład przedmiotów, Aviązanie się planów jest zawszj
dobrze utrzymane i wykreślone. Jednym z najlepszycl
pod tym względem ogólnego rysunku jest znany
— 251 —
tylko z fotografii obraz , przedstawiający jakąś orgią
z czasów Tyberyusza.
Obrazy Siemiradzkiego nie robią wrażenia robót
tak zwanych „malarzy skończonych". Nie jest on zbyt
określoną indywidualnością i nie ma wybitnej i zakoń-
czonej maniery ; niejednolitość wykonania , słabsze
traktowanie rzeczy trudniejszych, obok posuniętego
do złudzenia odtwarzania przedmiotów łatwych, resztki
jakiegoś konwencyonalizmu , obok tendencyi do pra-
wdy — wszystko zestawione na jednem płótnie, zdaje
się wskazywać, że to jest talent dopiero rozwijający
się, że może pójść dalej.
Gzy pójdzie?
Gzy tO; co dotychczas zrobił Siemiradzki pomimo
tyloletniej karyery malarskiej , jest jeszcze ciągle pró-
bowaniem, szukaniem drogi? Gzy też ta chwiejność,
połowiczność kierunku , brak świadomości własnych
celów i znajomości środków sztuki malarskiej , są to
już cechy stałe — granice, poza które jego talent nie
wyjdzie ? Trudno jest, niemożliwie na to odpowiedzieć
na pewno.
Takie jak są dzisiaj obrazy Siemiradzkiego zdają
się mówić do widza : „Masz perły, dyamenty i złoto^S
cóż możesz więcej chcieć ?" Sądzę jednak , że widz,
dla którego najzręczniej nawet użyte sztuczki techni-
czne nie wystarczają, — może od obrazów żądać cze-
goś więcej jeszcze.
252 —
FKYNE.
Wycłiodząc z punktu najwyż-
szego, do jakiego doszliście, mo-
żnaby stworzyć wyborne malar-
stwo, ale wy nużycie się za prędko.
H. Balzac.
„Arcydzieło nieznane".
Każdy obraz, uważany jako przedmiot jednolity,
jako całość, przedstawia powierzchnią, mającą pewien
ton ogólny. Jest on plamą barwną, zachowującą się
rozmaicie względnie do swego otoczenia i warunków
oświetlenia, w jakich będzie oglądany. Obraz, przed-
stawiający motyw dnia słonecznego, jasnego, niezale-
żnie od stosunku tonów w nim samym , od tego, czy
światło jest w nim utrzymane loicznie lub nie , a na-
wet niezależnie prawie od barw lokaln3^ch, z których
się składa, będzie robił wrażenie plamy jasnej iv ca-
łości, jeżeli będzie wystawiony w takiem oświetleniu,
jak obraz Siemiradzkiego.
Zupełnie ciemna sala, wielkie czarne płótno u góry
i całe światło, jakie dać mogą górne okna, skupione
na obraz, robią to, iż wydaje się on zalanym słone-
cznym blaskiem. Siła kontrastu działa tak silnie, pod-
rabia natężenie rzeczywistego słonecznego światła z ta-
kiem złudzeniem, iż na razie można być olśnionym
jasnością, bijącą z obrazu.
Obrazy, zwłaszcza jasne, ogromnie tracą, a przy-
najmniej bardzo zmieniają się , jeżeU są oglądane nie
w tem oświetleniu, w jakiem były malowane, i trzeba
niesłychanej siły, blasku i harmonii, dociągniętych do
ostatnich krańców możności malarstwa, żeby obraz
— 253 —
wytrzymał bez krzywdy te fatalne warunki oświetle-
nia, na jakie bywa narażony często na wystawach
w ogóle, a na naszych zawsze.
To sztuczne więc podniesienie wartości światła
w obrazie, jest środkiem najkorzystniejszego przedsta-
wienia go widzom , środkiem , którego zresztą każdy
malarz może dla swej roboty pragnąć i ma prawo
używać.
Pomimo jednak wielkich usług , jakie ten środek
oddaje obrazowi, nie jest on wstanie pokryć ani błę-
dów oświetlenia, ani błędów harmonii barw zachodzą-
cych w obrazie , uważanym jako przedstawienie pe-
wnego motywu oświetlenia, ponieważ stosunki tonów
w nim samym, stosunki bezwzględne, stałe, będące
warunkiem słoneczności obrazu , nie są zachowane
z tą ścisłą loiką, z jaką światło rozkłada się w natu-
rze, jak również nie są w nim użyte te środki malar-
stkie, któremi w sposób sńucsny wywołuje się wraże-
nie prawdy.
Jakkolwiek w rysowaniu cieni zużył Siemiradzki
rzeczywiście całą rozmaitość ich siły i miąższości: od
ostrych, twardo obrysowanych cieni, rzucanych zbhska,
do rozwianych , nikłych , miękkich , drżących na ziem
cieni od liści drzew dalszych, w przeprowadzeniu ich
jednak po rozmaitych płaszczyznach nie zachował zu-
pełnej prawdy.
Siła i charakter oświetlenia słonecznego w obra-
zie nie zależy, jedynie, od rysunku cieni rzuconych,
ale i od sposobu ich rozkładania się , stopniowania,
zabarwiania się refleksami ; od utrzymania lub podnie-
sienia tych kontrastów, które w oku wrażliwem wywo-
łuje natężenie plamy światła graniczącej z cieniem.
— 254 —
Ponieważ, niezależnie od dążenia do wywoływa-
nia słonecznego efektu, chodziło Siemiradzkiemu o za-
cłiowanie czystości kształtu pewnych przedmiotów, jak
np. ciała ludzkiego, w niektórych więc miejscach ogólna
loika oświetlenia została poświęcona tym wymaganiom.
Ciało Fryne np. ma cienie rozjaśnione, zmiękczone
bardziej, niż wszystkich innych otaczających ją figur,
z drugiej znowu strony cień, rzucony od frędzli para-
sola na jej twarz, jest narysowany ostro wbrew praw-
dzie^ zapewne dlatego, że w przeciwnym razie głowa
mogłaby, poprostu , zdawać się ciemniejsza od reszty
ciała, przez niezachowanie prawdy w ukolorowaniu.
W innych miejscach znowu cienie są zaciemne,
zaczarne, jak to bywa na fotografii w tonach ciepłych,
lub też cienie są niewłaściwie zabarwione, jak np. rudy
cień na ręce jednej z kobiet, otaczających Fryne , jak
ostre, czerwone cienie, w draperyi kobiety klęczącej
tyłem do widza, jak czarne cienie pod oczami, zwła-
szcza u kobiety pochylonej nad białym, oświetlonym
słońcem marmurem, jak tony platanu tępe, niezrefle-
ksowane , niemające ani głębi w cieniu , ani ostatnich
połysków światła; jak zresztą cała prawa strona obrazu
popstrzona plamami jasnemi lecz nie świecącemi, jak
zwłaszcza część górna z architekturą, traktowaną tak
konwencyonalnie, rutynicznie, tak bez względu na
prawdę, na ton obrazu, na wszelką łączność z całością.
Cały zresztą obraz dzieli się na dwie rażące ró-
żnej wartości części, a dalej w każdym szczególe si^łada
się z cząstek , kłócących się między sobą nie równo-
miernością wykonania.
Niektóre miejsca, jak pierwszy plan z marmuro-
wemi wschodami, jak niektóre twarze w grupie na
~ 255 —
lewo, brunatna draperya na jakimś chłopaku, kolumna
marmurowa, morze, oddalenie, niebo, a nadewszystko
tak żywa, tak dobra w kolorze pierś Fryne, są na-
malowane z wielką prawdą i pokazują, że Siemiradzki
mógłby zapanować nad wszelkiemi trudnościami swo-
jej sztuki, że mógłby w wykonaniu całości obrazu pójść
wyżej, gdyby się nagle nie zatrzymywał w swojem dą-
żeniu do prawdy, nie przerywał jej wątku i nie śpie-
szył gdzieś dalej, podpierając się rutyną, lub zadawal-
niając się połowicznym albo całkiem wątpliwym re-
zultatem.
Siemiradzki w wykonaniu obrazu nietylko nie
idzie tak daleko, jak wogóle może zajść sztuka
w przedstawieniu życia , ale nie dochodzi tam nawet,
gdzie może sięgnąć jego własny talent.
Zainteresowuje się on jednym szczegółem, jedną
plamą, figurą lub częścią figury; dochodzi na tym punk-
cie bardzo blisko prawdy i nagle rozpływa się w ko-
munał, w płytki ogólnik. W tym i innych swoich obra-
zach wskazuje on niektóremi szczegółami, że mógłby
farbę stopić na rzeczywiste światło i powietrze , lecz
ciągle się waha , cofa albo dociąga się do prawdy
tylko w lem, co jest najłatwiejsze.
Jeżeli jednak światło i barwa do pewnego sto-
pnia zbliża się niekiedy w jego obrazach do tych wy-
magań , jakie dziś obowiązują w malarstwie, to już
pod względem przedstawienia życia, jako ruchu i wy-
razu, zadawalnia się Siemiradzki najogólniejszym sza-
blonem akademicznym , przedrzeźnianym przez pozu-
jącego modela.
„Robicie kobietom piękne suknie z ciała, piękne
draperye z włosów, ale gdzie jest krew, która rodzi
256
spokój lub namiętność, która wywołuje zjawiska szcze-
gólne?
„Wam zawsze się zdaje, że wszystko już zro-
bione, kiedyście narysowali poprawnie twarz i poło-
żyli każdą rzecz na swojem miejscu, według praw ana-
tomii ! Kolorujcie ten kontur tonem ciała, przyprawio-
nym zawczasu na palecie , starając się usilnie wytrzy-
mać jedną stronę ciemniej, niż drugą i ponieważ pa-
trzycie od czasu do czasu na kobietę nagą, stojącą na
stole, zdaje się wam ztąd, żeście skopiowali naturę !
„Nie schodzicie dostatecznie do istoty formy, nie
idziecie z dostatecznem zamiłowaniem i wytrwałością
za jej wykrętami i za jej wybiegami. Wasza ręka, cho-
ciaż nie myśhcie o tem , odtwarza model, jaki kopio-
waliście u waszego mistrza" (akademii).
Oto^ co można powiedzieć słowami Balzaca, pa-
trząc na ludzi Siemiradzkiego.
Ich ruchy są niewyraźne, niezdecydowane, chwiej-
ne, bez stanowczego podkreślenia celowości ; są to
błędne ruchy niemowląt — ludzie ci zaledwie umieją
stać. Z chwilą, w której wychodzą ze stanu spoczynku,
ciało ich traci związek i wzajemną zależność części.
Cóż już mówić o subtelniejszym przejawie życia,
jakim jest wyraz! Właściwie nie ma go tu wcale. Za-
ledwie kilka szematycznych wykrzywień twarzy, jakie
można odnaleźć w podręcznikach o wyrazie uczuć, —
poza tem, tylko ten grymas jakby znudzenia, tak czę-
sto przez Siemiradzkiego używany. Nic ze studyów sa-
modzielnych, nic z obserwacyi, nic wziętego wprost
z życia, nic przeczutego lub głębiej obmyślanego.
Ludzie ci, to pozbawieni talentu i indywidualno-
ści aktorzy, niepewni swoich słów i ruchów, zażeno-
257
wani wobec widzów, skrępowani i lękający się każdego
gwałtowniejszego skurczu mięśni i silniejszego wybu-
chu głosu.
Są to mniej lub więcej „piękne figurki", „obrazki"
bez krwi i nerwów, szkielety obwieszone muskułami
lub draperyami i nic więcej.
Malarz może jednak uważać i używać człowieka
nietylko jako istotę ożywioną, ale poprostu jako pe-
wien ornament, kształt, pewną plamę barwną, bryłę,
mającą pewną miąższość i pewną tkankę. I taki punkt
widzenia może być zupełnie uzasadnionym, jeżeli w o-
brazie będzie przeprowadzony konsekwentnie , jeżeli
ten świat malowany, konwencyonalny, będzie miał ce-
chę jednolitości która jedynie może przekonać widza
i zmusić go do zadowolnienia się tem, co malarz mu
daje — bez żadnego stawiania dalszych i szerszych
żądań.
Trzeba na to szczerze i stanowczo wybierać po-
między jednym i drugim punktem widzenia, w7Jść ze
wszelkich kompromisów, z połowiczności i dążyć w pe-
wnym kierunku aż do ostatnich jego skutków.
Lecz Siemiradzki nie zadawalnia się tym , wyłą-
cznie malowniczym efektem, jaki ludzkie ciało w prze-
ciwstawieniu z innemi przedmiotami, z innemi plamami
barwnemi i pod wpływem rozmaitego oświetlenia może
wywołać Wprowadza on do swoich obrazów pewien
motyw psychologiczny, akcyą opart ; na pewnych uczu-
ciach, lub użytą jako wyraz pewnej idei, i wtedy wła-
śnie w sposób rażący występuje nieodpowiedniość jego
środków artystycznych do osiągnięcia podobnych ce-
lów W jego sztuce czuć ciągły rozbrat między czło-
wiekiem a malarzem. Pierwszy chce dramatu, liryki,
S. Witkiewicz. 17
— 258 -
idei ; drugi myśli tylko o malowniczości , malowniczo-
ści, opartej na delikatnym rysunku linij , na małych
plamach barwnych, na świecących szczegółach, lub
też dąży do naśladowania materyałów w martwej na
turze.
A że naśladować „złotO; srebro i drogie kamie-
nie" łatwiej, niż zmienną złożoną z mnóstwa pośre-
dnich tonów, powierzchnią ciała ludzkiego, — skórę,
raz całkiem matową, to znowu mająca połysk atłasu,
raz ciasno opiętą na silnych muskułach, to znowu
wnotką, miękką, jakby zwiędłą, więc też najczęściej
w obrazach Siemiradzkiego brały górę różne akceso-
rya i zabrały swoją prawdziwością i dramat i lirykę
i idee i wogóle człowieka, nawet jako bryłę o pewnej
tkance.
I w ostatnim obrazie, jakkolwiek w mniejszym
stopniu, człowiek jest albo zgnębiony szczegółami mar-
twemi, albo też tylko częściowo utrzymuje się na ró-
wni z akcesoryami lub pejzażem.
Tam z pod draperyi do złudzenia prawdziwej
wystaje głowa słabo, chwiejnie modelowana i martwa;
ręce i plecy z szaremi, jakby popiołem przysypanemi,
półtonami. Na tej kolumnie, której zwietrzały matowy
marmur z taką prawdą odstaje od granatowego mo-
rza i błękitnego nieba, opiera się ciało, na którem
znać drobne pociągnięcia pędzla i surowvą farbę ; tamte
sandały otaczają nogi, których różowość przypomina
chromolitografowane piękności z wachlarzy.
Może znowu kto „zaprotestuje", wołając: że „nie
wnikam w ducha", że nie szanuję indywidualności, że
narzucam swoje „ideały" malarskie? Nie będzie w tem
jednak cienia słuszności.
259
Biorę to, co w robocie Siemiradzkiego jest naj-
lepszego, doprowadzam to do wysokości zasady obo-
wiązującej tegoż Siemiradzkiego i tern mierzę jego ta-
lent. Nie żądam od niego, żeby malował uczucia, dra-
maty czy idee — nie żądam też, żeby ich się wyrzekł.
Tylko widząc, iż w całej jego artystycznej działalno-
ści ta strona jest najsłabszą , że nigdy nie podnosi
wartości obrazów, lecz owszem, wprowadza do nich
imlowiczność, balast, który tylko obciąża zobowiązania
artysty, nie dając mu nic za poświęcone dlań dobre
strony talentu — uważam to za coś, co wychodzi po
za granicę indywidualności Siemiradzkiego.
Jakkolwiek motyw psychologiczny we „Fryne"
jest mało skomplikowany, taki jednak jak jest, prze-
nosi miarę uzdolnienia Siemiradzkiego do wyrażania
zjawisk życiowych, i razi swoją konwencyonalnością
przy innych składowych częściach obrazu tak prawdzi-
wych, tak bliskich natury.
Bądźcobądź obraz ten góruje nad innemi obra-
zami Siemiradzkiego tern, że przynajmniej nikt niema
do chwalenia przedewszystkiem perłowej masy, bran-
soletek, szpilek, złota i piór pawich, że nawet tam,
gdzieby dawniej Siemiradzki nie omieszkał pokazać
sztuczki technicznej , jak np. w bronzowym trójnogu,
ozdobionym maJcartowsJcim bukietem, tam nawet sta-
rał się on podporządkować te szczegóły pod całość
obrazu.
Jak dotąd, obrazem, w którym talent Siemiradz-
kiego jest w największej zgodzie z założeniem, z mo-
mentem życia przedstawionym , pozostaje „Taniec
wśród mieczów".
Piękna poza kobiety, ładne kwiaty, błękit morza,
17*
— 260 -
marmur, drobne połyski słońca, z których się składał
ten obraz, były zupełnie w granicach możności jego
talentu i szczerych upodobań.
Najlepiej rysowana i modelowana w nowym obra-
zie Siemiradzkiego jest kobieta, klęcząca plecami do
widza , przywiązująca skrzydła małemu chłopakowi.
Cała ta grupa jest dobrze zbudowana, zdecydowana
w ruchu i z pośród chwiejnych, zamazanych póz i ru-
chów reszty figur, wybija się na wierzch i pozostaje
jasna i wyraźna w pamięci.
A teraz Fryne.
Na pierwsze wrażenie , jako sylweta , zdaje się
ona mężczyzną. Potężne ramiona i ręce, przy tak ubo-
gich, wąskich biodrach i udach odbierają jej cechę
kobiecości. Jest ona jakimś hermofrodytą , istotą po-
łowiczną, w której potęgę kobiecego czasu trudno
uwierzyć.
Żywe są tylko piersi, na których drży światło,
w których się mieni krew, których skóra zdaje się być
nasiąkniętą słońcem i ciepłem.
Lecz, tuż obok, ręce z szaremi, brudnemi półto-
nami, ociosane z gruba kanciato
Brzuch mizerny, pomięty i martwy, a dalej pro-
ste, silne nogi męskie, których zimno-różowe kolana
i palce zdają się farbowane.
Słowem, jak mówi Balzac: „To miejsce drga,
ale tamto jest nieruchome; życie i śmierć walczą
w każdym szczególe : tu kobieta , tam posąg a dalej
trup".
Dzisiaj^ kiedy tak zwane „pieczątki" parogroszowe,
chromohtografowane obrazki, roznoszą po świecie ty-
siące odmian „pięknych główek'* kobiecy eh, kiedy pu-
— 261 —
dełka od cukierków jaśnieją tylu sławnemi, nie pod-
rabianemi pięknościami, kiedy nawet szyldy ozdabiają
rozmaite „czarnookie" ideały, dziś, trudniej jest niż
kiedy zdziwić widzów ,^pięJcnością^^ w obrazie.
Wypłynąć z tego morza banalności „uśmiechów
czarujących, błyszczących oczu, perłowych zębów, ust
wiśniowych i regularnych rysów" może tylko twarz
bardzo oryginalna, napiętnowana silnym charakterem
indywidualnym i wyrazem.
Fryne Siemiradzkiego na tle typu antycznego po-
sągu jest twarzą bardzo pospolitą i tylko dzięki oto-
czeniu całkiem już brzydkich służebnic może górować
w obrazie, gdyż sama przez się, bez tego reponssoiru
zginęłaby całkowicie.
Jakkolwiek w ocenianiu piękna osobiste upo-
dobania grają tak stanowczą rolę, że trudno jest wy-
prowadzić ogólną zasadę , jednak i tu można ją od-
naleść.
Mianowicie , przez porównanie całej mnogości
kształtów kobiecych , jakie już weszły do sztuki , lub
które można obserwować w naturze , daje się ustalić
pewna skala doskonałości kształtu, w której, ponieważ
tu chodzi o kobietę, muszą w sposób szczególny kry-
stalizować się te cechy, które mówią o kobiecości,
w których się mieści ten zmysłowy pierwiastek piękna
kobiety.
Gdyż pomimo wszystkich analogij, jakie zapisała
poezya, między kobietą a gwiazdami, różami, perłami,
jutrzenkami, fijołkami 1 liliami, piękno jej oddziaływa
bezwzględnie inaczej, niż piękno reszty świata. I kto-
kolwiek jest człowiekiem, nie może patrzeć na pię-
kną kobietę temi samemi oczami , jakiemi podziwiał
— 262 —
piękno arabskiego konia , bukietu róż , krajobrazu
górskiego lub malowniczego ornamentu na perskim
dywanie.
Jeżeli więc obraz jest zbudowany na takim te-
macie jak Fryne, to ten pierwiastek zmysłowego pię-
kna, ten czar musi bić z jej postaci siłą kształtów nie-
tylko pięknych, ale szczególniej Jcohiecych, żeńskich.
Kiedy Alma Tadema maluje swoje Safo o twa-
rzy męskiej, z wargą przyciemnioną puszkiem^ o kształ-
tach silnych dobrze wyrośniętego chłopca, to ma słu-
szność i mają racyą otaczające ją kobiety patrzeć na
nią z tym wyrazem zakochania — kiedy Siemiradzki
robi Fryne z tym przypadkowym charakterem męskich
kształtów, odbiera jej to, co jest jej istotą ; i niema
racyi — jego Fryne jest zamało kobietą.
To też ci, a takich jest dużo, którzy chwalą Sie-
miradzkiego za to, że jego Fryne ,^nie jest Nana/,
jakkolwiek mają racyą, lecz racya ta nie podkreśla
wcale zalet obrazu.
Jeżeli Fryne ,,nie robi zmysłowego wrażenia",
jak mówiła pewna pani, to nie jest Fryne. To nie jest
ta nadzwyczajna hetera, pod której urokiem żył cały
naród, u której kilka ludzkich pokoleń kupowało roz-
kosz za skarby bajeczne, która siły swego uroku i
wdzięku nie wahała się przeciwstawić bogom , jak
swego imienia nie wahała się kłaść obok imienia naj-
większego bohatera Grecyi.
Wobec tej samicy, której sława na równi z tern,
co było największego w starożytności, przeszła aż do
nas, sława wynikająca tylko z piękna i rozkoszy, która
z niej promieniała — Fryne Siemiradzkiego jest sobie
— 263 —
zwykłą modelką z przypadkowem rozwinięciem ramion
kosztem bioder, jest „ładna** panną , rozbierającą się
bez widocznej potrzeby, nie mającą ani bezczelności
ani bezwstydu dawnych ludzi i posągów.
W tej Grecyi, gdzie pokazywanie się nagich ko-
biet było zjawiskiem codziennem, ta Fryne z fartusz-
lilem, małym fartuszkiem, spełniającym tylko w poło-
wie swoje zadanie, ta Fryne robi wrażenie czegoś ma-
łego, połowicznego, jej rozbieranie się jest poprostu
meshineryą.
Siemiradzki nie wydobył ze swego obrazu tego
wrażenia nagłości, niespodziewanego zjawiska olśnie-
wającego, mając do rozporządzenia tak efektowny ma-
teryał , jakim jest piękna naga kobieta , ukazująca się
w blaskach słońca tłumom, które się tego nie spodzie-
wały — nie wydobył, ponieważ tu, jak gdzieindziej,
zadowolnił się efektem małym , połowicznym , wszedł
w kompromis z małemi konwenansami, przedstawił
Grecyą w trykotach, odebrał jej zmysłowości szczerość,
tę cechę , która nawet greckim nierządnicom nadaje
charakter jakiejś wielkości i siły.
Naturalnie, że gdyby obraz ten nie nosił imienia
Fryne, nie upoważniałby do tych wszystkich uwag.
Każdy artysta , odpowiednio do swego tempera-
mentu, indywidualności, może widzieć piękno w tej
lub innej formie, może zadawalniać się tą lub inną
skalą przejawów życia. Obnażająca się kobieta Siemi-
radzkiego, jakkolwiek wadliwa w budowie, mogłaby
sobie stać w obrazie, nie zmuszając ani widza ani kry-
tyka do stawiania jej jakichkolwiek żądań. Z chwilą
jednak , w której ta pani przybiera nazwisko Fryne,
— 264 —
to bez względu na wszelkie różnice indywidualnych
poglądów różnych artystów, musi być w niej jasno
wyrażony ten pierwiastek życiowy, dla którego imię
Fryne lub Lais jest synonimem , jest rodzajem ter-
minu ścisłego.
JÓZEF CHEŁMOŃSK
lewnej niedzieli, publiczność wychodząca z mo-
nachijskiego „Kunstvereinu", okazywała nigdy
przedtem nieznane w niej ożywienie. Spokojni zwykle
obywatele Monachium, idący wprost z wystawy milcz-
kiem na „Bockbier", Bockwiirste'' i „Bockprezeln", —
dzisiaj tłoczyli się na wschodach, stawali pod arka-
dami, zatrzymywali się pod lipami królewskiego ogrodu
i powtarzah wciąż jedno: Na, na I bu viel Lehen !
Na ścianach wystawy, w otoczeniu po raz tysią-
czny powtarzanych scen tyrolskich i życia wszystkim
znanego modela, o nosie czerwonym i takiejże kami-
zelce, obok konwencyonalnie uśmiechniętych Niemek,
manekinów ze szkoły Pillotiego i innych co tydzień
zjawiających się wyrobów miejscowego malarstwa,
wśród bezbarwnego spokoju, czerniły się potężne karki
olbrzymich karych koni , powiewały ogony i grzywy,
rzucały się kopyta, krwawiły się oczy i nozdrza, leciała
w powietrzu peleryna furmańskiego płaszcza; —
wszystko na tle ciemnego nieba, od którego odbijała
twarz jasnej dziewczyny, siedzącej w sankach.
— 266 —
„Za dużo życia" ! — wołała publiczność niemie-
cka; jedyna zapewne na świecie, dla której może być
za dużo światła, barwy, ruchu — sa dużo hjcia
w obrazie!
Przypuściwszy, że w tym, jak i w innych obra-
zach Chełmońskiego, nie mogło być za dużo życia,
trzeba jednak przyznać, że bije ono z nich z taką siłą,
jak może z niczyich ; że dążność do wyrażania ruchu,
zmienności i nagłości zjawisk życia, drgających w ko-
niu, w trawie, w wodzie, słońcu, wichrze czy dziew-
czynie, jest istotną treścią jego malarskiego tempe-
ramentu.
Natura przemawiała do jego wrażliwego umysłu
całą różnorodnością swoich objawów; nietylko kształt,
barwa i światło obchodziły go i zajmowały ! Starał
się on wyrazić muztjhę icieczoru ^ szept skrzydeł nie-
toperza, cichy lot lelaków, skrzeczenie żab, skrzypienie
derkacza i dalekie dudnienie czapli bąk. On pierwszy,
a może jedyny, malował chmarę komarów dźwięczą-
cych w powietrzu i huczenie lecącego jak kula chra-
bąszcza. Jemu chodziło o to, żeby wiatr na obrazie
świszczał w badylach zwiędłych słoneczników, dzivonił
deszczem po szybach i stukał wiadrem wiszącem u żu-
rawia, a w ciemnej nocy rozlegało się wołanie zdy-
szanego koniucha : Ołwori worota ! On robił obrazy,
w których z gęstwi mgły, miał zdała dolatywać dźwięk
dzwonka pocztowego, i jęczeć wśród stepów drzemią-
cych w szarym oparze, budząc senne, obmokłe dropie.
Jemu się zdawało, że lecący w bitce sztafetnik klnie:
Trastia twoju mamul... kamień, o który uderzyło
koło. Z za brudnych szyb karczmy, slycliać skrzypce,
basy i wściekły tupot oberka, chichotanie dziewek.
— 267 —
śpiewy i wrzaski chłopaków, przytupywania podpiłego
dziada, w którym krew stara zagrała... Jemu się
chciało, żeby malowany jarmark brzęczał i dźwięczał
całym warchołem i wrzaskiem rzeczywistego życia.
Kwik gryzących się koni, turkot bryczek, śpiewy obrzę-
kłych, pokaleczonych dziadów, trzaskanie batów i krzyk
handlarza: Los ni spring en .. . wszystko to okryte tu-
manami pary, obryzgane błotem, miało z płaszczyzny
płótna, obwiedzionej złotą ramą, wyrywać się i ruszać
jak żywe.
W jakikolwiek sposób to życie przejawia się na
zewnątrz, od wyraźnych i dobitnych kształtów aż do
przeczuć, nieuświadomionych tęsknot i marzeń —
wszystko to Ghełmoński usiłował wyrazić tak ograni-
czonemi środkami malarstwa.
Marzące tęsknie w wieczornym mroku dziewczyny
i tęgie, śmiejące się w słońcu, silne i zmysłowe dzie-
wki; dzieci małe i stare dziady; wiejskie pastuchy
i cyniczne wyrostki z nad rynsztoku ; młodzi panicze
i stary pan marssalch ; kozacy i żołnierz ochotnik ;
ekonom i Żydzi — wszystkie te typy społeczeństwa,
tłukące się po gościńcach i manowcach życia, obcho-
dziły go i widniały w jego obrazach.
Ghełmoński pierwszy zaczął malować chłopa rze-
czywistego.
Komiczne figurki Kostrzewskiego ; sentymentalne
figury, ubrane w koszule wyciągnięte na spodnie,
i klasyczne posągi w sukmanach Gersona; zamaszyste,
stworzone tylko do tańca chłopy Kossaka, — nie wy-
rażały całkowicie życia świeżo wyszłych na swobodę
ludzi.
Kostrzewski z nich kpił ; Gerson ideahzował, uży-
— 268 —
wał ich tylko jako znaków symbolicznych ; Kossak wi-
dział tylko stronę malowniczą: zawiesistą sukmanę,
kapelusz z piórami i wielkie buty.
Chłopa, który żył w trudzie, biedzie, pod grozą
wszystkich klęsk żywiołowych i społecznych ; który
cierpiał lub cieszył się naprawdę, sam dla siebie, nie
dla rozczulenia widzów, którego ciemnotę wyzyskiwał
Żyd, który, obwieszony wójtowskim medalem, stał
z garściami pełnemi papierów, nie wiedząc co w nich
stoi; którego siekł deszcz, wiatr szarpał i śnieg zasy-
pywał na jesiennych drogach ; który pomimo to miał
dosyć fantazyi i humoru do hulanki i zapraszał panny
do tańca, wołając: Póchies ścierito ! — takiego chłopa,
dopiero Ghełmoński wprowadził do malarstwa.
Nadzwyczajna wrażliwość czucia, ruchliwość my-
śli, szybkość obserwacyi, szalona pamięć natury, na-
pełniały jego zapalną wyobraźnią nieprzebranem bo-
gactwem twórczego materyału, dzięki któremu, w jego
niestrudzonym umyśle, obrazy powstawały za obrazami
z szybkością migotania, nieustannej błyskawicy letniego
wieczoru. Myśl, potrącona raz zjawiskiem zewnętrznem,
snuła bez wytchnienia i spoczynku szeregi coraz innych
kojarzeń się pojęć.
Lecz przymioty te i cechy nie stanowią wyłącznie
malaria; mogą one być wszystkie razem lub oddziel-
nie, wspólną własnością każdego artysty, bez względu
na środki jego sztuki. Owszem, zakres zjawisk życio-
wych, dających się przy pomocy tych środków pozna-
nia objąć , przecłiodzi o wiele granice możności i sił
malarstwa.
Jeżeli obraz malowany z taką dążnością, oglądać
będzie widz o wyobraźni ociężałej, słabej wrażliwości
— 269 —
czuciowej , mający mało materyału obserwacyjnego
i ruchliwości umysłu, to cały efekt obrazu zginie dla
niego bez śladu, — sam malarz będzie się tylko cie-
szył temi malowanemi dźwiękami i drgnieniami serca
delikatnemi jak muśnięcie skrzydeł komara.
Jeżeli jednak wielM talent malarsJci usiłuje wy-
razić to wszystko, to czy widz zrozumie i odczuje tę
stronę jego utworów, czy nie, — pozostanie zawsze
doslwnaly ohras ; - a o to tylko chodzi w malarstwie.
Połowa obrazów Chełmońskiego, właśnie wsku-
tek tego, iż założenie ich przechodziło środki malar-
stwa , zginęła bezpowrotnie ; pozostały albo nie do-
kończone, albo zamalowane, zniszczone i podarte...
W wielu tych, co zostały wykonane i w7stawione,
widz szukający anegdotycznej treści, będzie się błąkał
bez wyjścia — lecz zawsze będzie uderzony siłą ich
wyrazu i życia.
Barwa, kształt i światło są środkami wyrażania
się malarza, lecz niekażdy talent używa ich w jedna-
kim stopniu. Wskutek niesłychanego ich bogactwa,
niekażdy może objąć całość tego ogromnego świata,
niezawsze wystarcza życia i czasu na to, by w ró-
wnym stopniu doskonałości jednoczyły się one w obra-
zach tego samego malarza.
Ghełmoński, jakkolwiek obejmował całość na-
tury; chociaż światło i barwa jako wyraz pejzażu,
jako środek wypowiedzenia pewnych nastrojów czu-
ciowych, były bardzo ważnym czynnikiem jego twór-
czości, — nie doprowadził jednak w swoich obrazach,
tej strony natury do siły, ścisłości i doskonałości z jaką
posługiwał się kształtem.
Dobry rysownik odznacza się tern, że właściwe,
— 270 —
indywidualne cechy Isdaltu hazdcj rzccsy widzi, poj-
muje i odtwarza z nadzwyczajną wyrazistością i ja-
snością. Różnorodność form, które Chełmoński wpro-
wadzał do swoich obrazów, wymagała niesłychanie
subtelnego ich poczucia i olbrzymiej zdolności ich wy-
rażania: talentu.
Od chwiejącego się na wietrze źdźbła trawy, do
wielkich płaszczyzn, potężnych ciał rozhukanych koni;
od dehkatnych, małych, wielkości paznogcia, główek
dzieci chłopskich, narysow^anych z nadzwyczajną fine-
zyą typu, charakteru i wyrazu, do ordynarnych i gru-
bych twarzy opiłych dziadów; od kulejącego skrocza
kozackiego konia, do czepiających się kopytami za
obłoki ukraińskich czwórek; od ciężkiego lotu skrzy-
dlisk żurawi, do wykwintnego, śmigłego, nagłego jak
błyskawica ruchu skrzydeł czajki... słowem, gdzie
tylko życie wyraża się zapomocą kształtu, jakąkolwiek
była jego różnorodność, zawsze Chełmońskiego talent
nad nim panował, władał z zupełną swobodą i wy-
rażał ze zdumiewającą siłą.
Sztuka jest jednym z najsubtelniejszych wyrazów
ludzkiego ducha, zdradzającym jego najgłębsze tajniki.
Żeby znać istotę ludzką danego malarza, dosyć
jest widzieć jego obrazy ; zdradza się on w nich z naj-
skrytszych stron swego ja, spowiada się ze wszystkich
zmian zachodzących z biegiem życia w jego psychi-
cznej organizacyi. Można powiedzieć, iż nim naprawdę
artysta umrze, umiera w nim kilku, ba! kilkunastu
nawet rozmaitych ludzi.
Ktoby zestawił obrazy Chełmońskiego : od cichych
sielanek, jak: Matula są? do rozhukanych koni i dzi-
kich rozpaczliwych wieczorów jesiennych; ktoby prze-
-- 271 —
szedł przez wszystkie te drogi, któremi tłukła się jego
niespokojna wyobraźnia, — temu zdawałoby się, że
patrzy na twórczość kilku rozmaitych ludzi. I nie dla-
tego, że treść anegdotyczna tych obrazów jest inna, —
tylko że ich charakter, ich sentyment, sposób ich po-
jęcia i wykonania jest całkiem różny.
Jedną z charakterystycznych stron twórczości
Chełmońskiego jest nadzwyczajna nierówno mierność
wykonania, wynikająca z nadmiaru kompozycyjnych
motywów. Czasem jasne, ścisłe, skończone i obmy-
ślane, to znowu są jego obrazy niedopowiedziane,
niedoczute, niedomyślane i zaledwie naznaczone. Ta-
lent jego nie rozwijał się stopniowo i systematycznie,
lecz szedł gwałtownemi rzutami, zatrzymywał się na
chwilę i znowu porywał się naprzód.
Za mało mam tu miejsca na opowiedzenie histo
ryi życia Chełmońskiego, — typowego życia polskiego
artysty, który „rodzi się jako wiatr na górze", i jak
wiatr często ginie, — albo żyje jako nikomu niepo-
trzebny, problematyczny pierwiastek społeczny ; prze-
trzymuje potworną nędzę, przy wyka do samotności
i zapomnienia, i nagle — dzięki przypadkowi — wy
dostaje się za granicę, zdumiewa Monachium i Paryż, —
i wtedy bywa przez rodaków uczczony... obiadem
w Resursie obywatelskiej.
Chełmoński z tern, co wywiózł z kraju jako ar-
tyzm, odrazu zdobył Monachium: za pierwszy rysunek
zrobiony w akademii^ dostał medal, i rzucił ją po mie-
siącu ; za obrazy zaś zyskał wziętość u handlarzy.
Później, kiedy pojechał do Paryża, od pierwszego wy-
stawionego obrazu zajął stanowisko najwybitniejszego
malarza , nawet wśród tak potężnego jak tam ruchu
- 272 —
artystycznego. Chełmoński jest wymownym dowodem,
że akademie, zagranice i inne sztuczne środki wycho-
wawcze są zbyteczne dla wielkiego talentu, że są. jak
każdy system, tylko „szczudłami dla niedołęgów", we-
dług doskonałego powiedzenia Taine'a.
Głiełmoński nie jest ani uczniem Brandta, ani
Wagnera ; jak mylnie u nas twierdzono; — jest on
jedynie uczniem Gersona — a nadewszystko natury.
Gerson jako wielbiciel i tłómacz Leonarda da-
Vinci, tego zaciekłego realisty i badacza natury, wszy-
stkim swoim uczniom zaszczepiał nadzwyczajną dla
niej cześć i zamiłowanie. To też , pomimo systemu
uczenia, w którego program wchodziła zwykła aka-
demiczna rutyna, wszyscy uczniowie Gersona wyszli
od niego przygotowani do pojmowania i odtwarzania
każdego kształtu, jaki w naturze spotkali. Gdziekolwiek
się znaleźli, na wsi czy w mieście, w salonie czy
w polu, obracaU się swobodnie i potrafili wszystko
rysować. Żeby w równym stopniu byU przygotowani
do pojmowania zjawisk barwnych, byłaby to wzorowa
szkoła, dająca maximum tego, co szkoła wogóle dać
może.
Chełmońskiego silna indywidualność, prędko zrzu-
ciła z siebie wszelki ślad szkolnego wpływu : wielki
talent niebawem poszedł znacznie dalej, niż szła nauka,
którą odbierał; a wrażliwa wyobraźnia obejmowała
szersze znacznie światy od tych, które wskazywał nau-
czyciel. Pomimo świetnie zapowiadającego się powo-
dzenia w Monachium, Chełmoński nie mógł tam wy-
trwać. Porwała go taka tęsknota ku temu, z czem
był zżyty od dziecka, że rzucił wszystko, nawet swoje
pozaczynane obrazy i wrócił do Warszawy. Tu po
~ 273 —
kilku leciech pobytu, stosunki tak się zabagniły, że
żyć nie było podobna. Nie mówiąc już o nędzy, dzięki
której wyglądaliśmy tak, że kiedy nawet były pieniądze
na kawę, to jej nam w s^amijąctjch się cukierniach,
np. u Lours'a, dać nie chciano, — ale co gorsza, ni-
kogo nie obchodził los nowych talentów i ich dążenia.
Towarzystwo zachęty czyniło co mogło , żeby znie-
chęcić malarzy do robienia obrazów, a publiczność
do zwiedzania zasnutych pajęczyną sal wystawy. Ja-
kaś senność trupia zamraczała rozpaczą widnokręgi
życia.
Wtedy to zjawił się w Warszawie Gypryan Go-
debski — człowiek z wielkim zapałem i miłością dla
sztuki, — wychowany w najwykwintniejszej sferze
artystycznej i stojący na gruncie najnowszych o sztuce
pojęć.
Artykuły jego w ^Gazecie Polskiej", zatrzęsły
drzemiącymi około zielonego stołu członkami komitetu
i wywołały burze protestów i opozycyj. Na literacko
artystycznych zebraniach w domu państwa Godebskich,
przedstawiciele świata finansowego patrzyli ze zdumie-
niem na oberwańców sadzanych na atłasowych fote-
lach i odbierających najwyższe honory towarzyskie.
Wszystko to, razem z zapalczywemi mowami Godeb-
skiego, który poprostu wymyślał od: „bydłowie", lu-
dziom nie lubiącym sztuki, bogaczom nie potrzebują-
cym wykwintnego zbytku artystycznego — wszystko
to było powodem, że kilka obrazów Chełmońskiego,
wiszących oddawna na wystawie, zostało kupionych
i zapłaconych dobrze, a Ghełmoński mógł z Godeb-
skim udać się do Paryża.
Publiczność tamtejsza, zebrana z całego świata,
S. Witkiewicz. Ift
— 274 ~
przedstawia wszystkie , najróżnorodniejsze i najsprze-
czniejsze gusta, i jest wstanie pojąć i ocenić najory-
ginalniejsze nawet i najdziwaczniejsze temperamenta
artystów.
To też, Chełmońskiego spieniona czwórka, sto-
jąca w śniegu, u drzwi folwarcznych, przed któremi
dziewki nastawiały samowar, zrobiła furorę między
publicznością; kupił ją właściciel wspaniałej galeryi,
Amerykanin Stuart, a nawet pośród jury salonu było
ośm głosów za daniem wielkiego medalu ; handlarz
zaś obrazów Goupil , nabył z góry wszystkie obrazy,
jakie Ghełmoński miał w przyszłości namalować.
Lecz chociażby nawet w Paryżu nie poznano się
na Ghełmońskim, choćby się odwrócono do niego ple-
cami, nie przestałby on być tem, czem jest: jednym
z największych , najoryginalniejszych i najbogatszych
talentów polskiej sztuki.
Pobyt zagranicą, który mu dał tak świetną ka-
ryerę pieniężną, źle jednak oddziaływał na rozwijanie
się dalsze jego talentu.
Oderwany od życia i natury, które przedstawiał,
pozbawiony wrażeń i obserwacyj, któremi zwykła się
była karmić jego wyobraźnia, zmuszony, wymaganiami
nabywców, do ciągłego powtarzania mniej więcej tych
samych tematów, — Ghełmoński się wyczerpywał i za-
cieśniał. Nawet tak szalona pamięć natury, jak jego,
bladła; a kształty, widziane jedynie przez pryzmat
wspomnienia, potworniały i karykaturowały się.
Patrząc przez lat kilkanaście na makadam bul-
warów paryskich, trudno jest z prawdą i życiem ma-
lować głębokie roztopy dróg ukraińskich ; nie można,
obserwując ciągle woźniców omnibusowych i elegan-
— 275 —
ckich jeźdźców z Bulońskiego lasku, malować chłopów
kopiących się przez śnieżne zaspy i dojeżdżaczy trza-
skających z harapa,
Z drugiej strony, to, co pod każdym stopniem
szerokości i długości stanowi istotę malarstwa i obo-
wiązujące wszystkich malarzy prawo : harmonia barw,
logika światła, ton obrazu, - Ghełmoński przywykł
to obserwować tylko w związku z naszą naturą.
Z chwilą też, kiedy jej nie miał dokoła siebie, przestał
się tern zajmować.
Słońce ; które nie oświecało czerwonej chusty
polskiej dziewki ; zmrok , który nie zapadał na puste
szare pola jesienne; barwa, która nie była barwą
sukmany, świty lub maścią ukraińskiego źrebca — nie
interesowały go wcale.
Wskutek tych i innych jeszcze przyczyn, Gheł-
moński w końcu ; zdawał się tylko sam siebie naśla-
dować. Obrazy jego blade, bezbarwne, bez światła,
nawet w tem , co było jego największą siłą: w cha-
rakterze, w ruchu, w wyrazie, były zaledwie słabem
przypomnieniem tego , co dawniej przywykło się wi-
dzieć w jego robotach.
Zdawało się , że talent jego jest bezpowrotnie
zgubiony, że braknie mu już sił do odnowienia się
i dalszej twórczości.
Na szczęście, Ghełmoński wrócił do kraju i w sze-
regu obrazów, nie przyjętych na wystawę Towarzystwa
zachęty sztuk p., pokazał, że może jeszcze odbierać
szczere wrażenia od natury i odtwarzać je z prostotą
i świeżością talentu, którego nie zdołała przegryźć ma-
niera i zabić rutyna.
IS''
276
TRWAŁE NIEPOROZUMIENIE.
Lata przychodzą i giną.
Pokolenia zstępują w grób,
Lecz nigdy "
nigdy, nie zmienia się stosunek komitetów Towarzy-
stwa zachęty sztuk pięknych do ... . obrazów Józefa
Chełmońskiego.
Przed kilkunastu laty, ówczesny komitet pod
przewodnictwem Aleksandra Lessera „nie protegował
takich geniuszów'', nie przyjmował jego obrazów na
wystawę, a jeżeli już raz przyjął, nie uważał ich za
ewikcyą dostateczną 50-rublowej pożyczki , pomimo,
iż obrazów tych było sześć !
Nic dziwnego ! Ludzie, którzy wtenczas zachęcali
sstuhi piękne^ należeli do pokolenia, dla którego obraz
był tylko wtedy obrazem, jeżeli przedstawiał np. „Oblę-
żenie zamku na Pomorzu", jakąś śmierć, wjazd, za-
warcie sojuszu itd. Byli to ludzie, którzy ze zdziwie-
niem pytali u nowego pokolenia: ,,Gzem panowie ro-
bicie to zielone?' Oni jeszcze brzydzili się zieloną
trawą, zielonemi drzewami, brzydzili się tą całą ho-
łotą bezimienną , która najeżdżała przybytek sztuki,
obryzgana błotem, okryta pianą, od której zalatywało
karczmą, wiatrem błądzącym po jesiennych polach
i wiosennemi roztopami.
„Obraz pański przedstawiający cztery psij i je-
dnego konia, nie został przyjęty na wystawę Tow. za-
chęty sztuk pięknych-' — pisał do Chełmońskiego ktoś
w imieniu komitetu.
— 277 —
,,Quńites! — odpowiedział Ghełmoński — my-
licie się ; obraz mój przedstawia cztery konie i jednego
psa "
Wymiana ta myśli nie zniechęciła jednak Cheł-
mońskiego. Gdzie był, co zrobił, nie mam zamiaru
w tej chwili opowiadać, jak również nie chcę się po-
woływać na jego uprzednie w sztuce zasługi dla obrony
tego, co robi dzisiaj. Według mnie, jeżeli gdzie, to
w sztuce nie należy uznawać firm niezachwianych.
Warsztat rzemieślniczy, albo fabryka, praca zbiorowa,
ciągle kontrolowana, może długi czas utrzymywać się
wyrobioną opinią, w sztuce wszystko zależy od indy-
widualnej wartości i chwilowych stanów psychicznych,
zmiennych na każdy raz, za każdym więc razem dają-
cych inne wyniki usiłowań.
Tego samego zdania jest zapewne i dzisiejszy
komitet Towarzystwa zachęty sztuk pięknych , mając
bowiem przedstawionych sobie pięć obrazów Ghełmoń
skiego , nie oglądał się na żadne względy i wyrzucił
z nich cztery^ przyjmując tylko jeden, i to najgorszy,
na swoje wystawę.
Zupełnie jak przed piętnastu laty ! A jednak
w komitecie niema już nikogo z dawnych — wszystko
się zmieniło. Zmieniło się miejsce, ludzie, zmieniło się
wiele w zewnętrznych stosunkach i porządkach i trzeba
przyznać, że się wiele zmieniło na lepsze. Od czasu
jak p. L. Wrotnowski jest wiceprezesem Towarzystwa,
wyszło ono z tego biernego snu, jakiejś apatycznej
drzemki, które dawniej były jego stanem normalnym.
Dzięki przedsiębiorczości i energii nowego zarządu,
publiczność warszawska widziała wiele obrazów ma-
larzy zagranicznych, które, badź-co-bądź, mogły wpły-
— 278 —
nąć na podniesienie się poziomu pojęć o sztuce. Zmie-
nione zostały warunki dawniejsze konkursu dorocznego,
zwiększyły się dochody — słowem, zmieniło się wszy-
stko, prawie wszystko — pozostało tylko to samo nie-
porozumienie między Cliełmońskim a sędziami z ko-
mitetu.
Dawniejsi sędziowie nie przyjmowali na wystawę
obrazów, w których było więcej psów niż koni, —
dzisiejsi, widząc, że nawet ci „wierni towarzysze czło-
wieka" zniknęli z obrazów Chełmońskiego, a co naj-
wyżej są na nich zające i lelaki — wyrzuciU je z wy-
stawy !
Żart na stronę. Jakie są motywa sądu, ocenia-
jącego wogóle obrazy przy przyjmowaniu ich na wy-
stawę ?
Sąd taki musi być z konieczności ivsgledny. Po-
stawiwszy minimum swoich żądań, poza którcm zo-
staną rzeczy, niemające żadnej artystycznej wartości,
sąd taki powinien przyjmować na wystawę ivszijstho,
co stoi ponad tą najniższą skalą wymagań, słowem,
mierzyć dzieła sztuki ich względną jednych do dru-
gich wartością.
Skala tego minimum żądanych zalet , oczywista
rzecz , hędzie inną w wielkich centrach artystycznego
życia — w Paryżu , czy Monachium lub RzymiC; —
a inną w Warszawie. Wilnie lub Suwałkach. Przy ta-
kim tylko sposobie sądzenia mogą być jedynie zapeł-
niane wszelkie „salony" sztuk pięknych. Zastosowanie
bowiem sądu ścisłego, krytycznego, oceniającego dzieła
sztuki z punktu możliwie bezwzględnych wymagań,
wyludniłoby w jednej chwiU wszystkie wystawy, „sa-
lony", a nawet muzea Sądzeni i sędziowie musieUby
— 279 —
wywędrowad wraz ze swemi dziełami. Krytyka bowiem
ścisła, szukająca zupełnej doskonałości, nie wiem, czy
raz na sto lat znalazłaby rzecz , godną zawieszenia
na ścianach muzeów, rzecz dobrą, na ile lylko stać
ludzkie siły.
Jeżeli więc wystawa Towarzystwa zachęty sztuk
pięknych jest stale zapełniona, to należy przypuszczać,
że sędziowie z komitetu trzymają się tych zasad kry-
tyki wsylednej, i odrzucając obrazy Chełmońskiego,
uznali je za stojące nikej minimum dozwolonego na
wystawie , za pozbawione wszelkiego interesu i war-
tości artystycznej.
Obrazy są następujące:
Pierwszy: na lewo, ściana bladej zieleni żyta
chwieje się szarym puchem kwitnących kłosów, na
prawo kłosująca pszenica jeży się grubemi ciemno-
zielonemi badylami, wśród których rumienią się maki.
W środku skrawek porośniętego trawą ugoru , przez
który idzie rudy, letni zając, ponad wszystkiem ciemne,
harcUo zaciemne niebo. Poza tern niebem fałszywem
w tonie, wszystko jest prawdziwe i żywe
Drugi : noc letnia ; szara droga ciągnie się w głąb
obrazu , na lewo krzak rzuca czarną plamę cieniu,
w dali las , u dołu wlecze się mgła lekka ; w pogo-
dnem niebie ponad horyzontem samotna gwiazda. Po-
nad drogą polatują dwa lelaki, a za niemi ich cienie.
Znawcy zoologii mówią, że za duże. Lecz w stosunku
do czego? Mniejsza o to, z punktu malarskiego obraz
zupełnie prawdziwy.
Trzeci: niebo gwiaździste, oddzielone w daU cie-
mną, wazką smugą lądu od wód jeziora; cisza i spo-
kój. Ton obrazu doskonały. Astronomowie twierdzą.
— 280 --
że takich konstelacyj, jakie są w tym obrazie, niema
na niebie rzeczy wistem, że to na chybił trafił narzu-
cone punkciki; — jestto zarzuty niedotyczący artysty-
cznej wartości obrazu. Prawda w sztuce nie zależy
od prawdziwości sytuacyi przedstawionej — niebo
Chełmońskiego z całym swoim nieporządkiem astrono-
micznym jest zupełnie prawdziwe.
Czwarty: nad borem wschodzi księżyc, oświe-
cając wierzchołki choin i piaszczystą wydmę , poroz-
rzynaną plamami trawy. Niebo pogodne, z ledwie wi-
dzialnemi lekkiemi obłokami. Za dużo świateł po brze-
gach drzew przy tym poziomie księżyca — zresztą
obraz zupełnie prawdziwy i jako powietrzność tonu
robiący zupełne złudzenie natury.
Piąty: droga piaszczysta^ dość manierycznie na-
rysowana, ciągnie się w głąb obrazu między dwiema
ścianami boru^ u góry widnieje skrawek białego nieba
między ciemną zielenią sosen. Sylwetka drzew prawdzi-
wie narysowana, poza tem najmniej światła, tonu i ko-
loru z całej seryi.
Takie są obrazy Chełmońskiego.
Czy są to wrażenia od natury, czy też wyrazy
usposobień, nastrojów samego malarza, wypowiedziane
zapomocą malarstwa, w każdym razie jest w nich
dużo prawdy. Motyw prosty redukuje się do kilku to-
nów, żadnej komplikacyi, układania, żadnej roboty
refleksyjnej , żadnej techniki — nic , tylko pewna
chwila życia.
W stosunku do nassej wystawy, są to rzeczy
bardzo nowe. Nie mają one nic wspólnego z tą całą,
na sprzedaż, „na zakup'' robioną tandetą, która swemi
honiczhami^ pejzażykami, kawałeczkami, ohrazeczkami
— 281 —
zapycha wystawę i cieszy się powodzeniem u miłośni-
ków i znawców... Chełmońskiego obrazy są — jak
mówią w Monachium — unver'kduflich. Już to samo
w naszych stosunkach staje się pewną zaletą. Nie sta-
rają się one podobać temu przeciętnemu^ najpłytszemu
smakowi; który płaci i na który, bądź-co-bądź, wszy-
scy prawie twórcy mają zwyczaj oglądać się. Są to
obrazy, które nie mogą nigdy podobać się przecię-
tnemu filistrowi, szukającemu miłego, z anegdotką,
z tak zwaną treścią, ohrazecska.
Jeżeli do tych obrazów zastosujemy jedyną pe-
wną miarę sądu , to jest porównamy je z naturą, —
znajdzie się w nich kilka ciężkich przeciw niej grze
chów: jeżeli w obrazie jest cztery, pięć tonów zasa-
dniczych, a jeden z nich jest fałszywy w stosunku do
reszty, to z punktu krytyki ścisłej jest to wielka, okro-
pna wada, która rujnuje całą logikę obrazu, która
umysł wrażliwy na harmonią barw może oburzać w naj-
wyższym stopniu.
Sądząc po surowości, z jaką sędziowie komitetu
kazaU Ghełmońskiemu szukać przytułku u p. Krywulta,
można się było spodziewać, że wystawę Towarzystwa
zapełniają same bezwzględne doskonałości — obrazy,
których kształt, barwa, światłocień są matematyką, na
której ząb krytyka nic nie uchwyci.
Idziemy na tę wystawę.
Na progu wita nas p. Tomkowicza „Szalona",
czy „Obłąkana". Rysunek, kolor, kompozycya, świa-
tłocień, wszystko — w najgorszym gatunku. Rzecz
pracowita, bez żadnego dodatniego rezultatu — nie-
udolność, oto czem jest ten obraz.
Dalej olbrzymi obraz p. Kurelli, Chrystus błogo-
— 282 —
sławiący dńeci, jest chyba dlatego tak wielki, żeby
błędy rysunku były dla najtępszych nawet obserwa-
torów natury jasnemi jak słońce. Obraz ten stoi poza
minimum wymagań filialnych kościółków. Wszystkie
twarze, szaty, kolumny, obłoki są wykrojone ze szmat
kolorowych papierów, przyklejonych na płask do po-
wierzchni płótna Niema w tym obrazie wcale światła.
Zajmuje on całą prawie ścianę wystawy ; sam będąc
pięć razy większym od wszystkich pięciu obrazków
Chełmońskiego, ma w każdym ca) u więcej błędów,
niż dziesięć razy wzięte wszystkie najcięższe grzechy
Chełmońskiego.
A może p. Radziejowskiego podmazana bez ko-
loru głowa kobiety i strzępy farb , otarte o płótno,
zatytułowane : , Przed kaphcą" — może to jest lepsze?
P. TaUańskiego : Tatry z szarej wełny, inkrusto-
wanej kawałkami kredy ; p. Gumińskiego rude drzewa,
trawa, niebo, ziemia, wszystko rude, z dodaniem ja-
kiejś maniery pejzażowej z przed czterdziestu laty.
P. Kędzierskiego „Jeździec na tropie", nadzwyczajny
szyk i elegancya w ruszaniu pędzlem, resztki maniery
Brandta i jego motywów bez praw^dy i natury. P. Ja-
sieńskiego mizerną manierką spreparowany zachodzik
słońca, taki powszechny, z recepty ogólniej przyjętej
i przeznaczony do zakupu. P. Szpadkowskiego „Wy-
prawa po lubczyk", romantyczne zachcenia bez ża-
dnego skutku P. Andrychiewicza „Mamusia", rozpły-
wająca się w bezbarwności i bezforemności — prze-
znaczona do zakupu.
P. Małeckiego pejzaż z rudych kłaków (bez ża-
dnej przesady) z niebem z rozmazanych żółtek od
jaja. Zakupiony do rozlosowania.
283
P. Kochanowskiego zachód słońca z szarej maści.
Obrazy pp. Streita , Wędrychowskiego , Murzynow-
skiego ; Millera „Mignon" brudna, zakupiona do roz-
losowania.
P. Wankiego morze czy jezioro z blachy, niezda-
wanie sprawy ani z światła, ani z barwy — Kitschbild
monachijski, zakupiony do rozlosowania.
P. Gersona ludzie z rudemi cieniami, płynący
przez jakiś gąszcz klejki i wiosłujący rękami grubemi
jak dobre nogi ; p. Alchimowicza strzępy Litwinów,
unoszące do grobu kawałek zielonej materyi. P. Mer-
warta Bachantka , mająca niezłe piersi, w najfałszy-
wszem otoczeniu jakiegoś muślinowego morza, w ca-
łości konwencyonalna jak ordynaryjna etykieta z flaszki
od perfum.
Żaden z tych obrazów nie może rościć pretensyi,
żeby był lepszym od robót Chełmońskiego.
Jestem zdania, że ani p. Ryszkiewicza bardzo
niedbale rysowani huzarzy, ani p, Łaszczyńskiego ró-
żowa restauracya kolumny Zygmunta, nie są wcale
więcej warte od słuchów zająca Chełmońskiego.
Ze zdziwieniem też widzę mój obrazek „Zachód
słońca na morzu'^, szpecący ściany wystawy Towarzy-
stwa Przecież cały składa się z niewielu zaledwie
tonów, z których część znaczna jest fałszywa. Jest on
bardzo twardy, morze zaś przypomina rozlaną śmie-
tanę. Krytyka jednogłośnie go potępiła — a jednak
cieszy się takiemi względami komitetu, że nawet do-
stałem nań 60 rubli zaliczki ! Dlaczego ? Czy może
„aus Mittleid", jak mówił pewien handlarz obrazów
w Monachium ?
Sądzę, że przykładów tych dosyć; nic niema
- 2.^4 —
przykrzejszego, jak pisać lub mówić z musu o rze-
czach, nad któremi w zwykłych warunkach nie za-
stanawia się dłużej i głębiej.
Na całej wystawie niema ani jednej rzeczy, któ-
raby przewyższała wartością artystyczną którykolwiek
z odrzuconych obrazów Chełmońskiego, a przynaj-
mniej dwie trzecie wystawy powinny, wobec nich zaj-
mować przedpokoje !
Patrząc na to wszystko, trudno się doszukać mo
tywów sądu i logiki komitetowych znawców.
Nie odrzucono chyba tych obrazów dla treści,
dla tych zajęcy i tonów, bo gęsi, pomimo tak zanie-
dbanej reputacyi , znajdują się jednak na wystawie.
Czyżby gospodarze wystawy chowali dla nich dotąd
wdzięczność za to, że „ocaliły Rzym przed Gallów
zdradą?"
Pejzaże z ludźmi i bez, niebo, woda, drzewa,
kamienie, skały, mgły, chmury — wszystko, cały pod-
ręcznik do nauki o rzeczach, znajduje się na wysta-
wie, dlaczegóż więc ten Chełmoński tak wstrętny?
Jest tam wszystko, od skończonego i skończenie
nędznego obrazu, do ledwie podmazanych, wygląda-
jących jak bełkotanie niemowląt obrazeczków — wszy-
stkie grzechy przeciw prawdziwości kształtu, harmonii
barw, logice światłocienia, — wszystko to komitet
przyjmuje na swoje sumienie — jednemu Chełmoń-
skiemu nie może darować paru fałszywych tonów !
A jednak nie przyjeżdża on z Wietlanki i niczem
nie zasłużył na ten kordon zdrowia, którym otoczyła
się wystawa Towarzystwa zachęty sztuk pięknych.
Czyżby komitet chciał tym sposobem dać do zrozu-
mienia, że to, co wolno nam, miejscowym niedołę-
— 285 —
goiH; — tego nie można darować ludziom , wracają-
cym z Paryża ? Zdaje się, że jedynym powodem nie-
przyjęcia obrazów tych na wystawę Towarzystwa jest
to, że każde młode i nowe pokolenie, w stosunku do
swoich poprzedników, krzepnie w końcu i kostnieje
w małych i ciasnych formułkach i nie jest wstanie
całkiem zrozumieć i ocenić rzeczy dla siebie nowych.
Jak nasi poprzednicy mieh swój typ obrazów:
z bohaterem pośrodku, z baldachimem, podpiętą firan-
ką i kolumną, z „ohlęieniem saynlm^'-'- koniecznie „na
Fomorzu, tak samo dzisiejsi znawcy, zasiadający w ko-
mitecie mają już pewien szablon tego, co uważają za
obraz — szablon, do utworzenia którego w znacznej
części przyczyniły się obrazy dawniejsze tego samego
Chełmońskiego.
W ramach tego szablonu dzisiejsze jego roboty
nie mieszczą się. Przedstawiają one naturę z tej strony,
z której znawcy komitetu nie widzieli jej nigdy. Swoją
prostotą, brakiem szyku w technice, brakiem anegdoty
w treści, wogóle wszystkiem różnią się tak dalece od
wszystkiego , co jest na wystawie i co się u nas od-
dawna produkuje, iż możnaby się nawet było nie dzi-
wić postąpieniu komitetu, gdyby nie nasuwało się przy-
tem pytanie: coby się stało ze sztuką, tak uprzejmie
zachęcaną do odnawiania się, żeby nie znajdowała
ona przytułku u p. Krywulta?
Nie wiem , co myślał komitet , pokazując drzwi
Ghełmońskiemu ; to pewna, że nie mnie jednemu to
myślenie nie podobało się. „Kury er Codzienny" i „Kraj"
zwróciły, w łagodniejszej formie , jednak zwróciły
uwagę na ten sposób sądzenia sztuki.
Zastrzegam się, iż nie przypuszczam żadnych oso-
— 286 —
bistych tego postąpienia pobudek. Fakt, że niedawno
znajdowały się na wystawie dwa inne obrazy Cheł-
mońskiego, świadczy, iż nie chodzi tu o osobę ma-
larza, tylko o jego sztukę.
Bądź-co-bądź, jeżeli komitet wytrwa na tej dro-
dze , to niedługo prawdziwym zaszczytem stanie się :
hyc wyrzuconym z wystawy Toicarzystwa zachęty sztuk
pięhiych.
PRZEGLĄD ARTYSTYCZNY.
I.
Obraz Broźika,
miastach, w których mieszka dużo malarzy,
wytwarza się specyalny przemysł, zaspakaja-
jący ich potrzeby. Fabrykanci płócien, pędzli i farb:
krawcy szyjący kostyumy, handlarze starożytności i pe-
wna część ludności, wynajmująca powierzchnią swego
ciała na godziny — modele.
W Monachium np. zrana przy wejściu do aka-
demii stoją całe szeregi mężczyzn, kobiet i dzieci, —
wystawionych tu jak towar na targu.
Do pracowni pukają ciągle najróżnorodniejsze
figury — chodzące manekiny z wiecznem pytaniem :
BraucJien sie hein Modeli?
Można między niemi znaleść wszystkie odcienia
wieku , charakterów, typów i wszelkich warstw spo-
łecznych. Od dziecka przy piersi, — do starca ze
zgiętemi kolanami i głową trzęsącą się jak na sprężynie.
288
Oto wchodzi człowiek, dla którego chroniczny
katar kiszek stał się skarbem, pozuje do ascetów, nie-
szczęśliwych bohaterów dramatycznych obrazów i śre-
dniowiecznych uczonych.
Oto staruszek z ogromną siwą czupryną i roz-
wianą brodą, — to pracowniany Bóg Ojciec, lub le-
gendowy Ahaswerus; a oto wchodzi bachantka i re-
komenduje się, rozpinając stanik. Tu znów matka
przynosi małe dziecko, które już wiele razy pozowało
jako niemowlę Jezus; a oto tłusty, jowialny i czer-
wony jegomość; specyalność : Mnich przy kuflu.
Temu tylko te muskuły się kurczą , któremi się
śmiech wyraża; tamten wygląda jak maska rozpaczy
z muzeum figur woskowych, — wszystko po 50 feni-
gów za godzinę i dziesięć minut odpoczynku między
jedną i drugą.
Niektórzy z nich obsługując po kilka pokoleń
malarzy, umieją przedstawiać wiele szematycznych,
ordynarnych, banalnych wyrazów uczucia, bądź zapo-
mocą mimiki, bądź ruchów.
Jak na manekinie rozwieszona draperya, mar-
twemi, sztywnemi fałdami zabija ruch figury, — tak
mięśnie twarzy takiego żywego manekina, godzinami
całemi pozostają w jednakowem naprężeniu i dają
taki martwy, przeciętny typ śmiechu czy smutku, po-
mieszanego z nudą i apatyą.
Wyraz twarzy człowieka poruszonego rzeczy wi-
stemi uczuciami , jest wynikiem kombinacyi najroz-
maitszych hnij, wiążących się z sobą loicznie i mody-
fikowanych indywidualnemi, stałemi cechami typu.
Model pozujący śmieje się ustami , a ma senne
osłupiałe oczy; marszczy brwi gniewnie, a tymczasem
— 289 —
przełyka ślinę , myśląc o kuflu piwa ; spuszcza skro-
mnie oczy, a twarz mu się mieni przepływającym ru-
mieńcem i nozdrza się rozdymają namiętnie.
Model tym sposobem^ jeżeli oddaje pewne, na-
wet wielkie usługi malarzowi, jest też jego najniebez-
pieczniejszym wrogiem.
Malarz francuski Geróme mówił komuś : „Trzeba
mieć tyle talentu, żeby malując z modelu, nie popsuć
tego, co się wie z obserwacyi życia".
Kaulbach wyśmiewając Pilloti'ego , wyrysował
natchnienie, pukające do jego pracowni, któremu Pil-
loti odpowiada: Przepraszam, nie mogę przyjąć, mam
modela.
Obraz Broźika jest właśnie zgromadzeniem ta-
kich modeli, — szablonowych wyrazów, doprowadzo-
nych do krańców banalności.
Właściwie są tu dwie twarze, na których maluje
się pewne uczucie: biskupa czytającego wyrok i Hussa.
Obiedwie razem z ruchami rąk przedstawiają najogól-
niej , najbanalniej wyrażony pewien stan psychiczny.
Kto wznosi w górę twarz i oczy, temu się usta
same otwierają — na to nie potrzeba szczególnego
talentu ze strony malarza. Każdy model to potrafi, —
jak potrafi położyć rękę na piersi tak martwo^ for-
malnie, jak to właśnie czyni Huss w obrazie Broźika.
Figury takie spotykają się tuzinami we wszystkich
obrazach, przedstawiających „dramata dziejowe".
Wyciągnięta ręka , duża kropka światła w oku,
otwarte usta i sztywna postawa — oto biskup, który
gra swoje rolę jak aktor bez talentu, przedrzeźniający
ruchy przez kogo innego oryginalnie pomyślane.
Reszta figur są to modele, znudzone staniem
S. Witkiewicz. 19
— 290 —
w pracowni, opierające się senności i nie biorące ża-
dnego udziału w rozgrywającym się przed ich oczami
dramacie.
Czy to będzie cesarz Zygmunt podobny do dzwon-
kowego króla; czy dwaj Czechowie w prawym rogu
obrazu ; czy otaczający tron prałaci i kardynałowie, —
wszystko to są pewne tijpy, — typy, które z łatwością
się znajduje między modelami, nad któremi jednak
talent Broźika nie może zapanować : nie jest wstanie
z martwej maski ich twarzy wydobyć wyrazu.
Są to ludzie pozujący u fotografa — sztywni,
przyszrubowani do żelaznych podpórek.
Typ, wyraz, ruch, jestto strona formy w obra-
zie, — strona rysunkowa. Rysunek Broźika nietylko
nie nadaje się do wyrażenia jakichś subtelniejszych
wyrazów uczucia, — ale nawet tam , gdzie chodzi
o proste zachowanie kształtu głowy, ręki, nogi lub
bryły ciała, przedstawia rażące błędy.
To co nazywamy Jconttiremy jest określeniem ze-
wnętrznych kształtów każdego przedmiotu. Kontur
jako linia nie istnieje w naturze wcale, — przedmioty
odgraniczają się krańcami płaszczyzn świetlnych i ko-
lorowych, tak też maluje Broźik i to jest zaletą jego
obrazu. Z drugiej strony rozkład światła na samym
przedmiocie wskazuje wzajemne pochylenie rozmaitych
płaszczyzn, — kąty, pod któremi one się przecinają;
ich mniejsze lub większe oddalenie od oka patrzącego
i źródła światła. To ustosunkowanie świateł i cieniów
odpowiada też krzywiznom zewnętrznego konturu.
Tak jest w naturze, — tak powinno być w obra-
zie, — lecz na nieszczęście tak nie jest.
Dosyć jest spojrzeć na twarz Hussa, która jest
— 291 —
jednym z głównych przedmiotów w obrazie, żeby się
przekonać, jak niedołężnie Broźik włada formą. Czoło
ma zaledwie najelementarniejsze kształty — jestto ta-
kie formalne czoło, mogło być takie lub inne, nicby
cliarakter twarzy na tem nie stracił. Nos narysowany
linią prostą, martwą, bez żadnego wgięcia na zało-
mach kości, z ogromnem czarnem nozdrzem wmaza-
nem u spodu , nie odpowiada wcale chudości i bla-
dości całej twarzy. Huss jestto poprostu ów model
chory na katar kiszek — model skopiowany bez ża-
dnej fmezyi, lub też pamięciowa robota malarza po-
zbawionego wyobraźni i obserwacyi.
Ręce w całym obrazie są tak ogólnie i koszlawo
rysowane, że zaledwie trzymają się we właściwych
rękom kształtach Nigdzie w palcach nie czuć kości,
a już ręce Czecha trzymającego młotek po prostu mają
chorobliwe obrzęknięcie stawów.
Modelacya przedmiotów przedstawia większe
jeszcze błędy kształtów, niż kontur zewnętrzny. Twa-
rze i figury Broźika zwrócone trochę innym profilem
do widza, przybrałyby w niektórych razach całkiem
potworne kształty. Dzieje się to wskutek nieumieję-
tnego rozkładu światła. Taki np. biskup ma na całej
twarzy i ornacie aż do dołu jednakowo silne światło,
jak żeby to była jedna płaszczyzna, na którą promie-
nie świetlne padają pod tym samym kątem. Rozkład
światła na jasnej stronie twarzy nie odpowiada zu-
pełnie zewnętrznemu konturowi pohczka narysowa-
nego cieniem.
Twarze figur drugiego planu są tylko czarnocie-
hstemi plamami.
19*
— 292 —
Wspólną cechą figur Broźika są nadzwyczajnej
wielkości nosy, apatya, flegmatyczność i nieruchomość.
Niema tu dwóch bodaj , odmiennych tempera-
mentów, dwóch charakterów, któreby w różny sposób
odczuwały wrażenie chwili. We wszystkich figurach
jest jeden i ten sam senny człowiek, inaczej tylko
ubrany i trochę zmieniony w typie.
Tylko w ciemnej głębi parę karykaturalnych
twarzy wykrzywia się , ale bez żadnego wpływu na
wyraz obrazu^ - gdyż zaledwie je widać
Ta czarna głąb', ze świecącenii się na niej sze-
ścioma czy więcej figurami pierwszego planu, jest też
takim banalnym, najłatwiejszym i zużytym sposobem
wydobycia przestrzeni z płaszczyzny płótna.
Jeżeli się całe tło obrazu zasmaruje brunatno-
zielonym ciepłym tonem, w którym się zredukuje do
zera, wszystkie odcienie barw lokalnych , właściwych
każdej rzeczy, jeżeli na tem tle położy się kilka ja-
snych kolorowych plam w tonie zimnym, jako re-
poussoir^ obraz będzie się zagłębiał.
Malarz używający tego receptowego środka uła-
twia sobie, w sposób niezwykły, wymodelowanie obra-
zu, — obniżając jednak jego wartość w tym samym
stosunku. Żeby Broźik chciał wszystkie figury pierw-
szego i drugiego planu wymodelować, t. j. oświetlić
i ukolorować, jak tego wymaga prawda, miałby do
zwalczenia olbrzymie trudności; uniknąwszy ich, spro-
wadził światłocień i modelacyą swego obrazu do ta-
kiego samego komunału, jakim jest jego charakte-
rystyka.
Pewna jednolitość tonu w tym obrazie nie wy-
nika z utrzymania właściwego natężenia barw lokal-
— 293 -^
nych i sharmonizowania ich do tonu światła , tylko
jest rozprowadzeniem barw właściwych każdej rzeczy
w przyprawie szarej, spłowiałej, z opuszczeniem pół-
tonów i kolorów pośrednich, dopełniających barwy
czyste. Wszystkie subtelniejsze odcienia barw są nie-
dostępne dla oka Broźika. Większość białych przed-
miotów nie różni się wcale tonem między sobą. Włosy
biskupa i wyrok, który trzyma w ręku, karty, książki,
wszystko ma ten tępy kolor wapna, rzuconego przy-
padkiem na obraz.
Układ obrazu przypomina średniowieczne na-
grobki i portrety familijne.
Jak w tamtych na środku siedzi święty patron
rodziny, tak tutaj, en face do widza siedzi cesarz Zy-
gmunt; zaś inne figury zwrócone z dwóch stron pro-
filami do niego, jak podobne są do dwóch symetry-
cznych szeregów pobożnych członków rodziny portre-
towanej. Jest to układ tak prosty, tak mało obmyślany,
tak nieskomplikowany a zarazem tak konwencyonalny,
że dziś unikają go nawet reżyserzy teatrów, jak wia-
domo najmniej stosujący się do naturalnego grupowa-
nia się ludzi.
Zaś dwaj Czechowie są źle wytresowanemi kom-
parsami z chórów, którzy ubrani w piękne kostiumy,
zbliżają się do brzegu sceny i patrząc w oczy widzom,
starają się zwrócić uwagę na siebie, ze szkodą głó-
wnych aktorów.
Uderzającem jest w tym obrazie^ że wszystkie
prawie figury ubrane są jak dziady, — w strzępy sta-
rych, wyszarzanych i spłowiałych materyj. Czyżby Bro-
źikowi się zdawało, że człowiek starożytny, już tem
294
samem ma być zjedzony od moli i zbutwały od wil-
goci, nawet wtedy, kiedy go do życia Avskrzesza sztuka?
Streszczając wszystkie szczegółowe uwagi nad
tym obrazem, można przyjść do przekonania, iż jest
on banalnem zestawieniem środków malarskich , nie
wziętych bezpośrednio, samodzielnie z natury, lub też
wynalezionych pracą własnego umysłu, tylko skorzy-
staniem z cudzego doświadczenia i pomysłowości —
z obrazów innych malarzy.
Tak się dzieje zawsze, ile razy artysta nie ma
indywidualnego temperamentu, wymagającego sobie
właściwych szczególnych form do przejawienia się.
Broźik w początkach swojej karyery naśladował
Matejkę, następnie Makarta, dziś przyszła kolej na
Munkaczego.
Oryginalny i samodzielny talent siląc się na wy-
dobycie z płaszczyzny płótna tego, co ma pozwala
widzieć w naturze jego temperament , jego oko, lub
tego, co wytwarza w umyśle wyobraźnia, — zdobywa
jako produkt uboczny pewien sposób nakładania farb,
pewien sposób modelowania , pewną manierę nawet
w pociągnięciu pędzla
Mierność żyjąca kompilacyą, właśnie ten produkt
uboczny bierze za istotę malarstwa, i o tyle wytęża
swoje zdolności, o ile tego potrzeba dla dociągnięcia
się do powierzchownego charakteru swego wzoru.
Munkaczy układając strzępiastemi plamami swoje
barwy; światła, zawsze dochodzi do zrobienia bryły,
do wydobycia nadzwyczajnej plastyki i wyrażenia pe-
wnych uczuć, jak również do wywołania pewnego
wrażenia całością obrazu.
Naśladujący go Broźik, skoro doszedł do zrobię-
— 295 -
nia strzępiastej , w szerokich płaskich fałdach zmiętej
draperyi, — jest zadowolony, tak samo jak się zada-
walnia ułożeniem z plamek kolorowych twarzy, nie
pytając czy ona jest dobrze wymodelowaną i żywą.
Takim jest obraz Broźika pod względem malarskim,
artystycznym.
Czy i jakie może robić wrażenie na widzu ? Jest
to najdelikatniejsza materya , przy ocenieniu dzieła
sztuki i najtrudniejsza do sformułowania.
Wrażenie jest rezultatem wzajemnego oddziały-
wania dwóch sił: zjawiska podrażniającego umysł
i wrażliwości, zdolności, odczuwania tego ostatniego.
Wszystko też co się mówi o wrażeniach , które dane
dzieło sztuki wywołuje, jest zwykle tak suhjeJctywnem,
że nie może być brane za miarę wartości artystycznej.
I tu jednak dadzą się wyprowadzić pewne zasady
ogólne, mogące służyć za podstawę wyjaśnienia tej
subtelnej kwestyi.
Kto bywa w teatrze , ten wie , że im mniej jest
publiczność wykształconą artystycznie, tem ławiej daje
się wzruszyć i porwać sytuacyi widzianej na scenie.
Widz obeznany ze środkami i środeczkami sce-
nicznemi nie będzie płakał, widząc jak czarno ubrany
bohater, dziko zawracając oczami i rycząc, przebija
się blaszanym sztyletem.
Tak jest i z innemi sztukami.
Kiedy jednych rozrzewnia do łez muzyka pani
Bondarzewskiej, — dla innych niezawsze Chopin wy-
starcza; kiedy jednych symfonia Beethovena usypia,
innych wprowadza w szał zachwytu.
Z obrazami dzieje się podobnież, i prawdziwym
tryumfem malarza może być tylko wrażenie wywołane
-^ 296 —
w widzu najbardziej drażliwym na malarską stronę
jego obrazu.
Są obrazy, wobec których nie przychodzi wcale
na myśl, ani jak to jest malowane, ani czem to zro-
bione; obrazy, przed któremi stojąc, dostaje się dre-
szczu zgrozy lub wrażenia rozkoszy, — obrazów ta-
kich jest mało na świecie , a Huss Broźika do ich h-
sty nie należy.
Malarz nie ma środków wypowiedzenia, Mo i dla
csego cierpi w jego obrazie, ale ma środki wywołania
całem swojem dziełem takiego lub owego uczucia
w widzu.
Jeżeli mu chodzi o to wrażenie, może do swoich
obrazów wprowadzać jakie chce pierwiastki; fantasty-
czne czy realne, jest to jego rzecz, byleby widz od
obrazu, w którym chodzi o życie i śmierć, odchodził
z przygnębieniem i rozpaczą w sercu.
Od obrazu Broźika odchodzi się ze wspomnie-
niem dwóch kolorowo ubranych, olbrzymich drabów,
którzy w dodatku słabo stoją na swoich niezgrabnych
nogach. Porównywano Matejkę z Broźikiem : jeżeli
pierwszego słusznie nazwał Wolff ,^genialnym harha-
rzyńcą"-, to Broźik jest cywilizowany na najnowszy spo-
sób, jest au courant najmodniejszych rzeczy w malar-
stwie — lecz niestety, nie można go nazwać genialnym.
Pozostaje jeszcze jedna strona obrazu — jego
historyczność.
Strona ta nie ma nic wspólnego ze sztuką, pod-
lega więc kompetencyi archeologów i historyków, któ-
rzy powinni zdecydować o ile akcesorya użyte przez
Broźika, odpowiadają epoce, którą obraz jego ma przed-
stawiać ; jak również , o ile figury noszące w obrazie
— 297 —
historyczne nazwiska , podobne są do swoich rzeczy-
wistych dawno zmarłych modeli. Ja nie mam nic w tej
kwestyi do powiedzenia.
II.
Obraz Miin"kaczego.
Temat obrazu Munkaczego jest jednym z tych,
które wywołują najbardziej sprzeczne sądy o jego po-
jęciu przez malarza.
Jak sama idea chrześciańska przechodząc przez
tyle wieków, obejmując tyle narodów, kojarząc się
z tylu obcemi jej w początku pierwiastkami, przera-
dzała się i bywała pojmowana w najrozmaitszy spo-
sób, — podobnież postać Chrystusa przejawiła się
w sztuce pod formą różnych i często całkiem sprze-
cznych charakterów.
Zacząwszy od chwiU kiedy wyrażał ją tylko ja-
kiś znak — symbol, lub kiedy chciano w Chrystusie
widzieć „najbrzydsze z dzieci człowieczych" — od ka-
takumb do Munkaczego, wszystkie doby cywihzacyi
chrześciańskiej wypisały się w tej postaci.
Zimne i sztywne mozaiki bizantyjskie ustąpiły
miejsca rzewności i przeczuleniu średnich wieków,
których sztuka siliła się na wyrażenie w całej okro-
pności cierpień fizycznych lub rozkoszy materyalnej,
zmysłow^ej w świecie błogosławionym.
Zbitego i umęczonego Chrystusa średnich wieków,
Odrodzenie oblekło w cały przepych piękna wskrze-
szonej sztuki greckiej.
— 298 —
Skatowany, okryty sińcami i ranami, wycieńczony,
ukazał się teraz w chwale ; spowity w bogactwo kla-
sycznych draperyj , otoczony blaskami , unosił się on
na obłokach lub bez żadnego wysiłku robił cuda ze spo-
kojem i pewnością swej siły i wyższości.
Ten biedny Chrystus średnich wieków, który we
Włoszech szesnastego stulecia staje się pogańskim Jo-
wiszem lub wielkim panem jak w obrazach Yeronesa,
w Holandyi po prostu tyje i występuje u Rubensa
oblany tłuszczem, obnosząc między nimfami i sylenami
swoje lśniące i upasione ciało.
Zopf, który zrobił ze Avszystkich świętych jakichś
zalotnych baletników, przedrzeźniających wdzięk uśmie-
chów Coregia — nieinaczej też przedstawiał Chry-
stusa.
Lecz nietylko ogólny duch każdej historycznej
epoki wpływał na różne pojmowanie postaci Chry-
stusa, — każdy naród wkładał w nią jeszcze swoje
odrębne cechy, przystosowywał ją do swego tempe-
ramentu i stanu umysłowego, a dalej każdy artysta
indywiduahzował ją po swojemu, z chwilą kiedy się
wyzwoliła z pęt symbolów, kościelnego kanonu i ry-
tuału.
Na ogólnem tle Odrodzenia^ od Leonarda da
Vinci do Luca Giordano przez dwa wieki wszyscy, tak
liczni, wielcy artyści nadawali postaci Chrystusa, swoje
szczególne znamiona.
Bierny męczennik średniowiecznej sztuki, jak
mało odpowiada potężnemu Bogu Michała-Anioła, atle-
cie, który nawet z twarzy nie jest nic podobny do po-
wszechnie przyjętego typu. Rzewny Chrystus Murilla
nic nie ma wspólnego z realizmem Ribeiry lub Ca-
— 299 —
ravagia. Spokojny, marzycielsko zachwycony młodzie-
niec Rafaela, jakże daleko stoi od myśliciela i upar-
tego wyznawcy idei z obrazu Munkaczego.
Gdyby obrazy i posągi były dokumentami z ży-
cia Chrystusa, dowiodłyby:
„. . . . że nie jest on tylko robaków
Bogiem, i tego stworzenia co pełza.
On lubi huczny lot olbrzymieh ptaków,
A rozhukanych koni on nie kiełza
On, piórem z ognia jest dumnych szyszaków —
Wielki czyn częściej go ubłaga, niż łza
Próżna stracona, przed kościoła progiem."
Słowem, od pierwszego pojawienia się w sztuce
aż do dni naszych życie Chrystusa , tak dobrze jak
każdy inny temat, jakkolwiek było pobudką artysty-
cznej twórczości, nie wpływało samo przez się na cha-
rakter dzieł sztuki.
Drugi wniosek, który się sam narzuca ^ jest: iż
ściśle rozumując nie można powiedzieć^ który czas lub
jaki artysta najwłaściwiej Chrystusa pojął i przedsta-
wił. Możemy co najwyżej stwierdzić całą różnorodność
pojęć tego przedmiotu, silić się na ich określenie i wy-
kazanie przyczyn takiego lub owego pojmowania, —
lecz dopóki pewna część ludzkości będzie czuć i my-
śleć na wspomnienie tego imienia, nikt nie może twier-
dzić, że ostatnie słowo jest lub było w tym kierunku
wypowiedziane.
Przez ileż transfiguracyj przeszli bogowie Grecyi
nim się stali tematem operetki Ofenbacha!
Munkaczy, tak dobrze jak Giotto lub Rafael, Mu-
300
rillo czy Rembrandt, wyraża tylko pojęcia swego czasu,
a nadewszystko stcoje — swoją indywidualność.
Obrazy, których temata ilustrują wierzenia reli-
gijne wyw^ołują zawsze pytanie: czy przedstawiają rze-
czywiście : hoskość, nadziemshośó^ nadzmyslowość — py-
tanie to wydaje się wogóle ludziom tak prostem, że
się rozstrzyga bez wielkich wysiłków umysłu. Zarzut
braku loshości — lub też pochwały podkreślające obe-
cność tego pierwiastku, są zwykle wygłaszane bez ża-
dnych motywów i dowodów.
Rzadko jednak przychodzi na myśl pytanie: ja-
kie środki posiada sztuka na wyrażenie tego pierwiastku
i czy wogóle ludzki umysł jest w stanie pojmować coś,
co nie jest ludzkie, lub nie leży w granicach pozna-
nia przy pomocy tych środków, jakiemi zwykle pozna-
jemy świat zewnętrzny.
Otóż bogowie wszystkich czasów i wszelkich re-
hgij, zawsze są obdarzeni właściwościami psychicznemi
podobnemi do ludzkich ; działają też pod wpływem
uczuć, które kołaczą się w piersiach każdego człowieka.
Jeżeli w czem leży różnica, to tylko w sile — w za-
kresie działania i jego skutków. Lecz jeżeli jeszcze bez-
przedmiotowe pojęcie bóstwa może się silić na całko-
wite oderwanie się od świata zmysłowego, to z chwilą
kiedy bóstwo staje się csemś, formą, ciałem, a w szcze-
gólności przedmiotem artystycznej twórczości w sztuce
plastycznej , nie może przedstawić się inaczej , jak
w kształtach wziętych ze świata rzeczywistego, przed-
stawionych tak , jak są — albo spotworniałych pod
wpływem fantazyi. Cóż mówić o Bogu chrześcian,
który został człowiekiem, który chciał przejść przez
— 301 —
wszystkie ludzkie cierpienia i odczuć je naprawdę jak
człowiek !
A skoro żył , czuł i cierpiał po ludzku , twarz
jego musiała wyrażać te uczucia, które wogóle twarz
człowieka wyrażać jest w stanie.
Żaden też malarz czy rzeźbiarz nie jest absolu-
tnie w możności wydobycia z ludshiej twarsy innych
nad ludzhie wijrasóiv. Gzy złym, czy dobrym uczuciom,
czy niskim lub szczytnym myślom będą one odpowia-
dać, zawsze tylko w granicach różnych skurczów mię-
śni twarzowych mogą się zmieniać i przejawiać
Przejrzawszy zresztą całą spuściznę sztuki z cza
sów największej nawet religijności, nie znajdziemy
w niej ani jednego wyrami , któryby nie był ludzkim,
i nie odpowiadał uczuciom lub stanom psychicznym,
które znamy, które odczuwać możemy, jak możemy
je nazwać słowami dla wszystkich zrozumiałemi.
Jeżeli to, co wyżej powiedziałem, jest prawdą,
nie należy wprowadzać do krytyki obrazu Munkaczego
tej kwestyi, jako miary rozstrzygającej o jego warto-
ści, jak nie należy wogóle czemś ciemnem, nieznanem
i nieokreślonem chcieć wytłómaczyć, objaśnić i okre-
ślić cokolwiekbądź na świecie.
Człowiek , który dziś jeszcze naprawdę wierzy,
w którym wiara wywołuje przedmiotowe widzenia,
może względnie do swoich pojęć powiedzieć: „to nie
jest Chrystus", lecz tak dobrze poważne traktaty o
„boskości", jak i złośliwe uwagi, które mógłby rozbroić
nimhus częstochowskiego obrazka, są czczą gadaniną
umysłów niekrytycznych, nie zdających sobie sprawy
ze środków sztuki malarskiej.
Nie wiemy, co myśli oskarżony w białej szacie,
— 302 -^
ale wiemy, h myśli i czuje. Jakąkolwiek jest jego idea,
obecność jej widać w tern czole myślącem, jak widać
w niem energią , upór, siłę charakteru , która się nie
cofnie przed żadną groźbą. Niema w tej twarzy ani
złości ani gniewu , owszem , usta wyrażają wielką ła-
godność; dobrotliwy uśmiech nawet w tej tragicznej
chwili z nich całkiem nie zginął.
Gokolwiekbądź można powiedzieć o takiem po-
jęciu postaci Chrystusa — jest to Chrystus nowy —
Chrystus, który myśli i ma samowiedzę swoich czynów.
Nie można żądać od malarstwa w tym jednym
momencie życia, które może przedstawić, żeby wyra-
żało cały ciąg myśli, zdarzeń, które się działy, i wy-
padków, które przyjść mają. Jeżeli malarz przedstawi
charakter człowieka i jego stosunek do innych ludzi,
zrobi już bardzo wiele przy ubogich środkach swojej
sztuki. Środkami temi są wyrazy twarzy — charak-
tery, typy — na tych też motywach, wyzyskanych
w sposób niezwykły, opiera się strona życiowa obrazu
Munkaczego.
Obok Chrystusa tłum , którego głupotę wyraża
wrzeszczący żyd z twarzą napiętnowaną ciasnotą inte-
hgencyi, — wrzask ten na tle spokojnej i poważnej
sceny nabiera szczególnej siły. Dalej starszyzna po-
ważna, nadęta albo zła i przewrotna przemawia do
Piłata skupionego w sobie, rozważającego --jego sze-
roki kadłub, głowa duża, wciśnięta w ramiona, mały
nos kruczkowaty — robią wrażenie jakiejś zamyślonej
sowy.
Prawdziwemi w tym obrazie są — sama scena,
a nadewszystko wyrazy twarzy — charakterystyka.
Niema tu żadnej banalnej , przeciętnej fizyono-
— 303 —
mii pozujących modeli. Charaktery i wyrazy są wyni-
kiem bądź olbrzymiej intuicyi , bądź głębokiej obser-
wacyi i wmyślenia się w słowa tekstu, który ilustrują.
Lecz poza prawdą sytuacyi i wyrazów obraz ten jest
całkiem prawie konwencyonalny. Konwencyonalny nie
w tem znaczeniu, żeby miał powtarzać cudze, utarte
i spowszedniałe formy, lecz w tem, że na wszystkiem
leży piętno maniery Munkaczego. Te, tak pełne wy-
razu i życia twarze, zdają się unosić w powietrzu nad
figurami malowanemi płasko, zaledwie naszkicowanemi;
trzymającemi się obrazu tylko prawdą stosunku wiel-
kich plam barw lokalnych.
Nad temi, tak wykwintnie malowanemi stopami,
unoszą się fałdy manierycznych, zawsze jednakich dra-
peryj, naznaczonych w wielkich płaskich szmatach, je-
dnakowo wyszarzanych, jakby wydobytych z szafy an-
tykwaryusza.
Oświetlenie obrazu , urządzone na możliwie wy-
raźne wydobycie głównych bohaterów sceny, jest w ra-
żącej sprzeczności z pejzażem , który widać po przez
kolumny i na którym leży zupełny mrok wieczoru.
Pejzaż ten zdaje się być raczej kawałkiem starego go-
belinu wiszącego na ścianie , niż częścią krajobrazu
widzianego z wnętrza
Obraz Munkaczego jest malowany na wyraz, uczu-
cie. Całości życia nie przedstawia, jakkolwiek, wsku-
tek konsekwentnie przeprowadzonego charakteru linij
i modelacyj, może dla ludzi, nieobserwujących natury
lub nieznających całej różnorodności manier malowa-
nia wydawać się prawdziwym.
Gdyby Munkaczy wprowadził do swego obrazu
cały realizm, jakiby przedstawiała podobna scena w na-
— 304 —
turze; gdyby usiłował wymodelować każdą bryłę, ka-
żdej twarzy nadać różną, jak to bywa w rzeczywisto-
ści, barwę ; gdyby pamiętał , że ludzie obnoszący na-
gie ręce w słońcu, nie mogą mieć tak białego ciała —
słowem, gdyby dociągnął cały obraz do prawdziwości
wzruszeń psychicznych, malujących się na twarzach,
możeby i te twarze, które teraz tak dominują i trzy-
mają się na wierzchu, możeby wymagały silniejszego
wydobycia, podkreślenia modelacyi, usprawiedliwienia
rozkładu światła.
Malarz, który wyrobi sobie bezwiednie jakąś ma-
nierę swoje, swój styl lub z całą nawet samowiedzą
pogodzi się z manierycznem powtarzaniem kształtów
i barw zawsze tych samych, ogromnie ułatwia sobie
robotę ; a jeżeli zdoła jeszcze tę swoje manih;rę na-
rzucić gustowi publiczności , może tworzyć dużo i ła-
two; lecz jego obrazy będą właściwie kopiami jednego
kapitalnego, typowego dzieła, które w najszczęśliwszej
chwili życia stworzył.
Munkaczy się powtarza. Parę obrazów jego, które
widziałem, mają te same cechy połowiczności, zatrzy-
mania się w pół drogi, jakiegoś zadowolnienia się je-
dnym szczęśliwym momentem i lekceważenia reszty.
Do rażących , potwornych błędów rysunkowych
należy lewe ramię Piłata — dwa razy szersze od pra-
wego, jak i krótkość ręki od barków do łokcia. Ręce
wzniesione w górę, jak i ręka żołnierza oparta na włó-
czni, modelują się, lecz tylko w połowie ; wskutek braku
półtonów zdają się one rozkrajanemi i przylepionemi
do ciemnego tła obrazu. Wogóle o modelacyi tego
obrazu można powiedzieć: że jeżeU w nim są zużyte
305
do ostatniej siły cienie, to niema na nim ostatnich
świateł.
Motyw koloru bardzo prosty, w ciemniejszycłi
plamach wytrzymany konsekwentnie, w białych razi
przeczernieniem cieniów. Cały obraz jest namalowany
w tonie ciepłym, brunatnym nawet. Wogóle Munkaczy
mało akcentuje stosunek zimnych i ciepłych tonów w za-
barwieniu świateł, refleksów i cieniów.
Istotne, trwałe zalety obrazu Munkaczego, które
się oprą zmianie gustów i kierunków w sztuce, są za-
tem : wyrazy twarzy i charakter figur, jakkolwiek bar-
dzo ogólnie naznaczony. Po za tern wszystko trzeba
przyjąć tylko z uwzględnieniem , z uwagą na to, że
wszechstronność i zupełna doskonałość są w. sztuce
zjawiskami bardzo rzadkiemi.
Rozmyślaniu krytyków, którzy wystrzelali wszy-
stkie race entuzyazmu i zachwytu przy „Husie", po-
lecam zestawienie obrazu Broźika i Munkaczego, i przy-
pomnienie ferworu, z jakim wtedy napadali na krytykę
umieszczoną w „Wędrowcu''.
III
Piechowski, Matejko, Szymanowski.
„Lubo" istnienie malarstwa „historycznego, rodza-
jowego i portretowego" zostało w ostatnich czasach
stwierdzone dokumentem drukow^anym w dziennikach ;
„lubo" to stwierdzenie wyszło ze sfer najkompeten-
tniejszych, gdyż od samych malarzy, poważam się
trwać dalej w błędach mojej herezyi i twierdzić: że
S. Witkiewicz. 20
— 306 —
podział sztuki na rodzaje, oparty na różnicy tematów,
jest z gruntu fałszywym.
Według teoryi dotychczas obowiązującej, między
Grunwaldem Matejki a Oczepinami Piechowskiego leży
zupełna przepaść , dzięki której obrazy te należą do
dwóch różnych rodzajów malarstwa: historycznego i ro-
dzajowego. Według mnie, różnico między temi obra-
zami leżą tylko w indywidualnych cechach i sile ta-
lentu dwóch malarzy: po za tem są one najzupełniej
do siebie podobne, należą do jednego rodzaju — je-
dnego typu artystycznego.
Charakter Grunwaldu stanowi : natłok nadzwy-
czaj ściśle i drobiazgowo skończonych szczegółów, z zu-
pełnem zatraceniem całości obrazu; błędy perspektywy
linijnej i zupełna nieobecność loiki światłocienia i har-
monii barw, którą rozrywają plamy czystych kolorów
lokalnych z jednakowo, brunatno zabarwionemi cie-
niami. Po za tem nadzwyczajna charakterystyka twa-
rzy przedstawia istotną, wyjątkową zaletę tego obrazu.
Zupełnie te same przymioty cechują Oczepiny
Piechowskiego, z tą wszakże różnicą, że kiedy w obra-
zie Matejki, wskutek rozmiarów, którym nie odpowiada
technika, doskonałe szczegóły giną, jeżeli się chce wi-
dzieć całość; to w obrazie Piechowskiego, przy ma-
łych rozmiarach, ten sam sposób malowania daje wra-
żenie silniejsze, bardziej skoncentrowane, pozwalając
odrazu widzieć i całość sceny i wszystkie interesujące
jej szczegóły.
Piechowski i Matejko malują tak, jak żeby mię-
dzy jakimś piętnastym wiekiem a nami nie leżała ol-
brzymia droga, którą sztuka przeszła, zdobywszy w tym
rozwoju ogromny zasób doświadczenia i wiedzy. Ma-
— 307 -
luja oni, jak żeby nie było dotąd na świecie ani de-
koracyjnego malarstwa włoskiego, które nauczyło, jak
się maluje wielkie (rozmiarami) obrazy; lub jakby do-
tąd Holendrzy nie porobili swoich doskonałych obra-
zów realistycznych.
Z naiwnością pierwotnych natur malarskich ko-
pijują szczegóły, wyodrębniając nadmiernie każdą rzecz;
doprowadzając charakteijstykę twarzy do drobiazgo-
wości przesadnej , zgromadzając wszystko na brzegu
obrazu, piętrząc jedne szczegóły nad drugiemi, byleby
tylko zmieścić na jednem płótnie to wszystko, co ich
drobiazgowa obserwacya lub wyobraźnia zdoła zapa-
miętać lub w umyśle wywołać. W jednym i drugim
obrazie widać , że talentem i indywidualnemi upodo-
baniami nie kieruje inteligentna rozwaga ; widać , że
ich twórcy idą za głosem indywidualności aż do końca,
bez względu na zasadnicze podstawy nie tylko malar-
stwa, ale wogóle praw natury. Matejko i Piechowski
nic sobie nie robią z tego, że dwa ciała w jednym
i tym samym czasie nie mogą zajmować jednego miej-
sca. Widzą oni w naturze: twarze, ręce, kiecki, zbroje,
szyszaki i chusty ; widzą je jako osobne przedmioty,
z których każdy istnieje odrębnie; ma swoje światło,
niezależne od innych, znajdujących się w tych samych
właściwie warunkach oświetlenia. Stąd wynika ta do-
skonałość, realizm doprowadzony do złudzenia w szcze-
gółach, a nieudolność i brak prawdy w całości.
Żeby Matejko namalował cały obraz z taką pra-
wdą, jak jest namalowana żółta z czerwonem szata,
lub nogi w stal okute na pierwszym planie, obraz jego
byłby supełnem arcydziełem; żeby Piechowski namalo-
wał całość obrazu z taką ścisłością, jak chustkę i per-
20*
— 308 —
kaliki na pierwszym planie, byłoby to skończone i ka-
pitalne dzieło. Tak jak jest, w jednym i drugim wy-
padku obrazom tym braknie wielu zasadniczych i ko-
niecznych stron malarstwa. Lecz zalety i wady ich są
zupełnie tej samej natury i pomimo tematów rośnych^
nadają im znamienne cechy podobieństwa, modyfiko-
wane , jak powiedziałem , do pewnego stopnia indy-
widualnemi różnicami.
Najprzód: Matejko ma większy talent — co wi-
dać w większej doskonałości rysunku, w większej sile
przedstawienia tego co maluje; a następnie, linia Ma-
tejki jest pokrzywiona w drobne łuki , kiedy u Pie-
chowskiego łamie się kanciasto ; indywidualne różnice
malują się też w rodzaju i sile uczucia, które obydwa
obrazy wyrażają, i w tem zresztą, że Piechowski mniej
brunatną farbą zabarwia swoje cienie. Nie mówię już
o różnicy wynikającej z większej wprawy malowania —
Matejko jest majstrem — Piechowski czeladnikiem,
lecz obydwaj robią jedne robotę. Nie znaczy to, żeby
Piechowski miał naśladować Matejkę. Nawet w grani-
cach jednego kierunku, jednego rodzaju^ malarstwa jest
dosyć miejsca na indywidualne różnice. Piechowski
nie należy do szkoły krakowskiej i maluje siedząc
gdzieś w lasach mławskiego powiatu.
Matejko, tak samo jak jego dotychczasowi kry-
tycy, ma jedno złudzenie co do swego talentu : i jemu
się zdaje, i cała nasza prasa ma go za malarza-filo-
zofa, dla którego barwa i forma są tylko środkami,
od biedy, do wyrażania ghhohich poglądów na dzieje
narodu; hieroglifami, któremi wypisują się pojęcia ro-
zumowe. Jestto fałsz zupełny.
Dość spojrzeć na budowę i wykonanie najle-
^ 309 —
pszych jego obrazów, by widzieć, że Matejko jest ma-
larzem momentów rzeczywistego życia. Historyozofia
ubrana w kurdybanowe buty, w altembas i grodetur!
Niema kwestyi, że z jego obrazów można wyprowa-
dzać ogólne pojęcia o danym czasie , lecz tak samo
można je wywodzić z rzeczywistego życia. On nie wy-
powiada idei środkami malarskiemi, a jeżeli stara się
to uczynić; to wprawdzie psuje obraz, lecz idea wcale
przez to nie zyskuje na jasności. Obrazy Matejki przed-
stawiają epizody, chwile pojedyncze i o tyle są dobre,
o ile po za to założenie nie wychodzą. Matejko jest,
a przynajmniej był szczerym malarzem , dla którego
forma i barwa były nietylko środkami ^ lecz i celem.
Czy to będzie natchniona twarz Skargi, czy odrapane
drzwi w Rejtanie wszędzie widać zaciekłą chęć wy-
wołania, możhwie silnego wrażenia rzeczywistego ży-
cia z płaszczyzny płótna.
Kiedy Kaulbach drżącym konturem , wykreśla
w idealnem gmachu, zgrupowanych w ornament, ludzi
różnych czasów , to mając w pamięci fikcyjny świat
sztuki nie przychodzi na myśl pytać o loikę tego obra-
zu , kiedy Matejko między ludzi żywych , namalowa-
nych pojedynczo do złudzenia realistycznie, wprowa-
dza nieboszczyków jak w Rejtanie, to widzimy wielki
talent, który nie ma samowiedzy swoich środków. Ma-
tejko jest potężnym malarzem uczucia — namiętności
i ktokolwiekbądź, — on sam, czy też jego otoczenie
i głosy polskiej krytyki pchają go do filozofowania na
płótnie, to prowadzą jego talent na niewłaściwe dro-
gi — do zguby. Dokąd już on zaszedł widać w takim
Chmielnickim. Wszystkie wady — żadnej prawie za-
lety Matejki w tem nie ma !
— 310 —
Indywidualności tak określone , tak zacieśnione
jak MatejkO; tworzą raz w życiu jedno typowe dzieło, —
arcydzieło swego talentu ; wszystko co uczyniły przed-
tem i potem może istnieć lub zginąć; nie podniesie to
ani obniży icli wartości i znaczenia dla danego okresu
sztuki.
Arcydziełem Matejki jest Kąsanie Skargi - jak
Micłiała-Anioła : Mojsess.
Wielki talent tak dalece napawa swoją osobi-
stością, artystyczną atmosferę współczesnej mu epoki,
tak dalece zabarwia swemi upodobaniami smak oto-
czenia, że po za nim niezdolne jest ono ani uszanować,
ani pojąć żadnego innego typu dzieł sztuki.
„Dlaczegóż malarstwo nie zstąpiło z tobą do
grobu ! Kiedyś oczy zamknął, dla sztuki też światło
zagasło", — woła Yasari zrozpaczony śmiercią Rafaela.
Na przełomie też każdej zmiany, wszelkich objawów
społecznego życia, tak wołają ludzie, których uczucia
i myśli zrosły się z zamierającym okresem rozwoju.
Tymczasem ludzkość żyje dalej ; przemijają wspa-
niałe cywilizacye, giną pojedyncze narody i ludzie —
lecz praca i rozwój trwają dalej , wydając jeżeli nie
zawsze doskonalsze, to przynajmniej coraz nowe dzieła.
I jeżeli komu tak bardzo chodzi o tę trwałość bytu
ludzkości, nie powinien nigdy rozpaczać, i brać zani-
kania pewnych form życia, za zanikanie samego życio-
wego pierwiastku.
Estetyków też i krytyków nie powinno przerażać,
zjawienie się nowych , odmiennych talentów, idących
— 311 —
na przełaj upodobaniom chwili, lecz przeciwnie, po-
wstanie ich powinno cieszyć każdego , kogo dalszy
rozwój i istnienie sztuki obchodzi.
Gzy kto zabłoconemi szkapami zajeżdża idealny
zamek ,,historycznego" malarstwa, czy też na skrzy-
dłach zmyślonego świata, zleci między karczemną ho-
łotę y^realizmu'' — byleby miał talent i byleby przy-
nosił do sztuki coś swego, odrębnego — ma zupełne
prawo bytu. Dzieła Rafaela i Rembrandta, Courbeta
i Bócklina przedstawiają tylko różne strony natury
widziane poprzez różnice temperamentów i to jest
właśnie sztuhą według słusznego zdania Zoli. War-
tościowe różnice tych dzieł zależą od siły talentu ich
twórców, i od tej chwili rozwoju sztuki, w której zo-
stały stworzone ; gdyż , jeżeli nie codzień rodzą się
geniusze , to jednak ogólny poziom sztuki ciągle się
wznosi — jest ona coraz pełniejsza — przedstawia
naturę coraz wszechstronniej i szerzej.
Naturalnie mówię tu o sztukach naśladowniczych,
w których pierwiastek prawdy jest zasadą, i nie tracę
z pamięci tych dzieł, z minionych epok sztuki, które,
jak dotąd, nie zostały prześcignione, jakkolwiek nasz
czas może im przeciwstawić dzieła równej wartości,
chociaż odmiennego charakteru.
Nasze malarstwo nie jest jednolitem. Jestto jego
szczególną cechą i jego zaletą, że odrazu rozbiło się
na kilka bardzo odmiennego typu kierunków, czyli że
odrazu znalazło się kilka odrębnych indywidualności,
posługujących się mniej lub wi cej silnemi talentami.
Matejko, Grottger, Kossak, Gierymscy, Ghełmoń-
ski, Brandt, Rodakowski, Siemiradzki, Gerson, — ile
imion; tyle odrębnych światów lub światków, a cho-
— 312 —
ciąż pomiędzy niektóremi z nich zachodzi pewne po-
krewieństwo, zwłaszcza w początkach zawodu, jednak
nie do tyla, żeby zatrzeć silne porywy indywidualizmu.
Ta różnorodność kierunków, nie dająca zapano-
wać jednemu z talentów, nad całym obszarem arty-
stycznej twórczości i tym sposobem utrudnić, a może
całkiem zdławić usiłowania nowych talentów, może
zapewnić naszej sztuce dłuższy okres rozwoju , jeżeli
naturalnie nowe talenta będą się rodzić i jeżeH ma-
teryalne warunki życia nie będą , tak jak dziś się
dzieje, kłaść nieprzebitej często zapory ich rozwojowi.
,L'artiste est un soldat, qui de rangs d'une ar-
mee sort et marche en evant — ou chef — ou de-
serteur" słowa są Mussefa , nieubłaganego wroga
wszelkiej szkolnej rutyny, wszelkiego naśladownictwa
i spętania talentu w formułki smaku. Zdanie to sądzę,
iż jest słuszne i dlatego też każde usiłowanie torowa-
nia nowej, swojej drogi w sztuce, przedstawia daleko
więcej interesu , niż nudne wleczeaie się za śladami
uznanych talentów.
Za każdym prawie z wyżej wymienionych na-
szych malarzy, idzie mniejsza lub większa rzesza na-
śladowców, rzesza tem mniej przedstawiająca nadziei
na przyszłość, im pierwowzór jej jest bardziej zma-
nierowany i jednostronny.
Naśladować Mickiewicza jest prawie niemożli-
wem, jak widać z próby Słowackiego w tym kierunku —
naśladować Pola jest bardzo łatwo. Pomimo to, w pier-
wszym wypadku najbłahszy rezultat jeszcze będzie za-
wierał szczyptę istotnej wartości, w drugim , w naj-
lepszym nawet razie dostanie się tylko nudne zmanie-
rowanie — maniery.
— 313 —
Podobnież dzieje się z naszem malarstwem, —
w prądach przerzynających jego całość można odkryć:
w jednych pierwiastki dalszego rozwoju i życia, innymi
znowuż płyną miazmata rozkładu, maniery naczelnych
talentów.
Uczniowie krakowskiej szkoły w większej części
są tylko nudnymi kompilatorami maniery Matejki, —
Piechowski, przy całem podobieństwie jest talentem
szczerym i samodzielnym. Pierwsi są wyuczeni na pa-
mięć pewnych form, często całkiem niewłaściwych ich
indywidualności, jeżeli ją wogóle mają, drugi spotyka
się przypadkowo na jednej drodze z Matejką, wskutek
jednorodności celów.
Jeden i drugi dąży do jak najsilniejszego wyra-
żenia cJiarahteru indywidualnego pojedynczych rzeczy —
czy to będzie twarz ludzka, czy prosty stołek.
Piechowskiego chłopi, jako charakter i wyraz,
nie mają może równych w naszem malarstwie, —
natomiast całość obrazu nie wytrzymuje krytyki.
Inaczej rzecz się ma w obrazie p. Szymanow-
skiego : Zwierzenia.
Jego dziewczyny są typami bardziej przeciętnemi,
ogólnikowemi , za to jego obraz jest tak prawdziwy
w założeniu i tak bliski prawdy w wykonaniu, a przy-
tem tak różny od reszty obrazów na wystawie , iż
można go zaliczyć do tych dzieł malarstwa, które
wskazują na możUwość dalszego jego u nas rozwi-
jania się.
Malarz nietylko powinien umieć malować, ale
przedewszystkiem umieć patrzeć — patrzeć na naturę
i na swój obraz.
Przeciętny człowiek wodzi oczami^ patrząc na
— 314 —
przedmiot lub zbiór przedmiotów i dlatego nie dostaje
skoncentrowanego, określonego wzrokowego wrażenia.
To co pewna szkoła estetyczna uważa za idealizo-
wanie natury, umyślne opuszczanie pewnych jej szcze-
gółów dla uwydatnienia innych, jest warunkiem równie
artystycznym, jak i czysto materyalnym istnienia obrazu.
Zatrzymanie wzroku na jednym punkcie co jest
warunkiem perspektywicznej budowy obrazu, koncen-
truje na nim całą uwagę, i z całej masy przedmiotów,
kształtów i barw wyosabnia część zamkniętą ramami
obrazu.
Otóż na tym stopniu zdobytej wiedzy, na jakim
dziś stoi sztuka, można tylko uiczględniaó, lecz nigdy
nie uznawać przeoczenia powyższej zasady.
Z drugiej strony wielkość obrazu wymaga za
każdym razem innego malowania, użycia innych tech-
nicznych środków. Tylko malarz, który obudwom tym
warunkom czyni zadość, nie zaniedbując przytem ści-
słego przedstawienia części obrazu, może robić dzieła
skończenie dobre, przypuściwszy naturalnie, że ma
talent — bez którego nic z prawideł i teoryi.
Obraz p. Szymanowskiego pierwszym dwom wa-
runkom odpowiada w bardzo wysokim stopniu.
Patrząc na jego dziewczyny nie ma się żadnej
wątpliwości, że one siedzą w chałupie, że je otaczają
naprawdę okopcone ściany, i oświeca małe zbrudzone
okienko. Obraz w całości jest traktowany jako jedno-
lity przedmiot widziany z oddalenia wymaganego przez
zasady malarstwa. Jakkolwiek krochmalone muślinowe
fartuchy doskonale są naśladowane pod względem
wątku, nie wyrywają się z masy obrazu jako osobny,
oderwany od całości przedmiot. Podobnież jest z in-
— 315 —
nemi składowemi częściami. Nie widzi się tu osobno
nogi, chusty, twarzy, fartucha — widzi się odrazu dwie
dziewczyny rozmawiające pod oknem. Pan Szymanow-
ski dobrze, po malarsku obserwuje naturę.
Z drugiej strony, technika zastosowana jest do
wielkości obrazu , czyH do oddalenia , z którego nań
należy patrzeć. Szkoda tylko, że p. Szymanowski wy-
stawił swój obraz zmalowanym , przez co siła jego
barw i cieniów ogromnie traci na wartości.
Dzięki temu zaniedbaniu na cieniach zagłębień,
leży jakaś mgła czarna, która im odbiera właściwą
barwę i siłę ; twarzy zaś dziewczyny w czerwonej
chuście, od strony cienia, mat nadaje ton, który ją
wyrywa z właściwego planu. Są to błędy przypadkowe
nie stanowiące o istotnej artystycznej wartości , lecz
są w tym obrazie i błędy zasadnicze. Rażąca szcze-
gólniej jest ręka, którą jedna z dziewczyn zasłania
sobie usta. Od pięści do łokcia ręka jest cienką jak
patyk i wymodelowaną jak wałek — nie skraca się
wcale, tak że rękaw od koszuli nie zdaje się na niej
leżeć. U tej samej dziewczyny oddalenie od bioder do
kolan nie jest dosyć wyrażone.
Światło jakkolwiek ogólnie rozłożone jest z wielką
prawdą, zdaje się jednak, iż zbyt szeroko rozlewa się
zaraz od brzegu okienka, a stojące na niem pelargo-
nie namalowane są surowemi kolorami ; odbierającemi
im ton właściwy.
Bądź jak bądź, przy wszystkich tych lub innych,
drobnych usterkach, obraz ten wykazuje zdecydowane
i określone pojęcie malarstwa w najlepszym znacze-
niu: branie materyału wprost u źródła — u natury,
— 316 —
i usilne dążenie do prawdy — dążenie ze skutkiem,
a więc z talentem.
Gzy ten motyw oświetlenia uderzył bezpośrednio
w naturze p. Szymanowskiego, czy też czyjś obraz
zwrócił nań jego uwagę — nie stanowi to nic o jego
oryginalności: skoro on go wykonał podług jedynego
wzoru, jakiego każdy talent bez ubliżenia sobie może
używać — podług natury.
IV.
Lesser, Broźik, Wertheimer.
„Gdyby nie było Lessera, nie mielibyśmy może
Matejki" — pisał Kraszewski po śmierci pierwszego
z nich. Prof. Struve zaś powiada: „Bez „Obrony Trę-
bowli", „Habdanka", „Bolesława Krzywoustego" i wielu
innych obrazów historycznych Lessera, nie oglądali-
byśmy zapewne ani , Skargi", .Sejmu lubelskiego",
ani „Rejtana" itd.". Fałszywe obserwacye prowadzą
do fałszywych wniosków. Lesser nie jest nawet chrze-
stnym ojcem naszego malarstwa.
Zamożny dyletant, z minimalnym talentem, bez
żadnej indywidualności, kształcił się w Niemczech,
kiedy sztuka stała tam na najniższym poziomie.
Wywołane protekcyą romantycznego króla Lu-
dwika, malarstwo niemieckie było w owym czasie zu^
pełnie na łasce i służbie swego chlebodawcy. Z góry,,
teoretycznie i z pedanteryą określone formuły o zada-
niach sztuki wytworzyły szkołę, rutynę, zanim sama
sztuka żyć zaczęła. Życie sztuki zależne jest od indy-
— 317 —
widualnych porywów talentu — w Niemczech zaś
przygotowano naprzód powijaki teoretyczne, w które
złożono — trupa sztuki Na nic też nie przydało się
ozdabianie tej mumii kwiatami prarafaelizmu , helle-
nizmu i germańskiej tradycyi.
Trup pozostał trupem, a nudny jego całun po-
krył na długie wieki Monachium mnóstwem posągów,
gmachów i obrazów, z których jedne tylko prawdę
można wyciągnąć, że żadna, najusilniejsza protekcya
sztuki stworzyć nie może. Wszystko co oprócz Kaul-
bacha wydała ówczesna niemiecka sztuka, jest tylko
zbiorem martwych kompilacyj, form konwencyonalnych,
stosow^anych z pedanteryą , w których różnice indy-
widualne są tylko różnicami nieudolności.
Tam tylko , gdzie można było cyrklem wydrzeć
dawnej sztuce tajemnicę jej piękna, tam niemcy zdo-
łali wykonać kilka dzieł, które świadczą przynajmniej
o ich sumienności. Dziełami temi są budowle, skopio-
wane podług form starożytnych. „Nowoczesne Ateny"
godne są swego Periklesa — Ludwika, którego Fidya-
szem był Schwanthaler a Aspazyą ~ Lola-Montez.
Kaulbach w swoich freskach na Nowej Pinako-
tece, zniszczonych już przez słońce, wyśmiał dosta-
tecznie serwihzm, pedanteryą, rutynę i ^^cyrhlowe'^
mózgi artystycznego sztabu króla Ludwika.
Z takiej to szkoły wyszedł Lesser.
Zjawiskiem które zawsze prawie można obser-
wować u ludzi talentu, jest to, że w czasach szkol-
nych porywa ich rutyna otoczenia — ta gotowa forma,
w którą każda akademia wtłacza swoich uczniów. Na-
stępnie jednak bierze górę indywidualność, łamie sko-
rupę szkolnego konwenansu i nadaje całkiem nowe
318
cechy dziełom artysty. U Lessera nie widać tego
wcale. Oprządłszy się w szarą, bezbarwną tkankę nie-
mieckiej rutyny — nie zrzucił jej ani na chwilę. Nie
dodał do niej nic z siebie — nie zmienił ani jednej
kreski. Wrócił do kraju z tłomoczkiem, wypchanym
receptami monachijskiej szkoły i podług nich przy-
prawiał swoje obrazy do ostatka
Będąc sam przedstawicielem, i to bardzo słabym,
martwego, kompilacyjnego kierunku, nie wywarł ża-
dnego wpływu na rozwój naszej sztuki. Lesser nie zo-
stawia żadnego następcy, czego możemy sobie win-
szować, Obrazy jego nie przedstawiają nawet tego
interesu, jaki mogą budzić słabe usiłowania pierwszych
pionierów jakiegoś nowego, samodzielnego kierunku
w sztuce.
Historya naszej sztuki jest zarazem historyą nę-
dzy artystów. Lesser wskutek wyjątkowo dobrego ma-
jątkowego położenia, nie wiąże się nawet z tradycyą
ciężkich walk o istnienie, które staczało idące za nim
pokolenie malarzy.
Inicyatorowie wystawy jego obrazów oddali do-
brą usługę historyi sztuki — lecz bardzo wątpliwą
pamięci Lessera. Wystawa ta dając możność sprawie-
dliwego ocenienia całej jego działalności, przyczynia
się do obniżenia jego stanovviska. Boz tej wystawy,
na wiarę naszej krytyki, Lesser przeszedłby do poto-
mności ze stopniem nestora i ojca naszego malarstwa
historycznego — dzisiaj, każdy może się przekonać
naocznie, że to ojcowstwo , jak i wszystkie inne za-
sługi Lessera są tylko wytworem błędów naszych
krytyków.
Społeczeństwo, które nie potrzebuje sztuki, pa-
— 319 —
trzy na jej dzieła tylko jak na ilustracyą swoich po-
jęć — nie uznaje i nie rozumie samodzielnego i od-
rębnego świata wrażeń, który sztuka otwiera. Podo-
bnież rzecz się ma z krytyką. Krytyka, która w obra-
zach widzi tylko podpisy, w poezyi tylko tendencyą
i wogóle w całej sztuce szuka tylko pierwiastku pojęć
etycznych , czy wiadomości naukowych, — krytyka
taka klasyfikuje dzieła sztuki według fałszywej miary.
Ponieważ Lesser przed Matejką wymalował kilkanaście
obrazów z historycznemi podpisami — więc Lesser
jest zwiastunem, ojcem Matejki czy dziadkiem — tak
rozumuje nasza krytyka Pominąwszy już to, że przed
Lesserem Smuglewicz malował historyczne obrazy, ro-
zumowanie to jest z gruntu fałszywe, ponieważ nie
liczy się wcale z artyslijcznym charakterem dzieła
sztuki, który jedynie stanowi o pokrewieństwie talen-
tów i kierunków. Wszystkie włoskie szkoły szesnastego
stulecia brały temata z ksiąg Starego i Nowego Te-
stamentu , a jednak istnieją jako odrębne kierunki
o bardzo wybitnych różnicach. Lecz i przed odrodze-
niem malowano we Włoszech; Francyi i .Niemczech
religijne obrazy — które pomimo to nie mają nic
wspólnego pod względem artystycznym^ z takiemiż
obrazami czasów późniejszych; nie przedstawiają ża-
dnych cech pokrewieństwa.
Między ogólnikowym^ płaskim, monotonnym, bez
charakteru rysunkiem, — rysunkiem podporządkowa-
nym pod pewien styl , który nasza krytyka bierze za
idealizowanie, a który w istocie jest rutyną, rutyną,
jak powiedziałem, nieindywidualną Lessera — a po-
między zaciekłym realizmem, z jakim Matejko stara się
z płaszczyzny płótna wydobyć każdy przedmiot —
— 320 —
leży przepaść, której żadna wspólność tematów wy-
pełnić nie zdoła. Lesser był przedstawicielem konają-
cego w kolebce kierunku, kiedy Matejko sam go so-
bie stworzył. Po Matejce można mówić o historycsnem
poWkiem malarstwie. Matejko stworzył szkołę , co
zresztą nie będzie policzone do jego zasług — stwo-
rzył kierunek , to jest narzucił grupie mniejszych ta-
lentów swoje indywidualność; Lesser jej nie miał
wcale — nie może więc być mowy o hierunhii Les-
sera, a tem samem upada i jego tytuł ojca history-
cznego polskiego malarstwa.
Rodzaj tematów w dziełach sztuki, wynika
z wpływu całej moralnej i umysłowej sfery otoczenia
artysty. Rozbudzenie ducha narodowej odrębności,
było jednym z czynników, który w całej Europie wy-
wołał zwrot do badań historycznych. U nas^ wskutek
wpływów politycznych, wszystkie prawie umysły, por-
wane były blaskiem niedokładnie znanej więc otoczo-
nej aureolą przeszłości, w której szukano i znajdo-
wano siłę wytrwania i ukojenia — oto właściwe źró-
dło wszelkiej artystycznej twórczości na tle wypadków
historycznych.
Matejko urodzony w Krakowie, otoczony od nie-
mowlęctwa pomnikami, skarbami tradycyi, która woła
z każdego kamienia muru, z każdej piędzi ziemi, nie
potrzebował wcale Lessera, żeby stworzyć , Kazanie
Skargi", „Rejtana", czy „Batorego". Pod względem
artystycznym zaś jestto najsamodzielniejszy, najbardziej
indywidualny z dzisiejszych artystów, którego przod-
ków trzebaby chyba szukać aż w czasach poprzedza-
jących Odrodzenie. Jakkolwiek prawdziwość szczegółów
archeologicznych nie ma nic wspólnego z wartością
— 321 —
artystyczną obrazu , trzeba jednak i to zauważyć , że
kiedy Matejko daje naprawdę kostiumy i otoczenia
właściwe danej epoce, to u Lessera są one bardzo
dowolne.
Krzywousty i Władysław Herman przechadzają
się wśród architektury skopiowanej z budowli mona-
chijsko-romańskiego stylu, — wspaniałych miast, ja-
kich w owoczesnej Polsce nie było.
Wystawa Lessera nie przedstawia żadnego arty-
stycznego interesu dla publiczności, powinna jednak
dać dużo do myślenia naszym idealny 7n krytykom i e-
stetykom.
Ta już niema ani realizmu , ani impresionizmu,
ani naśladownictwa „niewolniczego" natury, ani foto-
grafii. P. Łaszczyński mógłby na tym „Helikonie" „roz-
kołysać" swego ducha bogactwem historycznej treści;
p. Ad. Bre... z Tygod. Powszech. pocieszyć się, nie
znalazłszy „koników na błocie i śniegu". Tu już tylko
sama „kreacya", „natchnienie", „polot ducha" i „styl
historyczny, w którym mieści się odpowiednia godność
i powaga" i t. d.
Obok Broźika, Meiningenów i pomnika Mickiewi-
cza, wystawa obrazów Lessera jest jednym z wymo-
wnych faktów, podkreślających niekonsekwencyą i brak
krytycyzmu naszej krytyki. Estetyka nasza podniosła
w ostatnich czasach kilka bolesnych porażek.
Na wystawie Tow. Zachęty sztuk pięknych znaj-
duje się „Kolumb" Broźika.
Lecz gdzież są widzowie? „Czy klaszczą w ręce
zadziwione?" Niema ich — niema już tego entuzya-
zmu, który przy ,,Hussie" wybuchnął taką szaloną fugą
frazesów.
S, Witkiewicz. 21
— 322 —
Czy obraz jest gorszy? Bynajmniej. Taki sam,
a nawet w niektórych częściach lepszy.
Figura w błękitnej szacie z żółtemi rękawami,
jest owiele lepiej wymodelowaną i wytrzymaną w ko-
lorze, niż wszystkie figury w „Hussie". Lokalne barwy
drugiego planu nie są już tak do szczętu zamazane
brunatno-zielonym tonem. Poza tem zaś, jest to zu-
pełnie to samo. Konwencyonalność układu, banalność
pojmowania charakteru, figury łapane po całym świe-
cie, technika kopiowana z Munkaczego, a jednak te-
mat ivspaniahj — czemuż więc estetycy nasi nie „hy-
pogryfują" jak dawniej „na wykrzykniku?''
W „Reformacyi" Kaulbacha jest starzec, który
ręką okutą w kajdany wskazuje na kulę ziemską, na-
około ludzie o sceptycznym uśmiechu, w olbrzymich,
potwornych okularach, klęcząc, mierzą cyrklami po-
wierzchnią globu. Koło nich leżą indyjskie korony
z piór, bronie i powiązane papugi. Ten starzec — to
Kolumb. I oto wszystko, co może malarstwo powiedzieć
o historyi odkrywcy Ameryki. W obrazie Broźika niema
nawet tyle — niema nawet żadnego, choćby najbar-
dziej naciągniętego podkreślenia , o co chodzi dekla-
mującemu wśród obojętnych ludzi aktorowi. Obraz ten
przypomina konwencyonalne roboty niemieckie, przed-
stawiające bądź Goethego na dworze wejmarskim,
bądź Szekspira na dworze królowej Elżbiety. Broźi-
kowi nie zawadza bynajmniej myślenie nad wyraże-
niem, środkami malarskiemi swego tematu. Huss, Ko-
lumb, Lutnista, którego kopią zamieścił „Tygod. Po-
wszechny", — wszystko to są pantofle, uszyte na je-
dnem kopycie.
Co się tyczy obrazu Wertheimera „Kleopatra i An-
— 323 —
toniusz" — jest to lichota, której nie warto było wcale
sprowadzać, która nie może nawet służyć jako okaz,
do objaśnienia pewnych obserwacyi z dziedziny ma-
larstwa.
Kiedym powyższe uwagi wypowiedział jednemu
z przyjaciół, zawołał:
— Tylko tego już nie pisz !
— Dlaczego?
— A bo nie będą chodzić na wystawę, i towa-
rzystwo na tem straci.
-" Przypuśćmy, że tak ; ale sztuka nie straci na
tem wcale. „Dla postępu prawdy (a więc i dla rozwoju
sztuki) równie szkodliwem jest chwalenie rzeczy złych,
jak i szkalowanie dobrych". Podporządkowanie swo-
body sądu krytyki pod jakiekolwiek uboczne względy,
prowadzi zawsze rietylko krytykę, ale i społeczeństwo
do bankructwa. Wyrażone tu zdania mają tylko wzglę-
dną wartość — są prawdziwe, dopóki ktoś inny nie
przyjdzie z większym zasobem wiadomości, z głębszym
sądem — i nie postawi jeszcze dalej wytycznych pun-
któw dla krytyki. Takie jednafc jak są, muszą być wy-
powiedziane, bez względu na nikogo i na nic.
Obrazy Giron'a.
Niemowa, pozbawiony naturalnej dźwiękowej
mowy, niewyuczony sztucznego języka palcowego, przy
największym wysiłku mimiki i gestu , może zaledwie
okazać, co czuje, nie jest jednak wstanie wyrażać
9A*
- 324 -
swoich pojęć, nie może powiedzieć, co myśli. Takimi
właśnie niemowami są postacie malowane w obrazach.
WyraZ; to jest pewien układ mięśni twarzy w po-
łączeniu z pewnym ruchem, to jest układem mięśni
ciała, — oto wszystko, co z człowieka dostępne jest
środkom malarstwa. — Poza wyrazem uczuć wszystko
się dopowiada akcessoryami ; ale nawet przy użyciu
najbardziej konwencyonalnych wszystkim znanych sym-
boli, tylko bardzo ciasny zakres pojęć da się malar-
stwem wyrazić. Bez słów, bez mowy, nie mógłby egzy-
stować teatr, pomimo całej przewagi, jaką ma nad
malarstwem tem, że może przedstawić szereg obrazów,
które się wzajemnie tłómaczą i dopowiadają.
W wieczerzy Leonarda da Vinci wyraz i gest są
doprowadzone do ostatnich krańców wyrazistości i ja-
sności; jednak, pomimo konwencyonalnego worka Ju-
dasza, nie można wiedzieć, dlaczego ludzie ci są tak
poruszeni.
Pomimo całej doskonałości układu i rysunku
szkoły ateńskiej Rafaela, nikt nie odczyta z obrazu
treści filozofii Platona, tak samo jak tegoż Rafaela
„dysputa o św. sakramencie" nie może wyrazić istoty
kościelnego dogmatu.
Wilhelm Kaulbach miał nadzwyczajne i dosko-
nałe pomysły do wypowiadania zdań zapomocą ma-
larstwa, a jednak zużywszy wszystkie możliwe środki
pomocnicze, to jest symbole, lub wszystkim znane ak-
cessorya, nie tłómaczy wcale swojej historyozofii jedy-
nie przy pomocy malarstwa.
Taka „Reformacya" jest znakomitym obrazem,
ale jest tylko ilustracyą rozprawy historycznej , bez
— 325 —
której nie można wcale zrozumieć, co Kaulbach o re-
formacyi myślał.
Człowiek malowany nie rekomenduje się , nie
mówi swego nazwiska; nie może powiedzieć, ani kto
go rodzi, ani co z nim było przed sceną, w której bie-
rze udział, ani co będzie potem. Może tylko powie-
dzieć, co czuje.
Według naszych estetyków jest to mało, tak mało,
że dla wyrażenia tej jednej strony życia nie wartoby
wcale malować , a jednak jestto bardzo wiele i naj-
większe arcydzieła rzeźby lub malarstwa tę tylko
stronę życia wyrażają. Obraz Giron'a ma przedstawiać
„dwie siostry", a przedstawia wistocie uliczną scenę,
w której kobieta idąca z dziećmi, wymyśla czy grozi
jadącej w powozie. Ani stosunku pokrewieństwa, ani
powodu sceny, z obrazu odgadnąć niepodobna. W Pa-
ryżu ruch ręki , z wytkniętym wskazującym i małym
palcem , jakim idąca siostra wskazuje na jadącą , wy-
raża obelżywe podkreślenie nie zbyt zaszczytnego sta-
nowiska, jakie druga zajmuje — u nas i ten hiero-
glif jest niezrozumiały. Pozostaje więc tylko tyle, że
kobieta z ludu, w towarzystwie dzieci i zapewne męża,
wymyśla jakiejś pani bogatej, może dlatego, że ją ko-
nie powozu ostatniej potrąciły. Wokoło publiczność
mało zajęta wypadkiem, w oddaleniu fronton kościoła,
domy i szmat nieba — nieba nędznie namalowanego.
Obraz Giron'a jest zły w kolorze. Ukolorowanie
obrazu, to jest ułożenie tej lub owej kombinacyi plam
barwnych, jest w zupełności zależne od osobistego
smaku artysty, nie podlega żadnej krytyce. Oceniać
można tylko harmonią barw, to jest badać, o ile te
plamy, przedstawiające właściwe barwy przedmiotów,
326
są zharmonizowane względnie do światła, jakie jest
w obrazie użyte. Z drugiej strony, obraz może być
mniej lub więcej silny w kolorze, to jest, że lokalne
barwy będą bardziej lub mniej jaskrawe, i to jednak
leży w granicach indywidualnej zdolności malarza wi-
dzenia natury, — krytyce podlega jedynie wzajemny
tych barw stosunek. Ponieważ w obrazie Giron'a niebo,
które jest ostatnim planem , wyrywa się na pierwszy,
ponieważ ustosunkowanie siły na wszystkich planach
jest wadliwe, a stosunek zimnego, błękitnego oświe-
tlenia do ciepłych żółtawych tonów zagłębień jest nie-
wytrzymany ; — obraz ten jest fałszywy w kolorze.
Ogólny zaś ton obrazu jest niższy od środków, jakie
posiada malarstwo. Zacząwszy z nadzwyczajnie słabego
tonu pierwszych planów, na drugich maluje Giron już
tylko szarem biotem. Niebo fałszywe w tonie , w do-
datku, wskutek niewłaściwego użycia chropowatego
malowania, którego grudki rzucają cień na płótno,
staje się czemś materyalnem, do czego można dotknąć się
ręką, a tymczasem blade figury, niewytrzymane w świa-
tłocieniu , tłoczą się jedna na drugą. Giron nie zużył
w swoim obrazie wszystkich środków, jakiemi rozpo-
rządza malarstwo, dla wydobycia przestrzeni z pła-
szczyzny płótna; słaby w kolorze obraz Girona jest
również niedociągnięty w światłocieniu. Ani cienie jego
nie są dość ciemne, ani światła dość jasne. Jestto pla-
styka niedokończona, której braknie ostatnich zasadni-
czych tonów. Wszystkie poziome płaszczyzny są za-
ciemne w stosunku do prostopadłych , wskutek tego
ulica nie dosyć leży, a postacie koni i ludzi nie do-
syć stoją.
Zrobiwszy pierwsze figury nie dość wypukłe, dru-
327
go-planowe traktuje Giron tylko jako banalne sylwe-
tki W dodatku wielkość figur nie zawsze jest per-
perspektywicznie zachowana. Wszystko razem robi obraz
płaski.
Najwypuklejszej nawet figurze grożącej siostry
braknie tych świaieł, które przy oświetleniu, jakie jest
w obrazie, okalają kształty, czepiając się wszelkiej po-
ziomej płaszczyzny. Kapelusz stojącej na pierwszym
planie kobiety, pomimo jaskrawego pióra, wtłacza się
w szyje koni, oddzielonych od niej całą gruppą figur.
Wielkość obrazu warunkuje użycie pewnych środ-
ków technicznych.
Obraz wielki, wskutek tego, że musi być oglą-
dany zdaleka, z takiego punktu, żeby go całego je-
dnym rzutem oka można było objąć, wymaga pewnej
właściwej techniki, którą nazywamy dekoracyjną. Ka-
żdy ton barwny i świetlny zmienia się stosownie do
odległości, z jakiej nań patrzymy. Każda barwa traci
na świetności, jeżeli się od niej oddalamy; każde świa-
tło zdaje się być ciemniejszem , a każdy cień szarzeje
i traci na sile. Dekoracyjne malowanie polega właśnie
na takiem użyciu tonów barwnych i świetlnych, przy
którem z właściwej dopiero odległości robią one wra-
żenie, jakie czynić powinny. Rembrandt mówił tym,
co zbyt blisko patrzyli na jego obrazy, że nie należy
malarstwa wąchać. Obraz Giron'a jest pod tym wzglę-
dem zupełnie wadhwy. Barwy jego, jeżeli się patrzy
zbhska na pojedyncze przedmioty, są jako tako silne,
z właściwego zaś oddalenia nikną i zlewają się w szarą
bezbarwną massę. Podobnież się dzieje z kontrastami
tonów świetlnych. W jednym jednak punkcie obraz
— 328 —
ten jest utrzymany odpowiednio do wymagań dekora-
cyjnego malowania, t. j. — w sposobie modelowania.
Jeżeli się patrzy zbliska na jaki przedmiot, dajmy
na to twarz ludzką, to wszystkie jej płaszczyzny łączą
się z sobą w sposób bardzo nieznaczny, subtelnemi
przejściami od świateł do cieniów, — z dalszego zaś
punktu ostrzej, twardziej, jak się mówi w malarstwie,
rysują się zasadnicze, wielkie plamy świateł i cieniów,
ponieważ subtelne przejścia półtonów nikną dla oka.
Otóż obraz wielki musi być tak modelowany, żeby
zbliska wydawał się za miękkim, rozwianym, i dopiero
z właściwego oddalenia czynił wrażenie właściwego
charakteru modelacyi każdego przedmiotu. Przy nie
właściwem modelowaniu mnóstwo pracy malarza prze-
pada marnie. Tak jest np. z obrazem Matejki, w któ-
rym ogrom szczegółów zbytecznych, malowanych tak,
jak gdyby obraz był mały i dał się zbliska oglądać,
ginie zupełnie, lub, co gorsza, psuje całość obrazu.
Giron ma pod tym względem wielkie zalety. W ogól-
ności jednak jestto dzieło połowiczne, nie dociągnięte
do tych granic prawdy, na jakie stać malarstwo. Do-
bry w założeniu, prawdziwy \y układzie, oczyszczony
z konwencyonalnych sztuczek kompozycyjnych, wsku-
tek wyżej wymienionych niedostatków obraz ten jest
zaledwie miernym. Nic nie jest dotrzymane w chara-
kterze Ani kwiaty nie są dosyć świeże, ani taki ro-
botnik nie nosi na sobie śladów pracy. Wygląda, jak
gdyby się przebrał do pozowania. Koszula jego jest
tak czysta , jak każda inna biała plama w obrazie, a
wyłatane majtki wyglądają jak teatralny w^ytrzepany
kostjum, nie jak ubranie biedaka. Zanadto widać mo-
— 329 —
dela w tym obrazie i zanadto na wierzchu siedzi pe-
wien szyk malowania.
Wszelka konwencyonalność, czy to będzie ulu-
biony naszych estetyków „poważny styl historyczny"
czy jakibądź inny, mniej razi w obrazie nieprawdzi-
wym w założeniu. Wszelki też styl jest rutyną, ma-
nierą, która ogromnie ułatwia malarzowi pracę, ponie-
waż pozwala używać środków, których można się wy-
uczyć napamięć. Stokroć trudniej jest malować obraz,
który ciągle może być mierzony życiem prawdziwem,
naturą. Kto ciągle bada „prawdę życiową", ten za
każdym obrazem musi się na nowo uczyć, zmieniać
wszystkie swoje środki, żeby podołać nieprzebranemu
bogactwu natury.
Jakkolwiek manjera kanciastego rysunku słabo
jest zaakcentowaną u Giron'a, widać ją jednak zanadto
jak w jednym tak i drugim obrazie.
Ten ostatni przedstawia Paryżankę — wykwin-
tną kobietę w czarnym kostjumie, namalowaną pła-
sko i mającą brudny, fałszywy cień na podbródku.
WYSTAWY KOKKURSOWE.
Dans la morale, comme dans
Fart dire n'est rien, fair est tout.
L'idee qui se cache sous un ta-
bleau de Rapbael est peu de chose ;
c'est le tableau seul qui compte.
E. Eenati.
brązy wystawione w zwykłych warunkach, nie
^ upoważniają sprawozdawcę do wyrażania o nich
stanowczego, określającego wyższość jednych nad dru-
giemi sądu. Lecz jeżeU artyści stają do walki o pier-
wszeństwo, jeżeli wystawiają swoje prace w powzię-
tym z góry celu pokonania wiadomych lub nieznanych
rywalów, z chęcią wzięcia nagrody za swoje dzieło
przed dziełami innych — w takim razie tak dobrze
sędzia z urzędu, jak i każdy widz, więc i sprawozdawca,
ma prawo do szeregowania wartościowego dzieł wy-
stawionych, według własnego sądu. Naturalnie sąd ten
musi mieć swoje podstawy — podstawy słuszne, a
przynajmniej dające się uzasadnić przez tego, kto nim
się powoduje.
— 331 ~
Z góry muszę tu zaznaczyć, iż dzieła malarstwa
sądzę tylJco, wyłącznie z punktu ich iiartości artysty-
cznej, malarskiej. Wszelkie dalsze następstwa oddzia-
ływania obrazu na umysł widza, jak również pojęcia
moralne, społeczne i naukowe malarza, które jakkol-
wiek oddziaływają w pewnym stopniu na charakter
obrazu, nie stanowią jednak nic o jego wartości i nie
mogą też być brane w rachubę przy honhursie malar-
slcim. W przeciwnym razie, najniedołężniejsze nawet
ilustracye katechizmu miałyby zawsze większą wartość
od najgenialniejszych dzieł sztuki , których temat wy-
chodzi poza kres umoralniających lub „podnoszących
ducha" sentencyi.
Sąd mój oparty na podstawie wymagań artysty-
cznych, wypada niestety znacznie inaczej niż sąd grona
znawców, które rozdało na konkursie nagrody. Różny
punkt wyjścia doprowadził do wręcz przeciwnych re-
zultatów.
Najlepszym obrazem z pomiędzy czternastu wy-
stawionych, jest praca panny Dulębianki. Małych roz-
miarów obrazek przedstawia kobietę w czarnej sukni,
z oczami wzniesionemi w górę , z rękami złożonemi
na kolanach.
Jeżeli nas interesuje człowiek swoją twarzą, to
przedewszystkiem na nią patrzymy. Tak pojmowah
portrety Velasquez , Van Dyck , Rembrandt. Ubranie
i akcesorya są o tyle skończone i uwzględnione, o ile
je można widzieć na pierwszy rzut oka, lub też nie
odrywając wzroku od twarzy człowieka, z którym mó-
wimy lub którego obserwujemy. Jestto pojęcie por-
tretu reaUstyczne podwójnie, gdyż z jednej strony daje
- 332 —
odtworzenie natury jaką jest, a z drugiej stosuje się
do psychologii widza.
Przy czarnem ubraniu, na tle ciemnej lub ocie-
nionej ściany czy głębi, z całego człowieka widać naj-
silniej^ najwyraźniej twarz i ręce. Jeżeli jeszcze świa-
tło jest skupione na twarzy, to naturalny blask bar-
wy, siła kontrastu między świetlną i ciemną, słabo re-
fleksowaną stroną głowy, tak dalece góruje nad natę-
żeniem światła ciemnych akcesoryów lub ubrania , że
się one zlewają w jedną prawie masę, na której twarz
błyszczy z nadzwyczajną siłą plastyki.
W takich właśnie warunkach oświetlenia nama-
lowaną jest młoda kobieta w obrazie panny Dulębianki.
Lecz warunki te, to jest motyw świetlny i kolo-
rowy, nie stanowią nic jeszcze o zaletach obrazu —
dopiero wykonanie tego motywu wskazuje, czy malarz
ma talent i czy co umie.
Jakąkolwiek jest dana twarz czowieka, przede-
wszystkiem jest ona bryłą, której powierzchnia pogiętą
jest w płaszczyzny, przecinające się pod pewnemi ką-
tami. Pierwszym więc warunkiem dobrej modelacyi
jest takie ustosunkowanie świateł i cieniów, któreby
rozmaitem natężeniem tonów wyrażało pochylenie tych
płaszczyzn do promieni świetlnych: — tym sposobem
rysuje się na powierzchni twarzy to, co przy jej ze-
tknięciu się z tłem , wyraża zewnętrzny kontur. Pod
tym względem twarz w obrazie panny Dulębianki jest
prawie bez zarzutu.
Od blasku na oku do najgłębszych cieniów, świa-
tło roztapia się przez całe mnóstwo coraz słabszych
tonów, przy zupełnem zatraceniu malowania, w zna-
czeniu technicznem, z nadzwyczajną prawdą.
— 333 —
Jedyne zarzuty, jakie można uczynić , są : brak
odrobiny światła w oku od strony ciemnej. Jakkolwiek
przy bardzo prostej nasadzie nosa, podobne zjawisko
daje się obserwować w naturze, w obrazie tym nie
jest ono niczem usprawiedliwione, i dlatego oko lewe
zdaje się być zbyt wypukłem. Drugi zarzut dotyczy
czarnej plamy włosów, stykającej się z najjaśniejszem
miejscem czoła, plamy, której braknie ciepłego, i. j.
żółtawego tonu.
Poza temi drobnemi usterkami obraz ten , jako
malarstwo, jest czemś , co rzadko bardzo można wi-
dzieć na naszej wystawie. Utrzymanie tonu oświetle-
nia, t. j. stosunku natężenia śwnatła w całym obrazie,
odpowiada jego wybornemu układowi i wykwintnej
modelacyi.
Lecz nietylko bryła martwa jest tu prawdziwa;
bryła ta, tak plastyczna, jest wistocie żywą ludzką
twarzą. Ile wyrazu jest w ustach, w oku, nozdrzu,
jak dobre są te ręce i jak zanikanie na nich skupio-
nego na twarzy światła jest dobrze utrzymane.
Pochwycić subtelny, przemijający wyraz twarzy,
oddać go z siłą i prawdą, odtworzywszy przytem tę
twarz, jako materyalną bryłę jak można najpodobniej
do natury — takiem było zadanie obrazu panny Du-
lębianki — zadanie prawie w zupełności osiągnięte.
Że obraz ten jest malowany z natury, nie ulega
wątpliwości, a jednak nie widać w nim przewagi mo-
delu pozującego po tyle a tyle groszy za godzinę.
Owszem widać, iż ten, kto namalował ten obraz, ma
dosyć talentu, żeby zapanować nad modelem zmęczo-
nym i sennym, jakim jest każdy prawie model.
Przewaga szarych tonów w kolorze jest uspra-
334
wiedliwiona motywem światła; utrzymanie zaś barw
lokalnych we właściwym do siebie stosunku , dobrze
mówi o poczuciu harmonii koloru panny Dulębianki.
Obraz ten nie został wcale nagrodzony.
Drugim z kolei , zawsze na wartość malarską,
jest portret pani Ackerman , malowany przez p. Mer-
warta.
Z motywu ubarwienia podobny do powyższego,
przedstawia inny motyvv światła i inny charakteru.
Na tle ciemnem , mieniącem się zielonkawemi
tonami, różowieje energiczna, surowa twarz starej ko-
biety, ubranej czarno. Czarne, wielkie oczy, obramo-
wane czarnemi ostremi rzęsami, patrzą z płótna w o-
czy widza z nadzwyczajnem życiem. Oczy te, których
wyraz potęguje się wyrazem całej twarzy, stanowią
główną zaletę i istotę tego obrazu.
Przy malowaniu głowy widzianej tak jak w obra-
zie p. Merwarta , trudno jest utrzymać perspehhjwt^
twarzy, oświetlając jej część mniejszą, skróconą, a przy-
ciemniając stronę głównie do widza zwróconą Trudno
jest, lecz nie niemożliwie, ale p. Merwart niezupełnie
utrzymał się w rysunku. Prawa strona czoła i prawy
policzek zdają się wychylać w stronę widza wskutek,
nie tyle może złego rysunku, co rozpraszania się szer-
szego promieni odbitych od świetlnej płaszczyzny.
Wadę tę podnosi jeszcze hnia włosów.
Jakkolwiek portret ten nie jest tak wykwintnie
skończony jak obraz panny Dulębianki , jakkolwiek
znać na nim szylc malowania, okupuje on swoje błędy
tem, że przedstawia iywego człowieka, Jestto zaleta,
która, według naszych estetyków, wynika z wyższych,
niezgłębionych działań ducha, lecz która, jak wszystko
— 335 —
w malarstwie, zależy od kierunku linij, rozkładu świa-
tła i barwy. Na nic się nie zda „idealne pojęcie" temu,
kto nie potrafi tak nagiąć linij powiek , tak położyć
światła na czarnej źrenicy, żeby ona zdawała się żywą
i wypukłą.
P. Merwart zmusił swoje panią Ackerman , iż
pomimo twarzy trochę krzywej, patrzy jednak jak żywa
z ciemnego tła obrazu.
Ręka lewa jest bardzo dobrze namalowana, czego
nie można powiedzieć o prawej. Obraz w całości jest
dobrze utrzymany w tonie. P. Merwart nie dostał ża-
dnej nagrody.
Jakkolwiek połączenie wielJciego talentu z wiel-
Memi wadami może wydawać się nieprawdopodobnem,
a nadewszystko niezgodnem z zasadą artystycznego
sądu , jest jednak i możliwe i w zupełności daje się
godzić z mierzeniem wartości obrazów, ich zaletami
malarskiemi.
Ludzie z talentem, lecz mało umiejący, albo nie
mający dosyć pieniędzy na robienie studyów, dają na-
turę niepełną, jednostronną ; lecz ta strona, na którą
kładą szczególny nacisk, która najbardziej odpowiada
ich indywidualności, jest tak silnie naznaczona, pod-
kreślona, wypunktowana, że siedzi na wierzchu, bije
w oczy i zasłania sobą błędy i luki reszty.
Cyrkowa scena p. Wolskiego jest właśnie takim
obrazem , który przy ogromnych zaletach przedstawia
rażące błędy, w której jednak siła talentu, szczerość
pojęcia natury i zawziętość w jej charakteryzowaniu
tłoczy się na wierzch z poza bardzo lichego koloru
i wadliwego w szczegółach rysunku.
Osmarowany kredą, ubrany w żółtą, popstrzoną
— 336 —
kitajkę clown , wynosi dziecko, które roztrzaskało so-
bie głowę.
Naokoło stoją ordynarne i obojętne cyrkarki, pu-
bliczność poruszona zwraca binokle, kilku panów idzie
za clownem, ilustrując giestami wypadek, który się stał
na arenie widnej w głębi. Na ścianie biały afisz z du-
żym czerwonym napisem: Jo, Jo.
Ruch i wyraz czyli kształt, oto, na co najsilniej-
szy nacisk kładzie p. Wolski. Charakter, typ figur jest
doskonale sformułowany. Ludzie ci mają to zaduże
ręce, to są trochę krzywi, ale wszyscy, poza większemi
lub mniejszemi niedokładnościami budowy, są skon-
densowanem wrażeniem momentalnych poruszeń ciała
i wyrazów uczuć.
Nawet malutkie figurki publiczności w tle obrazka
jak są doskonale utrafione w proporcyi, sformułowane
do koniecznych , najogólniej wyrażających człowieka
plam i linijek.
Oświetlenie cyrkowe, składające się z mnóstwa
świateł, jest trudne, jak również kolor, który trzeba
z pamięci malować. Są to najsłabsze strony obrazu
p. Wolskiego. Kolor zwłaszcza jest tak rażąco niehar-
monijny, że psuje doskonałe wrażenie całej sceny.
P. Wolski nie jest na łasce modelu ; jeżeli go
nawet miał, to widać doskonale, że go naginał do
swoich wrażeń żywej natury, którą obserwuje i zapa-
miętywa w sposób niezwykły.
P. Wolski nie został odznaczony na konkursie.
Mózgi malarskie mają wielką analogię z prepa-
ratem pokrywającym kliszę fotografa. Czułość na dzia-
łanie światła , szybkość reakcyi , oto, co zakreśla ob-
szar fotograficznej reprodukcyi natury. Przy dawniej-
— 337 —
szych sposobach, fotografia dawała tylko odtworzenia
przedmiotów martwych lub człowieka przyszrubowa-
nego do słupka. Dzisiaj, mgniem*e oka trwające mo-
menta ruchów, lub najsubtelniejsze, przelotne wyrazy
uczuć, są chwytane z całą fmezyą i ścisłością przez
aparat fotograficzny.
Zupełnie tak samo dzielą się malarze: od szyb-
kości uświadomiania wrażeń wzrokowych, siły pamięci
i intuicyi czyli zdolności odtwarzania i dopowiadania
ogólnie zapamiętanych wrażeń , zależy zakres zjawisk
przyrody^ które dany malarz może odtwarzać. Są ma-
larze rzeczy martwych i malarze tworów ożywionych,
i są nimi z temperamentu , z organicznych właściwo-
ści swoich mózgów, których żadne studya, żadna naj-
sumienniejsza praca zmienić nie jest wstanie.
P. Maszyński jest malarzem natury martwej. Jego
stołek, parasol, kołdra, parkan — żyją, o ile przed-
miot bez ruchii i wyrazu może być żywym, t j. o ile
jest użyty w obrazie, tak jak w życiu, w pewnych ce-
lach przez człowieka. Stołek, który podtrzymuje oparty
o niego parasol; który stoi mocno, jest właściwie oświe-
cony, jest już żywy. Kołdra, która dobrze leży na no-
gach, ma właściwą sobie miąższość i modelacyą, jest
już żywą. Parasol, który rzuca cień i zabarwia go to-
nem różowym swojej podszewki, jest żywy. Lecz ko-
bieta, która wyciąga z bardzo daleka sztywną rękę
po list, nie okazując żadnej niecierpliwości, żadnego
poruszenia, jest martwą.
Suchotnicy ! znam ich, wiem jak gwałtownie na
blade policzki występuje czerwona plama rumieńca,
jak ich zapadłe, otoczone brunatno-siną obwódką oczy
połyskują przy lada wzruszeniu, jak ich blada, z ćwie-
S. Witkiewicz. 22
•^ 338 —
kowatemi palcami ręka sięga drżąc, nietylko po list
z „ostatniemi wieściami" — ale po sucharek, po chu-
stkę do nosa!
Nic z tego w obrazie p. Maszyńskiego. Jego su-
chotnica jest martwa; ma krzywo narysowany nos
i usta, twarz zbyt szeroką w oczach i potworne ucho.
Dobrze narysowana jej opiekunka ma nos zbyt
wielki ; natomiast listonosz ma dobry wyraz twarzy,
lecz martwe, niedorysowane ręce.
Pan Maszyński nie sili się na zcharakteryzowanie
ruchu i wyrazu choćby kosztem małych błędów w szcze-
gółach , zadawalniając się bardzo ogólnem naznacze-
niem, z pod którego prześwieca obecność modelu.
Obraz jego jest dobrze zbudowany pod względem
światłocienia, jest nawet w tym kierunku skończony
starannie i sumiennie, - za to pod względem koloru
przedstawia rażące błędy w szczegółach, nie dając
obok tego , ogólnym tonem , wrażenia słonecznego
światła, co leżało w jego założeniu, i co należy do
kompozycyi, do sceny.
Ciepło południowego kraju jest w tym obrazie
czynnikiem, tego prawie znaczenia co i ludzkie figury.
Otóż tej słoneczności nie ma tu wcale.
Obraz nie jest naturą, jakkolwiek ją odtwarza.
Środki, któremi rozporządza malarz przy malowaniu
słonecznego motywu, są o setki razy słabsze od środ-
ków natury. Talent kolorystyczny wychodzi z takich
trudności sztucznemi, swemi, szczególnemi sposobami,
wywołując wrażenie prawdziwe. Podniesienie siły kon-
trastu tonów świetlnych i barwnych, sformułowanie
plam świateł i cieni w wielkich płaszczyznach i inne
— 339 —
improwizowane pod pędzlem sposoby są wstanie, nie-
raz, wywołać wrażenie słońca w obrazie.
Nie ma go w obrazie p. Maszyńskiego , nie ma
pomimo przyciemnionego tonu ramy. Prawda, że oświe-
tlenie na naszej wystawie jest nikczemne, że każdy
obraz traci na niej połowę siły w światłach, locz błę-
dne ubarwienie pojedynczych plam w obrazie p. Ma-
szyńskiego, wykazuje brak kolorystycznego zmysłu
Każącym jest cień zimny pod szeslongiem, żół-
tawe zabarwienie drzew w tle, i tępy^ szary kolor
liści w prawym rogu obrazu. Brak szarego tonu na
skraju cienia nosa stojącej kobiety ; niedociągnięcie
ciepłych refleksów w fałdach białego kaltanika chorej
i jaskrawy błękit cieniów bluzy listonosza, obok wielu
innych błędów ubarwienia wskazują, że p. Maszyński
nie ma poczucia równowagi tonów barwnych czyli
harmonii ; że wiedząc z doświadczenia lub z teoryi,
jak należy ubarwić motyw słonecznego oświetlenia,
nie może jednak utrzymać się w złudzeniu.
Malarz musi to co maluje widsieć przed sobą,
lub w myśli — wiedsieć nie wystarcza do zrobienia
obrazu.
P. Maszyński został odznaczony pierwszą nagrodą.
Czyś pan widział kiedy anioł? — pyta Żółkow-
ski w Złotym cielcu swego kantorowicza. Nie wiem
czy ten ostatni widział czy nie , to jednak zdaje się
być pewnem, że p. Kotarbiński nie miał sposobności
przyjrzenia się w naturze aniołom i że nie widział ich
„oczami ducha" — w swojej wyobraźni.
Świat fantastyczny jest tak samo światem ży-
wym jak ten , którego obecność sprawdzamy codzień
zmysłami.
22*
- 340 —
Fantastyczne kształty, wytworzone przez naiwność
pierwotnej wyobraźni, nie są martwemi ornamentami —
wynikają one z kojarzenia się pojęć, powstałych pod
wpływem wrażeń, odebranych omamionemi nie wiado-
mością zmysłami.
Zjawisko fantastyczne jest dziwnem , ponieważ
nie odpowiada codziennemu, zwykłemu biegowi życia,
lecz dla umysłu, który ono uderza, jest czemś realnem,
rzeczy wistem.
Wszyscy wizyoniści szczerzy daliby się zabić za
prawdziwość dziwnych widzeń, cudownych zjawisk,
które przepełniały ich wyobraźnią.
Artysta, który ani na chwilę nie był, tak jak
Bócklin, obłąkany swoim światem fantastycznym, bez
żadnego skutku będzie wprowadzał do swoich obra-
zów dziwne, cudowne i fantastyczne pierwiastki. W naj-
lepszym razie, będą to bezmyślne kompilacye kształ-
tów przez kogoś wynalezionych, lub martwe orna-
menta stylowe , i symbole równie martwe w chwih
kiedy przestają być dla wszystkich zrozumiałe.
Aniołowie pana Kotarbińskiego, ze skrzydłami
pożyczonemi u różnych ptaków, niedobranemi pa-
rzyście pod względem miary, są zupełnie nieobmyślo-
nym, lub niedosnutym motywem, wprowadzonym na
zimno. P. Kotarbiński ich nie widział, nie widział jak
zlecieli z ciemnego nieba i zwinąioszij skrzydła, objęli
straż przy nieboszczyku z kamienia. Nie trzeba nigdy
zapominać, że skrzydła są, nawet u aniołów, do lata-
nia. Jeżeli myśl pana Kotarbińskiego może wyobrazić
ducha, unoszącego się bez pomocy narządów mecha-
nicznych w powietrze, nie powinien on malować skrzy-
deł — jeżeU nie, niech skrzydła te będą żywe — niech
- 341 —
jego aniołowie będą żywi i zmuszą widza, tak jak
u Bócklina, do odczuwania tego fantastycznego świata.
Temat obrazu p. Kotarbińskiego nie jest nowy.
Wiele podobnych nieboszczyków leżało już pod strażą
aniołów. Wielu artystów przedstawiało Chrystusa nad
którym płaczą anieli, nawet co do układu podobnie
jak w obrazie p. Kot..
Jeden malarz francuski, Levy, zrobił piete^ w któ
rej; u głowy Chrystusa siedzi dumny anioł chwały
i pokazuje martwe, okaleczone ciało podnosząc całun;
u nóg zaś , ze zwiniętemi skrzydłami klęczy płacząc
i całując rany nóg bladych, inny anioł — anioł żalu
zapewne. Oto jest przykład, jeden z wielu, w którym
widać aniołów żywych , dla których widz zmuszony
jest wierzyć w idealny świat artysty.
Znudzeni, z nosami spuszczonemi na usta, płascy
aniołowie p. Kotarbińskiego, zdają się palić kadzielnice
dla zabicia przykrego trupiego zapachu.
Nieboszczyk zaś, jest przeciętnym nieboszczykiem
bardzo twardym i nieodznacząjącym się ani wyrazem^
ani układem.
Nie wiem czy p. Kotarbiński malował swój obraz
z natury, t. j. z modelów, to jednak pewna, że wszy-
stkie kształty w nim są dociągnięte do pewnej ma-
niery kanciastego, o wydłużonej, wąskiej płaszczyźnie
rysunku. Nadaje to obrazowi charakter jednolitości —
graniczącej z monotonią.
Jakkolvviek p. Kotarbiński nie wytrzymał ściśle
oświetlenia, jest jeszcze ono jedną z zalet jego obrazu,
jak jest nią malowanie na całość — odpowiednio do
wielkości płótna. Szkoda, że obraz jest całkiem prawie
zmatowany, co nie pozwala sumiennnie sądzić o ko-
— 342 —
lorze, ponieważ mat odbiera połowę przynajmniej siły
tonom ciemnym.
Obraz ten dostał pierwszą nagrodę.
Trzecim laureatem konkursu jest pan Giągliński,
którego obraz : Sadzawha Siloe otrzymał drugą na-
grodę.
Jestto zbiór modeli pozujących na pokaz, do wy-
boru przed malarzem, — modeli bardzo słabo ryso-
wanych w modelacyi i względnie niezłych w sylwecie.
Obraz ten , nie przedstawiając żadnego artysty-
cznego interesu, może dać pole do ciekawych rozmyślań
dla badaczy przeszłości , ponieważ tak Chrystus, jak
i wszyscy chorzy, siedzący nad zrębem sadzawki^ no-
szą wybitne cechy słowiańskiego pochodzenia. Jednego
z nich miałem nawet przyjemność znać osobiście, mia-
nowicie starego Tarasa , modela petersburskiej aka-
demii ; — i widzę , że się cieszy dobrem zdrowiem,
pomimo tylu kalectw, jakie mu tyle pokoleń malarzy
zadawało, jakich nie oszczędził mu nawet p. Giągliń-
ski, wykręcając prawą rękę, co zapewne przywiodło
Tarasa nad brzeg cudownej sadzawki.
Reszta wystawionych na konkursie obrazów, nie
daje materyału do żadnych szerszych rozumowań
o sztuce. Niektóre z nich nie stojąc zapewne niżej od
obrazu p Giąglińskiego, nie zmuszają jednak do mó-
wienia o sobie choćby z powodu otrzymanej nagrody —
jak ten ostatni.
Dopóki malarstwo na konkursach malarskich bę-
dzie traktowane jako coś podrzędnego — wystawy
konkursowe będą chybiały celu.
345 -
II.
Trudno jest widzieć obraz , w którymby więcej
wad i zalet występowało obok siebie z większem
przeciwieństwem , niż w obrazie p. Szymanowskiego.
Na pierwszy rzut oka prawa strona obrazu, pod
oknem, przez które widać liście drzew, robi wrażenie
nadzwyczajnej prawdy, natury i życia. Ton światła
na twarzy, na piersiach, na rękach chłopaka o blond
włosach jest równie prawdziwym, jak cała postać sie-
dzącego obok Hucuła w olbrzymiej czapie, z nawi-
słemi wąsami , — siedzi on nachylony, z rękami na
stole, żywy i wypukły. A tuż obok unosi się w po-
wietrzu głowa o twarzy krzywo narysowanej, z szyją
zgiętą i płaską, wbitą w zapadły kadłub, co nie prze-
szkadza jednak tej krzywej twarzy W3Tażać doskonale
odczuty gniew, graniczący z zupełnem zapamięta-
niem się.
Na lewo, pejzaż za oknem ma tony surowe
i twardo odznaczone, za to dziewczyna, siedząca tuż
pod niem, która ze zdziwieniem i przerażeniem pod-
nosi rękę do ust i cała pochyla się ku kłócącym się
chłopom, jest nadzwyczaj żywa w ruchu , wyrazie
i oświetleniu ; — obok niej znowu figura, ledwie pod-
znaczona jednym brunatnym tonem, — albo też, jak
kobieta, karmiąca dziecko, ma pól twarzy, od strony
światła, z okiem żywem i prawdziwym kolorem, a od
strony cienia oko zapada, ledwie naznaczone kleksem
ciemnej farby. Dziecko , pomimo to, że się składa
z kilku maźnięć pędzla, doskonale spoziera z za piersi
matki.
— 344 —
W całym obrazie, oprócz rąk chłopa w futrzanej
czapie , nie ma cłiyba jednej pięści , jednego palca,
któryby nie był przerysowany, zgięty lub krzywy. Ry-
sunek tego obrazu w szczegółach, tak w sylwecie,
w konturze, jak i w modelowaniu, w wydobywaniu
kształtu zapomocą światłocienia , jest nadzwyczaj za-
niedbany. Ale te krzywe palce, te cienkie przedpięścia,
te płaskie szerokie dłonie chwytają się za siebie z taką
siłą, zaciskają się z taką pasyą , leżą na stole z taką
bezwładnością, iż to, co niemi można wyrazić z uczuć
ludzkich , wyraża się w zupełności, — poruszają się
one celowo, są w nich nerwy i mięśnie, — poprostu
są żywe.
Ogólną cechą rysunku w całym obrazie jest zbi-
janie wszystkich kształtów do linii prostej , łamiącej
się kanciasto. Wskutek zaś nie wytrzymania rozkładu
światłocienia, przedmioty w wielu miejscach nie okrą-
głą się, zdają się mieć tylko jedne stronę — od widza.
To światło , obramiające figury, jest traktowane za
ostro, za ogólnie, bez tych wszystkich fmezyj, zatracań
się, połysków, które charakteryzują właściwy kształt
rzeczy ; — lecz to, co stanowi istotę obrazu , to jest
całość, sam ohras, uwaiany jaJco jeden przedmiot, wy-
dobycie wrażenia wnętrza, atmosfery żywej, w której
nurza się i człowiek i sprzęty, to dopasowanie części
do zasadniczego motywu, wszystko doprowadzone jest
w tym obrazie do wysokiego stopnia siły i prawdy.
Obraz p. Szymanowskiego jest traktowany z gru-
ba; jestto szkic z bardzo dzielną dążnością wjdobycia
wyraju w ludziach i wrażenia natury w otoczeniu ;
dążność ta jest tak silnie podkreśloną, że to, co po-
zostaje w pamięci z tego obrazu , jestto właśnie ów
— 845 —
wyras i pratoda całego lunetrsa, unoszące się ponad
wszystkiemi błędami rysunku i fałszywością niektórych
pojedynczych tonów.
Pan Szymanowski nie pierwszy już raz maluje
ten sam motyw oświetlenia , przy tych samych bar-
wach lokalnych. Ostatni obraz różni się od poprze-
dnich wijrazem: zaobserwowaniem, pojęciem i przed-
stawieniem innych uczuć i wypadków.
Nie można powiedzieć, żeby obraz ten wskazy-
wał wielki postęp, w stosunku do dawniej widzia-
nych, — ma on te same zalety, ale ma i te same
wady. Jest robotą nierówną, niedociągniętą w szcze-
gółach, lecz doskonałą w założeniu, w dążeniu i do-
brą w rezultacie ogólnym.
Jeżeli obraz p Szymanowskiego zdradza niespo-
kojne szamotanie się talentu, który nie opanował
jeszcze wszystkich środków malarstwa, który jednak
dąży gdzieś naprzód, bije się z trudnościami, poko-
nywa je, lub bywa pokonany, słowem jest w pełni
rozwijania się, ~ to tuż obok stojący obraz p. Ger-
sona jest wyrazem równowagi, zupełnego panowania
nad swemi środkami, spokojnego, rutynicznego powta-
rzania tych samych zawsze barw fałszywych i kon-
wencyonalnych wyrazów i ruchów.
Każda kompozycya malarska , mająca wyrażać
zapomocą postaci ludzkich coś, co nie jest jednym
momentem życia, coś, co było przed daną chwilą i bę-
dzie po niej — każda taka kompozycya robi wrażenie
sceny ze szpitala waryatów. I nietylko w obrazie p.
Gersona, — Sokoła ateńska Rafaela, tak dobrze jak Be-
formacya Kaulbacha , przedstawiają zbiorowisko grup
lub figur luźnych, zebranych z końca świata, działa-
346
jących każda dla siebie , bez względu na sąsiadów,
z którymi związane są tylko wspólnością miejsca.
Z mego punktu widzenia nie jest to żadną wadą,
i byleby obraz pod względem barwy i kształtu był
w zgodzie z naturą, będzie on zupełnie prawdziwym
i doskonałym.
Nie to więc jest wadą obrazu p. Gersona, że
podczas kiedy jedna z jego figur, ubrana w koronę,
gra na organkach i śpiewa, patrząc w oczy widza,
inna jednocześnie udaje, że czyta z zajęciem książkę;
mnich rusza rękami i spogląda w górę, dwóch panów
rozprawia o czemś ze sobą, młoda blondynka uśmie-
cha się głupkowato , a tłusty, rumiany młodzieniec
trzyma figlarnie różę ; inna znów pani z twarzą znu-
dzoną, siedzi na tronie i obejmuje małe dziecko,
w głębi widać jeszcze parę głów i na przodzie wy-
staje z za ramy głowa czyjaś, — nie to jest wadą,
gdyż prawda w malarstwie nie zależy od prawdzi-
wości przedstawianej sytuacyi.
Lecz dwór Kazimierza Sprawiedliwego powinien
raczej być dworem Bolesława Kędzierzawego, tak
się tu wszystko kęchiermwi w strzępki i kłaczki, za-
cząwszy od włosów na głowach , brodach i wąsach
a skończywszy na romańskim kapitelu.
Lecz wszystkie figury tego obrazu mają palce
u rąk, oczodoły, końce nosów i wszystkie zagłębienia
posmarowane rudo-czerwoną farbą, tą samą, która
w sąsiedniej sali płynie z Pomorzanami o zachodzie
słońca, tą samą w której umaczała nosek stojąca przy
wejściu na wystawę Niebezpieczna.
Ta ruda farba jest zasadą, stałą przyprawą,
punktem wyjścia kolorostycznej strony tego, jak i wszy-
— 347 -
slkich innych obrazów p. Gersona, bez względu na to,
co przedstawiają.
Była to zresztą w swoim czasie zasadnicza i przez
akademie uznana za najwłaściwszą przyprawa wszel-
kich cieniów, ściany szkół malowały się przecie na
rudo, żeby dostać możliwie rude refleksy.
Tylko całkiem niezależne indywidualności zacho-
wują swoją odrębność, wobec współczesnej im sztuki
i żyją oderwane od otoczenia, w swoim, wielkim czy
małym , ale wyłącznie swoim świecie, — jak naprzy-
kład Bócklin i Matejko. Poza temi, rzadkiemi wy-
jątkami każdy zresztą artysta ma pewne cechy, zalety
i wady, charakteryzujące czas rozwijania się jego ta-
lentu i współczesne mu kierunki szkolne.
Tak też jest i z obrazem p. Gersona; należy on
całkowicie, tak w pojęciu przedmiotu, jak i w środkach
wykonania, do tych czasów, kiedy sztuka nowoczesna
szła jeszcze na pasku tradycyj, pielęgnowanych w aka-
demiach, i ledwie nawpół wyswabadzała się od form,
przejętych, na wiarę ciasnych teoryj estetycznych, bądź
od greckiej rzeźby, bądź od włoskiego malarstwa z cza-
sów odrodzenia.
Fosy i miny zastępują tu ruch i wyraz^ — są to
formułki o życiu — nie zaś samo życie.
Obraz ten pod każdym względem jest przeciwień-
stwem Hucułów p. Szymanowskiego. Malowany sta-
rannie, czysto, równo, spokojnie i jednakowo we wszy-
stkich prawie szczegółach, — jako całość urządzony
jest zupełnie konwencyonalnie , z tłem takiem, jak
gdyby wszyscy ci państwo pozowali u fotografa do
familijnej grupy. Oprócz rażących proporcyj głowy
dziecka i lepiej od innych modelowanej twarzy króla,
— 348 -
wszystko zresztą jest doprowadzone do tego średniego,
umiarkowanego, zaprawionego manierą drobnych pła-
szczyzn i linijek stopnia przyzwoitego skończenia.
Jestto zbiór głów i rąk, mniej lub więcej staran-
nie i poprawnie rysowanych, przyczepionych do tuło-
wiów, siedzących w jakiejś próżni; — obraz ten nie
przedstawia wnętrza , przestrzeni , tego obejmowania
przedmiotów, łączenia ich sferą ^ światłocienia i har-
monii barwy.
P. Zarębskiego : Pr^ed siewem. Płaski kraj ma-
zurski , nad nim wisi niebo szare ; — pola żółtawo-
szare, przerywane miedzami i zielonemi płatami ma-
łych ugorów, ciągną się w dal ; samotne topole i da-
lekie kępy drzew czernieją na bladem tle nieba.
Na rozoranej skibie szarej ziemi klęczy chłop,
obejmując małą córeczkę grubemi rękami, w których
trzyma różaniec ; dziecko składa drobne rączyny i oboje
modlą się. Na bruździe, w płachcie leży zsypane żyto ;
trochę dalej para wołów z pługiem i wyprzągnięty
wóz za miedzą.
Żeby te woły nie były tak bardzo zamałe i nie
raziły swoją obecnością przy siewie, trudnoby było
o obraz prostszy, a w swojej prostocie prawdziwszy.
Opisuję treść anegdotyczną tego obrazu nie dla-
tego, żeby mi się ona szczególniej podobała, tylko że
sposób pojęcia jej i wykonania jest taki, iż nie przy-
chodzi wobec niego na myśl jakaś kwestya roboty,
techniki, linii — iycie siedzi w nim na wierzchu.
Dążność do modelowania każdej rzeczy ze wszystkiemi
jej właściwemi cechami szczególnemi, do zachowania
odrębnego charakteru każdego kształtu i każdej bar-
— 349 —
wy, czyli dążność do namalowania wszystkiego bez
maniery — piętnuje obraz p. Zarębskiego.
Lekka, rozsypująca się ziemia, wyświechtane cho-
lewy chłopskich butów, twarzyczka i rączyny dziecka,
krzaki tarniny, ręce chłopa i jego konopiata czupryna,
sylwety topoli, czy szaro-żółte ziarno w białej pła-
chcie — wszystko chce być żywem, prawdziwem, chce
być i jest sobą. Zachowanie barw lokalnych nadzwy-
czajne. To żyto jest tylko kleksem farby, ale tak do-
branej w tonie, że z najdalszego kąta sali nie można
mieć wątpliwości, na co się patrzy.
W ogólności obraz jest bardzo powietrzny i wy-
bornie stonowany. Tylko figura chłopa, na której czuć
oświetlenie pracowniane' pomimo usilnego refleksowa
nia cieniów, cokolwiek razi swoją modelacyą. Przy
bladem słońcu, świecącem po przez chmury, takie
oświetlenie figury jest możliwem, ale powinno ono być
zaznaczone i na ziemi — na reszcie przedmiotów,
czego w obrazie p. Zarębskiego nie ma.
Taki, jak jest, obraz ten wyróżnia się brakiem
wszelkiej, tej czy owej szkolnej rutyny, — jest szcze-
rem przedstawieniem natury, bez schlebiania jakim-
kolwiek formułkom — bez trzymania się czyjegoś
płotu.
Jestto dobry obraz.
P. Pankiewicza : marchewki , ogórki , kalafiory,
główki kapusty, cebule, selery, pory — cały stragan
z jarzynami , namalowanemi z nadzwyczajną prawdą.
Te wszystkie odcienia i odblaski zieleni , od ciemnej
naci selerów do bladego, nasiąkniętego białością wnę-
trza rozciętej kapusty, studyowane są z nadzwyczajną
zawziętością. Nie jest to tak zwane malowanie su-
— 350 —
mienne, w którem malarz, z okiem utkwionem na
jednej śliwce, maluje cały targ w drobiazgach i ka-
wałkach, leżących osobno. Pan Pankiewicz namalował
swoje jarzyny, zachowując ich życie, charakter, miąż-
szość i barwy lokalne z prawdą łudzącą. Wszystko to
leży na kupie, przykrywa się, refleksuje się i ocienia
wzajemnie, łączy się i miesza z całą przypadkowością,
jaką widać w naturze i przedstawia się z możliwą
jasnością.
Nietylko jarzyny. Ta Żydówka, zatopiona w ce-
bulach , stara , zmięta i szurpata jak zwiędła i nad-
gniła główka kapusty, jest równie dobrze i prawdziwie
malowana ; podobnież głowa dziewczyny, wystająca
z za naci marchwianej, i służąca, w której koszyku
widać cały obiad na surowo.
Ale reszta figur, podwórze, ziemia dokoła stra-
ganu, wszystko jest przebłękitnione, przeciągnięte ja-
kimś fioletowym oparem, w którym giną i zacierają
się barwy lokalne , tak żywe we wszystkich tych ja-
rzynach i utrzymane na nich w równej czystości do
ostatnich planów.
Przypuściwszy, że i w naturze obserwowanie ta-
kiej jaskrawej, jasnej zieleni wywołałoby wrażenie fio-
letowego zabarwienia w otaczających ją tonach sza-
rych, — można jednak twierdzić z pewnością, iż nigdy
w tym stopniu, jak w obrazie p. Pankiewicza. Wy-
gląda on tak, jak gdyby w jednej części, w straganie,
malowany był w czystem, białem świetle dnia po-
chmurnego, lecz jasnego, - w drugiej zaś przedsta-
wiał chwilę nagłego wypogodzenia się wśród ulewy, —
jak gdyby gdzieś za ramą było słońce, a to podwórze
zalewał refleks błękitnego nieba.
— 351 -
Drugą wadą jest za gwałtowna perspektywa,
wychodząca poza kres możliwy w malarstwie. Mar-
chewki, na pierwszym planie, tak prawdziwe i żywe,
swoją wielkością wystają za ramę obrazu.
Obraz p. Pankiewicza, pomimo tych i innych błę-
dów drobniejszych, jest, podobnie jak i obraz p. Za-
rębskiego, robotą samodzielną, bez szkolnej zaprawy, —
jest dążeniem — w znacznej części uwieńczonem do-
skonałym skutkiem — do opanowania natury, brania
jej szczerze , bez zastrzeżeń i bez zatrzymywania się
na pół drogi do celu.
Pana Żelechowskiego Wnętrze chaty jest całkiem
oliwkowe, brudne i monotonne, bez światła i barwy.
Obraz ten trzyma się w całości; przez zniszczenie
barw lokalnych i nie wytrzymanie kontrastów świe-
tlnych. Z oddalenia, odpowiedniego jego wielkości, nie
można go widzieć, i dopiero zbliska i kilkakrotnie
przyglądając się, odkrywa się, że Żyd ma dobry cha-
rakter i wyraz, że typowym jest chłop, stojący przy
drzwiach; że ta strona charakteru i strona rysunkowa
ma pewne zalety. Zresztą jestto robota, w której wi-
dać wprawę w używaniu pewnych środków malar-
skich, rutynę szkolną, bez panowania nad zasadniczemi
pierwiastkami sztuki — nad tonami barwnemi i świe-
tlnemi.
Gorzej jest z p. Wodzinowskiego Odczynianiem
uroków. Patrząc na nie; zdaje się, że malował to ja-
kiś Schultze lub Muller, taki brak obserwacyi życia,
takie Jconiponowane , wymyślone , ogólnikowe ruchy,
udane, dla lepszego niby wyrażenia rzeczy, a nic nie-
wyrażające właśnie wskutek swego naciągnięcia. Kom-
pozycya jak z żywych obrazów teatralnych: frontem
— 352 —
do paradyzu. Gały obraz malowany na jakiejś białej
zaprawie i modelowany jednakowo , zacząwszy od
twarzy, ścian, butów, skończywszy na sianie.
Obraz ten, jak i p. Mańkowskiego Nad kolebką.
nosi te same cechy szkolnej rutyny, wprawnego po-
sługiwania się konwencyonalnemi kształtami i stałem
zaprawianiem wszystkich barw jakimś generalnym
sosem.
Szkolarstwo, jedna z najgorszych właściwości
w dziele sztuki, bije też z obrazów pp. Styki i Łu-
skiny.
Nie! ten król się nie bawi! On się tak nudzi,
jak i widz, którego mdłości porywają od tego olbrzy-
miego płótna, zlanego śmietanowym kremem i mali-
nowym sokiem z domieszką błota. Poprostu żal bierze
patrzeć na taką machinę, wytworzoną naturalnie
w Krakowie. Tyle płótna! tyle pracy ! A skutek. . . —
efektowny podpis , który widz ma jeszcze w duszy
dośpiewać... i żadnych zalet malarskich. Szkoła kra-
kowska jest wierną swojej zasadzie , podług której
dobre malowanie jest najlichszą stroną malarstwa.
Figaro, wyśmiewając kiedyś akademiczne temata,
cytował następny, zadany na konkurs malarski:
„Hippolyte ćtendu sans formę et sans couleiirsl^
Zdaje się, iż ostatecznym wynikiem wpływów
krakowskiej szkoły będą obrazy, które ividz będzie od'
czytywał w załączanych do zabrudzonych płócien to-
mach objaśnień, spisów osób, wskazówek, źródeł i do-
kumentów, na których malarz oparł swoje pomysły
dziejowe... Dość np. przypomnieć sobie katalog wy-
stawy p. Styki. Ile w nim było uczucia i czci dla du-
szy artysty, ile wyjaśnień tajników jego twórczości —
— 353 —
co wszystko razem nie zdołało jednak naprawić ani
jednego kredowego tonu jego obrazów, nie zdołało
przedrzeć bielma, którem były zaciągnięte.
Pana Maszyńskiego Wnętrze malowane bardzo
starannie. Wszystkie te rdzawe zbroje i rynsztunki,
kufer i szafa dobrze są rysowane i utrzymane w bar-
wach lokalnych. Nawet jako całość obraz trzymałby
się tonu, gdyby światło, padające z wysoko umieszczo-
nego okna na ceglaną podłogę, nie było zbyt silnem, — ■
albo, jeżeU już ma być takiem, żeby refleksowało cie-
płym tonem ścianę, namalowaną w tonach zimnych —
błękitnawych.
Figura we fraku zielonym ma za krótkie i za
drobne nogi, a druga, w żółtym żupanie, zrobioną jest
częściowo, z kawałków nie dobrze dopasowanych.
Głowa do tułowia, ani dłoń do ręki nie są dobrze
przyczepione, jak również nachylenie ciała nie wiąże
się z nogami.
W modelowaniu przedmiotów widać zatrzymy-
wanie się na pewnym stopniu czystości roboty techni-
cmej, bez dążenia do wydobycia, bądź-co-bądź, natury.
Wykonanie tego obrazu jest porządne i zakończone,
graniczące z zastojem.
Pana Wolskiego Portret — rzecz dobrze pojęta
i sformułowana, lecz na pół drogi przed skończeniem
rzucona i niedociągnięta. Ten pan, z trochę krzywym
nosem, dobrze jest osadzony w ramach obrazu, żywy
i widny zdaleka, ale modelowany jednakowo, twardo
w ubraniu i twarzy, z cieniami wszędzie zaprawionemi
tym samym czarnym tonem. Nie jest to maniera, ska-
mienienie w jakichś stałych formach , lecz pobieżne
i płytkie traktowanie sztuki.
S. Witkiewicz, ^^
— 354 -
Jestto robota malarza z talentem, który jednak
zadawalnia się tem , co w sposób najszybszy i najła-
twiejszy można osiągnąć.
Za to pana jasieńskiego Węgier jest bardzo zma-
nierowany. Twarze, ręce, koszule, ściany — wszystko
składa się z kłaczków strzępiastych i drobnych. Jedna
z dziewczyn śmieje się bardzo żywo — cóż kiedy
obiedwie mają tak wymodelowane policzki, że zdają
się one wystawać naprzód, bardziej nawet niż końce
nosów. Są w tym obrazie niektóre tony, w refleksach
szczególniej, bardzo prawdziwe, za dużo jednak jest
pamięciowego, zręcznego ruszania pędzlem.
Każda maniera jest złą, ale najgorszą i najzgu-
bniejszą jest zamiłowanie w pewnych smaczkach te-
chnicznych, w zwinnych i zręcznych skokach pędzla.
Jeżeli kto ma rzeczywiście tę zręczność, niech użyje
tego przymiotu do nadania swemu rysunkowi subtel-
nego i wykwintnego wykończenia, lubowanie się bo-
wiem w pustem, beztreściwem zacinaniu pędzlem pro-
wadzi w końcu do zupełnego zatracenia zdolności
szczerego widzenia rzeczy, — jak to już ma miejsce
w pejzażach pana Kochanowskiego, tak zręcznych pod
względem lakierniczym, a tak zawsze jednakowo szaro-
perłowych. Potrafi on nawet zachodzące słońce zrobić
w kolorze cukierniczych pomadek.
Reszta obrazów, na wystawie konkursowej, nie
zasługiwałaby na wzmiankę, gdyby nie świadczyła, iż
sędziowie z komitetu i tym razem okazali dla wielu
z nich znacznie więcej pobłażania , niż dla wyrzuco-
nych niedawno obrazów Chełmońskiego.
Taka Ostatnia pociecha p. Rosenbauma może raz
na zawsze obrzydzić posiadanie pociech i matek. Taka
— 355 —
Komunia, politurowana w drzewie przez p. Trojanow-
skiego, albo Sieroca dola panny Dulębianki, tak płaska
i czekoladowa, jak tabliczka damskiej czekolady i inne
utwory, razem z dziełem p. Łuskiny, dowodzą wymo-
wnie, że wszelki człowiek, a więc i znawcy komitetu
mogą, zdaje się nawet, że muszą błądzić. Wobec tego
faktu , iż nawet między nagrodzonemi na wystawie
obrazami są takie, których błędy o wiele przewyższają
wady obrazów Chełmońskiego, nieprzyjętych na wy-
stawę Towarzystwa, jasnem jest, iż znawcy komitetu
nie są wstanie trzymać się konsekwentnie jakiejkolwiek
podstawy sądzenia.
To też szczęście p. Szymanowskiego , iż jego
obraz przyszedł z Monachium ozdobiony medalem na
międzynarodowej wystawie. Komitet sędziów, uczciwszy
w nim opinią Europy, w dalszym ciągu sądził już po
domowemu, po gospodarsku, i dał drugą nagrodę p.
Gersonowi, trzecią p. Żelechowskiemu, a pp. Maszyń-
skiego. Zarębskiego, Pankiewicza, Jasińskiego, Kocha-
nowskiego i Wodzinowskiego obdarzył moralnym obro-
kiem zaszczytnej wzmianki.
Zdawałoby się, że kto dał pierwszą nagrodę
panu Szymanowskiemu, ten, chcąc być konsekwentnym,
powinien był dać p. Zarębskiemu drugą, w braku
dwóch pierwszych, a co najmniej trzecią p. Pankie-
wiczowi, gdyż trzy te obrazy przedstawiają ten sam
pierwiastek dążeń artystycznych. Pomimo wszystkich
indywidualnych różnic, zbliżone są one do siebie usil-
nością wydobycia z płaszczyzny płótna sycia prawdzi-
wego ; wykonanie zaś ich nosi te same cechy nierówno-
mierności — walczenia z trudnościami talentów, bę-
dących u początków swojej karyery malarskiej. Obrazy
— 856 —
te przedstawiają to, co stanowi życie i przyszłość
sztuki : — samodzielne zdobywanie jej świata, bez po-
mocy szczudeł i podpórek akademicznych , bez szko-
larstwa i rutyny, bez powtarzania cudzej mądrości,
lub przeżuwania resztek po innych talentach.
Ten sam kierunek, tylko wzięty płyciej, zdradza
Portret p. Wolskiego, dalej obraz p. Żelechowskiego,
który już zaczepia o rutynę szkolną i p. Maszyń-
skiego, który jeszcze się trzyma , w martwej naturze,
prawdy.
Na przeciwnym biegunie króluje p. Gersona Ka-
zimierz Sprawiedliwy ze swoimi panami i damami,
z całym tym aparatem obrazów stylizowanych, mówiąc
po prostu — 0 sasady manierowanych, nieprawdzi-
wych. Możnaby dobrać na wystawie konkursowej kilka
jeszcze obrazów, gorszych od pracy p. Gersona, przed-
stawiających jednak te same dążenia i nagradzając
I)ivór Kazimierza S2)ratviedliwego , dać następne na-
grody 31ojieszotvi p. Popiela i Komunii p. Styki.
Nie kierunki więc artystyczne kierowały sądem
konkursowym. Lecz odrzuciwszy kwestyą kierunków,
jeżeli wartość obrazów nagrodzonych , ocenimy su-
mą ich wad i zalet, to i tu pokaże się taki sam brak
konsekwencyi w rozdaniu nagród.
Obrazy pp. Szymanowskiego, Zarębskiego, Pan-
kiewicza i Wolskiego mają to wspólnego, iż w pe-
wnych częściach dociągają się do wysokiego stopnia
siły i prawdy, w innych zaś przedstawiają rzeczy po
prostu okropne.
Natomiast obraz p. Gersona cały się składa z po-
łowicznych wyników roboty, kierowanej manierą, —
wszystko w nim jest umiarkowane, nie przedstawia
— 357 —
on kadnej nadzwyczajnej zalety i jedne tylko wadę ra-
żącą: — głowę dziecka, — jest robotą, utrzymaną
w granicach szkolnych, programowych malowideł.
Nie chodziło również sądowi konkursowemu
o wykazanie swego wstrętu do maniery — gdyż je-
dnakowo nagrodził czyste dążenia p. Zarębskiego
i do szczętu zmanierowany pejzaż p. Kochanow-
skiego . . .
Nie trzymali się też sędziowie wystawy jakichś
upodobań w tematach ; grzeczny dwór króla Kazi-
mierza jest przecie tak dalekim od burdy Hucułów
w karczmie, jak selery i pory od naiwnej modlitwy
siewcy.
Słowem, z jakiejkolwiek strony badać wynik tego
sądu , w żadnym razie nie można w nim odnaleść
myśli przewodniej; przeprowadzonej logicznie i kon-
sekwentnie.
Sędziami konkursu byli: z urzędu, jako człon-
kowie komitetu Towarzystwa zachęty sztuk pięknych^
pp. Wrotnowski, Józefowicz, Trębicki, Leo, Lachnicki,
Cichocki, Marczewski, Ryszkiewicz, Łaszczyński i Bro-
chocki; dobrani zaś w myśl statutu: pp. Horowitz,
Owidzki, Alchimowicz, Dowgird i Badowski, i jako
sędzia honorowy — Henryk Siemiradzki.
Między wielu innemi dobremi reformami^ wpro-
wadzonemi przez dzisiejszy komitet Towarzystwa bar-
dzo ważną i dodatnią jest zmiana programu konkur-
sowego.
Podając do wiadomości pubHcznej te nowe wa-
runki, komitet wyraził nadzieję, iż przy ziciehszonych
do trzech razy nagrodach^ wystawy konkursowe będą
— 358 —
przedstawiały wiekssy interes dla artystów i będą
liczniej obsyłane.
Sądząc po ilości obrazów na tegorocznej wysta-
wie, zdawałoby się, iż komitet, licząc jedynie na za-
miłowanie ludzi do grosza — miał racyą. Jednakże,
rozejrzawszy się bliżej, jasno widać, że ilość przysła-
nych obrazów nie wskazuje jeszcze szerszego zaintere-
sowania się nią naszego artystycznego świata.
Oprócz p. Gersona, nikt ze starszej generacyi,
albo i młodszej, używającej pewnego rozgłosu, obra-
zów na konkursie nie wystawił.
Kilku lepszych malarzy, którzy są na wystawie,
albo należeli przy dawniejszych małych nagrodach do
konkursu, albo też są talentami świeżo, po raz pier-
wszy występującemi, — reszta zaś , choćby nawet
i ściągnęła dla tych 600 rubli, nie dodaje wystawie
uroku. . .
Pokazuje się więc, że jest jeszcze jakiś inny po-
wód, dla którego artyści mają chęć posyłania na
wystawy swoich robót, — że nietylko sprawa pie-
niężna jest dla nich pobudką do wożenia obrazów
po świecie.
Największy złoty medal w Monachium wart
jest jakie dwieście, przypuśćmy nawet — trzysta ma-
rek, — podobnież w Paryżu wartość pieniężna me-
dalu jest o wiele mniejszą, a co najwyżej równą
dawniejszym nagrodom, rozdawanym przez war-
szawskie Towarzystwo zachęty sztuk pięknych, —
lecz nagroda, uzyskana w Paryżu albo Monachium,
ma iuartość moralną, jest zaszczytem, który się
szanuje.
Na wystawy te przysyłają ludzie obrazy poza
— 359 —
konkursem , będące własnością prywatną, obrazy za
które nikt nie da nic brzęczącego, — a przysyłają dla-
tego , że mają przyjemność w pokazaniu swojej ro-
boty ludziom, którzy się nią interesują i na niej się
znają.
U nas tego czynnika moralnego nie ma. Kry-
tyka poważna i poważana, która obowiązuje sza-
nuj<{ce się organa prasy, jest dotąd niemo wiecem
gędzioleniem , ledwo odróżniającem barwę fioletową
od pomarańczowej. Sądy publiczności, jakkolwiek
często znacznie trafniejsze od zdań krytyki, nie bu-
dzą wielkiego interesu , ponieważ wiadomem jest,
iż publiczność ta nie ma szczerego do sztuki zami-
łowania.
Sama zaś wystawa, oprócz nadwątlonej uprze-
dniemi wynikami sądów reputacyi, ma jeszcze i tę
wadę, że jest Iwnkursową. Nazwa ta obowiązuje.
Każdy malarz, biorący w niej udział, już tern samem
występuje do walki z innymi, — on sam, albo jego
obraz, musi warczeć i wyszczerzać zęby na swego są-
siada o te 600, 300 i 200 rubli!
Znam ludzi, którzy nigdy nie będą należeli do
żadnego konkursu, ponieważ nie mają wcale chęci
zabrania bliźniemu 600 rubli , — nie mają ochoty
w tym lub innym wypadku stawać do walki o uzna-
nie i pieniądze, — nie chcą , mówiąc pięknie , „wy-
dzierać nikomu palmy pierwszeństwa".
Jeżeli więc komitet Towarzystwa zaczął refor-
mować tę sprawę i uczynił dla niej tyle, niechby już
poszedł dalej i z wystawy konkursowej zrobił Do-
roczną warszawską wystawą sztuki — w rodzaju pa-
ryskiego Salonu.
— 360
Głównym jednak, najważniejszym punktem w spra-
wie powodzenia tej wystawy jest ta przyjemność, jaką
każdy artysta może mieć; przedstawiając swoje dzieła
publiczności lubiącej sztukę , krytyce umiejętnej i ro -
zumnej, i sędziom, których zdanie nie będzie chwia-
niem się w próżni.
NA WYSTAWĘ PARYSKA.
I obita i cofająca się reakcya, przykryła swoją
przegrane w sprawach społecznych i umysło-
wych frazesem o ^zdrowym postąpię pogodzonym z trą-
dy cy aj'- ^ podobnież nasi estetycy i krytycy kierunku
idealnego^ maskując odwrót z naczelnego stanowiska
wynaleźli ^^zdrowy recdizm'*^ coś w rodzaju: syntezy
dwóch światów, coś nieokreślonego, czego żaden z nich
nie był wstanie sformułować, ani też w faktach bra-
nych ze sztuki wykazać.
Bądźcobądź, dziś nawet najzagorzalsi i najpo-
ważniejsi idealiście zaczynają lekceważyć sobie klasy-
cyzm i akademiczną rutynę; ten klasycyzm, bez któ-
rego fałdów nie wyobrażano dotąd żadnych ideałów
i akademiczną rutynę, jego upoważnioną i uprzywile-
jowaną mamkę, poza którą w naszych czasach kla-
sycyzm nie istniał.
Zrobiwszy to ustępstwo na rzecz nowych kie-
runków w sztuce, estetycy nasi zachowali dla własnej
362
wygody i utrzymania w czujności umysłów ogółu na-
turalizm, zwracając przeciw nowemu wrogowi ideału
całą energią swojej prawomyślności estetycznej.
Jeżeli kto wymaga prawdy rysunku, barwy, wy-
razu i rucliu, jeżeli żąda naturalnego układu w obra-
zach, jeżeli w powieści chce pokazać ludzi prawdzi-
wych i żywych ; jeżeli publiczność zaczyna się intere-
sować sztuką, przedstawiającą rzeczywiste życie ; czujny
obrońca ideałów uderza na alarm i woła:
Tak? a więc: „Piękno umiera w przyrodzie,
przemożone siłami rozstroju, negacyi, bezdusznej
martwoty. Wyobraźnia staje się dziecinną igraszką,
natchnienie — kłamstwem, poezya — naj zwyczaj niej-
szą prozą, a sztuka — rzemiosłem !
„Czyż wobec takich wyników — pyta dalej —
zdrowe poczucie piękna przyrody wyrzecze się kiedy-
kolwiek swych odwiecznych aspiracyj na korzyść
abstrakcyjnych teoryj naturalizmu?"
Jeżeli jednak „zdrowe poczucie piękna przyrody"
pomimo całej grozy położenia, odmalowanego w po-
wyższym monologu, okazuje pewną skłonność do za-
warcia kompromisu z naturalw^nem ; jeżeli nawet wia-
domość o istnieniu ;,sekty estetycznej", „khki zara-
żonej reahzmem", nie działa dość silnie na podtrzy-
manie upadającej wiary w ideały, wtedy broniący ich
estetyk, ucieka się do ostatecznego środka i okazuje
ludowi naturahzm w najohydniejszej, naj wstrętni ej sz ej
i najniebezpieczniejszej postaci — w postaci fotografii
Jcoloroiuej !
Jestto ostatni nabój naszej idealnej estetyki.
Po wyczerpaniu skromnego zapasu faktów i wia-
domości ścisłych ze sztuki, gdy już kulejąca loika od-
— 363 —
mawia dalszych usług, chcąc prędzej skończyć ze
strasznym wrogiem i czytehiikiem , nie dającym się
przekonać, przeraża się go tem widmem okropnem,
tekturowym smokiem, jakich dawniej używali Chiń-
czycy w bitwach, zanim ich przekonano, że kule ka-
rabinowe nie boją się papierowych hydr i potworów.
Zanim nasi estetycy przekonają się , że koloro-
wa fotografia nie jest rzeczą tak straszną, jak im
się zdaje, że pojawieniu się jej nie będą towarzyszyć
ani wojny, ani pomorki, ani straszliwe znaki na nie-
bie, że pokolenia, które będą korzystać z tego cudnego
wynalazku, jeżeh on tylko jest możliwym, nie będą
przez to ani nieszczęśliwsze , ani podlejsze od nas,
tymczasem, można już stwierdzić, iż cały ten alarm
idealistyczny jest kwestyą słów jedynie, że w gruncie
rzeczy estetycy i publiczność, zastrzegając się ciągle
przeciw teoretycznemu realizmowi czy naturalizmoiui,
wpadają w zachwyt i rozczulenie, ile razy spotykają
się z czemś, co usiłuje zbliżyć się do doskonałości
kolorowanej fotografii, albo materyalnego złudzenia
rzeczywistości.
Kiedy teatr meiningeński wystąpił z pysznemi
akcesoryami, sprzętami, kostyumami, z całem dążeniem
do wydobycia w sceneryi zupełnego , fotograficznego,
raczej dotykalnego złudzenia natury - wiadomo, z ja-
kim zapałem przyjęto go w Warszawie , pomimo to,
iż wśród tych dywanów prawdziwych, że w tych au-
tentycznych zbrojach , na tych fotelach , wziętych ze
starych zamków, w całem tem otoczeniu tak łudząco
prawdziwem chodziły, ruszały się i rozpierały zwy-
czajne manekiny, bez kropU tego , co jest uczuciem,
— 364 —
myślą, wyrazem , bez śladu tego , co właśnie uważa
się za wyższy, idealny pierwiastek człowieka i sztuki.
Wtedy tylko „klika zarażona realizmem" (Sygie-
tyński) nie chciała się zadowolnić prawdziwemi zbro-
jami Papenheimerów i żądała czegoś ; tvij3Szego.
Dawniej jeszcze perłowa masa podbiła serca pu--
bliczności i krytyki — dziś rozczulił je „Przegląd
Kawaleryi" p. Rozena, pomimo to, iż tendencyą tego
obrazu jest: przedstawienie z możliwą ścisłością pęte-
lek, sprzączek, łańcuchów, trenzelek, rękawów, szlif,
orderów, ostróg, czapraków, chrap^ uszu, kopyt koń-
skich i w ogólności drobnych^ składowych części ubra-
nia żołnierskiego i końskiego ciała,
Obraz ten namalowany jest ze stanowiska su-
miennego sprawozdawcy, który nie widzi, jak wyglądał
kłusujący przed sztabem, w słońcu, szwadron ułanów,
tylko liczy, ilu w nim było ludzi, guzików, ile i jakich
rzemyków, w jakich mundurach byli oficerowie sztabu
dnia takiego i takiego, o tej i tej godzinie, w roku
tym i tym.
To, co uderza szczególniej w tym obrazie, to te
mnóstwo szczegółów rzeczowych, wyrobionych staran-
nie i sumiennie, tak, jak żeby chodziło tu o zadowo-
lenie surowej krytyki fachowego kawalerzysty, lub puł-
kowego intendenta.
Ktoś powiedział, że podstawą umiejętności ar
tysty jest umieć patrzeć , zdaje się, że p. Piozen tej
zasadniczej strony artystycznego wykształcenia dotąd
nie opanował i przez to zmarnował swoją pracowi-
tość i sumienność, zdobywając prawdę nie malarską,
nie artystyczną, ale tę, której w jego obrazie mogliby
się doszukiwać chyba wachmistrze kawaleryi.
365
Zasadniczy błąd leży w tern, że p. Rożen maluje
duiy obraz tak, jak żeby malował mały. Jego technika
i punkt widzenia nadaje się do obrazów małych roz-
miarów, w których widz może jednocześnie widzieć ca-
łość i zarazem podziwiać ilość lub dokładność szczegółów.
Oddalenie, z jakiego widz musi patrzeć na obraz,
wynika z punktu widzenia malarza, który go zrobił.
Nic nie pomoże linka rozciągnięta przed obrazem, je-
żeli malarz usiłował robić szczególiki i na ich dokła-
dności oparł wartość i interes swego obrazu, to widz
będzie się zbliżał dotąd, aż się oprze okiem o płótno.
Kto chce, żeby publiczność oglądała jego obraz z od-
dalenia, powinien tak malować, żeby ona musiała trzy-
mać się właściwego punktu patrzenia.
Obraz p. Rozena, widziany z odległości odpowie-
dniej swoim wymiarom , nie przedstawia żadnego in-
teresu , po prostu nie widać go, ponieważ w efekcie
malowania niema koniecznego warunku wielkich obra-
zów: dekoracyjności; patrząc zaś zbliska, nie widzi się
naturalnie obrazu, tylko małe jego skrawki, szczegóły,
które mogą zadziwiać swoją ilością, lecz nie doskona
łością, niestety.
Kiedy Mickiewicz opisuje poloneza, tańczonego
na trawniku, to, na mieniącem się tle różnokolorowych
strojów, figura podkomorzego zredukowana jest do
swoich najjaskrawszych, widnych z oddali szczegółów:
Czerwone nad murawą połyskują buty,
Bije blask z karabeli, świeci się pas suty
... i wszystko.
P. Rożen opowiedziałby o wszystkich kwiatkach
jedwabnych na pasie, o wszystkich pętelkach i guzi-
— 366 —
czkach żupana , wszystkich piórkach u czapki i całą
swoją drobiazgowością nie wywołałby tego wrażenia
natury i prawdy — poprostu życia.
Uganiając się za erudycyą archeologiczną, za
prawdziwością kostjumu, uzbrojenia, tego wszystkiego,
co jest najmateryalniejsze , najmartwiejsze w naturze,
zrobił on w swoim obrazie to tylko właściwie, co się
da wykreślić przy pomocy środków, jakiemi się robią
rysunki techniczne. Domy, konie, armaty, żołnierze
i jenerałowie, wszystko zdaje się być rysowane cyr-
klem, ekierką, grafionem; są to przedmioty mprojeMo-
wane perspektywicznie na płaszczyźnie płótna, lecz po-
zbawione tych cech, które w naturze dostrzega bystra
i wrażHwa obserwacya, albo też pokazuje fotografia
momentalna.
P. Rożen pojmuje prawdę w malarstwie ze strony
najmateryalniejszej , rzeczonej ; przedstawienie użytku
i zastosowania rozmaitych rzeczy, zdaje się być celem
jego obrazu.
Jestto obraz dla dzieci. Powinien on wisieć w nie-
mieckiej szkole freblowskiej i służyć do rzeczonego ob-
jaśnienia odpowiedzi na pytanie : Was ist eine Gava-
lerie-reYue ?
Jeżeli weźmiemy pierwszą-lepszą fotografią p.
Brandla, przedstawiającą podobny motyw układu, ru-
chu i oświetlenia, to obok zupełnie doskonałego wra-
żenia jednolitości obrazu, znajdziemy w szczegółach,
oprócz dokładnej plastyki przedmiotów, wziętych jako
bryły poprostu, to wszystko jeszcze, co stanowi życie,
ruch, wyraz, zmienność i rozmaitość typu, póz, cha-
rakterów, słowem to, bez czego wyciągnięty w linię
szwadron żołnierzy nie przedstawia żadnego interesu.
— 367 -
W obrazie p. Rozena widać tylko kolejno prze-
suwany, jeden i ten sam model.
Model nie jest naturą.
Jestto manekin, który zamiast korby w brzuchu,
ma zdolność słyszenia i na rozkaz malarza przybiera
odpowiednie pozy.
Jeżeli w obrazie ma być przedstawiony ruch, wy-
raz, w ogóle życie człowieka lub zwierząt, wtedy naj-
niebezpieczniejszym wrogiem artysty staje się właśnie
model.
Doskonałość jego plastyki porywa nieumiejącego
panować nad nim malarza; pociąga go tak, iż to, co
zrobił w swoim obrazie z obserwacyi rzeczywistego
życia, co włożył weń z siebie, ze swojej wrażliwości
i pobudliwości czuciowej , wszystko to stopniowo za-
ciera się , znika i z żywej figury pozostaje tylko do-
brze skopiowany kostjum.
Cóż mówić o obrazach takich, jak Przegląd ka-
waleryi, który w założeniu już był skazany na to, żeby
w nim panowały modele.
Cały ten szwadron ułanów ma jednakowo i je-
dnako źle narysowane i osadzone w kołnierzach gło-
wy. Jestto zgromadzenie opasłych prałatów z przy-
prawionemi wąsami , którzy bez widocznej potrzeby
trzęsą się na koniach ; prałatów tak do siebie podo-
bnych, iż zdają się pochodzić z jednej rodziny.
Kto buduje obraz na szczegółach, kto zmusza
widza , żeby go zbliska oglądał , ten powinien dawać
taką już doskonałość tych subtelnych szczegółów, żeby
ona mogła przynajmniej zrównoważyć brak całości
w obrazie.
Nietylko jadący kłusem , ale stojący i najlepief
368
nawet wymustrowani żołnierze przedstawiają rozmaite
drobne, ale wyraźne zboczenia od szematycznej linii
frontowej.
Subtelny obserwator, malarz wykwintny, umie-
jący rysować z taką finezyą, że na twarzy wielkości
łebka od szpilki potrafił pokazać charakter i wyraz,
Maks Gierymski, przedstawiając najprostszy, najmono-
tonniejszy motyw ruchu w szeregu idących stępa ko-
zaków, lekkiemi, pochylonemi zwrotami wydobył z ich
sylwet więcej ruchu i życia, niż inny malarz w gwał-
townem rzucaniu się koni i ludzi.
Życie przedstawia się nietylko w szalonych sko-
kach lub spazmatycznych skurczach mięśni. Człowiek
lub koń zupełnie spokojny jest również żywym , wy-
rażając właśnie ten spoMj.
Gwałtowne ruchy konia, aż do ostatnich czasów,
przyjmowano na wiarę tych malarzy, którzy je przed-
stawiali.
Najzapaleńsi znawcy i amatorzy konia klęli się
na imię Yerneta, mówiąc o ruchu końskim. Dziś wia-
domo, że ruchy koni vernetowskich są nic nie warte.
Z jednej stronny Meissonier, jako malarZ; z dru-
giej przyrodnicy, badając organizm ciała zwierzęcego,
odkryli: pierwszy zewnętrzne przejawy prawdziwych ru-
chów, drudzy objaśniH prawa rządzące niemi. W końcu
przyszła momentalna fotografia , która dla malarza
jest tym sprawdzianem subjektywnej obserwacyi, ja-
kim dla przyrodnika jest rachunek, mikroskop i od-
czynniki chemiczne.
Zwykły widz, patrząc na ruch przedmiotów w na-
turze, widzi przedewszystkiem, że zmieniają one miej-
sce, względnie do innych zostających w spoczynku.
369
W obrazie tego oczywiście niema. Pozostaje więc
układ organów ruchu i samego ciała, lecz i ten sze-
mat ruchu, choćby najściślej zachowany, nie wystar-
cza do wywołania wrażenia rzeczywistego życia. Nie-
tylko kąty, pod któremi przecinają się nogi cwałują-
cego konia, nietylko wygięcie tułowiu i szyi stanowi
o ruchu w obrazie. Oczy, nozdrza, pyski, uszy, wszy-
stko co się składa na wyraz konia , lecące kosmyki
grzywy i ogona, sposób skończenia odpowiedni do
czasu trwania zjawiska wzrokowego, wszystko to są
pierwiastki konieczne w obrazie, który ma ruch przed-
stawiać.
Tego właśnie jest w obrazie p. Rozena jak naj-
mniej , ludzie i konie przedstawiają ssematifj szkielety
ruchu, wykończone z jednakowym pedantyzmem.
P. Rożen zachował wyraźną różnicę między an-
gielskiemi końmi sztabu i krótkonogiemi, ciężko, bar-
dzo za ciężkogłówemi końmi żołnierzy, porobił dużo
części pojedynczych starannie i dobrze, lecz na tem
się zatrzymał. Proporcye całości, związanie części mię-
dzy sobą, w wielu miejscach przedstawia rażące błędy,
a stojące konie, mianowicie zad kasztanowaty, są bar-
dzo manierycznie modelowane.
Bądźcobądź, ta strona kształtu w pojedynczych
figurach lub ich fragmentach, ma dużo rzeczy rysowa-
nych w sylwecie porządnie, dokładnie i modelownych
umiejętnie ; natomiast pod względem koloru i efektu
świetlanego życzyćby należało, żeby upiór naszych este-
tyków: Iwlorowa fotografia przyszła mu jak najprędzej
z pomocą.
O ile wiem, nie było wtedy hotelu Europejskiego
i jego ścian pomidorowych, jedyne więc usprawiedli-
S, Witkiowi./.. 24
- 370 —
wienie rudo-czerwonych cieniów w koniach i ludziach
nie istniało. A nawet gdyby jakikolwiek budynek stał
nawprost ułanów, nie mógłby w żadnym razie refle-
ksować górnych płaszczyzn, zwróconych do nieba i bio-
rących jedynie od niego zabarwienie, które musi być
błękitnem.
Tej kardynalnej zasady efektu słonecznego : zi-
mnych, t. j. błękitnych cieni i ciepłych, t. j. żółtych
świateł nie wytrzymał p. Rożen konsekwentnie w swoim
obrazie.
Wszystkie twarze zdają się rudo-czerwonemi
krążkami, których cienie i światła nie są zupełnie wy-
stawione na barwne oddziaływanie otoczenia. Wszy-
stkie barwy lokalne w dalszych planach są przybru-
dzone i rozbielone, tylko czerwone twarze wyrywają
się i unoszą w powietrzu zdała od należących do nich
kasków i mundurowych kołnierzy.
Słabo zabarwiona ciepłym tonem ziemia, nie może
też refleksować tak czerwono, rzuconych cieni na bia-
łych koniach. Natomiast czerwona w świetle dachówka
nie może przejść w cieniu w ten ton zielonkawo szary,
którego użył p. Rożen.
Białe konie, kaski, rabaty, rzemienie, srebra i stal
powinny mieć silniej zaakcentowane różnice tonów
barwnych i świetlnych , żeby się nie zlewały w mono-
tonią tępej tynkowej bieli.
Całkiem już niemożliwe, okropne są konie ma-
ści kasztanowatej ; poprostu są one obdarte ze skóry
i świecą się krwawem ścierwem, tak są fałszywe w ko-
lorze lokalnym, tak rutyniczne w zabarwieniu połysków.
Pod względem barwy obraz p. Rozena nietylko
nie jest zharmonizowanym do założenia świetlnego.
— 571 —
ale nawet w utrzymaniu stosunków plam lokalnych,
ich różnic na rozmaitych planach , jest on całkiem
fałszywy.
Słońce silne i pogodne utrzymuje przedmioty
w wielkich masach , dlatego też zapewne p. Rożen,
uganiając się za szczegółami, użył w swoim obrazie
słońca bladego, nie rozrywającego silnemi cieniami
kształtów rzeczy.
Pomimo to, iż ,^ Przegląd kawaleryi" wystawiony
był w najdogodniejszych, na jakie nasza wystawa zdo-
być się może, warunkach, i w pewne dnie i godziny
dostawał maximum potrzebnego mu światła, nie bły-
szczał on jednak i nie świecił, ponieważ najściślej na-
wet wykreślone cienie rzucone, nie są wstanie wydo-
być światła w obrazie. Na to potrzeba odpowiednich
stosunków tonów świetlnych i barwnych, zachowania
kontrastów świateł, cieniów i refleksów, stosownie do
natury każdej lokalnej barwy.
Dla podniesienia światła i powietrzności w głębi
obrazu użył p. Rożen środka zużytego i nadużytego:
ciemnej plamy w rogu płótna, repoussoifu z głów
i pleców publiczności pierwszego planu. Sposobu tego
starają się dzisiaj malarze nie używać; jeżeli jednak
się go używa, trzeba żeby ta plama, cokolwiek nią
będzie, związana była z tonem całego obrazu. Publi-
czność wystająca z za ramy w obrazie p. Rozena, na-
malowana jest w zwykłym tonie pracownianym z roz-
puszczeniem barw lokalnych w czarnej zaprawie.
Przy tych wszystkich ułatwieniach, jakie ma dzi-
siaj malarz, przy tym poziomie doskonałości wykona-
nia, jaki zdobyła nowoczesna sztuka, niepodobna już
imponować i zdumiewać nawet całą setką dobrze opra-
24*
— 372 —
cowanych rękawów czy strzemion, trzeba dawać czło-
wieka żywego, konia żywego, słońce, niebo, nawet da-
cłiówki żywe, drgające światłem — w przeciwnym ra-
zie zmora idealistów, Tioloroicana fotografia^ będzie
stać o całe niebo wyżej od obrazu zbudowanego z mnó-
stwa szczegółów, zrobionycłi sumiennie i starannie,
lecz nie dociągniętych do doskonałości.
Albo — albo : indywidualność artysty, jakikol-
wiek jego temperament, dziwactwo, szaleństwo, uczu-
cie, co kto chce, albo też objektywne przedstawienie
życia — ale życia, nie modelów kopiowanych cierpliwie.
Znam malarza , który tak dużo i sumiennie sam
pracował, tyle zrobił obrazów i pracowitych studyów,
nabył takiego doświadczenia i umie tak gruntownie
i szczegółowo analizować elementa obrazu, iż jest
wstanie powiedzieć w przybliżeniu, za ile rubli w da-
nym obrazie zużyto modela.
Fatalnem jest dla dzieła sztuki, jeżeU właśnie ta
strona kosztów i pracy siedzi na wierzchu , jeżeli się
odchodzi odeń z tym wykrzyknikiem, który ciągle po-
wtarza publiczność przed obrazem p. Rozena :
Dwa lata malował!
II.
Dlaczego p. Gerson nie maluje pejzaży?
Dlaczego jeden i ten sam malarz wystawia całe
szeregi konwencyonalnych, rutynicznych obrazów, za-
pełnionych albo szematycznemi ogólnikami , albo po-
zującemi modelami, i od czasu do czasu maluje pej-
zaż, w którym odrazu widać samodzielny talent i studya?
Pejzaż, którym pogardzał Michał-Anioł, który
Q
— 373 —
nasi estetycy umieścili na przednajniższym szczeblu
rodzajów malarstw, był też do niedawna jeszcze po-
wszechnie uważany za bardzo podrzędny objaw ar-
tyzmu.
Pejzażyści z trudnością zdobywali przed laty
miejsca w paryskim salonie , nie mówiąc już o tern,
że nie mogli nawet marzyć o wyższych nagrodach.
Szkoły i akademie zajęte tylko pozowaniem według
klasycznego szematu modeli i manekinów, i malowa-
niem ich stałemi farbami, uznanemi za najwłaściwsze
i najestetyczniejsze , nie zajmowowały się pejzażem
wcale prawie, uważając go za rozpustny sposób tra-
cenia czasu przez lekkomyślnych i płytkich malarzy.
„Głębokie" talenta „dusze wyższe", artyści „prawdziwi"
i y poważni", malowali albo boginie, owinięte w prze-
ścieradła z zaszytym w rogu miedziakiem , dla pocią-
głości fałdów, albo też obrazy, pod któremi można
było zawiesić kartkę, ozdobioną datami i nazwiskami
historycznemi. . . .
W owych to czasach, zdaje się, przechodził p. Ger-
son swoje studya akademickie i im, w znacznej czę-
ści, zawdzięcza to, iż jego ludzie są zawsze tylko kon-
wencyonalnemi formułkami, papierowemi bohaterami,
niezapominającemi ani na chwilę o tern, żeby się pię-
knie zaprezentować pubUczności.
W rzeczy wistem życiu człowiek, który płacze^ niby
z rozpaczy i jednocześnie stara się być pięknym y po-
wszechnie budzi wstręt lub śmieszność. Uważa się to
za objaw fałszu, nazywa się aktorstwem y udawaniem
uczuć na zimno ; w sztuce, bohater robiący identycznie
to samo, konający dla pięknej linii, cierpiący z wdzię-
kiem , ciągle i zawsze przejęty świadomością swego
— 374 —
stosunku do widza, którego gustom stara się podobać,
pomimo wszystko, co sam odczuwa, — bohater taki
nazywa się idealizowanym , i z tego tytułu otrzymuje
zupełne rozgrzeszenie za łzy fałszywe, udany ból i
rozpacz.
Takimi właśnie udającymi na zimno aktorami,
zaludnia zawsze p. Gerson swoje obrazy „głębszej
treści".
Jego postacie ludzkie są zupełnie pozbawione
indywidualności, nie wyrażają nigdy chwilowych, na-
głych stanów czuciowych , objawiających się w różny
sposób u ludzi , obdarzonych rozmaitemi tempera-
mentami.
Ma on to wspólnego z całem niemieckiem ma-
larstwem, że nie przedstawia w ludziach ani tego, co
w nich dostrzega bystry obserwator, obdarzony zdol-
nością szybkiego uświadamiania najkrócej nawet trwa-
jących zjawisk życiowych ; ani też tego, co z siebie,
z własnych uczuć artysta wkłada w twarz lub postać
malowaną.
Nie. Jego bohaterowie zdają się być wynikiem
innego procesu myślenia. Patrząc na nich, zdaje się,
że p. Gerson, chcąc namalować np. szewca, zadaje so-
bie naprzód pytanie: Go to jest szewc? Następnie z na-
tury buta i zebranych drogą urzędową wiadomości
o sposobie życia szewca, wyrabia o nim pewne 2)oję-
cie ogólnej tworzy ideał ssetuca, kanon, szewca filozo-
ficznego — an und fiir sich.
W ten sposób jest to jedyny u nas malarz, który
maluje i może malować nie Jana, Pawła, Maćka lub
Zosię, tylko : starców, matrony, dsiewice, młodzieńców,
niemowlęta, wodzów i bohaterów, jak również uposta-
— a75 —
ciowanie różnych pojęć umysłowych: Filozofią, Poesyą,
Sztulcę, Nauhę; może on przedstawiać Gościnność,
Wspaniałomyślność, Zapali Fwivnoivage, Natchnienie itd.
Ta zdolność tworzenia ogólników, użyta właści-
wie i przez rzeczywisty talent, może wydawać tak do-
bre dzieła w sztuce, jak każdy inny punkt wyjścia
twórczości.
Kierunki mają tylko względną wartość, istotną zaś
stanowi talent.
O ile p. Gerson wprowadza swoje komunały czło-
wiecze do akcyi , sceny i otoczenia , które mają być
prawdsiioe, o tyle tworzy rzeczy fałszywe, połowiczne,
bez wartości; o ile swoją skłonność do symbolizow^a •
nia zużyje w scenach całkiem fikcyjnych, o tyle może
tworzyć dzieła wielkich nawet zalet.
Na stropie dzisiejszego Muzeum przemysłu i rol-
nictwa, znajduje się obraz p. Gersona, przedstawia-
jący Nauhę i przedstawiający ją, na ile tylko to jest
możliwe środkami malarstwa, jasno i zrozumiale. Mało
się znajdzie, chyba, wogóle w malarstwie figur sym-
boHcznych tak dobrze pomyślanych , jak ta kobieta,
z wyrazem wielkiego skupienia myśh i gestem, wyra-
żającym jakby wątpienie, pytanie, badanie.
Również plafon w sali Tow. kred. miej., wyo-
brażający Warszawę witającą nauki, sztuki, rzemiosła
i t. p., w zakresie swego założenia i miejsca, które
zajmuje, jako obraz związany z architekturą, będący
na pół ornamentem, ma wielkie zalety.
Obrazy takie, choćby najlepsze, muszą być z ko-
nieczności konwencyonahiemi , muszą zawierać pewną,
bardzo znaczną część form umówionych , wiadomych
i artyście i widzowi, jest to koniecznym warunkiem
— 376 -
ich zrozumienia, jak również nieuchronną przyczyną
skrępowania indywidualności talentu. Cały ten przy-
bór szat klasycznych , zwojów pergaminowych , pega-
zów, lir, skrzydeł, wieńców, tych wszystkich rzeczy,
które stały się hieroglifami, zrozumiałemi dla każdego
widza , obeznanego ze sztuką antyczną i renesansem ;
cały ten volapi{h graficmy, zapomocą którego porozu-
miewają się epigonowie klasycyzmu od Atlantyku do
Uralu — jest rodzajem liberyi, uniformu, pod którym,
w mniejszym lub większym stopniu , zacierają się ró-
żnice indywidualne.
Figury p. Gersona , o ile są częścią takich wła-
śnie obrazów i umieszczonych w dodatku w szczegól-
nych warunkach dekoracyi architektonicznej są w zgo-
dzie ze swojem przeznaczeniem. Rysowane poprawnie,
bez zbyt akcentowanej maniery (o ile nie mają zbyt
ciężkich nóg i rąk), nawet w kolorze, wskutek wiel-
kiej odległości od widza i warunków oświetlenia, które
osłabiają jaskrawość rudego podkładu cieniów, są one
dobremi robotami malarskiemi i w każdem innem spo-
łeczeństwie zapewniłyby p. Gersonowi szeroką w tym
kierunku działalność.
U nas, berlińskie patrony, papierowe obicia lub
tania gipsatura zadawalniają właścicieli plafonów i ścian
pałacowych ... a budownictwo publiczne nie istnieje
wcale.
Gorzej jest z bohaterami p. Gersona, jeżeli scho-
dzą na ziemię i ruszają się wśród otoczenia przypo-
minającego dzisiejsze, czy dawniejsze kształty rzeczy-
wistego życia; a już całkiem źle się im dzieje z chwilą,
w której wychodzą na spacer^ kiedy występują wśród
^ 377 —
pejzażu, pejzażu tak żywego i prawdziwego, jaki p.
Gerson malować umie !
Wtedyto w sposób rażący widać ^ że jak w po-
jęciu, są oni tylko oderwanemi od życia formułkami,
podobnież pod względem malarskim są zawsze zlep-
kiem receptowych , stałych i niezmiennych przypraw.
Upór, z jakim ludzie p. Gersona obnoszą zawsze
i wszędzie swoje rude cienie, jest rzeczywiście godny
podziwu.
Drwią oni równie dobrze z seledynu ścian kró-
lewskich , jak z błękitu nieba, wód sinych , łąk zielo-
nych , żółtych zbóż dojrzałych i ciemnych lasów. Nic
nie jest wstanie ich zreflehsoicać, jąknie nie jest wsta-
nie przełamać ich skłonności do pozowania , robienia
min i gestów. Kto widział i uważnie studyował takie
„Opłakane apostolstwo" p. Gersona, ten może pamię-
tać tak wybornie rysowany las sosnowy, łan dojrza-
łego zboża^ płowe niebo mazurskie z kłębkami obło-
ków, cały ten olbrzymi pejzaż blady w kolorze, umyśl-
nie, czy przypadkiem zmatowany, lecz w tej skali to-
nów szarych utrzymany konsekwentnie — pejzaż żywy,
wśród którego rozsypane modele pozowały, jak w koń-
cowej scenie konwencyonalnej opery: z bohaterem po-
środku, z dziewicami, matronami, niemowlętami i t. d. >
wszystko przedrzeźniające uczucie i wyraz minami i po-
zami.
W innych obrazach p. Gersona zawsze ten sam
rozbrat między ludźmi a otaczającą ich naturą. Gzy
to będą „Mazurki, prowadzące Pomorczyka", „Zawie-
rucha" czy „Pomorzanie", „Górale", czy „Kazimierz
i Żydzi" — wszędzie i zawsze szemat — człowiek stoi
wśród żywego pejzażu , z którym nic nie ma współ-
— 378 —
nego w pojęciu, a jest w największej kłótni pod wzglę-
dem wykonania.
Niedawno jeszcze wisiały obok siebie: „Dwór
Kazimierza Sprawiedliwego" i dwa pejzaże górskie,
rzeczy z sobą tak sprzeczne pod względem wartości,
iż trudno uwierzyć, że jeden i ten sam malarz mógł
je zrobić.
Pejzaże te , przy wielkich zaletach malarskich,
wskazują jakby zmianę w pojmowaniu charakteru i ży-
cia tatrzańskiego. To, co dotąd , do przeszłego roku
jeszcze, malował p. Gerson z motywów tatrzańskich,
wyraźnie zdradzało, iż, udając się w góry, p. Gerson
zabrał z sobą tłómoczek bardzo powszedniego senty-
mentalizmu i z tym tłómoczkiem wrócił do domu, nie
zmieniwszy jego treści pod wpływem nowych wrażeń
od natury.
Jego juhasi, noszący przez potoczki tęgie juha-
ski , jego panna tańcząca z radości , że znalazła sza-
rotkę, jego bójka u progu chaty i inne obrazy czy ry-
sunki były tylko stylowemi wypracowaniami. Pejzaż
użyty jako tło, traktowany podrzędnie, pokazywał je-
dnak, że malarz dużo o nim wie, i to, co wie, wziął
bezpośrednio od natury, z pierwszej ręki.
Wystawiona teraz „Niedźwiedzia pieczara w Ta-
trach", przedstawia naturę tatrzańską żywą, wziętą
w jednym z tych chwilowych jej nastrojów, wynika-
jących ze stanu pogody i oświetlenia, nastrojów, które
są dla pejzażu tern, czem wyraz dla ludzkiej twarzy.
Po zaśnieżonych halach kłębią się ciężkie chmu-
ry, czernieją w oddaU granatowe obszary lasów, na
przodzie wielkie, szare głazy, obwieszone kosodrzewiną,
wsparte jedne nad drugiemi, wiszą nad czarnym otwo-
— 379 —
rem pieczary. Potrzaskane i obumarłe smereki, zru-
działe igliwie, zielona trawa, mchy i płatki śniegu —
oto motyw pejzażu. Motyw prosty, ale jak dobrze ry-
sowany i utrzymany w tonie pod względem barw i o-
świetlenia.
Wadą tego obrazu są dwie figurki, wyobrażające
Niepokój, na szczęście zbyt małe, żeby mogły bardzo
szkodzić ; a następnie, użycie w całym obrazie grubego,
chropowatego malowania, wskutek którego światło o-
pierając się na grudkach farby i rzucając od nich cie-
nie, odbiera powietrzność dalszym planom. W ogól-
ności ten sposób wydobywania plastyki, o ile może
uchodzić w obrazach dużych , oglądanych zdaleka , o
tyle jest niestosownym w obrazie małych rozmiarów.
Drugi pejzaż „Staw czarny pod Kościelcem", jak-
kolwiek jest o wiele wyższy od zwykłych obrazów p.
Gersona, nie jest jednak tak wytrzymany w założeniu,
jak poprzedni. Pierwsze plany szczególniej rażą zni-
szczeniem barw lokalnych i zatraceniem słonecznego
oświetlenia, przyjętego w obrazie. Ciemna kosodrze-
wina, białe owce, mchy rude, piaski i głazy, wszystko
rozpuszczone w jakimś żółtawo -białym tonie. Woda
stawu, złożona z brudno-zielonkawych muśnięć pędzla,
nie przedstawia ani powierzchni, ani też głębi, ani od-
bicia , jest surową , przybrudzoną farbą. Ale wielkie,
urwiste skały i cała górna część obrazu jest malowana
dobrze, prawdziwa i żywa.
Jeżeli w tych pejzażach, które zdradzają pewien
pośpiech , traktowanie lżejsze , mniejszy nakład pracy,
jakby lekceważenie, p. Gerson potrafi wywołać takie
wrażenie życia , natury — dlaczegóż nie maluje ich
częściej ?
380
Dlaczego^ zamiast z takiem staraniem opracowa-
nych pań i panów na raucie króla Kazimierza, zamiast
tych wszystkich maryonetek ociekłych rudą farbą, nie
posłał na wystawę paryską górskiego^ czy mazurskiego
pejzażu, który tak dobrze odczuwa i maluje?
Francuzi , którzy nawet wobec obrazów Matejki,
z jego tak silnie podkreśloną indywidualnością, pytają
zdumieni: „Po co on nam to przysyła?" wątpię, czy
znajdą jakikolwiek interes w tak spłowiałej resztce
kierunku zużytego i sponiewieranego.
W całej działalności artystycznej p. Gersona cią-
gle, równolegle idzie to malowanie obrazów liistorij-
c^nłjch, prowadzone na szeroką skalę, z aparatem o-
gromnych płócien, trykotów, zbroi i dramatów rozegry-
wanych między manekinami — obok od czasu do czasu
objawiającego się przebłysku wielkiego talentu i szcze-
rego temperamentu pejzażysty, którym zdaje się po-
niewierać, polujący na „treść poważną" malarz dzieł
monumentalnych, jak: „Kopernik", Jagiełło i Kiejstut",
„Kazimierz Wielki i Żydzi", „Jadwiga" i ktoś tam i t. d.
Wygląda to tak, jak żeby p. Gerson przyszedł
teoretycznie do przekonania, że właściwiej^ sas^csytniej
i pozytccmiej jest malować choćby gorsze, a nawet li-
che obrazy historyczne^ niż być twórcą oryginalnych,
doskonałych pejzaży.
Szkoda!
JULIUSZ KOSSAK.
ajpierwotniejszyin ze znanych sposobów plasty-
cznego odtwarzania natury, jest obrysowywanie
linią zewnętrznej granicy przedmiotów.
Ręka przedhistorycznego artysty, współczesnego
mamutowi zostawiła jego wizerunek; narysowany hon-
turem, i do dziś dnia posługuje się sztuka tym pro-
stym środkiem, który czasem jest podnoszony do zna-
czenia bezwzględnej zasady estetycznej i wtedy do-
prowadza malarstwo do muru, przy którym zaczyna
się reakcya.
Ribeira, Yelasąuez, Rembrandt, dzisiejsi kolo-
ryści i naturaliści i wogóle wszyscy malarze , którzy
dążyli do całkowitego opanowania natury, którzy wi-
dzieli związek i wzajemną zależność między wszy-
stkiemi zjawiskami świetlnemi i barwnemi , zrzucali
z siebie pęta hnii, tego niedołężnego środka, którego
ostatecznym wynikiem była zawsze prawie kaligra-
ficzna wprawa.
Reakcya przeciw temu zaciśnieniu sztuki docho-
dziła czasem do takiej zaciekłości, że razem z linią
— 382 —
odrzucano też kształty, które ona wyrażała i układano
obrazy tylko ze strzępów plam barwnych; twierdząc
zresztą słusznie, że skoro mogą mieć racyą bytu obrazy
dobrze rysowane i całkiem podłe w kolorze, to równą
podstawę istnienia mają obrazy doskonałe w kolorze
i wcale nierysowane. Linią, konturem, tylko nie pełne,
pozbawione wielu cech zasadniczych, życie można
przedstawić. Kształt zewnętrzny, ruch, wyraz już z tru-
dem — oto wszystko, jak tylko się wychodzi poza
ten zakres, trzeba natychmiast szukać innych czynni-
ków. Kossak z natury swego talentu i przez chwilę
rozwoju dzisiejszej sztuki, do której należał, posługuje
się głównie, choć nie wyłącznie Jconturem , używając
światłocienia i barwy, a zwłaszcza tej ostatniej, tyle
tylko, ile potrzeba do jakiegoś lekkiego napomknięcia,
że ona jest na świecie.
Charakter kształtu i ruch, oto co głównie widać
w obrazach i rysunkach Kossaka. Notowanie szybkiego
i nagłego ruchu, ścierającego się niemal w tejże chwili
z mózgu , kiedy się go spostrzegło , wymaga środka
technicznego najprostszego , działającego najszybciej :
kilka kresek, przecinających się pod pewnemi kątami,
daje pojęcie o ruchu konia, rzuconego w galop, o psie,
pędzącym za zającem, o śmignięciu skrzydeł ptaka.
Kto tę stronę życia i w ten ogólny sposób będzie
studyował, w tego wyobraźni muszą powstawać obrazy
ruchu z tą samą nagłością i przy wykonywaniu ich
będzie się on posługiwał podobnemi i najłatwiejszemi,
najprostszemi środkami.
Inne temperamenta artystyczne dochodzą innemi
drogami do poznania i odtworzenia tych błyskawi-
cznych objawów życia, inny też jest wynik ich roboty.
— 383 —
Między głębokiemi, poważnemi sfudyami Meisso-
' niera a powierzchownemi, lecz trafnemi szkicami Kos-
saka leży przepaść różnicy indywidualności. Kossak
jest nadewszystko wrażliwy na nowość sytuacyi, wy-
padku, anegdoty. Ilustratorska ruchliwość wyobraźni
nie pozwala na zajmowanie się doskonałością kształtu,
a nadzwyczajna zdolność obserwowania, daje mu po-
mimo to możność odtwarzania, przy pomocy linii,
wielkiej rozmaitości form natury.
Kossak nie używa konturu w znaczeniu czystej,
pięknej, gładkiej linii, jestto jego środek techniczny,
konwencyonalna forma przedstawienia życia ~ nie
robi on linii dla linii; dla ornamentu, kaligrafii.
Koloryt Kossaka jest całkiem konwencyonalny.
Drzewa są zielonawe, niebo błękitnaAve, twarze ró-
żowo-brunatne itd. Ma on wszystkie wady akademi-
cznych kolorystów z przed trzydziestu laty, z doda-
niem jeszcze nikłości , bladości , która dawniej była
uważaną za nieodłączną cechę i zaletę akwareli.
Dziś po takich akwarelach, jak Fortuniego i in-
nych, wiadomo, że wodna farba może dać równie
świetny i równie zbliżony do natury kolor, jak i olejna.
Ze stanowiska zaś szerokiego pojmowania malarstwa,
konwencyonalne zastrzeżenie bladości dla akwareU nie
wytrzymuje krytyki.
Tylko warszawskiej estetyce , może się jeszcze
zdawać, że akwarela „nie ma warunków historycznego,
monumentalnego malarstwa". Używanie wody czy
oleju, jako środka technicznego, nie zmienia wcale
artystycznych wymagań w malarstwie, harmonia i pra-
tfda obowiązują tak dobrze malarza , używającego
farb olejnych, jak i akwarehstę.
- 384 —
Kossak używa barwy tylko jako błahego do-
datku, zaznacza lokalne kolory nie myśląc o ich wza-
jemnych stosunkach i wpływie na nie rozmaitego
oświetlenia, lub też tam, gdzie barwa wyraża pla-
stykę , oddalenie , albo pewien stan pogody, robi
to szematycznemi barwami, według najogólniejszej
recepty.
Światłocień i plastyka, traktowana bardzo po-
wierzchownie w obrazach kolorowych, znacznie silniej
i głębiej wzięta jest w ilustracyach robionych dwoma
tonami. Kossak ma więcej koloru , używając tylko
czarnej i białej barwy, niż malując wszystkiemi kolo-
rami , znajdującemi się w najbogatszych pudełkach
akwarelistów.
Wogóle talent Kossaka nie mieści się całkowicie
w granicach lionturu, obejmuje on szerszy zakres prze-
jawów życia i czasem w niektórych ilustracyach, do-
chodzi do wywoływania efektów świetlnych, wyrazów
pejzażu , nastrojów natury, zależnych od oświetlenia.
Nadzwyczajna różnorodność i mnogość tematów,
które obrabiał Kossak , wymagała równie rozmaitego
materyału form do ich przedstawienia.
Od kołysanego wiatrem badyla trawy, do walki
potężnych żubrów i szamotania się konarów starego
dębu , od chłopskiej szkapy, dźwigającej na lichych
nogach brzuch, wydęty sieczką, do arabskiego ogiera,
żującego gniewnie wędzidło , ledwo mieszczącego się
w rzemieniach cugH i popręgach siodła. W swojej
długiej i nadzwyczaj czynnej karyerze malarskiej do-
tykał on wszelkich tematów, czasów, najrozmaitszych
ludzi i zwierząt Czy komponował obrazy na tle da-
wnego życia żołnierskiego, czy ilustrował wojny tego-
385
czesne, czy, 'co było dla niego najwłaściwsze, ilustro-
wał współczesne mu życie szlacheckie, z jego nad-
miarem sił i czasu, zużywanego w bałagulstwie, jar-
markowaniu, polowaniach i facyendach na konie, robił
to zawsze z jednakową prawie łatwością. Przerzucał
się z tematu na temat, z kształtu na kształt, z sytuacyi
w sytuacyą, przystosowywał się do wszelkich wymagań
chwili ; rysował do wszystkich pism i dla wszystkich,
kto tylko żądał, robił tak dużo, że nawet za dużo i nie-
których rzeczy lepiej, żeby wcale w jego twórczości
nie było ....
Oczywista rzecz, że nie wszystko to w równym
stopniu odpowiadało jego indywidualności, nie wszy-
stko też z równym talentem jest wykonane.
Dramat, cierpienie, słabość, nędza, budząca litość,
nie są to strony życia, które Kossak najlepiej odtwa-
rzał. Natomiast ruch, zdrowie, dzielność, hulaszczośćj
gwałtowność, często z pewną domieszką ssyhu war-
szawskiego, pewnej cyrkowej kokieteryi, oto — z czego
się składają najlepsze stronice ilustracyj Kossaka.
Ta zdolność obejmowania i przedstawiania tylu
naraz objawów życia, stanowi główną zaletę ilustratora.
Kossak jest ilustratorem z temperamentu. Nad-
zwyczajna pobudliwość i jasność wyobraźni, pamięć
kształtu, widzianego w naturze, lub odtworzonego
w sztuce, opanowywanie, przyswajanie sobie chara-
kteru rzeczy pierwszy raz widzianej, odnajdywanie jej
stron wybitnych i szybkie formułowanie ich w linii,
to są cechy i przymioty indywidualności i talentu
Kossaka.
Kossak, pomimo manierycznego zaokrąglenia
linii, nie należy do tych manierzystów, którzy wszy-
S. Witkiewicz. 25
— 386 —
stkie kształty robią do siebie podobne — Kossak za-
chowuje indywidualny charakter form, bez czego nie
ma dobrego rysownika. Robi to ogólnie, pobieżnie,
czasem płytko; bez czego znów niemożliwą byłaby
ilość prac przez niego wykonanych.
Najlepiej przystosowywał się talent Kossaka do
ilustrowania prac Wincentego Pola, lub pokrewnych
jemu literackich kierunków, a wogóle do wszystkiego,
co przedstawiało życie szlacheckie na tle życia naszej
przyrody.
„Obrazy z życia i natury" i „Rok myśliwca"
Pola, „Pamiętniki starającego się" Jeża, są to rzeczy
tak świetne pod względem zżycia się z treścią i cha-
rakterem przedmiotu, tak doskonałe, jako wyraz ta-
lentu, iż mało znajdzie się im równych.
' Kossak jest mniej zmanierowany, jako malarz,
niż Pol, jako poeta. Góruje on nad Polem większem
poczuciem natury, z drugiej zaś strony nie ma w nim
tego gadulstwa, tego nanizywania słów dla słów, dla
ich dźwięku, któremu w malarstwie odpowiadałoby
zamiłowanie do pewnych smaczków, figlasów, linijek
i plamek w rodzaju kaligraficznych ozdób. „Rok my-
śliwca" jest to cały Kossak, jest to rzecz, która wy-
raża i wielostronność jego talentu i łatwość kompo-
zycyjną. Jest to rzecz, która powinna być wydana na
nowo, z całą doskonałością drzeworytnicza, jaką dziś
włada nasza ilustracya i z całą starannością, na jaką
się może zdobyć nasze drukarstwo.
Albo „Pamiętniki starającego się"!
Czego tam nie ma! Od groźnej postaci Smilca
do trywialnej baronowej Wolańskiej, od nieszczęsnego
Jarnickiego do kilkudziepięciu par obuwia tańczącego
— 387 —
na mieszczańskim balu. Jaki humor , co za żywość
wyobraźni, co za mnogość kompozycyj. Jestto wyraz
szczerego temperamentu malarskiego, który myśli obra-
zami, który każde zdarzenie, słowo, zamienia w tej
chwili na kształt plastyczny, który ma nadzwyczajną
ilość form jasnych i wyraźnych w pamięci.
Kossak cały swój materyał malarski nosi w sobie.
Proszę pójść do jego pracowni — nie ma tam
śladu tych wszystkich rzeczy, tak koniecznych dla dzi-
siejszego malarza. Jego pracownia jestto zwykły po-
kój. Parę sztalug z podmalowanemi akwarelami, parę
rysunków na stole, sztych ze Smali Verneta na ścia-
nie, czapka szwoleżera jako pamiątka — i to wszystko.
Gdzie są te kostyumy, te szczególne oświetlenia,
ta przestrzeń do ustawiania modelu, to wszystko co
jest niezbędnem dla dzisiejszej sztuki, dążącej do zgłę-
bienia, do znurtowania życia zapomocą mnóstwa prób
i doświadczeń; gdzie ta cała mnogość i rozmaitość
studyów, wyrażająca chęć pozbycia się szkoły, rutyny,
maniery, chęć zamieniania płótna na tchnienie życia. . .
Nic z tego !
On ma wszystko w swojej głowie, zredukowane,
ściśnięte do rozmiarów i sił potrzebnych w jego sztuce.
On ma jedne i te same środki raz na zawsze i do
wszystkiego. On szybkim i pewnym konturem nazna-
cza wystraszonego kucyka i wściekłego niedźwiedzia
dławiącego psy zajadłe, które go obsaczyły i biegną-
cych na pomoc obławników i pana, który staje mężnie
do walki z niedźwiedzicą w obronie ulubionej suczki.
Wszystko obrysowane rudą linją, następnie zalane
w granicach kształtów blademi tonami barw lokalnych,
25*
388
i rudą też farbą podznaczone w cieniach — i obraz
gotów.
Jest jedna książka, której zobrazowanie może
zapalać w najwyższym stopniu ambicyą malarza, któ-
rej ogrom obrazowego materyału, jego różnorodność
i bajeczna prawda przedstawienia, przechodzą właści-
wie siły jednogo talentu i temperamentu — to „Pan
Tadeusz". — „Telimena i Robak", „Zosia i Asesor",
„Hrabia i Tadeusz", „Gerwazy i Rejent* i tyle, tyle
innych, tak różnych typów ludzkich ; cała rozmaitość
pejzaży od cichej grządki ogródka do strasznego wnę-
trza lasów, od jasnego poranku do okropnej burzy.
Całe bogactwo efektów światła i barwy; cała różno-
rodność ruchów od gwałtownego szamotania się w bi-
twie do dziewczyny, „która zdała się nie stąpać, ale
pływać śród liści, w ich barwie się kąpać", jest to tak
olbrzymie zadanie, któremu podołaćby w zupełności
mogło kilkunastu zaledwie malarzy, dobranych odpo-
wiednio do każdej części poematu.
Jeżeli jednak był najmniej odpowiedni do ilustro-
\vania „Pana Tadeusza" talent, to talent Andriolego.
Zmanierowany doszczętnie, pozbawiony dwóch kapi-
talnych cech poematu Mickiewicza: prostoty i prawdy^
jak również znajomości życia i ludzi, których miał
przedstawiać; nie kierujący się zupełnie obserwacyą
rzeczywistości, talent na wskroś ornamentacyjny, wi-
nietkowy, zaprzągnięty do ilustrowania rzeczy opartej
na najgłębszem poczuciu natury, pozbawionej do
ostatka maniery, przesady, melodramatycznego efekciar-
stwa, pozowania, talent Andriolego wydał rzecz cał-
kiem chybioną, w której niema ani jednej kreski, m.a-
— 389 —
jącej cokolwiekbądź wspólnego z indywidualnością Mi-
ckiewicza.
Może zresztą hrabia^ w tych chwilach przesadnych,
umyślnych, jako rycerz z pod Birbante-rokko i pozu-
jący romantyk, może hrabia jeden nadaje się do ilu-
stracyi Andriolego, zresztą nic.
Natomiast Kossak mógłby bardzo dużo obrazów
„Pana Tadeusza" zrobić doskonale, a w całości tyle
przynajmniej zachować z charakteru poezyi, ile w niej
jest cech naszego wiejskiego życia.
Cała część myśliwska, wojenna, znaczna część
pejzaży, opisy zwierząt, humorystyczne sceny z życia
szlacheckiego, wszystko to nadawało się doskonale do
talentu Kossaka i śmiało można twierdzić, że jeżeh
nie jest on najodpowiedniejszym, jest jednak jedynym
między polskiemi malarzami, któryby to zadanie mógł
podnieść i choć w części zbliżyć się do doskonałości
i charakteru poezyi Mickiewicza. Że się stało inaczej,
będzie to na zawsze dowodem, że nasi wydawcy mało
są wtajemniczeni w istotę sztuki, że nie podejmują
nic z własnej inicyatywy, lecz idą za chwilowemi gu-
stami tłumnej publiczności.
Kossak wywierał wpływ wielki i bardzo dodatni
na idące za nim pokolenie malarzy.
Nie mówię już o tem, że jego fantazya stworzyła
wiele typów dawnego żołnierstwa , dziś używanych
i nadużywanych, jak Hsowczycy, petyhorcy, kozacy —
byłoby to zbyt małą zasługą.
Lecz w talencie Kossaka leżała siła początko-
wania , rozbudzania myśli , zwracania uwagi na całą
rozmaitość życiowych objawów.
Z całą konwencyalnością w środkach , stał on
390
jednak zawsze na punkcie natury, punkcie z którego
możliwy jest dalszy rozwój. Jego maniera nie była za-
kamienieniem, ciasnotą indywidualności, której nie mo-
żna poruszyć bez obalenia do fundamentów. Kossaka
artystyczne zadanie można rozwijać, iść dalej lub głę-
biej, mając go jednak zawsze za towarzysza, który
albo wiedział napewno, że tam zajść można, albo też
przeczuwał.
Różnorodność przedmiotów przez niego poru-
szana jest taka, że zawsze można nie w tym, to w in-
nym punkcie znaleść się na jednej z nim drodze.
W jego robotach, jest przytem tyle charakteru
współczesnego mu życia, że co chwila patrząc na na-
turę, można było znaleść coś o czem się mówiło:
Patrzcie, to koń Kossaka, to jego chart, a to szlachcic
z jego akwareh! — Jestto bardzo dużo.
To pokolenie, do którego ja należę, przeżyło
całe dzieciństwo pod wrażeniem jego rysunków. Od
pierwszych kartek Przyjaciela dzieci, do później wi-
dzianych ilustracyj w Tygodniku ilustrowanym, wszy-
stko budziło nasze wyobraźnią, uczyło, rozwijało, po-
suwało do czynu.
Niema pewnie malarza, któryby naśladował ma-
nierę Kossaka — jak niema prawie między nami ta-
kiego, któryby nie był pod jego wpływem.
Kossak budził talenta, pomagał do uświadomienia
się indywidualności, otwierał drogi, a nigdy nie był
hamulcem narzucającym swoje manierę. Niema w nim
nic szicolarstwa , jestto samodzielny, szczery i wielki
talent.
STANISŁAW CHLEBOWSKI.
każdem społeczeństwie znajdują się ludzie, któ-
jp rym jest za ciasno w domu. Jakieś specyalne
uzdolnienie, nie dające się zużytkować w swoim kraju ;
jakaś szersza natura, nie przystająca do warunków
ustalonych w społeczeństwie rodzinnem, rozganiają
takich ludzi po rozmaitych kątach świata. Najczęściej
też jedynym pożytkiem, jaki tacy ludzie krajowi swemu
przynoszą, jest echo ich sławy.
U nas, wskutek wpływów, bardzo różnorodnych,
ludzi takich jest może więcej, niż gdzieindziej. Mamy
uczonych, inżynierów, dyplomatów, zostających w słu-
żbie innych społeczeństw — mamy artystów rozpro-
szonych po Europie, których sławę dzielimy między
siebie i z dumą mówimy: „to nasz" — a których
w gruncie rzeczy nie potrzebujemy. Nie dużo ich jest,
i nie wielu między niemi takich, coby stali na równi
z poziomem sztuki europejskiej ; a jednak z tej małej
garstki na palcach możnaby zliczyć tych, co mogą
istnieć w kraju.
Można powiedzieć, że z wyjątkiem Matejki, każdy
silniejszy talent, chcący zyć szerszem artystycznem ży-
— 392 ■—
ciem, i obdarzony choć w małym stopniu energią
praktyczną, wychodzi za granicę, gdzie go szanują
i płacą.
Malarstwo jest sztuką kosztowną. Pewien malarz,
którego pytano, czemu nic nie dał na wystawę —
odrzekł: „Chciałem dać portret pięciofrankówki , ale
nie miałem modelu". Otóż tych modeU, jest u nas
mało — tak mało, że kto zarobkiem zdobytym, drogą
osobistych zwykle poniżających stosunków; pracą w pi-
smach ilustrowanych, lub malowaniem na łokcie reli-
gijnych obrazów, nie może się zadowolnić — ten
opuszcza kraj — lub ginie.
Jednym z tych , którzy na obczyźnie zdobyh
sławę i majątek , był świeżo zmarły Stanisław Chle-
bowski. Jedna z kartek jego życia jest po prostu fan-
tastyczną: Chlebowski był nadwornym malarzem suł-
tana Abdul-Azisa. W r. 1864, wielki wezyr Fuad-pa-
sza zamówił u niego cztery obrazy i podarował je
sułtanowi, któremu się tak podobały, iż wezwał Chle-
bowskiego do dworu. Padyszach dostał po prostu
manii malarstwa. Początkowo, Chlebowski miał pra-
cownią na mieście w Konstantynopolu. Opowiadają,
iż często, gdy pracował nad obrazem, wpadaU urzę-
dnicy pałacowi ze służbą, porywah obraz z pod pę-
dzla i pędzih czwałem do sułtana, a po chwili odno-
szono skorygowane przez padyszacha płótno. W końcu
urządzono Chlebowskiemu pracownią w sułtańskim pa-
łacu. Wschodni przepych otaczał malarza, sypało się
złoto i drogie podarki, ale sztuka cierpiała, stosując
się do gustu zupełnie nierozwiniętego. Przy nadzwy-
czajnej wprawie malowania, Chlebowski wymalował
mnóstwo obrazów z historyi Turcyi; bitew, w których
— 393 —
naturalnie Turcy są zawsze zwycięzcami, i w których
zwycięzcy jak na bohaterów przystało, są zawsze
wyżsi i wspanialsi od pokonanych. Musiał nieraz
ukryty malować portrety przyjmowanych na tajnem
posłuchaniu posłów obcych mocarstw. Słowem do
upadku Abdul-Azisa, Chlebowski żył w złotej niewoli
padyszacha.
Wypadki polityczne wygnały go z Konstantyno-
pola, przyczem poniósł znaczne straty materyalne.
Starczyło mu jednak na wybudowanie pałacu w Pa-
ryżu , w którym zgromadził swoje wschodnie skarby,
w drogich broniach, sprzętach i zabytkach wschodniej
sztuki. Tam też zamierzał wykończyć olbrzymich roz-
miarów obraz przedstawiający: „Zdobycie Konstanty-
nopola przez Mahmuda IP^ Lecz wycieńczony pracą,
i stroskany chwilowem niepowodzeniem , dostał po-
mieszania, w którem zmarł d. 14 czerwca 1885 r.
Obrazy jego mało są znane w kraju. Jedne uto-
nęły w sułtańskich skarbcach — inne rozkupiono za-
granicą.
Na warszawskiej wystawie znajdował się jeden
tylko jego obraz, przedstawiający: „Sprzedaż niewol-
nicy" — zakupiony następnie przez króla belgijskiego.
Obraz ten skończony starannie, drobiazgowo, z nad-
zwyczajną wprawą, zdradzającą malarza, władającego
w zupełności swoją techniką — może być uważany
jako typowy wyraz talentu Chlebowskiego. Tem śmie-
lej biorę go za podstawę charakterystyki Chlebow-
skiego, że inny mały obrazek, znajdujący się w jednym
z prywatnych zbiorów, nosi też same cechy. Uderza-
jącą wadą tych obrazów jest nadmiar szczegółów, rze-
czy, akcesoryów malowanych osobno , skończonych
— 394 —
same dla siebie, kosztem całości obrazu. Wszyscy pra-
wie europejscy malarze , udając się na wschód , są
przedewszystkiem uderzeni odrębnością cech etnogra-
ficznych. Desenie dywanów, forma broni, gratów do-
mowych, krój ubrania od pasa i turbana do papuci;
wszystko to, jest tak różne od Europy, że tylko bar-
dzo wielki talent; jak np. Regnaulta, mógł się ustrzedz,
od robienia z obrazów, czegoś w rodzaju etnogra-
ficznych notatek, rysunków objaśniających tekst po-
dróżniczej książki. Chlebowski, zapewne wskutek sła-
bej indywidualności, nie uniknął tego.
Wskutek tego też sumiennego robienia szczegó-
łów, w ogólnym rysunku figur czuć pewną chwiejność,
niedociąganie się do charakteru. Pod względem koloru
Chlebowski należał do niedawnej jeszcze , a jednak
już starej szkoły, zadawalniającej się położeniem lokal-
nych barw , sprowadzonych do pewnego ogólnego
tonu, z pod którego prześwieca podkład rudawej farby.
Bądźcobądź, Chlebowski w stosunku do poziomu
naszej sztuki, należy do wybitniejszych talentów. Wpływ
pierwszej szkoły, czas, w którym się zupełnie rozwinął,
wreszcie pobyt na Wschodzie w warunkach najmniej
dla artyzmu szczęśliwych, wpłynęły na to, że obrazy
jego, pomimo niezaprzeczonego talentu, nie stoją na
wysokości dzisiejszej sztuki wogóle.
Chlebowski urodził się na Podolu w r. 1835.
Kształcił się początkowo w akademii petersburskiej,
której był stypendystą.
M A B I E R A.
'zy nie można gdzie kupić kilku łutów maniery? —
pytał pewien malarz, który dla wielu powodów,
więcej myślał o sztuce, niż malował, wskutek czego
nie mógł nigdy dojść do „mistrzowstwa i brawury
pędzla", szalonej śmiałości rysunku" — wytworzyć
swego „stylu" — mówiąc po prostu maniery i oczy-
wiście, nie mógł zaszczepić w publiczności gustu do
swoich robót — a co za tem idzie miał dosyć cię-
żkie życie.
Gdyż zdobycie sobie maniery i zrobienie z niej
j^smaJcu"' dla swego otoczenia, jest prawdziwym skar-
bem, dla ludzi widzących w sztuce środek do zaspo-
kojenia swoich ambicyj, posięścia znaczenia, sławy czy
bogactwa. Kto ma manierę, ktokolwiek on będzie, —
Michał Anioł, Rubens, Matejko czy Makart — czy na-
wet Andriolli, jeżeU tylko ta maniera odpowiada prze-
ciętnemu gustowi danego społeczeństwa w danym cza-
sie, ten może malować duio, prędko i łatwo i jeżeli
go to obchodzi, cieszyć się uznaniem współczesnych.
Natura przedstawia nieprzebraną różnorodność
barw i kształtów. Jak dotąd nie było i niema ani
— 396 —
jednego talentu, ani nawet całego okresu rozwoju
sztuki, któryby tę rozmaitość zjawisk natury ogarnął,
wyczerpał i w swoich dziełach przedstawił. Jak nad
poznaniem praw rządzących jej życiem pracują całe
armie badaczy, — tak samo w sztuce, całe pokolenia
talentów przechodzą, tworząc nieraz arcydzieła, lecz
nie zużywając wcale całego ogromu skarbów w niej
ukrytych. To właśnie warunkuje ciągły i wieczny, tak
trwały jak ludzkość, rozwój i postęp sztuki. Rozwój
ten, bywa czasem powstrzymywany przez tych właśnie,
którzy się do niego przyczyniają, przez te wielkie in-
dywidualnością przez tych potężnych swojem zacieśnie-
niem się twórców wielu, wiecznie podziwianych arcy-
dzieł. Oni to , opanowując umysły swego otoczenia, ,
doprowadzają zwykle sztukę do muru, o który, jeżeli
nie rozbija łba ostatecznie, to kaleczy się srodze i długo
musi potem z ran się lizać.
Z błędów nawet wielkich talentów, tworzą teore-
tycy prawa estetyczne — więzienne celki stylóiv, w któ-
rych całe pokolenia muszą nieraz pokutować.
Jeżeli porównamy któregokolwiek z dzieł Michała
Anioła ze stojącym obok odlewem gipsowym, zrobio-
nym z żywego człowieka, przekonamy się ze zdumie-
niem, a prawdopodobnie z żalem i przykrością, że
olbrzymi ten geniusz, jest nadzwyczaj ciasny i jedno-
stronny w pojmowaniu i przedstawianiu hsztaltu ludz-
kiego ciała.
W naturze, z pod przykrycia skóry, przeziera
cała budowa mięśni i szkieletu i charakteryzuje się
rozmaitością modelacyj. Różna miąższość mięśni, zbli-
żenie kości do powierzchni skóry, nagromadzenie tłu-
szczu i naczyń krwionośnych, sprężystość i energia
— 397 —
ścięgna — wszystko to wyraża się innemi limami, in-
nem pochyleniem, płaszczyzn do siebie i rozmaitą
wrażliwością na blask światła. Od wielkich poAvierzchni
muskułów piersiowych, do kanciastych załamywań się
skóry na kościach stawów; od lśniącej obcisłej skóry
bioder, do matowej skóry brzucha i wątłej pachwiny —
wszędzie widzimy wielką różnorodność charakteru
kształtu. Lecz, jeżeli jeszcze na jednym i tym samym
człowieku, np. bardzo tłustym, albo zupełnie wychu-
dzonym, linie zewnętrzne i płaszczyzny ciała, przybie-
rają ten sam charakter, — to jednak , pomimo zasa-
dniczego podobieństwa w budowie, ludzie wzięci po-
jedynczo, niesłychanie się między sobą różnią.
U Michała-Anioła tymczasem, zacząwszy od twa-
rzy, skończywszy na palcu u nogi , przez całe ciało
przechodzi ta sama linia i wszystkie płaszczyzny je-
dnako się modelują. Wszystkie powierzchnie musku-
łów tak samo się zaokrąglają; — ciało zdaje się być
wydęte, jednako wszędzie gładkie, śliskie, podlane tłu-
szczem i jednako na zetknięciu się płaszczyzn pode-
rżnięte dłutem. Z drugiej strony, wszyscy jego ludzie
są do siebie podobni, — jestto rasa napiętnowana tak
wyłącznemi cechami anatomicznemi i psychicznemi, iż
zaledwie różnice płci wpływają do pewnego stopnia
na zmianę charakteru kształtu pojedynczych figur.
Lecz Michał-Anioł przedstawiał tylko człowieka, —
człowieka o pewnej szczególnej organizacyi, która się
wyraża w odpowiednim charakterze formy. Maniera
jego w tych figurach, zawieszonych w abstrakcyi, daje
się jeszcze usprawiedliwić, nie razi tak dalece ; — prze-
ciętny widz nie ma czem jej sprawdzić, ponieważ cała
rozmaitość form, istniejących w naturze, nie jest przy-
— 398 —
tomna jego umysłowi a w obrazie lub posągu Mi-
chała-Anioła poza ludzkiem ciałem, nic więcej prawie
się nie znajduje.
Inna rzecz, jeżeli kto manierę z jaką przedstawia,
przypuśćmy ludzkie ciało, przeniesie do każdego innego
odtwarzanego przedmiotu. Wtedy maniera ta staje się
tak dominującą , tak się narzuca i razi , że poprostu
staje się niemożliwą do zniesienia dla każdego umysłu,
który obserwuje i pamięta naturę w jej różnorodnych
przejawach.
Są znakomici malarze morza , którzy doskonale
rysując zagięcia fali, nie mogą się wstrzymać, żeby ich
linij nie powtarzać w chmurach, w fałdach ubrania
i żagU nawet, w kształtach pękatych łodzi. Ktoś, co
wyszedł w swojej twórczości z pomiętej twarzy starca,
nie może uniknąć tego , żeby dzieciom i młodym ko-
bietom nie nadawać tego samego charakteru pomię-
tych starczych kształtów. Pamiętamy w Monachium
czas, kiedy panowała prawdziwa zaraza, malowania
strzępiastemi łatkami na szaro zabrudzonej farby.
Niebo, ziemia, woda, ludzkie twarze, sprzęty i ubrania,
wszystko składało się z jakiegoś brudnego, potarga-
nego wojłoku.
Otóż to nadawanie „własnego piętna", to cecho-
wanie różnorodnych kształtów jednym wyłącznym cha-
raktem, to wszystko co się uważa za wyraz siły indy^
widualności i jest nim rzeczywiście, — wszystko to
jest zarazem pierwiastkiem maniery — fatalnym, po-
dług mnie, wynikiem ograniczoności umysłu pojedyn-
czego^ niezdolności jego do objęcia całego ogromu,
całej różnorodności przejawów życia — natury.
Do psychologii należy wyjaśnienie przyczyn i istoty
~- 399 —
tego zjawiska, tutaj wystarczy wykazanie jego zna-
czenia w sztuce.
Ta indywidualna siła rzutu, ten skład oryginalny
umysłu , który daje artyście możność odkrycia nowej
strony natury, wprowadzenia do sztuki jakiejś formy
nowej — działając ciągle w jednym kierunku, utrzy-
mując jego umysł ciągle w tej samej sferze wrażeń,
kładąc na jego mózgu powtórzenie zawsze tycłi sa-
mych kształtów, — prowadzi do ostatecznego zacie-
śnienia się, zmanierowania, do wyuczenia w końcu
ręM powtarzania ciajgle tych samych ruchów, bez
udziału świadomości — to jest do zupełnego upadku.
Manieryści bywają rozmaici. Obok oryginalnych
indywidualności, których maniera wynika z ich szcze-
gólnych zdolności pojmowania i odtwarzania natury —
są tacy, którzy cudzą manierę przyjmują za swoje nie
będąc wstanie nigdy własnemi oczam widzieć natury.
Są nieszczęsne pokolenia skazane na to, że znajdują
gotową, urzędową formę, w którą każda indywidual-
ność zostaje wtłoczoną, absolutnie bez względu na
swoje szczególne właściwości.
Teoretycy, estetycy tworzą prawa estetyczne ka-
nony, formuły piękna, które nakształt przepisów po-
licyjnych, powstrzymują jednostki w ich samodzielnych
w świat sztuki wyprawach. Tak zwany styl klasyczny,
akademiczny „wielki", który wziął grecką rzeźbę za
kraniec ostateczny rozwoju sztuki i o który dziś jeszcze
dobija się nasza idealno-realna estetyka, był straszną
klatką więzienną, w której się podusiło mnóstwo ta-
lentów rzeczywistych, a w której wychodowało się
tylu nudnych kompilatorów. Są manierzyści, między
niemcami naturalnie, którzy przyszli do przekonania
— 400 — .
teoretycznie, z góry, że taki a nie inny styl, po prostu
maniera, odpowiada jedynie religijnej treści i zmanie-
rowali się dobrowolnie, zamykając się w prarafaeli-
stycznej celce.
„Powaga historycznego stylu" jest takiem samem
przeniesieniem indywidualnych cech pewnego talentu,
w sferę praw obowiązujących wszystkie inne talenta, —
takiem samem usankcyonowaniem maniery — zrobie-
niem z czyjejś wyłączności, ciasnoty: — zasady ogólnej.
Najlichszemi zapewne manierzystami są ci, co
dla technicsnych sztuczek, poświęcają zasadnicze strony
malarstwa. Ten podcina konturem sylwety przedmio-
tów, tamten podmazuje jakąś zaprawą, ów koniecznie
laseruje ; jeden kładzie łatki farby koniecznie w pe-
wnym kierunku, drugi wygładza, trzeci maluje chro-
pawo, ten stara się być zręcznym, ów umyślnie naiwnym
w kładzeniu farby — aż do tych, dla których robią
umyślnie pędzle pewnego kształtu i którzy tym spo-
sobem kupują swoje manierę, swój skjl w fabrykach
szczotek i pędzU!
Tak więc, indijwidtialnośó, siła tak niezbędna
w artyście, ma własność trucizny, zabijającej powol-
nie — ale niechybnie prędzej czy później każdy pra-
wie talent.
Wyjątkami od prawidła są tylko talenta zwią-
zane z organizacyą psychiczną złożoną, wielostronną,
która zdaje się być — zbiorem wielu rozmaitych
indywidualności. — Talenta takie trwają długo i giną
tylko razem ze śmiercią, lub wskutek innych nieza-
leżnych od nich, zewnętrznych przyczyn.
Maniera jestto zatem największy wróg artysty,
przeciw któremu jednak można i należy walczyć.
— 401 —
Malarz opanowany przez pewną manierę, od-
znacza się pewną wyłącznością upodobań; ma to, co
się nazywa smahiem., bardzo silnie podznaczone. Z na-
tury, z życia, z człowieka wybiera tylko jedne stronę,
którą uważa za jedyną, godną artystycznej twórczości,
powtarza stale jeden motyw kształtu, barwy i światła
Na resztę natury albo nie zwraca wcale uwagi, albo
też patrzy ze wstrętem, przykrością.
Otóż, jeżeli kto ma dosyć samowiedzy, by zauwa-
żyć w sobie taką wyłączność, takie zacieśnienie, by
dojrzeć w swoich dziełach ich skutki w manienjcmem
powtarzaniu się pewnych form, pewnych sposobów
przedstawiania natury ; w zamiłowaniu do pewnego
wyglądu roboty; w łatwości z jaką mu przychodzi
używanie pewnych środków; w stałem zabarwianiu
tonów pewnym kolorem, nawet w układzie farb na
palecie ; w odruchowem sięganiu po pewną farbę i tak
dalej i dalej — kto zauważy to w sobie a nie chce
jeszcze zginąć, nie chce zresztą swego talentu strzydz
jak owcę, póki się da i póki wełna znajduje nabyw-
ców, — ten powinien zawrócić i iść w przeciwną
stronę kierunkowi, w jakim dotąd tworzył. Powinien
zwrócić się do hjch stron nałiirt/, Uóre mu się wyda-
wały lustrętne, do tych przedmiotów, Uóre mają kształty
ivręcs przeciwne tym y jahie dr)tad odtwarzał { do tych
zjawisk barwnych i świetlnych, które przedstawiają ina-
czej zrównoważone — zharmonizowane motywa kolo-
rystyczne — słowem, spojrzeć na naturę z całkiem in-
nego punktu.
Przez taką kuracyą przechodzą zawsze prawie,
choć bezświadomie , uczniowie szkół, akademii albo
prywatnych „mistrzów", zanim zrzucą z siebie skorupę
S. Witkiewicz. cyr*
— 402 —
maniery szlolnej i odnajdą swoje indywidualność, która
w końcu doprowadza ich fatalnie do maniery własnej-
Kto jednak chce się zabezpieczyć od zguby i za-
chować jak najdłużej siłę i świeżość swego talentu —
jego zdrowie — powinien powyższą metodę stosować
zawczasu, jako stałą jego hygienę — powinien badać
naturę najwszechstronniej, najszerzej we wszystkich jej
przejawach i stale i zawsze mieć ją za jedyną miarę
wartości swojej roboty, za jedynego mistrza, którego
warto pytać o drogę.
ALEKSANDER GIERYMSKI.
.ażdy przedmiot, rzecz każda, albo zjawisko, przed-
_ ^ stawia całkiem inną treść, zależnie od tego, kto
1 z jakiego stanowiska będzie na nią patrzył.
Żebrak wyciągający rękę z pod płotu , jest dla
ekonomisty cyfrą w statystyce dobrobytu danego kraju ;
dla filantropa pobudką do dobrego uczynku, — dla po-
licyanta — nieporządkiem ulicznym, — dla sytego fili-
stra wstrętnem i nieprzyjemnem przypomnieniem cie-
mnych stron życia, — dla malarza, pewnym charakte-
rem człowieka, wyrażającym się pewnemi kształtami
1 barwami — słowem, każdy widzi w nim to, co może
dojrzeć przez szkła szczególnego składu swego umysłu.
Lecz malarz jest też człowiekiem, dla którego
nie obce są kwestye ekonomiczne, społeczne — w któ-
rym nędza może budzić współczucie lub odrazę —
słowem może czuć i myśleć jak każdy inny człowiek
1 te swoje czucia i myśli starać się wyrazić zapomocą
swojej sztuki — może uważać ją bardziej za śrocleh
uzewnętrznienia swoich pojęć , niż za cel ostateczny.
Z drugiej strony, malarz, niezależnie od wszel-
kich ogólno-ludzkich uczuć, myśli i dążeń, może ró-
26*
— 404 —
wnież patrzeć na naturę jedynie i wyłącznie z punktu
malarsMego — widzieć w niej pewne stosunki harw,
świateł i kształtów i w odtworzeniu, w przedstawieniu
tych zjawisk widzieć istotny cel i wynik krańcowy
swojej twórczości.
Takim właśnie malarzem jest w swoich obrazach
Aleksander Gierymski.
Nie przedstawiają one jego wzruszeń, jego poglą-
dów subjektywnych na kwestye życia, nie mają na
celu wywoływania w widzu tych lub owych uczuć,
uzasadnienia takich lub innych pojęć, — są one po
prostu przedstawieniem pewnych zjawisk życia, z tej
strony, z której się ono przedstawia oczom.
Widz, wobec nich, tak jak wobec rzeczywistości,
może oddawać się swobodnie takiemu biegowi myśli,
jaki mu jest właściwy — na jaki go stać — mala-
rzowi jestto wszystko jedno. Nie stara się on ani prze-
konać, ani porwać, ani nawrócić człowieka, który pa-
trzy na jego obraz.
On stara się płaszczyznę ujętą w ramy zamienić
na żywą naturę z całą ścisłością loiki pewnych jej
zjawisk i z całą przypadkowością, jaką na jej tle przed-
stawia życie ludzkie.
Jeden z tych obrazów zatytułowany „Trąbki'^,
a powtórzony dwa razy z pewną zmianą tonu i for-
matu, przedstawia: „Wieczór zapadający nad Wisłą
pod Warszawą".
Na niebie rozlewa się jeszcze pomarańczowa, wie-
czorna zorza, kładąc jaskrawe plamy światła na Wisłę,
zawaloną u brzegu berlinkami, galarami, tratwami, ła-
zienkami i rybackiemi statkami ; ciemne linie masztów
przecinają niebo jasne, naktórem strzępią się też ciemne
— 405 —
sylwety wierzb nadbrzeżnych. Na lewo brzeg oberwany,
zasypany śmieciem i gruzem, niżej piasczysta ławai
na której czernieją figury modlących się żydów; przy
małym ogieńku, rozłożonym nad brzegiem, flis przy-
grywa na harmonii, w dah szarzeje most kolejowy
z pociągiem, ciągnącym za sobą wśród mglistego mroku
smugę błękitnawą pary. Oto obraz.
Pomimo tytułu wziętego z nazwy żydowskiego
święta, nie chodzi tu o nie wcale — nie chodzi o
TrąbU, o jakąś obyczajową, etnograficzną, czy reh-
gijną scenę — żydzi są czarnemi plamami o pewnym
charakterze kształtu, które malarz chciał mieć w obra-
zie — i nic więcej. Mogłyby być tam wszelkie inne
figury, byleby dawały ten a nie inny efekt plam bar-
wnych.
Otóż, czy to będą TrąbU, czy Brama na starem
mieście, czy Solec pod Warsmwą, czy Piaskarce, —
czy którykolwiek inny obraz Gierymskiego zawsze bę-
dzie to przedstawienie natury z punktu widzenia czło-
wieka, obserwującego dane zjawisko — lecz będącego
zewnątrz tego zjawiska — nie wzruszającego się,' ani
starającego się kogoś wzruszyć — nie puszczającego
się na żadne dalsze, poza malarskie, rozmyślania
w olrańe.
Człowiek użyty jest w tych obrazach jako jeden
z wielu znajdujących się w naturze kształtów — o pe-
wnej barwie lokalnej. Lecz kształt ten raz wprowa-
dzony do obrazu, wyzyskany jest przez malarza ze
wszystkiemi swemi właściwościami — wyrazu i ruchu —
o tyle naturalnie o ile dana scena wywołuje te objawy
życia
Gdyż Gierymski, dzisiaj, przedstawia takie sceny
406
w których nie chodzi o żadne motywy psychiczne kib
czuciowe, o wyrażenie złych czy dobrych stosunków
między ludźmi. Sama już wielkość figur w tych obra-
zach , proporcyonalnie do całości, wyklucza wszelką
kompozycyą, opartą na motywach wyrazu uczuć, czy
stanów psychicznych.
W ostatnich obrazach przedstawia on to życie
codzienne, unormowane, ujęte w karby, życie mrówek
przy pracy czy w spoczynku i patrzy na nie właśnie
z tego oddalenia, z jakiego obserwuje człowiek rze-
czywiste mrowisko.
Lecz i w dawniejszych jak Gra w Mora, Auste-
rya w Rmjmie, W altanie, komponowanych na figury,
stosunek artysty do przedmiotu, pozostawał zawsze
tym samym stosunkiem obserwatora — malarza, dla
którego świat jestto zbiór plam barwnych, świateł
i pewnych kształtów.
Nie należy ztąd wnioskować, żeby umysł Gierym-
skiego nie był wogóle zdolny do pojmowania lub przej-
mowania się innemi stronami życia — tak wcale nie
jest. Tylko że on nie robi ze swoich obrazów miejsca
zwierzeń, nie odkrywa w nich przed widzem wnętrza
swojej duszy. Go cierpi jako człowiek, lub co go jako
człowieka cieszy, zostaje to przy nim — nie wpływa-
jąc bynajmniej na rezultat jego pracy jako malarza.
Życiem dla malarza jest nietylko przejaw siły,
ruchu i czucia u zwierząt i ludzi. Życiem jest też blask
słońca, oblewający równiny rozległe, łamiący się wiel-
kiemi plamami po ścianach domów, drgający na falach
rzeki, obrzeżający kłęby chmur letnich ; jest mrok wie-
czoru, padający na puste pola jesienne, lub zalegający
czarne i brudne zaułki miejskie — życiem jest ta cią-
— 407 —
gła, nieustanna, zmienna gra barw i świateł — to
ciągłe chwianie się równowagi świetlnej — łiarmonii
koloru.
Światło nadaje charakter, wyraz, życie archite-
kturze i wszystkim tym przedmiotom, które nie obja-
wiają życia zapomocą wyrazu czucia i ruchu samo-
dzielnego.
Otóż to wszystko co w naturze jest życiem barw
i światła, to przedstawiają obrazy Gierymskiego i przed-
stawiają z taką siłą, z tak krańcowo doskonałym re-
zultatem jak bodaj żadne inne.
Nikt nie jest wstanie dalej doprowadzić przeto-
pienia farby na blask światła, na drganie, przenikanie
się wzajemne barw okolonych powietrzem i niht nie
wywołuje z 'płaszczyzny płótna takiego złudzenia prze-
strzeni, głębia co Gierymski, czy to w obrazach kolo-
rowych czy w rysunkach.
Go do mnie, nie znam ani w nowoczesnej ani
w dawnej sztuce nikogo, ktoby mógł wytrzymać jakie-
kolwiek z Gierymskim porównanie pod tym ostatnim
względem.
Jego obraz zbudowany ze ścisłością matematyczną
pod względem układu i szeregowania się brył i roz-
kładu światła — jest namalowany z takiem nadzwy-
czajnem bogactwem środków kolorystycznych, z taką
niezrównaną w rozmaitości kombinacyą tonów, z ta-
kiem niesłychanem odczuwaniem najsubtelniejszych od-
cieni i odblasków barwy i światła, że płaszczyzna płó-
tna znika zupełnie , usuwając się w głąb , a dokoła
wszystkich przedmiotów malowanych, krąży powietrze
drgające i mieniące się światłem.
Jego oczy są nadzwyczaj wrażliwe na te wszyst-
— 408 —
kie złudne przeciwstawiania się tonów jasnych i cie-
mnych i na oddziaływanie wzajemne barw dopełnia-
jących się. Te subtelne tony, które powstają przy ze-
tknięciu się przedmiotów ciemnych z jasnemi — barw
jednego natężenia z przeciwnemi — ta zorza, obrze-
żająca dla wrażliwego oka bryły, okolone eterem —
całe to bogactwo światła i koloru, mieniące się nie-
ustanną przeciwstawnością a trzymające się całości
siłą harmonii — wszystko to przepełnia obrazy Gie-
rymskiego.
Jestto jedyny malarz polski, który jest rzeczywi-
ście malarzem, który wszystko modeluje Jcolorem — dla
którego niema umówionych i stałych przypraw.
Nawet jego ilustracye, rysunki na drzewie mają
te same zalety świetlności i kolorowości. Z żalem się
myśli o tem, że poszły one pod nóż drzeworytniczy,
pod którym zwykle znikała cała subtelność ich wykoń-
czenia i nieporównana loika światłocienia.
Gierymski w rysowaniu obrazów jednoczy : ma-
lowniczość wielkich plam barwnych i świetlnych prze-
ciwstawianych często z pewną brutalnością — z nad-
zwyczaj subtelnem skończeniem szczegółów. Dekora-
cyjne modelowanie małych figurek — jak w ilustra-
cyach naprzykład mających nie więcej nad cal wyso-
kości, z główką małą jak łebek szpilki, pokazuje całą
subtelność w władaniu formą i bogactwo środków
artystycznych, nad któremi panuje.
Obrazy Gierymskiego mają pewien ton^ który jest
ich szczególną właściwością , którego ja naprzykład
w naturze nie widzę. Bierze on wszystkie tony poje-
dyncze, w wyższej skali, z najbezwzględniejszą siłą na
— 409 —
jaką stać malarstwo i ustosunkowuje do założenia
świetlnego z nieporównanem poczuciem harmonii.
Drugą właściwością tych obrazów, wynikającą
z tejże samej wrażliwości na barwne zjawiska, jest
nadzwyczajne natężenie stosunku tonów ciepłych —
żółtych i zimnych — błękitnych, tych dwóch biegunów,
między któremi waży się cała nieprzebrana rozmaitość
odcieni barw lokalnych i efektów świetlnych.
Otóż to przetransponowanie na wyższy ton efe-
któw barwnych, przesilenie całego obrazu, jest to ta
cecha, która wypływa z subjektywnej zdolności pozna-
wania prawdy i w której leży pierwiastek maniery.
Lecz Gierymski zmanierowanym dotąd nie jest.
To natężenie skali tonów, które się stale widzi w jego
pracach, nie wyklucza u niego zdolności namalowania
obrazu z całkiem innego tonu.
Tam mianowicie, gdzie on maluje cały obraz bez-
pośrednio z natury, tam ton ogólny jak i stosunki
tonów ciepłych i zimnych, wzięte są w innej skali,
i obraz czy studyum jako całość roboty malarskiej
wygląda inaczej.
Badając proces jego malowania, widzi się, że
obrazy jego są wiele razy przemalowywane, przecho-
dzą mnóstwo zmian mniejszych lub większych, które
jednak wszystkie dążą do podniesienia siły koloru
i przeciwstawności plam barwnych.
Zdaje się, że umysł jego tak dalece nuży się
pierwszym zdobytym rezultatem, iż przestaje go uświa-
damiać, przestaje, poprostu odczuwać jego obecność,
i wtedy to następuje konieczne podniesienie siły ko-
loru i światła, na które znowu oko zaczyna reagować,
— 410 —
aż swoją drogą i ta skala świetności barwy, będzie
wymagała jeszcze wyższego natężenia jej blasku.
Lecz rezultatem wszystkich tych poprawek, jest
zawsze obraz nadzwyczaj silny w kolorze, znakomicie
zharmonizowany, loiczny w światłocieniu, malowany
z mistrzowską dekoracyjnością, przy wykwintnem i sub-
telnem skończeniu tych drobnych szczegółów, które
się przy danym efekcie dają widzieć, — obraz, który
pod względem plastijM, wrażenia przestrzeni, jest nie-
prześcignioną doskonałością.
Mało jest malarzy wogóle, a u nas może niema
żadnego takiego, któryby przeprowadził swój talent
przez taką moc prób, doświadczeń, któryby tyle prze-
studyował, przemęczył się, jak Gierymski.
Jest to zresztą cechą wszystkich samodzielnych,
oryginalnych i wybitnych zdolności, że szukają one we
wszystkich składowych częściach dzieła sztuki, swoich
oryginalnych form i środków, i oczywista wskutek tego
przechodzą przez wiele prób ciężkich, jakich nie do-
świadcza kompilator biorący wszystko gotowe z dru-
giej ręki.
Wskutek szczególnej organizacyi psychicznej, bar-
dzo wysokich wymagań jakie stawiał sobie i dumy,
która mu nie pozwalała osładzać życia powodzeniem,
opartem na reklamie lub schlebianiu płaskim gustom
otoczenia, Gierymski więcej niż kto inny męczył się
i szarpał przy swoich obrazach i wogóle w całej swo-
jej artystycznej karyerze.
Był on jednym z tych artystów, dla których na
naszym kapitolu nie było gotowych wianków, ponie-
waż jego obrazy, mające cechy tak wysokiego artyzmu,
nie podpadały ze względu na treść anegdotyczną, pod
411
kategoryą „poważnych, głębokich, natchnionych" dzieł
sztuki , nie dawały materyału do hipogryfowania na
wykrzykniku, otwierania upustów erudycyi historycznej
lub stylowych wycieczek w głąb duszy artysty.
Gierymski też jest jednym z pierwszych, jeżeli
nie pierwszym malarzem, który faktycznie zrobił wy-
łom w pojęciach naszej publiczności o sztuce, który
ją zmusił do szanowania malaria — za malarstwo.
Krytyka, która po wielu próbach wynalezienia
odpowiedniej klatki z napisem do umieszczenia Gie-
rymskiego, uznała go na zasadzie Trajbeh za malarza
tematów biblijnych ; (?) krytyka darzyła go Modnym
szacunkiem, którego nie mogła odmówić, gdyż podno-
szący się stale poziom znawstwa publiczności, otwie-
rał oczy na zalety artystyczne i wywierał nacisk na
opinie estetyków, idące u nas zawsze wolniej za po-
stępem, niż opinia publiczna, której mają niby przo-
dować !
Gierymskiego 7nusiano uznać za znakomitego ma-
larza, robiąc wewnętrzne zastrzeżenia przeciw brakowi
idei, lub potępiając jego działalność artystyczną, jak
to uczynił Matejko w jednej ze swoich bogobojnych
alokucyj do krakowskich wiernych.
Dziś, kiedy Gierymski wyjechał do Monachium,
gdzie dostał medal w Salonie, co sądzę, jest większym
honorem dla medalu niż dla Gierymskiego, gdy rząd
bawarski zakupił jego obraz do Pinakoteki, dziś sprawa
jego wobec naszej opinii jest całkowicie wygraną,
i lada dzień możemy słyszeć, że „grono wielbicieli''
ma zamiar uczcić artystę obiadem po 3 ruble od osoby
w Resursie obywatelskiej....
OBRAZY BRAHDTA.
sztuce, jak zresztą w każdym innym zakresie
ludzkiej pracy, obok umysłów samodzielnych,
wytwarzających nowe, oryginalne pojęcia i formy, ci-
śnie się zawsze cały tłum najrozmaiciej skombinowa-
nych sił drugorzędnych, umysłów idących za czyjąś
myślą, talentów pozbawionych w części lub zupełnie
indywidualności, zadawalniających się dążeniem w kie-
runku, przez kogoś innego samodzielnie zakreślonym.
W tym tłumie dają się wyróżnić wielkie nawet
talenta, umysły tak dalece wrażliwe na dzieła artysty-
czne, że ta wrażliwość przesłania im pole widzenia
natury, odbiera im zdolność doznawania bezpośrednich
od niej wrażeń; zabija w nich możność badania, po-
znawania życia z jakiemś, przez siebie, oryginalnie po-
wziętem dążeniem. Dalej idzie mnóstwo kompilatorów,
zdolności naśladowniczych, przyswajających sobie z ła-
twością manierę, środki wybitniejszych talentów; w koń-
cu, stado szakali biegnące za wielkiemi imionami, wy-
zyskujące świadomie, w celach pieniężnych wziętość
pewnych kierunków, podrabiające, fałszujące za tanie
— 413 —
pieniądze to^ co od samych mistrzów trzeba nabywać
na wagę złota.
Jeżeli zrobić czysty i ścisły rachunek, nawet z ta-
kiemi twórcami jak Szekspir, który brał bajkę przez
kogoś innego skomponowaną, albo całe dramata tylko
przerabiał, udoskonalał swoim talentem; lub Słowacki,
który miał niepowściągnioną skłonność do porywania
myśli i formy Szekspira, Byrona i Mickiewicza, jeżeli
się ich obrachuje bez względu na miejsce, które zaj-
mują w literaturze, okażą się talentami, które znaczną
część materyału artystycznego brały z drugiej ręki,
nie z siebie lub natury lecz ze sztuki.
Zachowawszy odpowiednią proporcyą, do rzędu
takich talentów należy zaliczyć Brandta, niezaprzeczoną
zdolność, która jednak ciągle czerpała, i to pełną gar-
ścią z gromadzonych przez kogo innego artystycznych
nabytków.
Stanowczym momentem roboty malarza jest, przy-
stosowanie obrazu, jaki się odbił na jego mózgu do
płaszczyzny płótna, jest zamienienie rzeczywistych
przestrzeni, naturalnego stosunku barw, świateł i kształ-
tów, na fikcyjne przestrzenie, formy, światła i kształty,
które przy pomocy sducsnycli środków malarstwa, mają
dawać wrażenie natury.
Otóż, jak indywidualności oryginalne odkrywają
w naturze nowe i nieznane zjawiska, podobnież ta-
lenta samodzielne mają na wyrażenie ich w sztuce
pewne swoje szczególne środki.
Talent kompilacyjny w rodzaju Brandta, bierze
gotowe motywa i środki, zaprawia to pewną dozą po-
siadanych cech oryginalnych, pewnego gustu lub ma-
niery i tym sposobem robi obraz, który w znacznej
— 414 —
części jest kompilacyą zręcznie zamaskowaną. Na wy-
stawie obrazów Brandta w Warszawie, można było
sprawdzić przez ile alembików przedystylował on swój
skromny materyał oryginalny.
Zacząwszy od obrazka zatytułowanego: „Stuku
puku w okieneczko", sięgającego w czasy nieśmiałych
próbek tabakierkowych, do ostatnich obrazów, owych
dwóch jeźdźców pędzących na widza, przesuwają się
przez roboty Brandta: Franz Adam, Kotzebue, Hor-
schelt, Maks Gierymski, aż do rozbielenia, które dziś
nazywa się „plein air", a po nad wszystkiem unosi się
Kossak, właściwy wynalazca typu Lisowczyka, w tej
zawiesistej czapce, na koniu z łbem kozackim i wy-
giętą szyją. To co stanowi istotną własność Brandta,
jest to rzeczywiste poczucie harmonii koloru.
Jego obrazy nie przedstawiają po największej czę-
ści właściwych barw rzeczy, wziętych i ustosunkowa-
nych w pewnym motywie oświetlenia naturalnego,
lecz są kombinacyami plam barwnych sharmonizowa-
nych na zasadzie prawa o barwach dopełniających się,
mają zalety kolorystyczne takie, jakie mają dywany
perskie lub wszelkie inne okazy ornamentyki barwnej.
To pojmowanie harmonii barwy w malarstwie
ma taką same racyą bytu jak i inne, oparte na po-
wtórzeniu pewnego naturalnego motywu barw i światła.
Konie, ludzie, ziemia, trawy, wszystko w obra-
zach Brandta ma swoje szczególne tony, jakich w na-
turze nie ma. Tony te zmieniają się razem z gustem
bieżącej chwili, od jaskrawych plam na asfaltowej za-
prawie, do przełamanych tonów gnijącego liścia i wy-
płowiałych aksamitów Makarta, wszystko to okrywa
jego obrazy, zastępując naturalne lokalne barwy przed-
— 415 —
miotów. Bierze on każdy nowy wynalazek, każdy ory-
ginalny, uderzający motyw jaki kto do malarstwa wpro-
wadzi i w ten sposób przez lat dwadzieścia odświeża
swoje robotę, ciągle goniąc za tem co jest nowem
i ma powodzenie.
Sienna, asfalty Bein-scJiwars, nareszcie niebie-
skawo-białe tony — ostatni wynalazek — wszystko to
przeszło przez obrazy Brandta, przyprawione, przysto-
sowane, zharmonizowane wedle jego recepty.
Kiedy ludzie pozbawieni sprytu, z brutalnością
szczerze przekonanych neofitów, rozbielają swoje obrazy
dla wydobycia efektu powietrznego, Brandt z elegan-
cyą i gustem modniarki, ze swobodą i łatwością do-
świadczonego malarza, rozbiela delikatnie swoje barwy
lokalne, zaprawia je jakimś tonem gris-perle, przysto-
sowuje do średniej miary, osładza — jest nowy a nie
rażący.
I niema takiego wynalazku nowego w malar-
stwie, któregoby on nie zastosował, ciągle wprowa-
dzając do swoich obrazów wyniki doświadczeń i wy-
siłków innych artystów, a dodając do nich swoje po-
czucie koloru, spryt w urządzeniu obrazu, zawsze te
same dwa typy ludzkie: jeden o nosie kaczym i pło-
wych wąsach, drugi o nosie garbatym i wąsach czar-
nych ; te same konie o bokach wydętych, garbatym
łbie ciężkim i płaskich, rozmiękłych kopytach, i to
mnóstwo szczegółów, któremi są obwieszone jego fi-
gury, szczegółów dających masę plam i plamek bar-
wnych, — wszystko rysowane manierą kanciato zała-
mujących się linij.
Dla naszej estetyki, jak dla każdego przeciętnego
widza, różnice i podobieństwa obrazów, zależą od
416
przedstawionych w nich przedmiotów. Biorąc zaś rzecz
z punktu artystycznego, malarskiego, istotą obrazu jest
użycie tego lub owego tonu, tego lub innego rozkładu
plam, pewnego stosunku kształtu, barw i światła i te
właśnie strony Brandt przyswajał z nadzwyczajną zrę-
cznością pozostając sobą, dla publiczności i JcrytyJci,
ponieważ zawsze przedstawiał Lisowczyków i Husarzy.
Oczywista rzecz, że niektóre indywidualności ar-
tystyczne tak dalece różniły się od natury talentu
Brandta, iż na żaden sposób nie dały się z nim po-
godzić, nie dały się ukryć i wydobywały się w sposób
rażący z pod jego maniery.
Tak się rzecz ma z Maksem Gierymskim. Jego
tak naturalny układ obrazu, jego dążenia do wydoby-
cia subtelnej modelacyi rozproszonego oświetlenia dnia
chmurnego, wykwintne ruchy figur, oparte na rysunku
czułym na najmniejsze zmiany kierunku linij lub od-
chylania się płaszczyzn — wszystko to nie mogło się
zlać z manierą Brandta. Wykwintne ruchy zamieniają
się na paralityczną sztywność, naturalny i prosty układ
w bezsensowne rozsypanie przedmiotów, światło roz-
proszone i delikatna modelacya w monotonią i zupełną
płaskość („U przewozu").
Gwałtowne ruchy zwierząt czy ludzi wydają się
powszechnie trudniejszemi do wykonania w malarstwie;
w rzeczywistości, ruch taki wskutek krótkiego trwania
jest trudnym do zaobserwowania^ zapamiętania i wsku-
tek tego właśnie daje m_ożność imponowania widzom
śmiałością ruchu, ponieważ sprawdzenie jego prawdzi-
wości jest trudniejsze. Patrząc na rozrzucone na wszy-
stkie strony członki, wylatujące w powietrze kopyta,
zgięte w kabłąk karki, wykręcone pyski, rozstrzępione
— 4i7 —
ogony; widz, który nie ma w umyśle zapamiętanego
z natury materyału krytycznego, przyjmuje śmiałość
ruchu na wiarę — bez kontroli.
Niemcy pozbawieni do szczętu prawie zdolności
szczerego, bezpośredniego odbierania wrażeń od na-
tury i zm3'słu obserwacyjnego, a zwłaszcza nie umie-
jący chwytać i zapamiętywać krótkotrwałych zjawisk
ruchu i wyrazu, — Niemcy, zachwycają się prawdą
i kyciem obrazów Brandta.
Rzeczywiście, obrazy te wskutek nadzwyczajnej
zręczności w ich urządzeniu, przemieszaniu i urozmai-
ceniu plam barwnych, przecinaniu się i krzyżowaniu
linij, wskutek swojej malowniczości, strzępiastości, dzi-
waczności kształtów w kostiumach, broniach, sprzę-
tach; wskutek swojej techniki iwdrdbiającej śmiałość
malowania talentów władających w zupełności formą,
techniki polegającej na grubem, śmiałem podmalow^a-
niu, na którem leży drobna, zręczna robota szczegó-
łów często nic nie wyrażających — wskutek tego wszy-
stkie obrazy te sa hjtuey nie przedstawiające jednak
rzeczywistego życia. Z chwilą, w której się od nich
żąda prawdy i loiki w wyrazie, celowości ruchu, od-
powiedniości naprężenia siły do celu czynności —
koniec! Nie ma w nich tego wcale.
Ludzie i konie Brandta udają^ i wskutek tego
zachowują się niewłaściwie. W jednym z ostatnich
obrazów (reprodukcya w Tygodniku Zilustrowanym),
który w krytyku monachijskim wywołuje wykrzykniki
zachwytu dla jego prawdy i życia, — dwóch drabów
trzyma słomiane poivrósło, imtargane^ rozsypujące sią,
trzyma z takiem udawaniem przesadnem , trzyma
z takiemi minami przedrzeźniającemi wysiłek, z takiem
S. Witkiewicz. 27
418
pochyleniem jak żeby trzymało co najmniej tysiąc
funtową sztabę żelaza. Przez to powrósło skacze ktoś
na koniu, zdejmując nie wiadomo czemu czapkę, —
ani kulbaka nie trzyma się grzbietu konia, ani jeździec
kulbaki, ludzie zaś trzymający powrósło nigdy w na-
turze nie nachylaliby się tak do siebie, ponieważ nie-
chybnie dostaliby w twarz kopytami.
Ten przykład starczy za wiele innych, ponieważ
tak samo się dzieje we wszystkich obrazach Brandta.
Jego konie są właściwie tylko malowniczemi syl-
wetami, jak jego ludzie tylko zbiorem kolorowych łatek.
Wskutek ciągłego korzystania z ostatecznego re-
zultatu cudzych, często żmudnych doświadczeń i ba-
dań, wskutek utrzymywanej obok tego rutyny-maniery
w pewnych składowych częściach obrazów, Brandt
w ciągu sw^ojej dwudziestoletniej kary ery namalował
ich bardzo dużo, ciesząc się stale wielkiem powodze-
niem na targowisku dzieł sztuki. Obrazy jego były
zawsze poszukiwane przez handlarzy, zarabiających na
nich doskonale; nie ma zresztą w Niemczech ani je-
dnego chyba zbioru prywatnego lub galeryi publicznej,
w którejby można było z niemi się nie spotkać.
Wśród tego mnóstwa można wybrać takie, które
będąc typowemi okazami zdolności Brandta, będą za-
razem najdobitniejszym wyrazem tego kierunku lub
tego talentu, pod wpływem którego znajdował się
w danej chwili swojej twórczości.
Od zupełnego konwencyonalizmu w układzie,
kompozycyi, w użycia barwy i światła, — do starania się
o prawdę, do korzystania z odkryć dzisiejszego rea-
lizmu lub momentalnej fotografii. Bitwa pod CJioeimem,
Odsiecz Wiednia, Jarmark w Balcie, W pogoni i inne,
— 419 —
są wytycznemi punktami łamanej linii, po której szedł
talent Brandta.
Że ta zdolność odnawiania częściowego swego
materyału twórczego, dowodzi żywotności i ruchliwości
talentu, nie ulega zaprzeczeniu ; — jak nie ulega wątpli-
wości, że ludzie mniej zdolni od Brandta i nie mający
nawet tyle co on indywidualności, idąc za nim, zbijają
się w bandę kary ero wiczów sztuki, podrabiających, na
żądanie handlarzy, wszelką modną manierę, — poprostu
okradających każdy talent oryginalny z niezrównaną
bezczelnością.
2V
E. MEISSOHIER.
(y
^Jf wórczość artystyczna jest tak zależną, tak ściśle
(^ związaną z organizacyą artysty-człowieka, że pa-
trząc na obrazy, rzeźbę, architekturę, czytając poezye
lub słuchając muzyki, można z charakteru dzieł odbu-
dować moralną fizyognomię, lub odnaleść pewne wska-
zówki co do psychicznych właściwości ich twórców.
Wszystkie też wielkie zmiany w życiu człowieka, od-
bijają się w dziełach artysty i nadają im często cechy
takiej odrębności, iż dzieła jednego człowieka" zdają
się być pracą kilku całkiem innych ludzi. Można po-
wiedzieć, iż zanim artysta umrze naprawdę — zamiera
w nim kilka rozmaitych organizmów duchowych, da-
jąc miejsce coraz to nowym.
Rzadkim przykładem nadzwyczajnie jednolitej,
konsekwentnej i loicznie rozwijającej się natury arty-
stycznej jest Meissonier. U tego żadnych skoków —
żadnych zboczeń. Od pierwszego obrazka który zrobił
jako samodzielny artysta — do ostatniego wykonanego
w lat pięćdziesiąt, u szczytu chwały, jest to szereg
dzieł, przedstawiający stopniowy i ciągły rozwój pe-
— 421 —
wnego artystycznego motywu. Rozwój tak ściśle kon-
sekwentny, że można na nim sprawdzić w zupełności
ogólną teoryą rozwoju, podług której wszelki postęp
jest przechodzeniem od form prostych do coraz bar-
Iziej złożonych.
Odrzuciwszy czas, w którym jako uczeń Gogniefa
musiał iść za szkołą, i jakąś chwilę, którą każdy wy-
chodzący ze szkoły musi przeżyć, chwilę wahania się,
próbowania, — widzimy naraz zdecydowanego arty-
stę. Meissonier rozpoczął od jednej jakiejkolwiek fi-
gury, w kostyumie, ustawionej w zwykłem pracownia-
nem świetle, figury, która prawie nie jest obrazem,
tylko studyum, i idąc coraz dalej, coraz bardziej kom-
plikował malarską treść swoich obrazów, wprowadza-
jąc coraz różnorodniejsze motywy światła, linij, gru-
powania, doszedł do swoich ostatnich dzieł, przed-
stawiających ogromną, rozwiniętą i złożoną kompo-
zycyą.
Meissonier wszystkie pierwiastki składające obraz
stworzył sam dla siebie. Linia, technika, układ, wszystko
to jest jego — nic nikomu nie wziął — a pozosta-
wia w dziedzictwie sztuce francuskiej oprócz swoich
arcydzieł, wspaniały i daleko sięgający kierunek arty-
styczny, podstawą którego jest — prawda.
Naturalnie, mówiąc o prawdzie artystycznej, trzeba
mieć na uwadze, że jeżeli wogóle bezwzględna prawda
jest rzadko kiedy dostępna ludzkiemu umysłowi, to już
w sztuce, a szczególniej w malarstwie, zawisłem od
oczu, organu dającego wrażenie tak względne, tak
subjektywnie zabarwione, prawda powinna być braną
z wszelkiemi zastrzeżeniami.
422
Kierunek, któremu Meissonier otworzył na roz-
cież wrota, wyraża co najmniej dążenia do tej bez-
względnej prawdy. Badać i wszystko zawsze i ciągle
sprawdzać naturą, oto zasada, która, zawsze, ile razy
sztuka stała na wyżynacłi , obowiązywała największe
talenta.
Zdobycie zaś samego celu, wobec różnorodności
nieprzebranej zjawisk natury, leży zapewne poza gra-
nicami sił jednego człowieka. Za wielką też chwałę
można liczyć, jeżeli się komu udało w jednym przy-
najmniej punkcie dociągnąć się do doskonałości natury.
Ścisłe i konsekwentne trzymanie się idei tak nie-
pocliwytnej jak prawda w sztuce, jest tylko możliwe
przy olbrzymiej, trzeźwej inteligencyi kierującej talen-
tem. Bez tego, artysta jest na woli smahi swoicti
współczesnych, wrażliwości na dzieła innych artystów,
swego własnego chwilowego upodobania, nacisku kry-
tyki, współzawodnictwa i wogóle mnóstwa pobocznych
wpływów.
U Meissoniera ta trzeźwa inteligencya , można
powiedzieć, przeważa nad talentem. Wskutek tego,
to, co się w nim najbardziej podziwia — to umie-
jętność.
Co ten człowiek umie — ale też jak pracuje na
to żeby to umieć.
Jeden z moich znajomych malarzy miał rzadko
komu dostępną przyjemność przebycia kilku godzin
w pracowni Meissonier'a, który mu pokazywał swoje
studya.
Jak wiadomo, w kwestyi konia Meissonier zrobił
prawdziwą rewolucyą w malarstwie Prawda ruchów^
dziś dostępna każdemu przy pomocy momentalnych
423
fotografij, dla niego była tajemnicą, wydartą naturze
ogromem pracy i zaciekłego badania.
Otóż dziś jeszcze Meissonier robi takie studya:
bierze jakikolwiek motyw ruchu konia i modeluje go
z wosku, zaczynając od szkieletu i nakładając sto-
pniowo wszystkie warstwy muskułów w odpowiedniem
naprężeniu, aż do skóry, na której kierunek biegu
włosa oznacza. Zdaje się, że potem mógłby powie-
dzieć: „to już znam na pewno!" Nieprawda! po dwu-
dziestu pięciu leciech takich studyów, Meinssonier jest
zdania, „że konia nie można wystudyować, gdyż on
nam nie pozuje!"
W sztuce, ludzie mający więcej umiejętności niż
talentu, zwykle tworzą rzeczy nudne. Meissonier po-
mimo całego ogromu wieclzy przykuwa do swoich
obrazów. Dzieje się to zapewne tem, że on nietylko
dużo wie, ale że umie używać swojej wiedzy. Ta trze-
źwa inteligencya artystyczna wskazuje mu gdzie leży
granica między sztuką a preparatem anatomicznym -
między użyciem szczegółów dla przedstawienia życia,
a martwem szermowaniem erudycyą. Jak powiedzia-
łem wyżej, Meissonier wszystkie środki artystyczne
stwarzał dla siebie na nowo. Z tradycyi dekoracyj-
nego włoskiego malarstwa pozostały różne do dziś
dnia obowiązujące i pokutujące prawa i prawidełka,
pielęgnowane we wszelkich rozsadnikach komunałów,
jakiemi są szkoły i akademie. Meissonier wymiótł to
wszystko jednym zamachem i wprowadził do kompo-
zycyi cały wdzięk przypadkowego układu, który jest
jednem z niewyczerpanych bogactw natury.
Żadnych tu linij dla linij, plam, układanych dla
równowagi: tego całego aparatu, będącego rozkoszą
— 424 —
mierności, dla których gotowe formułki zastępują
szczere wrażenia i surowe studya. Starzy szkolnicy,
rutyniści, wściekają się na taki naprzykład pochód
Napoleona w 1814 roku. Motyw tego obrazu jest tak
prosty, że się redukuje do jeźdźca z koniem idącym
stępa. Nic prostszego! Ale motyw ten jest rozwinięty
w kilkadziesiąt momentów, subtelnych odcieni, zwro-
tów i charakterów. Ta mieszanina nóg, u dołu, ryso-
wanych ze ścisłością prawie matematyczną, a jednak
tak żywa, te twarze, kapelusze, których subtelne po-
chylenia, skrócenia, zwroty, tak doskonale pokazują,
że ta ława ludzi się porusza — kopie się, zmęczona,
w ro zoranym armatami śniegu.
Meissonier'a Napoleon, to nie figura konwencyo-
nalna z obrazów Darid^a, Gros" a, Steuben'a, Yernefa
i wszystkich urzędowych malarzy cesarstwa To pra-
wdziwy Napoleon — mały człowieczek, z dużą głową
wciśniętą w ramiona, z twarzą nalaną, w wielkim ka-
peluszu naciśniętym na oczy, w swoim szarym palto-
cie, zmiętym, zabłoconym i stwardniałym od wilgoci
w długim pochodzie. Jedzie sam na przodzie, milczy,
wpatrzony w przestrzeń i skupiony w sobie, prowa-
dząc świat za śladami swego białego konia. Żadnego
pozowania, układania — poprawiania natury. Takiego
rękawa, jaki ma Napoleon w tym obrazie na ręce
wsadzonej z zimna, za klapę paletotu, nie odważyłby
się nikt inny przedtem namalować!
Dopiero po wielu leciech studyów, Meissonier
zdecydował się namalować konia w ruchu gwałto-
wnym. Jestto moment z bitwy pod Jena. Idący cwa-
łem do ataku kirasyerzy, walą się zmieszaną ławą
przez kłosującą pszenicę — zdała na wzgórku otoczony
425
sztabem Napoleon, wita ich czy żegna uchyleniem
kapelusza. Ten ukłon bóstwa bitew wywołuje szalony
zapał. Wszystkie pięście zbrojne prostemi mieczami
wznoszą się w górę; gardła ryczą: Vive Tempereur!
Wychudłe i zmęczone twarze żołnierzy poprostu roz*
dzierają się od wrzasku. Lecący na przodzie oficer,
staje w strzemionach, odwraca się w przepysznym ru-
chu w stronę cesarza i konwulsyjnie wstrząsa sza-
blą. Wszystkiego tego nie trzeba się domyślać, nie
trzeba szukać w historyi opisów tej sceny, żeby ją
rozumieć. Czy wiemy, czy nie, że to Napoleon, „ów
mąż. bóg wojny" — jasnem jest dla nas, że po takiem
uchyleniu kapelusza, ta garść żołnierzy wylałaby osta-
tnią kroplę krwi, lub wróciła okryta chwałą.
Meissonier'a żołnierze — nie są to lale ubrane
w arlekińskie łatki uniformu, — to są twarde, grube,
wojenne natury, na których czuć pokost dyscypUny
i huragany bitew.
Jakkolwiek historya Napoleona I-go dostarczyła
Meissonier"owi wątku do kilku obrazów, nie trzeba
go mieszać z tymi historycznymi malarzami, co robią
illustracye do tekstu książki, lub historyczne rebusy,
których sens i interes leży za ramą obrazu i którzy
dla wyjaśnienia swoich dzieł potrzebują ogromnych
komentarzy, objaśnień i planów.
Meissonier jest malarzem i wszystko, co ma po*
wiedzieć mówi środkami malarskiemi.
Stąd też tytuły jego obrazów, to zaledwie daty:
rok 1814- 1807 — tytuły; które dla niego zresztą są
wcale niepotrzebne.
Talent Meissoniera jest przeważnie rysowniczym.
Zalety dobrego rysownika leżą nie w tem, że
— 426 —
jak to się często mówi : nadaje on JcaMej rzeczy piętno
swego talentu; mówiąc po prostu, manieruje ; lecz
w tern, że indywidualny charakter każdego kształtu
w naturze, rozumie i pokazać umie. Od tej zdolności,
zależy obecność w obrazie tego , co nazywamy cha-
rakterem.
Trzeba widzieć taką „armią reńską* Meissoniera,
żeby pojąć jak zasadniczą i subtelną jest charaktery-
styka jego figur. Wątły i delikatny jenerał Dessaix,
obok ciężkich ruchów dragonów i chłopa byłby jeszcze
zbyt łatwem przeciwstawieniem. Ale inne figury grze-
jące się u ogniska jakże są rozmaite. Każdy od głowy
do stóp jest sobą. Fizyczna budowa, wyraz twarzy,
razem z ruchami, z ubraniem wszystko to dla każdego
jest różne. Żadnych szematów, żadnego wojowania ru-
tyną. Ludzie, konie, drzewa, wszystko ma świeżość
nowego wrażenia doznanego przez artystę od natury,
i oddanego z nadzwyczajną głębokością obserwacyi
i nieprzepartem dążeniem do prawdy.
Oświetlenie w obrazach Meissoniera jest ściśle,
loicznie przeprowadzone przez wszystkie płaszczyzny,
załamania linii ■ — notabene oświetlenie w pejzażu tak
trudne i skomphkowane. Meissonier nie lęka się ża-
dnego motywu światła, żadne rzucone cienie, przery-
wające figurę, twarz, czy jaki inny pojedynczy przed-
miot, nie żenują go. Buduje swój światłocień poważnie
i gruntownie jak samo słońce.
W naturze Avszystko jest równie dobrze ryso-
wane, jak i kolorowane. Zupełnemi więc arcydziełami
malarstwa , sztuki naśladowniczej , mogą być tylko
dzieła, w których pierwiastek barwy i kształtu prze-
jawia się w równym stopniu doskonałości.
427
Tu właśnie występuje słaba strona Meissoniera.
Przewaga formy jest stanowczą. Kolor występuje za-
ledwie w roli komparsa — redukuje się do mniej
więcej wiernie dobranych barw lokalnych, z cieniami
zabarwionemi stale jedną brunatną farbą. Żadnych
subtelności kolorystycznych , surowa farba ciągle się
wyrywa z masy obrazu i dla ludzi z wykształconem
poczuciem koloru^ obniża o wiele tonów wrażenie,
jakieby mogły robić jego obrazy. Drugą wadą wyni-
kającą z tego samego źródła jest tO; że duże kolorowe
plamy nie trzymają się w masach, lecz są poroz-
rywane niewłaściwie dobranemi odblaskami tonów
świetlnych.
Malowaniu jego braknie tonu ogólnego — har-
monii, tego co niemcy nazywają Stimmung.
Obrazy Meissoniera są małe , tak małe , że nie
tylko nasza niemowlęca, ale i bardziej wyrobiona kry-
tyka nieraz lekko traktuje te miniaturowe obrazki.
Wynika to z grubego materyalizmu estetyków, którzy
siłę talentu, mierzą wielkością płótna.
Jedno z największych arcydzieł Rafaela : ,, Widze-
nie Ezechiela" jest jednak tak małe, że daje się dło-
nią nakryć. Inną więc miarą trzeba mierzyć siłę talentu.
W naturze znajduje się taka rozmaito.ść form, że
każdy, bodaj najdziwaczniejszy temperament artysty,
może znaleść odpowiednie do wyrażenia siebie.
Łagodne tony wieczoru, subtelna tkanka gałązek,
miękka murawa parku ; pociągłe linie kształtów ko-
biecych lub gwałtowne kontrasty świateł i cieniów od
słońca łamiącego się po szczerbach skał i zrębach do-
mów; kanciaste linie muskułów atlety, oto między in-
nemi są słowa, któremi się wypowiada dusza artysty.
— 428 —
Mowa ta, żeby być silną, nie potrzebuje setek stóp
kwadratowych płótna, gdyż w sztukach plastycznych
nie chodzi o rzeczywistą wielkość odtwarzanych przed-
miotów, lecz o harmonią stosunku ich części składo-
wych. Małe figury Meissoniera robią wrażenie natu-
ralnej wielkości wskutek zachowania tej właśnie pro-
porcyi. Surowy, ścisły i poważny rysunek jego może
być powiększony do nadnaturalnych rozmiarów, nie
tracąc nic ze swoich zalet.
Meissonier jest zaciekły w doskonaleniu się.
Nigdy nie żałuje zniszczyć coś , co mu się złem
w jego obrazach wydaje.
Próbuje ten sam motyw nieskończoną ilość razy,
wyrazić coraz inaczej i innemi środkami technicznemi,
aż trafi na właściwy. W pracowni jego jest akwarela,
za którą dawano mu 30.000 fr., nie odda jej za nic,
gdyż zrobił taki sam obraz olejny, który jest lepszy —
nie chce przytem sprzedawać jednej myśli dwa razy.
Najlepszych swoich obrazów, pomiędzy któremi
znajduje się sławny „Znawca sztychów", nie sprzedaje
wcale pomimo bajecznych sum, które mu za nie ofia-
rowano.
Po śmierci jego zostaną własnością Francyi.
ARNOLD BOCKLIN.
r -^'artiste est un soldat, qui des rangs d'une armee
-'^ sort, et marche en avant, — ou chef, — ou
deserteur". W istocie, jeżeli uspołecznienie ludzi po-
lega na ich upodobnieniu, ujednostajnieniu ich uczuć,
celów i pragnień, a więc i charakterów — to artysta
musi w przeciwieństwie do tego zadania cywilizacyi
być do pewnego stopnia dzikim — stać daleko przed
szeregami — sam — i świecić swoją odrębnością, in-
dywidualnością temperamentu chociażby dziwaczną.
Przymiot to, którego się nie nabywa, który trzeba
mieć w sobie , a na zniszczenie którego sih się cała
zewnętrzna sfera życia artysty. Od pierwszej chwih
szkoły i akademie ze swoim centralnym, ogólnym sy-
stemem wychowania, bez uwzględnienia różnic indy-
widualnych, starają się zabić oryginalność, zniwelować
do poziomu przyjętych z góry i obowiązujących dla
wszystkich prawideł estetycznych. Prawidła w sztuce !
Przypomina się hrabia z „Pana Tadeusza" : „natchnie-
nie. . . poleruje się gustem, wspiera na prawidłach" —
dziękuję za natchnienie wsparte na prawidłach jak na
szczudłach.
~- 430 —
Zapewne, są w sztuce, przypuśćmy w malarstwie,
prawa, zasady, bez których malarstwo nie byłoby
sobą — prawa te są zarazem koniecznemi materyal-
nemi warunkami istnienia samej sztuki. Takiemi-są
naprzykład : perspektywa, harmonia barw — światło-
cień — prawa te jednak nie krępują indywidualności.
Ale praw kompozycyi, układu linii, gustu, użycia tych
lub innych form i kombinacyj barw i t. p. nie ma
obowiązujących dla wszystkich talentów, gdyż w tern
właśnie leżą istotne środki wyrażania się odrębności
i, co za tern idzie , zajęcia wyłącznego stanowiska
w sztuce, o jakiem mówi Musset w przytoczonym wy-
żej wierszu.
Jednym z tych, co sam dla siebie jest wodzem
i armią, których indywidualność tak jest odrębną, że
trudno jest między ich otoczeniem a niemi znaleść
jakieś pokrewieństwo jest Arnold Bócklin.
Natura problematyczna , samotna , niespokojna,
szeroka i tak bogata, że się mieni tysiącem rozmaitych
przejawów, corazL to innych, coraz to dziwniejszych.
Bócklin całą swoje fantastyczną, dziwną poezyą
wyraża głównie kolorem.
Wyobraźnia jest władzą umysłu, której siłę twór-
czą zbyt się przecenia. Mówi się i pisze dużo o „skrzy-
dłach fiintazyi szybujących w bezgranicznych otchła-
niach nieskończoności i unoszących ludzkiego ducha
daleko po za wszystko co ziemskie'^ W istocie jednak
granice jej lotu są daleko ciaśniejsze. Ani zabytki
sztuki indyjskiej, ani mroczne marzenia średniowiecznej
wyobraźni, ani obłąkane majaczenia apokalipsy nie
wznoszą się nigdy do aktu samodzielnego stworzenia
jakichś kształtów, których wzoru nie ma w naturze.
431
Wszystkie najbardziej fantastyczne i dziwaczne istoty
są zaledwie spotwornieniem, skarykaturowaniem istot
prawdziwych ; wszystkie najwyuzdańsze kombinacye
zjawisk fantastycznych są tylko potwornem przesta-
wieniem prawdziwego stosunku rzeczy do siebie.
Patrząc na dzieła czystej fantazyi, można co naj-
wyżej przypuszczać, że umysł ich twórców został po-
zbawiony kontroli zmysłów, jak we śnie , i składowe
części różnych istot pozlepiał w jedną potworną całość.
I rzecz dziwna! „Suchy^^ umysł mechanika zbu-
dował coś, co przejawiając ruch, więc siłę, więc ży-
cie, — nie jest w niczem podobne do kształtów istnie-
jących w naturze; coś co wciela w sobie wszystkie
potworne marzenia o smoku ognistym, nie mając przy-
tem ani rąk, ani nóg ; ani tułowia żmii i skrzydeł nie-
toperza, ani paszczy krokodyla, ani oczu bazyliszka.
Rzeczywiście, jeżeli fantazya ma być władzą tworze-
nia, czy wyobrażania kształtów, jakich wcale nie ma
w naturze, to lokomotywa jest najfantastyczniejszem
dziełem ludzkiego ducha.
Fantazya Bócklina nie siH się na tworzenie po-
tworności i dziwactwa. Treścią jej jest przedstawienie
wielkich, powszechnych zjawisk natury i stosunku do
nich człowieka, zapomocą form prawdziwych a czasem
fantastycznych. W tem jest podobną do fantazyi gre-
ków, którzy zostawili mało form potwornych w swojej
sztuce, lecz zaludnili całą naturę bajecznemi istotami,
będącemi wcieleniem tych zjawisk, które obserwowali
nadzwyczaj ściśle, a których istoty objaśnić nie mogh.
Wiele też form greckiej fantazyi odżyło u Bócklina
w nieznanym dotąd blasku harmonii barw. Bócklin
jest kolorystą tak nadzwyczajnym , że z trudnością
— 432 —
możnaby znaleść w całej dawnej i nowej sztuce równą
mu siłę.
Trudno jest zapewne zapomocą słowa objaśnić
komuś wartość koloru, ogólniki jednak, których używa
nasza krytyka: , Koloryt żywy, jędrny, miękki (?), so-
czysty, pełen smaku" i t. p. są orzeczeniami, które
wcale już nie wskazują, ani w czem leży istota zalet
kolorysty, ani też o ile dany obraz do niej się zbliża.
Ostatecznie porównając je z obrazami, do których się
stosują, przychodzi się do wniosku, że przeciętny
mawca malarstwa, za cechy kolorysty bierze uJcoloro-
wanie obrazu : ułożenie pewnych plam kolorowych,
które naturalnie może uważać za smaczne lub nie,
stosownie do tego, czy jego gust osobisty ma predy-
lekcyą do czerwonych, zielonych lub fioletowych pro-
mieni światła.
Tymczasem zalety kolorysty opierają się na pod-
stawie głębszej, bardziej zasadniczej, niezmiennej ani-
żeh smak. Opierają się mianowicie na harmonii harw,
istniejącej w naturze, stałej i obowiązującej każdego
malarza, bez względu na to, czy jest ^soczysty",
^miękki" lub „jędrny'*.
Wszystkie przedmioty, jakie się widzi, mają swoje
właściwą barwę, która w języku malarskim nazywa
się lokalną. Barwa ta, jakkolwiek jest stałą cechą da-
nej rzeczy, jednak pod wpływem rozmaitego natężenia
światła, oddalenia od oka patrzącego i sąsiedztwa
innych barw przybiera rozmaite odcienia. Inną jest
w słońcu , inną w pokoju , inną w czas pochmurny,
inną w^ świetle, inną w cieniu. Każda pora dnia, ilość
pary wodnej w powietrzu — jednem słowem wszy-
483
stko, co wpływa na natężenie światła lub jego barwę,
oddziaływa na wartość kolorów lokalnych.
Każdy człowiek, najmniej nawet obdarzony zmy-
słem obserwacyjnym, może zauważyć, że o zachodzie
słońca, wszystkie płaszczyzny oświecone jego promie-
niami nabierają odblasku żółtawo-czerwonego, pła-
szczyzny zaś zostające w cieniu zabarwiają się błę-
kitno, gdyż światło dochodzące do nich zabarwia się
odcieniem błękitnej, przeciwnej zachodowi strony nieba.
Kolory te, żółty i błękitny w konwencyonalnej mowie
malarskiej, nazywają się pierwszy: ciepłym, drugi zi-
mnym. Są to kolory dopełniające się i podnoszące
wzajemnie swoje wartość, będąc obok siebie. Otóż
malarz, malujący zachód słońca, jeżeU chce żeby obraz
jego był harmonijnym, powinien wszystkie przedmioty
oświecić tak, jak to ma miejsce w naturze — utrzymać
światła ciepłe i zimne cienie. Oprócz tego, różne barwy
lokalne w rozmaity sposób są wrażliwe na zabarwienia
świetlne. Zieloność drzew^ żółty piasek, biała ściana
domu, strzecha słomiana — wszystko to jakkolwiek
przybierze odblask różowy lub żółty w świetle i od-
cień błękitny w cieniu — przybierze w pewnym tylko
stopniu, zachowując zresztą odrębność swojej barwy
lokalnej. Następnie, każda płaszczyzna, na którą pada
światło, odbija je — refleksuje, jak się mówi w ma-
larstwie — zabarwia te odbite promienie swoją barwą
lokalną i oświeca niemi najbliższe siebie przedmioty.
I tak dalej i dalej — przełamywanie się tych wszy-
stkich świateł czystych, refleksów i cieni, idzie do nie-
skończoności i zlewa się w jedne wielką harmonijną ca-
łość — harmonijną wtedy tylko, jeżeli te wszystkie bar-
wy będą utrzymane w prawdziwym do siebie stosunku.
S. ^Vitkiewicz. 28
— 434 —
Jeżeli przykład ten wzięty z najłatwiejszego do
zobaczenia, gdyż najjaskrawszego efektu światła, za-
stosujemy do wszystkich możliwych oświetleń , jakie
nieskończona w rozmaitości natura okazać może, bę-
dziemy mieli ogólną, stałą zasadę harmonii barw w ma-
larstwie i zasadniczą miarę do ocenienia wartości ko-
lorystycznej każdego obrazu.
Niema nietylko dwóch par oczu jednakowych,
ale nawet u jednego człowieka zdarza się, że każde
oko jest inaczej wrażliwe na działanie barw. Wszy-
stkie jednak oczy, niedotknięte stanowczo daltonizmem,
widzą równie dobrze harmonią barw, jakkolwiek mogą
w rozmaity sposób widzieć barwy lokalne. Jestto ró-
żnica indywidualna , która wpływa na to , że dwa
obrazy dwóch różnych malarzy, przedstawiające jeden
i ten sam motyw koloru, mogą być zupełnie dobre
a jednak będą się zupełnie między sobą różnić. Ró-
żnica leżeć będzie w rozmaitym stopniu natężenia
barw lokalnych i co zatem idzie wszystkich zachodzą-
cych między niemi stosunków.
W malarstwie jest tak jak w muzyce. Jeżeh mo-
tyw koloru w obrazie będziemy uważaH za motyw
melodyi w muzyce, to, jak ten ostatni możemy tran-
sponować na ton wyższy lub niższy, tak samo możemy
używać barw jaskrawszych lub bledszych, zachowując
naturalnie między niemi harmonią, czyli wytężając
wszystkie w równym stopniu. Inaczej będzie się robić
fałsze, które w zupełności odpowiadają fałszom w mu-
zyce. Przy ocenianiu więc wartości kolorysty, trzeba
tę jego indywidualność zostawić nietkniętą i szukać
tylko harmonii — tak samo jak nie można robić za-
435
rzutu, że ktoś śpiewa barytonem, a nie tenorem, jeżeli
śpiewa dobrze.
Chcąc dla całej działalności danego artysty zna-
leść odpowiedni wykładnik jego wartości, trzeba pa-
trzyć na wszystkie jego dzieła. Jeżeli między niemi
zachodzi zbyt wielkie podobieństwo, jeżeli naprzykład
w całym szeregu obrazów powtarza się jeden i ten
sam motyw formy, barwy i światła — jestto talent
ciasny, ubogi, który doszukawszy się jednego jakiego-
kolwiek zjawiska w naturze i odtworzyw^szy je pier-
wszy raz ze szczerą intuicyą, następnie powtarza ru-
tynicznie, manierycznie, raz wynalezioną kombinacyą
tonów lub linij , jak rzemieślnik , umiejący wyrabiać
jedne tylko drobną, składową cząstkę wielkiej ma-
szyny. Jeżeli zaś każdy obraz jest inny — będzie lo
natura wielka, bogata, nigdy nie schodząca do rze-
mieślniczego używania umiejętności, intuicyą wiecznie
czujna , wyobraźnia w stanie ciągłego pobudzenia —
ciągle nowa i przy każdem nowem tworzonem dziele,
jakby na nowo ucząca się. Natur takich jest mało.
Nawet wielcy koloryści weneccy są w obrazach bardzo
jednostajni i powtarzają właściwie zwykle ten sam
motyw oświetlenia popołudniowego w dzień pogodny.
W portretach dopiero Tycyana widać , że włada on
wszelkiemi subtelnościami koloru.
Jeżeli harmonia leży w samej naturze, jeżeli
każde zdrowe oko może ją widzieć — dlaczego tak
mało jest kolorystów? Zkąd się biorą te wszystkie
monotonne, rude, czarne lub szare płachty, jakiemi
jest większość obrazów jeszcze dzisiaj ? Oto ztąd, że
malarze są źle uczeni, źle wychowywani.
Jednostronność kierunków, panująca do niedawna
28*
— 436 —
w szkołach i akademiach , doprowadza do tego , że
cała obserwacja skierowuje się wyłącznie do badania
formy i schodzi do zupełnego wyłączenia koloru z na-
tury. Był czas, że lekceważono kolor, jako najlichszą
właściwość malarza ! Kontury ! kontury ! — wyły
wszystkie uczone i patentowane powagi, zasiadające
w świątyniach sztuk wyzwolonych. Nic też dziwnego,
że kto przez lat 5 — 10 widział wszystko czarno i biało,
węgiel i papier, a co najwyżej brunatno — nie może
już potem nic innego dojrzeć w naturze.
Romantyzm, rozbiwszy w puch harcapowy kla-
sycyzm w literaturze, rozbił go też pod wodzą Dela-
croix w malarstwie. Sztuka straciła na powadze —
na nudzie ! Nic nie pomogło, że Ingres trzymał w ręku
kartkę z napisem: „Le dessin est la probite de lart" —
trzyma ją i dotąd na pomniku w szkole sztuk pięknych
w Paryżu ; pomimo to, koloryści zawojowali świat
sztuki. I kolor to, kolor ozdobił pogardzanych pejza-
żystów gwiazdami legii honorowej, i co lepiej jeszcze,
chwałą, której już żadna akademia nie myśli, bo nie
może, zaprzeczać.
Sztuka zyskała na przestrzeni, na środkach, uzu-
pełniła się. Gdyż, cokolwiekbądź mogą mówić zwo-
lennicy linijnej kaligrafii — nie może być uważane za
arcydzieło malarsttva to, co jest licho malowane^ co
jest liche w kolorze.
Wszystkie zalety genialnego malarza kolorysty
cechują obrazy Bocklina.
W umyśle każdego oczytanego człowieka słowo :
Idyla — związane jest z pojęciem czegoś miękkiego,
cichego, marzycielskiego — każdy też, stając wobec
,Idyli morskiej" Bocklina, wobec tego dzikiego i po-
— 437 —
nurego obrazu doznaje pewnego zdziwienia — rozcza-
rowania. Jestto idyla przejmująca dreszczem !
Odpływający gdzieś w dal ocean zostawił na
sterczącym, pośród rozbryzganych pian fali, głazie, ja-
kieś dziwne i groźne postacie. To blade ciało Nereidy,
pokryte morskiemi porostami, pieszczącej się lubieżnie
z olbrzymim, przepysznej zielonej barwy wężem, pa-
trzącej nań wzrokiem namiętnym, zmysłowym ; — ten
dziki Tryton, wynurzony z głębi dna tajemniczego*
pokryty mułem, z pod którego prześwieca złota łuska,
okrywająca jego lędźwie, — trąbiący na konsze, gdzieś
w mroczną dal wieczoru, w której bałwani się grana-
towy i groźny ocean, bramowany srebrnemi pianami ; —
wszystko okryte cieniem zapadającej nocy i dziwną,
doprowadzoną do ostatnich krańców doskonałości har-
monią barw — harmonią tak doskonałą, że wrażenie
estetyczne, które od niej się odbiera, przechodzi w uczu-
cie prawie materyalnej rozkoszy — oto „Idyla mor-
ska". Zamiast wiotkiej, różowej i jasnej dziewczynki,
bawiącej się motylem, wśród kwitnącej łąki, w towa-
rzystwie sentymentalnego chłopca — dzika i tajemni-
cza namiętność w silnem ciele Nereidy; zamiast mo-
tyla wąż — a kochankiem brodaty i poczochrany try-
ton — zamiast cichej łąki brzęczącej owadami — po-
nury ryk ciemnej fali. Idyla strasznego i tajemniczego
żywiołu, jakiem jest morze — którego najpowolniejszy
ruch wypełnia powietrze groźnym szmerem, którego
burzliwe, konwulsyjne szamotania rozlegają się rykiem,
trzaskiem, wybuchami podobnemi do echa „stu gro-
mów" : którego powierzchnia zmienną jest jak nic na
świecie — a głębia tajemnicą bajki ; którego strasznej
siły najsłabszy przejaw jest zgubą człowieka. Idyla ta-
— 458 —
kiego żywiołu nie może być inną jak w obrazie
Bócklina
Bócklin jest głębokim myślicielem — poetą, —
jestto jego zaleta niezależna od geniuszu malarza.
„W sztuce jak w moralności — powiada Renan —
mówić jest niczem — czynić wszystkiem". Otóż Bócklin
nie w podpisie tłómaczy ideę swoich obrazów, lecz
swemi artystycznemi środkami zmusza widza do od-
czuwania takich wrażeń, jakie mu chce narzucić.
Bócklin transponuje kolor natury na najwyższy,
dostępny malarstwu ton; harmonizuje go w sposób
bezprzykładny; przetapia farby na powietrze, skały,
wodę - tak że obraz jego robi zupełne wrażenie na-
tury. Zdaje się, że ten świat fantastyczny jest w rze-
czywistości — bo też dla wyobraźni Bócklina jest on
rzeczywistym. Bócklin jest szczerze fantastycznym —
nie udaje na zimno^ — nie nicuje form greckiej sztuki
z erudycyą pedantycznego niemieckiego profesora;
jeżeli się niemi posługuje , to dlatego , że wewnątrz
swojej zagadkowej duszy żyje z niemi i obcuje. Drugi
obraz Bócklina, którego tytułu nie pamiętam: nad
bagnami zarosłemi oczeretem , wśród którego płynie
strumień i stoją wierzby, — przelatuje ciemną, poroz-
rywaną błyskawicami chmurą burza, kołysząc gałęzie
drzew i chyląc badyle trzciny. Na ziemi leży trup,
którego zabójca obrabowuje — wszystko prawdziwe.
Ale za strumykiem, na którym leży kładka, stoją trzy
straszne, wstrętne wiedźmy — wyrzuty sumienia czy
wogóle emblematy potworności i okropności zbrodni.
Jedna z nich na cienkich jak patyki łydkach, z ogro-
mną napuchniętą twarzą, obwiniętą wieńcem zielonych
żmii - patrzy jakąś straszną, rozwartą, krwawą źre-
— 459 —
nicą ; drugie miotane gniewem szamocą się, śmigając
w ręku wężowemi biczami. Znowu grecka forma :
twarz meduzy — ale nie twarz meduzy z greckiej
rzeźby zamieniona w zimny i symetryczny ornament —
tylko coś żywego, coś okropnego i wstrętnego. Obraz
ten nie jest traktatem o moralności — tylko jest po
malarsku wyrażonem obrzydzeniem , jakie zbrodnia
w duszy artysty wzbudza. Natura piękna, figury ubrane
w ładne, kolorowe ubrania — i nagle wzrok pada na
te trzy wiedźmy, od których się wzdryga. Znowu ma-
larz gra na duszy widza posłusznej mu, jak instrument
palcom muzyka. Tak samo jak kolor każdego obrazu
Bócklina jest inny, tak też i nastrój uczucia w każdym
się zmienia. Ód groźnego dramatu do cichej sielanki —
od wybuchu wesołości do melancholii — przez wszy-
stkie stopnie uczuć prowadzą widza jego obrazy.
„Willa nad morzem", malowana dwa razy — za
każdym w całkiem innym tonie , jak wymownie wy-
raża samotność i melancholijną tęsknotę goniącą wzro-
kiem gdzieś za dalekości widnokręgu. Malownicze linie
zrujnowanej architektury — silna i świeża rośhnność,
wśród której górują olbrzymie cyprysy, nachylone
w stronę lądu wielkiem tchnieniem wiatru, idącego
z bezmiernych płaszczyzn morza i morze, którego osta-
tnie, płytko rozlewające się fale, szemrzą i chlupoczą
o podnóża skał. Wśród tego pejzażu samotna kobieta
patrząca w cichą dal wieczoru — oto obraz. Raz jest
namalowany w szarym, bladym, spokojnym tonie —
a drugi raz na wierzchołkach cyprysów i szczytach
ruin złoci się odblask zachodniej zorzy.
A oto znowu wśród ogrodów i winnic stoją staro-
rzymskie winiarnie, w kwiatach pod błękitnem nie-
— 440 —
bem, oblane jakiemś jasnem, miłem, ciepłem i łago-
dnem słońcem. Od tych barw jasnych , od blasków
słońca, łagodnych linij pejzażu i pół pijanych Rzymian
wieje swoboda, wesołość i szczęście.
Harmonia barw istnieje w naturze nieprzepartą
loiką praw fizycznych ; jeżeli w pochmurny dzień prze-
drze się z za kopuły obłoków jeden promień słońca —
w tej chwili wszystko się zmienia. Światła, półtony,
cienie, refleksy przeinaczają się drogą naturalnego dą-
żenia do równowagi świetlnej, do harmonii. Malarz
nie ma tych prostych, co natura środków. Malarz musi
sztucsnemi środkami wywoływać wrażenie prawdy.
W tem właśnie leży mistrzowstwo Bócklina. Właściwie^
techniki, w tem znaczeniu, jakie zwykle się temu wy-
razowi nadaje — u niego nie czuć i nie widać. Nie
ma tu lakiernictwa. Wobec jego obrazów nie przy-
chodzi na myśl ani , śmiałość", ani .zręczność-', ani
„deHkatność pędzla'^, — ani żaden inny ceniony przez
pseudo znawców przymiot malarza. Farba, farba taka
jak na palecie, surowa, ordynarna glina, spreparowana
w fabryce, nie istnieje tu wcale. Bócklin nie maluje
farbami takiemi, jakie są — tylko tonami powstającemi
z ich kombinacyj, — tworzonemi przez niego bez ża-
dnej recepty — z niepojętą siłą intuicyi, otwierającą mu
tajemnice tworzenia się zjawisk świetlnych w naturze.
Komu się zdarzyło być w ciasnym wąwozie gór-
skim — w wąskim korytarzu ścian skalnych, gdzie
spojrzawszy w górę, widzi się popękane głazy, wiszące
nad głową, jakby zatrzymane w locie i czające się
z jakimś złym zamiarem — ten zepewne odczuwał to
wrażenie, jakiegoś nieuniknionego niebezpieczeństwa,
które przykuwa na miejscu lub nagli do ucieczki. To
— 441 —
właśnie wyraża obraz Bócklina, na którym widać
strasznego, stalowego gadu, wysuwającego się ze szcze-
liny skalnej nad wąwozem , którym uciekają w pani-
cznym strachu drobne postacie ludzkie, tłocząc się na
most wiszący nad przepaścią, w której pieni się po-
tok. W tym jak i w innych obrazach Bócklina odma-
lowany jest z nadzwyczajną prawdą stosunek czło-
wieka do wielkich zjawisk w naturze — i to, co wobec
nich on może odczuwać i myśleć.
Oto „Anachoreta" : pod prostopadłą ścianą skałj>
z której zwieszają się pnące krzaki górskich krzewów;
na kamieniu, z którego zejść nie podobna, — chyląc
się przed krzyżem z nieociosanych belek, biczuje sobie
nagie plecy jakiś starzec — przykuty tu swoją wiarą
na zawsze — do śmierci, na którą czekają krążące
nad nim kruki. Głębokie pojęcie dramaty czności tej
fatalnej sytuacyi — odpowiada nieporównanemu uro-
kowi koloru. Szara skała, czerwonawe zwiędłe liście
krzewów, z za których wyziera ciemny błękit pogo-
dnego nieba — kolor ciała anachorety i kolor czar-
nych skrzydeł kruczych — wszystko razem stanowi
wspaniałą, jednolitą harmonią. W obrazie tym łatwiej
niż w innych znaleść dowód na to, że malarz sztu-
cznemi środkami musi wywoływać wrażenie prawdziwe.
Kruki namalowane są ciemną i silną błękitną farbą,
która w stosunku do nieba tak traci na wartości, że
się wydaje czarną — zaś w stosunku do ciemnych
zagłębień skały, z któremi równa się co do siły, na
mocy kontrastu tonów ciepłych i zimnych, uwidocznia
to ptastwo, któreby inaczej zlało się z resztą cieni.
Nie chcę dalej przedłużać opisów innych obra-
zów, z których każdy jest poematem — radzę tylko
— 442 —
każdemu, kto może być w Monachium, by poszedł je
oglądać. Za placem królewskim, z przeflancowanemi
na bruk monachijski Atenami; przy Brienner Strasse,
pośród nudnych skrzynek mieszczańskich domów,
wznosi się najeżona szczytami, gzemsami, balkonami,
biustami i herbami fasada domu uwieńczona lotną
figurą sławy. Tam, złoconą bramą, otwieraną przez
przyzwoitego, poważnego stróża w towarzystwie ogro-
mnego starego doga, wchodzi się na małe podwórko,
a z niego po kilku stopniach do galeryi obrazów hra-
biego Schacka.
Cicho i pusto tu. Czasem kilku Anglików, kilka
miss, wpisawszy imiona swoje do pamiątkowej książki,
wodzą płowemi oczyma po ścianach , podniecając się
do zachwytów odczytywaniem katalogu. Niemiec, jeżeli
tu bywa, to przejezdny lub malarz; zwykły monachij-
czyk nigdy. Nie dziw, niema tu nigdzie napisów:
„Hofbriiuhausbier, hier zu haben", — a właściciel, ro-
mantyk poeta, zgromadził dzieła sztuki z charakterem
tak różnym od bieżącego smaku , jak ta dziwaczna
fasada domu , od bezbarwności otaczających go ka-
mienic.
Wszystkie te obrazy wymownie ilustrują roman-
tyczny gust właściciela — nie wszystkie jednak równie
pochlebnie mówią o jego znawstwie. Pedanterya, na-
wet w fantazji, nie opuszcza Niemca. Pedantycznie bo-
wiem zgromadzono tu wszystko, co pod względem
tematu ma być fantastycznem i romantycznem, chociaż
w istocie niem nie jest. Chętnie też można pominąć
wszystkich Schnorrów, Fuhrichów, GenelHch itp., da-
jących odgrzany klasycyzm z romantycznym sosem na
zimno, — żeby się dłużej zatrzymać przed melancho-
448
lijnemi obrazami Feuerbacha, bajecznemi do dzieciń-
stwa Schwinda ; pysznemi kopiami Lenbacha i zachwy-
cać się fantastycznemi poematami barw Bocklina.
Bócklin urodził się w Bazylei w r. 1827. W po-
czątkach miał do zwalczenia opór stawiany jego arty-
stycznym pragnieniom przez ojca^ miejscowego kupca.
W końcu zaczął studya w 1846 r. w Dusseldorfie.
Wszechstronna jednak jego natura nie dała się w kar-
bach jednej szkoły utrzymać. Udał się też wkrótce do
Brukselli, a ztamtąd do Paryża, gdzie przebył rok 1848,
którego krwawe i bohaterskie walki zostawiły głębokie
w jego umyśle wrażenie. Z Paryża, miotany ciągłym
niepokojem , wrócił znów do Bazylei , a ztamtąd do
Rzymu. Nędza towarzyszyła mu stale w tych wędrów-
kach. Pomimo to ożenił się z młodą rzymianką, której
całym posagiem była nadzwyczajna piękność i szczę-
ście, które mu przyniosła. Portret jej jest jednem z ar-
cydzieł Bocklina.
Z Rzymu przyjechał do Monachium , gdzie na-
trafił na pierwszego człowieka , który się na jego ta-
lencie poznał i rozmiłował się w jego obrazach; był
nim hrabia Schack. Dzięki zdobytym tu środkom ma-
teryalnym, talent jego mógł się w całym swoim prze-
pychu okazać.
W r. 1858 został wezwany razem z Begasem,
Lenbachem i Rambergiem , na profesora do nowo
otworzonej szkoły w Weimarze Nie mógł jednak ten
dziwny, niespokojny i pomimo sławy i uwielbienia,
samotny człowiek długo tu wytrzymać. Wrócił więc
po paru leciech do Rzymu.
Pomimo sławy, pomimo nadzwyczajnego talentu
^ 444 —
i pracy, byt materyalny nie był wcale zabezpieczony.
Życie było ciężkie do utrzymania i twarde do znie-
sienia. Wrażliwa i rwąca się natura jego miotała się
w rozterce. Zdenerwowany do obłędu ciągłym wysił-
kiem, wobec nowych coraz trudności, które sobie
w sztuce stawiał — dręczony z zewnątrz ciężkiemi
warunkami bytu, umysł jego przezierał z dziwacznych
pomysłów i przeraźliwych barw, utworzonych w tyra
czasie obrazów.
W końcu, miasto rodzinne przypomniało sobie
o nim. Zakupiono ,, Polowanie Dyany*", które wzbu-
dziło nadzwyczajny entuzyazm i poruczono mu ozdo-
bienie freskami ścian tamecznego muzeum. Pomimo to,
nie mógł tam Bócklin pozostać. Widzimy go znowu
w Monachium, gdzie powstaje kilka nowych obrazów;
w końcu przenoszącego się do Florencyi, w której zda-
wało się , że na zawsze zostanie ; — lecz tu zaczyna
go dręczyć wzrastająca tęsknota do ojczyzny i ma się
podobno przenieść do Zurychu. Oto szematyczne i su-
che wyliczenie najwidoczniejszych faktów z jego życia.
Lecz istotna^ wewnętrzna treść jego daje się wyczytać
w obrazach, maluje się na tej twarzy dziwnej, zmę-
czonej, jakby pijanej fantazyą.
Nie odrazu Bócklin był takim ; — piętno szkoły
widać na pierwszych obrazach, przypominających
Poussina. Wprędce jednak otrząsnął z siebie wszelki
wpływ zewnętrzny i zajaśniał samotny i wielki, jak
dziwny meteor w nowoczesnej sztuce.
Bócklin nigdy zapewne nie będzie popularnym,
gdyż w jego obrazach niema anegdoty ilustrującej
bieżące uczucia i myśli tłumów -— ale dla każdego,
— 445 -
który doszedł do tak wysokiej kultury ducha, że może
i potrzebuje doznawać wrażeń od natury i sztuki,
bez względu na ich praktyczną wartość, — dla ka-
żdego takiego Bócklin będzie jednym z największych
artystów, nietylko dziewiętnastego stulecia.
•^9
KRAKOWSKIE SADY.
^erwilizm" — „ warchol stwo''; „stańczykowstwo" —
'^ ^anarchia'' ; ,,służalst\vo% „głupota", „skandal" ;
„krzykacze", „protestanci", — w ton lub gorszy jeszcze
sposób rozmawiano u nas przez parę tygodni, — za-
cząwszy dyskusyą tam , gdzie ona zwykle się kończy,
t. j. od oszczerstw, osobistych insynuacyj , omal że
nie od pięści.
Komitet konkursowy, p. Dykas i jego projekt,
wszystko było przedmiotem obelg i protestów z jednej
strony, zażartej obrony z drugiej, która obelgi odda-
wała z procentem. Ani ta dyskusyą po konkursie, ani
wszystkie sprawozdania, jakie o nim można było czy-
tać, nie wyjaśniły bynajmniej sprawy, ponieważ jak
pierwsza tak i ostatnie nie opierały się na faktycznych
lub rozumowych dowodach, tylko na osobistych sen-
tymentach i upodobaniach.
Dzisiaj położenie się wyjaśnia Nad wzburzonemi
falami opinii pubhcznej, jak gołąbka pokoju, unosi się
list pani M. z T. Przeździeckiej, przebaczający „war-
chołom i protestantom", ponieważ : „to się stało ze
— 447 —
czci i miłości wygórowanej ku niemu (Mickiewiczowi);
a z krewkości młodzieńczej imaginacyi (pp. L. Jenike,
J. K. Gregorowicz, J. Kossak, A. Wiślicki, Wł. Ma-
leszewski) , którym się zdaje, że nigdy dostatecznie
swych uczuć wyrazić nie można..."
Najważniejszym jednak faktem jest ogłoszenie
protokółu narad sądu konkursowego. Oprócz tego do-
kumentu, jest jeszcze list Matejki — curiosum arty-
styczne i kilka piśmiennych protestów, dających wy-
obrażenie o prądach opinii publicznej.
Naturalnie, z pod dyskusyi powinno być zupełnie
wyłączone obwinienie komitetu i p. Dykasa o brak
dobrej woli — obwinienie, nie poparte faktami, więc
będące prostem oszczerstwem, o które rozprawiać się
należy w sądach — nie na szpaltach pisma
Nie można też mieć rzeczywistego pojęcia o war-
tości nagrodzonego projektu, nie widząc go — można
tylko sprawdzić, jak projekt ten przedstawiał się kra-
kowskim sędziom i o ile ci ostatni wykazali odpo-
wiednie swemu stanowisku zdolności i wiedzę i uspra-
wiedliwi zaufanie społeczeństwa.
Dyr. Guillaume „uważa Nr. 6 (p. Dykasa) jako
względnie najlepszy**, chwali jego prostotę, doskonałość
wykonania, dobry pomysł figur bocznych i dzieci czer-
piących ze źródła poezyi, jako też pomysł orła, na-
dający pomnikowi cechę narodową (?), dodaje jednak:
„wprawdzie możnaby żądać dla pomnika największego
wieszcza więcej natchnienia i więcej podnioslości ; pro-
jekt jest wogóle 0hyt skromny dla celu i miejsca na
Morem ma stanąć; ale ostatecsiiie najlepiej stosunkoiuo
wykonany..." Dalej jednak czuje potrzebę usprawie-
dliwienia się nawet z tej skromnej opinii o projekcie
— 448 —
p. Dykasa: ^Podług tego co wiem o Mickiewiczu i co
w moim narodzie sądzą o jego dziełach, uważam tego
poetę za geniusz klasyczny (?) natchniony legendami
swojego narodu. Widząc, zaś pomiędzy projektami wy-
stawionemi, model w stylu Masycznym i słysząc, ke
mokną go znacznie zmienić w duchu narodowym, za-
proponowałem jego nagrodzenie'' .
Na drugiem zaś posiedzeniu dyrektor Guillaume
jeszcze mniej przychylne zdanie wyraził o projekcie
p. D. : „pomnik ten jest zimyiy, bez życia i poezyi i pod
względem narodowym nie dość sympatyczny^ ; w końcu
zaś proponuje nowy konkurs „ze względu, iż Nr 6
nie odpoiviada w stvej obecnej formie wymaganiom po-
mnika dla Mickiewicza, który powinien być apoteozą
i mieć cechy wspaniałości (glorieux) i świetności
(eclat)".
Za wyjątkiem prof. Zumbuscha/ który tylko bar-
dzo małych zmian żąda , uznając projekt p. Dykasa
za najodpowiedniejszy wymaganiom (czyim? jakim?)
i podnosząc jako zaletę to, że postać Mickiewicza „jest
tak delikatnie wypracowana , że robi wrażenie nie-
wieście (?j" za wyjątkiem też prof Zacharjewicza, który
bezwzględnie uważa nr 6 za „genialny i monumen-
talny^ — za wyjątkiem tych dwóch panów, wszyscy
inni członkowie podzielają zdanie dyr. Guillaume.
Wszyscy żądają więcej , niż jest w projekcie p.
Dykasa, ostateczne zaś wnioski przedstawiają się jak
następuje :
Prof. Sokołowski „uważa^ że nie należy polecać
nr. 6 do wykonania", ^gdyż takowy nie jest bezwzglę-
dnie dobry".
Hr. Lanckoroński , zmieniając zupełnie projekt
— 449 —
p. D. znajduje, że ^ma on zalety taniości (!) i daje
rękojmię (jaką?), że autor zdolny jest go wykonać.''
P. O drży wolski przyznaje względne pierwszeństwo
na pierwszem posiedzeniu, na drugiem zaś lepiej uspo-
sobiony, „poleca do wykonania," pomimo, że archi-
tektura nie jest zastosowaną do warunków konkursu.
P. Pryliński uważa nr. 6 za godny zaledwie dru-
giej nagrody i żąda powtórnego konkursu.
Hr. Sierakowski: nr. 6 do pierwszej nagrody nie
powinien hyó przedstawiony.
P. Roemer nie poleca nr, 6 do pierwszej nagrody.
Przewodniczący zaś p. P. Popiel uważa projekt
p. Dykasa za zupełnie nie odpowiedni i proponuje
nr, 11 pana Celińskiego.
Pomimo tak nieprzychylnych zdań sędziów, pan
Dykas dostaje pierwszą narodę, zawotowaną dziesięciu
glosami przeciw jednemu i projekt jego poleca się do
wykonania pod następnemi warunkami :
„Postać główna ma być bardziej ożywiona i na-
tchniona, — a poeta powinien być przedstawiony
w sile wieku. Pióro i zwój mają być usunięte, nato-
miast dodać należy lirę złożoną na odłamie skały
i ozdobioną wieńcem laurowym złożonym.**
„Obydwa baseny powinny być zastąpione przez
odpowiednie motywa architektoniczne. Woda płynąć
powinna nie z muszli, ale z szerokiej urny czyli kra-
teru i ma być złocona. Orzeł ma być bardziej reali-
stycznie wykonany, nie heraldyczny i w postawie zna-
mionującej zabieranie się do odlotu, ze wzrokiem skie-
rowanym w przestrzeń."
„Dwie postacie alegoryczne, tudzież dzieci, po-
winny być bardziej w duchu narodowym nacechowane."
S. Witkiewicz. 29
450
Cóż więc pozostało z projektu p. Dykasa? Miej-
sca, na których ma stać Mickiewicz i boczne figury,
jako też dzieci nad basenem, — ornament bardzo
właściwy na etykiecie flaszki z wodą kolońską —
a uważany przez sąd krakowski za śliczny pomysł.
Każdy ze znajdujących się na konkursie proje-
jektów, mógłby być tak samo przystosowany do wy-
magań sędziów, a nawet Kopernik, Syrena na Starem
Mieście lub książę Paszkiewicz, mogliby w tych warun-
kach przenieść się na rynek krakowski i odpowiedzieć
żądaniom niewybrednego i rozmiłowanego we własnym
projekcie krakowskiego sądu.
Komitet użył modelu p. Dykasa jako wieszadeł,
na których rozwiesił swoje blade i wątpliwej wartości
artystycznej wyobrażenia o pomniku Mickiewicza. Na-
grodził też nie pana Dykasa, lecz swój własny pro-
jekt — zlepek dyletanckich formułek i konwencyonal-
nych symbolówz recepty na przedstawianie narodowych
wieszczów.
Ten Mickiewicz , któremu podnoszą głowę , od-
bierają pióro i papier, — dają lirę, ożywiają, poru-
szają ■ — robi wrażenie jakiejś kukły przebieranej na
maskaradę.
Projekt p. Dykasa, młodego artysty ^ któremu
^ grono" dojrzałych maków wlewa, na zimno, natchnie-
nie, apoteozę, ducha narodowego, wzniosłość, wspa-
niałość... jestto coś całkiem dziwacznego, coś dzie-
cinnie śmiesznego wobec poety, który wołał:
.,Bez serc, bez ducha, to szkieletów ludy
Młodości podaj mi skrzydeł!"
Go teraz ma począć p. Dykas?
451
Kiedy Papież Paweł IV zaproponował nieśmiało
Michałowi- Aniołowi przykrycie nagości figur w , Są-
dzie ostatecznym" — Michał- Anioł odpowiedział: „Po-
wiedzcie Papieżowi, niech się zajmuje doskonaleniem
ludzi, jestto trudniej, ale pożyteczniej, niż poprawiać
obrazy" i malował dalej tak, jak sam chciał. Tak po-
stępuje wielki talent, wielka indywidualność artystyczna,
która ma siłę narzucić siebie tłumom i której dzieła
pozostają na zawsze wielkie ; tak postępuje każdy ar-
tysta, nawet o mniejszym talencie, mający choćby bez-
wiedne poczucie swej oryginalności.
Rzeźbiarz, czy malarz, każdy powinien jednakowo
dobrze zachować zasadniczy kształt ręki, nogi lub
głowy i zastosować każdą słuszną uwagę tyczącą się
tego kształtu, — ale charakter tej ręki , tej głowy —
jestto jego indywidualność — treść istotna jego ta •
lentu, tak samo jak charaUer całego jego dsiela —
którego nikomu nie wolno jest zmieniać.
Jeżeli pomimo postanowienia, że tylko dodatnie
strony modeli należy podnieść i ogłosić, projekt p.
Dykasa przedstawia się, w protokóle, jako miernota,
której tylko względne zalety opracowania przyznano ;
jeżeli zupełnie uznano za nieodpowiedni jako pomysł,
jako wyraz znaczenia Mickiewicza, a jednak uznano
za najlepszy — to cóż myśleć o reszcie modeli ?
Więc nie ma u nas rzeźbiarzy ? Nie ma artystów ?
Są tylko kamieniarze, u których można obstalować
taki a taki „monument" — za taką a taką, o ile mo-
żna najniższą cenę?
Takby wypadałoby sądzić z protokółu krakow-
skiego sądu.
Zachodzi tylko pytanie, czy sąd ten jest kom-
29''
— 452 -
petentny, czy zdanie jego opiera się na pewnych ro-
zumowych motywach — czy jednem słowem krakowscy
sędziowie znają się na rzeźbie?
Otóż protokół, który mamy przed oczami, daje
bardzo złe w tym względzie świadectwo.
Każdy prawie pomnik jest połączeniem archi-
tektury i rzeźby — a pomnik Mickiewicza miał we-
dług programu mieć część architektoniczną w stylu
odrodzenia.
W protokóle nie znajdujemy żadnego wyjaśnienia
prawie, co do tej strony modelu p. Dykasa. Oprócz
wzmianki dyr. Guillaume, że architektura nr. 6 jest
lepssa od nr. 11, i negatywnego zdania p. Odrzy wol-
skiego, który zauważył, iż ^^nieodpowiada ściśle mate-
ryałowi przepisanemu w warunkach konkursu — nie
ma nic więcej.
Co do rzeźby, znowu dyr. Guillaume'a zdania
są jedyne, które coś mówią o pomniku p. Dykasa.
Zdania te ogólnikowe, bardzo względne, redukują się
do dwóch słów „doskonałość wykonania" — t. j. sa-
mej roboty. Nie znajdujemy żadnej wzmianki doty-
czącej formy — rysunku figur p. Dykasa.
Drugi specyalista prof. Zumbusch mówi „o czy-
stości linii i wykonania'', i wyraża zdanie , które jest
wprost komicznem o „wrażeniu niewieściem", jakie
robi postać Mickiewicza.
P. Popiel powtarza zdanie Guillaume, dodając
od siebie „techniczne zasługi ** projektowi p. Dykasa.
Oto wszystko , co w protokóle jest o wartości
rzeźbiarskiej nagrodzonego modelu.
Inni członkowie nie wyrazili w tym względzie
— 453 —
żadnych swoich przekonań — oprócz kilku ogólników
o „monumentalności i genialnej prostocie."
Z jakiemiś szerszemi, motywowanemi zdaniami
wystąpił przewodniczący p. Popiel i zdradził się w nich
z absolutną nieznajomością historyi sztuki i bardzo
zacofanemi pojęciami o nowożytnej rzeźbie.
Pan Popiel znajduje, że „klasyczna forma" nie
jest ohcą i czasom odrodzenia" — kiedy ona jest ich
zasadniczą cechą !
Nie pierwsze czasy odrodzenia mają, jak chce
p. Popiel „więcej bujności", tylko ostatnie. Nieśmiało
wykłuwający się z pod średniowiecznych form klasy-
cyzm, jeżeli od Masacia zaczyna być bardziej wyraźny,
to dopiero w pysznych kształtach Rafaela i potężnych
Michała-Anioła zrzuca z siebie ciasną skorupę średnio-
wiecznej sztuki. Idąc dalej, w końcu „bujnieje" tak
dalece, że wyradza się w przeładowany i spotworzony
P. Popiela nie razi podobieństwo Mickiewicza
do rzymskiego senatora w projekcie nr. 11: „boć pro-
fesor i wieszcz ma prawo (?) do tego"; p. Popiel chce
żeby Mickiewicz był przedstawiony „nie takim jak był,
lecz jak go sobie wystawiamy."
Kto na całym obszarze ziemi, na którym czytają
,^Pana Tadeusza" lub „Dziady" — „Sonety" czy „Wa-
lenroda" — może wyobrażać Mickiewicza, stojącego
na Rynku krakowskim zawiniętego w prześcieradło
t. j. togę rzymską?
Taki Mickiewicz byłby takim samym nonsensem,
jak goły książę Józef — Thorwaldsena.
Jedyny Mickiewicz, na jakiego mogą i muszą
się zgodzić wszystkie czasy i pokolenia jest Mickie
454
wicz taki, jakim był! — W tej formie oryginalnej,
indywidualnej nie ma miejsca na poprawki ani p.
Popiela, ani p. Celińskiego, ani kogokolwiekbądź na
świecie.
Stroną modelu p. Dykasa, którą najwięcej się
zajmowano, był brak ducha narodowego — lub jakie-
gokolwiek ducha, życia, poezyi, natchnienia itd.
I w tej kwestyi najwięcej zapału i siły w żąda-
niach okazał dyr. Guillaume — fraueur — życząc
w końcu, nawet jeszcze jednego konkursu.
Gały jednak komplet krakowskich sędziów go-
dząc się na poprawki projektu p. Dykasa, i wierząc,
że na tych wyłatanych przez komitet skrzydłach na-
tchnienia, p. Dykas i jego projekt wzlecą na wyżyny,
na których stoi Mickiewicz — cały komitet okazał
nadzwyczajną naiwność. Okazał zupełną nieznajomość
warunków artystycznej twórczości.
JeżeU jakie dzieło sztuki powinno wyjść z gło-
wy artysty w całem uzbrojeniu jak Minerwa z głowy
Jowisza — to właśnie to, o którem dyskutowano
w Krakowie.
JeżeH prawdą jest, że model p. Dykasa jest taki
anemiczny i skrofuliczny, jak go maluje protokół —
to recepta przepisana przez konsylium krakowskie na
nic się mu nie przyda — żyć nie będzie.
„Marmur trzęsie się przedemną^ — mówił Pu-
get, — jeżeli duch pana Dykasa trzęsie się przed
marmurem, jeżeli dopiero przy pomocy konkursowego
sądu ma zwalczyć trudności, jakie mu stawia mate-
rya — to pomnik jego stać w Krakowie nie może.
Oto są zdania, jakie można sobie wyrobić, na
— 455 —
podstawie urzędowego dokumentu, o sądach kra-
kowskich.
Kompetencya tego sądu jest tak niewątphwie
sądną, że dziwić się należy, jakim sposobem panowie
składający owe „grono", zostah powołani do stano-
wienia o sprawie o której nie mają żadnego pojęcia.
POMNIK MICKIEWICZA,
ednym ze stale powtarzających się objawów na-
szego życia społecznego, są ciągłe zawody, które
nas spotykają w każdej publicznej sprawie — zawody,
wynikające z nieświadomości sił własnych i fałszywej
oceny znaczenia pewnych idei, ludzi, instytucyj — ca-
łych klas społecznych.
Jeżeli wogóle, to co się nazywa opinią publi-
czną, jest siłą bardzo wątpliwej wartości, to u nas
wskutek przyczyn natury historycznej i tych warun-
ków bytu, jakie nam dziś stwarzają siły i wpływy
zewnętrzne — opinia publiczna jest tylko wyrazem
jakichś podrażnień nerwowych, chwilowych stanów
psychicznych, pozbawionych samowiedzy celów, dążeń
i środków.
Dobrze zorganizowana przez dzienniki reklama,
w ciągu paru tygodni, jest wstanie stworzyć wielkie
— 457 —
charaktery, nadzwyczajne talenta, nie oglądane dotąd
arcydzieła i zbawców społeczeństwa.
Te kilkanaście tysięcy ludzi, którzy czytają dzien-
niki, przyjmują stylowe zwroty za fakta, bez żadnej
krytyki, bez kontroli i z tego pow^staje — opinia pu-
bliczna. Utrzymuje ona na świeczniku wielkich mę-
żów, wielkie czyny i wielkie sprawy — ponieważ je-
dnak w samych tych ludziach, czynach i sprawach
nie ma istotnej siły i wartości, giną one nadzwyczaj
prędkO; zostawiając jako jedyny ślad swego przejścia
przez życie społeczne — nowe bankructwo opinii pu-
bhcznej.
Jednem z takich jest też i sprawa pomnika dla
Mickiewicza.
Skoro myśl ta wyszła ze zgromadzeń krakow-
skich studentów i dostała się do dziennikarstwa, mało
chyba było ludzi wątpiących w możliwość jej urze-
czywistnienia — owszem , pewnem się zdawało , że
znajdą się pieniądze, komitet i nasi rzeźbiarze, —
o tych ostatnich zresztą myślano najmniej,
Z tego wszystkiego jedne tylko pieniądze nie za-
wiodły.
Społeczeństwo zapłaciło gotówką odsetki od
długu zaciągniętego u poety. Sto tysięcy guldenów, wy-
danych na dsieło sstiiki, jest olbrzymią sumą w sto-
sunku do zwykłych kosztów, któremi pokrywamy nasz
budżet artystyczny — a w szczególności wydatki na
rzeźbę. Zebranie jej świadczy o znaczeniu Mickiewicza,
o umiejętności z jaką prowadzoną była agitacya i jak
się pokazało w toku sprawy, o tem, że tej świado-
mości, iż tu chodzi o dńeU sstuki rseźUarshiejy nie
— 458 —
było ani w społeczeństwie, ani w jego kierownikacłi,
ani w jego mężach zaufania.
Gdyby kto zaproponował temu społeczeństwu ku-
pienie za sto tysięcy guldenów arcydzieła arcydzieł
rzeźby, napewnoby uchodził za waryata, to samo je-
dnak społeczeństwo, pod wpływem celu ubocznego, bez
żadnego wahania złożyło ogromną sumę na zakup
rzeźbiarskiego dzieła, nikomu nieznanego i niewia-
domego.
Nikt nie zadał sobie pytania, czy jest rzeczy-
wiście w nas, w naszem życiu, w naszym sposobie
myślenia i czucia pierwiastek, z którego się tworzy
rzeźba. Dość przeczytać to wszystko, co się od po-
czątku tej sprawy pisało , dość przypomnieć roz-
prawy komitetów, żeby widzieć jasno, że nikomu nie
przychodziło na myśl, iż wartość tego pomnika, za-
leżną jest wyłącznie od jego zalet artystycznych — od
indywidualności i siły talentu rzeźbiarza, który go
wykona.
Ztąd poszły wszystkie omyłki, zawody, okrycie
się śmiesznością komitetów, i zdyskredytowanie samej
sprawy.
Ludzie powołani do jej przeprowadzenia, „po-
wszechnie szanowani" literaci, „znani" estetycy, „po-
ważni" przedstawiciele różnych warstw społecznych,
a z niemi wszyscy dziennikarze, wziąwszy tę sprawę
w swoje ręce nie mieli nic pilniejszego jak wyrzucić
z siebie cały zapas znoszonych ogólników, słów pu-
stych równie łatwych do wypowiedzenia jak niemożh-
wych do urzeczywistnienia w sztuce plastycznej.
Pomnik Mickiewicza , któryby mógł zadowolnić
— 459 —
naszą opinią publiczną i jej przedstawicieli, związa-
nych w komitety ogólne, ścisłe i szczególne, musiałby
być jednem z tych cacek, któremi się bawią monar-
chowie głębokiej Azyi. Musiałby być pawiem rozpo-
ścierającym ogon, trzepoczącym skrzydłami, grającym
czułe arye i przewracającym oczami.
Sądząc z tego, czego żądano od pomnika, Mi-
ckiewicz musiałby mieć ruchomą głowę, jak porcela-
nowy chińczyk ze składu herbaty, i raz spoglądać
w niebo szukając natchnienia, to znów na dół z wy-
razem miłości do ziemi rodzinnej.
Pomnik ten miał być panegirykiem w stylu je-
zuickim; wypisanym zapomocą granitu i brązu.
Literat, któryby dzisiaj pisząc o Mickiewiczu na-
zywał go: kochankiem muz, natchnionym wieszczem,
prawił o jego skroni wieńczonej laurami, o skrzydłach
jego ducha, o jego złotostrunej lirze itd., gdyby prze-
mawiał temi strzępkami retoryki, beztreściwemi, pu-
stemi dla dzisiejszego umysłu, hterat taki napewnoby
został wyśmianym.
Tylko niepoprawni reporterzy pism brukowych,
nie mający czasu myśleć przy pisaniu, posługują się
tym językiem sponiewieranych komunałów, ukutych
przez sztuczny zapał; oni nawet zaczynają podawać
je w cudzysłowach, lub ze znakami zapytania — i ten
to właśnie kram frazesów wytartych, wyszłych z obie-
gu, kazano ilustrować rzeźbiarzom.
Tylko najbardziej zdziczały sopf niemiecki, mógłby
wybrnąć w rzeźbie z tego zadania, on tylko byłby
w stanie wyrazić duszę, przepełnioną tylu wykrzykni-
kami, zachwytu, tyloma uczuciami, on jeden mógłby
— 460 —
tylko w tym wypadku zadowolnić komitet budowy po-
mnika — a jednak komitet ten zażądał renesansu t
Dlaczego ? Co jest wspólnego między nami, na-
szem życiem, między Mickiewiczem a poganizmem cza-
sów odrodzenia?
Nie ma nic i postawienie tego warunku jest je-
dnym z licznych błędów komitetów — jednym z po-
wodów zbankrutowania opinii publicznej.
— Tym renesansem przerażono nas, — mówił mi
jeden z rzeźbiarzy, gdzie u licha kto tu o nim słyszał?
Postanowiwszy z góry formę i styl pomnika, skrę-
powano indywidualność artystów i skazano ich na
kompilowanie cudzych pomysłów. W umysłach rze-
źbiarzy pierwsze miejsce zajął renesans. Zamiast Mi-
ckiewicza, zaczęły się w nich piętrzyć schody, —
schody do nieskończoności. Dość przypomnieć sobie
figury Mickiewicza z pierwszego konkursu, żeby wi-
dzieć jak podrzędną, jak żadną rolę gra on w pomy-
słach i kompozycyach pomnikowych.
Z drugiej strony obstalowując dzieło sztuki
w stylu odrodzenia komitet wykopał między niem a so-
bą i społeczeństwem przepaść, ponieważ żaden po-
rządny renesans nie byłby wstanie zadowolnić haro^
kowych wymagań, jakie mu stawiano.
Każdy styl jest wyrazem upodobań i charakteru
tej epoki cywilizacyi, która go wydała i może być
szczerze zrozumiałym tylko przez nią. Gotyk byłby
równie nieodpowiednim i trudnym do pojęcia dla
czasów odrodzenia, jak sztuka klasyczna dla wieków
średnich.
Tylko uczony erudyta może ocenić, na zimno,
czystość odtworzonego stylu, tłum i komitety nie mają
— 461 —
nań kryteryum, ponieważ nie znajdują w nim wyrazu
swoich uczuć i myśli.
Zadanie renesansu i renesansu wspaniałego wo-
bec tego, czem jest nasza rzeźba i jakie pierwiastki
artystyczne znajdują się w samem społeczeństwie, było
stwierdzeniem znanego przysłowia o magnackich za-
chceniach przy dziadowskiej fortunie !
Jesteśmy społeczeństwem pełnem pośredniej mier-
ności. Nie jesteśmy ani rzetelnemi barbarzyńcami, ani
zupełnie cywilizowanemi. Stracihśmy naiwne porywy
entuzyamu ludzi pierwotnych, entuzyazmu, który wy-
zwalał się z sił, wznosząc góry z kamienia lub sypiąc
je z ziemi na cześć bohaterów narodowych, z drugiej
strony te sposoby, te formy, któremi wyraża się cześć
ludów cywilizowanych, są jeszcze u nas albo prelen-
syonalną tandetą, albo dziecinnem sylabizowaniem.
I my to mieliśmy pójść w ślady odrodzenia!
Czyje uczucia, czyje myśU formułują się u nas
w kształty plastyczne posągu , gdzie są i czy mogą
istnieć dzieła naszych rzeźbiarzy ?
O stanie naszego rzeźbiarstwa , mógłby jednak
poinformować opinią publiczną, choćby Sennik egipski,
w którym : Bześhiarz ma za tłumaczenie Nedmrs !
Jakkolwiek może to być bardzo dla kogoś bo-
lesnem , trzeba przyznać, że tak jest , że los naprzy-
kład naszych malarzy, jakkolwiek nie godzien zazdro-
ści, jest jeszcze niesłychanie szczęśliwym w porównaniu
z losem rzeźbiarzy.
Z chwilą, w której polski rzeźbiarz opuszcza
szkołę, kończy się właściwie jego karyera artystyczna,
jeżeli jeszcze w szkole nie skończyła się — zostaje on
zwyczajnym kamieniarzem. Miałem przyjaciół rzeźbią-
— 462 —
rzy, ludzi obdarzonych wielkim talentem, którzy kuli
schody lub wanny w zakładach kamieniarskich, szczę-
śliwi, jeżeli im się czasem dostało jakieś ordynarne
posążysko do wypunktowania. Inni, którzy w swojej
technice i w naturze swego talentu mają pierwiastek
ornamentacyjny czepiają się fabryk wyrobów metalo-
wych, modelują zastawy stołowe, lichtarze, samowary
lub drobne wyroby galanteryjne. Szczęśliwy, komu
się dostała znajomość i przyjaźń jakiej bogatej i licznej
rodziny — taki może liczyć na szereg biustów pań
i panów rozmaitego wieku.
Ile nędzy i cierpień przechodzi u nas rzeźbiarz,
który ma naturę artysty, wytrwałość, upór w trzyma-
niu się swojej idei — tego nikt nie przypuszcza i nie
wyobraża ....
Między rzeźbiarzami naszymi można widzieć tych
ludzi zatrzymanych, skamieniałych na jakiejś idei —
ludzi, którzy mają jakieś dzieło zaczęte w chwili naj-
większego rozbudzenia młodej energii i które stoi
u nich nigdy nieskończone jako świadectwo szczerych
artystycznych dążeń.
Kamieniarz ze zgrabiałemi rękami, okryty pro-
chem piaskowca, przychodzi do swojej lichej pracowni
i widzi tam widmo swego talentu. Szczęśliwy, jeżeli
mu się udało rozpocząć je w kamieniu. Najczęściej
wszystkie te porządne aspiracye młodości rozsypują
się w gruzy, — ghna nie zwilżana pęka, kruszy się
i zamienia w pył.
Tu, — przedemną leży właśnie taka ruina jakiejś
romantycznej bajki, rozpoczętej przez jednego z tych
ludzi z góry skazanych na zgubę....
Rzeźbiarze ci, są po większej części romantykami.
463
Śnią się im widma, czarownice, lunatycy, marzące
dziewczyny i smętni młodzieńcy — nie mają oni w so-
bie nic z k«ltu ciała, czystego kształtu, na sposób
klasyczny.
Jestto jeden typ. Drugim jest rzeźbiarz obdarzony
energią praktyczną, zdolnością przystosowywania się
do warunków zewnętrznych i umiejętnością wyzyskania
szczęśliwych okoliczności. Taki zostaje przedsiębiorcą
kamieniarskim, ozdabia Powązki i cmentarze prowin-
cyonalne, ołtarze i balkony kamienic^ wyrabia tandetę
odpowiadającą miejscowym wymaganiom i naturalnie
tyje i zaokrągla a przynajmniej napełnia kieszeń.
I tych ludzi wezwano właśnie, żeby wyrazili cześć
milionów, temu co cierpał i kochał za miliony !
Jeżeli weźmiemy ubogiego człowieka z suteryn
lub poddaszy i zrobimy go nagle monarchą wielkiego
państwa, to w najlepszym razie, przypuściwszy w nim
maximum dodatnich stron charakteru , — będzie
on co najmniej zażenowany, nieśmiały, niezgrabny ;
nie będzie wiedział w wielu razach co począć, jak się
zachować wobec skomplikowanych stosunków i wy-
magań, w jakich mu żyć wypada.
Tak się też stało z naszą rzeźbą, w stosunku do
pomnika dla Mickiewicza.
Jak ubogo, mizernie, albo pretensyonalnie musiał
wyglądać ten polski renesans^ zbudzony nagle i powo-
łany do życia przez komitet pomnikowy, a reprezento-
wany przez anemiczny, romantyczny proletaryat sztuki
i przez otyłych jej episierów!
Wszystkie projekta, jakie widzieliśmy za pier-
wszym konkursem były albo wyrazem jakichś niepe-
wnych, nieokreślonych, lecz porządnych dążeń artysty-
464
cznych, albo napuszonemi kompilacyami z pretensyą
do czegoś nadzwyczajnego.
Krytyka takiego dzieła sztuki jak pomnik, jest
trudna, wskutek niemożności znalezienia ścisłej lub
rozumowej podstawy do ocenienia jego wartości ogól-
nej. Doskonałość lub lichota rysunku, czystość kon-
strukcyi i ornamentacyi stylowej, są jedynemi składo-
wemi częściami pomnika, dającemi się ściśle ocenić.
Pomysł całości, sylweta, użycie szczegółów, takich lub
owakich, wszystko to są strony pomnika, należące do
sfery indywidualności artysty i panującego w danej
chwili smaku.
Czy dany pomnik ma być wysokim czy nizkim,
szerokim czy wązkim, jakiej wielkości mają być figury,
czy i jakie akcesorya mają być użyte — wszystko to
są rzeczy względne.
Można powiedzieć, że to lub owo jest niezrozu-
miałe lub niepotrzebne, będzie to tylko wyraz opinii
tego indywiduum, które ją wypowiada, i nie może być
uważanym za pewnik.
Zalety utrzymania pewnego stylu są kwestyą eru-
dycyi; wykształcenia, znajomości historyi sztuki i jej
zrozumienia.
Istotna więc wartość pomnika zależy od talentu
rzeźbiarza.
Rzeźbiarz to swoją indywidualnością nadaje mu
rzeczywisty charakter i siłą swego talentu rzeczywistą,
jedyną wartość.
Jeżeli pomnik, jako dzieło sztuki, jest chwałą
dla rzeźbiarza który go zbudował, to tem samem jest
najwyższym wyrazem czci dla tego, czyjej pamięci jest
poświęcony.
— 465 —
Co nas dziś obchodzi Wawrzyniec lub Julian
Medyceusze? Więcej są oni sławni z tego, że ich po-
mniki stawiał Michał-Anioł, niż ze swoich rządów we
Florencyi.
I co jest na tych pomnikach?
U góry figura, którą lud florencki nazywa: Fen-
sieroso, u stóp jej Poranek i Wieczór — oto pomnik
Wawrzyńca. Dla czego Poraneh i Wieczór, co one mają
wspólnego z życiem tego młodego tyrana?
Kogóż to może obchodzić! Figury te są arcydsie^
łami rześhy. Tak, jak są, nieskończone, więcej są warte
od wszystkich najdziwniejszych pomysłów, idei, wy-
razów, uczuć i rozumowań o stosunku poety do na-
rodu, wymyślonych przez krakowskie komitety i pol-
skich estetyków.
Żeby z tych pomników zostały tylko okruchy,
takie jak naprzykład tors belwederski, lub szczątki
Partenonu, zawsze będą one najdoskonalszym wyra-
zem czci i zapału mihonów — ponieważ są dziełami
geniuszów.
Michał-Anioł wyraził w tych posągach swoje du-
szę i wyraził ją ze szczerością i siłą wielkiego arty-
sty— jest to wszystko, czego od niego można i na-
^ ^ leży żądać.
Żadne komitety, nietylko takie jakie dotąd za-
siadały, ale nawet złożone z ludzi rozumiejących rzecz
i lubiących sztukę^ nic nie zrobią dopóki nie przyjdzie
rzeźbiarz z dość silną indywidualnością i dość wielkim
talentem, żeby się narzucić tym wszystkim retorom
i teoretykom.
Jedyny możliwy dyktator w tej sprawie, to nie
jest marszałek Zybhkiewicz — to jest rzeźbiarz, który
S. Witkiewics. 30
466
będzie mógł powiedzieć jak Puget : „Je suis nourri
aux grands ouvrages; je nage, ąuands j'y travaille, et
le marbre tremble devant moi, pour grosse que soit
la piece. "^
Mickiewicz może na rozkaz komitetu wstawad
lub siadać, może go wieńczyć ojczyzna lub nie, mogą
wkoło niego tańczyć wszystkie figury pozbierane ze
wszystkich pomników całej Europy, albo też pójść so-
bie precz — pomnik ten będzie zawsze tylko marną
kompilacyą, może wartą stu tysięcy guldenów, ale nie
wartą Mickiewicza — a dla przyszłych pokoleń będzie
tylko świadectwem ubóstwa i niemowlęctwa naszej
sztuki.
Dopóki „grono" filistrów, będzie dyrygowało in-
dywidualnością i talentem rzeźbiarzy, niech się nikt
nie spodziewa pomnika mającego jakąkolwiek wartość,
jakąkolwiek odpowiedniość jego przeznaczenia.
Komitety ogólne, szczególne i ścisłe skompromi-
towały się i ośuiieszyły nie tem, że dotąd nie posta-
wiły pomnika, — tylko tem, że wierzyły w siebie,
w swój wpływ, swoje moc, w swoje gawędy, — a szcze-
gólniej te gawędy zdradzając całą nieznajomość istoty
sztuki, jej sił i środków, gawędy te są najwspanial-
szym pomnikiem nicości tych „mężów", których po-
wołano do przeprowadzenia sprawy.
Z rzeźbiarzy zaś ci, którzy zrujnowawszy się na
projekty odeszU z kwitkiem, trzeba im to przyznać,
zachowah się z godnością ludzi spokojnych i umiar-
kowanych. Nie rozdzierali szat, nie ryczeh na placach
i ulicach; nie wyh — wrócili do swego zwykłego życia
i czekali. Cokolwiek są warte ich projekta, ludzie ci
— 467 —
nie mieli sposobności skompromitowania swojej arty-
stycznej dumy i godności.
Inna rzecz nasi laureaci i bardziej znani przed-
stawiciele sztuki rzeźbiarskiej.
Uprzejmość z jaką ci panowie poddawali się wszy-
stkim żądaniom komitetów złożonym z hrabiów, adwo-
katów, literatów, redaktorów politycznych dzienników,
krakowskich studentów i transcedentalnych estetyków,
uprzejmość ta szła rzeczywiście za daleko. Wszakże
pp. Rygier i Gadomski zgodzili się nawet na takie upo-
korzenie swojej artystycznej dumy, że modelowaU bez
widocznej potrzeby, projekt Matejki!
Zgadzah się oni przy pierwszym konkursie i dzi-
siaj się zgadzają na wszystkie wymagania komitetu;
obowiązują się wprowadzić do swoich kompozycyj
wszystkie uczucia poruszające tem zbiorowem indywi-
duum, jakiem jest komitet wykonawczy. Obniżają ceny,
zmieniają materyały, słowem są to ludzie ożywieni naj-
lepszemi chęciami, najzgodniejszym charakterem i naj-
większą ochotą do zbudowania pomnika.
Lecz jak mało artyści!
Jak nic nie szanują swojej sztuki, swego talentu,
swojej duszy i godności!
Nie wierzę i nikt nie wierzy żeby dzieła tych
ludzi mogły być wyrazem znaczenia i wielkości geniu-
szu Mickiewicza. Z temi usposobieniami można stawać
do licytacyi in minus w magistracie na wykonanie
rynsztoków i ścieków, ale nie można budować pomni-
ków wielkim ludziom.
Jak dotąd więc w sprawie pomnika dla Mickie-
wicza, ze wszystkiego na co opinia pubUczna liczyła,
nie skompromitowały się jedynie — pieniądze. Zapła-
30*
— 468 —
ciły one wprawdzie za omyłki i nieuctwo komitetów,
narastające jednak odsetki wrócą im pierwotną postać.
Te sto tysięcy guldenów jest to rzeczywisty po-
mnik, który wznieśliśmy Mickiewiczowi. Tyle wart jest
on dla nas i tyle wart jest nasz zapał dla niego. Suma
ta, jest to złożona w banku i wyrażona w papierach
procentowych siła^ którąśmy zaoszczędzili nie wznosząc
dla największego poety, jedynego pomnika na jaki
tymczasem moglibyśmy się zdobyć — ziemnego kopca.
Byłby to pomnik bardzo pierwotny ale mogący jeszcze
robić wrażenie, jako szczery wyraz czci tłumów.
Licha tandeta, galanteryjne cacko, jakie nam po
zniżonej cenie chcą ofiarować komitety i laureaci, bę-
dzie tylko wywoływać uśmiech politowania i szyderstwa.
W ostatnim konkursie komitet znawców nagro-
dził pp. Godebskiego, Rygiera, Gadomskiego i Trę-
bickiego
Szczegółowa i ścisła krytyka tego sądu, jest dla
mnie niemożliwa, ponieważ nie znam wszystkich mo-
deh przedstawionych na konkurs, a nagrodzone jedy-
nie z fotografij, — mogę więc tylko ogólnie je scha-
rakteryzować.
Projekt p. Godebskiego dostał pierwszą nagrodę,
i słusznie. Jest on najbardziej renesansowym, najwię-
cej w nim schodów, a najmniej Mickiewicza. Siedzi on
gdzieś wysoko, na szczycie fontanny, otulony w pła-
szczyk, nad nim ogromna postać kobieca trzyma wia-
nek. Pod nim w niszy, na podstawie. Pegaz Mercier'a,
z frontonu Luwru; u dołu widać kilka figur, z których
jedna jest: Odwagą wojskową, Pawła Dubois, z po-
mnika gen. Lamoriciera. Całość jedynie architektoni-
— 4G9 —
czna — rzeźba występuje tu w roli komparsu i orna-
mentu.
Projekl p. Rygiera, mniej schodów, druga na-
groda. Mickiewicz z książeczką w ręku otula się pła-
szczykiem. Na narożnikach podstawy figury architekto-
nicznie związane z sylwetą całości, związane tak ści-
śle, że braknie im pleców i innych części ciała, znaj-
dujących się na odwrotnej stronie każdego człowieka.
Na gzemsie niezbędne godła: gwiazda, lira, wieniec
laurowy i palma.
Projekt p. Gadomskiego, trzecia nagroda, chociaż
więcej schodów. Mickiewicz w pozie przypominającej
jedne z Venus antycznych, przytrzymuje płaszczyk. Na
gzemsie figury, nie związane wcale z architekturą, je-
dne włóczą się i rozpaczają, że nie mogą zejść z tej
wysokości, inne z rezygnacyą moczą nogi w wielkich
muszlach.
Projekt p. Trębickiego . . . nie, już dosyć!
Jakkolwiek projekt p. Rygiera najbardziej uwzglę-
dnia Mickiewicza (w płaszczyku z książeczką) jest on
takim samym preparatem pomnikowym z recepty zu-
żytej, zszarganej i sponiewieranej po wszystkich zauł-
kach Europy — i razem z innemi nie jest i być nie
może pomnikiem dla Michiewicsa.
Komitet konkursowy nagrodził tych panów na
zasadzie swojej szczerej opinii, wynikającej z jego po-
jęć o zadaniu i kształcie pomnika, — i opinia ta po-
winna była kierować dalszemi losami sprawy.
Nic z tego!
Komitet ścisły złożony z pp. Matejki, hr. Prze-
ździeckiego, Sokołowskiego i jeszcze kogoś, słowem
470
z ludzi, którzy od początku tej sprawy, kompromito-
wali się bezustanku, komitet ten zawołał:
— Panie Rygier! zrobisz pan nam pomnik, ten
nie nagrodzony Nr XIX, przestawisz figury, zmienisz
podstawę. — I pan Rygier z właściwą sobie uprzejmo-
ścią misyą tę przyjął.
— „Nowy skandal!" — wcłają dzienniki. — Nie,
jest to ostatnia scena farsy, której, nie należy pozwo-
lić dokończyć.
Trzeba pogasić kinkiety, rozpędzić aktorów, za-
puścić kurtynę na to co było, i zacząć całą robotę
na nowo, na innych podstawach.
Zkąd ten gorączkowy pośpiech? Gzy dzisiejsze
pokolenie, dzisiejsze komitety myślą, że bez nich, bez
pomnika postawionego przez nich upadnie sława i wiel-
kość Mickiewicza? Po co koniecznie dziś lub jutro
fabrykować jak dobroczynną jednodniówkę dzieło takie
jak pomnik dla Mickiewicza, dzieło, które przy szczę-
śliwych okohcznościach może trwać wieki, często dłu-
żej niż naród, który je zbudował?
Według mnie jedynem na dziś załatwieniem tej
sprawy, jedynem uniknięciem skandalu, jakimby był
pomnik lichy i niedołężny, jest:
Rozwiązanie wszystkich komitetów, jakie dotych-
czas rządziły tą sprawą, i zobowiązanie byłych ich
członków, żeby nigdy do godności tej nie aspirowali.
Złożenie kapitału pomnikowego w jakiej powa-
żnej i pewnej instytucyi narodowej i ogłaszanie co lat
pięć, a choćby co dziesięć, konkursów płatnych z czę-
ści odsetek.
Usunięcie z warunków konkursowych wszelkiej
wzmianki o stylach, wszelkich więzów na talent i in-
- 471 —
dywidualność rzeźbiarzy. Cena za jaką, i materyał z któ-
rego ma być pomnik wzniesiony, powinny być jedynemi
z góry postawionemi i obowiązującemi wymaganiami.
W końcu komitet znawców, sądzących projekty,
powinien być wybierany przez rzeźbiarzy.
Rzeźbiarze, których dziś wezwano do zrobienia
pomnika, byli tym wypadkiem zaskoczeni znienacka.
W ich ideałach, celach, w ich marzeniach i ambicyi
nigdy nie ukazywało się pomnikowe wcielenie wiel-
kiego poety.
Pierwszy konkurs tak dobitnie stwierdził istotę
tego faktu, że tylko wielka naiwność mogła przypu-
szczać, że w parę lat potem będą już nowe dosko-
nalsze pomysły.
Rzeźba nasza musi się przyzwyczaić do tych no-
wych wymagań stworzonych budową pomnika.
Odkładając na czas nieograniczony spełnienie
tego zadania, i otwierając stały konkurs, stworzyłoby
się wielki cel dla tych artystów. Całe pokolenie nowe
mogłoby się rozwinąć i wykształcić, myśląc o nim,
rozszerzając swoje pragnienia i swoje wiedzę odpo-
wiednio do jego wielkości.
Mickiewicz nicby na tem nie stracił, a przytem
z imieniem jego mogłoby być związane, inne, również
godne czci i uwielbienia.
Tylko pomnik, który sam przez się będzie wiel-
kiem dziełem sztuki, może być pomnikiem Mickiewicza.
SAMOBÓJSTWO TALENTU.
ie wszystkie konkursa kończą się tak humory-
^, stycznie, jak konkurs na pomnik Mickiewicza
w Krakowie.
Wczorajsza scena na konkursowej wystawie rze-
źby powinna dać trochę do myślenia tym wszystkim
panom, którzy konkursa inicyują, biorą w nich udział,
bądź jako sędziowie, bądź jako konkurujący.
Ogłasza się konkurs rzeźbiarski: 1-sza nagroda
600 rs., 2-gP 300 rs , 3-cia 200 rs. Rzeźbiarze, to jest
ludzie, którzy, o ile nie są przedsiębiorcami robót
sztukateryjnych i pomnikowych, o ile są artystami:
ostatniego numeru nędzarze, — prują się z ostatka,
wyczerpują resztki kredytu, zbierają resztki sił zni-
szczonych nędzą, resztki skołatanej myśli i po kilko-
letniej pracy w najhaniebniejszych warunkach, przed-
stawiają swoje dzieła sądowi, złożonemu z członków
komitetu Towarzystwa i dobranych ad hoc pp. Pru-
szyńskiego, Syrewicza i Kryńskiego.
Sędziowie, najlepszej podług siebie pracy dają
2'gą, wyraźnie drugą nagrodę, 3-cią następnemu z kole
47 a
uznanemu za dobre dziełu^ pierwszą zaś, 600 rs., roz-
dzielają, jako małe napiwki^ dla reszty wystawców
Gzy jest coś bardziej niezgodnego z loiką?
Jeżeli wystawa jest honkursową, to najlepsąi
7. wystawionych przedmiotów powinien bezwzględnie
dostać największą nagrodę; jest to jasne, jak słońce.
Żeby na wystawie istniała jakaś nagroda nie dla
względnie najlepszej rzeźby, ale dla jakiegoś absohiki,
którego nawet sąd konkursowy nie byłby wstanie po-
jąć i określić, słusznemby było nagrody takiej nie da-
wać, jeżeli podobnego absolutu na wystawę nikt nie
przedstawił.
Taki, jak jest konkurs, jest śmieszną meskineryą,
jest pokazywaniem zdaleka przynęty, na którą się bie-
rze ludzi, wyciska się z nich ostatki sił, a potem
puszcza się z niczem.
000 rs. są niczem dla przeciętnie zamożnego
człowieka, są niczem w porównaniu z kosztownością
rzeźby, ale dla rzeźbiarzy mogą one być zbawiennemi.
600 rs. to zapłacenie długów, to chwila pracy spo-
kojnej dla sztuki, to zresztą pienosza nagroda, wyraz
najwyższego uznania tych ludzi, którym społeczeństwo
dało mandat wskazania najgodniejszego — najzasłu-
żeńszego.
1 z tej pierwszej nagrody, z tej jedynej dla tych,
którzy nie mają nadziei dożyć obiadu w resursie oby-
watelskiej, chwili szczęścia i chwały, sąd konkursowy
zrobił siedm, czy ośm małych śmiesznych datków!
Jest w tem jakaś pewność siebie, jakaś poufałość,
klepanie po ramieniu artystów, przypominające zboga-
conego żyda, dającego noworoczne gratyfikacye swojej
służbie.
— 474 —
Następnie: p. Madejski przedstawił skromny biust,
bardzo łatwy do wymodelowania, przeciętny portret
spokojnego modelu, skopiowanego dobrze przy pomocy
cyrkla. Nie ma w tem nic, coby go wynosiło ponad
zwykłe w tym kierunku roboty. Widać, że rzeźbiarz
miał ceas opracować szczegółowo, sumiennie i zrobić
to, co obowiązuje każdego rzeźbiarza bez względu na
skalę talentu i siłę indywidualności — zrobić bryłę
twarzy. Ale tego, co w portrecie malowanym, czy rze-
źbionym, jest czemś nadzwyczajnem: wyrazu — życia,
tego w robocie p. Madejskiego nie ma. Jestto porządna
drobiazgowa robota i nic więcej.
Kurzawa zrobił Mickiewicza, budzącego geniusz
poezyi.
Przedewszystkiem, czy wiem, czy nie wiem, kto
był Mickiewicz, patrząc na rzeźbę Kurzawy, widziałem
doskonale, jaki stosunek zachodzi między dwoma figu-
rami, z których się ona składała.
Człowiek, obdarzony dziwną siłą, cudotwórca,
czy hypnotyzer, jakiemś słowem, spojrzeniem, czy my-
ślą obudzą skrzydlatego chłopca, który się trzepoce jak
ptak w jego ręku, zrywając się do lotu, na słowa,
które w nim budzą zachwyt, zdziwienie, wstrząśnięcie
graniczące z przestrachem.
Tę siłę oddziaływania, ten związek wzajemny
między dwiema istotami żywemi, wyraził Kurzawa
w swojej rzeźbie w ich pozach^ ruchach, ivy rasach twa-
rzy, wyraził tak doskonale, z taką siłą, że dla każdego
człowieka, choć trochę obeznanego ze światem sztuki,
nie mogło pozostawiać żadnych wątpliwości.
A skoro tak, skoro świetny pomysły którego na-
pewno dwa razy na tydzień nie miewają sędziowie
475
konkursowi, został doskonale i jasno wyrażony zapo-
mocą środków sztuhi rseźhiarskiej^ — dzieło Kurzawy
było dziełem znahomitem. Lecz w rzeźbie, jak i w ma-
larstwie jest jedna strona, która się robi talentem,
a druga która się robi za pieniądze.
Widziałem, jak Kurzawa modelował swoje grupę,
kładąc na własną nogę kawałek czyichś starych maj-
tek, żeby mieć dobre fałdy, jak jednocześnie modelo-
wał i pozował sobie w lustrze ! Widziałem ten mate-
ryał, jaki miał w pracowni: ghnę i glinę, a rzadko,
bardzo rzadko, model i to na chwilę^ dorywczo.
Dzięki p. Wrotnowskiemu , który się poznał na
wartości talentu Kurzawy, Towarzystwo udzieliło mu
pożyczkę, którą wypłacano w ratach 25-rublowych
miesięcznie — akurat tyle, żeby nie zdechnąć z głodu.
I za to trzeba było zrobić dobrze skończoną rzeźbę —
niemożliwe! Tej strony, która się robi za pieniądze,
to jest z modelu, długą pracą, spokojem, rozwagą —
tej strony jest mało w rzeźbie Kurzawy. Ale tego, co
się robi talentem, co jest istotą sztuki, tego było wię-
cej, niż we wszystkich razem wziętych rzeźbach, jakie
kiedykolwiek u nas wystawiono.
Sąd konkursowy nad tem wszystkiem się nie za-
stanowił, nie rozumował, nie myślał i dał Kurzawie
trzecią — najmniejszą nagrodę.
Jeżeli się do pewnego spodziewanego faktu przy-
wiąże wszystkie nadzieje, jeżeli się ze swego czynu
zrobi ostatni wysiłek szlachetny i widzi się, że to
wszystko na nic — że myśl i talent są niczem i że
trzeba i nadal żyć w nędzy, w tej nędzy prawdziwej,
która, jak plugawe robactwo, toczy najlepsze siły na-
szego artyzmu — jeżeh się to pojmie, to trzeba być
476
idyotą lub bohaterem, żeby nie rozbić o mur zrozpa-
czonej głowy!
Kurzawa nie był ani jednem, ani drugiem.
Rozbił siebie, swoje dzieło w gruzy, popełnił sa-
mobójstwo talentu.
Nie wiem, czy kiedy to piszę, on sam, Kurzawa,
człowiek, jeszcze żyje czy nie, ale to, co w nim było
najlepszego, jest zabite !
Z całej świetnej myśli, z całej pracy, pozostała
tylko kilka plam białego gipsu na podłodze wystawy,
a opróżnione miejsce zajął sztywny biust laureata^
p. Madejskiego — i na tem koniec.
U nas ludzie są tak mało przyzwyczajeni do
objawów silnych i szczerych uczuć , że postępek Ku-
rzawy robi wrażenie nienaturalnej melodramatycznej
sceny lub też czynu waryata.
Tymczasem Kurzawa zrobił dobrze.
Artysta tworzy dla siebie i dla ludzi. Z chwilą,
w której skończył swoje pracę, jeżeli ją zrobił dobrze,
zadowolił siebie. Jeżeli swoje dzieło pokazuje ludziom,
to znaczy, że dba o ich współczucie, opinią, o sławę
lub bogactwa, które mu dać mogą; skoro ludzie ci
odwracają się do jego dzieła plecami, skoro im to jest
niepotrzebne, nie zajmuje ich, nie entuzyazmuje, po-
cóż ma istnieć?
I Kurzawa zdruzgotał svvoję rzeźbę, jedyną, jaka
mogła być pomnikiem Mickiewicza, ponieważ ze wszy-
stkich, jakie w tym celu zrobiono, była jedynym obja-
wem myśli o Mickiewiczu, myśli wyrażonej w rzeźbie
w sposób niezwykły.
Gzy ten czyn okropny nie powinien nas przeko-
nać, że konkursy wogóle u nas są tylko sposobami
— 4n
marnowania sił ludzkich i rozdawania nagród mier-
notom, i czy zachęcanie zapomocą konkursów ludzi
do poświęcania się rzeźbie, nie jest zbrodnią, nie jest
wywabianiem na pole działalności, która jest dla na-
szego społeczeństwa niepotrzebną, ponieważ ono przy
każdej sposobności dowodzi, że nie potrzebuje arty-
stów, nie potrzebuje uczonych, nie potrzebuje żadnej,
poważnej, głębokiej, wielkiej idei, tylko potrzebuje tan-
dety, tandety i tandety ! w nauce, w sztuce, w każdej
gałęzi umysłowej pracy — potrzebuje tylko klownów
i cyrkowych hecarzy!
KONKURS RZEŹBIARSKI.
W' dążeniu tern (do „wyśpiewania ody") utracił
^ z oczu .monumentalność'' rzeźby i popadł, aby
się tali wyrazić, w anegdotyczną ,.rodzajowość"". „Te-
mi słowy p. Van der Meer charakteryzuje w Tygo^
dnihu ilustroioanym rzeźbę Kurzawy i w utracie tej
^.monumentalności" widzi powód, dla którego nie może
być ona „pomnikiem narodowym dla Mickiewicza''".
Jakkolwiek równie głębokiem byłoby twierdzenie:
iż wskutek utraty pomniJcowości rzeźba Kurzawy nie
może być monumentem, pomimo to zdanie p. Van der
Meer'a jest frazesem, z którym się można spotkać
przy każdej rozmowie o rzeźbie, który można czytać
w każdej krytyce i rozprawie o sztuce rzeźbiarskiej,
„Monumentalność rzeźby" zdaje się wszystkim
czemś tak jasnem, zrozumiałem, wiadomem, iż żaden
estetyk nie zawaha się chwalić pomnika z powodu
jego monumentalności, lub ganić dla braku tej zalety.
Nigdy jednak tyle razy nie powtórzono tego frazesu.
— 479 —
nigdy nie rozprawiano tyle nad „monumentalnością",
co w czasie konkursu na pomnik Mickiewicza. Proto-
kóły krakowskie tchną monumentalnością; słowo ta
miało jakiś wewnętrzny urok dla wszystkich sędziów
z urzędu lub powołania, dla wszystkich powag este-
tycznych i wolontaryuszów krytyki. Ponieważ jednak
nikt bliżej nie określił, na ozem polega monumental-
ność pomnika i czem się różni od pomnikowości monu-
mentu, a wszyscy wszędzie i zawsze tym frazesem
walczą, ponieważ jest on osią, słońcem naszych na
rzeźbę poglądów, wart więc jest bhższego rozpatrzenia.
0 ile można sądzić ze zdań chaotycznych, para-
frazujących „monumentalność" i z dzieł rzeźbiarskich,
do których ona jest stosowaną, dla dzisiejszych twór-
ców frazesów „monumentalność" zastąpiła dawniejszy
frazes o „posągowym, klasycznym spokoju", o powa-
dze greckiej"; o tem, że „rzeźba jest córą Hellady
i w niej jedynie, w tym kraju równowagi ducha
i ciała, mogła wyrosnąć i wychować się-'; że poza
rzeźbą grecką i jej spokojem zaczyna się upadek
sztuki. Że gwałtowne ruchy, wielkie namiętności lub
subtelne wzruszenia, wyraz i życie twarzy, strój, z pod
którego nie przezierają bicepsy; że wszystko to są
pierwiastki rozkładu, upadku, zanikania „wielkiego
smaku"*, znamiona chorobliwej fantazyi, rozpanoszenia
się realizmu i „rodzajowości".
1 nietylko skromny fiHster, interesujący się sztuką,
nietylko tani amator, „protegujący" malarstwo i rzeźbę,
nietylko nasi estetycy i krytycy, ale krytycy całego
świata, wielkie ciała akademiczne, wielu rzeźbiarzy
powtarza dotąd ten frazes, — nawet taki HipoHt Taine
w swoim pietyzmie dla greckiej rzeźby i „zdrowego
— 480 —
bydlęcia" wszystko prawie, co wychodzi poza kres
tego kierunku, pakuje do szpitala, pomiędzy chorobliwe
objawy ludzkiej myśli, pomiędzy chwilowe zboczenia
sztuki z wielkiego, jasnego gościńca na manowce, pro-
wadzące do upadku.
Świat klasyczny jest poprostu upiorem dla nowo-
czesnych ludzi, upiorem, który ze swego wspaniałego
grobu wychodzi od czasu do czasu i zatruwa swojem
tchnieniem ich myśli, paraliżując samodzielne porywy
mas i indywiduów.
Swoją legią geniuszów zagradza drogę rozwo-
jowi; oślepia, zahypnotyzowuje całe pokolenia, które
idą z oczami zwróconemi za siebie i budzą się wtedy
jedynie, kiedy się najhaniebniej potknęły. I wtenczas
tylko widać to spustoszenie, jakiego dokonało przejście
zarazy klasycznej, to zjałowiałe, zniszczone pole my-
ślenia, na którem tylko wschodzą puste, bezmyślne,
poważne frazesy — nudne, wielkie, , monumentalne".
Romantyzm stoczył z tern walkę, przyszedł rea-
lizm, naturalizm, impresyonizm ; europejczycy zdobyli
całą kulę ziemską, zrabowali i wprowadziU do swego
życia wszystkie cywilizacye żywe innych części świata,
wydobyto z grobów wszystkie wieki minione; sztuka
nowoczesna rozwija się potężna, wielka i samodzielna;
a estetyczne pozytywki wciąż grają na nutę: „Mło-
dzież się klasycyzmu zrzekła" : rzeźba powinna być
,,monumentalną", poważną, spokojną. A co najgorsza,
że świat klasyczny bynajmniej nie jest takim ciasnym,
jak go przywykli widzieć i szanować teoretycy i szko-
larze , którzy w czasach rzeczywistej lub pozornej
martwoty sztuki stworzyli pojęcie o rzeźbie klasycznej.
Nie, grecka rzeźba nie lękała sie wcale ruchu,
481
ani gwałtowności, ani dramatU; owszem starała się być
i nawet była wszecłistronną, o ile tylko ówczesna te-
cłinika i wpływy uboczne, jak oddziaływanie na nią
innych cywilizacyj lub pojęć religijnycłi w pewnych
chwilach jej rozwoju, nie krępowały swobodneg^o prze-
jawiania się indywidualności artystów.
Nie mówiąc już o grupie LaoJcona, którą, acz
z bólem, estetyka spokoju wlicza między arcydzieła
rzeźby greckiej, dość przypomnieć olbrzymią grupę
zwaną ByJciem farnezyjshim; fryz i metopy Partenonu,
przepełnione ruchem, życiem i walką; fryz, na którym
podziwiać można ścisłość obserwacyi i odtworzenia
ruchu galopujących koni ; Faun tańczący, Diskobol
i walczący siłacze, Niobe z dziećmi; te potężne po-
sągi w gwałtownych ruchach odkopane przez Schlie-
mann'a; nawet tak archaiczne okazy, jak marmury egiń-
skie, które w sposób niedołężny, sztywny, starają się
być jednak żywemi, i wiele, wiele innych dzieł lub
okruchów greckiej rzeźby świadczą, że nie była ona
ani wyłącznie, ani koniecznie poważną i spokojną.
Nie, grecka rzeźba nie jest winna, że z jej rze-
komej powagi powstała ta tak potwornie nudna „mo-
numentalna rzeźba'*, która od rewolucyi francuskiej
grasowała wszechwładnie w Europie i która, choć ustę-
puje już z placu, ma jednak jeszcze dużo zwolenników
nadewszystko między estetykami, teoretykami.
I nigdy i nigdzie żywa sztuka, reprezentowana
przez wielkie i szczere talenta i indywidualności, nie
krępowała się ani tą, ani żadną inną formułką. Szcze-
rzy artyści, jeżeh szU za powagą grecką, to jedynie
dlatego, że odpowiadała ona ich indywidualnym wła-
ściwościom, dlatego, że wskutek dziwnego atawizmu
S. Witkiewicz. 31
— 482 —
odradzają się dziś jeszcze organizacye psychicznie zbli-
żone bardzo do tych, które uważamy za wymarłe;
lecz nie ma między rzeczywiście wielkimi artystami
ani jednego, któryby się w tej formułce spokoju, po-
wagi i oczu bez źrenic mieścił, któryby jej nie roz-
sadzał albo nie odrzucał całkowicie.
„Rodzajowość rzeźby"* — jeżeli rozumiem o co
twórcom tego frazesu chodzi — to w takim razie cała
rzeźba średniowieczna, cała rzeźba przedrenesansowa
włoska; Donatello, Ghiberti, Luca delia Robbia, Ve-
rochio i t. d. Te wszystkie nadzwyczajnego wyrazu
i uczucia figury, które rzeźbiarze średnich wieków
tworzyli na całym zachodzie Europy, z których nie-
jedna tak „chora", tak chuda, tak starannie ukrywa-
jąca swoje bicepsy i łydki w fałdach sukien, jest tyle
warta, jako wyraz człowieka czującego^ co Wenus Milo,
jako wyraz „zdrowego bydlęcia" — wszystko to należy
zaliczyć do „rodzajowości"!
Zresztą, przecież nawet renesans^ zostający pod
tak wyłącznym wpływem klasycyzmu, nie abdykował
całkowicie ze swojej indywidualności i Michał- Anioł
rozwalił, rozsadził rzekomy „spokój" klasyczny swo-
jemi olbrzymami, którzy nosząc na ramionach góry
muskułów, nie gorsze od Herkulesa farnezyjskiego, są
jednak ludźmi z duszą smutną, skupioną, kryjącą wy-
siłkiem woli jakiś bezmiar cierpienia.
Francya, która od XVI-go wieku po dziś dzień
idzie ciągle naprzód w rzeźbie, albo też utrzymuje się
na poziomie tak wysokiego i wielostronnego artyzmu —
Francya, przedstawia cały szereg wielkich rzeźbiarzy,
którzy, „zrzekłszy się klasycyzmu" lub mając do niego
wstręt i pogardę, sami stworzyli potężne i doskonałe
— 483 —
formy, które mogą śmiało stać obok największych ar-
cydzieł rzeźby greckiej. Puget, ten tytan, o którym
mówią estetycy, że nie miał gustu, wiedzy^ nie znał
i nie rozumiał piękna antyków, Puget mawiał o sobie,
że „marmur drży przed nim, jakkolwiek dużą byłaby
bryła"; rzucał się też na kamień całą siłą swojej po-
tężnej indywidualności i zamieniał go na drgające ży-
ciem, elastyczne, czujące ciało ludzkie. Poprostu nie-
podobna wierzyć, że to człowiek zrobił, że to nie są
nagle w chwilowym ruchu skamieniali ludzie. Patrząc
na jego Herkulesa duszącego Anteusza, zdaje się, że
się jest głuchym: nie można zrozumieć, dlaczego się
nie słyszy chrzęstu gniecionych żeber i strasznego
wrzasku zduszonego olbrzyma. A ten Milon z Krotony,
z ręką uwięzłą w pniu drzewa, siłacz, który nie może
się bronić przed lwem szarpiącym go z tyłu, ryczy
więc z bólu i staje na końcach palców nóg, wydzie-
rając ściśniętą w drzewie rękę. Trzeba rzeczywiście
„nie mieć gustu", t. j. być wielkim artystą, żeby gre-
ckiego bohatera przedstawić w tak „rodzajowej" chwiU
i pozie, i nadać takiej rzeźbie rozmiary kolosalne,
przeznaczone, jak wiadomo, dla „monumentalnych"
i „głębokich" tematów.
A ci zresztą wszyscy rzeźbiarze-portreciści z wieku
XVII-go i XVIII! Taki Houdon, który zrobił bajeczną,
przerażająco żywą maskę szydzącego Voltair'a — w^szy-
stko to z punktu „powagi klasycznej i monumental-
ności rzeźby" należy do tego drobiazgu artystycznego,
który u nas nazywa się „rodzajowością" sztuki!
Czegóż nie dokazywah z rzeźbą artyści z czasów
tak zwanego sopfu! Zwalali ogromne skały, piętrzyU
na tem kolumny kościołów, dokoła których rozpoczy-
31*
— 484 —
nał się taniec anielskich korowodów, i z pośród gzem-
sów i kapitelów^ leciał na ścianę sąsiedniego domu
i tam gdzieś pod dachem rozpływał się w ledwie do-
strzegalnych delikatnych płaskorzeźbach.
Cóż stanowi ozdobę i wartość artystyczną tej
kupy kamieni, którą nazywają „Arc de TEtoile?" Czyż
nie MarsylianTca Rude'a? Czyż nie ten tłum biegnący
i wrzeszczący, nie ta lecąca nad żołnierzami rozczo-
chrana i rozkraczona Wojna?
Czy jeden Taniec Carpeaux swojem życiem ru-
chów i wyrazów nie równoważy całego przepychu
frontonu opery paryskiej.
I tak dalej i dalej, aż do dnia dzisiejszego, arty-
ści nigdy i nigdzie nie wierzyli w „monumentalność^
i „posągowość" rzeźby, nie krępowaU się żadną for-
mułką, dążyli do całkowitego wyrażenia siebie i świata
wewnętrznego i tylko materyalne tuarunJci istnienia sztuki
kładły nieprzepartą tamę dążeniu do ożywienia mar-
muru i bronzu.
„Monumentalnym i posągowym" jest taki Thor-
waldsen, taki Schwanthaler i całe mnóstwo rozmaitych
wielkich Niemców, pedantów, kompilatorów, którzy
mają w głowie cyrkiel i formułkę i na podstawie teoryi
oddają się twórczości artystycznej.
Drugą ze zmor, które wylęgły się z fałszywego
pojmowania rzeźby klasycznej, jest wprowadzenie do
rzeźby pryncypu nagości, jako warunku, koniecznego
bezwzględnie. Z tej kombinacyi „powagi i nagości gre-
ckiej^ urodziły się te wszystkie potworne posągi, „mo-
numentalne pomniki", na których Geheimrath w pła-
szczu lub paltocie, w pozie Antinousa lub Wenus Me-
dycejskiej, usiłuje przez kortowe majtki i fałdy surduta,
— 485 — -
czy paltota pokazać koniecznie swoje golenie, biodra
i łopatki. Z owych to czasów pochodzi stojący w War-
szawie Kopernik, który tak daleko posuwa zamiłowa-
nie do „posągowego bezwstydu", że, będąc ubranym
w strój kanonika i futro, bądźcobądź stara się być
nagim i świecić z pod ubrania gołemi członkami na
zewnątrz.
Ale rzeźba musi być „monumentalna", więc ubiera
się manekin w mokre cienkie draperye, ociąga się je
tak, żeby się opierały na załamaniach płaszczyzn i li-
nij i modeluje się z tego futro lub ciężki płaszcz
wojskowy.
Pomniki takie, o które w Monachium np. trzeba
się co chwila potrącać, powinny być oglądane jedynie
w deszcz, ponieważ wtedy ich mokre szaty nie rażą,
widać przyczynę, dla której bronzowy bohater ocieka
wodą, w przeciwnym razie doznaje się wrażenia, że
wyszedł on z jakiejś przymusowej kąpieU — w galo-
wym stroju.
Nagość zresztą ustępuje trochę miejsca todze,
którą w dzisiejszej rzeźbie podrabiają płaszcze i roz-
maite płachty, przykrywające nowoczesne ubranie jakąś
symulacyą klasycyzmu.
„Monumentalność, nagość i toga", oto z czego
powstało całe mnóstwo Mickiewiczów „z książeczką
w płaszczyku", których oglądaHśmy przy kilku kon-
kursach na pomnik krakowski.
Porównawczy przegląd dzieł sztuki od czasóv/
najdawniejszych aż do dnia dzisiejszego, u wszystkich
narodów, które coś swego do sztuki wniosły, nie po-
dwala na żadne zacieśnienie zadań rzeźby do jakiego-
— 486 —
kolwiekbądź kierunku, do jakiejkolwiekbądź grupy
przejawów kształtu.
Rzeźba, tak jak cała sztuka, jest jednym ze spo-
sobów uzewnętrzniania się ludzkiego ducha, który ją
będzie zawsze naginał do swoich potrzeb, bez względu
na formułki doktrynerów i oderwanych od rzeczywi-
stości teoretyków.
Wszystko, co jest w naturze kształtem i co z czło-
wieka za pomocą kształtu daje się wyrazić, cały świat
zewnętrzny i cały świat uczuć i myśli ludzkich może
i powinien być pobudką twórczości rzeźbiarskiej, która
może przybierać coraz nowe, coraz inne cechy, zmie-
niać się i przeradzać dotąd, dokąd ludzkość będzie
istniała i dokąd będą się rodzih rzeźbiarze.
II.
Zwykły Avidz, odbierając wrażenie od dzieła sztuki,
najczęściej nie anahzuje składających je pierwiastków.
Sądzi je na zasadzie tylko tej przyjemności, jakiej
odeń doznaje; ocenia tak zwanym smakiem: zgodno-
ścią charakteru dzieła sztuki ze swemi upodobaniami,
zwykle też ludzie mówią: wolę pejzaże niż portrety,
Kostrzewskiego niżeli Michała-Anioła lub naodwrót.
Sąd taki, oczywista, nie przedstawia żadnego
ogólniejszego znaczenia, nie może być wziętym za pod-
stawę naukowego badania sztuki, — nie jest, ani wy-
kazaniem jej właściwości, ani wad lub zalet danego
jej dzieła— jest poprostu stwierdzeniem pewnych sub-
iektywnych wrażeń, bez krytycznego ich sprawdzenia
lub wyprowadzania jakichś ściślejszych wniosków.
_ 487 —
Jeżeli jednak idzie o wynalezienie podstaw do
wydania sadu możliwie przedmiotowego, miary obej-
mującej jak największą rozmaitość przejawów twór-
czości artystycznej, należy w takim razie odszukać te
pierwiastki sztuki, które są koniecznemi, podstawowemi
warunkami jej istnienia, z drugiej zaś strony odnaleźć
to co wyraża wyższość jednych talentów nad dru-
giemi a tern samem wyższość dzieł przez me stwo-
rzonych. .
Odrzuciwszy w rzeźbie jak i w malarstwie po-
dział na rodeaje ealekne od tematu, zyskuje się na roz-
ległości sadu, znajduje się podstawę krytyczną, obej-
muiaca wszystko co w rzeźbie zostało dokonanem lub
dokon^nem być może. Z chwilą, w której nie nazwi-
sko i rodowód osoby przedstawianej w posągu, nie
doniosłość „dziejowej chwili", faktu społecznego, lub
idei moralnej czy naukowej wyrażonej w rzeźbie jest
miara jej wartości i sprawdzianem charakteru -miarą
ta staje sie tylko doskonałość hsztdtu. czyli tej wła-
ściwości rzeczy, której odtworzenie leży jedyme w gra-
nicach środków rzeźby. Posąg nie będzie grał ani
śpiewał, nie będzie określał historycznych epok ani
wykładał traktatów filozoficznych, jakkolwiek drogą
kojarzenia sie wyobrażeń, może prowadzić do wycie-
czek myślowych, bardzo dalekich od bezpośrednich
wrażeń od rzeźby - od jej treści: kształtu.
W obrazie jak i w posągu są pewne strony, które
się wykonywa przy użyciu środków pomocmczych:
przyrządów mechanicznych, rachunku, prawideł stałych
niezmi;nnych, ujętych w formuły dostępne każdemu
człowiekowi bez względu na to czy jest lub me artystą.
— 488 —
Żeby wykreślić perspektywę obrazu, zbudować
szemat światłocienia, lub zrobić proporcyonalnie jakąś
rzecz — stołek czy twarz ludzką, potrzeba mieć tylko
cyrkle, linie, piony, wzory i prawidła. Nauczyciel per-
spektywy i kamieniarz punktujący posąg potrzebują
mieć tylko przeciętne zdolności umysłowe, potrzebne
w codziennem życiu każdemu człowiekowi, który nie
jest idyotą.
Człowiek pierwotny, nadający kamieniom i me-
talom kształty strzałki, młota lub oszczepu, był tak
dobrze rzeźbiarzem , jak twórca wytwornych naczyń
etruskich, chińskich czy serwskich, jak twórca Wenus
Milo, Mojżesz:, czy któregobądź innego sławnego ar-
cydzieła, lub prostego stołka, podkowy i wideł, ponie-
waż wspólną cechą tych wszystkich rzeczy jest Jcsdałt
nadany im myślą i ręką człowieka.
Chodzi więc o to: który z tych licznych kształ-
tów przedstawia większą trudność poznania, pojęcia
i wyrażenia go w rzeźbie? w którym znajdują się te
pierwiastki, dla wcielenia których w dziele sztuki po
trzebne są wyższe, szczególne, artystyczne zdolności.
Otóż, w każdym naszym sądzie tak o dziele sztuki
jak i o talencie, a szczególniej o wartości talentu, jednym
z głównych motywów jest podziw dla zdolności sa-
moistnego, hez pomocy przijrządóiVj wytworzenia kształ-
tów lub kombinacyj barwnych. Dziś jak dawniej, siła
talentu jest mierzona zbliżaniem się lub oddalaniem
się jego twórczości od tej granicy, na której zaczyna
się działanie cyrkla, linij, ekierki, formułki lub szematu,
granicy na której kończą się objawy kijcia, ruchu i wy-
raźni, a zaczyna się proste odtworzenie martwej bryły
przedmiotu.
— 489 —
Bajka o Galatei, wyraża ten podziw, jaki słusznie
wywołuje w umyśle ludzkim, — zamienienie bloku mar-
muru lub bronzu na drgające życiem ciało zwierząt lub
ludzi. Otóż to kjcie, ta nieustanna i szybka przemiana
kształtów, to subtelne odchylanie się linii i płaszczyzn,
wyrażających ludzką duszę, to drganie całej powie-
rzchni żywej istoty, ta nagłość, niespodzianość ruchów
i wyrazów, — oto co jest najtrudniejszem do wcielę
nia w sztuce, a tern samem musi być uważane za
skalę wielkości i siły talentu.
Jedno oko patrzące z wyrazem żalu, tęsknoty
lub wesołości; jeden uśmiech ust lub ich skurcz bo-
lesny, jedna pięść, wyrażająca siłę uderzenia lub noga
drgająca ruchem — będą zawsze więcej warte od wy-
mierzonych , wycyrklowanych , zbudowanych podług
najczystszego szablonu proporcyi kształtów, w których
nie będzie czuć drżenia nerwów i tętna krwi.
Tych subtelności formy, które wyrażają kycie nie
wykreśla się cyrklem , nie ustawia się pionem — na
to potrzeba wyższych , doskonalszych sił ludzkiego
umysłu.
Z tych właśnie wyższych pierwiastków talentu,
z pokonania tych szczytowych trudności sztuki, z prze-
mienienia martwej bryły gliny na ludzkie życie, skła-
dała się rzeźba Kurzawy.
Wielkie wady w tem wszystkiem , co zależy od
cyrkla, pionu, czasu i pieniędzy potrzebnych na mo-
dela, i nadzwyczajne zalety w tem , co się robi tylko
subtelnością obserwacyi, wrażHwością umysłu , zdol-
nością odczuwania głębokich wzruszeń i dziwnych sta-
nów psychicznych.
Mickiewicz miał twarz krzywą ; za małą w sto-
— 490 —
sunku do długości figury, nogę źle przegiętą i za nisko
umieszczone biodro.
Ale, zachować podobieństwo twarzy, czyli kształt
zasadniczy i nadać jej wyraz, poruszyć całym apara-
tem muskułów, linii i płaszczyzn i nie zniszczyć typu
i charakteru indywidualnego — na to potrzeba zdol-
ności rzeźbiarskich nadzwyczajnych.
Gała prawa strona twarzy jest poprostu kywa —
zdumiewająco żywa.
Niech się kto jej przyjrzy, nie odgadnie, czem
to zrobione. Jestto zbiór grudek gipsu, który z właści-
wego oddalenia ma wyraz jakiegoś patrzenia w głąb
własnej duszy, lub wsłuchiwania się w jakieś tajemni-
cze jej głosy.
Lewa strona twarzy jest całkiem niezrobiona, po-
nieważ Kurzawa rzeźbił swoją grupę w norzBy w któ
rej nie podobna było widzieć posągu ze wszystkich
stron.
Ręce Mickiewicza, w jak nadzwyczajnie żywy spo-
sób dopowiadają stosunek jego do geniusza. Ta lek-
kość z jaką lewa ręka dotyka do jego ramienia i tak
subtelny ruch prawej dłoni i palców — oto są kształty,
których się nie kupuje u modela — nie mierzy się
cyrklem , nie wydobywa się sumienną pracowitością.
Geniusz ma za długie stopy i palce, za wypukłe
czoło , modelowany nie równomiernie — w jednych
miejscach widać na nim żywą tkankę skóry, w in-
nych czuć pociągnięcie palca lub szarpnięcie szpachli, —
ale przez całą figurę przebiega jakby drgnienie ele-
ktrycznej iskry. Od palca u nogi do kosmyka włosów,
wszystko wyraża to nagłe, oślepiające wrażenie, nagłe
drgnięcie życia, które zdaje się rozsadzać wątłą, lecz
— 491 —
zwięzłą, nerwową budowę ciała chłopaka. Twarz jego
niemniej od twarzy Mickiewicza jest żywą. Swoim wy-
buchem zdumienia, gwałtownością, przeciwstawia się
w sposób nadzwyczajny skupionej sile, myśli i woh,
jaką wyraża Mickiewicz. Każdy szczegół figury geniu-
sza ma ten charakter ruchu i nagłości, czy to będą
łopocące się skrzydła, czy pas rzemienny, czy szmata
— zbytecznej zresztą — draperyi.
Kurzawa przy całej swojej oryginalności, nie jest
jeszcze zupełnie wolny od manii pokazywania nagości
po przez surduty i majtki. W fałdach rękawów, w ukła-
dzie kapoty Mickiewicza, w fałdach spodni, widać chęć
maskowania nowoczesnego ubioru, układania w pewne
umówione linie i wydobywania na wierzch muskułów.
Kzeźbiarz u nas, albo zredukowany do kamie-
niarskiej roboty, albo w pustce, wśród obojętnego oto-
czenia, oddający się robocie artystycznej — nie ma
czasu i możności zupełnego rozwinięcia się, uświado-
mienia swojej indywidualności, nie ma czemu przeciw-
stawić swego ja i wydobyć z niego wszystkich sił
i właściwości.
Zduszony nędzą, kołacący się w anemicznem
ciele talent nie śmie być całkiem samodzielnym — nie
śmie z bezwzględnością, naprzykład, ludzi Odrodzenia^
kopnąć w to wszystko , co się tuła w opiniach este-
tyki i tłumu z banalnych komunałów w rodzaju „mo-
numentalności" i „posągowości'' rzeźby.
Tak też było z Kurzawą w czasie roboty. Jego
Mickiewicz, kilka razy zmieniał się w „monumentalną"
figurę — tracił swój dziwny wyraz i ruch natchnio-
nego cudotwórcy i znowu do niego wracał. Ostatecznie
po wielu wahaniach i mękach — taki jak był : niedo-
— 492 —
kończony, niedomierzony, — potargany pysznemi czę-
ściami obok ledwie zaczętych ; tu jaśniejący wyra-
zem, — czystem życiem, w którem nikła wszelka ro-
bota i technika , tam rażący konwenansem w drape-
ryach — z temi wszystkiemi wadami był dziełem
rzeźby, przenoszącem silą ivyrazu i ruchu — kycia^
a więc siłą talentu, to wszystko, co u nas w rzeźbie
dotąd zrobiono i dziś się robi.
Sędziowie konkursowi myśleli inaczej. Cyrkiel,
sumienna praca rzemieślnicza, skończenie i czystość
techniczna, całość jednolicie mierna — została posta-
wioną na pierwszem miejscu i nagrodzona. Stało się
tak dlatego , że sędziowie ci nie uprzytomnili sobie
całej rzeźby, jaka przed konkursem warszawskim zo-
stała stworzoną , i że dopiero po rozbiciu przez Ku-
rzawę swego posągu, ze zdziwieniem pytali o drogę —
o to, jak należy sądzić dzieła sztuki rzeźbiarskiej !
I gdyby wszystkie sądy o sztuce były wydawane
na podstawie tych zasad, jakiemi się kierował sąd
konkursowy warszawski, — w takim razie tak dobrze
okruchy Partenonu, tors belwederski, resztki grupy
Niobidów, Wenus Milo, jak i wszystkie inne niezliczone
ćześci i Icawalhi grup i posągów czczone jako najwyż-
sze arcydzieła rzeźby — wszystko to musiałoby ustąpić
miejsca lada cyrklowej robocie pierwszego z brzegu
Niemca, z jego pedantycznem, martwem skończeniem
i wykończeniem!
Kto chce sądzić sztukę, powinien wiedzieć dla-
czego ledwie napoczęty chropawem dłutem Brutus
Michała- Anioła jest arcydziełem; dlaczego budzą w nas
podziw jego Niewolnicy ledwie wyłaniający się z bryły
— 493 —
marmuru, — dlaczego wielkiemi dziełami sztuki są
nieskończone figury grobowców Medyceuszów. . . .
Sędziowie konkursowi powinni byli wiedzieć,
w czem leży wyższość jednego oJca z posągu Kurzawy,
nad całą górą porządnej miernoty !
Ale u nas, przyszedł wprawdzie czas na artystów,
ale nie przyszedł jeszcze na sędziów, krytyków i pu-
bliczność inteligentną i lubiącą sztukę.
Kurzawa musi zginąć, jak ginęli podobni jemu
wszędzie i zawsze, jeżeli przyszli zawcześnie lub nie
w porę.
W paryskiej szkole sztuk pięknych jest rodzaj
Campo Santo — zbiór pamiątek i relikwij po różnych
męczennikach sztuki. Tam obok pomnika Regnaulta,
stoi rzeźba znaleziona nad trupem umarłego z głodu
rzeźbiarza — rzeźba doskonała....
Z czasem i rzeźba Kurzawy, będzie u nas stała
otoczona czcią jej należną — z czasem — ale jeszcze
nie prędko.
-o<^$>^^
POLEMIKA OSOBISTA.
PROFESOROWI STRUYEMU.
ydobywszy na światło zalety profesora Struvego, jako
krytyka dzieł sztuki, uczyniłem mu krzywdę — krzywdę
bardzo wielką.
Dziesięć lat spokojnie i wygodnie rozpierał się na szpaltacłi
„Kłosów" i jako „uznana powaga", jako „znany specyalista", mo-
źeby jeszcze długie lata, z równym jak dotąd, pożytkiem pracował
na niwie „ojczystej sztuki".
Nagle wydało się wszystko!
Niedyskretnie rzucone światło na „stojącego otwarcie i śmia-
ło" prof. Struvego, odkryło, źe nietylko się wcale nie zna na
sztuce, ale w dodatku, w swoich pracach zbijając zawsze dowo-
dzeniem swoje założenie, nie może umysłu swego utrzymać w kar-
bach loiki.
Prof. Struve wystąpił z obroną („Kłosy" nr. 1027), której
stronę faktyczną i rozumową, jeżeli jaka będzie, rozbiorę w dal-
szych artykułach o malarstwie i krytyce, tutaj muszę mu odpo-
wiedzieć w sprawie osobistej.
Zachwiany na swym krytycznym tronie, prof. Struve stra-
cił filozoficzny spokój i uciekł się do broni, jedynej zresztą jaka
mu pozostała — do osobistych insynuacyj.
Jak wszyscy walczący tym nędznym orężem, fałszuje z sa-
mowiedzą prawdę, i co już jest specyalną cechą prof. Struyego?
mija się z loiką.
Wprawne jego oko zajrzało na samo dno mojej duszy i od-
S. Witkiewicz. 32
498
kryło, iź artykuły moje o malarstwie i krytyce, powstały z naj-
niźszycli pobudek, zawiści do artystów mającycłi sławę, i żalu (?)
do krytyki, a w szczególności do prof. Struvego, iż dotąd mnie
nie porównano z Siemiradzkim, Matejką i Brandtem!
Ta zdolność zaglądania w najgłębsze tajniki uczuć, w dzi-
siejszych czasacti tak dalece popłaca, że prof. Struve mógłby zro-
bić karyerę, naturalnie nie na polu krytyki artystycznej.
Tak więc, według prof. Struvego, boli mnie, że krytyka
jego jest „samodzielną i sumienną", źe ,.odwaźa się klasyfikować
artystów, porównywać icłi dzieła pomiędzy sobą, podziwiać wiel-
kość pomysłów i genialność wykonania jednych a wytykać ubó-
stwo myśli lub niedołęstwo techniki innych". Drażni mnie „sława
i uznanie żywsze dla tego lub owego ze współtowarzyszy"; —
oburza to, źe „krytyka mówi chłodniej, wspomina rzadziej, a nie-
kiedy przechodzi nad memi utworami do porządku dziennego,
szczególniej wtedy, gdy wystawiam konie w nieprzyzwoitych sy-
tuacych {sic) bez odcienia nawet humoru, gdy występuję na wi-
dok publiczny z malowanemi fotografiami ulubionej „prawdy"
życiowej, łub gdy wreszcie bawię się w naśladowanie innych, bar-
dziej utalentowanych artystów, np. Chełmońskiego."
Za te wszystkie krzywdy, które jakoby prof. Struve ze
swymi współtowarzyszami, mnie czynią, „wylewam z siebie coraz
obszerniejsze potoki żółci", w których „te motywa osobiste zbyt
wyraźnie występują na jaw."
Nędzne kłamstwo !
Przed dziesięciu łaty, w samem zaraniu krytycznej działal-
ności prof. Struvego, zwróciłem jego uwagę na fałsz, którego się
dopuścił, mówiąc o Maksie Gierymskim i Chełmońskim.
Jakie pobudki mną kierowały wtedy? Nie byłem prawie
malarzem, nie wystawiłem żadnego obrazu, nie mogłem mieć do
nikogo, a więc i do prof Struvego osobistej pretensyi.
Dzisiaj, w moim pierwszym artykule najsilniejszy nacisk
położyłem na pobłażliwość, z jaką krytyka nasza wznosi byle
mierność na szczyty sławy; — wyśmiałem epitet „doświadczonego
mistrza iKiletry" (excusez du peu), jakim mnie obdarzyła; dalej
rozbierając prace prof. StruYCgo, najwyraźniej i najszczerzej chwa-
liłem za to, że żąda krytyki surowej, sprawiedhwej, bezwzględnej —
a tymczasem prof. Struve mówi, że ja to właśnie na „sumienną
— 499 —
i bezwzględną krytykę sarkam" i chciałbym „ją zgładzić ze
świata".
Wyznaję, radbym był, żeby krytyka taka, jak ją reprezen-
tuje prof. Struve i jego koledzy, „znikła ze świata", — byłoby
gorzej artystom, ale lepiej sztuce.
Prof. Struve wie, źe ludzie wogóle są skłonni bardziiej do
patrzenia na to Tcto mówi, niż do zastanawiania się nad wartością
tego co mówi, — chcąc więc osłabić siłę mego sądu, stara się
obniżyć wartość mojej osoby.
Licha to taktyka, ale co prawda dotąd jeszcze używana
w naszem dziennikarstwie z powodzeniem, zwłaszcza jeżeli się
swoim czytelnikom nie wskazuje, gdzie mogą przeczytać artykuły
przeciwnej strony i sprawdzić wartość własnego sądu.
Prof. Struve, jak i mój przeciwnik z „Tygodnika Powsze-
chnego" zamilczają dyskretnie o „Wędrowcu..."
Drugim osobistym zarzutem, który mi robi prof. Struve,
jest bezimienność.
„....mam prawo żądać, żeby ze mną człowiek poważny
nie polemizował pod zasłoną bezimienności", woła ; — a dalej ;
„Z za płotu strzelać i mierzyć wprost w głowę (to prawda) prze-
ciwnika, to bardzo wygodnie i bezpiecznie; ale na to zdobyć się
może ktoś, co ma jakieś tajne powody zamaskowania swego na-
padu, albo też ktoś, co nie śmie lub nie umie otwarcie bronić
swego wystąpienia."
„Czy pan W., pyta prof. Struve, mrugając znacząco swojem
„wprawnem okiem," czy p. W. przy pomocy bezimienności nie
pragnął czasem zataić przed szerszą publicznością, źe jego wystą-
pienie jest w gruncie rzeczy tylko odpowiedzią na krytykę niektó-
rych jego obrazów ? Gdyby to przypuszczenie, mówi dalej, miało
być prawdą, natenczas nikt mi zapewne za złe nie weźmie, źe
bez naruszenia incognita p. W. zajrzałem poza płot, za który się
schował."
Zapewne nikt, zwłaszcza źe płot ten był bardzo przeźro
czysty, incognito tak jawne, że prof. Struve poznał mnio odrazu,
powitał jak dawnego znajomego (trochę grzeczniej, niż przed laty),
a nawet w tajnikach mojej duszy zaczął odrazu czytać swojem
„wprawnem okiem," — co prawda z tym samym skutkiem jak
w „symbolice linij i barw" grunwaldzkiej bitwy.
32*
— 500 —
Jak np. prof. Striive objaśni fakt, źe pisząc o Bocklinie,
Meissonierze i innych, których przecie chwaliłem, podpisywałem
się też tylko jedną literą W?
Co znaczy to moje incognito ? Jakie szanse zyskałby prof.
Struve, a jakie ja bym stracił w walce, gdyby nazwisko moje
stało wypisane pod memi artykułami ?
Kto się bije na szable, kije lub kule, dla tego ukrycie sie-
bie jest coś warte, — kto polemizuje z czyjąś myślą nie czepiając
się jego osoby, tylko szukając prawdy, ten i swoje myśl wypro-
wadza na plac boju, — w walce tej osobistości i nazwiska są zu-
pełnie niepotrzebne.
W istocie, jak „sławne i znane" nazwisko prof. Struvego
nie może być argumentem łatającym luki jego rozumowania, jak
nie może na żaden sposób zastąpić braku elementarnych wiado-
mości z dziedziny sztuki, — tak samo moje nazwisko bez sławy,
bez uznania, nazwisko człowieka nie zajmującego żadnego stano-
wiska w „hierarchii państwowej'', nie może osłabić siły dowodów,
użytych przezemnie w krytyce dzieł prof Struvego.
Jeżeli jednak prof. Struve czuje się pokrzywdzonym przez
to, źe nie wie mego nazwiska, — jeżeli wiadomość ta, może mu
służyć w dalszym ciągu jego artykułu jako środek obrony, to
chcąc mu dać równe szanse wygranej, najchętniej wypisuję je tutaj :
Stanisław Witkiewicz.
Hoża 18. lit. B.
„w IMIĘ GODNOŚCI" (?)
Doch die Kastraten klaglen
Ais ich nicine Stiiiim' erhob ;
Sie klagten und sie sagten
Ich sange viel zii grób.
Heine. Die H<i>,Mir 90.
chwili Ogłoszenia protestu malarzy monachijskich, z p.
C)) Brandtem na czele, p. Fałatem pośrodku i p. Jasińskim
na końcu, nie miałem czasu zająć się obszerniej tyra ciekawym
przyczynkiem do polemiki, toczącej się od lat kilku około moich
artykułów o sztuce.
Teraz jednak, w myśl wezwania panów protestujących, po-
staram się głębiej „wniknąć w ich ducha, zrozumieć i określić ich
indywidualność i zadania."
Protest, jako środek ochronny przeciw sądom krytyki, o ile
jest zawsze bezskutecznym, o tyle nie jest nowym.
Przed kilkunastu laty, Cypryau Godebski, oburzony gospo-
darką owoczesnego komitetu Towarzystwa zachęty sztuk pięknych,
w jednym ze swoich artykułów w „Gazecie polskiej" wyraził za-
dziwienie z powodu, źe doskonały portret Rodakowskiego zawie-
szony jest gdzieś pod sufitem, „podczas kiedy roboty takich fahry-
Icantów piernikótu, jak p. L. et consortes, zajmują najlepsze miej-
sca na wystawie przez całe lata." Tak stanowcze i bez żadnych
obsłonek wypowiedziane zdanie o jednym „z powszechnie wówczas
cenionych koryfeuszów historycznego malarstwa" wywołało skan-
- 502 —
dal. Posypały się protesty „w imię godności" prasy, krytyki, ro-
dziny, moralności, społeczeństwa... Stawali świadkowie, którzy
się klęli, źe znają pana L. od kolebki i wiedzą, że zawsze był
najlepszym synem, bratem, kolegą, właścicielem domu itd. W. A.
Maciejowski wołał, źe przecież go pamięta jako nadzwyczaj pil-
nego i posłusznego swego ucznia jeszcze na ławie szkolnej. Wszy-
scy przyznawali p. L. cnoty i zasługi obywatelskie, lecz o sztuce,
o prawdzie^ nikt nie mówił; nikt nie starał się dowieść, że p. L.
nie jest fabrykantem piernikóiu, nikt nie próbował udowodnić, źe
oglądanie przez lat siedm i zbliska jego dzieła jest korzystnem
dla społeczeństwa. O tem nie było mowy.
Natomiast posypały się insynuacye na Godebs kiego. Jedno
z pism, bodaj „Kłosy", napisało, że p. Godebski tym tylko arty-
stom oddaje sprawiedliwość, którzy u niego bywają na kolacyach!
— Nieprawda! — odpowiedział Litwos — pan L. nie bywa
u pana Godebskiego wcale, a jednak ten oddał mu zupełną spra-
wiedliwość!
Tej świetnej odpowiedzi „Gazeta polska" jednak wydruko-
wać nie chciała.
Wynikiem polemiki, prowadzonej w ten sposób, było to,
źe zdanie Godebskiego zostało niezacb wianem ; p. L. został i nadal
fahri/kantem pierników, natomiast społeczeństwo dowiedziało się,
iż pomimo to jest on bardzo porządnym stałym mieszkańcem
Warszawy.
Artyści nie oponowali wtedy w^cale. — L. należał do star-
szego pokolenia, nie miał już z nowemi wspólnych dążeń i inte-
resów, a ambicye i ambicyjki różniły go z bliższymi mu wiekiem
i dążeniami, którzy też mieli swoje ambicye.
Dzisiejszy protest malaizy z Monachium umieszczony zo-
stał w „Kuryerze Warszawskim," w którym „wyczytała" go i po-
wtórzyła na swoich szpaltach „Gazeta Polska," nie zdobywając
się jednak na tyle bezstronności dziennikarskiej, żeby „wyczytać"
i powtórzyć znajdującą się obok moją replikę; protest ten, zosta-
wiając na boku to, o co walczyć należało, t. j. skrytykowany
przezemnie obraz p. Rozena, zajmuje się głównie „godnością":
„Nie wchodzimy w rozbiór, czy w tym wypadku zarzuty
i uwagi pana Witkiewicza bą słuszne lub nie, ale wobec stale po-
wtarzających się wycieczek krytycznych, w imię godności krijtyki,
— 503 —
prasy, publiczności i artystów, czujemy się w obowiązku zapro-
testować przeciwko sposohotci i formie, w jakiej pan Witkiewicz
poglądy swoje wypowiada i to względem wspólkolegi.^^
Oto są motywa wystąpienia pp. Brandta, Czachórskiego,
Eismonda itd. przeciwko moim krytykom.
Przedewszystkiem powtarza się to , co się działo z Godeb-
skim: ja mówię, źe p. Rożen robi rude cienie i nie umie malować
wielkich rozmiarów obrazów, — panowie ci , zamiast powiedzieć :
Nieprawda ! pan Rożen nie robi rudych cieni i umie malować
dekoracyjnie, — panowie ci występują w obronie aź ,,czterech
godności /"
Ani słowa, po rycersku !
Szkoda tylko, źe zaraz w następnym wierszu zdradzają bar-
dzo dziwne pojmowanie godności prasy i krytyki, wyrzucając
mnie, źe krytykuję „wspólkolegę !" Tym panom zdaje się wido-
cznie, iź dosyć jest używać — na dwóch końcach świata — sicca-
tiwu, cremserweissu i szczeciny, żeby, trzymając się za ręce, iść
lawą i wspólnie okłamywać opinią publiczną!
My tu inaczej pojmujemy godność krytyka i artysty.
Krytyk, któryby nietylko kolegę monachijskiego, ale nawet
rodzonego brata przedstawiał społeczeństwu za coś lepszego, niż
en mu się być zdaje, okłamywałby to społeczeństwo, poniewie-
rałby swoją godność, gdyż jedynie praicda, ta względna, na jaką
stać ludzki umysł, nadaje jakąkolwiek godność człowiekowi w ogól-
ności, a krytykowi i prasie po szczególe.
Nie znam takich osobistych obowiązków, ani uczuć, któ-
reby były wstanie usprawiedliwić kłamstwo w sprawie publicznej.
Pod tym względem godności krytyki i prasy strzedz trzeba
i należy, a u nas bardziej, niż gdziekolwiek, — lecz środkiem do
tego nie są koleżeńskie reklamy, jakie pp. Brandt, Kowalski, Ku-
rella itd. chcieliby czytać na szpaltach dzienników.
Kiedy warszawska krytyka pisała tym panom najbardziej
płaskie i idyotyczne pochlebstwa, kiedy tytuły ich obrazów pod-
noszono do znaczenia filozoficznych , traktatów, a anegdoty, za-
warte w obrazie — do wszechludzkich dramatów; kiedy w spo-
niewieranym żargonie reporterskim nazywają ich: „naszymi sym-
patycznymi mistrzami'-^ , „młodymi, pełnymi przyszłości i nadziei,
rokującymi wielką chwałę adeptami sztuki," „dziatwą Apellesa/'
— 504 —
lub kiedy, klepiąc ich po ramieniu , estetyk warszawski mówi :
„No, ten, naturalnie p. Józef, albo p. Julian" — wtedy nikt
z tych panów nie dopominał się o godność aHysty^ tańczącą jak
clown przed opinią publiczną, — wtedy śmiejąc się w kułak, cze-
kali aż sława, robiona w ten sposób, nabrzmieje do składkowego
obiadu w resursie Obywatelskiej, tej korony zaszczytów w pol-
skiej sztuce. . . Wtedy nikt z was nie wołał: „Czujemy się w obo-
wiązku w imię godności..." o! nie, wtedy pp. Szerner, Herman,
Wodziński i inni siedzieli cicho!
My, w Warszawie, mieliśmy jednak dosyć tych wianków
laurowych, ocieklych pomyjami reklamy ; my wystąpiliśmy prze-
ciw temu sztucznemu fabrykowaniu sławy i zażądaliśmy śmiało,
żeby nas sądzono jako malarzy, artystów, sądzono poważnie i su-
rowo, żeby z nas nie robiono błaznów, lub małoletnich niedołę-
gów, zachęcanych do pracy karmelkami pobłażliwości.
Dziś, kiedy, dzięki naszej walce, powaga i godność krytyki
warszawskiej zaczyna się trochę podnosić, dziś panowie z Mona-
chium występują przeciw mnie, który tę walkę podniosłem, który
sam pierwszy wyśmiałem nadawane mnie głupie tytuły „doświad-
czonego mistrza paletry (?). . . i występują ,,w imię godności
artysty I •
Dlaczego ? Czy wprowadziłem do krytyki kłamstwo, oszczer-
stwo, reklamę, zawiść, czy starałem się obniżyć wartość obrazu
poniewieraniem osobistem jego twórcy jako człowieka ? Nigdy !
Wykazałem, że rude cienie są wadliwą stroną obrazu i że najpra-
widlowiej nawet przyszyte guziki nic nie mówicv ^ duchu żołnie-
rza — to wszystko!
Ale panowie ci chcą, żeby krytyka „wnikała w ich ducha."
„Godność" artysty -malarza wymaga, żeby go ceniono za to, czem
on się pokazuje w swoim obrazie, za malarstwo, za talent, tak
samo jak „godność" szewca polega na tern, żeby nie robił reklamy
swoim butom reputacyą, zyskaną szyciem kamizelek. Malarzom
monachijskim chodzi o to, żeby ich szanowano za „ducha", za
uczucie, za patryotyzm, może za filantropią, żeby wnikano w ich
osobiste przymioty i zalety, żeby ich obrazy uważano tylko jako
klucze do otwierania tajemniczych głębi ich duszy ! Oni przywykli
do tych krytyk, które pisały poemata na tle kartki, przyczepionej
do obrazu i wyrażającej treść jego anegdotyczną. Dobre to były
— 505 —
czasy ! Jagiełło zbił Krzyżaków, Czarniecki przepłynął Bełt, lan-
sierzy zdobyłi Samosierrę, a chwała ich spadała na malarzy.
W ich to umysłach jedynie powstawały te wielkie zdarzenia ; oni
byli tymi głębokimi myślicielami, w których duchu rozegrały się
wszystkie wypadki dziejowe od Piasta do naszych czasów, im
tylko świat zawdzięczał istnienie dramatycznych sytuacyj, wielkich
uczuć... itd.
Sławę ,, wielkiego, głębokiego artysty", dzięki tej metodzie
krytykowania, zdobywał każdy, komu się udało wziąć mniej lub
więcej popularny i drogi sercu czułemu temat, bez względu na to
czy obraz, jako malowidło, jako wyraz talentu i indywidualności,
miał lub nie jakąkolwiek artystyczną wartość.
Oczywista rzecz, że sława, zdobyta w ten sposób, warta
jest tyle, co sława inżyniera lub lekarza, zdobyta zapomocą czy-
nów obywatelskich, dobroczynnych — wogóle zapomocą życia
cnotliwego.
Z chwilą, w której do takich sławnych malarzy, inżynierów,
i lekarzy zastosowuje się krytykę ścisłą, kiedy malarza ceni się
za jego obrazy, inżyniera za jego drogi lub mosty, lekarza za
jego wiedzę medyczną, z chwilą tą zaczyna się szeregowanie i usta-
wianie icielkości na innej podstawie, i wtedy, naturalnie, wystę-
puje się „w imię godności artysty i publiczności", — wtedy nie-
dyskretną krytykę stara się zabić wołaniem o „wnikanie w ducha!"
„Celem krytyki już nie jest wydawanie sądów i wyroków,
ale luniknięc' ■ ze ducha artysty^ wytłómaczenie jego indywidual-
ności, talentu, kierunku^ zrozumienie i określenie zadania ka-
żdego pojedynczego dzieła, w jakiejkolwiek dziedzinie ono się
pojawi."
W którego ducha ? Czy tego, który jest wypisany na kartce
pod obrazem, czy tego, który został pod kamizelką, a którego
w obrazie nie ma ?
Wiemy już, co to jest to „wnikanie w ducha!" Tym pa-
nom mile dźwięczą frazesy warszawskiej krytyki w takim mniej
więcej rodzaju:
„Jeszcze więc raz widzimy te mężne postacie i znowu pu-
kają do okienka te sympatyczne dłonie które niedługo porwą za
oręż i przejdą wpław Ren..." Albo: „Sympatyczny zawsze arty-
sta rzucił na płótno uroczą postać, marzycielsko wspartą na
- 506 —
rączce — Kobieta! to pole popisu dla tego tkliwego pędzla..."
Lub tez: „Dzielny, Daturalnie, X. roztoczył przed Darni całą
grozę romantyczną i smętną wspaniałość litewskich mateczników,
widzimy groźne postacie Nemrodów, żywione bigosem..." itd.
Albo tak np. : ..Takiego mistrza palety jak N. może starczyć na
dzieło miarodajne, dzieło będące najgodniejszym pomnikiem ; jest
on poetą pędzla, zaklął w kształty szlachetne i powiewno-posą-
gowe ideały, wyśnione w głębinach narodowego ducha" i tak dalej
i dalej. Oto jest to „wnikanie w ducha", które, według monachij-
skich malarzy, nie obraza „godności artysty i krytyki", przeciw
któremu nikt protestów nie pisał.
To jest zapewne ta krytyka, którą panowie ci uważają za
„objektywną," która, podług nich, „opinii nie bałamuci" i „odpo-
wiada — według ich zdania — swemu celowi", skoro przeciw niej
nigdy nie powstawali.
Mnie się zdaje, że ona odpowiada jedynie celowi tych ludzi,
którzy spekulują na uczciwej głupocie bliźnich, sprzedając stęchly
towar z etykietą szanownych idei i uczuć.
Dokąd prowadzi taka krytyka i ciągłe wnikanie jedynie
w „ducha" artysty, widać to dobrze po naszych ilustratorach.
Dopóki siedzą w kraju i dla niego pracują, dopóty, czyniąc za-
dość wymaganiom wydawców i opiaiom krytyki „tworzą dzieła
głębszej treści", w których połamane kulfony przedrzeźniają uczu-
cie, wypowiedziane w sentymentalnym podpisie. Chodzi im o du-
cha, o załapanie uczuć tłumu, obałamuconego kłamstwem reklamy.
Z chwilą zaś, kiedy zaczynają pracować dla zagranicy, gdzie od
nich żądają tego, co dać mogą, widać zaraz, źe są zręcznemi, pły-
tkiemi talentami i źe w granicach ilustracyjnego założenia mogą
robić rzeczy zupełnie dobre. U nas każdy musi pokazywać ducha,
którego nie ma, którego żądają odeń ci co kpią z ducha i żądają
dla zadosyćuczynienia konwencyonaluemu kłamstwu, podniesio-
nemu do godności teoryi estetycznej.
Panowie się mylicie: „Te czasy, w których krytyka aprio-
ry styczne, absolutne stawiała zasady, te czasy, w których, poza
pewnemi, z góry określouemi teoryami, nie było zbawienia", czasy
te, u nas przynajmniej, jeszcze nie minęły.
Nastąpiło tylko pewne tych ciasnych teoryj rozluźnienie,
osłabienie ich absolutnego autorytetu, a stało się to bynajmniej
— 507 —
nie wskutek protestów lub „apostolstwa" monachijskich malarzy,
tylko dzięki Sygietyńskiego i moim artykułom o sztuce.
Ja to pierwszy wystąpiłem przeciw sądzeniu i klasyfikowa-
niu malarzy podług tematów, co u nas nazywano kierunkami ; ja
to walczyłem i walczę, od początku aź do artykułu o obrazie
p. Rozena włącznie , za zupełną niezależność indywidualności
w sztuce.
Kiedy ja zacząłem pisać, estetyka polska dzieliła malarstwo
na: religijne, historyczne, rodzajowo-historyczue, rodzajowe, do-
dając w nawiasie: genre, pejzażowe itd — i ceniła artystów we-
dług należenia do jednej z tych kategoryj. Ponieważ ci, co nale-
żeli do dwóch pierwszych, już przez to samo liczyli się do wyż-
szej kasty, bez względu na swoją osobistą, artystyczną wartość,
nie potrzebowałem ich bronić. Starałem się wykazać i dowiodłem:
że kierunki w sztuce nie zależą od tematów, tylko od indywidual-
7wści artysty, i że w żadnym razie, jakikolwiek będzie ich rodo-
wód, od Fidyasza, Michała-Anioła, czy Matejki, nie nadają same
przez się istotnej wartości dziełu sztuki, że wartość ta niezależną
jest od tego, czy ono przedstawia Kaśkę z rzepą, czy Jana Za-
mojskiego, — tylko od tego, czy ten, który je stworzył, miał
talent, luh był niedołęgą.
Malarze monachijscy mówią: „Pan Witkiewicz, sam ma-
larz, nie jest wstanie wznieść się do tej objektywności i bezstron-
ności, jaka od krytyka jest wymagana. Z szeregu artykułów,
jakie z pod jego pióra wyszły, występuje agitator, przedstawiciel
pewnych dąień malarskich zmiennych i przemijających, jak
wszelkie kierunki artystyczne na świecie, który nie chce zrozu-
mieć i odczuć, ze to dziedzinie ticórczości nie można żadnych
wyznawać dogmatów, choćby nawet realizm czy naturalizm (na-
zwa jest obojętną), ale że wszelkie aspiracye mają swoje uzasa-
dnienie i usprawiedliwienie."
Wszystko to jest bardzo mizernym fałszem, dowodzącym,
że panowie ci albo nie czytali ani jednego wiersza moich krytyk,
albo też zrozumieć ich nie są w stanie. Jestto zresztą stała me-
toda wszystkich moich przeciwników od prof Struvego do p. Go-
muhckiego, że zamiast polemizować ze mną cytując bez zmiany
moje słowa, wykazując faktami moje błędy, staczają walki z ja-
kimś p. Witkiewiczem , którego ja nawet nie mam przyjemności
— 508 —
znać osobiście. W mojem rozumowaniu, jak i w rusztowaniu fsik-
tycznem, na którem ono się wspiera, muszą być zapewne jakieś
braki i wady. dotąd jednak żaden z tych panów nie wykazał mi
a7ii jednego fałszu historycznego^ ani jednego błędu logicznego —
literalnie ani jednega. Wszyscy, razem z monachijskimi mala-
rzami, wolą zwyciężać jakiegoś p. Witkiewicza, którego dla wła-
snej satysfakcyi i wygody wynaleźli i który rzeczywiście byłby
bardzo marnym krytykiem, gdyby istniał !
Ja to starałem się otworzyć jaknajszersze horyzonty dla
indywidualności, twierdząc, że cały świat myśli i uczuć, cały we-
wnętrzny świat człowieka i cały świat zewnętrzny, może być przed-
miotem artystycznej twórczości i że granice powstawania nowych
zjawisk w sztuce leżą u granic istnienia ludzkości. Sądzę, że to
dosyć szeroki świat, i nawet tak pelue „godności" dusze, jak ar-
tystów z Monachium, mogą się w nim zmieścić, zaledwie do-
strzegalne.
Ponieważ w chwili, kiedy zacząłem pisać o sztuce, ponie-
wieranymi przez w^arszawskich estetyków byli realiści, starałem
się więc wykazać, że seJcta ta nie jest w gruncie rzeczy tak obrzy-
dliwą i że bardzo porządni ludzie do niej należą. Rzecz bardzo
prosta : nie potrzebow^alem przecież bronić i zdobywać stanowiska
dla tych, którzy siedzieli na tronie chwały, okadzani z trybularza
reklamy. Cóż się zrobiło? Całe fałszywe w kolorze błoto mona-
chijskich malarzy wylano na mnie, mnie robiono wyrzuty za wa-
sze krzywe szkapy, zbierane po wszystkich stajniach, za waszą
bezmyślność, za wasze wzajemne naśladownictwo. Moją estetykę,
która zgadzała się nawet na waryatów, byle z talentem, — która
chciała, żeby ten talent był szanowany, bez względu na to, czy
maluje Madonnę, czy jesienne roztopy, — tę estetykę, która sta-
rała się wynaleść taką miarę oceny artystycznej wartości, w któ-
rejby się mieściły wszystkie różnice indywidualne, tę estetykę
p. Łaszczyński wywodził z „monachijskiej knajpy!" Dziś znowu
malarze monachijscy potępiają mnie za to, żem podniósł godność
ich zhioroicego stanowiska w sztuce, jako lekceważonych dotąd
malarzy od ,,koników na błocie.'-'
Wszakże pisałem o Bocklinie, którego fantazya graniczy
z obłędem, którego przeczulona dusza wyraża się harmonią i bla-
skiem barwy, doprowadzonej do szczytu, — i o Meissonierze,
— 509 —
który stara się o matematyczną ścisłość rysunku, kształtu, o pra-
wdopodobieństwo sytuacyi i naturalność układu, będąc jedno-
cześnie marnym kolorystą - i pisałem z uwielbieniem. Pisałem
o Mickiewiczu, o Chełmońskim, o Gierymskich, o Matejce, i ja,
któremu przypisują specyalność szkalowania jego obrazów, powie-
działem, źe wyrazy twarzy w tych obrazach są arcydziełami, któ-
rym równych niepodobna jest znaleść w całej dawnej i teraźniej-
szej sztuce; — pisałem o wielu jeszcze innych artystach, źle czy
dobrze, lecz zawsze starając się wykazać ich cechy indywidualne
i zawsze szanując to, co w ich dziełach było szacunku godnem.
Pochlebiam też sobie, źe znacznie trafniej i sprawiedliwiej obsze-
dłem się z ich indywidualnością, niź panowie malarze z Mona-
chium uczynili to z moją.
Dla udowodnienia, źe nie ma złych czy dobrych kierun-
ków^, tylko marne lub wielkie talenta, używałem wszystkich mnie
znanych faktów z historyi sztuki, od rysunku na kości renifera
z czasów przedhistorycznych, aż do dziś lub wczoraj stworzonych
arcydzieł i brałem te fakta nietylko z malarstwa, lecz tak dobrze
z poezyi, jak i z rzeźby.
Wszakże starałem się wykazać jednostronność teoryi Taine'a,
podług której wielkość artysty zależy od tego, na ile jest on wy-
razem zbiorowego ducha danej epoki ; starałem się wykazać, źe
nietylko tak nie jest, lecz przeciwnie, często artysta o tyle jest
lichszy, o ile swoją indywidualność podporządkowuje pod ducha
współczesnych sobie ludzi, i źe w każdym razie talent, ta tak
osobista właściwość, jest jedynym do wielkości tytułem.
Musiałbym cytować jakie 10.000 wierszy moich artykułów,
żeby pokazać, że zawsze stawiałem indywidualność i talent jako
główne wartościowe pierwiastki dzieła sztuki.
Jest wszelkie prawdopodobieństwo, źe niedługo wszystkie
moje artykuły wyjdą w oddzielnej książce, — wtedy będziecie pa-
nowie mogli przekonać się, chociaż zapóźno, źe cały wasz akt
oskarżenia jest zbudowany na kłamstwie.
Protest malarzy monachijskich ma to wspólnego ze wszy-
stkiemi, pisanemi u nas, wypracowauiami o sztuce, że się nie trzy-
ma konsekwentnie swego założenia.
r, Apostołów anie nie należy do krytykótu, ale do twórców!^''
wołają ci panowie.
— 510 —
Frazesy !
Patentu na apostolstwo nie wyrabia się, jak książeczki legi-
tymacyjnej, na podstawie metryki i innych dokumentów. Aposto-
łem jest każdy, kto ma jakąś ideę i ma odwagę ją wyznawać
i propagować. Na tym punkcie protest, z cala swoją „godnością",
okaże się bezsilnym i nie powstrzyma ani mnie, ani nikogo.
Zresztą mijacie się panowie ze swemi zasadami.
Przypuśćmy, że istotnie apostołowanie należy tylko do twór-
ców — do artystów; otóż, ponieważ nazywacie mnie „współko-
legą" p. Eozena, a tego ostatniego uważacie za waszego „kolegę",
siebie zaś za twórców, artystów, tem samem i ja podług was
jestem artystą i mam prawo apostołować.
Lecz protest malarzy monachijskich, kilka wierszy niżej,
dlatego właśnie uważa mnie za niezdolnego do apostołowania, że
jestem malarzem, artystą, więc i twórcą!
Panowie z Monachium aż trzy razy mówią o tem : „P. Wit-
kiewicz, sam malarz, nie jest w stanie wznieść się do objekty wności
i bezstronności, jaka od krytyka jest wymaganą".
Potem: „P. Witkiewicz jest przedewszystkiem malarzem;
jako taki, posiada bardzo stanowczy ideał malarski i nie pozwala,
aby obok tego ideału mógł istnieć jakikolwiek inny."
A dalej znowu: „P. Witkiewicz jest przedewszystkiem ma-
larzem, bo głównie techniczną stronę obrazów rozbiera, z pomi-
nięciem strony psychicznej; tłómaczy teoriją cieniów, świateł,
ruchów, reflelisów, szkieletów ruchu (?) itp.. zapominając o tem,
ze my, malarze itd."
W chwili więc, kiedy na zasadzie dokumentów, wydanych
przez samych protestujących, wylegitymowałem się z moich praw
do apostołowania, jestem znowu ich pozbawiony, na zasadzie
tychże samych kwalifikacyj !
Oto do czego prowadzą zbiorowe protesty, zlepki rozumo-
wań, zebranych z rozmaitych mózgów, niezwiązane ani siłą indy-
widualnego przekonania, ani logicznej myśli.
Jeżeli ja, jako malarz, nie mam prawa do propagowania
moich zasad, w takim razie nie mieli ich ani Leonardo da Vinci,
ani Michał-Anioł, ani Mickiewicz, ani Goethe, ani Wiktor Hugo,
ani Delacroix, ani Courbet, ani Millet, ani Zola, ani Matejko,
ani — o zgrozo ! — malarze monachijscy z p. Brandtem na czele !
— 511 —
Nie na tern koniec sprzeczności i niekonsekwencyj w opi-
niach panów protestujących.
Eaz uważają oni moje krytyki za „apriory styczne, bez-
względne opinie", nieoparte zatem na żadnych faktach ścisłych,
pozytywnych; dalej znowu zarzucają mi; że jako malarz, zajmuję
się głównie stroną techniczną obrazów, że tlómaczę teorye cieni,
śiuiatel, ruchóic, refleksów, szkieletów ruchu itp., czyli to wszy-
stko, co jest naj pozytywniejszym, co jest jedynym faktycznym
materyałem; na jakim można budować sąd ścisły o dziele sztuki
malarskiej.
Tak zwana „strona psychiczna", o którą panom chodzi, jest
właśnie tą stroną, na której zwykle budują się „apriorystyczne,
bezwzględne opinie". Krytycy i komentatorowie poetów i artystów
napisali przecie całe góry tomów o „psychicznej stronie" Homera,
Dantego, Szekspira, Michała- Anioła, w których ich dusze przy-
bierają coraz to inne kształty, odpowiednio do duszy tego krytyka,
który w nie wnikał.
W waszem pojęciu, objaśnić stronę psychiczną obrazu —
jestto napisać parafrazę jego kartki tytułowej , rozprowadzić za-
wartą w niej anegdotę w masie słów, w ogromnym artykule, peł-
nym aluzyj do „pięknej duszy twórcy".
Kto jednak chce odbudować duszę artysty z jego dzieła,
ten musi zajmować się tem, co panowie z Monachium nazywają
stroną techniczną, dając tem samem dowód, że nietylko potrafią
wystąpić z fałszywem oskarżeniem, nietylko w polemice nie mogą
utrzymać się w zgodzie z logiką, ale w dodatku nie mają jeszcze
teoretycznego pojęcia o swojej własnej sztuce.
Pod tym względem podzielają oni błędne wyobrażenia naj-
bardziej zapędzonych w „psychiczną stronę obrazu" warszawskich
estetyków.
Nie, panowie, teorya cieni, świateł, ruchów, refleksów, na-
wet „szkieletów ruchu", które was tak dziwią, to nie jest strona
techniczna obrazu.
Stroną techniczną jest : olej, siccatiw, farba, płótno, pędzle;
jest kwestya malowania al fresco, olejno, akwarelą czy gwaszem ;
jest malowanie impastowe czy laserunkowe, gładkie czy chropawe,
używanie szpachli itd., słowem to wszystko, co jest techniką^ rze-
— 512 —
miosłem, stroną czysto materyalną, której części składowe są na-
wet wyrabiane fabrycznie, bez żadnego udziału w tera artijstij^
Ale: barwy, światła, cienie, kształty, t. j. ruchy, wyrazy
i charakter rzeczy, pojedyncze tony i ich harmonia, logika świa-
tłocienia, są to wszystko środki artystyczne, pierwiastki, z któ-
rych się składa artystyczna strona obrazu które jedynie i sta-
nowczo mówią o sile talentu i na których tylko można zbudować
sąd, choćby w przybliżeniu ścisły i prawdziwy, o talencie i indy-
widualności artysty.
W nich to ujawnia się styl danego malarza : one pokazują,
czy talent jego jest glehoki czy płytU, — pokazują daleko ściślej
i sprawiedliwiej, niż kartka tytułowa i anegdota przedstawiona
w obrazie.
A nawet „strona techniczna'' więcej często może powiedzieć
o energii, jasności pojęcia, sile fizycznej, o zmianach usposobień
w czasie malowania, o zwątpieniach i o łatwości lub wysiłku przy
tworzeniu — więcej, niżeli to, co panowie nazywacie „stroną psy-
chiczną''.
Malarze, którzy z lekceważeniem mówią o swojem malar-
stwie, którzy żądają, żeby przede wszystkiem „wnikano w ich du-
cha" z pominięciem tego, co oni nazywają stroną techniczną, a co
jest artystyczną istotą malarstwa, - malarze tacy byliby dziwo-
lągami, gdyby już nas nie przyzwyczaiły do tego wystąpienia Ma-
tejki i innych czcicieli idei w sztuce. Dziwnem jest tylko, że ten
głos pochodzi z Monachium, w którem, na miejscu słychać tylko
o technice malowania i technice sprzedaioania obrazów!
Zresztą fałszem jest, że ja pomijam stronę psychiczną,
stronę uczucia i myśli w obrazie. Wszakże starałem się wykazać,
że altembas i kurdybanowe buty przeszkadzają idei w obrazach
Matejki, i że perłowa masa i bransoletki nie podnoszą grozy dra-
matycznej w Śioiecznikach Siemiradzkiego. Czyż ostateczny wnio-
sek,^ postawiony na końcu artykułu o obrazie p. Rozena, nie
wskazuje, że owszem bardzo dbam o stronę psychiczną, skoro
mnie nie są wstanie rozczuHć tak porządnie odrobione lederwerki
i mundury ? Tylko że ja chcę, żeby psychiczna strona była w sa-
mym obrazie, a panów zadawalnia to, że ona jest na kartce ty-
tułowej.
Panowie mnie przypominacie, że sztuka jest trudna. Wie-
- .^ 518 -
działem o tern bez was, — ale teraz przekonacie się, że i krytyka
wcale nie jest łatwą, źe trzeba dobrze się namyśleć i liczyć ze
słowami, zanim się zabierze, „w imię godności", do krytykowania
nawet takiego krytyka, który podług was w formie „posługuje się
drwinkami jako argumentami".
Wogóle sposób i forma mego pisania nie podoba się panom
z Monachium. „Czują się oni w obowiązku zaprotestować przeciw
sposobowi i formie'-, w jakich ja swoje poglądy wygłaszam ; w dal-
szym jednak ciągu zapomnieli o tych głównych pobudkach swego
wystąpienia i tylko przy końcu wspominają o „drwinkach jako
argumentach".
A szkoda ! Chciałbym, żeby raz naprawdę wykazano, w czem
mianowicie leży ta niewłaściwość formy moich artykułów, gdyż
zarzut ten spotykał mnie kilkakrotnie, lecz nigdy nie był poparty
argumentami.
Przed dwoma laty jeden z poważnych dzienników zaanga-
żował mnie na współpracownika w dziale sztuki. Napisałem arty-
kuł o s^zkole krakowskiej i otrzymałem odpowiedź, że redakcya
zgadza się na wszystkie moje poglądy, ze nie ma nic do zarzu-
cenia treści, lecz nie może się zgodzić z formą artykułu. „Walić
kijem — pisano do mnie — nie jest środkiem przekonywającym
i skutecznym". Nigdy kijem nie waliłem — odpowiedziałem re-
dakcyi, — a forma ta jest chyba odpowiednią, skoro mam za-
szczyt być przez szanowną redakcyę zaangażowanym, nigdy zaś
przedtem nie używałem innej formy. Skończyło się na tem, że
artykuł wydrukowało inne pismo, że wielu ludzi zostało przeko-
nanych, a ruch opinii, wywołany tą niby bezskuteczną formą,
trwa dotychczas. Ja zaś dotąd nie wiem, w czem leży wadliwość
mojej formy, sposobu; — przeciwnie, mam wszelkie powody my-
śleć, że ona jest bardzo właściwą i skuteczną.
Zabawnem jest to, że kiedym zaczął pisać o krytykach,
większości malarzy bardzo się podobała moja forma, podziwiano
„ciętość dowcipu i siłę stylu", z chwilą zaś, w której zaczynam
pisać o malarzach w tej samej formie, staje się ona tak wstrętną,
źe aż ogłaszają przeciw niej protest zbiorowy I
Zapewne, nie należę do tych, o których mówi Hamlet, że
„zanim ssać zaczęli, stroili już komplimenta do piersi mamki",
S. Witkiewicz. -"^^
5U
ale żeby moja forma miaJa obrażać aż cztery godności, w to tru-
dno mi uwierzyć.
Nie używam nigdy ani grubiaiiskich obelg, ani tak ulubio-
nych przez warszawską krytykę płaskich pochlebstw, tego służal-
stwa wobec „mistrzów, tej uprzejmości dla „naszych znanych".
Nie piszę tym stylem, przeciw któremu panowie z Monachium
nie mają nic do zarzucenia, który jednak jest równie zgubnym
dla postępu prawdy, jak ubliżającym godności prasy, ponieważ
pod stylo wemi koziołkami kryje reklamę i głębokie nieuctwo, —
ubliżającym godności publiczności, gdyż trzeba mieć za ostatnich
głupcó>v ludzi, do których się przemawia w teu sposób:
„Talent artysty nie posiada jeszcze tej subtelnej techniki,
która barwą wsącza puls krwi gorącej i rozprasza monotonię smug
jednolitych na harmonijną różnorodność półtonów".
Albo ; „Nietylko rzucona w głuchą przestrzeń bezdusznej
materyi, ale i szarpana gorączką migotliwego czasu dusza ludzka
poszukuje dla siebie palety.
Albo tak np. „Koloryt Matejki lokalny, nie zharmonizo-
wany do jednego tonu, lecz mistrzowski".
A choćby to: „Idealne pojęcie realnej rodzajowości nadaje
mu ton moralny, który łącząc się harmonijnie z technicznym,
materyaluym tonem malowidła, podnosi je nad powszedniość ru-
tynicznej faktury".
Albo też takie wyznanie: „Szeregując wybłyski dążeń no-
wych według ich wartości wewnętrznej , zamierzamy przedewszy-
stkiem zaznaczać tu istnienie myśli".
Mógłbym zacytować więcej takich kwiatków i wskazać po-
ważne pisma, w których to było drukowane, i również poważne
nazwiska autorów.
Jeżeli panowie z Monachium uważają to za odpowiednie
ich godności i wogóle jakiejkolwiek godności, to my tutaj dawno
już potępiliśmy ten sposób robienia nierządnicy z myśli i języka.
Większość naszej prasy odznacza się nadzwyczajną tchó-
rzliwością, społeczeństwo też przywykło do czytania prawdy mię-
dzy wierszami, do zatykania uszu bawełną, do omówień, do da-
wania do zrozumienia , do tycli wszystkich sposobów porozumie-
wania się, używanych przez ludzi pozbawionych temperamentu
— 515 -
i osobowości i przez towarzystwa, w których bardziej ceuiona jest
bezbarwna przyzwoitość, niż siła przekonań.
To też dziś razem z monachijskimi malarzami społeczeń-
stwo i prasa boją się każdej myśli, wypowiedzianej bez półsłówek,
każdego śmiałego zdania. Jest ono jak człowiek, który tak przy-
wykł podpatrywać przez dziurkę od klucza, że nawet kiedy ma
I drzwi otwarte na rozścież^ stara się wynaleść szparkę, przez któ-
rąby najmniej światła się przedostawało.
Fałszywe pojmowanie dobra publicznego i różne inne
względy wprowadziły to kłamliwe chwalenie, to przecenianie war-
tości ludzi, instytucyj, idei, dzięki któremu nasza opinia publiczna
kołysana komplimentami co chwila bankrutuje i wpada z omyłki
w^ omyłkę.
Jeżeli we wszystkich gałęziach umysłowości i życia spo-
łecznego prasa nasza spełnia tak swoje posłannictwo, jak w dziale
krytyki sztuki i literatury, to jesteśmy w fatalnej pozycyi ludzi
okłamanych doszczętnie, którzy nie wiedzą wcale, co się z nimi
dzieje, gdzie są i jacy są.
Brak wielkich idei w obiegu i silnych przekonań stworzył
ten język, śliniący się komplimentami , te piruety w celu nieude-
ptania odcisków ambicyi, cały ten aparat płaskiej grzeczności,
- którą u nas ludzie się wzajemnie okadzają dla rozweselenia opinii
publicznej.
W czasach wrzenia wielkich myśli, ścierania się silnych
przekonań, nikomuby nie przyszło do głowy w^ołać publicznie:
.,Ten kawaler niegrzecznie mówi, my nie chcemy się z nim ba-
wić" — — jak to uczynili ze mną malarze monachijscy.
Fałszywem jest twierdzenie, jakobym posługiwał się „drwin-
kami jako argumentami". Argumenta faktyczne lub myślowe wy-
powiar-lam w formie plastycznego porównania, które panom się
zdaje konceptem dla konceptu, — czego ja nigdy nie czynię.
Każdy robi teoryę ze swego temperamentu. Brandesa motto
jest : Fortiter in re, suaviter in modo Ja jestem zdania, że kto
chce jakieś zasady burzyć i na ich miejsce stawiać nowe, powi-
nien umieć rozumoicać spokojnie i zimno, a dowodzić z cala pa-
syą, na joką się może zdobyć.
I dotychczas nie mam powodu wierzyć w bezkuteczność
tej metody.
33*
516
Gdyż panowie się mylicie; t^\ierdząc, że ja ,, burzę, a nie
buduję'-'. Jeżeli trochę, a nawet silnie nadszarpnąłem powagę war-
szawskiej estetyki, to na to miejsce wprowadziłem dużo pojęć
bliskich prawdy, prawie ścisłych, ,jtUmacząc'' — jak sami mó-
wicie — teorye cieniów, kształtów, refleksów, barw, o czem przed-
tem nikt nie mówił, a co jedynie może pouczyć i wstrzymać od
bałamuctwa i publiczność i artystów.
Zasady moje mają coraz więcej zwolenników, estetyka war-
szawska przyjęła je do użytku i używa, niezawsze rozumiejąc,
lecz zawsze wymyślając mnie osobiście, a artykuły moje mogłyby
się dostać do bardzo wielu pism, żebym tylko się zgodził na
ozdabianie ich komplimentami dla was . . . panowie !
Mógłbym panom pokazać bardzo pochlebny list klubu ma-
larzy i rzeźbiarzy krakowskich, którzy nie wahali się pić nawet za
powodzenie sprawy, której bronię, i przysłali mi dokument z pię-
kną pieczęcią, dokument wprost przeciwny waszemu protestowi.
Panowie z Monachium dają mi do zrozumienia, że zamiast
pisać krytyki, powinienem sam lepsze obrazy malow^ać. Mówmy
bez hypokryzyi. Obrazy moje, jakkolwiek liche, nie są tak bar-
dzo gorsze od waszych, a nadewszystko nie ma w nich ani koni,
loyproicadzamjcli z cudzych stajen, ani cudzych psóu', śniegów,
figur, drzeio, pomyslóic, — ja się nie oryentuję w cudzej robocie
dlatego, żeby handel szedł; jak to się praktykuje w Monachium.
Jeżeli jest dokument, na podstawie którego możnaby ma-
larzy pozbawiać głosu w kwestyach sztuki, to właśnie jest ów
protest z Monachium.
Panowie, którzy mnie wyrzucacie, że burzę, a nie buduję,
swoim protestem nie robicie ani jednego, ani drugiego. Nie zbu-
rzyliście moich teoryj . ponieważ nie dotknęliście icli wcale, wal-
cząc z jakimś nieistniejącym p. Witkiewiczem ; — nie zbudowa-
liście nic, ponieważ wasze twierdzenia zbijają się wzajemnie, po-
nieważ wasza logika rwie się co chwila, ponieważ braknie wam
zupełnie faktów i dokumentów, potrzebnych do sprawy, którą
podjęliście.
,. Wniknąłem w ducha i wykazałem dążenia" monachijskiego
protestu: jest on w założeniu oparty na fałszu, w przeprowadzeniu
myśli nielogiczny, a jego forma, styl przywodzi na myśl zdanie
Goncourtów : La platitude du styl rient de lanie.
z POWODU KONKURSU RZEŹBIARSKIEGO.
Ae razy wskutek któregolwiek z moich artykułów o Sztuce
^ wybuchała mniej lub więcej silna zawierucha polemiczna, za-
wsze miałem przeciwko sobie całe dziennikarstwo warszawskie,
z wyjątkiem jednego jedynego Bolesława Prusa. Dziś, w sprawie
rozbitego posągu Kurzawy ze zdziwieniem widzę, źe większość,
prawie wszystkie dzienniki i wybitniejsi pisarze, jeżeli nie w zu-
pełności zgadzają się ze mną, to jednak w ocenieniu wartości ta-
lentu Kurzawy i w okazaniu współczucia z powodu jego rozpa-
czliwego czynu, stoją prawie na jednym ze mną punkcie widzenia.
Pomimo to, z zastrzeżeń poczynionych przy rozmaitych
zdaniach mego artykułu : .,Samobójstwo talentu", powstaje dużo
kwestyj spornych, z których nie jedna warta jest szerokiego
i wielostronnego rozbioru; ponieważ jednak odbiegają one zbyt
daleko od treści niniejszego artykułu, muszę je pominąć: z wyją-
tkiem paru głosów, które bądź to są bezwzględnie wrogie mnie
i Kurzawie, jak Kuryer Poranny, bądź też, jak artykuł p. Ma-
szyńskiego, spieszącego załatwić przy okazyi rachunek ze mną
jako krytykiem, wymagają uprzątnięcia zanim przystąpię do oceny
konkursu rzeźbiarskiego
Niska insynuacya Kuryera Porannego jest o tyle godną
uwagi, o ile każde, bodaj najmizerniejsze pisemko, z chwilą, w któ-
rej ma prenumeratorów, jest już tern samem przedstawicieK la
pewnego ułamka opinii publicznej i o ile to, co się w niem pis/e,
przedstawia jakąkolwiek konsekweucyę, jakiekolwiek zasady. F >-
^- 518 —
Dieważ Kuryer Poranmj, nawymyślawszy ini od „rozczochranych
krzykaczów'- i „waryatów nisko stojących w sztuce", a Kurzawie
od „pijaków i od waryatów'-, nazajutrz uznał Kurzawę za jedy-
nego artystę, który ma najwyższą zaletę „oryginalność", za jedy-
nego, który budził nadzieje, ponieważ n«,wet rozbicie posągu zna-
lazło w Kiiryerze głębokie współczucie, wyrażone w słowach bar-
dzo oględnych - nie mogę zatem dłużej zajmować się czemś, tak
lichem i niewyraźnem, jak opinie Eurijera Porannego.
Artykuł p. Maszyńskiego zrobił wrażenie. Nieprzyjaciele
moich zasad i osoby z przyjemnością widzieli, źe jestem nakoniec
pobity, źe mnie p. Maszyński wziął, źe ja, który ciągle walczę,
dowodząc warszawskim estetykom braku konsekwencyj, logiki, za-
sad, a tumanienia publiczności frazesem, że jestem nakoniec zwy-
ciężony tą samą bronią i to zwyciężony doszczętnie. Moi przyja-
ciele nawet byli podetonowani , patrzyli na mnie z żalem, jak
ludzie, przegrywający grubą stawkę na wyścigowego konia, który
został zdystansowany — okazywali mi jednak pewne współczucie,
starali sie mówić o czem innem, lub milczeć dyskretnie o mojej
porażce.
Ja zaś, zanim przeczytałem artykuł p. Maszyńskiego, pa-
miętając zdanie Szekspira; „Głupstwo jest jak słońce, przyświeca
wszystkim'- — myślałem, źe ono może przyświecać tak dobrze
mnie, jak i każdemu innemu, a wiedząc, że w moich artykułach
o sztuce są pewne i bardzo słabe strony, przypuszczałem, że
p. Maszyński je dostrzegł i ogłosił światu.
Dziś widzę, że wszystko to jest farsą I
P. Maszyński dowiódł swoim artykułem, źe: albo cytował
moje słowa z pamięci i w takim razie ma zbyt krótką, jak na
polemistę, pamięć, albo miał inkryminowany artykuł przed sobą,
lecz nie ma zdolności dostrzegania analogii i różnic między rze-
czami, pojęciami i słowami; że nie ma cierpliwości wypisywać cał-
kowicie od punktu do punktu zdań cytowanych, lub też, coby
było najgorszem, choć bardzo w Warszawie używanem, cytował
moje słowa z rozmysłem fałszywie, tak jak mu to do jego celów
polemicznych było potrzeba.
To ostatnie przypuszczenie z góry wyłączam zupełnie z pod
dyskusyi, wierząc, źe ludzie częściej błądzą oślepieni blaskiem
owego słońca Szekspira, niż przez złą wolę.
— 519 —
Mój artykuł, umieszczony w nr. 4-tym Wedroicca z r.
1886-go, na który p. M. się powołuje, nietylko iv niczem nie jest
w sprzeczności z artykułem „Samobójstwo talentu'-, lecz, prze-
ciwnie; powstał z tych samych pobudek, bronił ściśle tej samej
zasady i prawie w tych samych słowach, co wzmiankowany arty-
kuł z nr. 27-go Kur. Warsz. z r. 1890.
Wtedy, przed czterema laty, na konkursie malarskim sę-
dziowie byli rozrzutni i dali aź dwie pieriusze nagrody pp. Ma-
szyńsTciemu i Kotarbińskiemu, drugą zaś p. Ciąglińskiemu.
Ja zaś twierdziłem, źe nagrody te powinny były się dostać :
pannie Dulębiance, p. Merwartowi i panu Wolskiemu,
Otóż p. Maszyński dowodzi, źe ponieważ wtedy żądałem
nagrodzenia główJci--portretu — jestem z sobą w sprzeczności, na-
padając dziś za to, źe głoiuę-hiust nagrodzono, że dalej wystę-
pując wtedy przeciwko ocenianiu dzieła sztuki z punktu idei
w niem ukrytych, dziś żądam, żeby ICurzawę ceniono za śioietny
pomysł.
Dość porównać to, co pisałem przed czterema laty z tern,
co pisałem teraz, żeby się przekonać, że p. Maszyński jest w zu-
pełnym błędzie.
Oto co mówiłem o obrazio panny Dulebianki :
Poza drobnemi usterkami, obraz ten, jako malarshco,
jest czemś, co rzadko bardzo można widzieć na naszej wy-
stawie. Utrzymanie tonu oświetlenia, t. j. stosunku natęże-
nia światła w całym obrazie, odpowiada jego wybornemu
układowi i wykwintnej modelacyi.
Lecz nietylko bryła martwa jest tu prawdziwa ; bryła
ta, tak plastyczna, jest w istocie żywą, ludzką twarzą. Ile
wyrazu jest w ustach, w oku, w nozdrzu, jak dobre są te
ręce i jak zanikanie na nich skupionego na twarzy światła
jest dobrze utrzymane.
Pochwycić subtelny, przemijający wyraz twarzy, oddać
go z silą i prawdą, odtworzywszy przytem tę twarz jako
materyalną bryłę jak można najpodobniej do natury —
takiem było zadanie obrazu panny Dulebianki — zadanie
prawie w zupełności osiągnięte.
Ze obraz ten jest malowany z natury, nie ulega wątpli-
wości, a jednak nie widać w nim przewagi modelu pozują-
cego po tyle a tyle kopiejek za godzinę. Owszem widać, iż
ten, kto malował ten obraz, ma dosyć talentu, żeby zapa-
nować nad modelem zmęczonym i sennym, jakim jest każdy
prawie model.
520 —
Przewaga szarych tonów w kolorze jest usprawiedliwiona
motywem swiatla ; utrzymanie zaś barw lokalnych we wła-
ściwym do siebie stosunku dobrze mówi o poczuciu har-
monii koloru u panny Dulębianki.
A oto, co piszę o p. Madejskim:
P. Madejski przedstawi! skromny biust, bardzo łatwy
do wymodelowania, przeciętny portret spokojnego modf-lii
skopiowanego dobrze przy pomocy cyrkla Nie ma w tern
mc, coby go wynosiło ponad zwykłe w tym kierunku ro-
boty. Widac, źe rzeźbiarz miał czas opracować szczegółowo
sumiennie i zrobić to, co obowiązuje każdego rzeźbiarza
bez względu na skalę talentu i sile indywidualności — zro-
bić bryłę twarzy. Ale tego, co w portrecie malowanym,
czy rzeźbionym, jest czemś nadzwyczajnem : wyrazu — ży-
cia tego w robocie p. Madejskiego nie ma. Jestto porządna
drobiazgowa robota i nic więcej.
Niech p. M. zestawi te dwa zdania i zrozumie, źe nie cho-
dzi tu o głóiuJcę, źe między portretem p. Dulębianki a biustem
p. Madejskiego leży kapitalna różnica artystyczna ; źe dziś, jak
dawniej każdemu malarzowi, czy rzeźbiarzowi, biorącemu się do
odtwarzania człowieka, stawiam bezwzględne żądanie wyrażenia
zijcia i dlatego w dalszym ciągu artykułu drukowanego w We-
droiccu mówię o portrecie p. Merwarta :
Jakkolwiek portret ten nie jest tak wykwintnie skoń-
czony, jak obraz panny Dulębianki, jakkolwiek znać na
mm szijk malowania, okupuje on swoje błędy tern, źe przed-
stawia żywego człowieka. Jestto zaleta, która według na-
szych estetyków, wynika z wyższych, niezgłębionych działań
ducha, lecz która, jak wszystko w malars'tvvie, zależy od
kierunku linii, rozkładu światła i barwy. Na nic się nie
zda idealne pojęcie temu. kto nie potrafi tak nagiac linii
powiek, tak położyć światła na czarnej źreaicy, żeby ona
zdawała się żywą i wypukłą.
Oto co pisałem dalej o p. Wolskim :
Jakkolwiek połączenie wielkiego talentu z wielkiemi wa-
dami może W7dać się nieprawdopodobnem, a nadewszystko
niezgodnem^ z zasadą artystycznego sądu — jest jednak
i możliwe, i w zupełności daje się zgodzić z mierzeniem
wartości obrazów, ich zaletami malarskiemi.
Ludzie z talentem, lecz mało umiejący, albo nie mający
dosyć pieniędzy na robienie studyów, dają naturę niepełną,
jednostronną; lecz ta strona, na którą "kładą szczególny
nacisk, która najbardziej odpowiada ich indywidualności,
jest tak silnie naznaczona, podkreślona, wypunktowana, że
— 521 —
siedzi na wierzchu, bije w oczy i zasłania sobą błędy i luki
reszty.
Cyrkowa scena p. Wolskiego jest właśnie takim obra-
zem, który przy ogromnycli zaletacłi przedstawia rażące
błędy — w której jednak siła talentu, szczerość pojęcia na-
tury i zawziętość w jej cliarakteryzowaniu tłoczy się na
wierzch z poza bardzo lichego koloru i wadliwego w szcze-
gółach rysunku.
Ruch i wyraz — czyli kształt, oto na co najsilniejszy
nacisk kładzie pan Wolski. Charakter, typ figur jest do-
skonale formułowany. Ludzie ci mają to za duże ręce, to
są trochę krzywi — ale wszyscy poza większemi lub mniej-
szemi niedokładnościami budowy, są skondensowanem wra-
żeniem momentalnych poruszeń ciała i wyrazów uczuć.
Pan Wolski nie jest na lasce modelu — jeżeli go na-
wet miał; to widać doskonale, źe go naginał do swoich wra-
żeń żywej natury, którą obserwuje i zapamiętywa w sposób
niezwykły.
Teraz proszę porównać z tem, to co mówię o Kurzawie —
nie było to krytyką, tylko bardzo ogólnem zdaniem , jednak wy-
starcza na to, żeby się przekonać o wartości krytycyzmu p. Ma-
szyńskiego :
Kurzawa zrobił Mickiewicza, budzącego geniusz poezyi.
Przedewszystkiem , czy wiem, czy nie wiem, kto był
^Mickiewicz, patrząc na rzeźbę Kurzawy, widziałem dosko
naJe, jaki stosunek zachodzi między dwoma figurami, z któ-
rych się ona składała.
Człowiek, obdarzony dziwna siłą, cudotwórca, czy hy-
pnotyzer, jakiemś słowem, spojrzeniem, czy myślą obudzą
skrzydlatego chłopca, który się trzepocze jak ptak w jego
ręku, zrywając się do lotu na słowa, które w nim budzą
zachwyt zdziwienie, wstrząśnięcie, graniczące z przestrachem.
Tę silę oddziaływania, ten związek wzajemny między
dwiema istotami żywemi, wyraził Kurzawa w swojej rzeźbie,
w ich pozach, ruchach, ivy razach twarzy, wyraził tak do-
skonale, z taką siłą, że dla każdego człowieka, choć trochę
obeznanego ze światem sztuki, nie mogło pozostawiać ża-
dnych wątpliwości.
A skoro tak. skoro świetny pomysł, którego napewno
dwa razy na tydzień nie miewają sędziowie konkursowi,
został doskonale i jasno wyrażony zapomocą środków sztuki
rzeźbiarskiej — dzieło Kurzawy było dziełem znakomitem.
Lecz w rzeźbie, jak i w malarstwie jest jedna strona, która
się robi talentem, a druga, która się robi za pieniądze.
Tej strony, która się robi za pieniądze, to jest z mo-
dela, długą pracą, spokojem, rozwagą — tej strony jest
522
mało w rzeźbie Kurzawy. Ale tego, co się robi talentem.
co jest istotą sztuki, tego było więcej, niż we wszystkich
razem wziętych rzeźbach, jakie kiedykolwiek u nas wy-
stawiono.
Jeżeli to jest „frazesem", w takim razie i to, co pisałem
przed czterema laty, było frazesem — ponieważ jest to identycznie
to samo. Może p. Maszyński się na to nie zgodzi, ale mnie wy-
daje się to zasadą — zasadą tak ciągle i stale przytomną memu
umysłowi, że pisząc o p. Madejskim i Kurzawie, pamiętałem do-
skonale, com pisał przed laty czterema o pannie Dulębiance, o pp.
Merwarcie i Wolskim, a co o p. Maszyńskim :
Są malarze rzeczy martwych, i malarze tworów ożywio-
nych i są nimi z temperamentu z organicznych właściwości
swoich mózgów, których żadne studya. żadna uajsumien-
niejsza praca zmienić nie jest w stanie.
P. Maszyński jest malarzem natury martwej. Jego sto-
łek, parasol; kołdra, parkan żyją, o ile przedmiot bez ruchu
i wyrazu może być żywym, t. j. o ile jest użyty w obrazie,
tak jak w życiu, w pewnych celach przez człowieka. Stołek,
który podtrzymuje oparty o niego parasol, który stoi mo-
cno, jest właściwie oświetlony, jest już żywy. Kołdra, która
dobrze leży na nogach, ma właściwą sobie miąższość i mo-
delacyę, jest już żywą. Parasol, który rzuca cień i zabarwia
go tonem różowym, swojej podszewki, jest żywy. Lecz ko-
bieta, która wyciąga z bardzo daleka sztywną rękę po list,
nie okazując żadnej niecierjliwości, żadnego poruszenia, jest
martwą.
Suchotnicy ! znam ich , wiem jak gwałtownie na blade
policzki występuje czerwona plama rumieńca, jak ich za-
padłe, otoczone brunatno-siuą obwódką oczy połyskują przy
lada wzruszeniu, jak ich blada, z ćwiekowatemi palcami
ręka sięga drżąc nietylko po list z ostatniemi wieściami —
ale po sucharek, po chustkę do nosa I
Nic z tego w obrazie p. Maszyńskiego. Jego suchotnica
jest martwa; ma krzywo narysowany nos i usta, twarz
zbyt szeroką w oczach i potworne ucho
Dobrze narysowana jej opiekunka ma nos zbyt wielki :
natomiast listonosz ma dobry wyraz twarzy, lecz martwe,
niedorysowane ręce.
P. Maszyński nie sili się na scharakteryzowanie ruchu
i wyrazu choćby kosztem małych błędów w szczegółach,
zadawalniając się bardzo ogólnem naznaczeniem, z pod któ-
rego prześwieca obecność modelu.
Obraz jego jest dobrze zbudowany pod względem świa-
tłocieniu, jest nawet w tym kierunku skończony starannie
523 —
i sumiennie, — za to pod względem koloru przedstawia
rażące błędy w szczegółach, nie dając obok tego, ogólnym
tonem, wrażenia słonecznego światła, co leżało w jego za-
leżeniu, i co należy do kompozycyi, do sceny.
Ciepło południowego kraju jest w tym obrazie czynni-
kiem, tego prawie znaczenia, co i ludzkie figury. Otóż tej
słoneczności nie ma tu wcale.
Czyż to zdanie z przed laty czterech nie przypomina tego,
co dziś w kilku słowach powiedziałem o p. Madejskim ? Zasada^
podstawa krytyczna jest zupełnie ta sama — różnice w pojedyn-
czych zdaniacli wynikają tylko ze szczegółowych różnic między
omawianemi przedmiotami. P Maszyński może kwestyonować
słuszność tej zasady i sprawiedliwość w jej zastosowaniu do ró-
żnych artystów, ale wszystkiego tego trzeba dowieść — dowieść
faktami i ścisłością rozumowania, w przeciwnym bowiem razie
jego zdania bądą miały tyle samo wartości, co dzisiejsze jego wy-
stąpienie, tj. nie będą miały żadnej.
Kulminacyjnym punktem wystąpienia p. Maszyńskiego prze-
ciwko mnie są następne słowa jego artykułu :
Z całego artykułu p. Witkiewicza widać , że gromi sąd
konkursowy za to, iż nie udzielił najwyższej nagrody p.
Kurzawie, który dal świetny pomysł, wyrażony środkami
sztuki rzeźbiarskiej jasno i dobitnie.
Godząc się zupełnie na geuialność pomysłu p. Kurzawy,
przyznając mu wielki talent, przyznając wreszcie jasność
w'yrażenia myśli przewodniej , pytam , gdzie p. Witkiewicz
podział wzgląd na piękne kształty i poprawność rysunku,
które badźcobądź były, są i będą podstawą pięknej artysty-
cznej rzeźby ?
Obstawanie za „znakomitością" dzieła p. Kurzawy ze
względu głównie pomysłu jest widocznem przechyleniem
się p. Witkiewicza ku zasadzie świetnych pomysłów ze
szkodą świetnej techniki rzeźbiarskiej.
Pan Maszyński zestawia siooje twierdzenie : że ja obstaję
za Kurzawą głównie czy jedynie ze względu na śivietny pomysł,
z następuem zdaniem, wypowiedzianem przezemnie przed laty
czterema :
Z góry muszę zaznaczyć, iż dzieła malarstwa sądzę
tylko icyłączniez punktu ich tvartości artystycznej, malar-
skiej. Wszelkie dalsze następstwa oddziaływania obrazu na
umysł widza, jak również pojęcia moralne, społeczne i nau-
kowe malarza, które jakkolwiek oddziaływają w pewnym
524
stopniu na charakter obrazu, nie stanowią jednak nic o jego
wartości i nie mogą też być brane w rachubę przy kon-
kursie malarskim. W przeciwnym razie najniedolęźniejsze
nawet ilustracye katechizmu miałyby zawsze większą war-
tość od najgenialniejszych dziel sztuki, których temat wy-
chodzi poza kres umoralniajacych lub podnoszących ducha
sentencyj.
i po tern zestawieniu p. M przychodzi z nadzwyczajną łatwością
do przekonania, że ja zmieniłem zasady, że może ich nawet nie
mam, tylko szermuję frazesem, różnym^ względnie do czasu i oko-
liczności. Gdyby tak było, gdyby p. Maszyński tego dowiódł; nie
pozostawałoby mi nic innego, jak przestać pisać, zejść z pozycyi,
na której utrzymuję się ciągłą walką, ponieważ tak moje kryte-
ryum, jak moja logika, nie byłyby nic warte.
Na szczęście dla mnie, słońce Szekspira, jakkolwiek mnie
przyświeca, jednak bynajmniej nie z tej strony, z której by chciał
je widzieć p Maszyński, a ten punkt oskarżenia nietylko mnie
nie obciąża, lecz przeciwnie, staje się bardzo zgubnym dla re-
putacyi p. Maszyńskiego , jako krytyka, polemisty i teoretyka
w sztuce.
Naprzód : nie obstaję za świetnym pomysłem, ani jedynie,
ani głównie. Powiedziałem, że Kurzawa ., wyraził związek między
dwoma istotami żywemi w swojej rzeźbie, tu ich pozach, ruchach,
wyrazach twarzy'* i tak dalece pamiętałem o mojej krytycznej
zasadzie, żem to podkreślił. Pan i\iaszyński sam wreszcie przy-
tacza moje zdanie o .^środkach sztuki rzeźbiarskiej,-^ zatem wie,
że ja nie odłączam świetnego ijomysłu od świetnego wykonania,
a potem mówi o mojem przechyleniu się ku zasadzie ,yświ€tnych
pomysłów ze szkodą świetnej techniki rzeźbiarskiej. •" Tu pan Ma-
szyński znowu popełnia błąd wspólny wszystkim moim przeci-
wnikom, miesza tech)iiczne środki ze środkami artysty cznemi, po-
kazując tern, że teorya sztuki jest mu nie wiele więcej znaną,
niż p. Struvemu i innym estetykom, wiszącym w obłokach
abstrakcyi.
Lecz przypuśćmy, że ja obstaję przy świetnych pomysłach
dzisiaj, ależ ja zawsze przy nich ohstaioalem. Tylko moim prze-
ciwnikom wydaje się, tak jak korespondentowi Kraju ^ źe ;,ma-
larze polscy przestali myśleć, ponieważ ja im zabroniłem, i że od
tego czasu sztuka polska odznacza się bezmyślnością." Jak dalece
— 525 —
ta bezmyślność jest niezależną od mojej krytycznej działalności,
niech przekona każdego następna cytata z mego artykułu z Wę-
drowca, artykułu, który p. Maszyńskiemu służył za podstawę do
wystąpienia przeciwko mnie. Rzecz idzie o obraz p. Kotarbiń-
skiego „Pod strażą aniołów," który dostał razem z p. Maszyn -
skim jedoą z dwóch ińenoszych nagród.
„Czyś pan widział kiedy anioł ?" — pyta Żółkowski
w „Złotym cielcu" swego kantorowicza. Nie wiem czy ten
ostatni widział czy nie, to jednak zdaje się być pewnem,
że p. Kotarbiński nie miał sposobności przyjrzenia się w na-
turze aniołom i że nie widział ich ..oczami ducha" — w swo-
jej wyobraźni.
Świat fantastyczny jest tak samo światem żywym, jak
ten, którego obecność sprawdzamy codzień zmysłami.
Fantastyczne kształty, wytworzone przez naiwność pier-
wotnej wyobraźni, nie są martwemi ornamentami — wyni-
kają one z kojarzenia się pojęć, powstałych pod wpływem
wrażeń, odebranych omamionemi niewiadomością zmysłami.
Zjawisko fantastyczne jest dziwnem, ponieważ nie odpo-
wiada codziennemu, zwykłemu biegowi życia, lecz dla umy-
słu, który ono uderza, jest czemś recdnem, rzeczy luistem.
Wszyscy wizyoniści szczerzy daliby się zabić za prawdzi-
wość dziwnych widzeń, cudownych zjawisk, które przepeł-
niały ich wyobraźnię.
Artysta, który ani na chwilę nie był, tak jak Bocklin,
obłąkany swoim światem fantastycznym, bez żadnego skutku
będzie wprowadzał do swoich obrazów dziwne, cudowne
i fantastyczne pierwiastki. W najlepszym razie, będą to
bezmyślne komplikacye kształtów przez kogoś wynalezio'
nych, lub martwe ornamenta stylowe i symbole równie
martwe w chwili, kiedy przestają być dla wszystkich zro-
zumiale.
Aniołowie p. Kotarbińskiego, ze skrzydłami pożyczo-
nemi u różnych ptaków, niedobrauemi parzyście pod wzglę-
dem miary, są zupełnie nieobmyślonym, lub niedosnutym
motywem, wprowadzonym na zimno. P. K, ich nie icidział,
nie widział, jak zlecieli z ciemnego nieba i zioinąioszy skrzy-
dła, objęli straż przy nieboszczyku z kamienia. JSIie trzeba
nigdy zapominać, że skrzydła są, nawet u aniołów, do lata-
nia. Jeżeli myśl p. Kotarbińskiego może sobie wyobrazić
ducha, unoszącego się bez pomocy narządów mechanicznych
w powietrze, nie powinien on malować skrzydeł — jeżeli
nie, niech skrzydła te będą żywe — niech jego aniołowie
będą żywi i zmuszą widza, tak, jak u Bocklina, do odczu-
wania tego fantastycznego świata.
Temat obrazu p. K. nie jest nowy. Wielu podobnych
— .526 —
nieboszczyków leżało już pod strażą aniołów. Wielu arty-
stów przedstawiało Chrystusa, nad którym płaczą anielii
nawet co do układu podobnie jak w obrazie p. Kot...
Jeden malarz francuski, Levy, zrobił obraz, w którym
u głowy Chrystusa siedzi dumny anioł chwały i pokazuje
martwe, okaleczone ciało podnoszące całun ; u nóg zaś, ze
zwiniętemi skrzydłami klęczy, płacząc i całując rany nóg
bladych, inny anioł — anioł żalu zapewne. Oto jest przy-
kład, jeden z wielu, w którym widać aniołów żywych, dla
których widz zmuszony jest wierzyć w idealny świat artysty.
Znudzeni, z nosami spuszczonemi na usta, płascy anio-
łowie p. Kotarbińskiego, zdają się palić kadzielnice dla za-
bicia przykrego trupiego zapachu.
Nieboszczyk zaś jest przeciętnym nieboszczykiem, bar-
dzo twardym i nieodznaczajacym się ani wyrazem , ani
układem.
Sądzę, że słowa te, pisane przed czterema laty, dowodzą
w sposób niezbity, jak dalece mnie obchodził dawniej świetny
pomysł., i nie przypuszczam, żeby choć jeden z warszawskich
idealistów mógł stawiać bardziej krańcowe w tym kierunku
żądania.
Nie, panie Maszyński, ja nigdy nie występowałem prze-
ciivko świetnym pomysłom, ja tylko występowałem i występuję
przeciwko świetnym podpisom pod lichemi obrazami i przeciwko
braniu tych podpisów za wartość artystyczną dzieła sztuki.
Niech p. Maszyński przeczyta moje artykuły o Bócklinie,
Matejce, Meissonierze, zresztą niech weźmie którykolwiek z nich^,
wszędzie znajdzie tę same zasadę, bronioną temi samemi środkami
rozumowemi i faktycznemi , jakiej bronię w artykule o rzeźbie
Kurzawy, lub o konkursie malarskim z przed czterech lat.
Lecz p. M. widocznie nie wie, co jest pomysłem artysty
w dziele sztuki, a co jest tematem streszczonym w podpisie, tym
frazesem, który tak często jest w niezgodzie z istotną treścią sa-
mego dzieła.
Jak z pomieszania pojęcia środków technicznych z arty-
stycznemi, podobnież z pomieszania pojęcia tematu i pomysłu
wynika mnóstwo błędów naszej krytyki, a zarazem jest to źródłem
tego niezliczonego mnóstwa chybionych napaści na mnie.
P. M., który się posługuje tak nieścisłemi określeniami,
jak : „piękne kształty," „piękna artystyczna rzeźba- i miesza to
ze „świetną techniką rzeźbiarską," zmieszał też podpis: Mielcie-
— 527 ^
loicz hudzący (jenitisza poezyi z pomysłem rzeźbiarza ^ który ja
tak streszczam :
Człowiek, obdarzony dziwną siłą, cudotwórca, czy hypno-
tyzer, jakiemś słowem, spojrzeniem, czy myślą obudzą
skrzydlatego chłopca, który się trzepoce jak ptak w jego
ręku^ zrywając 'się do lotu na słowa, które w nim budzą
zachwyt, zdziwienie, wstrząśniecie, graniczące z przestrachem,
a który to pomysł jest tak ściśle, organicznie związany z układem
figtir czyli kompozycyą, z ich pozami^ ruchami i %uyrazami^ czyli
z kształtem, ze gdyby ten kształt nie był śicietny, nie mogłoby
być mowy o świetnym pomyśle.
.^Dans la morale, comme dans Vart dire n^est rien,
faire cst tout. LHdee qui se cache sous un tableau de
Raphael est peu de chose ; cest le tableau seul ąui
compte.^^
To zdanie Renana, które wziąłem za motto mego artykułu
w Wędroiucu , a które p. Maszyński wypomina mi, jako stojące
10 sprzeczności z tem, co dziś mówię o Kurzawie, wypisuję tutaj,
poniew^aź odpowiada ono ściśle temu, czego zawsze, w każdej kry-
tyce, dobijam się od dzieła sztuki, czy to będzie obraz czy rzeźba,
pojedynczy portret czy też skomplikowana kompozycyą.
.^Mickiewicz budzący geniusza poezyir
Ten tytuł, podpis na kartce zamieszczonej przy rzeźbie czy
obrazie, nie jest pomysłem rzeźbiarza ani malarza. Może być tym
tytułem ochrzczona tak dobrze rozprawa o znaczeniu Mickiewicza
w poezyi, oda na cześć jego, jak również obraz lub rzeźba, albo
też pantomima w cy^ku. Jest to zresztą, jako temat, jako frazes
rzecz bardzo banalna i każda akademia mogłaby zadać taki temat
swoim uczniom na konkurs na kompozycyę ; chodzi więc o to,
jak to pomyślał, skomponował w warunkach i środkach swojej
sztuki rzeźbiarz, malarz czy poeta.
I tak : dla jednego geniusz mógłby leżeć w łóżku nakryty
kołdrą, a Mickiewicz szarpałby go za ucho, lub wstrząsał gwał-
townie, lejąc przytem na głowę uśpionego geniusza wodę z ko-
newki. Inny przedstawiłby geniusza leżącego na sarkofagu, nad
którym Mickiewicz w todze z lirą w ręku , z wieńcem laurowym
na skroniach stałby z trąbą archanielską i trąbił mu nad uchem
^ 528 —
pobudkę. A dalej, te dwa różne pomysły na ten sam temat, ró-
żniłyby się we wszystkich szczegółach odpowiednio do 'pomysło-
wością indyioidualności i talentu każdego z rzeźbiarzy, różniłyby
się od góry do dołu w kształcie, t. j. w tern, czem się w rzeźbie
wyraża dusza, temperament artysty i w czem wyraził się talent
i temperament Kurzawy, który i ja i na szczęście p. Maszyński
uważamy za nadzwyczajny.
Gdyby było inaczej, gdyby Kurzawa, podpisawszy pod
czemś bezsensownem i lichem joko rzeźba: ..Mickieyńcz budzący
geniusza poezyi,^^ znalazł jednak we mnie tak żarliwego jak dziś
obrońcę i to jedynie za ten ..frazes," w takim razie ..najniedo-
łężniejsze nawet ilustracye katechizmu miałyby zawsze większą
(dla mnie) wartość od najgenialniejszych dzieł sztuki, których te-
mat wychodzi poza kres umoralniających lub podnoszących ducha
sentencyj" — i w takim razie p. Maszyński miałby zupełną
słuszność.
Ponieważ jednak dziś jak dawniej, dzieła malarstwa i rze-
źby sądzę jedynie z punktu ich artystycznej wartości, napróżuo
więc p. Maszyński usiłuje odnaleść sprzeczności i niekonsekweucye
w moich zdaniach, napróżno, ponieważ — czego niniejszym arty-
kułem, opatrzonym wiernemi cytatami, dowiodłem — nie ma ich
wcale w tym przynajmniej wypadku.
P. Maszyński, zrobiwszy tak fałszywy rachunek bez gospo-
darza, czuł się jednak bardzo z niego zadowolonym, i przy końcu
pozwolił sobie na ironię — anemiczną wprawdzie — ale zawsze
ironię, która w jego oczach była zapewne jakiemś coiąy de grace —
ostatecznem przybiciem przeciwnika :
Ponieważ może mnie jeszcze kiedyś spotkać to nieszczę-
ście, że będę należał do sądu konkursowego, pragnąłby m
więc bardzo dowiedzieć się tak dla mojej "osobistej nauki,
jak i dla wyświetlenia ogólnie sprawy, która właściwie za-
sada p. Witkiewicza jest zasadą, a która frazesem, czy ta
z przed lat czterech, czy ta dzisiejsza ?
Pyta p. M. — otóż ja, wobec tego, co wykazałem wyżej,
pozwolę sobie uważać to nie za ironię, tylko za szczere i naiwne
zapytanie o drogę, i w dalszym ciągu przeglądu konkursu rze-
źbiarskiego dam wyczerpującą odpowiedź na to pytanie, pytanie
— 529 —
ważne, dotyczące bowiem tej miary krytycznej, jaką mają sto-
sować sędziowie konkursów artystycznych
Naturalnie, rozwiązanie teoretyczne tego pytania nie wpłynie
w jakiś stanowczy sposób na praktykę sądów konkursowych, po-
nieważ indywidualne właściwości każdego z członków sądu są
i będą zawsze silniejszą od tcoryi władzą. Najpewniejszym, może
jedynym sposobem niewydawania fałszywych sądów o dziełach
sztuki, jest bodaj niezasiadanie w „gronach" sędziów konkurso-
wych — tak jak najlepszym środkiem, żeby nie napisać bezpod-
stawnej krytyki czyichś poglądów — je.st niepisanie jej wcale.
Szkoda, źe o tem tak mało pamiętają ci, co zwykle rozpo-
czynają polemiki ze mną ^^
Doprawdy, gdybym swoją siłę chciał mierzyć słabością,
a czasem niedołęstwem nawet, moich przeciwników, stałbym się
nieznośnie zarozumiałym i zniedołężniałbym w spokoju na lau-
rach ; na szczęście dla mnie i sprawy, której bronię, znam wyższą,
niż warszawska estetyka, miarę wartości moich zasad.
Od lat pięciu, wszystko co pisze o sztuce, przy każdej spo-
sobności, pojedynczo lub całemi „gronami" rzuca się na mnie ;
moje artykuły są przetrzepywane wszystkiemi moźliwemi kijami,
zacząwszy od estetycznych, skończywszy na patryotycznych i nikt,
absolutnie nikt nie wybił w nich dziury — nikt nie zbił ani je-
dnego mego twierdzenia — owszem, każdy z moich przeciwników
stawał się dla mnie tylko rodzajem preparatu patologicznego, na
którym demonstrowałem zboczenia estetyczno-loiczne, wykazywa-
łem strupieszałość i nicość estetycznej doktryny, którą się żywiła
warszawska estetyka.
Jakkolwiek mnie to nie męczy, jednak, ponieważ za każdym
takim napadem muszę wracać do tego co już powiedziałem, i tra-
cić czas na korepetycye, zamiast posuwać naprzód samą zasadę;
otóż dla dobra i szybszego wyświetlenia prawdy prosiłbym moich
dawniejszych, dzisiejszych i przyszłych przeciwników, żeby, po-
nieważ nie mogą pojedynczo dać rady mojemu „rozczochranemu
krzykactwu," niechby się związali w jakieś towarzystwo, przewer-
towali moje artykuły w rozmaitych komisyach i sekcyach i raz
przecie dowiedli jasno i bez apelacyi, źe moje zasady są „fra-
zesem."
Ze swojej strony' żeby ułatwić tę pracę, dam jedną radę :
S. Witkiewicz. 34
— obu —
czytać moje artykuły sumiennie, podkreślając ołówkiem wszystko
co jest błędne, sprzeczne, lub co jest słuszne i konsekwentne
i cytoioać sumiennie bez opuszczeń i przekręcań. Zdaje się, źe ta
prosta manipulacya, której ja trzymam się z pedanteryą w sto-
sunku do moich przeciwników, jest im całkiem niezaaną. —
Szkoda !
BOSTON PUBLIC LIBRARY
llllllilll
3 9999 06561 268 9